Pokój dzienny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
W centralnej części salonu znajdują się miękkie, obite aksamitem kanapy, fotele oraz krzesła, w większości przyozdobione narzutami wykonanymi z futer białych lisów oraz eleganckimi poduszeczkami haftowanymi we francuskie wzory. Salon połączony jest z niewielką biblioteczką, piętrzące się regały zawierają perły światowej literatury, z naciskiem na poezję, jak również wiele ksiąg z zakresu różnych sztuk magicznych, od uroków, przez transmutację, na traktatach alchemicznych skończywszy. Pośród nich na półkach znajduje się wiele pamiątek po przodkach, w tym popiersie Alarica Rosiera, wyjątkowo uzdolnionego czarnoksiężnika. Nad kominkiem, w którym poza cieplejszymi dniami nieustannie żarzy się ogień, wisi portret pięknej hrabiny Mahaut, protoplastki rodu oraz trucicielki francuskich królów. Za dnia pokój rozświetla obszerne okno, delikatnie przysłonięte ciężkimi kotarami, barwy krwistego szkarłatu, zza których tańczą eteryczne białe firanki, a nocą - rozłożysty kryształowy żyrandol o zdobieniach w kształcie róż. Pokój jest jasny, przestronny, najwięcej światła wpuszczają dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do różanych ogrodów. Jasną posadzkę zdobią obszerne donice z roślinami dekoracyjnymi, a kremowe ściany wymalowano w zdobienia francuskiej korony.
Odsunął się od niego - dość cuchnącego alkoholem, by zdrowy rozsądek podpowiadał, że nalewanie mu wina nie doprowadzi do niczego dobrego - sam wystarczająco pijany, by podszeptów zdrowego rozsądku nie słyszeć. Bez zdumienia spostrzegł, że jego dłonie drżą, kiedy wyjmował z pobliskiego barku dwa kielichy; umyślnie przedłużał ten moment. Odwiedziny Caesara były niespodziewane, nie dzisiaj i były trudne; wiadomość o śmierci panny Nott wstrząsnęła nim na wskroś. Beatrice, piękna i młoda, delikatna jak sama Evandra, co zrobiłby, gdyby ta wieść nie dotyczyła obcej mu arystokratki, ale jego słodkiej narzeczonej?
Cóż - wtedy staliby w tym pokoju dokładnie tak jak teraz, równie bezradni, równie zagubieni, dokładnie tak jak wtedy, kiedy stali w sypialnie Marie nad posoką płynącą z jej ciała. Od dziecka wmawiano im, że są potężni, że są dziedzicami wyjątkowych rodów i że wolno im wszystko, że ich wpływy sięgać będą tak daleko, że nic nie będzie im straszne. A jednak, to istnieje - i mówią na to śmierć. Silniejsze i trwalsze od wszystkiego, co znają. Czasem nadchodzi nagle, czasem daje czas, żeby się przygotować - nigdy jednak nie daje się przechytrzyć. Nie będą mieli żadnego wpływu na napad Evandry, tak jak nie mieli żadnego na śmierć Marie.
Ale czy na pewno?
Nie obwiniał Caesara o to, że zabił ją bezpośrednio, obwiniał go za to, że zginęła w jego domu, w jego łóżku, z jego dziećmi, że on nie zadbał o jej bezpieczeństwo, że on powinien być ostrożniejszy, niezależnie od tego, jak mocno zawinił Tristan, w swojej krótkowzroczności nie dostrzegając zdrady Diany. Czy nie było w tym lekcji, jaką obydwoje powinni wziąć do serca na przyszłość? Zadbać: prewencyjnie. Osłonić, nim to nadejdzie. Czy egoizm Tristana i głupota Caesara, jakie doprowadziły ich do zwady, nie wpędzały Evandry do grobu? Czy naprawdę nie mogli zrobić nic, żeby to zatrzymać? Widział w jej oczach zawód, kiedy tak po prostu zostawił ją na wernisażu, każda kropla goryczy mogła przecież w końcu przelać czarę. Każda jedna kropla miała swoją wagę. Nierzadko olbrzymią.
Wypełnił kielichy winem, czerwonym jak krew Diany; zbyt długo zapatrzył się na strumień lejący się z butelki - rozlał go na polerowaną drewnianą posadzkę. Błyszczało jak jej krew. Chlupotało tak samo. Krew Diany, krew Marie, zalewał go pieprzony potok krwi.
Minął kałużę, dotarłszy do stołu ze stukotem stawiając nań pełne kielichy - po czym nawrócił, by wziąć również butelkę wina. Dwa kielichy to za mało, nie na dzisiaj i nie na jego parszywą gębę - bo gęba Caesara przypominała mu o zbyt wielu rzeczach, w tym o jego własnej winie dotąd kategorycznie wypieranej. A jednak dłużej udawać nie mógł: Diana była ich krwią. I zrodzona z ich krwi zamordowała Marie.
- Siadaj, zanim się wypieprzysz - rzucił, zamglonym wzrokiem przyglądając mu się nad wyraz jak na ten stan krytycznie. - Nie będę cię zbierał z podłogi - Chwila milczenia; naprawdę wszystko brzmiało dziś i wyglądało jak ta pieprzona zdrajczyni? Sam zasiadł naprzeciw - od razu chwytając jeden z kielichów i zdecydowanym ruchem przechylając jego zawartość - do dna w ledwie kilka szybkich łyków.
- Beatrice? - rzucił gorzko, choć wiedział, że nie o niej Caesar mówił, niewidzące spojrzenie utkwiwszy wprost w jego oczach. Majaki pijanego idioty. Idiotów.
Cóż - wtedy staliby w tym pokoju dokładnie tak jak teraz, równie bezradni, równie zagubieni, dokładnie tak jak wtedy, kiedy stali w sypialnie Marie nad posoką płynącą z jej ciała. Od dziecka wmawiano im, że są potężni, że są dziedzicami wyjątkowych rodów i że wolno im wszystko, że ich wpływy sięgać będą tak daleko, że nic nie będzie im straszne. A jednak, to istnieje - i mówią na to śmierć. Silniejsze i trwalsze od wszystkiego, co znają. Czasem nadchodzi nagle, czasem daje czas, żeby się przygotować - nigdy jednak nie daje się przechytrzyć. Nie będą mieli żadnego wpływu na napad Evandry, tak jak nie mieli żadnego na śmierć Marie.
Ale czy na pewno?
Nie obwiniał Caesara o to, że zabił ją bezpośrednio, obwiniał go za to, że zginęła w jego domu, w jego łóżku, z jego dziećmi, że on nie zadbał o jej bezpieczeństwo, że on powinien być ostrożniejszy, niezależnie od tego, jak mocno zawinił Tristan, w swojej krótkowzroczności nie dostrzegając zdrady Diany. Czy nie było w tym lekcji, jaką obydwoje powinni wziąć do serca na przyszłość? Zadbać: prewencyjnie. Osłonić, nim to nadejdzie. Czy egoizm Tristana i głupota Caesara, jakie doprowadziły ich do zwady, nie wpędzały Evandry do grobu? Czy naprawdę nie mogli zrobić nic, żeby to zatrzymać? Widział w jej oczach zawód, kiedy tak po prostu zostawił ją na wernisażu, każda kropla goryczy mogła przecież w końcu przelać czarę. Każda jedna kropla miała swoją wagę. Nierzadko olbrzymią.
Wypełnił kielichy winem, czerwonym jak krew Diany; zbyt długo zapatrzył się na strumień lejący się z butelki - rozlał go na polerowaną drewnianą posadzkę. Błyszczało jak jej krew. Chlupotało tak samo. Krew Diany, krew Marie, zalewał go pieprzony potok krwi.
Minął kałużę, dotarłszy do stołu ze stukotem stawiając nań pełne kielichy - po czym nawrócił, by wziąć również butelkę wina. Dwa kielichy to za mało, nie na dzisiaj i nie na jego parszywą gębę - bo gęba Caesara przypominała mu o zbyt wielu rzeczach, w tym o jego własnej winie dotąd kategorycznie wypieranej. A jednak dłużej udawać nie mógł: Diana była ich krwią. I zrodzona z ich krwi zamordowała Marie.
- Siadaj, zanim się wypieprzysz - rzucił, zamglonym wzrokiem przyglądając mu się nad wyraz jak na ten stan krytycznie. - Nie będę cię zbierał z podłogi - Chwila milczenia; naprawdę wszystko brzmiało dziś i wyglądało jak ta pieprzona zdrajczyni? Sam zasiadł naprzeciw - od razu chwytając jeden z kielichów i zdecydowanym ruchem przechylając jego zawartość - do dna w ledwie kilka szybkich łyków.
- Beatrice? - rzucił gorzko, choć wiedział, że nie o niej Caesar mówił, niewidzące spojrzenie utkwiwszy wprost w jego oczach. Majaki pijanego idioty. Idiotów.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
To było nierealne.
Mężczyzna, którego nienawidził, który nienawidził jego, można powiedzieć – niegdyś złączeni węzłem przyjaźni i zrozumienia, dzisiaj zaprzysiężeni wrogowie, których rozdzieliła tragiczna śmierć Marianne.
Lestrange kochał ją i przez tyle lat nie potrafił zrozumieć urazu, nie potrafił pogodzić się z zarzutem, który na niego spadł, z tym, jakoby miał być winnym jej śmierci. Lecz każde spojrzenie – nie słowa, któż nie obawiałby się wypowiedzieć owych słów na głos? - padały na wyspę Wight, na jego niezabezpieczony dom, w którym ją zamordowano, na miejsce, w którym czuła się bezpiecznie. Nigdy nie postępował wbrew własnemu nadszarpniętemu sumieniu, nigdy nie postrzegał swoich czynów jako zbrodni i wątpił, by należała mu się za to kara. Tępił plugawe stworzenia, ofiary klątwy opętane przez rządzę zemsty, które w jego prywatnej hierarchii znajdowały się niżej niż mugole, dla których fenomenu istnienia nigdy nie szczędził języka. Nie podejrzewał nawet, że tym, co porwało się na podobną zbrodnię, mogła być dama, szlachetnie urodzona czarownica, kobieta, której spoglądał niejednokrotnie w oczy, by nie dostrzec choć cienia zdrady, by nie zauważyć, że spogląda w nierozumne oczy bestii. Nawet list, marne pobudki, tym czym się kierowała – nic nie usprawiedliwiało jej czynu. Wyrzuty sumienia? Czymże były wobec zmarnowanego życia? Wobec ofiar? Zasługiwała na najgorszą śmierć z możliwych, nie ucieczkę, nie samobójstwo.
Lecz czy dokonała go, skoro nie odnaleziono ciała?
Zostawiła niewyraźne poszlaki, by umknąć? By zostać uznaną za porwaną? Za martwą?
Na myśl o tym, że mogłaby spokojnie uciec przed karzącą ręką sprawiedliwości, przed n i m, gotowała się w nim krew, ręce drżały z bezsilności, a myśli wracały ślepo do dnia, w którym znalazł swoją żonę i dziecko, malutką córeczkę, w krwawych strzępach.
Powiódł wzrokiem po naczyniu, po płynie podświadomie poszukując w nim ukojenia – widok Rosiera, rozmowa o tym, powrót do dni, od których tak głęboko pragnął uciec, były nad wyraz bolesne. Samo przestąpienie progu drzwi jego domu wydawało się nieodpowiednie, gdy intuicyjnie przyznawał się do zbrodni, jaką mu zarzucano, choć nigdy nie był świadom, że całe cierpienie pochodzi właśnie z wyrzutów marnego zeszmaconego sumienia.
-Była moją kuzynką – odpowiedział, równie bełkotliwie, niemal pewien, że musi to wyjaśniać, choć powtarzał się. Musiał być jednak pewien, że Rosier zapamięta. I zrozumie. Jednocześnie uciekał wzrokiem zawieszając go melancholijnie na swoim kielichu – znaleziono ją całą zakrwawioną, siną, umierała w bólach – choć w trumnie wyglądać będzie najpiękniej, świeżo i szlachetnie, z pewnością Bastian dopilnuje, by pożegnano ją z należytym szacunkiem, zwoła najdoskonalszych medyków, by doprowadzili jej zesztywniałe, skręcone ciało do porządku. Jeśli się pojawi.
Rzekłby nawet, że przyjaźniła się z Isoldą. Lecz to było trudne, więc milczał na ten temat.
-Straszliwa choroba, nieprzewidywalna, zabrała ją nagle – pojedyncze chaotyczne wypowiedzi stanowiły jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, dążył do określonego punktu, chciał uświadomić mu (choć z pewnością wiedział, na pewno wiedział) jak ważną rolę odgrywają w jej życiu. Oboje.
Walczył o siostrę. O jej obecność w jego życiu, choć, gdyby to miało jakkolwiek pomóc, odszedłby i nigdy nie wracał, pozostawił ich samych, szczęśliwych. Jeśli to tylko miałoby sprawić, że byłaby zdrowsza, oddałby za nią życie. Uczyniłby w s z y s t k o. Na równi z Connie była dla niego najważniejszą.
-Przyszedłem tutaj – rzekł w końcu podnosząc wzrok na jego twarz, nie uciekając. Mówił też jakoś mniej bełkotliwie, z cieniem zaciętości w głosie, choć nadal przebijały się przez niego tony procentów – bo nie chcę, by nasz... konflikt przyczynił się do... - urwał nie potrafiąc nawet wypowiedzieć słowa, które ostatnimi czasy tak często przewijało się w jego życiu – uczynię wszystko, żeby temu zapobiec i wiem – mam nadzieję, Tristanie – że ty także jesteś gotów wiele poświęcić.
Mężczyzna, którego nienawidził, który nienawidził jego, można powiedzieć – niegdyś złączeni węzłem przyjaźni i zrozumienia, dzisiaj zaprzysiężeni wrogowie, których rozdzieliła tragiczna śmierć Marianne.
Lestrange kochał ją i przez tyle lat nie potrafił zrozumieć urazu, nie potrafił pogodzić się z zarzutem, który na niego spadł, z tym, jakoby miał być winnym jej śmierci. Lecz każde spojrzenie – nie słowa, któż nie obawiałby się wypowiedzieć owych słów na głos? - padały na wyspę Wight, na jego niezabezpieczony dom, w którym ją zamordowano, na miejsce, w którym czuła się bezpiecznie. Nigdy nie postępował wbrew własnemu nadszarpniętemu sumieniu, nigdy nie postrzegał swoich czynów jako zbrodni i wątpił, by należała mu się za to kara. Tępił plugawe stworzenia, ofiary klątwy opętane przez rządzę zemsty, które w jego prywatnej hierarchii znajdowały się niżej niż mugole, dla których fenomenu istnienia nigdy nie szczędził języka. Nie podejrzewał nawet, że tym, co porwało się na podobną zbrodnię, mogła być dama, szlachetnie urodzona czarownica, kobieta, której spoglądał niejednokrotnie w oczy, by nie dostrzec choć cienia zdrady, by nie zauważyć, że spogląda w nierozumne oczy bestii. Nawet list, marne pobudki, tym czym się kierowała – nic nie usprawiedliwiało jej czynu. Wyrzuty sumienia? Czymże były wobec zmarnowanego życia? Wobec ofiar? Zasługiwała na najgorszą śmierć z możliwych, nie ucieczkę, nie samobójstwo.
Lecz czy dokonała go, skoro nie odnaleziono ciała?
Zostawiła niewyraźne poszlaki, by umknąć? By zostać uznaną za porwaną? Za martwą?
Na myśl o tym, że mogłaby spokojnie uciec przed karzącą ręką sprawiedliwości, przed n i m, gotowała się w nim krew, ręce drżały z bezsilności, a myśli wracały ślepo do dnia, w którym znalazł swoją żonę i dziecko, malutką córeczkę, w krwawych strzępach.
Powiódł wzrokiem po naczyniu, po płynie podświadomie poszukując w nim ukojenia – widok Rosiera, rozmowa o tym, powrót do dni, od których tak głęboko pragnął uciec, były nad wyraz bolesne. Samo przestąpienie progu drzwi jego domu wydawało się nieodpowiednie, gdy intuicyjnie przyznawał się do zbrodni, jaką mu zarzucano, choć nigdy nie był świadom, że całe cierpienie pochodzi właśnie z wyrzutów marnego zeszmaconego sumienia.
-Była moją kuzynką – odpowiedział, równie bełkotliwie, niemal pewien, że musi to wyjaśniać, choć powtarzał się. Musiał być jednak pewien, że Rosier zapamięta. I zrozumie. Jednocześnie uciekał wzrokiem zawieszając go melancholijnie na swoim kielichu – znaleziono ją całą zakrwawioną, siną, umierała w bólach – choć w trumnie wyglądać będzie najpiękniej, świeżo i szlachetnie, z pewnością Bastian dopilnuje, by pożegnano ją z należytym szacunkiem, zwoła najdoskonalszych medyków, by doprowadzili jej zesztywniałe, skręcone ciało do porządku. Jeśli się pojawi.
Rzekłby nawet, że przyjaźniła się z Isoldą. Lecz to było trudne, więc milczał na ten temat.
-Straszliwa choroba, nieprzewidywalna, zabrała ją nagle – pojedyncze chaotyczne wypowiedzi stanowiły jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, dążył do określonego punktu, chciał uświadomić mu (choć z pewnością wiedział, na pewno wiedział) jak ważną rolę odgrywają w jej życiu. Oboje.
Walczył o siostrę. O jej obecność w jego życiu, choć, gdyby to miało jakkolwiek pomóc, odszedłby i nigdy nie wracał, pozostawił ich samych, szczęśliwych. Jeśli to tylko miałoby sprawić, że byłaby zdrowsza, oddałby za nią życie. Uczyniłby w s z y s t k o. Na równi z Connie była dla niego najważniejszą.
