Jadalnia
AutorWiadomość
Jadalnia
Jadalnia jest urządzona elegancko i reprezentacyjnie. To ciepłe wnętrze o marmurowej podłodze, z ustawionym pośrodku długim, hebanowym stołem, otoczonym rzędami wysokich bogato zdobionych krzeseł obitych złotym aksamitem, od tyłu obszyte francuską lilią. Nad salą wiszą lekkie kryształowe żyrandole rozświetlające pomieszczenie silnym jasnym światłem. Do wnętrza prowadzą trójskrzydłowe drzwi z korytarza oraz drugie - takie same, lecz okryte delikatną firanką - bezpośrednio z ogrodu. Krótki korytarz prowadzi również do kuchni. Ściany ozdobione są dziełami sztuki z różnych stron świata, głównie obrazami, w tym portretem Acartusa Rosiera, wybitnego smokologa, a także antycznymi wazami, w których najczęściej poukładane są kwitnące czerwone róże, główne wejście zdobi także marmurowa rzeźba nagiej nimfy. Wzorem francuskim Rosierowie jadają i celebrują wszystkie posiłki wspólnie, o ściśle wyznaczonych porach; śniadanie o godzinie 9, lekkie i krótkie, obiad o godzinie 13, obfitszy, z przystawkami, wreszcie kolację o godzinie 20, najczęściej trwającą najdłużej.
Choć sprawiała wrażenie opanowanej, wyniosłej i królewskiej, wyraz twarzy Tristana – gniewnej, niechętnej i zmęczonej – skutecznie podburzał jej pewność siebie, każąc kwestionować słuszność podejmowanych przez siebie decyzji. Chciała dobrze, chciała mu pomóc, ukoić ból, lecz najwidoczniej tylko denerwowała, wyprowadzała z równowagi... Może naprawdę mogli się tylko mijać, przyciągać i odpychać, lecz nic prócz tego, żadnej spokojnej pomocy, kojącej bliskości i wdzięcznej czułości. Może. A może źle się do tego zabierali, może Rosier tylko udawał...
Gdy tak przymykał oczy, gdy nadal trzymał dłoń na klamce, chciała już tylko obejrzeć jego rany, ocenić stan zdrowia i odesłać na zasłużony odpoczynek, lecz wbrew targających nią pragnień i emocji wciąż stała tam jak posąg z alabastru, nieustępliwa, zachowawcza i doskonale powściągliwa. Niepotrzebnie? Miała zgoła odmienne zdanie na ten temat, a im dłużej patrzyła na jego lico, tym bardziej obstawała przy swoim, jednak nie widziała sensu w polemice, zwłaszcza w polemice takim tonem. W napięciu oczekiwała jego reakcji na buntownicze zrzucenie z ramion płaszcza, lecz – ku jej uldze – Rosier odpuścił i niechętnie skierował ją ku jednemu z dalszych pomieszczeń.
Ta mała wygrana została jednak przyćmiona przez wyraźną niechęć, którą gospodarz tak bezpardonowo okazywał, oraz przez nagły trzask zamykanych drzwi – drgnęła lekko, nie spodziewając się hałasu, lecz bez słowa podążała dalej, ku znajdującej się na końcu korytarza jadalni, łudząc się, że Tristan nie zauważył tej niechcianej reakcji nieposłusznego ciała. Wodziła wzrokiem po mijanych ścianach, mimowolnie poddając wystrój ocenie, zastanawiając się bezwiednie, czy niebawem będzie to i jej hall, i jej dom. Prędko zganiła się w myślach; to nie pomoże zachować spokoju, nie ułatwi również wywiązania się z postawionego przed sobą zadania.
Czuła na sobie jego wzrok, czuła jego bliskość, lecz nie odważyła się spojrzeć ku jego wykrzywionemu niechętnie licu nim nie znaleźli się w jadalni. Dopiero tam przystanęła i, przelotnie chwytając niesiony przez siebie słoiczek w obie dłonie, zwróciła ku Tristanowi, modląc się, by jej głos nie zdradził zdenerwowania i wzrastającego z każdą chwilą napięcia.
- Usiądź, proszę. Nie zajmę ci wiele czasu, w domu czeka na mnie małe kocię – przerwała tę nienaturalną ciszę, swą postawą zaprzeczając dzielącym ich kłótniom, wszelkim gorzkim słowom i bolesnym zarzutom. Tego wieczoru musiała być ponad to, tego wieczoru chciała odciąć się od wszystkiego, co stało między nimi i skupić się tylko i wyłącznie na tym, że potrzebował jej pomocy. Lecz czy naprawdę była w stanie? Czy nie przeceniała swych możliwości...? W końcu była tylko schorowaną, rozemocjonowaną młódką o półwilim temperamencie – spokój nie był jej mocną stroną.
Powiodła wzrokiem po minimalistycznym, niezbyt przytulnym wystroju pomieszczenia, podziwiając eleganckie hafty krzeseł i imponujący fresk zdobiący jedną ze ścian; dawała mu tym samym czas na spełnienie jej prośby, czas, w trakcie którego nie chciała wpatrywać się w niego wyczekującym, nieustępliwym wzrokiem, by przypadkiem nie podsycić palącej go złości.
- Sam nastawiłeś sobie nos? – zapytała cicho, znów powracając do sedna sprawy, mając nadzieję, że skupienie się na na urazach pomoże jej w zachowaniu zimnej krwi. Z pewnością nie była to jej najlepsza życiowa decyzja, z pewnością kusiła teraz los, stawiając swe dobre imię pod znakiem zapytania, lecz o ile nie wiedziała, co sądzić na temat zachowania swej rodziny, na temat przekazywanych przez Padraiga słów, ich ostatniego spaceru po plaży czy całej reszty kłębiących się w jej głowie problemów, o tyle wiedziała jedno – że chciała teraz przy nim być. Zobaczyć go, zobaczyć, co się stało i pomóc, na ile tylko potrafiła. Nawet jeśli stan, w jakim się obecnie znajdował, napawał ją lękiem – pijani mężczyźni nieodmiennie kojarzyli jej się z niedawnym porwaniem, wszak w większości pijani wsłuchiwali się w jej grę na harfie, oglądali jej obnażone, dziewicze wciąż ciało.
Gdy tak przymykał oczy, gdy nadal trzymał dłoń na klamce, chciała już tylko obejrzeć jego rany, ocenić stan zdrowia i odesłać na zasłużony odpoczynek, lecz wbrew targających nią pragnień i emocji wciąż stała tam jak posąg z alabastru, nieustępliwa, zachowawcza i doskonale powściągliwa. Niepotrzebnie? Miała zgoła odmienne zdanie na ten temat, a im dłużej patrzyła na jego lico, tym bardziej obstawała przy swoim, jednak nie widziała sensu w polemice, zwłaszcza w polemice takim tonem. W napięciu oczekiwała jego reakcji na buntownicze zrzucenie z ramion płaszcza, lecz – ku jej uldze – Rosier odpuścił i niechętnie skierował ją ku jednemu z dalszych pomieszczeń.
Ta mała wygrana została jednak przyćmiona przez wyraźną niechęć, którą gospodarz tak bezpardonowo okazywał, oraz przez nagły trzask zamykanych drzwi – drgnęła lekko, nie spodziewając się hałasu, lecz bez słowa podążała dalej, ku znajdującej się na końcu korytarza jadalni, łudząc się, że Tristan nie zauważył tej niechcianej reakcji nieposłusznego ciała. Wodziła wzrokiem po mijanych ścianach, mimowolnie poddając wystrój ocenie, zastanawiając się bezwiednie, czy niebawem będzie to i jej hall, i jej dom. Prędko zganiła się w myślach; to nie pomoże zachować spokoju, nie ułatwi również wywiązania się z postawionego przed sobą zadania.
Czuła na sobie jego wzrok, czuła jego bliskość, lecz nie odważyła się spojrzeć ku jego wykrzywionemu niechętnie licu nim nie znaleźli się w jadalni. Dopiero tam przystanęła i, przelotnie chwytając niesiony przez siebie słoiczek w obie dłonie, zwróciła ku Tristanowi, modląc się, by jej głos nie zdradził zdenerwowania i wzrastającego z każdą chwilą napięcia.
- Usiądź, proszę. Nie zajmę ci wiele czasu, w domu czeka na mnie małe kocię – przerwała tę nienaturalną ciszę, swą postawą zaprzeczając dzielącym ich kłótniom, wszelkim gorzkim słowom i bolesnym zarzutom. Tego wieczoru musiała być ponad to, tego wieczoru chciała odciąć się od wszystkiego, co stało między nimi i skupić się tylko i wyłącznie na tym, że potrzebował jej pomocy. Lecz czy naprawdę była w stanie? Czy nie przeceniała swych możliwości...? W końcu była tylko schorowaną, rozemocjonowaną młódką o półwilim temperamencie – spokój nie był jej mocną stroną.
Powiodła wzrokiem po minimalistycznym, niezbyt przytulnym wystroju pomieszczenia, podziwiając eleganckie hafty krzeseł i imponujący fresk zdobiący jedną ze ścian; dawała mu tym samym czas na spełnienie jej prośby, czas, w trakcie którego nie chciała wpatrywać się w niego wyczekującym, nieustępliwym wzrokiem, by przypadkiem nie podsycić palącej go złości.
- Sam nastawiłeś sobie nos? – zapytała cicho, znów powracając do sedna sprawy, mając nadzieję, że skupienie się na na urazach pomoże jej w zachowaniu zimnej krwi. Z pewnością nie była to jej najlepsza życiowa decyzja, z pewnością kusiła teraz los, stawiając swe dobre imię pod znakiem zapytania, lecz o ile nie wiedziała, co sądzić na temat zachowania swej rodziny, na temat przekazywanych przez Padraiga słów, ich ostatniego spaceru po plaży czy całej reszty kłębiących się w jej głowie problemów, o tyle wiedziała jedno – że chciała teraz przy nim być. Zobaczyć go, zobaczyć, co się stało i pomóc, na ile tylko potrafiła. Nawet jeśli stan, w jakim się obecnie znajdował, napawał ją lękiem – pijani mężczyźni nieodmiennie kojarzyli jej się z niedawnym porwaniem, wszak w większości pijani wsłuchiwali się w jej grę na harfie, oglądali jej obnażone, dziewicze wciąż ciało.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Drogę do jadani Tristan pokonał w milczącym zamyśleniu, rzeczywiście nie zauważył jej drgnięcia, ani tego, że ją wystraszył. Nagromadzone w nim emocje splatały złość z gniewem, pomagając odgrodzić mu się od słodkiej półwili, która go nawiedziła. Nie chciał, by oglądała go w takim stanie, ani nie chciał pokazywać się jej pijany, nie wierzył, by nie wyczuła od niego drażniącego zapachu alkoholu. Nie myślał o tym, czy się bała – wiedział, że powinna; a upieranie się na przeciąganie tej wizyty było skrajną głupotą. Prostym zaklęciem zapalił świece w jadalni, gdy znaleźli się w środku, z niechęcią reagując na jej prośbę – i odsunął od stołu wpierw krzesło dla niej, potem drugie, dla siebie, po czym zapadł się w nim, zmęczony i obolały. Coraz mniej kręciło mu się w głowie – gdyby go uprzedziła, być może zdołałby chociaż wytrzeźwieć. Czeka na nią kocię, czy to oznaczało, że przyjęła prezent? Poczuł się źle z tym, że nie skomentował prezentu ani jednym słowem, lecz w swoim zagubieniu zabrnął już tak daleko, że nie wiedział, jak się wycofać, co gorsza, nawet nie wiedział, co usłyszała od Padraiga. Nie poruszył ustami, nie wierzył, by to widok zwierzęcia tak poruszył jej serce i uczulił na jego krzywdę, lecz najwidoczniej Evandra poczuła się zobowiązana odwdzięczyć, a może – również wyrazić gest dobrej woli? Mieli spędzić razem wieczność, niezależnie od tego, czy się jej to podobało, czy nie. Ale ta wieczność nie zaczynała się jeszcze dzisiaj. Ostatnio, jak ją widział, wyglądała równie pięknie, lecz jej białą sukienkę splamiła szkarłatna krew. Nie miał odwagi zapytać, po jakim czasie doszła potem do siebie, zostawiła go tak szybko, krusząc jego serce w drobny pył – po raz kolejny. Tak, jak kruszyła je dzień po dniu od siedmiu długich lat. Co wywołało tę zmianę, naprawdę kilka nieznaczących ran wystarczało? Przecież to tylko siniaki, zejdą. Za parę dni nie będzie śladu. Przecież to przez nią tak dzisiaj wyglądał.
Oparł obolałą głowę o tylne oparcie, wsparł ramiona na bocznych; nie zaproponował Evandrze nawet nic do picia, w duchu mając nadzieję, że jej wizyta rzeczywiście zajmie tylko chwilę. Nie chciał jej przedłużać, to naprawdę nie był dobry moment – na nic – cokolwiek stanowiło motywację jego narzeczonej. Przyszłej, co prawda, ale narzeczonej, Tristan usiłował przyzwyczaić się do tej myśli, nawet mimo jej woli. Usłyszał stukot psich pazurów, Enjolras wszedł do jadalni za nimi i czujnie ułożył się na podłodze przy kominku.
- Sam – odparł zdawkowo, nie patrząc jej w oczy. Nie pamiętał imienia portowej dziwki, która to zrobiła, lecz czuł, że opowiedzenie jej tej historii nie byłoby najlepszym pomysłem, wolał ucinać rozmowę półsłówkami, licząc, że Evandra w końcu odpuści. Nie znał magii leczniczej, nie potrafił tego zrobić w ten sposób; krótko po bójce spróbował sam, fizycznie – musiał przyznać, że nie był to jego najlepszy pomysł, smoczy ogień palił mniej, niż ten pieprzony nos. Prostytutka tylko poprawiła ból, ale nos przynajmniej nie sterczał w bok, a on nie przypominał mopsa, lecz najmniejsze muśnięcie kości wywoływało kolejne spazmy; na Merlina, miał nadzieję, że będzie delikatna – naprawdę nie chciał zacząć się przed nią zwijać z bólu. Dopiero teraz powrócił spojrzeniem na jej delikatną twarz, oczy błyszczące w świetle kandelabrów, tęsknie i pięknie, jak skrzące w blasku księżyca wody Pas de Calais. Była kojącą falą eterycznie otulającą ciało, pieściła uszy jak morskie wezbrane wody. Odganiała złe emocje, uspakajała go, czego zdawał się jeszcze nie dostrzegać, podobnie jak i tego, że przesuszone gardło przestało myśleć o kolejnym łyku Ognistej Whisky. Przytłaczała go nieznośna cisza, irytowało narastające napięcie, które tylko pomagał budować.
- Mam nadzieję, że się dogadujecie – rzekł, udając niewzruszonego, ostrożnie podchodząc do tematu, o którym zbyt mało wiedział. - Ostatnio dużo jesteś sama – dodał, słusznie nie wypuszczano jej z domu. - Pomyślałem, że przyda ci się przyjaciel. - Przejście na formę niezobowiązującej rozmowy było trudne, ale konieczne. Kolejna maska, Tristan nawet nie widział, że nieszczerością, zamiast burzyć mury, utwardzał tylko ich zaprawę.
Oparł obolałą głowę o tylne oparcie, wsparł ramiona na bocznych; nie zaproponował Evandrze nawet nic do picia, w duchu mając nadzieję, że jej wizyta rzeczywiście zajmie tylko chwilę. Nie chciał jej przedłużać, to naprawdę nie był dobry moment – na nic – cokolwiek stanowiło motywację jego narzeczonej. Przyszłej, co prawda, ale narzeczonej, Tristan usiłował przyzwyczaić się do tej myśli, nawet mimo jej woli. Usłyszał stukot psich pazurów, Enjolras wszedł do jadalni za nimi i czujnie ułożył się na podłodze przy kominku.
- Sam – odparł zdawkowo, nie patrząc jej w oczy. Nie pamiętał imienia portowej dziwki, która to zrobiła, lecz czuł, że opowiedzenie jej tej historii nie byłoby najlepszym pomysłem, wolał ucinać rozmowę półsłówkami, licząc, że Evandra w końcu odpuści. Nie znał magii leczniczej, nie potrafił tego zrobić w ten sposób; krótko po bójce spróbował sam, fizycznie – musiał przyznać, że nie był to jego najlepszy pomysł, smoczy ogień palił mniej, niż ten pieprzony nos. Prostytutka tylko poprawiła ból, ale nos przynajmniej nie sterczał w bok, a on nie przypominał mopsa, lecz najmniejsze muśnięcie kości wywoływało kolejne spazmy; na Merlina, miał nadzieję, że będzie delikatna – naprawdę nie chciał zacząć się przed nią zwijać z bólu. Dopiero teraz powrócił spojrzeniem na jej delikatną twarz, oczy błyszczące w świetle kandelabrów, tęsknie i pięknie, jak skrzące w blasku księżyca wody Pas de Calais. Była kojącą falą eterycznie otulającą ciało, pieściła uszy jak morskie wezbrane wody. Odganiała złe emocje, uspakajała go, czego zdawał się jeszcze nie dostrzegać, podobnie jak i tego, że przesuszone gardło przestało myśleć o kolejnym łyku Ognistej Whisky. Przytłaczała go nieznośna cisza, irytowało narastające napięcie, które tylko pomagał budować.