-Przyszedłem tutaj – rzekł w końcu podnosząc wzrok na jego twarz, nie uciekając. Mówił też jakoś mniej bełkotliwie, z cieniem zaciętości w głosie, choć nadal przebijały się przez niego tony procentów – bo nie chcę, by nasz... konflikt przyczynił się do... - urwał nie potrafiąc nawet wypowiedzieć słowa, które ostatnimi czasy tak często przewijało się w jego życiu – uczynię wszystko, żeby temu zapobiec i wiem – mam nadzieję, Tristanie – że ty także jesteś gotów wiele poświęcić.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Była kuzynką, szlag Cię, Caesar, nie ona jedna, Isolda też jest, o wszystkie troszczyłeś się tak, jak o nią? Ile z nich miałeś w łóżku? Ile z nich grzało twoją sypialnię, kiedy zwłoki Marie jeszcze nie wystygły? Tristan był rozdarty, oskarżenia, którymi się mamił, okazały się nieprawdziwe, wiedział, że to jego krew odpowiadała za śmierć jego siostry. Diana, Diana, której parszywą mordę wciąż miał przed oczami, której kości z gruchotem połamały się, wciskane do kuferka Darcy, Diana, która cierpiała przed śmiercią tyle, ile cierpienia był w stanie jej zadać, która wykrwawiała się u jego stóp na jego posadzce.
Za mało.
Powinna cierpieć latami, powinna przeżyć i być niszczona od środka, od zewnątrz, poniżona, skrzywdzona, zraniona, dogorywać na łańcuchu jak suka, którą była. Tylko dobroć Marie go przed tym powstrzymała. Tylko wspomnienie siostry...
- Zawsze troszczyłeś się nie o tych, o których powinieneś - Nie obchodziła go Beatrice. Nie znał Nottów, żadne z nich nie było z nim bliżej, pomimo ciepłych rodowych stosunków ich drogi nigdy się nie zeszły. Byli mu dalecy, obcy, w przeciwieństwie do słodkiej Evandry cierpiącej na tę samą przypadłość. Całość musiała go poruszyć, musiała zmartwić o stan zdrowia przepięknej wili, o to, że ona... mogła skończyć tak samo, jeśli nie przytłoczona ogromem emocji i toczonej między nim a jej bratem batalii, to podczas wydawania na świat jego dzieci. Mogła umrzeć, śmierć Beatrice, bezsensowna śmierć Marie, one pokazywały to na pewno: że życie było kruche i puste jak kielich ze szkła, który właśnie trzymał w ręce. Życie słodkiej Evandry też.
Uchwycił jego wzrok, wysłuchał tłumaczeń, nie potrafiąc powstrzymać grymasu; rozdarcie jedynie przybierało na sile. Przyszedł, bo nie chciał dokładać zmartwień siostrze, przyszedł, bo się o nią zmartwił - a czy ktokolwiek martwił się o jego siostry? Co powiesz na życie za życie, Caesar? Za śmierć za śmierć? Kusząca perspektywa, nie sądzisz? Zacisnął mocniej pięść na oparciu fotela, opierając się o jego miękką poduszkę. Odetchnij głębiej. Uspokój się, zanim chlapniesz o trzy słowa za dużo. Miał rację, nie pomagali, miał rację, ich konflikt ją niszczył - pokazały to minione Wianki w Weymouth. Miał rację, Tristan zrobiłby dla Evandry wszystko i jeszcze więcej. Ale istniał - nawet, jeśli już tylko w jego pamięci - ktoś, dla kogo zrobiłby jeszcze więcej, a kto szarpany był wciąż i wciąż, nawet po tragicznej śmierci.
Nie musiał godzić się na słowa Caesara. Mógł wziąć Evandrę, zamknąć ją we własnym domu i na zawsze odciąć ją od Lestrange'ów, mógł. Nigdy nie pokazać mu jej dzieci. Mógł, ale nie chciał jej nieszczęśliwej. Kochała go - najbardziej irracjonalnym uczuciem, jakie był sobie w stanie wyobrazić.
- Zwrócisz mi ją - powiedział w końcu, dopiero teraz pewnie wychwytując spojrzenie jego oczu, silnie, stanowczo, jego głos zadrżał. - Zwrócisz Marie tutaj, do domu, gdzie jest jej miejsce. Nie będzie uczestniczyła w tej farsie, nie pochowasz jej razem z kochanką, z którą żenisz się po raz drugi, nie będziesz tańczył na weselu po jej grobie. Nie upokorzysz jej w ten sposób. - Nawet nie zauważył, kiedy ton jego głosu przeszedł w warknięcie. Wizja jej samotnego grobu i pochowanych obok razem Isoldy i Caesara na odległej, pustej wyspie, nawiedzała go po nocach żywym koszmarem, kochała swojego męża, ufała mu. Nie podobało mu się rozgrzebywanie jej pamięci, ale nie mógł zostawić jej w taki sposób. Nie, kiedy go potrzebowała, nie, mając przed sobą perspektywę lady Bulstrode opiekującej się jej nagrobkiem. Nie. - Przeniesiemy jej grób tutaj, a wtedy zagram na twoich warunkach, jakie by one nie były. - I nie stracisz siostry.
Za mało.
Powinna cierpieć latami, powinna przeżyć i być niszczona od środka, od zewnątrz, poniżona, skrzywdzona, zraniona, dogorywać na łańcuchu jak suka, którą była. Tylko dobroć Marie go przed tym powstrzymała. Tylko wspomnienie siostry...
- Zawsze troszczyłeś się nie o tych, o których powinieneś - Nie obchodziła go Beatrice. Nie znał Nottów, żadne z nich nie było z nim bliżej, pomimo ciepłych rodowych stosunków ich drogi nigdy się nie zeszły. Byli mu dalecy, obcy, w przeciwieństwie do słodkiej Evandry cierpiącej na tę samą przypadłość. Całość musiała go poruszyć, musiała zmartwić o stan zdrowia przepięknej wili, o to, że ona... mogła skończyć tak samo, jeśli nie przytłoczona ogromem emocji i toczonej między nim a jej bratem batalii, to podczas wydawania na świat jego dzieci. Mogła umrzeć, śmierć Beatrice, bezsensowna śmierć Marie, one pokazywały to na pewno: że życie było kruche i puste jak kielich ze szkła, który właśnie trzymał w ręce. Życie słodkiej Evandry też.
Uchwycił jego wzrok, wysłuchał tłumaczeń, nie potrafiąc powstrzymać grymasu; rozdarcie jedynie przybierało na sile. Przyszedł, bo nie chciał dokładać zmartwień siostrze, przyszedł, bo się o nią zmartwił - a czy ktokolwiek martwił się o jego siostry? Co powiesz na życie za życie, Caesar? Za śmierć za śmierć? Kusząca perspektywa, nie sądzisz? Zacisnął mocniej pięść na oparciu fotela, opierając się o jego miękką poduszkę. Odetchnij głębiej. Uspokój się, zanim chlapniesz o trzy słowa za dużo. Miał rację, nie pomagali, miał rację, ich konflikt ją niszczył - pokazały to minione Wianki w Weymouth. Miał rację, Tristan zrobiłby dla Evandry wszystko i jeszcze więcej. Ale istniał - nawet, jeśli już tylko w jego pamięci - ktoś, dla kogo zrobiłby jeszcze więcej, a kto szarpany był wciąż i wciąż, nawet po tragicznej śmierci.
Nie musiał godzić się na słowa Caesara. Mógł wziąć Evandrę, zamknąć ją we własnym domu i na zawsze odciąć ją od Lestrange'ów, mógł. Nigdy nie pokazać mu jej dzieci. Mógł, ale nie chciał jej nieszczęśliwej. Kochała go - najbardziej irracjonalnym uczuciem, jakie był sobie w stanie wyobrazić.
- Zwrócisz mi ją - powiedział w końcu, dopiero teraz pewnie wychwytując spojrzenie jego oczu, silnie, stanowczo, jego głos zadrżał. - Zwrócisz Marie tutaj, do domu, gdzie jest jej miejsce. Nie będzie uczestniczyła w tej farsie, nie pochowasz jej razem z kochanką, z którą żenisz się po raz drugi, nie będziesz tańczył na weselu po jej grobie. Nie upokorzysz jej w ten sposób. - Nawet nie zauważył, kiedy ton jego głosu przeszedł w warknięcie. Wizja jej samotnego grobu i pochowanych obok razem Isoldy i Caesara na odległej, pustej wyspie, nawiedzała go po nocach żywym koszmarem, kochała swojego męża, ufała mu. Nie podobało mu się rozgrzebywanie jej pamięci, ale nie mógł zostawić jej w taki sposób. Nie, kiedy go potrzebowała, nie, mając przed sobą perspektywę lady Bulstrode opiekującej się jej nagrobkiem. Nie. - Przeniesiemy jej grób tutaj, a wtedy zagram na twoich warunkach, jakie by one nie były. - I nie stracisz siostry.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Prymulka była dobrą skrzatką, zawsze znała swoje miejsce. Służyła panom już tak długo, że była pewna, iż inny świat nigdy nie istniał - i tak nie miało to znaczenia, bo całe swoje istnienie dyktowała pracy dla najwspanialszego rodu, jaki miała okazję poznać. Nie miała wiele blizn na ciele, bo nie zniosłaby nawet myśli o tym, że mogłaby ubliżyć Rosierom; nie wyobrażała sobie zdrady, działania na ich niekorzyść, wbrew ich woli i myśli.
Ale kiedy już karała się za nieposłuszeństwo, robiła to dotkliwie. Poparzone śródręcza, łamane wpół kości, odcinane koniuszki uszu. Napływające do kącików oczu łzy bólu uznawała za oznakę, że zasłużyła na łaskawe odkupienie. Że rodzina, której służyła, dostrzeże jej poświęcenie i zgodzi się przymknąć oko na jej wybryki, kiedy tylko zdarzy jej się popełnić błąd. Ten niezamierzony też wymagał kary.
Teraz zaciskała mocno usta, przełykała głośno ślinę, nerwowo drżały jej dłonie. Och, tak bardzo nie chciała się wtrącać - słyszała głosy, raz podniesione, raz spokojne, słyszała, jak pryska szkło, aż korciło ją, aby podejść tam i wysprzątać jego okruchy gubiące się w odmętach dywanu. Ale polecenie było jednoznaczne; nieposłuszeństwo przerażało ją jeszcze bardziej od natrętności, choć doskonale wiedziała, że młody lord Rosier nie spojrzy na nią przychylnie, gdy przeszkodzi mu w rozmowie.
Natychmiast, Prymulko, natychmiast, sprawa jest pilna - słowa lorda Corentina pobrzmiewały jej w głowie, a ona, balansując na granicy bezsilnego płaczu, walczyła z własnym rozsądkiem.
Przecież Prymulka była dobrą skrzatką, dlaczego te dylematy przytrafiły się właśnie jej?
Nieśmiało uchyliła drzwi, tak cicho, że nawet nie rozległo się skrzypnięcie. Wsunęła się do środka pomieszczenia, nie odrywając spojrzenia od podłogi nieopodal jej stóp.
- Lordzie Lestrange - powiedziała cichutko, piskliwie, z nutą strachu i niepokoju drżącą w głosie. Nie chciała przeszkadzać, tak bardzo nie chciała przeszkadzać. - Lord Co-...co-... - ale czy wypadało jej wymówić imię swojego pana? Zmrużyła oczy, w ich kącikach znów zatańczyły jej łzy. - Lord Rosier prosi lorda o... o rozmowę. - Głos złamał jej się płaczliwie, bo wtrącanie się w trakcie dysputy dwóch mężów w jej mniemaniu było niesubordynacją. Zaciskając mocno powieki i pokornie chyląc głowę, rozmyślała o tym, jaką wyznaczy sobie karę. I najchętniej uciekłaby, by zaszyć się w kuchni i uderzyć się z całej siły garnkiem w skroń, ale nie mogła - musiała czuwać i przypilnować, żeby lord Lestrange opuścił pokój. Przecież Corentin Rosier niecierpliwie go oczekiwał.
Prymulki nie interesowało nawet, dlaczego pragnął z nim pomówić. Interesowała ją wyłącznie służba. Nie znała się na ludzkiej polityce, ludzkich zwyczajach, wiedziała tylko, jak wykonywać domowe prace, by zadowolić swoich panów. Odpowiadało jej to. Nigdy nie miała większych intencji. Chciała być tylko dobrą skrzatką.
Ale kiedy już karała się za nieposłuszeństwo, robiła to dotkliwie. Poparzone śródręcza, łamane wpół kości, odcinane koniuszki uszu. Napływające do kącików oczu łzy bólu uznawała za oznakę, że zasłużyła na łaskawe odkupienie. Że rodzina, której służyła, dostrzeże jej poświęcenie i zgodzi się przymknąć oko na jej wybryki, kiedy tylko zdarzy jej się popełnić błąd. Ten niezamierzony też wymagał kary.
Teraz zaciskała mocno usta, przełykała głośno ślinę, nerwowo drżały jej dłonie. Och, tak bardzo nie chciała się wtrącać - słyszała głosy, raz podniesione, raz spokojne, słyszała, jak pryska szkło, aż korciło ją, aby podejść tam i wysprzątać jego okruchy gubiące się w odmętach dywanu. Ale polecenie było jednoznaczne; nieposłuszeństwo przerażało ją jeszcze bardziej od natrętności, choć doskonale wiedziała, że młody lord Rosier nie spojrzy na nią przychylnie, gdy przeszkodzi mu w rozmowie.
Natychmiast, Prymulko, natychmiast, sprawa jest pilna - słowa lorda Corentina pobrzmiewały jej w głowie, a ona, balansując na granicy bezsilnego płaczu, walczyła z własnym rozsądkiem.
Przecież Prymulka była dobrą skrzatką, dlaczego te dylematy przytrafiły się właśnie jej?
Nieśmiało uchyliła drzwi, tak cicho, że nawet nie rozległo się skrzypnięcie. Wsunęła się do środka pomieszczenia, nie odrywając spojrzenia od podłogi nieopodal jej stóp.
- Lordzie Lestrange - powiedziała cichutko, piskliwie, z nutą strachu i niepokoju drżącą w głosie. Nie chciała przeszkadzać, tak bardzo nie chciała przeszkadzać. - Lord Co-...co-... - ale czy wypadało jej wymówić imię swojego pana? Zmrużyła oczy, w ich kącikach znów zatańczyły jej łzy. - Lord Rosier prosi lorda o... o rozmowę. - Głos złamał jej się płaczliwie, bo wtrącanie się w trakcie dysputy dwóch mężów w jej mniemaniu było niesubordynacją. Zaciskając mocno powieki i pokornie chyląc głowę, rozmyślała o tym, jaką wyznaczy sobie karę. I najchętniej uciekłaby, by zaszyć się w kuchni i uderzyć się z całej siły garnkiem w skroń, ale nie mogła - musiała czuwać i przypilnować, żeby lord Lestrange opuścił pokój. Przecież Corentin Rosier niecierpliwie go oczekiwał.
Prymulki nie interesowało nawet, dlaczego pragnął z nim pomówić. Interesowała ją wyłącznie służba. Nie znała się na ludzkiej polityce, ludzkich zwyczajach, wiedziała tylko, jak wykonywać domowe prace, by zadowolić swoich panów. Odpowiadało jej to. Nigdy nie miała większych intencji. Chciała być tylko dobrą skrzatką.
I show not your face but your heart's desire
Nie usłyszał skrzypnięcia drzwi, skrzatka była dobrze wychowana - zawsze wiedziała, gdzie jej miejsce i zawsze zachowywała się na tyle cicho, by nikt jej nie zauważył. Rzadko też odzywała się niepytana, a już w ogóle rzadko odzywała się przy obcych przy rozmowach tak poważnych, dlatego Tristan obrócił ku niej głowę z krytycznym grymasem i wyrazem, który powinna rozpoznać - ponaglającym i pełnym złości, bo jeżeli już przyszła tutaj przeszkadzać, to mogłaby się spiąć i wydusić z siebie to, co miała od powiedzenia, szybciej niż próbowała to zrobić. Co? Co - co?
- Wyduś to z siebie zanim się zniecierpliwię - warknął, bo oczekiwał reakcji Caesara, który osłupiony wtargnięciem stworzenia skoncentrował wzrok na stworzeniu zamiast na rozmowie. Ja jestem przecież... ach, tak. Ojciec. Ze znudzeniem przeniósł wzrok na Caesara, ignorując Prymulkę i skinął mu głową, żeby wstał. Był pijany jak świnia, ale to nic - jego ojcu się nie odmawiało. - Idziemy - poinformował Caesara, nie skrzatkę, leniwie wstając z krzesła, przymrużył oczy krótką chwilę wpatrując się w błyszczące na posadzce pod ścianą szkło, którego fragmenty odbijały blask świec kandelabru. - Sprzątnij to - rzucił w domyśle do skrzatki, choć nawet na nią nie spojrzał, obchodząc fotel gościa i stając za jego oparciem. Nie wiedział, czego mógł chcieć od niego ojciec, ale możliwe, że chciał się z nim przywitać, skoro już się tutaj zjawił. Może uda ci się wrócić do domu w jednym kawałku, Lestrange. Ale przemyśl, przemyśl sobie dobrze moją propozycję. Drugi raz jej nie złożę - a jest naprawdę hojna. Był przecież świadom tego, co mógł zrobić - mógł wyrwać Evandrę rodzinie całkiem, po zmianie nazwiska nie wypuszczając jej już na rodzinną wyspę. Mógł nie przyjmować tutaj więcej Caesara. Mógł nigdy nie pokazać mu jej dzieci. Mógł zrobić wiele rzeczy, których być może robić nie chciał, ale czuł, że powinien - w imię pamięci swojej najstarszej siostry, ku jej czci, broniąc jej honoru. Nie powinna patrzeć na wybryki swojego męża, nie powinna czuć, jak po jej grobie chodzi inna kobieta. A już na pewno tą kobietą nie powinna być Isolda. Nie da jej płakać, nie da jej zranić, nawet teraz, kiedy Marianne była już martwa, kiedy trwała w nich jedynie jako liche wspomnienie i wypłowiały fresk dawnej siebie, jedynie jako pieśń - cicha, wciąż tańcząca w sercu. Nie powinna była umierać, nie tak głupio.
- Czekam na sowę - dodał, a kiedy jego gość powstał na nogi, odprowadził go ku pokojom wgłębi domu, ojca winni spotkać w gabinecie.
/zt wszyscy
- Wyduś to z siebie zanim się zniecierpliwię - warknął, bo oczekiwał reakcji Caesara, który osłupiony wtargnięciem stworzenia skoncentrował wzrok na stworzeniu zamiast na rozmowie. Ja jestem przecież... ach, tak. Ojciec. Ze znudzeniem przeniósł wzrok na Caesara, ignorując Prymulkę i skinął mu głową, żeby wstał. Był pijany jak świnia, ale to nic - jego ojcu się nie odmawiało. - Idziemy - poinformował Caesara, nie skrzatkę, leniwie wstając z krzesła, przymrużył oczy krótką chwilę wpatrując się w błyszczące na posadzce pod ścianą szkło, którego fragmenty odbijały blask świec kandelabru. - Sprzątnij to - rzucił w domyśle do skrzatki, choć nawet na nią nie spojrzał, obchodząc fotel gościa i stając za jego oparciem. Nie wiedział, czego mógł chcieć od niego ojciec, ale możliwe, że chciał się z nim przywitać, skoro już się tutaj zjawił. Może uda ci się wrócić do domu w jednym kawałku, Lestrange. Ale przemyśl, przemyśl sobie dobrze moją propozycję. Drugi raz jej nie złożę - a jest naprawdę hojna. Był przecież świadom tego, co mógł zrobić - mógł wyrwać Evandrę rodzinie całkiem, po zmianie nazwiska nie wypuszczając jej już na rodzinną wyspę. Mógł nie przyjmować tutaj więcej Caesara. Mógł nigdy nie pokazać mu jej dzieci. Mógł zrobić wiele rzeczy, których być może robić nie chciał, ale czuł, że powinien - w imię pamięci swojej najstarszej siostry, ku jej czci, broniąc jej honoru. Nie powinna patrzeć na wybryki swojego męża, nie powinna czuć, jak po jej grobie chodzi inna kobieta. A już na pewno tą kobietą nie powinna być Isolda. Nie da jej płakać, nie da jej zranić, nawet teraz, kiedy Marianne była już martwa, kiedy trwała w nich jedynie jako liche wspomnienie i wypłowiały fresk dawnej siebie, jedynie jako pieśń - cicha, wciąż tańcząca w sercu. Nie powinna była umierać, nie tak głupio.
- Czekam na sowę - dodał, a kiedy jego gość powstał na nogi, odprowadził go ku pokojom wgłębi domu, ojca winni spotkać w gabinecie.
/zt wszyscy
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
12 marca '56
Marzec był dla mnie tym miesiącem, w którym moje życie po raz kolejny wywróciło się do góry nogami. Tym razem nie z powodu moich własnych problemów, a problemów moich najbliższych, o których nie wiedziałam, a które, jak się okazało, były niezwykle ważne i nawet traumatyczne. Byłam ślepa nie widząc, że coś jest nie tak. A może, inaczej, wszakże wiedziałam, że coś się dzieje, ale byłam za bardzo zajęta sobą i za bardzo chciałam pójść na łatwiznę tłumacząc wszystko “potrzebuje czasu”, kiedy to nie czas był problemem.
Nie dość, że sama nie byłam w najlepszym stanie, to teraz moje myśli zajęły jeszcze problemy mojej najlepszej przyjaciółki i obwinianie się, że nie pomogłam jej na czas.
Musiałam z kimś o tym porozmawiać, chociaż wiem, że może Darcy by sobie tego nie życzyła, to ja jednak nie widziałam innej opcji. Musiałam poukładać to w swojej głowie, wszystko zrozumieć, a kto nie byłby idealny do tego, jak ukochany kuzyn? Kuzyn, z którym dawno nie miałam okazji porozmawiać, z którym przy okazji mogłam nadrobić stracony czas. Bo nie przyszłam tu mówić tylko o naszej wspólnej najbliższej osobie, byłoby to wielce nieuprzejme.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam w posiadłości Tristiana, kiedyś byłam, ale kiedy nie byłam w stanie stwierdzić. Gdy weszłam już do środka, od razu przywitał mnie cały wianuszek służby z informacją, że lorda Rosiera nie ma w posiadłości.
- Poczekam - odpowiedziałam im jedynie.
Poprosiłam, aby zaprowadzili mnie do salonu i podali herbatę oraz nie niepokoili swojego pana, skoro stwierdzili, że niedługo wróci, to nie było powodu, aby jego nieobecność skrócić. W końcu mogłam poczekać i nie było to dla mnie niczym, czego nie mogłam zaakceptować.
Tak więc czekałam na niego, co jakiś czas popijając gorący napój z filiżanki i pogrążając się we własnych myślach i wspomnieniach. Przypominało mi się, jak to Tristian, jeszcze jako młodzieniec, wrzucał mi do pokoju wielkie ropuchy z bagien, jak biegał i zaczepiał, ciągnąc za piękne warkocze. Jak wtedy na niego krzyczałam, że co on sobie wyobraża i jak śmie mnie tak traktować, chociaż chwilę później sama przerzucałam swoje warkocze tak, aby zachęcić go by znowu za nie pociągnął. Jak ukradkiem obserwowałam go, gdy pobierał nauki od ojca. Lord Rosier był dla mnie w pewnym sensie ideałem mężczyzny, stał obok innych moich kuzynów, obok mego ojca i zawsze był dla mnie niezwykle ważny, a jego zdanie było jedną z najwyższych wartości.
Swoje przywiązanie do mnie i zaufanie okazał mi kilka miesięcy temu, przybywając go domu mego ojca, a gdy go nie zastał, powierzył mi, zapewne jedynie część, swojej tajemnicy, którą ja skrycie ukrywałam w sercu i oprócz mojego ojca nikt nie wiedział, że cokolwiek wiem na temat jego obecności w Yaxley’s hall. Bo jakże bym bardzo zawiodła jego zaufanie, gdybym komukolwiek o tym powiedziała?
A teraz? W marcu miał się ożenić, wziąć za żonę panne Lestrange i chociaż nie zawsze uważałam, aby była ona dla niego odpowiednią partnerką, tak kibicowałam mu mocno, aby szczęśliwie się ustatkował, doczekał się swojego potomka i wspinał się po drabinach kariery w smoczym rezerwacie. Skoro ja nie mogłam stanąć u jego boku na ślubnym kobiercu, z czym już dawno się przecież pogodziłam, to życzyłam mu wszystkiego co najlepsze, bo jego szczęście jest również i moim szczęściem.
Usłyszałam, jak drzwi do posiadłości otworzyły się, ktoś ze służby poszedł przywitać lorda Rosier i tylko dotarły do mnie ściszone słowa, że w salonie czeka gość. W tym samym momencie powstałam, wygładzając wierzch swojej długiej, jasnozielonej sukni, w którą byłam przyodziana. Prawdę mówiąc w bardzo ładną i stonowaną, zabudowaną pod samą szyję i z długimi rękawami, jedynie lekko wyciętą na plecach. Swój wzrok wbiłam w drzwi do salonu, oczekując aż pojawi się w nich mój kuzyn. A gdy się pojawił, przywitałam go ciepłym uśmiechem. Jak zawsze zresztą.
Marzec był dla mnie tym miesiącem, w którym moje życie po raz kolejny wywróciło się do góry nogami. Tym razem nie z powodu moich własnych problemów, a problemów moich najbliższych, o których nie wiedziałam, a które, jak się okazało, były niezwykle ważne i nawet traumatyczne. Byłam ślepa nie widząc, że coś jest nie tak. A może, inaczej, wszakże wiedziałam, że coś się dzieje, ale byłam za bardzo zajęta sobą i za bardzo chciałam pójść na łatwiznę tłumacząc wszystko “potrzebuje czasu”, kiedy to nie czas był problemem.
Nie dość, że sama nie byłam w najlepszym stanie, to teraz moje myśli zajęły jeszcze problemy mojej najlepszej przyjaciółki i obwinianie się, że nie pomogłam jej na czas.
Musiałam z kimś o tym porozmawiać, chociaż wiem, że może Darcy by sobie tego nie życzyła, to ja jednak nie widziałam innej opcji. Musiałam poukładać to w swojej głowie, wszystko zrozumieć, a kto nie byłby idealny do tego, jak ukochany kuzyn? Kuzyn, z którym dawno nie miałam okazji porozmawiać, z którym przy okazji mogłam nadrobić stracony czas. Bo nie przyszłam tu mówić tylko o naszej wspólnej najbliższej osobie, byłoby to wielce nieuprzejme.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam w posiadłości Tristiana, kiedyś byłam, ale kiedy nie byłam w stanie stwierdzić. Gdy weszłam już do środka, od razu przywitał mnie cały wianuszek służby z informacją, że lorda Rosiera nie ma w posiadłości.
- Poczekam - odpowiedziałam im jedynie.
Poprosiłam, aby zaprowadzili mnie do salonu i podali herbatę oraz nie niepokoili swojego pana, skoro stwierdzili, że niedługo wróci, to nie było powodu, aby jego nieobecność skrócić. W końcu mogłam poczekać i nie było to dla mnie niczym, czego nie mogłam zaakceptować.
Tak więc czekałam na niego, co jakiś czas popijając gorący napój z filiżanki i pogrążając się we własnych myślach i wspomnieniach. Przypominało mi się, jak to Tristian, jeszcze jako młodzieniec, wrzucał mi do pokoju wielkie ropuchy z bagien, jak biegał i zaczepiał, ciągnąc za piękne warkocze. Jak wtedy na niego krzyczałam, że co on sobie wyobraża i jak śmie mnie tak traktować, chociaż chwilę później sama przerzucałam swoje warkocze tak, aby zachęcić go by znowu za nie pociągnął. Jak ukradkiem obserwowałam go, gdy pobierał nauki od ojca. Lord Rosier był dla mnie w pewnym sensie ideałem mężczyzny, stał obok innych moich kuzynów, obok mego ojca i zawsze był dla mnie niezwykle ważny, a jego zdanie było jedną z najwyższych wartości.
Swoje przywiązanie do mnie i zaufanie okazał mi kilka miesięcy temu, przybywając go domu mego ojca, a gdy go nie zastał, powierzył mi, zapewne jedynie część, swojej tajemnicy, którą ja skrycie ukrywałam w sercu i oprócz mojego ojca nikt nie wiedział, że cokolwiek wiem na temat jego obecności w Yaxley’s hall. Bo jakże bym bardzo zawiodła jego zaufanie, gdybym komukolwiek o tym powiedziała?
A teraz? W marcu miał się ożenić, wziąć za żonę panne Lestrange i chociaż nie zawsze uważałam, aby była ona dla niego odpowiednią partnerką, tak kibicowałam mu mocno, aby szczęśliwie się ustatkował, doczekał się swojego potomka i wspinał się po drabinach kariery w smoczym rezerwacie. Skoro ja nie mogłam stanąć u jego boku na ślubnym kobiercu, z czym już dawno się przecież pogodziłam, to życzyłam mu wszystkiego co najlepsze, bo jego szczęście jest również i moim szczęściem.
Usłyszałam, jak drzwi do posiadłości otworzyły się, ktoś ze służby poszedł przywitać lorda Rosier i tylko dotarły do mnie ściszone słowa, że w salonie czeka gość. W tym samym momencie powstałam, wygładzając wierzch swojej długiej, jasnozielonej sukni, w którą byłam przyodziana. Prawdę mówiąc w bardzo ładną i stonowaną, zabudowaną pod samą szyję i z długimi rękawami, jedynie lekko wyciętą na plecach. Swój wzrok wbiłam w drzwi do salonu, oczekując aż pojawi się w nich mój kuzyn. A gdy się pojawił, przywitałam go ciepłym uśmiechem. Jak zawsze zresztą.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Tristan był w rezerwacie, nie śpiesząc się z powrotem do domu - odkąd rozszerzyły się jego obowiązki i oficjalnie już został obwołany zastępcą, a zarazem następcą, jego zarządcy, zdał sobie sprawę z tego, jak niewiele tak naprawdę wie o jego strukturze. I tak spędzał tam dużo czasu, to się nie zmieniło, choć wcześniej spędzał ten czas, bo chciał, a teraz coraz bardziej jednocześnie musiał, ale poznawał zakątki, które dotąd nieszczególnie go zajmowały - na przykład księgowość i sprawy stricte finansowe, które, choć mieli do tego odpowiedniego człowieka, musiał poznać - bo dotąd pozostawały dla niego czarną magią, choć być może w przypadku Tristana jest to wyjątkowo niefortunne porównanie, Tristan chciałby, żeby podatki były mu równie bliskie, co czarna magia. Nie były. Nikt go nie zmuszał, przymus wynikał tak naprawdę z jego wewnętrznej powinności, obowiązku wobec rodu - nawet, jeśli nie widział nikogo, kto mógłby z nim konkurować o przejęcie najważniejszego rodowego skarbu, to chciał to zrobić dobrze. Żeby krew była z niego dumna, ale i żeby godnie pielęgnować to, o co Rosierowie dbali od zamierzchłych czasów. Dziedzictwo, spuścizna, ale nie tylko - wychowany został wszak w głębokim przeświadczeniu, że smoki jako stworzenia pradawne, zrodzone z prastarej magii, ucieleśnienie tego, co magią jest w swojej istocie, są tego po prostu warte. Nieświadomy gościa, powrócił do posiadłości z opóźnieniem - zmęczony, brudny... i zły, bo tuż przed wyjściem był świadkiem wyjątkowej niekompetencji jednego z pracowników (w tym momencie - już byłych pracowników).
Minąwszy próg własnego - a raczej już prawie własnego - domu niechętnie obrzucił służbę ostrym spojrzeniem, kiedy od progu czegoś od niego chcieli - przecież wracał do domu, żeby zażyć świętego spokoju. Kiedy jednak oznajmili, że lady Yaxley na niego oczekuje, odwarknął im coś dość niewyraźnego, by pozostali w konsternacji i lęku o pracę - winni byli przecież powiadomić go od razu niezależnie od tego, czego chciała lady. Nie był przygotowany na gości, wciąż miał na sobie strój, z którego korzystał w rezerwacie - często przebierał się we własne ubrania dopiero w domu, po ciepłej kąpieli. Płaszcz przeciwogniowy, ciężkie buty i rękawice, strój krojem może i elegancki, haftowany, ale jednocześnie zakurzony i ubłocony - a tak pokazywać się kobiecie takiej jak Rosalie doprawdy nie wypadało. Bardziej jednak, jak sądził, nie wypadało kazać czekać jej dłużej.
- Rosalie - powitał ją więc od progu, jego głos zdradzał pośpiech. Skłonił się, nie podchodząc bliżej, po czym zsunął z dłoni rękawice, odrzucając je na jedną z szafek z boku pomieszczenia. Do najbliższej kuzynki mógł zwracać się z podobną poufałością, pomijając grzecznościowe tytuły, ale nie maniery - których z pewnością nie miał jako chłopiec, kiedy oboje byli dziećmi, kiedy na bagnach pracował dla jej ojca - już nie jako chłopiec, już podlotek, który ukończył szkołę, wciąż zbyt młody, by brać swoje rodowe obowiązki na poważnie. Dziś jego maniery zawsze były bez zarzutu, przynajmniej przed kobietami takimi jak Rosalie. - Wybacz, że czekałaś, mam nadzieję, że to nie trwało długo - dodał, podnosząc się z ukłonu, nie tracąc zeń kontaktu wzrokowego. - Nie spodziewałem się ciebie, gdybyś mnie uprzedziła... - Zsunąwszy z ramion płaszcz bez słowa wręczył go mężczyźnie, który wszedł za nim do pokoju i wolnym krokiem podszedł bliżej stolika, gdzie zasiadła jego kuzynka. Nawet nie zauważył momentu, w którym pies legnął u jego stóp. - Mam nadzieję, że dobrze cię ugoszczono pod moją nieobecność. Dobrze cię widzieć - Od kiedy wyszła ze szpitala, nie miał okazji się z nią zobaczyć, martwił się; wszystko, przez co musiała przejść, nie mogło być dla niej łatwe. Nagła śmierć Blacka... - Jak się czujesz? Przynieście herbatę - dodał, zwracając się już do służby; nieistotne, czy otrzymała inną wcześniej, z pewnością chętnie wypije drugą.
Minąwszy próg własnego - a raczej już prawie własnego - domu niechętnie obrzucił służbę ostrym spojrzeniem, kiedy od progu czegoś od niego chcieli - przecież wracał do domu, żeby zażyć świętego spokoju. Kiedy jednak oznajmili, że lady Yaxley na niego oczekuje, odwarknął im coś dość niewyraźnego, by pozostali w konsternacji i lęku o pracę - winni byli przecież powiadomić go od razu niezależnie od tego, czego chciała lady. Nie był przygotowany na gości, wciąż miał na sobie strój, z którego korzystał w rezerwacie - często przebierał się we własne ubrania dopiero w domu, po ciepłej kąpieli. Płaszcz przeciwogniowy, ciężkie buty i rękawice, strój krojem może i elegancki, haftowany, ale jednocześnie zakurzony i ubłocony - a tak pokazywać się kobiecie takiej jak Rosalie doprawdy nie wypadało. Bardziej jednak, jak sądził, nie wypadało kazać czekać jej dłużej.
- Rosalie - powitał ją więc od progu, jego głos zdradzał pośpiech. Skłonił się, nie podchodząc bliżej, po czym zsunął z dłoni rękawice, odrzucając je na jedną z szafek z boku pomieszczenia. Do najbliższej kuzynki mógł zwracać się z podobną poufałością, pomijając grzecznościowe tytuły, ale nie maniery - których z pewnością nie miał jako chłopiec, kiedy oboje byli dziećmi, kiedy na bagnach pracował dla jej ojca - już nie jako chłopiec, już podlotek, który ukończył szkołę, wciąż zbyt młody, by brać swoje rodowe obowiązki na poważnie. Dziś jego maniery zawsze były bez zarzutu, przynajmniej przed kobietami takimi jak Rosalie. - Wybacz, że czekałaś, mam nadzieję, że to nie trwało długo - dodał, podnosząc się z ukłonu, nie tracąc zeń kontaktu wzrokowego. - Nie spodziewałem się ciebie, gdybyś mnie uprzedziła... - Zsunąwszy z ramion płaszcz bez słowa wręczył go mężczyźnie, który wszedł za nim do pokoju i wolnym krokiem podszedł bliżej stolika, gdzie zasiadła jego kuzynka. Nawet nie zauważył momentu, w którym pies legnął u jego stóp. - Mam nadzieję, że dobrze cię ugoszczono pod moją nieobecność. Dobrze cię widzieć - Od kiedy wyszła ze szpitala, nie miał okazji się z nią zobaczyć, martwił się; wszystko, przez co musiała przejść, nie mogło być dla niej łatwe. Nagła śmierć Blacka... - Jak się czujesz? Przynieście herbatę - dodał, zwracając się już do służby; nieistotne, czy otrzymała inną wcześniej, z pewnością chętnie wypije drugą.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej słysząc, jak bez żadnych skrupułów daje reprymendę swojej służbie za to, że go nie zawołali. Ale mi naprawdę nie przeszkadzało to, że chwilę musiałam poczekać. I nie ważne, czy ta chwila trwała piętnaście minut, godzinę, czy też dwie. Gdy wszedł do pomieszczenia zwróciłam uwagę na jego ubłocone ubranie. Widać było, że wrócił dopiero co z rezerwatu. Prawdopodobnie gdyby przywitał mnie tak inny mężczyzna, poczułabym się urażona, ale znając swojego kuzyna tak dobrze, pozwalałam mu na zdecydowanie więcej. A nawet cieszyłam się, że czuł się przy mnie na tyle swobodnie, aby ukazać mi się w takim stroju.