- Mam nadzieję, że się dogadujecie – rzekł, udając niewzruszonego, ostrożnie podchodząc do tematu, o którym zbyt mało wiedział. - Ostatnio dużo jesteś sama – dodał, słusznie nie wypuszczano jej z domu. - Pomyślałem, że przyda ci się przyjaciel. - Przejście na formę niezobowiązującej rozmowy było trudne, ale konieczne. Kolejna maska, Tristan nawet nie widział, że nieszczerością, zamiast burzyć mury, utwardzał tylko ich zaprawę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Obserwowała z uwagą, jak Tristan opadł na przygotowane dla siebie krzesło – ciężko, boleśnie, z widocznym zmęczeniem. Już dawno nie widziała go tak zrezygnowanego, nigdy zaś nie próbowała z nim rozmawiać, kiedy był w takim stanie. Powoli, powstrzymując się od jakiegokolwiek gwałtowniejszego ruchu, skróciła dzielącą ich odległość, nie zamierzając skorzystać z wysuniętego dla niej siedziska; wszak by móc przyjrzeć się jego posiniaczonej, obolałej twarzy, musiała mieć do niej swobodny dostęp. Stanęła tuż obok Tristana, nieśpiesznie odkładając trzymany w dłoniach słoiczek na blat hebanowego stołu i sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki, w której trzymała kilka najpotrzebniejszych drobiazgów, w tym niezbędną do oględzin różdżkę. Próbowała nie spoglądać ku jego licu, by nie dostrzec – z pewnością – malującego się na nim rozdrażnienia, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Dopiero po krótkiej chwili, w trakcie której uspokajała kołaczące dziko serce, przeniosła wzrok na jego twarz. Lewa dłoń Evandry powoli powędrowała do policzka mężczyzny, by palce ostrożnie, lecz pewnie zaczęły badać skórę opodal zasinień; nie chciała sprawić mu bólu, dlatego nie dotykała nawet nosa, który musiał zostać złamany. Co prawda ktoś próbował go nastawić, lecz próbował na tyle nieudolnie, że uraz nadal był doskonale widoczny, zaś samo „nastawianie” musiało być diablo nieprzyjemne, by nie nazwać towarzyszących mu odczuć dosadniej.
Powlekającą jej lico maskę profesjonalizmu i skupienia przecięło coś na kształt troski, którą nieudolnie próbowała stłamsić; nie chciał jej, nie chciał jej pomocy, więc i nie powinien dostrzegać targających nią, zadziwiająco ciepłych uczuć. Nie skomentowała nawet słowem lakonicznej, nieprzyjemnej odpowiedzi Tristana, choć nie wierzyła w nią nawet przez mgnienie – wolała ugryźć się w język, nim pozwoli irracjonalnej zazdrości, by zaczęła przez nią przemawiać. Wszak skąd myśl, że to jakaś kobieta wykazała się tą indolencją, a tym samym było z niej więcej bólu niż pożytku...?
Przelotnie zacisnęła mocniej usta, odwracając od niego zdradliwy wzrok, nim z trudem odgoniła od siebie te niewesołe, natrętne myśli. Następnie wzniosła wyżej różdżkę, drugą dłonią bezwiednie, z czułością gładząc jego policzek. Była tu po to, żeby mu pomóc. Tylko i aż po to. Nie powinna poruszać niewygodnych dla nich tematów, nie powinna myśleć i roztrząsać, wszak i tak była dla niego jedynie ozdobą, trofeum...
- Episkey – powiedziała cicho, prawie szeptem, skupiając się na rzucanym zaklęciu. Poznane na kursie zaklęcie powinno przynieść ulgę zarówno złamanemu nosowi, jak i znajdującym się najbliżej siniakom, również temu znajdującemu się tuż przy oku mężczyzny. Jeszcze przez chwilę, w ciszy, z uwagą badała jego lico, wodząc palcami wzdłuż żuchwy, kości policzkowych i łuków brwiowych, które również mogły zostać uszkodzone w trakcie bójki. Skupiała się na kompetentnym przeprowadzeniu badania, gdyż skupienie to pomagało zachować zimną krew, odciąć się od szalejącego serca, od targających nią emocji – troski, zazdrości i strachu. Wplotła dłoń w jego włosy, szukając na potylicy jakichś rozcięć, obrzęków, którymi powinna się zająć. W końcu nieśpiesznie poprawiła jego fryzurę, odgarnęła kosmyk, który opadł na jego lico i odnalazła wzrokiem jego wzrok, stawiając czoła złości, niechęci czy innym uczuciom, które mogła z niego wyczytać.
- Co jeszcze cię boli? Klatka piersiowa? Dłonie? – zapytała, chcąc ustalić, czym jeszcze powinna się zająć. Okazywała mu cierpliwość i troskliwość, których nigdy nie odnalazłaby dla innych, lądujących w Mungu nieznajomych. Nie nadawała się na uzdrowicielkę, teraz już o tym wiedziała, lecz miała wszelkie możliwe predyspozycje, by potrafić mu pomóc. Co najważniejsze, miała również ogromną chęć, żeby tego dokonać. – Nos nie powinien już boleć, zaś siniaki znikną w przeciągu najbliższych godzin. Gdyby jednak któryś doskwierał szczególnie mocno, zostawię tę maść.
Poruszyła lekko ustami, lecz nie wydobyło się z nich żadne słowo, gdy Tristan zdecydował się w końcu przemówić, a przemówił obojętnie, wyraźnie niewzruszony. I ona przybrała na twarz maskę podobnego znieczulenia, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, ku położonej na stole torebce. Choć nie potrzebowała z niej niczego, nie chciała teraz na niego patrzeć.
- Dziękuję, Tristanie, z Francisem dogadujemy się bez słów – odpowiedziała nieco lakonicznie, wracając myślami do niedawnej wizyty Padraiga. Naprawdę tak pomyślał? A może pomyślał coś zgoła innego, może próbował ją tylko udobruchać, co wyraźnie zasugerował posłaniec? – Mam nadzieję, że twój pies nie będzie próbował go zjeść, kiedy już zamieszkają w jednym domu – dodała nieco łagodniej, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, po jak cienkim lodzie stąpa, jak ważną kwestię zaczynają znowu poruszać. Może to nie był ten czas, może to nie ta chwila, a może nie z tymi uczuciami winni rozpatrywać ich wspólną przyszłość.
Powlekającą jej lico maskę profesjonalizmu i skupienia przecięło coś na kształt troski, którą nieudolnie próbowała stłamsić; nie chciał jej, nie chciał jej pomocy, więc i nie powinien dostrzegać targających nią, zadziwiająco ciepłych uczuć. Nie skomentowała nawet słowem lakonicznej, nieprzyjemnej odpowiedzi Tristana, choć nie wierzyła w nią nawet przez mgnienie – wolała ugryźć się w język, nim pozwoli irracjonalnej zazdrości, by zaczęła przez nią przemawiać. Wszak skąd myśl, że to jakaś kobieta wykazała się tą indolencją, a tym samym było z niej więcej bólu niż pożytku...?
Przelotnie zacisnęła mocniej usta, odwracając od niego zdradliwy wzrok, nim z trudem odgoniła od siebie te niewesołe, natrętne myśli. Następnie wzniosła wyżej różdżkę, drugą dłonią bezwiednie, z czułością gładząc jego policzek. Była tu po to, żeby mu pomóc. Tylko i aż po to. Nie powinna poruszać niewygodnych dla nich tematów, nie powinna myśleć i roztrząsać, wszak i tak była dla niego jedynie ozdobą, trofeum...
- Episkey – powiedziała cicho, prawie szeptem, skupiając się na rzucanym zaklęciu. Poznane na kursie zaklęcie powinno przynieść ulgę zarówno złamanemu nosowi, jak i znajdującym się najbliżej siniakom, również temu znajdującemu się tuż przy oku mężczyzny. Jeszcze przez chwilę, w ciszy, z uwagą badała jego lico, wodząc palcami wzdłuż żuchwy, kości policzkowych i łuków brwiowych, które również mogły zostać uszkodzone w trakcie bójki. Skupiała się na kompetentnym przeprowadzeniu badania, gdyż skupienie to pomagało zachować zimną krew, odciąć się od szalejącego serca, od targających nią emocji – troski, zazdrości i strachu. Wplotła dłoń w jego włosy, szukając na potylicy jakichś rozcięć, obrzęków, którymi powinna się zająć. W końcu nieśpiesznie poprawiła jego fryzurę, odgarnęła kosmyk, który opadł na jego lico i odnalazła wzrokiem jego wzrok, stawiając czoła złości, niechęci czy innym uczuciom, które mogła z niego wyczytać.
- Co jeszcze cię boli? Klatka piersiowa? Dłonie? – zapytała, chcąc ustalić, czym jeszcze powinna się zająć. Okazywała mu cierpliwość i troskliwość, których nigdy nie odnalazłaby dla innych, lądujących w Mungu nieznajomych. Nie nadawała się na uzdrowicielkę, teraz już o tym wiedziała, lecz miała wszelkie możliwe predyspozycje, by potrafić mu pomóc. Co najważniejsze, miała również ogromną chęć, żeby tego dokonać. – Nos nie powinien już boleć, zaś siniaki znikną w przeciągu najbliższych godzin. Gdyby jednak któryś doskwierał szczególnie mocno, zostawię tę maść.
Poruszyła lekko ustami, lecz nie wydobyło się z nich żadne słowo, gdy Tristan zdecydował się w końcu przemówić, a przemówił obojętnie, wyraźnie niewzruszony. I ona przybrała na twarz maskę podobnego znieczulenia, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, ku położonej na stole torebce. Choć nie potrzebowała z niej niczego, nie chciała teraz na niego patrzeć.
- Dziękuję, Tristanie, z Francisem dogadujemy się bez słów – odpowiedziała nieco lakonicznie, wracając myślami do niedawnej wizyty Padraiga. Naprawdę tak pomyślał? A może pomyślał coś zgoła innego, może próbował ją tylko udobruchać, co wyraźnie zasugerował posłaniec? – Mam nadzieję, że twój pies nie będzie próbował go zjeść, kiedy już zamieszkają w jednym domu – dodała nieco łagodniej, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, po jak cienkim lodzie stąpa, jak ważną kwestię zaczynają znowu poruszać. Może to nie był ten czas, może to nie ta chwila, a może nie z tymi uczuciami winni rozpatrywać ich wspólną przyszłość.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Moja słodka czarodziejko, jak miły był twój dotyk. Choć Tristan początkowo drgnął niechętnie, kiedy wyciągnęła ku niemu dłoń, mimowolnie, obawiając się bólu, po chwili poczuł jedynie miękkość jej dłoni, subtelny dotyk jedwabistej skóry i czuły dotyk – prawdziwie czuły. Ze strzelecką precyzją ominęła wrażliwe miejsca, nawet przypadkiem nie musnęła jego nosa. Powoli zaczął zapominać o wszystkim, o tych siedmiu latach lodowatej oschłości, o ostatnim odrzuceniu jego oświadczyn, o bójce z Borginem, o upokorzeniu, o bólu, o dziwkach, wśród których spędził poprzednią noc, o alkoholu, który wciąż otwarty czekał na niego za ścianą, o rodzicach Evandry, którzy być może już zastanawiali się, gdzie jest ich córka. Odpływał, pod kojącym dotykiem jej pachnącej kwiatami dłoni. Powoli przymknął powieki, jął oddychać głębiej. Nie pamiętał, kiedy ostatnio ktokolwiek okazał mu tak wiele czułości, jak wiele gromadziło się jej w tym krótkim dotyku. Skrzywił się lekko, kiedy usłyszał, jak dziewczę wyciąga różdżkę, lecz niepotrzebnie. Zdjęcie siniaków, naprostowanie kości, trwało jedynie krótką chwilę i było o wiele delikatniejsze, niż poprzednio, ogarnęło go uczucie ukojenia. Choć miał zamknięte oczy, czuł, że opuchlizna z powieki powoli schodziła. Starał się nie ruszać, kiedy po raz kolejny sięgnęła ku niemu dłonią, rozkoszując się i delektując tą chwilą, wyjątkową chwilą. Zapewne wystarczyłby sam jej półwili urok, by zapomniał o bólu. Spojrzał na nią, kiedy zanurzyla dłoń we włosach, czy to naprawdę było konieczne? Nie było, ani badanie, ani jej wizyta... przyszła tutaj, ponieważ tego chciała. Wiódł spojrzeniem po jej licu, wypatrując w nim oznak troski, poszukując u niej tego spokoju, w którym pomagała rozmyć się jego złości.
Tristan był zbyt zapatrzony w jej nimfią twarz i zbyt uniesiony ukojonym bólem oraz miękkim dotykiem, by usłyszeć pytanie, które mu zadała, nie wahając się jednak ani chwili, przytaknął na te słowa głową – mając nadzieję, że nie zepsuje w ten sposób magii tej zaczarowanej chwili. Wciąż pijany, nie panował nad sobą na tyle, na ile powinien. Dziękuję, cisnęło mu się na usta, kiedy oprzytomniony usłyszał końcówkę kolejnego zdania; powinny zniknąć, zostawi maść. Wiedział, że ten gest po ostatnich wydarzeniach nie mógł być dla niej łatwy, lecz Tristan jedynie przechylił głowę na bok, uciekając wzrokiem, i milczał dalej. Tak naprawdę nigdy nie był odważny. Jej późniejsze słowa, choć były przecież jedynie reakcją na jego oschły ton, parzyły go jak rozżarzone żelazo i na nowo rozbudzały frustrację.
- Cieszy mnie to – odparł równie lakonicznie i zdecydowanie bez radości w głosie, choć wewnątrz odczuł odetchnięcie ulgi. Z kotem wszystko było w porządku, a Evandra najwyraźniej przyjęła jego podarunek i poczuła ze zwierzęciem więź, francuskie imię mile połechtało jego ucho; niebawem będzie musiał się rozmówić z Padraigiem. Właściwie, nie pomyślał o tym, jak jego pies zareaguje na kota we własnym domu, najwyraźniej wizja ożenku, wspólnego zamieszkania, wspólnego... życia wydawała mu się wciąż odległa i nierealna, widocznie inaczej niż Evandrze, skoro podjęła się tego tematu. Ale podjęła się – przekazując tymi słowy więcej, niż jakimkolwiek innym gestem. Przekazując nimi, że przyjmie jego oświadczyny i że zrobi to po dobroci, bez ucieczki, bez szantażów... czy mogła dać mu coś więcej? Wzniósł spojrzenie ku jej delikatnej twarzy, odpychała go i przyciągała, kąsała i całowała, a Tristan uzależnił się już od tej masochistycznej przyjemności; bez choćby jednej blizny, którą nosił na sercu, nie byłby przecież tym samym człowiekiem. Wiódł spojrzeniem, od wachlarza czarnych rzęs okalających jej błękitne oczy, przez złote pasma włosów, ku miękkim, różowym ustom, których tak słodki smak poznał ostatnio. Pies, kot, czy to miało jakieś znaczenie, Enjolras w końcu przyzwyczai się do... Francisa, razem przejdą tę ciężką próbę. Czarny pies, niebezpieczny i zaciekły. Oraz biały kot, pełen dumy i królewskiego majestatu. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę, wciąż miał przybraną maskę obojętności, lecz dłoń drgnęła, poszukując jej – już delikatniej, gniew przekuł się w tęsknotę, po trzykroć wzmocnioną szumiącym w uszach alkoholem. Zdecydowanym ruchem, wciąż patrząc jej w oczy, przyciągnął dziewczę do siebie. Władczo i pewnie, będziesz moja. W jednej chwili naszła go ochota na chrzenienie tradycji i wręczenie jej pierścionka, póki w kobiecym szale znów się nie rozmyśli; nie spostrzegł sińców szpecącących jej delikatne, kruche nadgarstki.
- Nie martw się – odparł, głosem, który wciąż zdawał się pozbawiony głębszej emocji. - Nie martw się już niczym, Evandro. – Drugą dłonią ostrożnie sięgnął ku jej talii, przyciągając dziewczę nieprzyzwoicie blisko. - Nie warto, przejmę twoje smutki. Będę ci wsparciem. – Pozornie obojętny głos nawet nie drgnął, Tristan jej pragnął. Tu i teraz, siedem lat temu, za tydzień, za rok, na zawsze, a jej głos, jej słowa, były miodem na jego rany, siłą, która trzymała go przy życiu, wpierw zapędzając na sam skraj przepaści. Gniew i tęsknota splotły się w pożądanie rozniecone jej słodkim dotykiem.
Tristan był zbyt zapatrzony w jej nimfią twarz i zbyt uniesiony ukojonym bólem oraz miękkim dotykiem, by usłyszeć pytanie, które mu zadała, nie wahając się jednak ani chwili, przytaknął na te słowa głową – mając nadzieję, że nie zepsuje w ten sposób magii tej zaczarowanej chwili. Wciąż pijany, nie panował nad sobą na tyle, na ile powinien. Dziękuję, cisnęło mu się na usta, kiedy oprzytomniony usłyszał końcówkę kolejnego zdania; powinny zniknąć, zostawi maść. Wiedział, że ten gest po ostatnich wydarzeniach nie mógł być dla niej łatwy, lecz Tristan jedynie przechylił głowę na bok, uciekając wzrokiem, i milczał dalej. Tak naprawdę nigdy nie był odważny. Jej późniejsze słowa, choć były przecież jedynie reakcją na jego oschły ton, parzyły go jak rozżarzone żelazo i na nowo rozbudzały frustrację.