- Tristanie - przywitałam go grzecznym dygnięciem.
Obserwowałam jak mi się kłania, jak ściąga rękawice, odrzucając je gdzieś na bok. Również starałam się nie tracić z nim kontaktu wzrokowego, szybko kręcąc głową słysząc jego kolejne słowa.
- To ja przepraszam, faktycznie mogłam cię uprzedzić, jednak moje przybycie tutaj było na tyle spontaniczne, że nawet nie zdążyłam. Mam nadzieję, że nie miałeś jakiś poważniejszych planów, bo jeśli tak, to powiedz, a nie będę ci przeszkadzać - odpowiedziałam ciepło.
Stałam do momentu, dopóki mój kuzyn nie podszedł do mnie bliżej. Jak dobrze, że w między czasie pozbył się płaszcza. Jedyną rzeczą jaką teraz potrzebował, to ubrudzić sobie tą piękną kanapę, a mi skrawek nowej sukni. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, tak bardzo lubiłam towarzystwo Tristana, że nawet to, że musiałam na niego czekać, nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Nie widziałam go od tak dawna, miałam więc prawo nacieszyć się jego obecnością.
- Dobrze mnie ugoszczono, nie musisz się o to martwić - przytaknęłam, lekko, na potwierdzenie, kiwając głową. - Usiądźmy.
Gdy już oboje spoczęliśmy na kanapie, a mi podano kolejnej herbaty, mogłam zabrać się za odpowiadanie na jego pytanie, które zapewne niezwykle go nurtowało. Upiłam jednak najpierw łyk herbaty, ponownie stwierdzając, że ta w Dover smakuje tak jak nigdzie indziej i dopiero, po odstawieniu filiżanki z cichym odgłosem, ponownie spojrzałam na niego.
- Czuje się w miarę dobrze, powoli wracam do normalnego życia - zaczęłam spokojnie. - Prawdę mówiąc, nie mam nawet za dużo czasu, aby czuć się gorzej, ponieważ spadły na mnie nowe obowiązki. Nie byłabym sobą, gdybym ci się od razu nie pochwaliła, z mojej rady korzystają teraz w zarządzie rezerwatu.
Patrzyłam na niego z zaciekawieniem na to jak zareaguje. Mój ojciec nie do końca był zadowolony, że moja “praca” nie ogranicza się jedynie do przebywania tam i czesania jednorożców, co było dla mnie tak bardzo uspokajające, a spadły na mnie prawdziwe obowiązki i pewnego rodzaju odpowiedzialność. Chociaż jeszcze nic nie mogłam, to dzięki swojej wiedzy i pomysłom mogłam wnieść trochę świeżości do rezerwatu. W końcu jednak to zaakceptował, widząc jak bardzo mnie to ucieszyło i miałam szczerą nadzieję, że i Tristan to zaakceptuje.
- Przyszłam spędzić z tobą trochę czasu. Niedługo się żenisz, chciałam także z tobą porozmawiać, ale zanim - urwałam na chwilę, a w moich oczach zaświeciły się ciekawskie iskierki. - Powiedz mi, działo się coś dzisiaj ciekawego w rezerwacie?
Nie chciałam tak od razu przechodzić do tych mniej miłych kwestii. Pobądźmy trochę w tej sielankowej atmosferze i nacieszmy się swoją obecnością.
- Tristanie - przywitałam go grzecznym dygnięciem.
Obserwowałam jak mi się kłania, jak ściąga rękawice, odrzucając je gdzieś na bok. Również starałam się nie tracić z nim kontaktu wzrokowego, szybko kręcąc głową słysząc jego kolejne słowa.
- To ja przepraszam, faktycznie mogłam cię uprzedzić, jednak moje przybycie tutaj było na tyle spontaniczne, że nawet nie zdążyłam. Mam nadzieję, że nie miałeś jakiś poważniejszych planów, bo jeśli tak, to powiedz, a nie będę ci przeszkadzać - odpowiedziałam ciepło.
Stałam do momentu, dopóki mój kuzyn nie podszedł do mnie bliżej. Jak dobrze, że w między czasie pozbył się płaszcza. Jedyną rzeczą jaką teraz potrzebował, to ubrudzić sobie tą piękną kanapę, a mi skrawek nowej sukni. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, tak bardzo lubiłam towarzystwo Tristana, że nawet to, że musiałam na niego czekać, nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Nie widziałam go od tak dawna, miałam więc prawo nacieszyć się jego obecnością.
- Dobrze mnie ugoszczono, nie musisz się o to martwić - przytaknęłam, lekko, na potwierdzenie, kiwając głową. - Usiądźmy.
Gdy już oboje spoczęliśmy na kanapie, a mi podano kolejnej herbaty, mogłam zabrać się za odpowiadanie na jego pytanie, które zapewne niezwykle go nurtowało. Upiłam jednak najpierw łyk herbaty, ponownie stwierdzając, że ta w Dover smakuje tak jak nigdzie indziej i dopiero, po odstawieniu filiżanki z cichym odgłosem, ponownie spojrzałam na niego.
- Czuje się w miarę dobrze, powoli wracam do normalnego życia - zaczęłam spokojnie. - Prawdę mówiąc, nie mam nawet za dużo czasu, aby czuć się gorzej, ponieważ spadły na mnie nowe obowiązki. Nie byłabym sobą, gdybym ci się od razu nie pochwaliła, z mojej rady korzystają teraz w zarządzie rezerwatu.
Patrzyłam na niego z zaciekawieniem na to jak zareaguje. Mój ojciec nie do końca był zadowolony, że moja “praca” nie ogranicza się jedynie do przebywania tam i czesania jednorożców, co było dla mnie tak bardzo uspokajające, a spadły na mnie prawdziwe obowiązki i pewnego rodzaju odpowiedzialność. Chociaż jeszcze nic nie mogłam, to dzięki swojej wiedzy i pomysłom mogłam wnieść trochę świeżości do rezerwatu. W końcu jednak to zaakceptował, widząc jak bardzo mnie to ucieszyło i miałam szczerą nadzieję, że i Tristan to zaakceptuje.
- Przyszłam spędzić z tobą trochę czasu. Niedługo się żenisz, chciałam także z tobą porozmawiać, ale zanim - urwałam na chwilę, a w moich oczach zaświeciły się ciekawskie iskierki. - Powiedz mi, działo się coś dzisiaj ciekawego w rezerwacie?
Nie chciałam tak od razu przechodzić do tych mniej miłych kwestii. Pobądźmy trochę w tej sielankowej atmosferze i nacieszmy się swoją obecnością.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Uśmiechnął się do kuzynki - jak zawsze popisującej się najlepszymi manierami, półwila piękność była perfekcyjna. Zawsze zadbana, wierna ideałom, etykiecie i zasadom savoir vivru, których nigdy nie przekraczała, był nią urzeczony; jak zawsze, i z niezwykłą radością spędzał przy niej czas. Jak teraz. Nic więc dziwnego, że jej wyzwanie wywołało jedynie zmianę wyrazu twarzy - na cieplejszą, łagodniejszą po reprymendzie udzielonej służbie. Na moment spędzony w towarzystwie istoty tak pięknej, czas znalazłby zawsze.
- Rosalie - zwrócił się do niej tonem prośby, dłonią zachęcając do poczęstunku, kiedy na stole pojawiły się filiżanki angielskiej herbaty oraz zdobiona srebrna misa wypełniona bezami; ulubiony wypiek jego matki. - Nie masz mnie za co przepraszać, choć gdybyś mnie uprzedziła, mógłbym zmienić strój, w którym cię witam - ton jego głosu był łagodny, spokojny; ot rodzinna pogawędka. - Musisz mi to wybaczyć, lady. Co się zaś tyczy planów, winnaś wiedzieć, że błahych spraw nad ciebie nie postawię. - Jesteśmy przecież rodziną, złączeni więzami krwi, jesteśmy sobie bliscy. Ufał Rosalie, martwił się nią i był jej oddany, nie miał aż tylu obowiązków, by nie znaleźć chwili na rozmowę z kuzynką. Spoglądał na nią - jak zaczarowany - kiedy siadała, elegancko prostując suknię, podtrzymując materiał lekkim, eterycznym niemal ruchem ręki, wdzięk wili nigdy nie przestawał robić na nim wrażenia. Nigdy. I przyglądał się wciąż - drobnej dłoni, delikatnie ujmującej ciepłą filiżankę, miękkim ustom ginącym za zasłoną naczynia. Nonszalancko uchwycił własny spodek z filiżanką, zabierając ją ze stołu.
Rosalie miała cięzki okres. Jak nie ufał Blackom - jego siostra była najlepszym przykładem na to, że mężowie z tej rodziny nie są dobrym wyborem - tak Crovus przeszedł samego siebie, odchodząc w trakcie ceremonii ślubnej - szczęśliwie, w odpowiednią godzinę. Półwila miałaby prawdziwy problem, gdyby mężczyzna dostał ataku po złożeniu sobie przysięgi wierności i jeszcze większy, gdyby zrobił to następnego dnia, po wspólnej nocy. Tak naprawdę, miała szczęście, ale szczęście w nieszczęściu - i wątpił, by doceniała to, że mogło być jeszcze gorzej, bo też nie było to najlepsze pocieszenie. Nie był pewien, jak poruszyć ten temat - nie chciał więc dopytywać o niego mocniej, niż zdradzi się z nim sama Rosalie.
- Jeśli będzie ci czegoś trzeba, wiesz, że zawsze jestem tutaj dla ciebie - Choć nie było to potrzebne, Rosalie miała czułą opiekę najbliższej rodziny i Tristan doskonale o tym wiedział, ale nie zmieniało to faktu, że chciał jej pomóc w miarę swoich możliwości, chciał być blisko i dzielić się z nią swoim wsparciem. Jej dalsze słowa były jednakowo zaskoczeniem; Tristana, choć szowinistę, ucieszyła ta informacja. Zarząd rezerwatu Parkinsonów to prestiżowa i wymagająca posada, fakt, że ów rezerwat zajmował się ochroną jednorożców, czynił tę posadę jednocześnie całkowicie niemęską. I był z niej dumny - wiedział, że musiała wykazać się nie lada umiejętnościami, by wzbić się tak wysoko w tamtejszej hierarchii i zdobyć uznanie zapewne samego nestora Parkinsonów. - Gratulacje, Rosalie. Może powinienem podać coś mocniejszego niż herbatę? Napijesz się wina, na twoje zdrowie... i twój sukces? - Uśmiech na jego twarzy wciąż był łagodny, ciepły - gratulacje były szczere. - Jak czujesz się w nowej roli? - Nie czekając na odpowiedź, wstał, zbliżając się do barku z alkoholem, przez moment przebierając dłonią szyjki butelek. W końcu - uchwycił jedną z nich, ściągając korek prostym zaklęciem, kolejnym przywołując eleganckie kieliszki. Nie chciał słyszeć sprzeciwu, to nie była codzienna okazja. Szkła łagodnie stuknęła o blat stoliku, kiedy czarodziej wracał ku niemu z butelką wina.
Początkowo nie odpowiedział - miał dosyć tego, że wszyscy traktowali jego ślub jak pogrzeb. Nie ginął dla świat i nie zamierzał zmieniać swojego trybu życia w żaden sposób, powtarzał to sobie jak mantrę od dłuższego czasu. Być może przy następnej wizycie nie będzie w tym salonie sam, być może z kobiecą ręką będzie w nim więcej kwiatów. Ale poza tym - wszystko będzie takie samo. Zignorował więc te słowa, przechodząc do dalszych - przez jego kamienną twarz nie przemknął choćby cień grymasu, który mógłby wskazywać na psychiczny dyskomfort.
- Rachunki w porządku - odparł lekko drwiąco, rozlewając wino. Rachunki nie były czymś zrozumiałym dla niego, ale odkąd oficjalnie stał się następcą zarządcy - musiał zapoznać się z nieznanymi dla siebie dotąd meandrami tego miejsca. - Ostatnio poświęcam zbyt wiele czasu na rzeczy, które od dawna powinienem znać i rozumieć - westchnął, podając kuzynce kieliszek wina, sam wziął drugi i wzniósł subtelny toast. - Ale nie narzekam, jak tylko przejdą roztopy, wracam w teren. Z dala od - powstrzymał się od nieprzystojnego epitetu - księgowości. O czym chciałaś porozmawiać, Rose? - dodał, reflektując się; uważnie zbadał jej lico spojrzeniem. - Wszystko w porządku?
- Rosalie - zwrócił się do niej tonem prośby, dłonią zachęcając do poczęstunku, kiedy na stole pojawiły się filiżanki angielskiej herbaty oraz zdobiona srebrna misa wypełniona bezami; ulubiony wypiek jego matki. - Nie masz mnie za co przepraszać, choć gdybyś mnie uprzedziła, mógłbym zmienić strój, w którym cię witam - ton jego głosu był łagodny, spokojny; ot rodzinna pogawędka. - Musisz mi to wybaczyć, lady. Co się zaś tyczy planów, winnaś wiedzieć, że błahych spraw nad ciebie nie postawię. - Jesteśmy przecież rodziną, złączeni więzami krwi, jesteśmy sobie bliscy. Ufał Rosalie, martwił się nią i był jej oddany, nie miał aż tylu obowiązków, by nie znaleźć chwili na rozmowę z kuzynką. Spoglądał na nią - jak zaczarowany - kiedy siadała, elegancko prostując suknię, podtrzymując materiał lekkim, eterycznym niemal ruchem ręki, wdzięk wili nigdy nie przestawał robić na nim wrażenia. Nigdy. I przyglądał się wciąż - drobnej dłoni, delikatnie ujmującej ciepłą filiżankę, miękkim ustom ginącym za zasłoną naczynia. Nonszalancko uchwycił własny spodek z filiżanką, zabierając ją ze stołu.
Rosalie miała cięzki okres. Jak nie ufał Blackom - jego siostra była najlepszym przykładem na to, że mężowie z tej rodziny nie są dobrym wyborem - tak Crovus przeszedł samego siebie, odchodząc w trakcie ceremonii ślubnej - szczęśliwie, w odpowiednią godzinę. Półwila miałaby prawdziwy problem, gdyby mężczyzna dostał ataku po złożeniu sobie przysięgi wierności i jeszcze większy, gdyby zrobił to następnego dnia, po wspólnej nocy. Tak naprawdę, miała szczęście, ale szczęście w nieszczęściu - i wątpił, by doceniała to, że mogło być jeszcze gorzej, bo też nie było to najlepsze pocieszenie. Nie był pewien, jak poruszyć ten temat - nie chciał więc dopytywać o niego mocniej, niż zdradzi się z nim sama Rosalie.
- Jeśli będzie ci czegoś trzeba, wiesz, że zawsze jestem tutaj dla ciebie - Choć nie było to potrzebne, Rosalie miała czułą opiekę najbliższej rodziny i Tristan doskonale o tym wiedział, ale nie zmieniało to faktu, że chciał jej pomóc w miarę swoich możliwości, chciał być blisko i dzielić się z nią swoim wsparciem. Jej dalsze słowa były jednakowo zaskoczeniem; Tristana, choć szowinistę, ucieszyła ta informacja. Zarząd rezerwatu Parkinsonów to prestiżowa i wymagająca posada, fakt, że ów rezerwat zajmował się ochroną jednorożców, czynił tę posadę jednocześnie całkowicie niemęską. I był z niej dumny - wiedział, że musiała wykazać się nie lada umiejętnościami, by wzbić się tak wysoko w tamtejszej hierarchii i zdobyć uznanie zapewne samego nestora Parkinsonów. - Gratulacje, Rosalie. Może powinienem podać coś mocniejszego niż herbatę? Napijesz się wina, na twoje zdrowie... i twój sukces? - Uśmiech na jego twarzy wciąż był łagodny, ciepły - gratulacje były szczere. - Jak czujesz się w nowej roli? - Nie czekając na odpowiedź, wstał, zbliżając się do barku z alkoholem, przez moment przebierając dłonią szyjki butelek. W końcu - uchwycił jedną z nich, ściągając korek prostym zaklęciem, kolejnym przywołując eleganckie kieliszki. Nie chciał słyszeć sprzeciwu, to nie była codzienna okazja. Szkła łagodnie stuknęła o blat stoliku, kiedy czarodziej wracał ku niemu z butelką wina.
Początkowo nie odpowiedział - miał dosyć tego, że wszyscy traktowali jego ślub jak pogrzeb. Nie ginął dla świat i nie zamierzał zmieniać swojego trybu życia w żaden sposób, powtarzał to sobie jak mantrę od dłuższego czasu. Być może przy następnej wizycie nie będzie w tym salonie sam, być może z kobiecą ręką będzie w nim więcej kwiatów. Ale poza tym - wszystko będzie takie samo. Zignorował więc te słowa, przechodząc do dalszych - przez jego kamienną twarz nie przemknął choćby cień grymasu, który mógłby wskazywać na psychiczny dyskomfort.
- Rachunki w porządku - odparł lekko drwiąco, rozlewając wino. Rachunki nie były czymś zrozumiałym dla niego, ale odkąd oficjalnie stał się następcą zarządcy - musiał zapoznać się z nieznanymi dla siebie dotąd meandrami tego miejsca. - Ostatnio poświęcam zbyt wiele czasu na rzeczy, które od dawna powinienem znać i rozumieć - westchnął, podając kuzynce kieliszek wina, sam wziął drugi i wzniósł subtelny toast. - Ale nie narzekam, jak tylko przejdą roztopy, wracam w teren. Z dala od - powstrzymał się od nieprzystojnego epitetu - księgowości. O czym chciałaś porozmawiać, Rose? - dodał, reflektując się; uważnie zbadał jej lico spojrzeniem. - Wszystko w porządku?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Lekko uśmiechnęłam się, słuchając Tristana, gdy przepraszał mnie za swój strój. Co jak co, ale widziałam go już ubrudzonego błotem i to gorzej, niż wyglądał dzisiaj. Może nasze szczenięce lata nie były żadnym porównaniem, jednak jeśli chodzi o niego, to nawet gdyby wszedł tu odziany w samą piżamę, byłabym w stanie mu to wybaczyć.
- Drogi kuzynie, twoje obowiązki nigdy nie są błahymi sprawami. Jeśli miałbyś dużo pracy, nie śmiałabym ci przeszkodzić, nie mniej jednak cieszę się, że wolisz moje towarzystwo.
Chętnie sięgnęłam po, kolejną już, herbatę, aby upić z niej łyk. Była ciepła, idealnie rozgrzewała w te chłodne jeszcze dni. Przypomniała mi stare dobre czasy, kiedy każdą wolną chwilę spędzałam w Dover, pijając z kuzynką herbatkę i przesiadując w ogrodzie lub oranżerii i dyskutując godzinami o mniej lub bardziej przyziemnych sprawach.
Jak dobrze, że w tym momencie moje myśli zaprzątały wspomnienia, a nie kolejne rozpamiętywania tamtego feralnego dnia. Tak jak myślał Tristan, póki co nie doceniałam tego, że w pewnym sensie faktycznie miałam szczęście. Na razie widziałam wszystko w ogromnych negatywach, no, może możliwość dalszego przebywania z jednorożcami było swojego rodzaju plusem, jednak minie chyba jeszcze trochę czasu nim zauważę, że to co się wydarzyło, uchroniło mnie przed nędznym życiem wdowy.
- Dziękuje, będę pamiętać - odpowiedziałam tylko, lekko unosząc wzrok.
W pewnym sensie ucieszyło mnie zdziwienie kuzyna wymalowane na twarzy, gdy opowiadałam mu o swoim awansie. I nie zdziwiło mnie to, że było to dla niego pewnego rodzaju szokiem. Bo jak to, taka młoda panna, już pomaga w zarządzie. Lady Yaxley, obejmująca jakieś poważniejsze stanowisko? Jego kuzynka, która pracuje? Gdybym była na jego miejscu, pewnie wyraziłabym sprzeciw, ale ze swojej strony cieszyłam się, że i lord Rosier się ucieszył i zaakceptował moją nową posadę.
- Chętnie napiję się wina - przytaknęłam. - Dziękuję i naprawdę się cieszę, że z taką radością przyjąłeś tą nowinę. Przyznam szczerze, że trochę obawiałam się twojej opinii, wiesz dobrze, że twoje zdanie zawsze było dla mnie bardzo ważne.
Obserwowałam przez chwilę kuzyna, jak sięgał po wino, a ja ten czas wykorzystałam na zebranie myśli i ułożenia sobie słów, które chciałam mu powiedzieć.
- Bardzo dobrze, ostatnio bardzo aktywnie brałam udział w przesiedleniu kilku małych grup jednorożców, które osiedliły się zbyt blisko mugoli i sądzę, że moja nowa posada jest nagrodą za moje starania - wyjaśniłam spokojnie. - Gdy przyszedł mój list i pokazałam go ojcu, przyznam ci szczerze, że nie był zadowolony. O ile mała pomoc w rezerwacie mu nie przeszkadzała, tak obawiał się, że napływ obowiązków i stres będzie miał wpływ na moje zdrowie. Nie chciał się zgodzić, pierwszy raz zdecydowałam się nie zgodzić z jego zdaniem i spróbowałam wpłynąć na jego decyzje. Moje argumenty chyba okazały się słuszne, bo w końcu się zgodził. Ojciec jednak postawił mi ultimatum, że jeśli tylko moje zdrowie z powodu pracy się pogorszy, to będę musiała bez protestów z niej zrezygnować....
Zgodziłam się na wszystko i nawet podziękowałam mu za zmianę decyzji. To była dla mnie ogromna szansa i możliwość zdobycia nowego doświadczenia, które przyda mi się w momencie, gdy będę chciała wprowadzić w swoje życie nowy, kolejny plan. Wiedział o nim póki co tylko Perseus, nie chciałam póki co mówić nic Tristanowi. Mimo że bardzo chciałam prosić go w tej sprawie o radę i pomoc, to jednak wiedziałam, że informacja ta trafi szybciej do mojego ojca niż bym się tego spodziewała, a wtedy wszystko ległoby w gruzach. Nie mogłam na to pozwolić. Założenie własnej hodowli hipogryfów była dla mnie niezwykle ważna, chciałam doprowadzić ją do końca.
- Wiem co czujesz, Tristanie - przytaknęłam. - Jednak zdobycie takiej wiedzy jest wymagane do tego, aby móc sprawnie zarządzać całym rezerwatem. Jestem pewna, że kiedy tylko wszystko opanujesz, będziesz mógł z czystym sumieniem zatrudnić pracownika, który będzie mógł to za ciebie robić. Będziesz miał na tyle wiedzy, aby sprawdzić, czy owa osoba cię nie oszukuje, a ty będziesz miał czas na to, aby zajmować się tym, co kochasz.
Sięgnęłam po kieliszek i również wzniosłam toast, po chwili upijając z niego łyk. Doskonały wstęp do tego, o czym chciałam porozmawiać. Kieliszek delikatnie ustawiłam na swoich kolanach i obracając go w dłoniach, spuściłam wzrok, zbierając myśli i ponownie układając słowa.
- Wiesz, że nasze relacje z Darcy ostatnio były dość napięte, myślałam, że chodziło o mój niedoszły ślub, starałam się więc dać jej czas, jej zachowanie tłumacząc zagubieniem, pewnego rodzaju zazdrością. Ale czas mijał i mijał, a nasze relacje wcale się nie polepszały - zaczęłam, robiąc przerwę na wzięcie kolejnego, małego łyku wina. - Spotkałam ją na referendum, wróciłyśmy wspólnie do Dover, w końcu spokojnie i szczerze porozmawiałyśmy…
Spojrzałam na kuzyna przepełnionym bólem wzrokiem. To czego się dowiedziałam powodowało u mnie ogromną złość ale i smutek, że zostawiłam swoją przyjaciółkę z tym wszystkim samą. Miałam tak ogromny żal do siebie, że nie mogłam jej pomóc. Darcy nie przyszła do mnie i nie poprosiła, abym cokolwiek w tej sprawie zrobiła, nie dając mi nawet szansy, abym udzieliła jej swojego wsparcia.
- Czy ty wiedziałeś co lord Bulstrode jej zrobił? Chociaż, ten mężczyzna absolutnie nie zasługuje już na tytuł lorda - dodałam z wyraźnie wyczuwalną złością w głosie, mocniej zaciskając palce na nóżce kieliszka.
- Drogi kuzynie, twoje obowiązki nigdy nie są błahymi sprawami. Jeśli miałbyś dużo pracy, nie śmiałabym ci przeszkodzić, nie mniej jednak cieszę się, że wolisz moje towarzystwo.
Chętnie sięgnęłam po, kolejną już, herbatę, aby upić z niej łyk. Była ciepła, idealnie rozgrzewała w te chłodne jeszcze dni. Przypomniała mi stare dobre czasy, kiedy każdą wolną chwilę spędzałam w Dover, pijając z kuzynką herbatkę i przesiadując w ogrodzie lub oranżerii i dyskutując godzinami o mniej lub bardziej przyziemnych sprawach.
Jak dobrze, że w tym momencie moje myśli zaprzątały wspomnienia, a nie kolejne rozpamiętywania tamtego feralnego dnia. Tak jak myślał Tristan, póki co nie doceniałam tego, że w pewnym sensie faktycznie miałam szczęście. Na razie widziałam wszystko w ogromnych negatywach, no, może możliwość dalszego przebywania z jednorożcami było swojego rodzaju plusem, jednak minie chyba jeszcze trochę czasu nim zauważę, że to co się wydarzyło, uchroniło mnie przed nędznym życiem wdowy.
- Dziękuje, będę pamiętać - odpowiedziałam tylko, lekko unosząc wzrok.
W pewnym sensie ucieszyło mnie zdziwienie kuzyna wymalowane na twarzy, gdy opowiadałam mu o swoim awansie. I nie zdziwiło mnie to, że było to dla niego pewnego rodzaju szokiem. Bo jak to, taka młoda panna, już pomaga w zarządzie. Lady Yaxley, obejmująca jakieś poważniejsze stanowisko? Jego kuzynka, która pracuje? Gdybym była na jego miejscu, pewnie wyraziłabym sprzeciw, ale ze swojej strony cieszyłam się, że i lord Rosier się ucieszył i zaakceptował moją nową posadę.
- Chętnie napiję się wina - przytaknęłam. - Dziękuję i naprawdę się cieszę, że z taką radością przyjąłeś tą nowinę. Przyznam szczerze, że trochę obawiałam się twojej opinii, wiesz dobrze, że twoje zdanie zawsze było dla mnie bardzo ważne.
Obserwowałam przez chwilę kuzyna, jak sięgał po wino, a ja ten czas wykorzystałam na zebranie myśli i ułożenia sobie słów, które chciałam mu powiedzieć.
- Bardzo dobrze, ostatnio bardzo aktywnie brałam udział w przesiedleniu kilku małych grup jednorożców, które osiedliły się zbyt blisko mugoli i sądzę, że moja nowa posada jest nagrodą za moje starania - wyjaśniłam spokojnie. - Gdy przyszedł mój list i pokazałam go ojcu, przyznam ci szczerze, że nie był zadowolony. O ile mała pomoc w rezerwacie mu nie przeszkadzała, tak obawiał się, że napływ obowiązków i stres będzie miał wpływ na moje zdrowie. Nie chciał się zgodzić, pierwszy raz zdecydowałam się nie zgodzić z jego zdaniem i spróbowałam wpłynąć na jego decyzje. Moje argumenty chyba okazały się słuszne, bo w końcu się zgodził. Ojciec jednak postawił mi ultimatum, że jeśli tylko moje zdrowie z powodu pracy się pogorszy, to będę musiała bez protestów z niej zrezygnować....
Zgodziłam się na wszystko i nawet podziękowałam mu za zmianę decyzji. To była dla mnie ogromna szansa i możliwość zdobycia nowego doświadczenia, które przyda mi się w momencie, gdy będę chciała wprowadzić w swoje życie nowy, kolejny plan. Wiedział o nim póki co tylko Perseus, nie chciałam póki co mówić nic Tristanowi. Mimo że bardzo chciałam prosić go w tej sprawie o radę i pomoc, to jednak wiedziałam, że informacja ta trafi szybciej do mojego ojca niż bym się tego spodziewała, a wtedy wszystko ległoby w gruzach. Nie mogłam na to pozwolić. Założenie własnej hodowli hipogryfów była dla mnie niezwykle ważna, chciałam doprowadzić ją do końca.
- Wiem co czujesz, Tristanie - przytaknęłam. - Jednak zdobycie takiej wiedzy jest wymagane do tego, aby móc sprawnie zarządzać całym rezerwatem. Jestem pewna, że kiedy tylko wszystko opanujesz, będziesz mógł z czystym sumieniem zatrudnić pracownika, który będzie mógł to za ciebie robić. Będziesz miał na tyle wiedzy, aby sprawdzić, czy owa osoba cię nie oszukuje, a ty będziesz miał czas na to, aby zajmować się tym, co kochasz.
Sięgnęłam po kieliszek i również wzniosłam toast, po chwili upijając z niego łyk. Doskonały wstęp do tego, o czym chciałam porozmawiać. Kieliszek delikatnie ustawiłam na swoich kolanach i obracając go w dłoniach, spuściłam wzrok, zbierając myśli i ponownie układając słowa.
- Wiesz, że nasze relacje z Darcy ostatnio były dość napięte, myślałam, że chodziło o mój niedoszły ślub, starałam się więc dać jej czas, jej zachowanie tłumacząc zagubieniem, pewnego rodzaju zazdrością. Ale czas mijał i mijał, a nasze relacje wcale się nie polepszały - zaczęłam, robiąc przerwę na wzięcie kolejnego, małego łyku wina. - Spotkałam ją na referendum, wróciłyśmy wspólnie do Dover, w końcu spokojnie i szczerze porozmawiałyśmy…
Spojrzałam na kuzyna przepełnionym bólem wzrokiem. To czego się dowiedziałam powodowało u mnie ogromną złość ale i smutek, że zostawiłam swoją przyjaciółkę z tym wszystkim samą. Miałam tak ogromny żal do siebie, że nie mogłam jej pomóc. Darcy nie przyszła do mnie i nie poprosiła, abym cokolwiek w tej sprawie zrobiła, nie dając mi nawet szansy, abym udzieliła jej swojego wsparcia.
- Czy ty wiedziałeś co lord Bulstrode jej zrobił? Chociaż, ten mężczyzna absolutnie nie zasługuje już na tytuł lorda - dodałam z wyraźnie wyczuwalną złością w głosie, mocniej zaciskając palce na nóżce kieliszka.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Zawsze, Rosalie - odparł gładko, nie wdając się w szczegóły; kurtuazja nie pozwoliłaby mu powiedzieć kuzynce, że ma dużo pracy, nawet gdyby naprawdę ją miał, zresztą, czy mógłby inaczej potraktować półwilę o tak doskonałych manierach? Zawsze zachwycała - strojem, ogładą, wychowaniem; tak nieadekwatnymi do bagien, z których pochodziła. Tak naprawdę, jedynym, czego teraz pragnął, był odpoczynek - przy ciepłej herbacie, a lepiej przy winie, i w towarzystwie kuzynki wydawał się adekwatnie odprężający po ciężkim dniu. Skinął głową, wiedział, że będzie pamiętała - że zawsze był tutaj dla niej. Łączyła ich wspólna krew i wspólne wspomnienia.
Rosalie - jako kobieta - zawsze znała swoje miejsce, rzucenie się na tak głęboką wodę musiało być dla niej szokiem, ale Tristan był pewien, że nikt nie zaproponowałby jej takiego stanowiska, gdyby nie był pewien, że Rosalie temu podoła. Była oddana jednorożcom, świetnie się w nich czuła, a ich towarzystwo zdawało się perfekcyjne dla młodej damy niesłusznie kojarzonej częściej, za sprawą ojca, z trollami. Nigdzie tak pięknie jak wśród nich nie miała okazji podkreślić swojej urody, gracji i perfekcji; niewinności niemal odbijającej się w wielkich czarnych oczach błyszczących jak czarne perły wśród oceanu srebrzystej sierści. Była ostrożna, obawiała się opinii bliskich, nigdy dotąd nie czując na sobie tak olbrzymiej odpowiedzialności - ale to nic, Rosalie, powinnaś mieć więcej wiary w siebie. Jej kobieca słabość była dla Tristana oczywista, choć traktował ją z lekkim pobłażaniem; nie widział nic przeciwko jej posadzie... i prawdopodobnie o wiele większe zaskoczenie wzbudziłaby w nim taka sama posada zajęta przez mężczyznę. W końcu - wciąż chodziło o jednorożce, śnieżne symbole niewinności. Tym, co go zaskoczyło, był sprzeciw wobec woli ojca; Fortinbras trzymał córki krótko i nie lubił, kiedy stawały się zbyt samodzielne. To szkodziło nie tylko zdrowiu, ale i zamążpójściu, ale nie było to zmartwieniem Tristana. Nie wątpił, że miała rację - z pewnością nazwisko nie było bez znaczenia, kiedy proponowano jej posadę, ale Rosalie wkładała w rozwój rezerwatu olbrzymie serce - i wiedział o tym.
- Niezwykłe - skomentował krótko, nie bez zaciekawienia. Fantastyczne zwierzęta zawsze go pasjonowały. - Co się stało, że podeszły tak blisko ludzi? - Nie znał się na jednorożcach, ale wiedział, że aby ujrzeć je dzikie, trzeba było mieć dużo szczęścia. Fakt, że zbliżały się do mugoli, wydawał mu się zwiastunem gorszych czasów... i to nie jednorożce powinny zostać usunięte, a mugole. Westchnął. - Wuj musiał ciężko znieść tę decyzję - odparł, z lekko złośliwie uniesionym kącikiem ust. Fortinbras ciężko znosił czyjkolwiek sprzeciw. - Jestem pewien, że nikt nie będzie wymagał od ciebie przesadnego poświęcenia - dodał zgodnie z prawdą, zajęcie w rezerwacie wciąż było zajęciem wśród arystokratów, którzy doskonale rozumieli stan panieński Rosalie, przysługujące jej tytuły oraz kobiece słabości i bez wątpienia zostanie tam potraktowana z należytym jej szacunkiem. Kobiety pomagały przecież w Kent i nikt nie wymagał przemęczania się od arystokratek, wciąż traktowanych szczególnie. Jak jego przyszła żona chociażby - która coraz częściej nawiedzała te ziemie. Otóż - rezerwat - Tristan skinął głową, Rosalie miała rację. Nawet, jeśli kompletnie się do tego nie nadawał - musiał przynajmniej wiedzieć, czym to wszystko właściwie jest i jak kontrolować ludzi, którzy znali się na tym lepiej niż on kiedykolwiek będzie. Ujął kieliszek z winem, upijając nieco większy łyk alkoholu; wciąż trzymając naczynie przyglądał się kuzynce, odtąd wyraźniej strapionej. Coś ją gryzło - zapewne właściwy cel wizyty - ale Tristan jej nie ponaglał, oczekując, aż sama zechce mówić. Jeśli potrzebowała chwili na skupienie myśli, nie chciał przerywać jej koncentracji.