- Cieszy mnie to – odparł równie lakonicznie i zdecydowanie bez radości w głosie, choć wewnątrz odczuł odetchnięcie ulgi. Z kotem wszystko było w porządku, a Evandra najwyraźniej przyjęła jego podarunek i poczuła ze zwierzęciem więź, francuskie imię mile połechtało jego ucho; niebawem będzie musiał się rozmówić z Padraigiem. Właściwie, nie pomyślał o tym, jak jego pies zareaguje na kota we własnym domu, najwyraźniej wizja ożenku, wspólnego zamieszkania, wspólnego... życia wydawała mu się wciąż odległa i nierealna, widocznie inaczej niż Evandrze, skoro podjęła się tego tematu. Ale podjęła się – przekazując tymi słowy więcej, niż jakimkolwiek innym gestem. Przekazując nimi, że przyjmie jego oświadczyny i że zrobi to po dobroci, bez ucieczki, bez szantażów... czy mogła dać mu coś więcej? Wzniósł spojrzenie ku jej delikatnej twarzy, odpychała go i przyciągała, kąsała i całowała, a Tristan uzależnił się już od tej masochistycznej przyjemności; bez choćby jednej blizny, którą nosił na sercu, nie byłby przecież tym samym człowiekiem. Wiódł spojrzeniem, od wachlarza czarnych rzęs okalających jej błękitne oczy, przez złote pasma włosów, ku miękkim, różowym ustom, których tak słodki smak poznał ostatnio. Pies, kot, czy to miało jakieś znaczenie, Enjolras w końcu przyzwyczai się do... Francisa, razem przejdą tę ciężką próbę. Czarny pies, niebezpieczny i zaciekły. Oraz biały kot, pełen dumy i królewskiego majestatu. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę, wciąż miał przybraną maskę obojętności, lecz dłoń drgnęła, poszukując jej – już delikatniej, gniew przekuł się w tęsknotę, po trzykroć wzmocnioną szumiącym w uszach alkoholem. Zdecydowanym ruchem, wciąż patrząc jej w oczy, przyciągnął dziewczę do siebie. Władczo i pewnie, będziesz moja. W jednej chwili naszła go ochota na chrzenienie tradycji i wręczenie jej pierścionka, póki w kobiecym szale znów się nie rozmyśli; nie spostrzegł sińców szpecącących jej delikatne, kruche nadgarstki.
- Nie martw się – odparł, głosem, który wciąż zdawał się pozbawiony głębszej emocji. - Nie martw się już niczym, Evandro. – Drugą dłonią ostrożnie sięgnął ku jej talii, przyciągając dziewczę nieprzyzwoicie blisko. - Nie warto, przejmę twoje smutki. Będę ci wsparciem. – Pozornie obojętny głos nawet nie drgnął, Tristan jej pragnął. Tu i teraz, siedem lat temu, za tydzień, za rok, na zawsze, a jej głos, jej słowa, były miodem na jego rany, siłą, która trzymała go przy życiu, wpierw zapędzając na sam skraj przepaści. Gniew i tęsknota splotły się w pożądanie rozniecone jej słodkim dotykiem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak intensywnie wpatruje się w nią Rosier. I lubiła to, lubiła czuć na sobie jego wzrok i czuć, jak otacza ją prawie boskim uwielbieniem – choć równie dobrze mogła nie być to miłość, o której tak bardzo marzyła, a jedynie efekt uroku zapisanego w jej półwilich genach. Panna Lestrange oszukiwała się od wielu długich godzin, że chodzi jej jedynie o przysłużenie się przykazanemu siłą narzeczonemu, o wykorzystanie nabytej w trakcie kursu wiedzy, lecz czy w tym celu musiała przywdziewać tę piękną suknię? Nakładać na usta pomadkę, układać włosy w miękkie fale...? Choć doskonale wiedziała, jak sprawnym i wysportowanym jest Tristan, choć wyobrażała sobie, że miał już nieliche doświadczenie w walce na pięści, to i tak drżała o jego zdrowie – musiała przekonać się na własne oczy, czy uraz ograniczył się jedynie do kilku siniaków, czy doszło do czegoś gorszego, znacznie gorszego, co mogło zagrażać jego życiu... Wszak co by się stało, gdyby przeciwnik złamał mu żebro i przebił tym samym płuco? Co by było, gdyby nie mógł złapać oddechu, gdyby pluł krwią, tak jak i ona pluła jeszcze wczoraj...?
Przyszła tutaj, ponieważ tego chciała. Świadomie lub nie, chciała się z nim spotkać, chciała obejrzeć jego rany i... Nie wiedziała. Jednak im dłużej zwlekał z otwarciem jej drzwi, im mocniej okazywał jej niechęć, tym bardziej chciała tu zostać. Już jej nie chciał? Miał dosyć naprzemiennego odpychania i przyciągania, nienawiści i czułości, tej wybuchowej mieszanki, która ich łączyła? Nie mogła i nie chciała w to uwierzyć. Odchodziła od zmysłów, gdy dowiedziała się o krzywdzie, jakiej doznał, unosiła się dumą za każdym razem, gdy wysłuchiwała kolejnych plotek na temat panicza Rosiera, zaś wspomnienie jego wcześniejszych narzeczeństw wpędzało ją w histerię.
Spojrzała na niego badawczo, z uwagą, gdy zamiast odpowiedzieć na jej pytanie jedynie przytaknął. Nie słuchał jej, czy naprawdę winna obejrzeć jeszcze jego tors i dłonie...? Na jej bladym licu znów pojawiła się troska. Evandra nie miała wielkiego doświadczenia w obcowaniu z pijanymi mężczyznami, dlatego nie wiedziała, czego się po nim spodziewać, na ile przytłumione miał zmysły, albo czy naprawdę nie powinna się go bać. Chciała mu ufać, chciała widzieć w nim swego rycerza, lecz czy nie zależało mu w tej chwili tylko na tym, na czym zależało odwiedzającym szemrane lokale gnidom?
- Pokaż, gdzie cię boli – poprosiła cicho, próbując nadal skupiać się na oficjalnym celu swej wizyty; tym, który miał trzymać jej serce w ryzach, tym, który miał nadać ich nieprzyzwoitemu spotkaniu pozory normalności.
Nie podobało jej się, kiedy przemawiał do niej tak obojętnym, nieczułym głosem; gdzie podziała się cała namiętność, uczuciowość, z którą raczył ją poezją najlepszych? Czy naprawdę była już dla niego jedynie niechcianym obowiązkiem, z którym musiał się pogodzić? I dla niej temat ich wspólnej przyszłości był cholernie trudny, lecz chciała, by – bez zbędnych, grzęznących w gardle słów – odczytał jej dobrą wolę i zrozumiał. Ten okres, tuż po porwaniu, stanowił najgorszą możliwą chwilę na planowanie zamążpójścia, pokonywanie obiekcji względem zniewolenia przez arystokratyczne konwenanse, wyjaśnianie sobie tych wszystkich kobiet, które ich poróżniły... Lecz czy to nie na niego czekała tyle długich lat? Czy nie o nim śniła w nocy? Tego wieczoru była bezbronna, przerażona wizją utraty Rosiera – czy to w wyniku bójki, czy wypowiedzianych na plaży słów sprzeciwu. Odcinała się od tych wszystkich szmatławych plotek, tych pomówień, niewesołych wspomnień i krzyków, od dzielących ich gestów i zobowiązań; widziała już tylko jego lico, wyczuwała już tylko łączącą ich, odporną na mijające lata więź i lgnęła do niego, niczym piękna ćma do palącego ją ognia, lecz ognia, którego pożądała mocniej niż czegokolwiek innego na świecie.
Próbowała wyczytać coś z jego oczu, skoro na przystojnym licu utrzymywał perfekcyjną maskę obojętności; czy naprawdę już go utraciła? Serce załomotało jej mocniej, pierś uniosła się wyżej. Jak miała to rozumieć? Jak miała interpretować pozę, którą ją raczył...? Może naprawdę już tylko czekał, aż odejdzie. A może widział w niej jedynie trofeum, które – prędzej czy później – zdobędzie na własność, siłą lub po dobroci, więc po co wdawać się w dyskusję, po co wysilać...
Obserwowała go w milczeniu, bezczelnie podziwiając szlachetne rysy jego twarzy, linię żuchwy, nastawionego przez nią nosa czy silne łuki brwiowe, spod których błyskały te nienotujące oczy, w których utonęła siedem lat temu. Siedem długich lat temu. Jednak dopiero teraz, gdy znów zostali sami i nie musieli obawiać się żadnych niechcianych spojrzeń, dopiero teraz mogła podziwiać, celebrować i widocznie tęsknić. Czy mógł to zrozumieć? Tę palącą tęsknotę? Tę czułość i melancholię, z którą gładziła jego lico?
Nie oponowała, gdy władczo przyciągnął ją bliżej – przecież sama tego chciała, myślała o tym, odkąd tylko przekroczyła próg rezydencji. Stanęła blisko, jeszcze bliżej, aż w końcu bezwstydnie spoczęła na jego kolanach, żałując, że nie może poznać jego myśli, rozczytać skrytych za zwierciadłami duszy pragnień. Jego słowa były piękne i czarowne, lecz ton, którym przemawiał – pusty. Bała się tej obojętności i bała się, że popełnia właśnie największy błąd życia, lecz czy nie wierzyła, że łączy ich coś wyjątkowego...? Że jeszcze może go odzyskać? Była blisko, zbyt blisko, a woń alkoholu zmieszana ze znajomym zapachem Tristana mieszała jej w głowie, zachęcając do uwodzenia, do walki o jego względy.
- Bądź, Tristanie – powiedziała cicho, szeptem, łapiąc jego lico w dłonie, czując szorstkość jego policzków. – Lecz ponad te obietnice cenniejsze jest mi twe uczucie, zaś ty przemawiasz do mnie tak ozięble i obojętnie, jak gdybyś... – urwała, gdy jej lico przeciął grymas zagubienia i strachu. Ich twarze były przy sobie, lecz Evandra nie skracała dzielącej ich odległości, wciąż kołysząc się na granicy pocałunku, drażniąc się z nim i nęcąc jego uśpione zmysły. – Łączy nas coś wyjątkowego, prawda? Ty też to czujesz. Kochaj mnie, a będę twoja. Pokaż, że ciągle masz wobec mnie jakieś uczucia, a będę twoja. – Mówiła gorącym, miłosnym szeptem, przylegając ściśle do jego piersi, a jej słowa zawierały w sobie obietnicę raju... Niech tylko przestanie ją odpychać, niech znów oczaruje i omami; potrzebowała tego.
Przyszła tutaj, ponieważ tego chciała. Świadomie lub nie, chciała się z nim spotkać, chciała obejrzeć jego rany i... Nie wiedziała. Jednak im dłużej zwlekał z otwarciem jej drzwi, im mocniej okazywał jej niechęć, tym bardziej chciała tu zostać. Już jej nie chciał? Miał dosyć naprzemiennego odpychania i przyciągania, nienawiści i czułości, tej wybuchowej mieszanki, która ich łączyła? Nie mogła i nie chciała w to uwierzyć. Odchodziła od zmysłów, gdy dowiedziała się o krzywdzie, jakiej doznał, unosiła się dumą za każdym razem, gdy wysłuchiwała kolejnych plotek na temat panicza Rosiera, zaś wspomnienie jego wcześniejszych narzeczeństw wpędzało ją w histerię.
Spojrzała na niego badawczo, z uwagą, gdy zamiast odpowiedzieć na jej pytanie jedynie przytaknął. Nie słuchał jej, czy naprawdę winna obejrzeć jeszcze jego tors i dłonie...? Na jej bladym licu znów pojawiła się troska. Evandra nie miała wielkiego doświadczenia w obcowaniu z pijanymi mężczyznami, dlatego nie wiedziała, czego się po nim spodziewać, na ile przytłumione miał zmysły, albo czy naprawdę nie powinna się go bać. Chciała mu ufać, chciała widzieć w nim swego rycerza, lecz czy nie zależało mu w tej chwili tylko na tym, na czym zależało odwiedzającym szemrane lokale gnidom?
- Pokaż, gdzie cię boli – poprosiła cicho, próbując nadal skupiać się na oficjalnym celu swej wizyty; tym, który miał trzymać jej serce w ryzach, tym, który miał nadać ich nieprzyzwoitemu spotkaniu pozory normalności.
Nie podobało jej się, kiedy przemawiał do niej tak obojętnym, nieczułym głosem; gdzie podziała się cała namiętność, uczuciowość, z którą raczył ją poezją najlepszych? Czy naprawdę była już dla niego jedynie niechcianym obowiązkiem, z którym musiał się pogodzić? I dla niej temat ich wspólnej przyszłości był cholernie trudny, lecz chciała, by – bez zbędnych, grzęznących w gardle słów – odczytał jej dobrą wolę i zrozumiał. Ten okres, tuż po porwaniu, stanowił najgorszą możliwą chwilę na planowanie zamążpójścia, pokonywanie obiekcji względem zniewolenia przez arystokratyczne konwenanse, wyjaśnianie sobie tych wszystkich kobiet, które ich poróżniły... Lecz czy to nie na niego czekała tyle długich lat? Czy nie o nim śniła w nocy? Tego wieczoru była bezbronna, przerażona wizją utraty Rosiera – czy to w wyniku bójki, czy wypowiedzianych na plaży słów sprzeciwu. Odcinała się od tych wszystkich szmatławych plotek, tych pomówień, niewesołych wspomnień i krzyków, od dzielących ich gestów i zobowiązań; widziała już tylko jego lico, wyczuwała już tylko łączącą ich, odporną na mijające lata więź i lgnęła do niego, niczym piękna ćma do palącego ją ognia, lecz ognia, którego pożądała mocniej niż czegokolwiek innego na świecie.
Próbowała wyczytać coś z jego oczu, skoro na przystojnym licu utrzymywał perfekcyjną maskę obojętności; czy naprawdę już go utraciła? Serce załomotało jej mocniej, pierś uniosła się wyżej. Jak miała to rozumieć? Jak miała interpretować pozę, którą ją raczył...? Może naprawdę już tylko czekał, aż odejdzie. A może widział w niej jedynie trofeum, które – prędzej czy później – zdobędzie na własność, siłą lub po dobroci, więc po co wdawać się w dyskusję, po co wysilać...
Obserwowała go w milczeniu, bezczelnie podziwiając szlachetne rysy jego twarzy, linię żuchwy, nastawionego przez nią nosa czy silne łuki brwiowe, spod których błyskały te nienotujące oczy, w których utonęła siedem lat temu. Siedem długich lat temu. Jednak dopiero teraz, gdy znów zostali sami i nie musieli obawiać się żadnych niechcianych spojrzeń, dopiero teraz mogła podziwiać, celebrować i widocznie tęsknić. Czy mógł to zrozumieć? Tę palącą tęsknotę? Tę czułość i melancholię, z którą gładziła jego lico?
Nie oponowała, gdy władczo przyciągnął ją bliżej – przecież sama tego chciała, myślała o tym, odkąd tylko przekroczyła próg rezydencji. Stanęła blisko, jeszcze bliżej, aż w końcu bezwstydnie spoczęła na jego kolanach, żałując, że nie może poznać jego myśli, rozczytać skrytych za zwierciadłami duszy pragnień. Jego słowa były piękne i czarowne, lecz ton, którym przemawiał – pusty. Bała się tej obojętności i bała się, że popełnia właśnie największy błąd życia, lecz czy nie wierzyła, że łączy ich coś wyjątkowego...? Że jeszcze może go odzyskać? Była blisko, zbyt blisko, a woń alkoholu zmieszana ze znajomym zapachem Tristana mieszała jej w głowie, zachęcając do uwodzenia, do walki o jego względy.
- Bądź, Tristanie – powiedziała cicho, szeptem, łapiąc jego lico w dłonie, czując szorstkość jego policzków. – Lecz ponad te obietnice cenniejsze jest mi twe uczucie, zaś ty przemawiasz do mnie tak ozięble i obojętnie, jak gdybyś... – urwała, gdy jej lico przeciął grymas zagubienia i strachu. Ich twarze były przy sobie, lecz Evandra nie skracała dzielącej ich odległości, wciąż kołysząc się na granicy pocałunku, drażniąc się z nim i nęcąc jego uśpione zmysły. – Łączy nas coś wyjątkowego, prawda? Ty też to czujesz. Kochaj mnie, a będę twoja. Pokaż, że ciągle masz wobec mnie jakieś uczucia, a będę twoja. – Mówiła gorącym, miłosnym szeptem, przylegając ściśle do jego piersi, a jej słowa zawierały w sobie obietnicę raju... Niech tylko przestanie ją odpychać, niech znów oczaruje i omami; potrzebowała tego.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Głowa Tristana bezwładnie opierała się o tylne oparcie bogato haftowanego krzesła, uniesione ku stojącej nad nim Evandrze spojrzenie śledziło każdy ruch półwili, każde drgnienie dłoni, każde zwężenie źrenicy. W istocie wpatrywał się w nią jak w boginkę, swoją boginkę, bo wiedział, że tylko dla niego nią była. Od tamtego momentu, od tamtej uroczystości... od siedmiu lat. Poznał wtedy Evandrę dzięki Marianne – gdyby nie ona, jak potoczyłyby się ich losy? Czy Evandra poślubiłaby Perseusa lata temu? Jego dłoń łapczywie i władczo zacisnęła się na jej wąskiej, szczupłej talii. Pokaż, gdzie boli? Nie myślał o bólu, obdarte od upadku plecy przypominały zdrapane chłopięce kolano. Siniak od uderzenia w brzuch, którym Borgin go powalił, boleśnie dawał o sobie znać przy każdym pochyleniu, lecz Tristan, nawet mimo ulgi, jaką przyniósł mu jej dotyk, nie chciał się tym bólem z nią dzielić. Nie takiego powinna go znać, nie żałosnego, pijanego i poobijanego – powinien być silny. Nie pozwolić jej więcej skrzywdzić, dość się wycierpiała. Tak naprawdę wciąż nie wiedział, jak bardzo, znał tylko strzępy tej opowieści przekazane mu przez wuja... ale czuł, że jest zbyt wcześnie, by pytać ją o szczegóły. Teraz nie powinna sobie o tym przypominać, zasługiwała na odpoczynek – oraz na opiekę, jaką tylko on mógł jej zapewnić. Podobały mu się jej spojrzenie, tęskne i spłoszone, tak pięknie błyszczące uczuciem. Nawiedziła go, jak senna zjawa, o której marzył latami, jak nimfa, która z oczu potrafiła wyczytać pragnienia, jak wróżka – jak zielona wróżka, która jako jedyna potrafiła wypełnić natchnieniem pijanego poetę. Evandra Lestrange, jego przyszła oblubienica, była kobietą, przed którą nie było upokorzeniem uklęknąć, prosząc ją o rękę. Milczeli razem, sekundę, może dwie. Minutę, może pięć, tonąc we wzajemnym bolesnym zachwycie.