- Darcy - odparł szeptem, oczywiście, że Darcy. Co innego mogłoby ją tak zmartwić? Jego siostra ostatnimi czasy zachowywała się dziwnie, kapryśniej niż zwykle, odpychając od siebie nawet najbliższych - nawet Rosalie. Tristan wiedział, że powodem nie był ślub z Blackiem. Mógł wydać się teraz bardziej spięty, mniej obecny, myślami błądząc gdzieś wzdłuż krtani Lorne'a, na której wyobrażał sobie swoje zaciśnięte dłonie. Za to, co zrobił, powinien umrzeć, choć śmierć dla takiej szumowiny to za mało. - Nie wiń jej, Rose, nie miała na to wpływu - usprawiedliwił siostrę niemal mechanicznie; nie wiedział, co dokładnie powiedziała jej Darcy, ale nie chciał zbyt mocno wchodzić na ów grząski grunt. - Wyjaśniła ci wszystko? - dodał, pragnąc wyczuć - czy Darcy zasłoniła się wymówką, czy zdradziła całą prawdę. Ostrożnie, bo choć ufał Rosalie całym sobą, sekrety siostry zawsze były u niego bezpieczne. Przed całym światem. Spojrzenie półwili wydawało się jednak znaczące, była do cna wstrząśnięta. Milcząco skinął głową, wiedział, oczywiście, że wiedział. Wiedział o wszystkim, przecież to jego mała Darcy. A Lorne wkrótce pożałuje, że w ogóle przyszedł na świat.
- Nie wiem, jak mogłem to przeoczyć - odparł z zastanowieniem, niemym wyrzutem do samego siebie, bo dowiedział się zbyt późno. Po jakim czasie się dowiedział? Tygodniu, dwóch? Powinien od razu, był jej bratem, krwią z jej krwi, obrońcą i opiekunem. - Na wiele nie zasługuje, nie tylko na tytuł lorda - dodał nieco markotniej, bardziej ponuro, może nawet - złowieszczo. - I zapłaci za to, co zrobił, możesz być tego pewna. Zapłaci i będzie płacił jeszcze latami. - Nigdy nie przepuściłby krzywdy zadanej jego rodzinie. - Nie mogę w to uwierzyć, że ten sukinsyn w ogóle odważył się pomyśleć o skrzywdzeniu Darcy. - A co dopiero zrobić to, czy to nie było deprymujące dla samego Lorne'a? On, sługa Czarnego Pana, dziedzic Bulstrode'ów - atakujący małą dziewczynkę, a do tego własną narzeczoną? Nie był nawet mężczyzną, jeśli nie potrafił docenić takiej róży.
Rosalie - jako kobieta - zawsze znała swoje miejsce, rzucenie się na tak głęboką wodę musiało być dla niej szokiem, ale Tristan był pewien, że nikt nie zaproponowałby jej takiego stanowiska, gdyby nie był pewien, że Rosalie temu podoła. Była oddana jednorożcom, świetnie się w nich czuła, a ich towarzystwo zdawało się perfekcyjne dla młodej damy niesłusznie kojarzonej częściej, za sprawą ojca, z trollami. Nigdzie tak pięknie jak wśród nich nie miała okazji podkreślić swojej urody, gracji i perfekcji; niewinności niemal odbijającej się w wielkich czarnych oczach błyszczących jak czarne perły wśród oceanu srebrzystej sierści. Była ostrożna, obawiała się opinii bliskich, nigdy dotąd nie czując na sobie tak olbrzymiej odpowiedzialności - ale to nic, Rosalie, powinnaś mieć więcej wiary w siebie. Jej kobieca słabość była dla Tristana oczywista, choć traktował ją z lekkim pobłażaniem; nie widział nic przeciwko jej posadzie... i prawdopodobnie o wiele większe zaskoczenie wzbudziłaby w nim taka sama posada zajęta przez mężczyznę. W końcu - wciąż chodziło o jednorożce, śnieżne symbole niewinności. Tym, co go zaskoczyło, był sprzeciw wobec woli ojca; Fortinbras trzymał córki krótko i nie lubił, kiedy stawały się zbyt samodzielne. To szkodziło nie tylko zdrowiu, ale i zamążpójściu, ale nie było to zmartwieniem Tristana. Nie wątpił, że miała rację - z pewnością nazwisko nie było bez znaczenia, kiedy proponowano jej posadę, ale Rosalie wkładała w rozwój rezerwatu olbrzymie serce - i wiedział o tym.
- Niezwykłe - skomentował krótko, nie bez zaciekawienia. Fantastyczne zwierzęta zawsze go pasjonowały. - Co się stało, że podeszły tak blisko ludzi? - Nie znał się na jednorożcach, ale wiedział, że aby ujrzeć je dzikie, trzeba było mieć dużo szczęścia. Fakt, że zbliżały się do mugoli, wydawał mu się zwiastunem gorszych czasów... i to nie jednorożce powinny zostać usunięte, a mugole. Westchnął. - Wuj musiał ciężko znieść tę decyzję - odparł, z lekko złośliwie uniesionym kącikiem ust. Fortinbras ciężko znosił czyjkolwiek sprzeciw. - Jestem pewien, że nikt nie będzie wymagał od ciebie przesadnego poświęcenia - dodał zgodnie z prawdą, zajęcie w rezerwacie wciąż było zajęciem wśród arystokratów, którzy doskonale rozumieli stan panieński Rosalie, przysługujące jej tytuły oraz kobiece słabości i bez wątpienia zostanie tam potraktowana z należytym jej szacunkiem. Kobiety pomagały przecież w Kent i nikt nie wymagał przemęczania się od arystokratek, wciąż traktowanych szczególnie. Jak jego przyszła żona chociażby - która coraz częściej nawiedzała te ziemie. Otóż - rezerwat - Tristan skinął głową, Rosalie miała rację. Nawet, jeśli kompletnie się do tego nie nadawał - musiał przynajmniej wiedzieć, czym to wszystko właściwie jest i jak kontrolować ludzi, którzy znali się na tym lepiej niż on kiedykolwiek będzie. Ujął kieliszek z winem, upijając nieco większy łyk alkoholu; wciąż trzymając naczynie przyglądał się kuzynce, odtąd wyraźniej strapionej. Coś ją gryzło - zapewne właściwy cel wizyty - ale Tristan jej nie ponaglał, oczekując, aż sama zechce mówić. Jeśli potrzebowała chwili na skupienie myśli, nie chciał przerywać jej koncentracji.
- Darcy - odparł szeptem, oczywiście, że Darcy. Co innego mogłoby ją tak zmartwić? Jego siostra ostatnimi czasy zachowywała się dziwnie, kapryśniej niż zwykle, odpychając od siebie nawet najbliższych - nawet Rosalie. Tristan wiedział, że powodem nie był ślub z Blackiem. Mógł wydać się teraz bardziej spięty, mniej obecny, myślami błądząc gdzieś wzdłuż krtani Lorne'a, na której wyobrażał sobie swoje zaciśnięte dłonie. Za to, co zrobił, powinien umrzeć, choć śmierć dla takiej szumowiny to za mało. - Nie wiń jej, Rose, nie miała na to wpływu - usprawiedliwił siostrę niemal mechanicznie; nie wiedział, co dokładnie powiedziała jej Darcy, ale nie chciał zbyt mocno wchodzić na ów grząski grunt. - Wyjaśniła ci wszystko? - dodał, pragnąc wyczuć - czy Darcy zasłoniła się wymówką, czy zdradziła całą prawdę. Ostrożnie, bo choć ufał Rosalie całym sobą, sekrety siostry zawsze były u niego bezpieczne. Przed całym światem. Spojrzenie półwili wydawało się jednak znaczące, była do cna wstrząśnięta. Milcząco skinął głową, wiedział, oczywiście, że wiedział. Wiedział o wszystkim, przecież to jego mała Darcy. A Lorne wkrótce pożałuje, że w ogóle przyszedł na świat.
- Nie wiem, jak mogłem to przeoczyć - odparł z zastanowieniem, niemym wyrzutem do samego siebie, bo dowiedział się zbyt późno. Po jakim czasie się dowiedział? Tygodniu, dwóch? Powinien od razu, był jej bratem, krwią z jej krwi, obrońcą i opiekunem. - Na wiele nie zasługuje, nie tylko na tytuł lorda - dodał nieco markotniej, bardziej ponuro, może nawet - złowieszczo. - I zapłaci za to, co zrobił, możesz być tego pewna. Zapłaci i będzie płacił jeszcze latami. - Nigdy nie przepuściłby krzywdy zadanej jego rodzinie. - Nie mogę w to uwierzyć, że ten sukinsyn w ogóle odważył się pomyśleć o skrzywdzeniu Darcy. - A co dopiero zrobić to, czy to nie było deprymujące dla samego Lorne'a? On, sługa Czarnego Pana, dziedzic Bulstrode'ów - atakujący małą dziewczynkę, a do tego własną narzeczoną? Nie był nawet mężczyzną, jeśli nie potrafił docenić takiej róży.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Jego zachowanie było nienaganne. Zawsze potrafił zachwycić mnie dobrym słowem, swoją elokwencją, aparycją, nigdy nic nie mogłam mu zarzucić. Był idealny, od zawsze był dla mnie idealny i sądziłam, że na zawsze taki pozostanie. Nie ważne co stanęłoby na naszej drodzę, wątpiłam, aby było to coś tak okropnego, co sprawiłoby, że moje zdanie na temat kuzyna, lorda Rosiera, uległoby zmianie. Cieszyło mnie jego nastawienie oraz jego zainteresowanie, zawsze czułam, że mogłam znaleźć w nim oparcie, kompana do rozmowy na najróżniejsze tematy. Potrafił zostawić dla mnie swoje obowiązki, co sprawiało, że czułam się niemal zaszczycona. Był ideałem szlachcica, ideałem mężczyzny i próżno takiego szukać bez świecy.
Ja natomiast, po ostatnich wydarzeniach, poczułam wiatr we włosach. Wizja utraty dotychczasowego życia sprawiła, że pragnęłam czegoś więcej, chociaż może na razie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wiedza jednak przyjdzie z czasem, póki co jednak chciałam podążać według tego, co pragnęłam. A pragnęłam rozwoju, sprawdzenia własnych możliwości, poszerzenia horyzontów. Zarząd rezerwatu to nic w porównaniu z tym, co tkwiło mi gdzieś z tyłu głowy i było gotowe do zrealizowania. Czekało tylko na odpowiedni moment, jeśli nie trafię, to być może wszystko przepadnie.
Upiłam kolejny łyk wina, na chwilę uciekając myślami od Tristana. Bujałam gdzieś w obłokach, wyobrażając sobie siebie jako właścicielka małej hodowli hipogryfów. Jak kłaniam im się nisko, a one schylają ku mnie głowę, dzięki czemu mogę do nich podejść, pogłaskać je po mocnych, ale jakże miękkich piórach. Dopiero głos kuzyna sprowadził mnie na ziemię, a ja spojrzałam na niego lekko rozkojarzona.
- Nie podeszły z własnej chęci - odpowiedziałam stanowczo. - To mugole je do tego zmusili, wycinają lasy, niszczą naturalne środowisko jednorożców przez co te nie mają gdzie się schronić. Trzeba było je ratować - wyjaśniłam.
Nie podobało mi się to, że mugole tak bardzo przekształcali nasz świat, że byli zagrożeniem dla naszych zwierząt, że przez nich tak piękne stworzenia mogły zginąć. Mugole raz dwa by się z nimi rozprawili, sprzedając potem ich cudne grzywy, ogony i, co najgorsze, rogi za grosze. Te piękne, niewinne jednorożce nigdy nie zasługiwały na takie traktowanie i sądzę, że zareagowaliśmy w ostatniej chwili, już wkrótce mogłoby być za późno.
- Nie mów nic, Tristanie. Wiesz dobrze, że nigdy nie chciałam podważać zdania mego ojca i zawsze byłam gotowa zgodzić się na wszystko wiedząc, że cokolwiek zdecyduje, to robi to dla mojego dobra. I już nie raz tak było, że wystarczyło jedno jego słowo, aby zrezygnowała z czegoś, czego bardzo pragnęłam, ale… - zawahałam się na chwilę, spoglądając na swoje dłonie. - To była moja szansa, aby się rozwinąć, dowiedzieć się czegoś więcej. Zapewniam cię i szczerze zapewniałam o tym mego ojca, że moja praca, oprócz dodatkowej papierologi, nie jest bardzo wymagająca i wszyscy dbają, abym czuła się dobrze i nie przemęczała się. Nie mogłam z tego zrezygnować, po prostu nie mogłam.
Westchnęłam cicho. Liczyłam na zrozumienie ze strony Tristana. Zrozumienie Cynerica już posiadałam, zresztą on, to chyba pozwoliłby mi na wszystko i jeszcze wziął w ramiona, abym tylko nie przemęczyła się chodzeniem. Takie miałam wrażenie. Jednak, jak na zdaniu moich kuzynów, Morgotha również, chociaż z nim ostatnio nie miałam kontaktu, bardzo mi zależało, tak najbardziej zależało mi na tym, że ojciec zaakceptuje moją decyzję i pozwoli mi się rozwijać.
- Mam nadzieję, że ojciec pozwoli mi pracować i nie zmieni zdania pod wpływem impulsu, czy mojego chwilowego gorszego samopoczucia. Dobrze wiesz, że takie stany zdarzają się u mnie i w momencie kiedy z pracą nie mam absolutnie nic wspólnego - spojrzałam mu w oczy, posyłając delikatny uśmiech.
Wtem zeszliśmy na temat Darcy i tu mój nastrój nie był już tak wesoły, jak przed chwilą. Już po pierwszych słowach Tristana wiedziałam, że wiedział. Zacisnęłam dłonie mocniej na kieliszku, przez chwilę czując do niego żal, że mi nic nie powiedział.
- Nigdy nie chciałam jej o nic winić - dodałam szybko. - Wyjaśniła, przedwczoraj. Jedyne o co mogę mieć żal, że dopiero teraz.
Rozumiałam co nią kierowało. Nasze gorsze relacje, moje życiowe problemy, miesięczna wizyta w Mungu, potem ja absolutnie nie miałam zbytniej ochoty na jakiekolwiek kontakty z innymi ludźmi. Nie widziałyśmy się nawet w moje urodziny, które zawsze, rok w rok spędzałyśmy wspólnie.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? Czy nie jestem warta zaufania? - zapytałam z wyczuwalnym, lekkim ale jednak, żalem. - I długo wiedziałeś?
Gdy już wszystko do mnie dotarło i ułożyłam swoje myśli, było mi przykro, że nikt nie raczył mnie poinformować, że coś się z moją najbliższą przyjaciółką dzieje. Gdybym wiedziała, że jest aż tak źle, wierzę w to, że nagle moje problemy przestałyby dla mnie istnieć i byłabym cała tylko i wyłącznie dla Darcy. A nie mogłam, nikt nie dał mi tej możliwości.
- Ja też nie wiem, jak mogłam nie zauważyć. Nie pomyślałabym, że ktokolwiek mógłby jej coś zrobić. Nigdy bym chyba na to nie wpadła, nie spodziewałam się - wyszeptałam zaraz za Tristanem.
Spojrzałam na niego. Czuć było od niego bijącą złość na lorda Bulstrode i całkowicie ją rozumiałam, bo również byłam niesamowicie zła. Gdybym go teraz spotkała z chęcią spaliłabym go żywcem za co, co zrobił mojej ukochanej kuzynce. Chociaż to co stanie się z nim nie interesowało mnie tak bardzo jak to, jak trzyma się Darcy i o niej póki co myślałam najbardziej.
Odłożyłam kieliszek na stolik i chwyciłam Tristana za dłonie nie bacząc na to, czy wolno było mi na ten gest, czy nie. Spojrzałam mu głęboko w oczy, szukając… sama nie wiem czego. Może odpowiedzi na to, co planuje. Widząc jednak jego spojrzenie wiedziałam już, że lepiej będę spać, jeśli nie poznam jego myśli.
- Cokolwiek planujesz, masz moje pełne poparcie. Nikt nie ma prawa unieść różdżki na Rosiera, na żadnego, a już w szczególności nie na Darcy - zapewniłam go. - Jest mi jak druga siostra, gdybym mogła, sama bym go ukarała.
Wzięłam głębszy wdech, dotarło do mnie co powiedziałam i sama wystraszyłam się własnych słów. Co innego pomyśleć, a co innego wypowiedzieć je na głos. Byłam naprawdę poruszona.
Ja natomiast, po ostatnich wydarzeniach, poczułam wiatr we włosach. Wizja utraty dotychczasowego życia sprawiła, że pragnęłam czegoś więcej, chociaż może na razie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wiedza jednak przyjdzie z czasem, póki co jednak chciałam podążać według tego, co pragnęłam. A pragnęłam rozwoju, sprawdzenia własnych możliwości, poszerzenia horyzontów. Zarząd rezerwatu to nic w porównaniu z tym, co tkwiło mi gdzieś z tyłu głowy i było gotowe do zrealizowania. Czekało tylko na odpowiedni moment, jeśli nie trafię, to być może wszystko przepadnie.
Upiłam kolejny łyk wina, na chwilę uciekając myślami od Tristana. Bujałam gdzieś w obłokach, wyobrażając sobie siebie jako właścicielka małej hodowli hipogryfów. Jak kłaniam im się nisko, a one schylają ku mnie głowę, dzięki czemu mogę do nich podejść, pogłaskać je po mocnych, ale jakże miękkich piórach. Dopiero głos kuzyna sprowadził mnie na ziemię, a ja spojrzałam na niego lekko rozkojarzona.
- Nie podeszły z własnej chęci - odpowiedziałam stanowczo. - To mugole je do tego zmusili, wycinają lasy, niszczą naturalne środowisko jednorożców przez co te nie mają gdzie się schronić. Trzeba było je ratować - wyjaśniłam.
Nie podobało mi się to, że mugole tak bardzo przekształcali nasz świat, że byli zagrożeniem dla naszych zwierząt, że przez nich tak piękne stworzenia mogły zginąć. Mugole raz dwa by się z nimi rozprawili, sprzedając potem ich cudne grzywy, ogony i, co najgorsze, rogi za grosze. Te piękne, niewinne jednorożce nigdy nie zasługiwały na takie traktowanie i sądzę, że zareagowaliśmy w ostatniej chwili, już wkrótce mogłoby być za późno.
- Nie mów nic, Tristanie. Wiesz dobrze, że nigdy nie chciałam podważać zdania mego ojca i zawsze byłam gotowa zgodzić się na wszystko wiedząc, że cokolwiek zdecyduje, to robi to dla mojego dobra. I już nie raz tak było, że wystarczyło jedno jego słowo, aby zrezygnowała z czegoś, czego bardzo pragnęłam, ale… - zawahałam się na chwilę, spoglądając na swoje dłonie. - To była moja szansa, aby się rozwinąć, dowiedzieć się czegoś więcej. Zapewniam cię i szczerze zapewniałam o tym mego ojca, że moja praca, oprócz dodatkowej papierologi, nie jest bardzo wymagająca i wszyscy dbają, abym czuła się dobrze i nie przemęczała się. Nie mogłam z tego zrezygnować, po prostu nie mogłam.
Westchnęłam cicho. Liczyłam na zrozumienie ze strony Tristana. Zrozumienie Cynerica już posiadałam, zresztą on, to chyba pozwoliłby mi na wszystko i jeszcze wziął w ramiona, abym tylko nie przemęczyła się chodzeniem. Takie miałam wrażenie. Jednak, jak na zdaniu moich kuzynów, Morgotha również, chociaż z nim ostatnio nie miałam kontaktu, bardzo mi zależało, tak najbardziej zależało mi na tym, że ojciec zaakceptuje moją decyzję i pozwoli mi się rozwijać.
- Mam nadzieję, że ojciec pozwoli mi pracować i nie zmieni zdania pod wpływem impulsu, czy mojego chwilowego gorszego samopoczucia. Dobrze wiesz, że takie stany zdarzają się u mnie i w momencie kiedy z pracą nie mam absolutnie nic wspólnego - spojrzałam mu w oczy, posyłając delikatny uśmiech.
Wtem zeszliśmy na temat Darcy i tu mój nastrój nie był już tak wesoły, jak przed chwilą. Już po pierwszych słowach Tristana wiedziałam, że wiedział. Zacisnęłam dłonie mocniej na kieliszku, przez chwilę czując do niego żal, że mi nic nie powiedział.
- Nigdy nie chciałam jej o nic winić - dodałam szybko. - Wyjaśniła, przedwczoraj. Jedyne o co mogę mieć żal, że dopiero teraz.
Rozumiałam co nią kierowało. Nasze gorsze relacje, moje życiowe problemy, miesięczna wizyta w Mungu, potem ja absolutnie nie miałam zbytniej ochoty na jakiekolwiek kontakty z innymi ludźmi. Nie widziałyśmy się nawet w moje urodziny, które zawsze, rok w rok spędzałyśmy wspólnie.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? Czy nie jestem warta zaufania? - zapytałam z wyczuwalnym, lekkim ale jednak, żalem. - I długo wiedziałeś?
Gdy już wszystko do mnie dotarło i ułożyłam swoje myśli, było mi przykro, że nikt nie raczył mnie poinformować, że coś się z moją najbliższą przyjaciółką dzieje. Gdybym wiedziała, że jest aż tak źle, wierzę w to, że nagle moje problemy przestałyby dla mnie istnieć i byłabym cała tylko i wyłącznie dla Darcy. A nie mogłam, nikt nie dał mi tej możliwości.
- Ja też nie wiem, jak mogłam nie zauważyć. Nie pomyślałabym, że ktokolwiek mógłby jej coś zrobić. Nigdy bym chyba na to nie wpadła, nie spodziewałam się - wyszeptałam zaraz za Tristanem.
Spojrzałam na niego. Czuć było od niego bijącą złość na lorda Bulstrode i całkowicie ją rozumiałam, bo również byłam niesamowicie zła. Gdybym go teraz spotkała z chęcią spaliłabym go żywcem za co, co zrobił mojej ukochanej kuzynce. Chociaż to co stanie się z nim nie interesowało mnie tak bardzo jak to, jak trzyma się Darcy i o niej póki co myślałam najbardziej.
Odłożyłam kieliszek na stolik i chwyciłam Tristana za dłonie nie bacząc na to, czy wolno było mi na ten gest, czy nie. Spojrzałam mu głęboko w oczy, szukając… sama nie wiem czego. Może odpowiedzi na to, co planuje. Widząc jednak jego spojrzenie wiedziałam już, że lepiej będę spać, jeśli nie poznam jego myśli.
- Cokolwiek planujesz, masz moje pełne poparcie. Nikt nie ma prawa unieść różdżki na Rosiera, na żadnego, a już w szczególności nie na Darcy - zapewniłam go. - Jest mi jak druga siostra, gdybym mogła, sama bym go ukarała.
Wzięłam głębszy wdech, dotarło do mnie co powiedziałam i sama wystraszyłam się własnych słów. Co innego pomyśleć, a co innego wypowiedzieć je na głos. Byłam naprawdę poruszona.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Mugole - znowu mugole. Tak naprawdę wcale go to nie zaskoczyło, wszystko, co ostatnio złego przytrafiało się światu, było winą mugoli. Narastające nastroje antymugolskie wydawały mu się jedynym ratunkiem przed tym szaleństwem - przez mugoli miał problemy ze smokami, przez mugole cierpiały jednorożce, przez mugoli całe czarodziejskie dziedzictwo wydawało się być zagrożone. Przez nich- kryli się przed ich światem jak szczury zamiast wyjść im naprzeciw i zarzucić im własne jarzmo. Co w tym było takiego trudnego? Dlaczego nikt tego dotąd nie zrobił? Czas zniszczyć naturalne środowisko mugoli, być może wtedy te niemagiczne pasożyty wreszcie się opamiętają.
- Niewiarygodne - westchnął z pogardą, ze wstrętem i odrzucającym oburzeniem, niewiarygodne: jak mogli się tak zachowywać? Nie mieli wstydu, a ich nieuzasadniona buta wydawała się ogromna. Olbrzymia. Kolosalna. Straszna. Najchętniej - wyrżnąłby ich wszystkich w pień, pozbawiając problemu siebie i innych. - Robią się coraz bardziej bezczelni - dodał arogancko, jakby mówił o szkodnikach wijących się w ogrodzie, wszach skubiących futro ukochanego zwierzaka. Tym właśnie byli: pasożytami i niczym ponadto.
- Ależ Rosalie - dodał z roztargnieniem, to niesamowite, jak mocno lady Yaxley dbała o swoją reputację -i o to, by bliscy nie pomyśleli, że ciągnie ją ku emancypacji. - Jestem przekonany, że lord Parkinson nie wymagałby od ciebie niczego, co byłoby niestosowne wobec twojej pozycji. - Ciężka praca nie była wszak przeznaczona dla dam, a propozycja od samego nestora Parkinsonów z całą pewnością nie zawierała niczego, co wychodziłby poza granice dobrego smaku. Z pewnością, na Rosalie ciążyło teraz więcej odpowiedzialności, miała głos doradczy, a jej pozycję wspierał autorytet kogoś, kto całkiem sporo wiedział już o jednorożcach, ale - mimo to - był przekonany, że zwierzchnictwo rezerwatu nigdy nie postawi damy w niestosownej dla siebie sytuacji. Zresztą, gdyby tak było, jej ojciec już dawno by zainterweniował, nawet i bez jej wiedzy. Mówili przecież o wewnętrznej organizacji zaprzyjaźnionej rodziny, nie o Ministerstwie Magii czy innym równie abstrakcyjnym tworze, gdzie za nic mieli szlacheckie tytuły. - Cieszę się, że się tam odnajdujesz - dodał szczerze, bo sam uwielbiał patrzeć na zachwyt w oczach Evandry, kiedy po raz pierwszy oprowadzał ją ścieżkami smoczego rezerwatu. Pasja wobec magicznego dziedzictwa fantastycznych zwierząt była niezwykła. I niezwykle piękna.
- Jestem pewien, że lord Parkinson uzgodnił wszystko z twoim ojcem zanim zaproponował tę posadę tobie - dodał uspokajająco, nie był wcale tego taki pewien, ale - że rodziny żyły w przyjaznych stosunkach - wcale nie sądził, by nestor chciał zrobić cokolwiek na przekór Fortinbrasowi. Posada Rosalie była imponująca, ale i odpowiednia dla młodej damy. Inna sprawa, że jej ojciec naprawdę ostrożnie podchodził do wykształcenia kobiet.
Westchnął, upijając łyk z kryształowego kieliszka; wspomnienie feralnego, zakończonego już narzeczeństwa Darcy z Lornem dla niego nie było wcale łatwiejsze. Poniekąd czuł się odpowiedzialny - Lorne był jego przyjacielem i Tristan nieroztropnie mu zaufał. Nieroztropnie, niepotrzebnie i naiwnie - ostatni raz, a wezbrane emocje jeszcze długo miały nie odnaleźć ukojenia - bardzo długo, aż do spotkania z Isoldą Bulstrode. Nie rozumiał działań Lorne'a, tym bardziej był na siebie zły - wierzył, że gdyby miał oczy szerzej otwarte, tego wszystkiego dałoby się uniknąć. I wiedział - że gdyby Isolda nie porzuciła jego, ci dwoje nigdy nie zostaliby spleceni węzłem niechcianego narzeczeństwa. W całej tej sytuacji było więcej jego winy, niż potrafił przyjąć. Więcej, niż przewidywał. Więcej, niż potrafił wybaczyć samemu sobie. Cieszyło go, że Darcy miała oparcie w kimś takim jak Rosalie - przyjaciółka była jej teraz bardziej potrzebna, niż kiedykolwiek wcześniej. Właściwie - miały siebie nawzajem.
- Sądziłem, że wiesz - ukrócił jej oskarżenia, nie, nie uważał, że Rosalie była tego zaufania niegodna. Ale wiedział, że Darcy równie dobrze mogła powiedzieć jej sama - z jakiegoś powodu nie chciała tego robić. Jeśli miał wybierać między zaufaniem siostry a zaufaniem najdroższej kuzynki, zawsze wybrałby to pierwsze; nigdy nie zdradziłby Darcy. Nawet, jeśli być może przyniosłoby jej to więcej korzyści niż złości. Wiedział, że Rosalie nie miała o tym pojęcia, ale skłamał bez mrugnięcia powieką. Wiedział niemal od początku, na wigilii zauważył jej dziwne zachowanie, z początkiem stycznia poznał okrutną prawdę, ale nie odpowiedział na jej pytanie - zbył je milczeniem. Wybacz, Rosalie, ale to wszystko nie jest takie proste. Nie wszystko układa się tak, jak byśmy tego chcieli. - Nie obwiniaj się, wszyscy zauważyliśmy... zbyt późno - Bo kto jak nie on powinien zauważyć od razu? Być może dorwałby Lorne'a, kiedy ten był jeszcze w kraju; być może. Bez znaczenia - miał już plany, jak go za to ukarać i wcale nie miał zamiaru krzywdzić jego samego - nie tylko dlatego, że nie mógł, bo przypłaciłby to zapewne własną śmiercią. On musiał mu na to pozwolić - i pozwolił, choć okrężną, wyrafinowaną i zwieńczoną niekończącym się cierpieniem drogą. - Nie mogłaś nic zrobić, Rose - przyznał, zgodnie z resztą z prawdą. Skoro jemu nie udało się jej ochronić - nikt by tego nie zrobił, głęboko w to wierzył. Poczuł chłód jej dłoni rozlewający się po jego skórze, uniósł wzrok, kiedy ujęła jego dłonie, patrząc prosto w jej źrenice - jego spojrzenie wydało się ostrzejsze, bardziej ponure, ciemne, iskrzyła w nich wściekłość; Tristan nigdy nie rzucał pogróżek na wiatr. Pogróżki rzucane na wiatr traciły barwę, świeżość i kontrast, sprawiały, że kolejnych nikt nie brał na poważnie. Kiedy Tristan groził - nie ostrzegał drugi raz. Przechodził do działania. Pies szczeka tylko wtedy, kiedy tak naprawdę atakować nie chce.
Jej słowa - były dla Tristana oczywistością, nigdy nie zawahałby się, co należy uczynić w ramach zemsty, kiedy ktoś usiłował skrzywdzić kogoś spośród jego rodziny. Nigdy. Ojciec nauczył go dbać o rodzinę, nauczył znaczenia każdej przelanej kropli krwi. Nauczył na jej przelanie - odpowiadać tym samym. Czarna, krwawa zemsta była jedynym wyjściem z sytuacji, z poparciem Rosalie czy bez niego - najchętniej zarżnąłby go jak prosię. I, nie. Rosalie nigdy nie ukarałaby go tak, jak na to zasługiwał. Nie miała predyspozycji.
- Te słowa... wiele dla mnie znaczą - odparł mimo to, zaciskając własne dłonie na jej dłoniach.
- Niewiarygodne - westchnął z pogardą, ze wstrętem i odrzucającym oburzeniem, niewiarygodne: jak mogli się tak zachowywać? Nie mieli wstydu, a ich nieuzasadniona buta wydawała się ogromna. Olbrzymia. Kolosalna. Straszna. Najchętniej - wyrżnąłby ich wszystkich w pień, pozbawiając problemu siebie i innych. - Robią się coraz bardziej bezczelni - dodał arogancko, jakby mówił o szkodnikach wijących się w ogrodzie, wszach skubiących futro ukochanego zwierzaka. Tym właśnie byli: pasożytami i niczym ponadto.
- Ależ Rosalie - dodał z roztargnieniem, to niesamowite, jak mocno lady Yaxley dbała o swoją reputację -i o to, by bliscy nie pomyśleli, że ciągnie ją ku emancypacji. - Jestem przekonany, że lord Parkinson nie wymagałby od ciebie niczego, co byłoby niestosowne wobec twojej pozycji. - Ciężka praca nie była wszak przeznaczona dla dam, a propozycja od samego nestora Parkinsonów z całą pewnością nie zawierała niczego, co wychodziłby poza granice dobrego smaku. Z pewnością, na Rosalie ciążyło teraz więcej odpowiedzialności, miała głos doradczy, a jej pozycję wspierał autorytet kogoś, kto całkiem sporo wiedział już o jednorożcach, ale - mimo to - był przekonany, że zwierzchnictwo rezerwatu nigdy nie postawi damy w niestosownej dla siebie sytuacji. Zresztą, gdyby tak było, jej ojciec już dawno by zainterweniował, nawet i bez jej wiedzy. Mówili przecież o wewnętrznej organizacji zaprzyjaźnionej rodziny, nie o Ministerstwie Magii czy innym równie abstrakcyjnym tworze, gdzie za nic mieli szlacheckie tytuły. - Cieszę się, że się tam odnajdujesz - dodał szczerze, bo sam uwielbiał patrzeć na zachwyt w oczach Evandry, kiedy po raz pierwszy oprowadzał ją ścieżkami smoczego rezerwatu. Pasja wobec magicznego dziedzictwa fantastycznych zwierząt była niezwykła. I niezwykle piękna.
- Jestem pewien, że lord Parkinson uzgodnił wszystko z twoim ojcem zanim zaproponował tę posadę tobie - dodał uspokajająco, nie był wcale tego taki pewien, ale - że rodziny żyły w przyjaznych stosunkach - wcale nie sądził, by nestor chciał zrobić cokolwiek na przekór Fortinbrasowi. Posada Rosalie była imponująca, ale i odpowiednia dla młodej damy. Inna sprawa, że jej ojciec naprawdę ostrożnie podchodził do wykształcenia kobiet.
Westchnął, upijając łyk z kryształowego kieliszka; wspomnienie feralnego, zakończonego już narzeczeństwa Darcy z Lornem dla niego nie było wcale łatwiejsze. Poniekąd czuł się odpowiedzialny - Lorne był jego przyjacielem i Tristan nieroztropnie mu zaufał. Nieroztropnie, niepotrzebnie i naiwnie - ostatni raz, a wezbrane emocje jeszcze długo miały nie odnaleźć ukojenia - bardzo długo, aż do spotkania z Isoldą Bulstrode. Nie rozumiał działań Lorne'a, tym bardziej był na siebie zły - wierzył, że gdyby miał oczy szerzej otwarte, tego wszystkiego dałoby się uniknąć. I wiedział - że gdyby Isolda nie porzuciła jego, ci dwoje nigdy nie zostaliby spleceni węzłem niechcianego narzeczeństwa. W całej tej sytuacji było więcej jego winy, niż potrafił przyjąć. Więcej, niż przewidywał. Więcej, niż potrafił wybaczyć samemu sobie. Cieszyło go, że Darcy miała oparcie w kimś takim jak Rosalie - przyjaciółka była jej teraz bardziej potrzebna, niż kiedykolwiek wcześniej. Właściwie - miały siebie nawzajem.
- Sądziłem, że wiesz - ukrócił jej oskarżenia, nie, nie uważał, że Rosalie była tego zaufania niegodna. Ale wiedział, że Darcy równie dobrze mogła powiedzieć jej sama - z jakiegoś powodu nie chciała tego robić. Jeśli miał wybierać między zaufaniem siostry a zaufaniem najdroższej kuzynki, zawsze wybrałby to pierwsze; nigdy nie zdradziłby Darcy. Nawet, jeśli być może przyniosłoby jej to więcej korzyści niż złości. Wiedział, że Rosalie nie miała o tym pojęcia, ale skłamał bez mrugnięcia powieką. Wiedział niemal od początku, na wigilii zauważył jej dziwne zachowanie, z początkiem stycznia poznał okrutną prawdę, ale nie odpowiedział na jej pytanie - zbył je milczeniem. Wybacz, Rosalie, ale to wszystko nie jest takie proste. Nie wszystko układa się tak, jak byśmy tego chcieli. - Nie obwiniaj się, wszyscy zauważyliśmy... zbyt późno - Bo kto jak nie on powinien zauważyć od razu? Być może dorwałby Lorne'a, kiedy ten był jeszcze w kraju; być może. Bez znaczenia - miał już plany, jak go za to ukarać i wcale nie miał zamiaru krzywdzić jego samego - nie tylko dlatego, że nie mógł, bo przypłaciłby to zapewne własną śmiercią. On musiał mu na to pozwolić - i pozwolił, choć okrężną, wyrafinowaną i zwieńczoną niekończącym się cierpieniem drogą. - Nie mogłaś nic zrobić, Rose - przyznał, zgodnie z resztą z prawdą. Skoro jemu nie udało się jej ochronić - nikt by tego nie zrobił, głęboko w to wierzył. Poczuł chłód jej dłoni rozlewający się po jego skórze, uniósł wzrok, kiedy ujęła jego dłonie, patrząc prosto w jej źrenice - jego spojrzenie wydało się ostrzejsze, bardziej ponure, ciemne, iskrzyła w nich wściekłość; Tristan nigdy nie rzucał pogróżek na wiatr. Pogróżki rzucane na wiatr traciły barwę, świeżość i kontrast, sprawiały, że kolejnych nikt nie brał na poważnie. Kiedy Tristan groził - nie ostrzegał drugi raz. Przechodził do działania. Pies szczeka tylko wtedy, kiedy tak naprawdę atakować nie chce.