Tristan drapieżnie zmrużył oczy, kiedy Evandra przysunęła się bliżej; łapczywie przesunął dłoń z pleców na talii, pragnąc ośmielić do dalszych gestów, i wreszcie – pomógł jej spocząć na swoich kolanach, podtrzymają ją w ramionach. Była jak z porcelany, mniej delikatny ruch mógł ją zarysować. Skrzywdzić. Uderzyła go fala przyjemnego ciepła, oszałamiającej euforii, roztopił się w jej kuszącym zapachu i zapatrzył w odsłoniętą łabędzią szyję, powiódł spojrzeniem wzdłuż wątłych, nagich ramion i ku dekoltowi wysuniętego z naciągniętej w tej pozycji sukni. Objął ją silnie, pewnie, uściskiem, z którego nie było już ucieczki, nie dając po sobie poznać, że przywarła do potłuczeń z zeszłej nocy. Maska obojętności nie opadła z jego twarzy, lata kłamstw, ukrywania prawdziwych uczuć, lata spędzone w kasynie na Crockfords, nauczyły go zachowywać kamienną twarz. Wewnątrz wzbierał się w nim jednak ogień, równie potężny i nieposkromiony, co płomienie szatańskiej pożogi. Alkohol pulsował w jego krwi mocniej, niż kiedykolwiek – może śnił na jawie, a może już umarł.
Wpierw zmrużył powieki, potem – wreszcie – spojrzał w jej oczy, kiedy ujęła jego twarz w dłonie; otarł się w tym obłędnym zadurzeniu o jedwab jej skóry, jakby wcale jej słów nie słyszał – lecz słyszał. Jej obawy nie miały znaczenia, były bezpodstawne, jej pragnień i kaprysów – nie rozumiał, dopiero, co go odtrąciła, wzgardziła nim jak bezpańskim psem. Dziś swym słowom przeczyła, zapewne równie niestabilnie, co zawsze, ale przyszłość była ostatnim, o czym Tristan teraz myślał. Cierpiał, kiedy się z nim tak drażniła, frustrował się, mamiony półwilim czarem nie potrafiąc być cierpliwym. Wyłapywał iskry w jej oczach, źrenice odbijały blask otaczających ich świec, lecz o wiele bardziej kusiły go jej usta, miękkie, słodkie... i zdradzieckie, jak u żmii, które dziś miast kąsać i pluć jadem, pieściły go przyjemnie rozgrzanym miodem, z wolna doprowadzając na sam skraj szaleństwa. Nie widział już nic poza tymi ustami, nie czuł już nic poza jej dotykiem i nie chłonął niczego poza kwiatowym zapachem jej piżmowych perfum. Zniewalała go ta zakazana bliskość. Tak, łączyło ich coś wyjątkowego, od siedmiu lat gonienia się jak mysz z kotem. Rozniecała mocniej jego gorejące uczucia, bezlitośnie dorzucała oleju do bestialsko szalejącego ognia, ciskała błyskawice wprost w wirujące tornado. Obietnica, która padła, otworzyła przed jego wyobraźnią bramę nieprzebranych rozkoszy - mogła poczuć jego oddech, szybki i płytki. Urywany każdą wypowiadaną przez nią dźwięczniejszą głoską. Jak długo musiał czekać, by wypowiedziała te słowa, jak długo musiał znosić kolejne upokorzenia, by i ona przyznała, że są sobie przeznaczeni. Wciąż nie wierzyła w jego uczucia?
Nie powstrzymał się, skradł jej pocałunek, krótki, acz przepełniony ogniem, którego wcześniej z jego twarzy nijak nie dało się wyczytać. Naparł na nią, zmuszając, by i ona oparła głowę o szerokie oparcie, by nie mogła przed nim uciec; spłonie w tym pożarze.
- Gdybyś ty była szklanym jeziorem, patrzałbym w toń twą przez całe życie – szepnął ciężko, muskając jej usta spragnionymi wargami. Dłoń Tristana zsunęła się z jej talii, błądząc wśród zwiewnych, eterycznych fałd pudrowej sukni, subtelnie odsłaniając jej kolano, które otulił dotykiem. Drugą przesunął z talii, wzdłuż pleców, zachłannym i wygłodniałym gestem, mimochodem i dyskretnie, z nadzieją, że tego nie zauważy, usiłując wyczuć rozpięcie sukni. Był pijany, przepełniony żalem i tęsknotą, a ona zdawała się z własnej woli wchodzić w paszczę lwa.
- Gdybyś ty była zielonym borem, słuchałbym szumu twego w zachwycie – Jego dłoń z bolesną pasją przesunęła się z kolana na udo, ostatnio była już tak blisko jego, tym razem nie mogła uciec. Tristan nie myślał już o konwenansach, ani o jej rodzicach, dał się porwać pożądaniu, choć rozsądek głośno krzyczał, że winien od razu odesłać Evandrę do domu. Nachylił się, zanurzając się w słodkim zapachu skóry jej szyi, chłonąc ciepło jej ciała. Tak przyjemnie kojące, że ból już dawno odpłynął na dalszy plan. - Gdybyś ty była... pustką bezludną - musnął jej dolną wargę. - Dla ciebie świata zrzekłbym się śmiele – po czym złożył na jej ustach namiętny pocałunek, przepełnionym pasją i przekutym w pożądanie gniewem; jego palce mocno wbiły się w jej udo, spragniony obietnicy, którą mu złożyła, złakniony jej dotyku, ciała, którego żaden mężczyzna jeszcze nie widział.
Tristan drapieżnie zmrużył oczy, kiedy Evandra przysunęła się bliżej; łapczywie przesunął dłoń z pleców na talii, pragnąc ośmielić do dalszych gestów, i wreszcie – pomógł jej spocząć na swoich kolanach, podtrzymają ją w ramionach. Była jak z porcelany, mniej delikatny ruch mógł ją zarysować. Skrzywdzić. Uderzyła go fala przyjemnego ciepła, oszałamiającej euforii, roztopił się w jej kuszącym zapachu i zapatrzył w odsłoniętą łabędzią szyję, powiódł spojrzeniem wzdłuż wątłych, nagich ramion i ku dekoltowi wysuniętego z naciągniętej w tej pozycji sukni. Objął ją silnie, pewnie, uściskiem, z którego nie było już ucieczki, nie dając po sobie poznać, że przywarła do potłuczeń z zeszłej nocy. Maska obojętności nie opadła z jego twarzy, lata kłamstw, ukrywania prawdziwych uczuć, lata spędzone w kasynie na Crockfords, nauczyły go zachowywać kamienną twarz. Wewnątrz wzbierał się w nim jednak ogień, równie potężny i nieposkromiony, co płomienie szatańskiej pożogi. Alkohol pulsował w jego krwi mocniej, niż kiedykolwiek – może śnił na jawie, a może już umarł.
Wpierw zmrużył powieki, potem – wreszcie – spojrzał w jej oczy, kiedy ujęła jego twarz w dłonie; otarł się w tym obłędnym zadurzeniu o jedwab jej skóry, jakby wcale jej słów nie słyszał – lecz słyszał. Jej obawy nie miały znaczenia, były bezpodstawne, jej pragnień i kaprysów – nie rozumiał, dopiero, co go odtrąciła, wzgardziła nim jak bezpańskim psem. Dziś swym słowom przeczyła, zapewne równie niestabilnie, co zawsze, ale przyszłość była ostatnim, o czym Tristan teraz myślał. Cierpiał, kiedy się z nim tak drażniła, frustrował się, mamiony półwilim czarem nie potrafiąc być cierpliwym. Wyłapywał iskry w jej oczach, źrenice odbijały blask otaczających ich świec, lecz o wiele bardziej kusiły go jej usta, miękkie, słodkie... i zdradzieckie, jak u żmii, które dziś miast kąsać i pluć jadem, pieściły go przyjemnie rozgrzanym miodem, z wolna doprowadzając na sam skraj szaleństwa. Nie widział już nic poza tymi ustami, nie czuł już nic poza jej dotykiem i nie chłonął niczego poza kwiatowym zapachem jej piżmowych perfum. Zniewalała go ta zakazana bliskość. Tak, łączyło ich coś wyjątkowego, od siedmiu lat gonienia się jak mysz z kotem. Rozniecała mocniej jego gorejące uczucia, bezlitośnie dorzucała oleju do bestialsko szalejącego ognia, ciskała błyskawice wprost w wirujące tornado. Obietnica, która padła, otworzyła przed jego wyobraźnią bramę nieprzebranych rozkoszy - mogła poczuć jego oddech, szybki i płytki. Urywany każdą wypowiadaną przez nią dźwięczniejszą głoską. Jak długo musiał czekać, by wypowiedziała te słowa, jak długo musiał znosić kolejne upokorzenia, by i ona przyznała, że są sobie przeznaczeni. Wciąż nie wierzyła w jego uczucia?
Nie powstrzymał się, skradł jej pocałunek, krótki, acz przepełniony ogniem, którego wcześniej z jego twarzy nijak nie dało się wyczytać. Naparł na nią, zmuszając, by i ona oparła głowę o szerokie oparcie, by nie mogła przed nim uciec; spłonie w tym pożarze.
- Gdybyś ty była szklanym jeziorem, patrzałbym w toń twą przez całe życie – szepnął ciężko, muskając jej usta spragnionymi wargami. Dłoń Tristana zsunęła się z jej talii, błądząc wśród zwiewnych, eterycznych fałd pudrowej sukni, subtelnie odsłaniając jej kolano, które otulił dotykiem. Drugą przesunął z talii, wzdłuż pleców, zachłannym i wygłodniałym gestem, mimochodem i dyskretnie, z nadzieją, że tego nie zauważy, usiłując wyczuć rozpięcie sukni. Był pijany, przepełniony żalem i tęsknotą, a ona zdawała się z własnej woli wchodzić w paszczę lwa.
- Gdybyś ty była zielonym borem, słuchałbym szumu twego w zachwycie – Jego dłoń z bolesną pasją przesunęła się z kolana na udo, ostatnio była już tak blisko jego, tym razem nie mogła uciec. Tristan nie myślał już o konwenansach, ani o jej rodzicach, dał się porwać pożądaniu, choć rozsądek głośno krzyczał, że winien od razu odesłać Evandrę do domu. Nachylił się, zanurzając się w słodkim zapachu skóry jej szyi, chłonąc ciepło jej ciała. Tak przyjemnie kojące, że ból już dawno odpłynął na dalszy plan. - Gdybyś ty była... pustką bezludną - musnął jej dolną wargę. - Dla ciebie świata zrzekłbym się śmiele – po czym złożył na jej ustach namiętny pocałunek, przepełnionym pasją i przekutym w pożądanie gniewem; jego palce mocno wbiły się w jej udo, spragniony obietnicy, którą mu złożyła, złakniony jej dotyku, ciała, którego żaden mężczyzna jeszcze nie widział.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Było w niej coś z porcelanowej, delikatnej lalki – o czym chociażby świadczyły zdobiące nadgarstki siniaki. Tonęła w jego ramionach, dużo kruchsza i słabsza od obejmującego ją Tristana, zaś jej chorobliwa bladość tak wyraźnie kontrastowała z jego atletycznym, wzbudzającym zachwyt panien ciałem. Oczywiście, drażniła go i kusiła, próbując rozbudzić powodujące nim jeszcze tak niedawno emocje, nęciła ubiorem, dotykiem i słowem, lecz ciągle mając przed oczami tę idealną, przerażającą maskę obojętności, nie spodziewała się tak ognistej reakcji na swe desperackie zabiegi. Na skradziony jej pocałunek odpowiedziała delikatniej, bo z zaskoczeniem, posłusznie wspierając głowę na oparciu krzesła. Przez to samo zaskoczenie i towarzyszące namiętności otumanienie z opóźnieniem powiodła dłonią dalej, ku jego włosom, silnym barkom, niczym niewidoma próbując poznać jego ciało i nauczyć się go na pamięć. Nie była jednak niechętna – wszak sama tego chciała, znów poczuć jego nęcące, zniewalające uczucie, porzucić zbędne myśli i oddać się woli pchającego ich ku sobie przeznaczenia. Bo tak wolała o tym myśleć, niż przypisywać mu w tej chwili zwykłe, ubliżające sacrum jej wymarzonej relacji pożądanie wywołanie odziedziczonym po matce urokiem – gdyby nie był jej, nie odnalazłby jej u Fortinbrasa, nie uspokoił i nie wsparł w tej trudnej, cholernie trudnej chwili. Gdyby nie był jej, nie poruszałby nieba i ziemi, by odnaleźć ją na tym przeklętym Nokturnie, nie pisałby tych wszystkich listów, nie próbował zbliżyć się przy każdej nadarzającej się okazji, nawet przy dzieciach Caesara... Prawda? Była naiwna, chciała być naiwna, nie radząc sobie z zrzuconym na jej barki ciężarem, ani z powodującymi nią, często sprzecznymi ze sobą uczuciami; już sama gubiła się w tej wojnie charakterów, w przeplatających się miłości i nienawiści, w chęci, by utonąć w jego ramionach, a później wgnieść w ziemię za każdą uczynioną jej zniewagę, za każdą plotkę i pogłoskę, którą musiała znosić.
Na brzmienie znajomej, chwytającej za duszy poezji rozwarła przymknięte do tej pory ślepia i – oddychając podobnie ciężko – odszukała jego wzrok, mimowolnie mrucząć coś niczym kotka, nie pozostając bierną na jego motyle muśnięcia. I ona nie myślała w tej chwili o przyszłości, bezwolnie poddając się tłamszonemu do tej pory uczuciu i bezwstydnemu głodowi miłosnych doznań, tak skutecznie tłamszonemu przez wpajane jej od dziecka arystokratyczne wychowanie. I dlatego właśnie nie powinni widywać się samotnie, nie powinni kusić losu, czy może raczej ona, jako panna na wydaniu, jako towar bez zmazy i skazy, nie powinna pozwalać sobie na taki kompletny brak rozwagi...
Jego śmiałe, wygłodniałe gesty schlebiały młódce i rozbudzały w niej bezwstydną żądzę, by utonąć w tych ramionach na zawsze, lecz jednocześnie – przywodziły na myśl ostudzające ten zapał wspomnienia niedawnego porwania. Dybali na jej cnotę, chcąc sprzedać ją za jak najkorzystniejszą cenę, traktowali jak przedmiot, jak pozbawioną uczuć, marzeń i lęków podistotę... Czy odurzony alkoholem Tristan widział w niej swą królową, swą oblubienicę i bratnią duszę, czy jedynie alabastrowe, kuszące swą kruchością ciało? Była gotowa na tę bliskość, czy przeceniła swe siły, nie doceniając głębokości urazu, poczynionych jej w ten sposób ran?
- Tristanie – wyszeptała z rozdarciem, z pożądaniem i lękiem, w odpowiedzi na jego miłosną poezję; potrafił trafić do jej serca jak nikt inny, czy nie o to chodziło, czy nie tak powinno to wyglądać...? Zadrżała widocznie, gdy przesunął dłoń na jej delikatne udo i posuwał się coraz dalej, coraz szczelniej zamykając ją w klatce swych ramion. Oddychała szybciej, płycej, dając się uwodzić jego mowie, pewności siebie i spowijającemu ich zapachowi alkoholu. Przeniosła dłoń na jego klatkę piersiową, chcąc wyczuć szalejące pod żebrami serce, drugą zaś nadal muskała chropowaty policzek Rosiera, rozdarta, pełna obaw, lęków i palących pragnień.
Poruszyła się niespokojnie, popędliwie, gdy ich usta połączyły się w kolejnym pocałunku, a jej niewinne, niedoświadczone ciało zaczęło reagować gwałtownie, gwałtowniej niż przypuszczała, na dostarczane mu bodźce. Całowała go z obietnicą, z obnażoną tęsknotą i dojmującym uczuciem, i mogłaby tak oddać się jego woli bez najmniejszego sprzeciwu, byle szybciej, byle nieprzytomniej, lecz zaciskające się na jej udzie palce powstrzymywały ją przed całkowitą utratą hamulców. Przecież miała być panią sytuacji, przecież miała dyktować warunki i wprawnie – lecz skąd miałaby mieć tę wprawę? – wodzić go za nos, zaś jej panieńskie, chowane na dnie świadomości wyobrażenia dotyczące tej długo wyczekiwanej chwili nie przewidywały szybkiego, bezmyślnego porywu na stole w jadalni.
Po dłuższej chwili przerwała pocałunek, próbując na powrót odnaleźć jego wzrok, chcąc dotrzeć do jego świadomości; jednocześnie nie przerywała gładzić jego lica, nie odsuwała się i nie uciekała.
- Nie tutaj, zabierz mnie do sypialni – powiedziała cicho, lecz wyraźnie, siląc się na zdecydowanie i pewność. Serce waliło jej głucho, łapała łapczywie powietrze, zaś jej usta były już krwiście czerwone od kolejnych niemych wyznań miłości. Przecież nigdzie się nie śpieszyli, zaś ona potrzebowała celebrowania, delikatności i troskliwości, której w ten sposób nie mógł jej zapewnić.
Na brzmienie znajomej, chwytającej za duszy poezji rozwarła przymknięte do tej pory ślepia i – oddychając podobnie ciężko – odszukała jego wzrok, mimowolnie mrucząć coś niczym kotka, nie pozostając bierną na jego motyle muśnięcia. I ona nie myślała w tej chwili o przyszłości, bezwolnie poddając się tłamszonemu do tej pory uczuciu i bezwstydnemu głodowi miłosnych doznań, tak skutecznie tłamszonemu przez wpajane jej od dziecka arystokratyczne wychowanie. I dlatego właśnie nie powinni widywać się samotnie, nie powinni kusić losu, czy może raczej ona, jako panna na wydaniu, jako towar bez zmazy i skazy, nie powinna pozwalać sobie na taki kompletny brak rozwagi...
Jego śmiałe, wygłodniałe gesty schlebiały młódce i rozbudzały w niej bezwstydną żądzę, by utonąć w tych ramionach na zawsze, lecz jednocześnie – przywodziły na myśl ostudzające ten zapał wspomnienia niedawnego porwania. Dybali na jej cnotę, chcąc sprzedać ją za jak najkorzystniejszą cenę, traktowali jak przedmiot, jak pozbawioną uczuć, marzeń i lęków podistotę... Czy odurzony alkoholem Tristan widział w niej swą królową, swą oblubienicę i bratnią duszę, czy jedynie alabastrowe, kuszące swą kruchością ciało? Była gotowa na tę bliskość, czy przeceniła swe siły, nie doceniając głębokości urazu, poczynionych jej w ten sposób ran?
- Tristanie – wyszeptała z rozdarciem, z pożądaniem i lękiem, w odpowiedzi na jego miłosną poezję; potrafił trafić do jej serca jak nikt inny, czy nie o to chodziło, czy nie tak powinno to wyglądać...? Zadrżała widocznie, gdy przesunął dłoń na jej delikatne udo i posuwał się coraz dalej, coraz szczelniej zamykając ją w klatce swych ramion. Oddychała szybciej, płycej, dając się uwodzić jego mowie, pewności siebie i spowijającemu ich zapachowi alkoholu. Przeniosła dłoń na jego klatkę piersiową, chcąc wyczuć szalejące pod żebrami serce, drugą zaś nadal muskała chropowaty policzek Rosiera, rozdarta, pełna obaw, lęków i palących pragnień.
Poruszyła się niespokojnie, popędliwie, gdy ich usta połączyły się w kolejnym pocałunku, a jej niewinne, niedoświadczone ciało zaczęło reagować gwałtownie, gwałtowniej niż przypuszczała, na dostarczane mu bodźce. Całowała go z obietnicą, z obnażoną tęsknotą i dojmującym uczuciem, i mogłaby tak oddać się jego woli bez najmniejszego sprzeciwu, byle szybciej, byle nieprzytomniej, lecz zaciskające się na jej udzie palce powstrzymywały ją przed całkowitą utratą hamulców. Przecież miała być panią sytuacji, przecież miała dyktować warunki i wprawnie – lecz skąd miałaby mieć tę wprawę? – wodzić go za nos, zaś jej panieńskie, chowane na dnie świadomości wyobrażenia dotyczące tej długo wyczekiwanej chwili nie przewidywały szybkiego, bezmyślnego porywu na stole w jadalni.
Po dłuższej chwili przerwała pocałunek, próbując na powrót odnaleźć jego wzrok, chcąc dotrzeć do jego świadomości; jednocześnie nie przerywała gładzić jego lica, nie odsuwała się i nie uciekała.
- Nie tutaj, zabierz mnie do sypialni – powiedziała cicho, lecz wyraźnie, siląc się na zdecydowanie i pewność. Serce waliło jej głucho, łapała łapczywie powietrze, zaś jej usta były już krwiście czerwone od kolejnych niemych wyznań miłości. Przecież nigdzie się nie śpieszyli, zaś ona potrzebowała celebrowania, delikatności i troskliwości, której w ten sposób nie mógł jej zapewnić.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie miał pojęcia, czym sobie na to zasłużył; ani na tę wizytę, ani na tę troskę, ani na ten nagły przypływ czułości, był mu jednak dziś potrzebny bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Evandra była wyjątkową kobietą, nie tylko najpiękniejszą, jej przepełnione dziewczęcą wrażliwością ujęło go lata temu. Kochał ją, spośród wszystkich kobiet, to właśnie ją pokochał i nie miał co do tego żadnych wątpliwości, dla żadnej innej nie uczyniłby tak wiele. Na żadną inną... nie czekałby tak długo. Była pełna gracji, jak łabędź sunąc po wodzie, tańczący nad jeziorem tym samym tańcem, który tańczą smoki nad klifami Dover. Pełna majestatu, ujmującej królewskości, który czynił z niej prawdziwą damę, wyjątkową, wykwintną damę, jaką mógł widzieć u swojego boku. Mógł – chciał! - uklęknąć przed nią z pierścionkiem będącym wszak tak cenną rodową pamiątką, mógł klęczeć przed nią całe życie, podając świat na tacy. Była jego królową, słodką nimfą, ulotną i piękną jak sen, muzą jego poetycznych wzruszeń czuwającą nad każdą nutą bijącą spod palców sunących po klawiszach pianina. Jej śpiew – słowiczy – zdobiący drganie harfowych strun za każdym razem wbudzał nie tylko zachwyt, ale nade wszystko tęsknotę. Za jej sercem, którego posiąść tak długo nie mógł, za jej ustami, z których tak długo nie mógł spić rozkoszy. Zatonął w jej szafirowych oczach przed laty, a jako topielec bliski był już błagania o litość; teraz, gdy odtrąciła go tak bezdusznie i tak kategorycznie – teraz, gdy pragnął jedynie dać jej opiekę, uchronić przed innym opiekunem. Po porwaniu nie mogła dłużej zostać w domu, jej ojciec wreszcie zrozumiał, że wymagała troskliwszej ochrony. Potrzebowała mężczyzny, a on nie mógłby znieść myśli, że nie byłby to on. Że byłby to ktoś, kto mógłby ją... skrzywdzić. Dlaczego nie potrafiła tego zrozumieć? Potrzebowała go, potrzebowała go równie mocno, jak i on potrzebował jej.... Nie, Tristan wiedział, że się oszukiwał. Mamił własne oczy, wmawiając samemu sobie, że będzie potrafił jej tę ochronę zapewnić. Spójrz na siebie, Tristanie – czyżby? Te chwile słodkiego uniesienia, jednakże, jej rozpalone ciało, którego z uścisku nie mógł, ani nie chciał wypuścić, pozwalały mu o tym jednak nie myśleć. Rozsądek krzyczał głośniej, niż kiedykolwiek wcześniej, krzyczał, żeby odprowadził Evandrę pod jej dom, lecz szumiący w uszach alkohol skutecznie ten krzyk zagłuszał, a rozpalony ogień odwracał uwagę. Czekał na nią tak długo, wycierpiał tak wiele, zniósł ogrom upokorzeń... a jej półwili czar tak słodko nęcił, a ona sama wsunęła się w jego ramiona, sama wreszcie zdecydowała się mu oddać. Dotykał ją łapczywie, lecz powoli, delektując się każdym jej niespokojnym drgnięciem. Pewnie się bała, to naturalne – ale przecież była w dobrych rękach. Przecież był ostatnią osobą na świecie, która mogłaby ją skrzywdzić.
Słowa, które wypowiedziała, kiedy oderwała się od jego ust, puścił mimo uszu. Nie tutaj? W sypialni? Wiedział, że Evandra mogła rozmyślić się w każdej chwili, a on jej pragnął jak uschnięty krzew pragnął wody. Pragnął jej całej, tu i teraz, pragnął jej nade wszystko – na pierwszy plan wysunęły się wyłącznie jego potrzeby, niebezpiecznie podrażnione silnym alkoholem, niebezpiecznie wzniecone przez czułe, przepełnione uwodzicielską magią słowa półwili. Nęciła go umyślnie, z pełną świadomością tego, co robiła, a przecież nie robiła tego po to, by zadać mu kolejną ranę – byłaby śmiertelna. Spojrzał w jej oczy, kiedy poszukiwała jego spojrzenia, lecz płonął w nich już tylko bezrozumny ogień. Nie wypuścił jej z uścisku, ba, zdać by się mogło, że zakleszczył ją w swoich ramionach mocniej, jak najdroższy sercu skarb, skarb, którego strzegł i którym zarządzał niczym smoczysko w jamie. Jego dłoń na jej udzie przesunęła się z pasją zbyt wysoko, jego palce wbiły się w jej żebra zbyt łapczywie, a ustami – bez słowa – przylgnął wpierw do jej łabędziej szyi, otulając ją ciepłym oddechem potem delektując się słodkim zapachem skóry na jej dekolcie, uprzednio odgarnąwszy zeń delikatne fałdy materiału. Siedem lat. Siedem długich lat... Cii, szepnął, zastygając nad alabastrowym ciałem swojej wybranki. On również czuł teraz bicie jej serca, szybkie, spłoszone, jak serce pojmanej łani, pijany myślał już tylko o jej ciele. Daj mi się napić z tego obiecanego dzbana rozkoszy, piękna. Daj ukoić pragnienie, jak ukoiłaś ból. Przyciągnął ją do własnej piersi, z rękoma pod jej nogami, drugą za jej plecami, przerzucił ją na pobliski stół, być może zbyt brutalnie, być może zbyt gwałtownie, stanął tuż przy niej, wciąż nie wypuszczając jej z uścisku; bliskiego, zbyt bliskiego. Nie potrzebowali przecież sypialni, to, co ich łączyło, było wyjątkowe. Nie potrzebowali niczego, co przerwie ten wybuch namiętności... potężny i niszczący jak szatańska pożoga.
Słowa, które wypowiedziała, kiedy oderwała się od jego ust, puścił mimo uszu. Nie tutaj? W sypialni? Wiedział, że Evandra mogła rozmyślić się w każdej chwili, a on jej pragnął jak uschnięty krzew pragnął wody. Pragnął jej całej, tu i teraz, pragnął jej nade wszystko – na pierwszy plan wysunęły się wyłącznie jego potrzeby, niebezpiecznie podrażnione silnym alkoholem, niebezpiecznie wzniecone przez czułe, przepełnione uwodzicielską magią słowa półwili. Nęciła go umyślnie, z pełną świadomością tego, co robiła, a przecież nie robiła tego po to, by zadać mu kolejną ranę – byłaby śmiertelna. Spojrzał w jej oczy, kiedy poszukiwała jego spojrzenia, lecz płonął w nich już tylko bezrozumny ogień. Nie wypuścił jej z uścisku, ba, zdać by się mogło, że zakleszczył ją w swoich ramionach mocniej, jak najdroższy sercu skarb, skarb, którego strzegł i którym zarządzał niczym smoczysko w jamie. Jego dłoń na jej udzie przesunęła się z pasją zbyt wysoko, jego palce wbiły się w jej żebra zbyt łapczywie, a ustami – bez słowa – przylgnął wpierw do jej łabędziej szyi, otulając ją ciepłym oddechem potem delektując się słodkim zapachem skóry na jej dekolcie, uprzednio odgarnąwszy zeń delikatne fałdy materiału. Siedem lat. Siedem długich lat... Cii, szepnął, zastygając nad alabastrowym ciałem swojej wybranki. On również czuł teraz bicie jej serca, szybkie, spłoszone, jak serce pojmanej łani, pijany myślał już tylko o jej ciele. Daj mi się napić z tego obiecanego dzbana rozkoszy, piękna. Daj ukoić pragnienie, jak ukoiłaś ból. Przyciągnął ją do własnej piersi, z rękoma pod jej nogami, drugą za jej plecami, przerzucił ją na pobliski stół, być może zbyt brutalnie, być może zbyt gwałtownie, stanął tuż przy niej, wciąż nie wypuszczając jej z uścisku; bliskiego, zbyt bliskiego. Nie potrzebowali przecież sypialni, to, co ich łączyło, było wyjątkowe. Nie potrzebowali niczego, co przerwie ten wybuch namiętności... potężny i niszczący jak szatańska pożoga.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Jeszcze przez chwilę wierzyła w romantyzm tej elektryzującej chwili, łudziła się, że dla Tristana również jest ona wyjątkowa, pełna czaru i uroku. Wierzyła, że oddany jej mężczyzna bez oporu spełni jej prośbę, chcąc zadbać o jej samopoczucie, o jej potrzeby i kruchą, nadwątloną psychikę – wszak Rosier musiał wiedzieć, że pozwalanie sobie na taką bliskość było niełatwe dla każdej młodej panny, zaś dlań musiało być piekielnie trudne, nie tylko ze względu na ograniczające ją konwenanse, zwykłe niedoświadczenie, ale zwłaszcza niedawne porwanie. Wierzyła, że łączy ich coś wyjątkowego i raczący ją poezją Tristan, który przecież również musiał posiadać wrażliwszą, delikatniejszą stronę, nie pozostanie obojętny na jej wyrażane wprost życzenia – tyle długich lat, tyle nieporozumień i zbędnych, bolesnych słów, lecz teraz byli tak blisko i w końcu mieli okazać sobie ogrom łączącego ich uczucia. Chciała oddać mu swój największy skarb, nawet nie myśląc o tym, że mógłby wziąć go i zdeptać, na drugi dzień zrywając łączący ich przedmałżeński kontrakt, że mógłby odejść z kpiącym uśmiechem na ustach; w tym przedślubnym porywie czułości chciała zawrzeć krzyk swej krwawiącej, romantycznej duszy... I tak w końcu nadejdzie ich wielka chwila, spoczną na nich oczy całej arystokracji, zastanawiającej się nad tym, kiedy młódka zajdzie w ciążę – może już w trakcie nocy poślubnej? Zaś ona chciała poczuć, czym jest dreszcz prawdziwej miłości, prawdziwego pożądania, nie zaś zapisanego w umowie, odartego z magii aktu prokreacji, o którym mówić będą wszyscy goście, o którym spekulować może Czarownica czy inny przeklęty szmatławiec...
Nie rozumiała, czego może się po nim spodziewać, kiedy Tristan napotkał jej wzrok, kiedy zakleszczył ją w swych ramionach, lecz nie uczynił żadnego gestu, który świadczyłby o tym, że raczy spełnić jej prośbę. Ociągał się? Drażnił się z nią? A może tylko myślał, jak przenieść się do sypialni, by nie odrywać od niej swych ust...? Drgnęła znów mocno, niespokojnie i wygięła plecy w łuk, gdy oblubieniec pozwolił sobie na jeszcze więcej, wodząc dłońmi tam, gdzie jeszcze nikt inny, gdy wbił palce w jej żebra, okazując pasję i oddanie. Odsłoniła szyję, omdlewając w jego ramionach, bez słowa sprzeciwu oddając się niebiańskiej pieszczocie – na chwilę zapomniała nawet, że przecież prosiła, że mieli znaleźć lepsze, odpowiedniejsze miejsce, że powinni to zrobić już i teraz. Lecz kiedy zaczął szeptać uspokajająco, kiedy zaczęła dopuszczać do siebie myśl, że widoczne w jego oczach uczucie to nic więcej, jak tylko ślepe, zwierzęce pożądanie, przyjemność zastąpiła wzrastająca prędko panika. Nie tak miało to wyglądać, nie tego się spodziewała, nie w to wierzyła – naprawdę chodziło mu tylko o jedno? Naprawdę chciał doprowadzić do tego ślubu jedynie po to, by otrzymać w końcu swoje pieprzone trofeum, ciało słodkiej wili? Serce przyśpieszyło jej jeszcze bardziej, o ile to możliwe, lecz tym razem nie miało to nic wspólnego z chęcią pozostania na noc, wprost przeciwnie – Evandra myślała już tylko o tym, jak wyrwać się z jego uścisku, jak przerwać to szaleństwo i wrócić do domu, zaszyć się w swym pokoju i zapomnieć, uciec, zaginąć, umrzeć. Traktował ją tak, jak porywacze, chcąc stać się niczym więcej, jak jej oprawcą. Wszak chodziło mu tylko o przyjemność, jego przyjemność i możliwość pochwalenia się kolegom, że miał ją, w końcu, po tylu latach – nareszcie wygrał i udowodnił jej, że nie ucieknie, nie zachowa godności, nie ma prawa.
Zesztywniała, gdy nagle, gwałtownie i władczo rzucił ją na stojący w jadalni stół; patrzyła na niego z nieukrywanym strachem, zdjęta dojmującym przerażeniem, którego pewnie nawet nie dostrzegał. Bała się o siebie, bała się o swą cnotę i bała się gniewu, który zaraz wywoła, kiedy tylko podejmie szaleńczą próbę uwolnienia się z tej duszącej klatki ramion.
- Nie – zaczęła słabo, z żałosnym błaganiem, zamiast czule gładząc jego policzek, to przenosząc dłoń na jego pierś, odpychając go z odrażeniem. Był tylko bydlakiem, pijanym bydlakiem, który za nic miał jej uczucia, jej urazy i bóle. – Nie– powtórzyła mocniej, bardziej histerycznie, chcąc odsunąć się jak najdalej i zewrzeć razem nogi. Odwróciła od niego twarz i wbiła paznokcie w jego ramię, wijąc się i kręcąc, ciągle szukając drogi ucieczki. Po co tu przyszła? Po co kusiła los? To, co powiedział na plaży, przecież naprawdę tak myślał, przecież nie mogła mu ufać, przecież próbował ją wziąć siłą.
- Przestań – krzyknęła w końcu cicho, już wyraźnie nerwowo, gwałtownie i histerycznie; na jej licu malowały się strach, gniew i obrzydzenie. Ubliżał jej, traktował ją jak przedmiot i przerażał ją, przerażał chyba jeszcze bardziej niż ci, którzy chcieli ją sprzedać, ten, który chciał ją kupić – oni nawet jej nie znali. Zaś on krążył wokół niej od tylu długich lat – krążył i myślał jedynie o tym, jak ją skrzywdzić. Dyszała ciężko, lecz nie z powodu pożądania, wbijała paznokcie, lecz nie w porywie namiętności. Bała się, dlatego dała mu w twarz – i zamarła, bojąc się jeszcze bardziej.
Nie rozumiała, czego może się po nim spodziewać, kiedy Tristan napotkał jej wzrok, kiedy zakleszczył ją w swych ramionach, lecz nie uczynił żadnego gestu, który świadczyłby o tym, że raczy spełnić jej prośbę. Ociągał się? Drażnił się z nią? A może tylko myślał, jak przenieść się do sypialni, by nie odrywać od niej swych ust...? Drgnęła znów mocno, niespokojnie i wygięła plecy w łuk, gdy oblubieniec pozwolił sobie na jeszcze więcej, wodząc dłońmi tam, gdzie jeszcze nikt inny, gdy wbił palce w jej żebra, okazując pasję i oddanie. Odsłoniła szyję, omdlewając w jego ramionach, bez słowa sprzeciwu oddając się niebiańskiej pieszczocie – na chwilę zapomniała nawet, że przecież prosiła, że mieli znaleźć lepsze, odpowiedniejsze miejsce, że powinni to zrobić już i teraz. Lecz kiedy zaczął szeptać uspokajająco, kiedy zaczęła dopuszczać do siebie myśl, że widoczne w jego oczach uczucie to nic więcej, jak tylko ślepe, zwierzęce pożądanie, przyjemność zastąpiła wzrastająca prędko panika. Nie tak miało to wyglądać, nie tego się spodziewała, nie w to wierzyła – naprawdę chodziło mu tylko o jedno? Naprawdę chciał doprowadzić do tego ślubu jedynie po to, by otrzymać w końcu swoje pieprzone trofeum, ciało słodkiej wili? Serce przyśpieszyło jej jeszcze bardziej, o ile to możliwe, lecz tym razem nie miało to nic wspólnego z chęcią pozostania na noc, wprost przeciwnie – Evandra myślała już tylko o tym, jak wyrwać się z jego uścisku, jak przerwać to szaleństwo i wrócić do domu, zaszyć się w swym pokoju i zapomnieć, uciec, zaginąć, umrzeć. Traktował ją tak, jak porywacze, chcąc stać się niczym więcej, jak jej oprawcą. Wszak chodziło mu tylko o przyjemność, jego przyjemność i możliwość pochwalenia się kolegom, że miał ją, w końcu, po tylu latach – nareszcie wygrał i udowodnił jej, że nie ucieknie, nie zachowa godności, nie ma prawa.
Zesztywniała, gdy nagle, gwałtownie i władczo rzucił ją na stojący w jadalni stół; patrzyła na niego z nieukrywanym strachem, zdjęta dojmującym przerażeniem, którego pewnie nawet nie dostrzegał. Bała się o siebie, bała się o swą cnotę i bała się gniewu, który zaraz wywoła, kiedy tylko podejmie szaleńczą próbę uwolnienia się z tej duszącej klatki ramion.
- Nie – zaczęła słabo, z żałosnym błaganiem, zamiast czule gładząc jego policzek, to przenosząc dłoń na jego pierś, odpychając go z odrażeniem. Był tylko bydlakiem, pijanym bydlakiem, który za nic miał jej uczucia, jej urazy i bóle. – Nie– powtórzyła mocniej, bardziej histerycznie, chcąc odsunąć się jak najdalej i zewrzeć razem nogi. Odwróciła od niego twarz i wbiła paznokcie w jego ramię, wijąc się i kręcąc, ciągle szukając drogi ucieczki. Po co tu przyszła? Po co kusiła los? To, co powiedział na plaży, przecież naprawdę tak myślał, przecież nie mogła mu ufać, przecież próbował ją wziąć siłą.
- Przestań – krzyknęła w końcu cicho, już wyraźnie nerwowo, gwałtownie i histerycznie; na jej licu malowały się strach, gniew i obrzydzenie. Ubliżał jej, traktował ją jak przedmiot i przerażał ją, przerażał chyba jeszcze bardziej niż ci, którzy chcieli ją sprzedać, ten, który chciał ją kupić – oni nawet jej nie znali. Zaś on krążył wokół niej od tylu długich lat – krążył i myślał jedynie o tym, jak ją skrzywdzić. Dyszała ciężko, lecz nie z powodu pożądania, wbijała paznokcie, lecz nie w porywie namiętności. Bała się, dlatego dała mu w twarz – i zamarła, bojąc się jeszcze bardziej.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wypity alkohol uderzał do jego głowy coraz mocniej, Evandra spędziła u niego wystarczająco dużo czasu, aby Ognista zapłonęła w żyłach i zaćmiła jego umysł do końca. Dlatego też nie widział w swoich śmiałych gestach nic niewłaściwego, dlatego też przestał myśleć o tym, jak delikatną i wątłą, jak kruchą i wrażliwą była jego słodka nimfa. Dlatego też nie sądził, że sprzeciw wobec jej prośby spotka się z tak ostrą reakcją, dlatego też – nie wziął jej na poważnie. Tristan jej pragnął, kochał ją i pragnął, bo nie bez powodu spędzała mu sen z powiek od siedmiu długich lat. Ten poryw namiętności był spełnieniem jego najsilniejszych pragnień, spełnieniem, na które nie był w stanie już dłużej czekać. Bliskość jej ciała oszałamiała go silniej niż smocze pazury i choć jeszcze nie skosztował jej w pełni, już smakowała ambrozją. A obietnica uchylenia mu dzbana rozkoszy pobudziła jego wyobraźnię bez reszty; jedni musieli zadowalać się Śnieżkami, on miał swoją półwilę żywą, rozpaloną i spragnioną bliskości. Evandra była prawdziwą damą, choć poddawała się jego słowom mniej lub bardziej ochoczo, jak ostatnio na plaży, to właśnie przekraczali granicę, do której uprzednio nigdy nie ośmielił się nawet spróbować się zbliżyć. Przekraczali ostatnią granicę intymności, tę tajemną, przecież wiedziała – rozumiała więź, która ich łączyła. Ufała mu, wiedziała, że mimo to za nią wyjdzie. Po co odpychała go tak długo, po co była cała ta gra? Jedynie pozory?
Nie od razu dostrzegł jej panikę, kontynuując słodką pieszczotę; pewien był, że to tylko strach, zwykły strach towarzyszący każdej pannie w podobnej sytuacji, ale przecież przy nim nic mu nie groziło. Ale przecież wziął ją, bo pragnął ją chronić. Będę ci tarczą, Evandro, murem strzegącym przed nadciągającym sztormem. Bo sztorm nadciągał, wiedział o tym. Nadciągała długa noc, Noc Walpurgii, a kiedy nadejdzie, łowcy wil staną się ich najmniejszym problemem. Nie mógł zostawić jej samej.
Nie zrozumiał jej zesztywnienia. Może był zbyt gwałtowny, może się wystraszyła, pewnie zaraz jej przejdzie. Oplótł ją w ciasnym uścisku, nachylając się nad jej wątłym ramieniem, smakując zapachu, który wciąż pachniał słodyczą. Pragnął ją uspokoić, ukoić w ramionach... przecież nie miała się przy nim czego bać. Przecież po to tutaj przyszła. Nie potrafił dłużej czekać, wprawiała go w obłęd, tragiczny obłęd, porywała w przepaść mackami szaleństwa; zatonął w niej już dawno, a teraz łapczywie usiłował złapać oddech. W jego dotyku tliła się pasja, namiętność, czyste pożądanie, równie nieustępliwe, co u wygłodniałej hieny. Zaczęła się szamotać, niepotrzebnie. „Nie” powiedziała, ale Tristan przecież wiedział, że też tego pragnęła, sama to zainicjowała. Jeszcze przed chwilą w jej oczach płonęła wyłącznie ujmująca czułość, troskliwość i coś, co mógłby pomylić z miłością, nie zauważył wstrętu, jaki te uczucia zastąpił. Nie zauważył odrazy, z jaką go odpychała, wziął to jedynie za element gry. Wbite w ramię paznokcie w rozpaczliwej obronie bolały, bolały tym słodkim bólem, jakim każdej upojnej nocy bolały szramy od kobiecych paznokci na jego plecach. A potem - wszystko wydarzyło się tak szybko. Złączyła kolana, krzyknęła... i zadała cios, który o wiele mocniej zabolał dumę niż ciało. Bezwolna, obezwładniona alkoholem głowa została odrzucona w bok, w złości, przemożnym gniewie Tristan nie zdjął dłoni z jej ciała od razu, zaciskając zęby z palącego bólu. Przez moment trwał w bezruchu, kotłując w sobie najgorsze emocje, z twarzą skrytą pod opadniętymi włosami. W końcu, jego dłoń jak żmija wystrzeliła ku jej dłoni, tej, która uderzyła, mocno zacisnęła się na jej bladym nadgarstku. Nienaturalnie wygiął jej rękę, dopiero teraz na nią spojrzał. Pasja przekuła się w gniew, Evandra igrała z ogniem, bawiąc się z nim w podobny sposób. Wpierw go uwiodła, potem znów odrzuciła – po co? W jego źrenicach odbijały się złowrogie iskry, był wściekły. Wściekły jak nigdy, nie przy niej. Wolna ręką zsunęła się z jej boku i ułożyła obok, na stole, nieco dalej, wciąż nie pozwalając jej uciec. Czym dla niej był? Zabawką? Marionetką? Co próbowała z niego zrobić? Nie będę twoim psem, Evandro.
A ona miała być jego, czy chciała tego, czy nie. Miała być i będzie, spisany kontrakt ją obowiązywał i nic, co dzisiaj się pomiędzy nimi wydarzyło, nie będzie miało na to wpływu. I niech spróbuje sprowokować go jeszcze raz w taki sposób, a srogo tego pożałuje. Szarpnął jej rękę, chcąc zadać ból, gwałtownie i bezrozumnie, patrząc w jej oczy wyzywająco; naprawdę sądziła, że wygra? Spaliła jego namiętność, rozpaliła na nowo rany, jak zawsze doprowadzała go na sam skraj szaleństwa. A może już oszalał? Może oszalał i to wszystko mu się tylko wydawało, może od początku brał ją siłą, może wcale nie chciała tutaj być... a może wcale jej tutaj nie było? Powinna stąd wyjść, natychmiast, ale Tristan wcale nie chciał jej stąd wypuścić. Z przepełnionej rozpaczą bezsilności wciąż ściskał jej nadgarstek, milcząc jak milczało morze przed sztormem. W myślach błagał ją o przebaczenie, w myślach bał się samego siebie, w myślach krzyczał, żeby go nie zostawiała. Nie tutaj, nie dzisiaj, nie teraz.
- Wynoś się – szepnął, wciąż patrząc jej w oczy.
Nie od razu dostrzegł jej panikę, kontynuując słodką pieszczotę; pewien był, że to tylko strach, zwykły strach towarzyszący każdej pannie w podobnej sytuacji, ale przecież przy nim nic mu nie groziło. Ale przecież wziął ją, bo pragnął ją chronić. Będę ci tarczą, Evandro, murem strzegącym przed nadciągającym sztormem. Bo sztorm nadciągał, wiedział o tym. Nadciągała długa noc, Noc Walpurgii, a kiedy nadejdzie, łowcy wil staną się ich najmniejszym problemem. Nie mógł zostawić jej samej.
Nie zrozumiał jej zesztywnienia. Może był zbyt gwałtowny, może się wystraszyła, pewnie zaraz jej przejdzie. Oplótł ją w ciasnym uścisku, nachylając się nad jej wątłym ramieniem, smakując zapachu, który wciąż pachniał słodyczą. Pragnął ją uspokoić, ukoić w ramionach... przecież nie miała się przy nim czego bać. Przecież po to tutaj przyszła. Nie potrafił dłużej czekać, wprawiała go w obłęd, tragiczny obłęd, porywała w przepaść mackami szaleństwa; zatonął w niej już dawno, a teraz łapczywie usiłował złapać oddech. W jego dotyku tliła się pasja, namiętność, czyste pożądanie, równie nieustępliwe, co u wygłodniałej hieny. Zaczęła się szamotać, niepotrzebnie. „Nie” powiedziała, ale Tristan przecież wiedział, że też tego pragnęła, sama to zainicjowała. Jeszcze przed chwilą w jej oczach płonęła wyłącznie ujmująca czułość, troskliwość i coś, co mógłby pomylić z miłością, nie zauważył wstrętu, jaki te uczucia zastąpił. Nie zauważył odrazy, z jaką go odpychała, wziął to jedynie za element gry. Wbite w ramię paznokcie w rozpaczliwej obronie bolały, bolały tym słodkim bólem, jakim każdej upojnej nocy bolały szramy od kobiecych paznokci na jego plecach. A potem - wszystko wydarzyło się tak szybko. Złączyła kolana, krzyknęła... i zadała cios, który o wiele mocniej zabolał dumę niż ciało. Bezwolna, obezwładniona alkoholem głowa została odrzucona w bok, w złości, przemożnym gniewie Tristan nie zdjął dłoni z jej ciała od razu, zaciskając zęby z palącego bólu. Przez moment trwał w bezruchu, kotłując w sobie najgorsze emocje, z twarzą skrytą pod opadniętymi włosami. W końcu, jego dłoń jak żmija wystrzeliła ku jej dłoni, tej, która uderzyła, mocno zacisnęła się na jej bladym nadgarstku. Nienaturalnie wygiął jej rękę, dopiero teraz na nią spojrzał. Pasja przekuła się w gniew, Evandra igrała z ogniem, bawiąc się z nim w podobny sposób. Wpierw go uwiodła, potem znów odrzuciła – po co? W jego źrenicach odbijały się złowrogie iskry, był wściekły. Wściekły jak nigdy, nie przy niej. Wolna ręką zsunęła się z jej boku i ułożyła obok, na stole, nieco dalej, wciąż nie pozwalając jej uciec. Czym dla niej był? Zabawką? Marionetką? Co próbowała z niego zrobić? Nie będę twoim psem, Evandro.
A ona miała być jego, czy chciała tego, czy nie. Miała być i będzie, spisany kontrakt ją obowiązywał i nic, co dzisiaj się pomiędzy nimi wydarzyło, nie będzie miało na to wpływu. I niech spróbuje sprowokować go jeszcze raz w taki sposób, a srogo tego pożałuje. Szarpnął jej rękę, chcąc zadać ból, gwałtownie i bezrozumnie, patrząc w jej oczy wyzywająco; naprawdę sądziła, że wygra? Spaliła jego namiętność, rozpaliła na nowo rany, jak zawsze doprowadzała go na sam skraj szaleństwa. A może już oszalał? Może oszalał i to wszystko mu się tylko wydawało, może od początku brał ją siłą, może wcale nie chciała tutaj być... a może wcale jej tutaj nie było? Powinna stąd wyjść, natychmiast, ale Tristan wcale nie chciał jej stąd wypuścić. Z przepełnionej rozpaczą bezsilności wciąż ściskał jej nadgarstek, milcząc jak milczało morze przed sztormem. W myślach błagał ją o przebaczenie, w myślach bał się samego siebie, w myślach krzyczał, żeby go nie zostawiała. Nie tutaj, nie dzisiaj, nie teraz.
- Wynoś się – szepnął, wciąż patrząc jej w oczy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Bała się jego reakcji – i słusznie. Po uderzeniu zamarła, oddychając ciężko, szybko, z paniką; nie żałowała tego co zrobiła nawet chwili, wszak dopiero to powstrzymało dalsze poufałości, dopiero to ochłodziło zapał tego bydlęcia... lecz z drugiej strony, cóż mogła obudzić tak rażącą bezczelnością, takim brakiem poszanowania dla twarzyczki panicza Rosiera? Ociąganie z jakim ściągał z niej swą władczą, zachłanną dłoń było jedynie ciszą przed nadciągającą burzą. Choć całe to zawieszenie trwało ledwie chwilę, mgnienie, to czuła, że znajdują się w tym paskudnym położeniu już całe wieki, że to krępujące, pełne nerwowego napięcia zawieszenie wgryza się w jej skórę, powodując fizyczny ból.
Lecz czym było to wyobrażenie w porównaniu z brutalnym, gwałtownym uściskiem, w którym zakleszczył jej posiniaczony nadgarstek? Jęknęła z bólu, zaskoczona i jeszcze bardziej przerażona, kiedy tak wyginał jej rękę, kiedy celowo sprawiał cierpienie, korzystając z niezaprzeczalnej fizycznej przewagi. I to był mężczyzna, to znęcające się nad kobietami zwierzę...? Choć próbowała zapanować nad wzrastającą paniką, nad dojmującym bólem, to mógł czytać z niej jak z otwartej księgi, bezbłędnie rozszyfrować wykrzywiający lico grymas, widoczne w ślepiach emocje – nienawidziła go. Nienawidziła go, lecz co ważniejsze, histerycznie wprost obawiała się jego kolejnych ruchów. Mógł z nią zrobić co tylko chciał, łącznie z brutalnym wzięciem jej na tym stole, z upokorzeniem i ukaraniem za podniesienie na niego ręki. Mógł ją pokalać i porzucić, zerwać zaręczyny i przekreślić szanse na jakąkolwiek przyszłość... Lecz co ważniejsze – mógł ją złamać i doprowadzić do ostateczności. Bo czy w ogóle mogłaby żyć po czymś takim? Po ciosie w samo serce i to zadanym przez mężczyznę, który nie opuszczał jej marzeń od siedmiu długich lat...?
Wściekłość, która malowała się na jego przerażającym licu, w połączeniu z dojmującym, pulsującym bólem i paraliżującym strachem sprawiały, że do jej oczu napływały niechciane łzy i choć próbowała nad tym zapanować, by zachować choć resztki klasy i godności, to nie potrafiła. Nie wbijała już paznokci w jego ramię, przestała w tej samej chwili, w którym Tristan wygiął jej boleśnie drugą rękę – była tylko porcelanową laleczką, ofiarą, która powinna raczej błagać o litość, niż próbować mierzyć się z oprawcą w tym nierównym pojedynku sił.
Kiedy szarpnął, by zadać jeszcze większy ból, zacisnęła mocniej usta, ściągnęła je w wąską linię, lecz nie pozwoliła sobie na najcichszy nawet jęk – jak gdyby miała w ten sposób wygrać. Nie spuszczała wzroku, odpowiadając na jego wściekłe, zwierzęce spojrzenia nienawiścią i skrywanym nieudolnie lękiem. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego nigdy nie powinna zostawać z nim sam na sam, dlaczego nigdy nie powinna zbliżać się, ani łudzić, że jeszcze mogą poprawić łączącą ich relację. Ktokolwiek śmiał wierzyć, że zostaną mężem i żoną? Dobre sobie. Serce trzepotało w jej wątłej piersi niczym próbująca wydostać się na wolność ptaszyna, całym drobnym ciałem wstrząsnął wyraźny, nerwowy dreszcz; była roztrzęsiona, obolała, a jej oczy zaszły łzami, lecz nadal nie odwracała głowy, próbując godnie stawić Rosierowi czoła, choć mogła przypłacić to swą godnością, swym zdrowiem.
Najbardziej bolały ją jednak dusza, zawiedzione nadzieje, strzaskane marzenia – przecież myślała, że ją kocha. W jakiś przedziwny sposób, lecz kocha, mimo tych panien lekkich obyczajów, mimo tych wszystkich zbędnych słów, krzyków i bezbłędnych ciosów... Tyle lat łudziła się, że łączy ich coś wyjątkowego, płomiennego i prawdziwego – tak odmiennego od relacji panujących między swatanymi siłą arystokratami - lecz pomyliła niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu, pomyliła miłość z pustym zwierzęcym pożądaniem, z obsesją, by ją zdobyć, tak jak zdobył już Adelajdę i wiele innych, urodzonych lepiej lub gorzej panien...
- Do tego musisz mnie puścić – przypomniała mu, nie potrafiąc powstrzymać cisnącej się na jej usta bezczelności; zawiódł ją, zranił jak nikt inny, potraktował gorzej niż te psy z Nokturnu... I choćby miała to przypłacić zdrowiem, chciała, by dowiedział się, że jest śmieciem, który mógł ją zdobyć jedynie przemocą. Mimo to jej jadowity w zamyśle syk drżał żałośnie od ściśniętego płaczem gardła, zaś zarumienione policzki zabłyszczały od spływających po nich łez. Nie tak miało to wyglądać, nie tak mógł się skończyć ten wieczór... Bezwolnie wzniosła wolną dłoń w kierunku nosa, kiedy tylko poczuła, że znów zaczyna się atak, że znów zaczyna krwawić.
Lecz czym było to wyobrażenie w porównaniu z brutalnym, gwałtownym uściskiem, w którym zakleszczył jej posiniaczony nadgarstek? Jęknęła z bólu, zaskoczona i jeszcze bardziej przerażona, kiedy tak wyginał jej rękę, kiedy celowo sprawiał cierpienie, korzystając z niezaprzeczalnej fizycznej przewagi. I to był mężczyzna, to znęcające się nad kobietami zwierzę...? Choć próbowała zapanować nad wzrastającą paniką, nad dojmującym bólem, to mógł czytać z niej jak z otwartej księgi, bezbłędnie rozszyfrować wykrzywiający lico grymas, widoczne w ślepiach emocje – nienawidziła go. Nienawidziła go, lecz co ważniejsze, histerycznie wprost obawiała się jego kolejnych ruchów. Mógł z nią zrobić co tylko chciał, łącznie z brutalnym wzięciem jej na tym stole, z upokorzeniem i ukaraniem za podniesienie na niego ręki. Mógł ją pokalać i porzucić, zerwać zaręczyny i przekreślić szanse na jakąkolwiek przyszłość... Lecz co ważniejsze – mógł ją złamać i doprowadzić do ostateczności. Bo czy w ogóle mogłaby żyć po czymś takim? Po ciosie w samo serce i to zadanym przez mężczyznę, który nie opuszczał jej marzeń od siedmiu długich lat...?
Wściekłość, która malowała się na jego przerażającym licu, w połączeniu z dojmującym, pulsującym bólem i paraliżującym strachem sprawiały, że do jej oczu napływały niechciane łzy i choć próbowała nad tym zapanować, by zachować choć resztki klasy i godności, to nie potrafiła. Nie wbijała już paznokci w jego ramię, przestała w tej samej chwili, w którym Tristan wygiął jej boleśnie drugą rękę – była tylko porcelanową laleczką, ofiarą, która powinna raczej błagać o litość, niż próbować mierzyć się z oprawcą w tym nierównym pojedynku sił.
Kiedy szarpnął, by zadać jeszcze większy ból, zacisnęła mocniej usta, ściągnęła je w wąską linię, lecz nie pozwoliła sobie na najcichszy nawet jęk – jak gdyby miała w ten sposób wygrać. Nie spuszczała wzroku, odpowiadając na jego wściekłe, zwierzęce spojrzenia nienawiścią i skrywanym nieudolnie lękiem. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego nigdy nie powinna zostawać z nim sam na sam, dlaczego nigdy nie powinna zbliżać się, ani łudzić, że jeszcze mogą poprawić łączącą ich relację. Ktokolwiek śmiał wierzyć, że zostaną mężem i żoną? Dobre sobie. Serce trzepotało w jej wątłej piersi niczym próbująca wydostać się na wolność ptaszyna, całym drobnym ciałem wstrząsnął wyraźny, nerwowy dreszcz; była roztrzęsiona, obolała, a jej oczy zaszły łzami, lecz nadal nie odwracała głowy, próbując godnie stawić Rosierowi czoła, choć mogła przypłacić to swą godnością, swym zdrowiem.
Najbardziej bolały ją jednak dusza, zawiedzione nadzieje, strzaskane marzenia – przecież myślała, że ją kocha. W jakiś przedziwny sposób, lecz kocha, mimo tych panien lekkich obyczajów, mimo tych wszystkich zbędnych słów, krzyków i bezbłędnych ciosów... Tyle lat łudziła się, że łączy ich coś wyjątkowego, płomiennego i prawdziwego – tak odmiennego od relacji panujących między swatanymi siłą arystokratami - lecz pomyliła niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu, pomyliła miłość z pustym zwierzęcym pożądaniem, z obsesją, by ją zdobyć, tak jak zdobył już Adelajdę i wiele innych, urodzonych lepiej lub gorzej panien...
- Do tego musisz mnie puścić – przypomniała mu, nie potrafiąc powstrzymać cisnącej się na jej usta bezczelności; zawiódł ją, zranił jak nikt inny, potraktował gorzej niż te psy z Nokturnu... I choćby miała to przypłacić zdrowiem, chciała, by dowiedział się, że jest śmieciem, który mógł ją zdobyć jedynie przemocą. Mimo to jej jadowity w zamyśle syk drżał żałośnie od ściśniętego płaczem gardła, zaś zarumienione policzki zabłyszczały od spływających po nich łez. Nie tak miało to wyglądać, nie tak mógł się skończyć ten wieczór... Bezwolnie wzniosła wolną dłoń w kierunku nosa, kiedy tylko poczuła, że znów zaczyna się atak, że znów zaczyna krwawić.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Milczał dalej. Milczał, choć nad nim wisiały już burzowe chmury, choć gniewny i ponury wyraz nie schodził z jego twarzy, choć w oczach niebezpiecznie iskrzyły nienawistne emocje. Kierował nim instynkt, alkohol płynący w żyłach. Wodziła go za nos, uwiodła po raz kolejny, tylko po to, by następnie odtrącić go i zmiażdżyć, chciała tego. Robiła to z premedytacją. Chciała zdeptać wszystko, co się między nimi zdążyło zawiązać. Kpiła z ich więzi, powtarzając jego słowa, uderzyła go w twarz fizycznie i mentalnie, gardząc wszystkim, czym ją darzył. Alkohol go zamroczył, że dał się na to nabrać, otumanił go całkowicie, uśpił czujność... sprawił, że uwierzył w składane obietnice. Wpatrywał się w jej zlęknione oczy, oczy, w których troskliwość, ujmujący czar i uczucia tak łatwo zastąpiła nienawiść. Jej jękniecie bólu przeszyło go na wskroś, Tristan bał się samego siebie. Jak krzyk umierającej nimfy, którą sam skopał bezlitośnie, jak więzień własnego gniewu. Zamroczony. Otumaniony. Tępy. Zacisnął dłoń mocniej na jej nadgarstku, z bezsilności znów; nie chciał przecież jej skrzywdzić. To był błąd. Potworny błąd. Za drugim razem już nawet nie jęknęła. Jej oczy zaczęły się czerwienić, zalśniły łzy, spłynęły po jej porcelanowych policzkach, mląc serce Tristana na drobny pył. Bezradność go obezwładniała, przestań, nie płacz, piękna, przecież wcale tego nie chciałem. Zbyt późno poluźnił uścisk na jej ręce, przecież wiedział, jak kruchą była. Jego spojrzenie dopiero teraz powiodło za jego dłonią, ku uniesionemu nadgarstkowi Evandry, z którego opadł delikatny materiał pięknej sukni, dopiero teraz dostrzegając, że już podczas poprzedniego spotkania musiał pozostawić na nich sińce. Nie zasługiwał na nią, powinien ustąpić – powinien, ale nie potrafił, zbyt mocno jej pragnął. Nie mógłby żyć bez niej, ty albo żadna. Ty albo nikt.
Nie mogła odejść, póki ją trzymał, ale Tristan wcale nie chciał, żeby odeszła. Chciał jej troski, dłoni na policzku, chciał smaku jej ust i pragnął jej zapachu, który jeszcze przez kilka godzin będzie unosił się w powietrzu wewnątrz jadalni oraz wzdłuż obszernego holu. Ale Evandra naprawdę go nie kochała, mógł przestać się oszukiwać. Nie żartowała, mówiąc, że prędzej zginie, niż zostanie jego żoną. Strużka krwi pod jej nosem, Serpentyna. Musiał pogodzić się z tym, że ich związek składał się z ich trojga, Serpentyna nie opuści ich nigdy. Będzie obok, będzie nad nią, będzie czyhać i będzie uderzać. Ale Evandra była silna. Ale ona wytrzyma. Ale on ją obroni, tego przecież pragnął. Tylko kto obroni ją przed tobą, Tristanie?
Puścił jej rękę, niechętnie wypuszczając jej ciało z uścisku, z ociąganiem. Dłoń zadrżała w powietrzu o cal od jej talii, w wahaniu, chciał ją objąć, zaopiekować się nią. Ale nie potrafił, w końcu odsunął się od stołu, puszczając ją wolno.
Nieczęsto zdarzało się, że Tristanowi odejmowało mowę, lecz tym razem głos ugrzązł mu w gardle, nie potrafił wypowiedzieć ani słowa. Co właściwie powinien powiedzieć? Wytłumaczyć się, przeprosić? Nie chciał, żeby ten wieczór się tak skończył. I pluł sobie w brodę, że nie odprowadził jej od razu, kiedy powziął taki zamiar. Niepotrzebnie tutaj przychodziła. Nie dzisiaj, nie teraz... Była damą jego serca, przyszłą żoną, matką jego dzieci. Nie miał prawa traktować jej w taki sposób. Nikt nie miał prawa.
- Ja... – nie był nawet pewien, czy odezwał się na głos, czy tylko otworzył usta. Spojrzał znów w jej załzawione sarnie oczy, lecz z jego bił dziś już tylko nieprzenikniony chłód. Gniew – wciąż, był wściekły, mniej na nią, bardziej na siebie. Powiódł spojrzeniem za psem, który opuścił pomieszczenie, wyczuwając nastrój pana. Miał ochotę rozpieprzyć ten zabytkowy stół w drzazgi. Zbyt dużo zrobił i zbyt dużo powiedział, by potrafił teraz tak po prostu przeprosić. Wsparł się rękoma obok Evandry, już jej nie blokując, już na nią nie patrząc, jego wzrok spoczął na słoiczku z maścią na zasinienia, który mu przyniosła.
Nie mogła odejść, póki ją trzymał, ale Tristan wcale nie chciał, żeby odeszła. Chciał jej troski, dłoni na policzku, chciał smaku jej ust i pragnął jej zapachu, który jeszcze przez kilka godzin będzie unosił się w powietrzu wewnątrz jadalni oraz wzdłuż obszernego holu. Ale Evandra naprawdę go nie kochała, mógł przestać się oszukiwać. Nie żartowała, mówiąc, że prędzej zginie, niż zostanie jego żoną. Strużka krwi pod jej nosem, Serpentyna. Musiał pogodzić się z tym, że ich związek składał się z ich trojga, Serpentyna nie opuści ich nigdy. Będzie obok, będzie nad nią, będzie czyhać i będzie uderzać. Ale Evandra była silna. Ale ona wytrzyma. Ale on ją obroni, tego przecież pragnął. Tylko kto obroni ją przed tobą, Tristanie?
Puścił jej rękę, niechętnie wypuszczając jej ciało z uścisku, z ociąganiem. Dłoń zadrżała w powietrzu o cal od jej talii, w wahaniu, chciał ją objąć, zaopiekować się nią. Ale nie potrafił, w końcu odsunął się od stołu, puszczając ją wolno.
Nieczęsto zdarzało się, że Tristanowi odejmowało mowę, lecz tym razem głos ugrzązł mu w gardle, nie potrafił wypowiedzieć ani słowa. Co właściwie powinien powiedzieć? Wytłumaczyć się, przeprosić? Nie chciał, żeby ten wieczór się tak skończył. I pluł sobie w brodę, że nie odprowadził jej od razu, kiedy powziął taki zamiar. Niepotrzebnie tutaj przychodziła. Nie dzisiaj, nie teraz... Była damą jego serca, przyszłą żoną, matką jego dzieci. Nie miał prawa traktować jej w taki sposób. Nikt nie miał prawa.
- Ja... – nie był nawet pewien, czy odezwał się na głos, czy tylko otworzył usta. Spojrzał znów w jej załzawione sarnie oczy, lecz z jego bił dziś już tylko nieprzenikniony chłód. Gniew – wciąż, był wściekły, mniej na nią, bardziej na siebie. Powiódł spojrzeniem za psem, który opuścił pomieszczenie, wyczuwając nastrój pana. Miał ochotę rozpieprzyć ten zabytkowy stół w drzazgi. Zbyt dużo zrobił i zbyt dużo powiedział, by potrafił teraz tak po prostu przeprosić. Wsparł się rękoma obok Evandry, już jej nie blokując, już na nią nie patrząc, jego wzrok spoczął na słoiczku z maścią na zasinienia, który mu przyniosła.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Myślała, że już nie może być gorzej, kiedy przeklęta choroba dała o sobie znać, przynosząc kolejny nadwątlający jej i tak mizerne już siły krwotok. Szlag trafił rozpaczliwą próbę ratowania resztek godności – odruchowo wzniosła dłoń ku twarzy, odchylając się nieco do tyłu, lecz nie spuszczając przy tym mężczyzny z oka. Bała się, cholernie się bała i instynktownie nie pozwalała sobie na chwilę nieuwagi. Bała się również sięgnąć po leżącą niedaleko torebkę, choć miała w niej chusteczkę, którą mogłaby zatamować coraz silniejszy strumień krwi – miast tego otarła nos rękawem strojnej sukni, czując się jeszcze żałośniej i słabiej.
Gdy Tristan poluźnił uścisk na jej posiniaczonym nadgarstku, Evandra odczuła znaczną ulgę, bo choć ręka nadal pulsowała tępym bólem, nie był on aż tak intensywny i wyraźny, jak jeszcze chwilę temu – łudziła się, że może dzięki temu uda jej się opanować łzy, odzyskać pozorny spokój i zapanować nad wstrząsającymi nią nerwowymi dreszczami. Nie chciała nawet myśleć, jak żałośnie musi się w tej chwili prezentować, zdjęta panicznym strachem, zapłakana, zakrwawiona, trzęsąca się w kolejnych konwulsjach niepewności i trwogi.
Jej pędzące dziko myśli krążyły od tragizmu obecnej chwili do zapowiedzianej przez Rosiera wizyty, rodzinnego obiadu, na którym poprosi o jej rękę, czy może raczej odegra ten frazes przed jej rodzicami, a przecież i tak już była sprzedana, i tak podpisali już na nią wyrok śmierci... Jeszcze kilka godzin temu drżała o jego zdrowie, chcąc ukoić ból, opatrzeć rany, być jego ratunkiem – teraz zaś gorączkowo szukała drogi ucieczki, przeklinając dzień, w którym go poznała. Co by było, gdyby nie poszli na ten spacer? Gdyby nie zawrócił jej w głowie, nęcąc francuską poezją, obiecując ratunek od arystokratycznego obowiązku ślubu z tym, który złoży najlepszą ofertę? O ironio, jej wyśniony wybawca sam stał się oprawcą, sprawiając więcej bólu, niż ktokolwiek kiedykolwiek.
Obserwowała go z uwagą, chcąc zrozumieć zachodzące w nim zmiany, niczym zaszczute zwierzę próbując ocenić, czy przypadkiem nie zostanie znów dźgnięte, przestraszone, zranione. Puścił ją, odsunął się...? Wolną dłonią sięgnęła do torebki, niezdarnie, na ślepo wyciągając z niej bielusieńką chustkę – wszak nadal nie chciała spuszczać go z oczu, obawiając się kolejnego napadu gniewu. Próbowała wyrównać oddech, by uspokoić narastający w piersi szloch; przecież nie mogła sobie na niego pozwolić, nie przy nim, tym obojętnym na jej uczucia bałamutniku, bezwzględnym pożeraczu niewieścich serc.
Niezdarnie zeszła ze stołu, zeskakując na wysokie, eleganckie obcasy, tracąc przy tym równowagę – w ostatniej chwili wsparła się na jego blacie, jedynie cudem unikając upadku, który ośmieszyłby ją już doszczętnie... O ile dało się ośmieszyć ją jeszcze bardziej. Ona również żałowała, że nie odeszła, kiedy poprosił ją o to po raz pierwszy, ba, że w ogóle odważyła się odwiedzić go o tej porze, że w ogóle chciała z nim rozmawiać po tym przeklętym spacerze... I jeszcze ta wiadomość przekazana jej przez Padraiga. On nie śmiał pokazać się jej na oczy, póki nie uzyska wybaczenia...? Gorszego kłamstwa nie mógł już wymyślić.
Drgnęła mimowolnie, gdy niespodziewanie, po dłuższej chwili milczenia przerwał dzielącą ich ciszę; nadal był blisko, zbyt blisko, lecz już nie patrzył na nią, nie dręczył tym gniewnym, nienawistnym wzrokiem. Co chciał powiedzieć? Znów myślał, jak tylko omamić, omotać wzniosłą poezją i uśpić czujność...? Z pewnością pokręciłaby głową z widocznym powątpiewaniem, gdyby nie próbowała nieudolnie zapanować nad tym paskudnym krwotokiem. Ociągała się z odejściem, bijąc się z własnymi myślami, bojąc się ruszyć; nie chciała, żeby ten wieczór zakończył się w ten sposób... lecz czy mogła naiwnie wmawiać sobie, że doszło tu do jakiegokolwiek nieporozumienia? Że wcale nie zlekceważył jej prośby, a później – nie sprawiał jej fizycznego bólu, patrząc na nią wyzywająco, butnie, z wyższością? To okoliczności sprzyjały w końcu poznaniu jego prawdziwej twarzy, twarzy bałamutnika i kobieciarza, o której wcześniej mogła jedynie słyszeć z tych czy innych źródeł. Romantyk, poeta...? Po prostu bydlę.
Nie mogła czekać dłużej, jeśli nie chciała zasłabnąć tutaj, w jego domu – atak z pewnością nie miał się zakończyć, nie kiedy była w tym stanie ducha. Z drugiej strony, wielce nierozsądnym byłoby teleportowanie się w trakcie krwotoku, ataku paniki...
- Nie mogę teleportować się w tym stanie – powiedziała cicho, również na niego nie patrząc. Choć próbowała powiedzieć to z opanowaniem, głos nadal ją zawodził. Dyskretnie otarła zaszklone oczy, chcąc zmierzyć się z tą jeszcze bardziej krępującą sytuacją z odwagą, na jaką tylko było ją teraz stać. Chciała opuścić ten dom, bez słowa, wyniosła, chłodna i dumna, z podniesioną do góry głową... Nie zaś prosić o pomoc, ba, musieć warunkować od niej swój powrót do domu. – Muszę skorzystać z twojego kominka – dokończyła pustym tonem, nie siląc się nawet na prośbę; maniery były w tej chwili ostatnim, o czym myślała. To był jakiś zły sen, jakiś koszmar... Wiedział, że ma ją w potrzasku. Że sama stąd nie odejdzie.
Gdy Tristan poluźnił uścisk na jej posiniaczonym nadgarstku, Evandra odczuła znaczną ulgę, bo choć ręka nadal pulsowała tępym bólem, nie był on aż tak intensywny i wyraźny, jak jeszcze chwilę temu – łudziła się, że może dzięki temu uda jej się opanować łzy, odzyskać pozorny spokój i zapanować nad wstrząsającymi nią nerwowymi dreszczami. Nie chciała nawet myśleć, jak żałośnie musi się w tej chwili prezentować, zdjęta panicznym strachem, zapłakana, zakrwawiona, trzęsąca się w kolejnych konwulsjach niepewności i trwogi.
Jej pędzące dziko myśli krążyły od tragizmu obecnej chwili do zapowiedzianej przez Rosiera wizyty, rodzinnego obiadu, na którym poprosi o jej rękę, czy może raczej odegra ten frazes przed jej rodzicami, a przecież i tak już była sprzedana, i tak podpisali już na nią wyrok śmierci... Jeszcze kilka godzin temu drżała o jego zdrowie, chcąc ukoić ból, opatrzeć rany, być jego ratunkiem – teraz zaś gorączkowo szukała drogi ucieczki, przeklinając dzień, w którym go poznała. Co by było, gdyby nie poszli na ten spacer? Gdyby nie zawrócił jej w głowie, nęcąc francuską poezją, obiecując ratunek od arystokratycznego obowiązku ślubu z tym, który złoży najlepszą ofertę? O ironio, jej wyśniony wybawca sam stał się oprawcą, sprawiając więcej bólu, niż ktokolwiek kiedykolwiek.
Obserwowała go z uwagą, chcąc zrozumieć zachodzące w nim zmiany, niczym zaszczute zwierzę próbując ocenić, czy przypadkiem nie zostanie znów dźgnięte, przestraszone, zranione. Puścił ją, odsunął się...? Wolną dłonią sięgnęła do torebki, niezdarnie, na ślepo wyciągając z niej bielusieńką chustkę – wszak nadal nie chciała spuszczać go z oczu, obawiając się kolejnego napadu gniewu. Próbowała wyrównać oddech, by uspokoić narastający w piersi szloch; przecież nie mogła sobie na niego pozwolić, nie przy nim, tym obojętnym na jej uczucia bałamutniku, bezwzględnym pożeraczu niewieścich serc.
Niezdarnie zeszła ze stołu, zeskakując na wysokie, eleganckie obcasy, tracąc przy tym równowagę – w ostatniej chwili wsparła się na jego blacie, jedynie cudem unikając upadku, który ośmieszyłby ją już doszczętnie... O ile dało się ośmieszyć ją jeszcze bardziej. Ona również żałowała, że nie odeszła, kiedy poprosił ją o to po raz pierwszy, ba, że w ogóle odważyła się odwiedzić go o tej porze, że w ogóle chciała z nim rozmawiać po tym przeklętym spacerze... I jeszcze ta wiadomość przekazana jej przez Padraiga. On nie śmiał pokazać się jej na oczy, póki nie uzyska wybaczenia...? Gorszego kłamstwa nie mógł już wymyślić.
Drgnęła mimowolnie, gdy niespodziewanie, po dłuższej chwili milczenia przerwał dzielącą ich ciszę; nadal był blisko, zbyt blisko, lecz już nie patrzył na nią, nie dręczył tym gniewnym, nienawistnym wzrokiem. Co chciał powiedzieć? Znów myślał, jak tylko omamić, omotać wzniosłą poezją i uśpić czujność...? Z pewnością pokręciłaby głową z widocznym powątpiewaniem, gdyby nie próbowała nieudolnie zapanować nad tym paskudnym krwotokiem. Ociągała się z odejściem, bijąc się z własnymi myślami, bojąc się ruszyć; nie chciała, żeby ten wieczór zakończył się w ten sposób... lecz czy mogła naiwnie wmawiać sobie, że doszło tu do jakiegokolwiek nieporozumienia? Że wcale nie zlekceważył jej prośby, a później – nie sprawiał jej fizycznego bólu, patrząc na nią wyzywająco, butnie, z wyższością? To okoliczności sprzyjały w końcu poznaniu jego prawdziwej twarzy, twarzy bałamutnika i kobieciarza, o której wcześniej mogła jedynie słyszeć z tych czy innych źródeł. Romantyk, poeta...? Po prostu bydlę.
Nie mogła czekać dłużej, jeśli nie chciała zasłabnąć tutaj, w jego domu – atak z pewnością nie miał się zakończyć, nie kiedy była w tym stanie ducha. Z drugiej strony, wielce nierozsądnym byłoby teleportowanie się w trakcie krwotoku, ataku paniki...
- Nie mogę teleportować się w tym stanie – powiedziała cicho, również na niego nie patrząc. Choć próbowała powiedzieć to z opanowaniem, głos nadal ją zawodził. Dyskretnie otarła zaszklone oczy, chcąc zmierzyć się z tą jeszcze bardziej krępującą sytuacją z odwagą, na jaką tylko było ją teraz stać. Chciała opuścić ten dom, bez słowa, wyniosła, chłodna i dumna, z podniesioną do góry głową... Nie zaś prosić o pomoc, ba, musieć warunkować od niej swój powrót do domu. – Muszę skorzystać z twojego kominka – dokończyła pustym tonem, nie siląc się nawet na prośbę; maniery były w tej chwili ostatnim, o czym myślała. To był jakiś zły sen, jakiś koszmar... Wiedział, że ma ją w potrzasku. Że sama stąd nie odejdzie.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pochylił głowę niżej, oddychając ciężko, kiedy Evandra niezgrabnie zsunęła się ze stołu, tracąc równowagę. Powstrzymał odruchowe drgnięcie ramienia, które samo wystrzeliło, aby jej pomóc, nie chciał jej wystraszyć, a przecież tak niewiele brakowało. Była jak zaszczuta łania, a on – jak rozwścieczony gończy pies. Nawet, jeśli nie chciał jej skrzywdzić, wolał trzymać ręce przy sobie i nie wykonywać ruchów, który mogłyby wzbudzić u niej niepokój. Już niedługo oficjalnie zostanie jego narzeczoną. Nie było siły, która byłaby w stanie powstrzymać przed włożeniem jej na palec pierścionka, zrobi to, i wolałby, aby Evandra na jego widok nie rzuciła się z tej okazji w morskie fale, niezależnie od tego, jak mocno zdążyła go znienawidzić. Był wściekły, wciąż, wiedział jednak, że tę wściekłość musi mocno trzymać na wodzy. Widok jej w takim stanie, zapłakanej i zakrwawionej, rozdzierał jego serce na pół. Nie musiała go kochać, i tak spędzi z nim życie. Mogła chcieć z nim walczyć, w końcu opadnie z sił i ulegnie. Był gotów zrobić wiele, aby ją posiąść, nie tylko ciało – ale przede wszystkim serce. Teraz jednak powinna po prostu zejść mu z oczu, nawet się nie obrócił, kiedy wyjęła z torebki chusteczkę celem zatamowania krwotoku, lecz wyłapywał jej ruchy kątem oka. Wyłapywał i śledził, w myślach przeklinając parszywą Serpentynę i jej okrutne sidła.
Spojrzał na nią dopiero, kiedy się odezwała, jego oczy nie złagodniały ani trochę. Ciągle utrudniała, wszystko utrudniała, znowu nie mogła po prostu wyjść – wtedy wszystko byłoby łatwiejsze. Przestałaby go prowokować, emocje opadłyby i z niego i z niej w bezpiecznej samotności. Jej przybycie do Dover było błędem, mało, że przybyła z podłymi zamiarami, przybyła w nocy, nie mówiąc nic nikomu – przerzucając na niego odpowiedzialność za swoją lekkomyślność. Nikt nie uwierzy, że Evandra, perfekcyjna dama, wymknęła się pod osłoną nocy tylko po to, aby się z nim zobaczyć. Obarczał ją winą za całą tę sytuację, choć winy w tym jej nie było, teleportacja w tak żałosnym stanie nie mogła skończyć się dla niej dobrze – a on znów sobie w myślach wyrzucił, że nawet nie przeszło mu to przez myśl. Czas dorosnąć, Tristanie. Czas ujrzeć więcej niż czubek własnego nosa.
W jednej chwili znów zyskał nad nią niewyobrażalną przewagę, już nie fizyczną, i ta przewaga smakowała mu miło, szczypta upokorzenia nie zaszkodzi jego ślicznej półwili po tej podłej prowokacji. Zdjął dłonie ze stołu, odwracając się w stronę narzeczonej.
- Napiszę list – zapowiedział po dłuższej chwili milczenia, jego głos był szorstki i oschły, pełen palącego wyrzutu. Był też zdecydowany i pewny, nie chciał słyszeć sprzeciwu. - Do twoich rodziców, że jesteś u mnie. Powiadomię ich, że zabrałem cię na spacer po klifach, byś mogła przed ślubem zaznajomić się z nowym miejscem. – Nie odjął spojrzenia od jej gładkiego lica. Oboje wiedzieli, że Evandra nie mogła sama opuszczać swojego domu, a on nie chciał sprawiać jej niepotrzebnych kłopotów. Na moment przymknął oczy, zbierając poplątane alkoholem myśli. - Źle się poczułaś podczas tego spaceru, więc zabrałem cię do siebie, żebyś odpoczęła. Byłaś osłabiona i potrzebowałaś snu – mówił powoli, wyraźnie artykułując każde słowo. - Zostaniesz na noc, zaprowadzę cię do pokoju gościnnego. – Zignorował całkowicie jej pytanie o kominek, Evandra słusznie zwróciła mu uwagę na swój stan zdrowia. Nie mógł puścić jej proszkiem Fiuu, nie mając pewności, czy w szlochu poprawnie wymówi adres swojego domu albo czy rzeczywiście do niego zechce się udać, czy w kobiecym szale nie zachowa się nazbyt lekkomyślnie. Tristan nie mógł na to pozwolić i choć podobne zagranie było ryzykowne dla niego, było też jedynym naprawdę bezpiecznym dla niej. Zastanawiał się, ile czasu minie, nim na jej ciele pojawią się siniaki, ile czasu minie, nim ktokolwiek powiąże je z nim samym. Nie mów nikomu, Evandro, niech to zostanie naszą tajemnicą, pierwszą z wielu, jakie będziemy dzielić.
Wciąż nieprzytomnym spojrzeniem uciekł od niej ku otwartym drzwiom jadalni, wiedząc, że powinien powiedzieć coś jeszcze – ale powiedzieć więcej nie potrafił. Wiedział, co mogła przekazać ojcu i sądził, że by jej uwierzono. On by uwierzył. I bał się, jak diabli, ale nic więcej uczynić już nie mógł, przecież nie mogła być aż tak głupia. Nie mogła. Prawdopodobnie potrzebowała też lekarstwa, ale skąd mógłby je wziąć o tej porze? Był środek nocy, apteki dawno były pozamykane. Może ta na Nokturnie? Po dłuższej chwili bezdźwięcznych rozważań minął ją obojętnie, wracając do holu.
- Tędy – rzucił, nawet się nie obracając.
Spojrzał na nią dopiero, kiedy się odezwała, jego oczy nie złagodniały ani trochę. Ciągle utrudniała, wszystko utrudniała, znowu nie mogła po prostu wyjść – wtedy wszystko byłoby łatwiejsze. Przestałaby go prowokować, emocje opadłyby i z niego i z niej w bezpiecznej samotności. Jej przybycie do Dover było błędem, mało, że przybyła z podłymi zamiarami, przybyła w nocy, nie mówiąc nic nikomu – przerzucając na niego odpowiedzialność za swoją lekkomyślność. Nikt nie uwierzy, że Evandra, perfekcyjna dama, wymknęła się pod osłoną nocy tylko po to, aby się z nim zobaczyć. Obarczał ją winą za całą tę sytuację, choć winy w tym jej nie było, teleportacja w tak żałosnym stanie nie mogła skończyć się dla niej dobrze – a on znów sobie w myślach wyrzucił, że nawet nie przeszło mu to przez myśl. Czas dorosnąć, Tristanie. Czas ujrzeć więcej niż czubek własnego nosa.
W jednej chwili znów zyskał nad nią niewyobrażalną przewagę, już nie fizyczną, i ta przewaga smakowała mu miło, szczypta upokorzenia nie zaszkodzi jego ślicznej półwili po tej podłej prowokacji. Zdjął dłonie ze stołu, odwracając się w stronę narzeczonej.
- Napiszę list – zapowiedział po dłuższej chwili milczenia, jego głos był szorstki i oschły, pełen palącego wyrzutu. Był też zdecydowany i pewny, nie chciał słyszeć sprzeciwu. - Do twoich rodziców, że jesteś u mnie. Powiadomię ich, że zabrałem cię na spacer po klifach, byś mogła przed ślubem zaznajomić się z nowym miejscem. – Nie odjął spojrzenia od jej gładkiego lica. Oboje wiedzieli, że Evandra nie mogła sama opuszczać swojego domu, a on nie chciał sprawiać jej niepotrzebnych kłopotów. Na moment przymknął oczy, zbierając poplątane alkoholem myśli. - Źle się poczułaś podczas tego spaceru, więc zabrałem cię do siebie, żebyś odpoczęła. Byłaś osłabiona i potrzebowałaś snu – mówił powoli, wyraźnie artykułując każde słowo. - Zostaniesz na noc, zaprowadzę cię do pokoju gościnnego. – Zignorował całkowicie jej pytanie o kominek, Evandra słusznie zwróciła mu uwagę na swój stan zdrowia. Nie mógł puścić jej proszkiem Fiuu, nie mając pewności, czy w szlochu poprawnie wymówi adres swojego domu albo czy rzeczywiście do niego zechce się udać, czy w kobiecym szale nie zachowa się nazbyt lekkomyślnie. Tristan nie mógł na to pozwolić i choć podobne zagranie było ryzykowne dla niego, było też jedynym naprawdę bezpiecznym dla niej. Zastanawiał się, ile czasu minie, nim na jej ciele pojawią się siniaki, ile czasu minie, nim ktokolwiek powiąże je z nim samym. Nie mów nikomu, Evandro, niech to zostanie naszą tajemnicą, pierwszą z wielu, jakie będziemy dzielić.
Wciąż nieprzytomnym spojrzeniem uciekł od niej ku otwartym drzwiom jadalni, wiedząc, że powinien powiedzieć coś jeszcze – ale powiedzieć więcej nie potrafił. Wiedział, co mogła przekazać ojcu i sądził, że by jej uwierzono. On by uwierzył. I bał się, jak diabli, ale nic więcej uczynić już nie mógł, przecież nie mogła być aż tak głupia. Nie mogła. Prawdopodobnie potrzebowała też lekarstwa, ale skąd mógłby je wziąć o tej porze? Był środek nocy, apteki dawno były pozamykane. Może ta na Nokturnie? Po dłuższej chwili bezdźwięcznych rozważań minął ją obojętnie, wracając do holu.
- Tędy – rzucił, nawet się nie obracając.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Jadalnia
Szybka odpowiedź