Jej słowa - były dla Tristana oczywistością, nigdy nie zawahałby się, co należy uczynić w ramach zemsty, kiedy ktoś usiłował skrzywdzić kogoś spośród jego rodziny. Nigdy. Ojciec nauczył go dbać o rodzinę, nauczył znaczenia każdej przelanej kropli krwi. Nauczył na jej przelanie - odpowiadać tym samym. Czarna, krwawa zemsta była jedynym wyjściem z sytuacji, z poparciem Rosalie czy bez niego - najchętniej zarżnąłby go jak prosię. I, nie. Rosalie nigdy nie ukarałaby go tak, jak na to zasługiwał. Nie miała predyspozycji.
- Te słowa... wiele dla mnie znaczą - odparł mimo to, zaciskając własne dłonie na jej dłoniach.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Mugole dostarczali samych problemów, nawet ja się z tym zgadzałam. Przez nich tracone było naturalne środowisko występowania jednorożców, trudniej było je spotkać na wolności, a aktualnie istniejące rezerwaty powoli stawały się zbyt małe, aby przyjąć ich wszystkich. Konieczne były rozbudowy, zajęcie nowych terenów pod nowe rezerwaty. Ale to nie takie hop siup, jak jeszcze niedawno sama myślałam, ogrom papierologii, pracy zarządu i ministerstwa, aby dopiąć wszystko na odpowiedni guzik by sam proces tworzenia w ogóle mógł się rozpocząć.
- Obawiam się, że w Gloucestrshire powoli brakuje miejsca i boje się dnia gdy okaże się, że nie możemy przyjąć kolejnych stworzeń. Jeśli nie znajdziemy dla nich innego miejsca, to albo będą się cisnąć w jednym lesie albo skażemy je na śmierć… na co absolutnie nie ma zgody.
Nawet nie ukrywałam jak bardzo zależało mi na jednorożcach i jak wielkie emocje mną targały w momencie gdy mówiłam o niebezpieczeństwach jakie im zagrażały. Dlatego jeszcze bardziej podzielałam pogardę jaką Tristan odczuwał w stosunku do niemagicznych. Zaczęli rozprzestrzeniać się po całym świecie, zajmować nowe tereny, nie patrząc na to, czy jest ono zajmowane przez jednorożce, nieśmiałki czy wilkołaki. O ile te ostatnie radziły sobie po prostu wytępiając mugoli mieszkających w okolicy, tak ci pozostali byli bez szans. Aż dziwiłam się, że tak długo udawało im się przetrwać.
Cieszyło mnie, że mój kuzyn mi uwierzył. Naprawdę, ostatnie czego pragnęłam, to aby uznał moje nowe obowiązki za niestosowne i wyraził swoje niezadowolenie. Niemalże odetchnęłam z ulgą słysząc jego słowa, na które z każdą chwilą uśmiechałam się coraz bardziej.
- Tak sądzisz? - zapytałam. - Jeśli rozmowa z lordem Parkinsonem go przekonała do zgody, to jedyne co mogę, to się cieszyć i bardzo mu dziękować. Odnajduję się tam, jest mi niezwykle dobrze i nie wyobrażam sobie dnia bez wizyty w rezerwacie.
Jeszcze do niedawna siedziałam przecież prawie cały czas w lesie, przemierzając ścieżkami las należący do rezerwatu i pilnowałam, czy aby wszystko jest w porządku. A teraz przychodziłam do zarządu, siadałam za biurkiem, pojawiałam się na zebraniach przy czym absolutnie nie musiałam rezygnować z pracy ze zwierzętami. Bardzo mi się podobało.
Sprawa Darcy ciągle nie dawała nam spokoju. Naprawdę czułam ogromne odepchnięcie ze strony przyjaciółki, zawsze uważałam, że jesteśmy w stanie powiedzieć sobie wszystko, a okazało się, że w najgorszych momentach, jej duma była silniejsza niż przyjaźń, czego, chociaż nie chciałam się do tego przyznać, nadal nie rozumiałam. Westchnęłam cicho, kiwając lekko głową. Miał prawo myśleć, że wiedziałam, a ja nie miałam nic więcej do dodania na ten temat. Było mi trochę przykro, że nie przyszedł się upewnić, czy na pewno czegoś nie wiem, czy może poprosić mnie o jakąś pomoc, w końcu zawsze umiałam dotrzeć do kuzynki, nikt jednak do mnie nie przyszedł, nie zapytał, nic nie powiedział.
- Wszystko się tak bezsensownie złożyło - zaczęłam w końcu. - Ta klątwa, ten feralny ślub, mam nadzieję, że to już koniec nieprzyjemności na ten nowy rok i już niedługo wszystko się ułoży.
Bardzo mocno w to wierzyłam. Chciałam by w końcu było jak dawniej, byśmy mogły spędzać ze sobą czas rozmawiając o głupotach, spacerować, robić to wszystko, co robiłyśmy jeszcze kilka miesięcy temu, przed tym wszystkim.
Patrząc w oczy kuzyna - wystraszyłam się. Widziałam w nich ostrość, złość, zwężone źrenice, przymrużone oczy. Coś planował, a ja dla własnego bezpieczeństwa wolałam niedopytywać. Jak to się mówi, im kobieta mniej wie, tym lepiej śpi. Czy jakoś tak. Uśmiechnęłam się jednak nie spuszczając wzroku.
- Teraz już wszystko będzie dobrze, prawda? - zapytałam z nadzieją w głosie.
Wszystko będzie dobrze z Darcy, wszystko będzie dobrze u mnie, wszystko będzie dobrze ze światem czarodziejskim. Bałam się tego, co niedługo miało nadejść, co zbliżało się wielkimi krokami, ale miałam nadzieję, że wyjdzie nam to na dobre. Szkoda, że jeszcze nie wiedziałam, jak wiele złego już niedługo się wydarzy.
- Obawiam się, że w Gloucestrshire powoli brakuje miejsca i boje się dnia gdy okaże się, że nie możemy przyjąć kolejnych stworzeń. Jeśli nie znajdziemy dla nich innego miejsca, to albo będą się cisnąć w jednym lesie albo skażemy je na śmierć… na co absolutnie nie ma zgody.
Nawet nie ukrywałam jak bardzo zależało mi na jednorożcach i jak wielkie emocje mną targały w momencie gdy mówiłam o niebezpieczeństwach jakie im zagrażały. Dlatego jeszcze bardziej podzielałam pogardę jaką Tristan odczuwał w stosunku do niemagicznych. Zaczęli rozprzestrzeniać się po całym świecie, zajmować nowe tereny, nie patrząc na to, czy jest ono zajmowane przez jednorożce, nieśmiałki czy wilkołaki. O ile te ostatnie radziły sobie po prostu wytępiając mugoli mieszkających w okolicy, tak ci pozostali byli bez szans. Aż dziwiłam się, że tak długo udawało im się przetrwać.
Cieszyło mnie, że mój kuzyn mi uwierzył. Naprawdę, ostatnie czego pragnęłam, to aby uznał moje nowe obowiązki za niestosowne i wyraził swoje niezadowolenie. Niemalże odetchnęłam z ulgą słysząc jego słowa, na które z każdą chwilą uśmiechałam się coraz bardziej.
- Tak sądzisz? - zapytałam. - Jeśli rozmowa z lordem Parkinsonem go przekonała do zgody, to jedyne co mogę, to się cieszyć i bardzo mu dziękować. Odnajduję się tam, jest mi niezwykle dobrze i nie wyobrażam sobie dnia bez wizyty w rezerwacie.
Jeszcze do niedawna siedziałam przecież prawie cały czas w lesie, przemierzając ścieżkami las należący do rezerwatu i pilnowałam, czy aby wszystko jest w porządku. A teraz przychodziłam do zarządu, siadałam za biurkiem, pojawiałam się na zebraniach przy czym absolutnie nie musiałam rezygnować z pracy ze zwierzętami. Bardzo mi się podobało.
Sprawa Darcy ciągle nie dawała nam spokoju. Naprawdę czułam ogromne odepchnięcie ze strony przyjaciółki, zawsze uważałam, że jesteśmy w stanie powiedzieć sobie wszystko, a okazało się, że w najgorszych momentach, jej duma była silniejsza niż przyjaźń, czego, chociaż nie chciałam się do tego przyznać, nadal nie rozumiałam. Westchnęłam cicho, kiwając lekko głową. Miał prawo myśleć, że wiedziałam, a ja nie miałam nic więcej do dodania na ten temat. Było mi trochę przykro, że nie przyszedł się upewnić, czy na pewno czegoś nie wiem, czy może poprosić mnie o jakąś pomoc, w końcu zawsze umiałam dotrzeć do kuzynki, nikt jednak do mnie nie przyszedł, nie zapytał, nic nie powiedział.
- Wszystko się tak bezsensownie złożyło - zaczęłam w końcu. - Ta klątwa, ten feralny ślub, mam nadzieję, że to już koniec nieprzyjemności na ten nowy rok i już niedługo wszystko się ułoży.
Bardzo mocno w to wierzyłam. Chciałam by w końcu było jak dawniej, byśmy mogły spędzać ze sobą czas rozmawiając o głupotach, spacerować, robić to wszystko, co robiłyśmy jeszcze kilka miesięcy temu, przed tym wszystkim.
Patrząc w oczy kuzyna - wystraszyłam się. Widziałam w nich ostrość, złość, zwężone źrenice, przymrużone oczy. Coś planował, a ja dla własnego bezpieczeństwa wolałam niedopytywać. Jak to się mówi, im kobieta mniej wie, tym lepiej śpi. Czy jakoś tak. Uśmiechnęłam się jednak nie spuszczając wzroku.
- Teraz już wszystko będzie dobrze, prawda? - zapytałam z nadzieją w głosie.
Wszystko będzie dobrze z Darcy, wszystko będzie dobrze u mnie, wszystko będzie dobrze ze światem czarodziejskim. Bałam się tego, co niedługo miało nadejść, co zbliżało się wielkimi krokami, ale miałam nadzieję, że wyjdzie nam to na dobre. Szkoda, że jeszcze nie wiedziałam, jak wiele złego już niedługo się wydarzy.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Jestem pewien, że Parkinsonowie znajdą na to sposób. Nie jesteście w stanie dokupić większej przestrzeni? - Przecież spali na złocie, wydanie kilku worków galeonów na rozszerzenie terenów rezerwatu, nawet kosztem śmierci paru mugoli, nie wydawało mu się wielkim problemem. Tristan westchnął, ich działalność zbyt mocno wdzierała się we wszystkie rejony czarodziejskiego życia. Zbyt mocno i zbyt bezczelnie, wkrótce będzie trzeba z tym coś zrobić. Na przykład, wyplewić tę zarazę. Troska Rosalie o zwierzęta była naturalna, poświęciła jednorożcom tyle swojego czasu, że było to dla niego całkowicie zrozumiałe. Nie wywołało to u niego wyrzutów sumienia, nie mrugnął nawet okiem, nie wspomniał momentu, w którym sam zamordował jednego z nich: zrobił to w celu, którego Rosalie nie mogła pojąć oraz w celu, który był znacznie ważniejszy od życia tego stworzenia. Tristan troszczył się o jednorożce tak samo, jak o wszystkie inne magiczne stworzenia, choć znacznie mniej niż o smoki; one wszystkie stanowiły relikt dawnych czasów. Ślad po świecie, który zaginał i został odmalowany już tylko na kartach starych ksiąg, baśni, legend i dawno zatartych wspomnień. Magia sama w sobie. Żywa magia. Dziedzictwo czarodziejskiego świata.
Skwitował słowa kuzynki uśmiechem, był pewien, że u Parkinsonów nikt nie zażąda od niej żadnych czynności niewłaściwych damie z odpowiedniej rodziny. Jej stanowisko było nobilitujące, nagradzało ją za wszystkie starania, jakimi niewątpliwie wsławiła się w Gloucestershire, ale przecież te włości wciąż należały do szlachty: nie pozwoliliby młodej lady wykonywać zajęcie, która negatywnie wpłynęłoby na jej reputację, sugerując jej niepokojąco wysoką niezależność. Nie miała się o co martwić, Parkinsonowie nie mieli przecież celu w kopaniu dołków pod Yaxleyami, choć obawa Rosalie była naturalna. Właściwa, dama taka jak ona zawsze powinna zastanawiać się nad tym, jak jej posunięcia wpłyną na postrzeganie jej osoby. Doskonale, że o tym pamiętała.
Tak jak on zawsze pamiętał o bezpieczeństwie Darcy - był najbliższy siostrze, nie dałby jej skrzywdzić i strzegł jej tajemnic. W starciu z groźną magią, jaką posługiwał się Lorne, Rosalie była bezbronna - nie miał zamiaru jej w to mieszać. Nie tylko dlatego, że wydawało mu się, że niewiele by z tego zrozumiała, przede wszystkim dlatego, że i tak nie byłaby w stanie pomóc. Co gorsza - mogłaby chcieć próbować, a wtedy mogłaby zupełnie niechcący zniszczyć wszystkie jego plany. Bulstrode'owie mieli ponieść karę za wszystko, co uczynili ich rodzinie. I już wkrótce - tak się dokona. Udział Rosalie był w tym zwyczajnie niepotrzebny. Kiedy Tristan dowiedział się o klątwie, opanował go gniew, pragnienie zemsty, wściekłość - chciał przede wszystkim zarżnąć samego Lorne'a, czego jednak zrobić nie mógł. Ostatnie, o czym myślał, to czy Darcy uczyniła komuś przykrość, będąc niemiłą. Chciał zniszczyć winnego. Wziąć odwet. Odpłacić się krwią. Nie miał czasu na łagodzenie drobnych przykrości pomiędzy kuzynką a siostrą, wiedział, że i tak się dogadają.
- Musisz być silna, Rosalie - odpowiedział spokojnie, wspomnienie ślubu rzeczywiście musiało zostawić na niej trwały ślad. Śmierć narzeczonego na kobiercu nie była codzienna - ale to wyjaśniałoby, dlaczego Blackom tak śpieszno było z tym ślubem. Tej rodzinie można było ufać. Tristan wiedział, że nic się nie ułoży, że nadchodziła wojna, która zostawi po sobie tylko spustoszenie. Że beztroska nie wróci zbyt prędko, że powrócą czasy Grindelwalda. Że ten, którego imienia nie miał odwagi wymówić, zasieje chaos, którego żniwa czarodzieje będą zbierać całymi latami. - Oczywiście, że będzie - zapewnił ją więc krótko, bo cóż innego mógł jej powiedzieć - nie chciał jej niepotrzebnie denerwować. Powinna odpoczywać, zwłaszcza teraz, kiedy nałożonych na siebie stresów miała tak wiele. - Nie musisz się martwić. A teraz chodź, odprowadzę cię do domu. - Wstał, użyczając jej ramienia; Rosalie zdecydowanie musiała odpocząć.
/zt x2
Skwitował słowa kuzynki uśmiechem, był pewien, że u Parkinsonów nikt nie zażąda od niej żadnych czynności niewłaściwych damie z odpowiedniej rodziny. Jej stanowisko było nobilitujące, nagradzało ją za wszystkie starania, jakimi niewątpliwie wsławiła się w Gloucestershire, ale przecież te włości wciąż należały do szlachty: nie pozwoliliby młodej lady wykonywać zajęcie, która negatywnie wpłynęłoby na jej reputację, sugerując jej niepokojąco wysoką niezależność. Nie miała się o co martwić, Parkinsonowie nie mieli przecież celu w kopaniu dołków pod Yaxleyami, choć obawa Rosalie była naturalna. Właściwa, dama taka jak ona zawsze powinna zastanawiać się nad tym, jak jej posunięcia wpłyną na postrzeganie jej osoby. Doskonale, że o tym pamiętała.
Tak jak on zawsze pamiętał o bezpieczeństwie Darcy - był najbliższy siostrze, nie dałby jej skrzywdzić i strzegł jej tajemnic. W starciu z groźną magią, jaką posługiwał się Lorne, Rosalie była bezbronna - nie miał zamiaru jej w to mieszać. Nie tylko dlatego, że wydawało mu się, że niewiele by z tego zrozumiała, przede wszystkim dlatego, że i tak nie byłaby w stanie pomóc. Co gorsza - mogłaby chcieć próbować, a wtedy mogłaby zupełnie niechcący zniszczyć wszystkie jego plany. Bulstrode'owie mieli ponieść karę za wszystko, co uczynili ich rodzinie. I już wkrótce - tak się dokona. Udział Rosalie był w tym zwyczajnie niepotrzebny. Kiedy Tristan dowiedział się o klątwie, opanował go gniew, pragnienie zemsty, wściekłość - chciał przede wszystkim zarżnąć samego Lorne'a, czego jednak zrobić nie mógł. Ostatnie, o czym myślał, to czy Darcy uczyniła komuś przykrość, będąc niemiłą. Chciał zniszczyć winnego. Wziąć odwet. Odpłacić się krwią. Nie miał czasu na łagodzenie drobnych przykrości pomiędzy kuzynką a siostrą, wiedział, że i tak się dogadają.
- Musisz być silna, Rosalie - odpowiedział spokojnie, wspomnienie ślubu rzeczywiście musiało zostawić na niej trwały ślad. Śmierć narzeczonego na kobiercu nie była codzienna - ale to wyjaśniałoby, dlaczego Blackom tak śpieszno było z tym ślubem. Tej rodzinie można było ufać. Tristan wiedział, że nic się nie ułoży, że nadchodziła wojna, która zostawi po sobie tylko spustoszenie. Że beztroska nie wróci zbyt prędko, że powrócą czasy Grindelwalda. Że ten, którego imienia nie miał odwagi wymówić, zasieje chaos, którego żniwa czarodzieje będą zbierać całymi latami. - Oczywiście, że będzie - zapewnił ją więc krótko, bo cóż innego mógł jej powiedzieć - nie chciał jej niepotrzebnie denerwować. Powinna odpoczywać, zwłaszcza teraz, kiedy nałożonych na siebie stresów miała tak wiele. - Nie musisz się martwić. A teraz chodź, odprowadzę cię do domu. - Wstał, użyczając jej ramienia; Rosalie zdecydowanie musiała odpocząć.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź