Pokój dzienny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
W centralnej części salonu znajdują się miękkie, obite aksamitem kanapy, fotele oraz krzesła, w większości przyozdobione narzutami wykonanymi z futer białych lisów oraz eleganckimi poduszeczkami haftowanymi we francuskie wzory. Salon połączony jest z niewielką biblioteczką, piętrzące się regały zawierają perły światowej literatury, z naciskiem na poezję, jak również wiele ksiąg z zakresu różnych sztuk magicznych, od uroków, przez transmutację, na traktatach alchemicznych skończywszy. Pośród nich na półkach znajduje się wiele pamiątek po przodkach, w tym popiersie Alarica Rosiera, wyjątkowo uzdolnionego czarnoksiężnika. Nad kominkiem, w którym poza cieplejszymi dniami nieustannie żarzy się ogień, wisi portret pięknej hrabiny Mahaut, protoplastki rodu oraz trucicielki francuskich królów. Za dnia pokój rozświetla obszerne okno, delikatnie przysłonięte ciężkimi kotarami, barwy krwistego szkarłatu, zza których tańczą eteryczne białe firanki, a nocą - rozłożysty kryształowy żyrandol o zdobieniach w kształcie róż. Pokój jest jasny, przestronny, najwięcej światła wpuszczają dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do różanych ogrodów. Jasną posadzkę zdobią obszerne donice z roślinami dekoracyjnymi, a kremowe ściany wymalowano w zdobienia francuskiej korony.
Naprawdę dobrze było wrócić. Znalazłszy się we Francji ubiegłej jesieni była pod dużym wrażeniem tego kraju. Nawet bowiem Daphne potrafiła docenić piękno sztuki i kultury, których Paryż i insze miasta, które odwiedziła, były pełne; ich odmienność ją pochłonęła i zapragnęła jak najwięcej dowiedzieć się o tamtejszych czarodziejach, a zwłaszcza już alchemikach, była żądna wiedzy i nie zamierzała wracać, dopóki nie osiągnie tego, co sobie zamierzyła. Straciła poczucie czasu - dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące, aż wreszcie minęło przeszło pół roku! Podróż (za którą płacił pan ojciec) musiała dobiec końca i niestety...
... skończyła się porażką.
Im dłużej w Paryżu była, tym bardziej czuła się sfrustrowana: irytował ją świergoczący język francuski, romantyczna atmosfera aż do przesady, słońce, brak dobrej herbaty i brak powagi jaka właściwa była Brytyjczykom. Nie znała ponadto języka francuskiego na tyle dobrze, by porozumieć się płynnie i bez najmniejszych problemów, stwarzało to kolejną trudność, dlatego wyczekiwała dnia powrotu.
Aż w końcu znów znalazła się na angielskiej ziemi, przywitała ją deszczowa pogoda, a Daphne przyjęła to z dużym zadowoleniem. Pani matka nie dała jej jednak odpocząć, będąc zdania, ze wypoczęła wystarczająco za morzem i zasypała ją zaproszeniami na spotkania, na których winna się zjawić. Na których jej obecność miała być obowiązkiem, jeśli dalej chce zatrzymać tę namiastkę wolności jaką posiadła.
Alchemiczka wiedziała jednak gdzie winna zjawić się w pierwszej kolejności: w dwa dni po powrocie posłała swą sowę, Safonę, do Rosiera, uprzedzając go, iż zjawi się na jego dworze, najlepiej drugiego dnia kwietnia.
Zjawiła się punktualnie (chwalić Merlina za to), trzymając przed sobą różdżkę i sprawiając, iż przed nią lewitowało kilka pakunków, mając na sobie powłóczystą suknię ze śnieżnobiałego muślinu, przez co znów upodobniła się do białej zjawy, zwłaszcza że srebrzyste włosy pozostawiła rozpuszczone.
-Szanowna pani, Lady Rosier jest niestety nieobecna... - zaczęła służąca.
-Nic nie szkodzi - odrzekła jej Rowlówna, podążając za kobietą korytarzem, wcześniej oddając jej ciemny płaszcz.
W jasnym, aż zbyt jasnym jak na jej gusta, lecz gustownie i bogato urządzonym pokoju nie było jeszcze nikogo, Daphne zajęła więc miejsce na jednym z foteli, a starannie zapakowane ślubne prezenty ułożył się posłusznie jeden na drugim tuż obok stolika kawowego. Wyprostowała się jak struna, składając dłonie na podołku i rozglądając się ciekawie po komnacie: nie wiedziała, czego właściwie się spodziewała. Nie zmieniło się tu nic, odkąd Rosier poślubił pannę Lestrange.
Usłyszała doskonale sobie znane kroki.
-Bonjour, Tristan - wyrzekła, kiedy próg komnaty przekroczył już Rosier - najpewniej niezbyt poprawnie, lecz cóż... Nie miała talentu do języków obcych.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Był jak otępiały.
Minione dni spędził nie wychodząc z własnej sypialni, otoczony zaskakująco czułą opieką świeżo poślubionej małżonki, która z jego złego stanu zdrowia nic nie rozumiała - przeszedł przez próbę zgotowaną im przez Czarnego Pana; zdobył krew czarodzieja, krew jednorożca i czaszkę mugola, oddał swoją duszę - i swoje życie - w posługę najpotężniejszego czarnoksiężnika, jaki kiedykolwiek się narodził. Nie do końca rozumiał, co się wydarzyło, kiedy wypił tajemniczy eliksir; jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo go to wzmocniło. Dotąd czuł jedynie słabość i ból, a złe samopoczucie nie pozwalało mu ustać na równych nogach - miał ogromne szczęście, że zaradna żona zajęła się w tym czasie wszystkimi niecierpiącymi zwłoki sprawami, jakie miał na głowie. Z jakiegoś powodu - pominęła korespondencję od lady Rowle; byłby głupcem, gdyby uznał, że nie zrobiła tego celowo. Jeszcze nie miał okazji pomówić z Evandrą, ledwie oddalił się od sypialni po raz pierwszy, ledwie przywdział dzienne szaty; eleganckie, błyszczące głęboką czernią, ale pozbawione detali - bez eleganckich spinek do mankietów, bez nieodłączonej broszy pod szyją, ze zmęczoną twarzą, cieniami pod przekrwionymi oczyma i cerą bladą jak nigdy dotąd, przez które tak wyraźnie przebijała się dzisiaj pajęczyna błękitnych żył. Bolała go głowa i był głodny - lecz powiadomiono go, że ma gościa. Daphne Rowle - wróciła już z Francji? Bez pośpiechu i ospale przeszedł do pokoju dziennego, gdzie oczekiwała go przyjaciółka.
- Bonjour - wychrypiał słabo z poprawnym akcentem; mniej w odpowiedzi, bardziej - poprawiając jej francuszczyznę. - Zdawałoby się, że tyle czasu za morzem wystarczy ci, żeby pozbyć się tych kaleczących naleciałości - mruknął, przechodząc - wciąż powoli - do fotela znajdującego się naprzeciw gościa. Właściwie nie usiadł na nim - opadł ciężko, biorąc głęboki oddech; jego organizm był skrajnie wycieńczony - i takie też sprawiał wrażenie. - Kiedy wróciłaś? - Przymrużył zmęczone oczy; mógł się jedynie domyślić, że przesłała mu wiadomość w czasie, w którym nie mógł odebrać jej samodzielnie. Mógł wyglądać jak nieobecny, kiedy spojrzał na stół, a chwilę później przeniósł wzrok na bok, spodziewając się, że pod wpływem jego spojrzenia nagle zmaterializuje się tam skrzatka mająca wgląd w jego myśli; musiał się czegoś napić. - Wyglądasz na zadowoloną z podróży - A może to tylko złudzenie; może zadowolona była w kontraście do jego samego - niepewnego, czy wciąż naprawdę żyje. Odchylił lekko głowę do tyłu, rezygnując z konwenansów w towarzystwie Daphne; obolała czaszka znalazła wygodniejsze oparcie. Ramiona - rozpostarł na podłokietnikach. Przy stoliku pojawiła się Prymulka, skrzatka Tristana, a wraz z jej kolejnymi ruchami drobnych wychudzonych rączek, blat zastawił dzban z wodą, butelka wina, dwa kielichy i patera z francuską bezą. Tristan spojrzał na to niechętnie, ponaglająco przenosząc wzrok na przerażoną twarz skrzatki; jej uszy oklapły. Zniknęła - a gdy wróciła za krótki moment, na stoliku wraz z nią pojawił się talerz ślimaków przyrządzonych po burgundzku. Z cichym jękiem odwrócił głowę z powrotem prosto - miał nadzieję, że za tę niedomyślność Prymulka wymierzy sobie odpowiednią karę. Niekompetencja skrzatki ostatnimi czasy przytłaczała, mogła zrobić to szybciej. Był głodny.
Minione dni spędził nie wychodząc z własnej sypialni, otoczony zaskakująco czułą opieką świeżo poślubionej małżonki, która z jego złego stanu zdrowia nic nie rozumiała - przeszedł przez próbę zgotowaną im przez Czarnego Pana; zdobył krew czarodzieja, krew jednorożca i czaszkę mugola, oddał swoją duszę - i swoje życie - w posługę najpotężniejszego czarnoksiężnika, jaki kiedykolwiek się narodził. Nie do końca rozumiał, co się wydarzyło, kiedy wypił tajemniczy eliksir; jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo go to wzmocniło. Dotąd czuł jedynie słabość i ból, a złe samopoczucie nie pozwalało mu ustać na równych nogach - miał ogromne szczęście, że zaradna żona zajęła się w tym czasie wszystkimi niecierpiącymi zwłoki sprawami, jakie miał na głowie. Z jakiegoś powodu - pominęła korespondencję od lady Rowle; byłby głupcem, gdyby uznał, że nie zrobiła tego celowo. Jeszcze nie miał okazji pomówić z Evandrą, ledwie oddalił się od sypialni po raz pierwszy, ledwie przywdział dzienne szaty; eleganckie, błyszczące głęboką czernią, ale pozbawione detali - bez eleganckich spinek do mankietów, bez nieodłączonej broszy pod szyją, ze zmęczoną twarzą, cieniami pod przekrwionymi oczyma i cerą bladą jak nigdy dotąd, przez które tak wyraźnie przebijała się dzisiaj pajęczyna błękitnych żył. Bolała go głowa i był głodny - lecz powiadomiono go, że ma gościa. Daphne Rowle - wróciła już z Francji? Bez pośpiechu i ospale przeszedł do pokoju dziennego, gdzie oczekiwała go przyjaciółka.
- Bonjour - wychrypiał słabo z poprawnym akcentem; mniej w odpowiedzi, bardziej - poprawiając jej francuszczyznę. - Zdawałoby się, że tyle czasu za morzem wystarczy ci, żeby pozbyć się tych kaleczących naleciałości - mruknął, przechodząc - wciąż powoli - do fotela znajdującego się naprzeciw gościa. Właściwie nie usiadł na nim - opadł ciężko, biorąc głęboki oddech; jego organizm był skrajnie wycieńczony - i takie też sprawiał wrażenie. - Kiedy wróciłaś? - Przymrużył zmęczone oczy; mógł się jedynie domyślić, że przesłała mu wiadomość w czasie, w którym nie mógł odebrać jej samodzielnie. Mógł wyglądać jak nieobecny, kiedy spojrzał na stół, a chwilę później przeniósł wzrok na bok, spodziewając się, że pod wpływem jego spojrzenia nagle zmaterializuje się tam skrzatka mająca wgląd w jego myśli; musiał się czegoś napić. - Wyglądasz na zadowoloną z podróży - A może to tylko złudzenie; może zadowolona była w kontraście do jego samego - niepewnego, czy wciąż naprawdę żyje. Odchylił lekko głowę do tyłu, rezygnując z konwenansów w towarzystwie Daphne; obolała czaszka znalazła wygodniejsze oparcie. Ramiona - rozpostarł na podłokietnikach. Przy stoliku pojawiła się Prymulka, skrzatka Tristana, a wraz z jej kolejnymi ruchami drobnych wychudzonych rączek, blat zastawił dzban z wodą, butelka wina, dwa kielichy i patera z francuską bezą. Tristan spojrzał na to niechętnie, ponaglająco przenosząc wzrok na przerażoną twarz skrzatki; jej uszy oklapły. Zniknęła - a gdy wróciła za krótki moment, na stoliku wraz z nią pojawił się talerz ślimaków przyrządzonych po burgundzku. Z cichym jękiem odwrócił głowę z powrotem prosto - miał nadzieję, że za tę niedomyślność Prymulka wymierzy sobie odpowiednią karę. Niekompetencja skrzatki ostatnimi czasy przytłaczała, mogła zrobić to szybciej. Był głodny.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Czekała dłuższą chwilę wyprostowana jak struna; czuła się w tym wymuskanym, eleganckim wnętrzu wręcz nieswojo. Przywykła do luksusów, to jasne, jednakże członkowie jej rodu od wieków wykazywali nieco bardziej... Surowy i mroczny gust, niźli ich przyjaciele z rodziny Rosier. Nie było w tym nic dziwnego, lordowie Cheshire wywodzili się bowiem z północy, zaś Rosierowie mieli korzenie francuskie, co doskonale było tu widoczne. Daphne spojrzała w prawo, gdzie wisiał portret nader eleganckiej czarownicy w strojnej sukni i finezyjnie upiętych włosach, która cmokała z niezadowoleniem za każdym razem, kiedy Rowlówna zjawiała się w tej komnacie. Alchemiczka nie była pewna, czy owe niezadowolenie miało swój powód w dłoni bez obrączki Daphne, czy też braku przyzwoitki, która winna się tu z nią zjawić. Tym razem czarownica z portretu także bacznie ją obserwowała z nad finezyjnego wachlarza i Rowlówna miała ochotę spytać, czy nie powinna czasem odwiedzić swojego portretu w innej komnacie, gdy sam zainteresowany się zjawił, a ona uraczyła go swym kiepskim francuskim.
Skrzywiła się znacznie przez uwagę o jej akcencie. Nie lubiła, gdy wypomina się jej błędy; Daphne była wyjątkowo nadętą i zadufaną w sobie personą, by sądzić, że we wszystkim jest dobra, jednakże w obliczu doskonałej mowy Tristana w języku przodków musiała sama przed sobą przyznać, że nie ma talentu do języków. Wielokrotnie podejmowała próby nauki zarówno języka francuskiego i norweskiego, lecz nie tylko... Zatrudniła także nauczyciela języka trytońskiego, jednakże jej wysiłku spełzły na niczym. Była w tym po prostu niezaprzeczalnie beznadziejna i unikała tematów języków obcych oraz magicznych. Miała nadzieje, ze jej akcent nieco się poprawił przez te pół roku, które spędziła we Francji - jednakże Rosier pozbył się złudzeń, a Daphne zrobiła wyjątkowo naburmuszono-obrażoną minę.
Chyba tylko w języku trollańskim będzie potrafiła się porozumieć - bo wystarczy tylko chrząkać i pokazywać palcem, ale cóż, nie była Yaxleyem, by mieć z nimi do czynienia.
-Przed czterema dniami, jednakże najpierw musiała zmierzyć się ze swoją matką - odrzekła Daphne, przypatrując się Rosierowi uważnie; wspominała mu o tym niejednokrotnie jak wielkim ciężarem dla jej pani matki jest jej staropanieństwo. Nie przypominała sobie, by lady Eleanor Rowle poświęcała jej w dzieciństwie tyle uwagi, co teraz.
Czarownica z portretu prychnęła głośno, subtelnie wyrażając swoją dezaprobatę, a Daphne posłała jej ukradkowe, nieprzyjemne spojrzenie.
-Niezaprzeczalnie jestem zadowolona z podróży, lecz - wybacz, że to powiem - ty wprost przeciwnie. Wyglądasz okropnie - rzekła cierpko, z pozoru obojętnie, lecz jej spojrzenie nieco złagodniało.
Nie widziała nigdy Rosiera w podobnym stanie i dotychczas zdawało się jej niemożliwe, by ktokolwiek mógł go do takiego doprowadzić - był czarodziejem nader utalentowanym.
-Czy ktoś Cię podtruł? - drążyła temat, choć trudno było się w jej głosie doszukiwać troski. Jednakowoż w jej ustach brzmiało to niemal jak ckliwa troskliwość -Czy mając za żonę alchemiczkę i znając mnie nie wiesz, że w takich momentach trzeba wepchnąć sobie do gardła bezoar?
Zgadywała, lecz w duchu była zaniepokojona tym stanem.
-Apropo ślubu... Mam nadzieję, że wybaczysz mi mą nieobecność. Szczerze żałuję, że nie mogłam ujrzeć momentu, kiedy Tristan Rosier przysięga jednej kobiecie wierność małżeńską... - dodała zgryźliwie, a kącik jej ust drgnął: on droczył się z nią, a ona nie pozostawała mu dłużna - To podarki od mojej skromnej osoby - wskazała dłonią na pakunki - Chociaż teraz widzę, że winnam podarować Ci tonę bezoaru.
W pakunkach w istocie nie krył się kamień z żołądka kozy. W podłużnym Tristan mógł odnaleźć wspaniale wykonaną i bogato zdobioną szablę, której srebrna rękojeść przyozdobiona była szlifowanymi ametystami oraz wyrzeźbionym w srebrze wilkiem. W podarku dla jego uroczej małżonki zaś kryła się nie tylko stara, wysłużona księga, obita czerwoną skórą, na której widniały płomienie, traktującą o eliksirach dla smoków: gdy otwierało się ją na pierwszej stronie, rozbrzmiewał smoczy ryk. Księga była pierwszym prezentem dla Evandry, drugim zaś było ręczne lusterko wykonane ze srebra, którego zdobieniem były ametysty oraz motyw ducha kuguchara z Cheshire. Nic nie było wykonane dłońmi goblinów, jednakże niezaprzeczalnie było nader piękne i dobrej jakości.
Na stole pojawiły się ślimaki po burgundzku, lecz twarz Daphne nie drgnęła. Była zbyt dobrze wychowana, by się skrzywić, choć szczerze mówiąc - po pół roku spędzonym z żabojadami żołądek się jej już przewracał na widok podobnych przysmaków. Nigdy nie przepadała za kuchnią francuską, sądziła, że Tristan doskonale o tym wie, a gdy raczył ją ślimakami, ostrygami i żabimi udkami, miała ochotę znowu dolać mu do wina eliksiru, dzięki któremu wyrosną mu z uszu buraki jak przed ponad dziesięcioma laty, jednakże z kamienną miną zasiadła do stołu, wciąż będąc bardziej przejętą słabym stanem Rosiera, niźli ślimakami.
Skrzywiła się znacznie przez uwagę o jej akcencie. Nie lubiła, gdy wypomina się jej błędy; Daphne była wyjątkowo nadętą i zadufaną w sobie personą, by sądzić, że we wszystkim jest dobra, jednakże w obliczu doskonałej mowy Tristana w języku przodków musiała sama przed sobą przyznać, że nie ma talentu do języków. Wielokrotnie podejmowała próby nauki zarówno języka francuskiego i norweskiego, lecz nie tylko... Zatrudniła także nauczyciela języka trytońskiego, jednakże jej wysiłku spełzły na niczym. Była w tym po prostu niezaprzeczalnie beznadziejna i unikała tematów języków obcych oraz magicznych. Miała nadzieje, ze jej akcent nieco się poprawił przez te pół roku, które spędziła we Francji - jednakże Rosier pozbył się złudzeń, a Daphne zrobiła wyjątkowo naburmuszono-obrażoną minę.
Chyba tylko w języku trollańskim będzie potrafiła się porozumieć - bo wystarczy tylko chrząkać i pokazywać palcem, ale cóż, nie była Yaxleyem, by mieć z nimi do czynienia.
-Przed czterema dniami, jednakże najpierw musiała zmierzyć się ze swoją matką - odrzekła Daphne, przypatrując się Rosierowi uważnie; wspominała mu o tym niejednokrotnie jak wielkim ciężarem dla jej pani matki jest jej staropanieństwo. Nie przypominała sobie, by lady Eleanor Rowle poświęcała jej w dzieciństwie tyle uwagi, co teraz.
Czarownica z portretu prychnęła głośno, subtelnie wyrażając swoją dezaprobatę, a Daphne posłała jej ukradkowe, nieprzyjemne spojrzenie.
-Niezaprzeczalnie jestem zadowolona z podróży, lecz - wybacz, że to powiem - ty wprost przeciwnie. Wyglądasz okropnie - rzekła cierpko, z pozoru obojętnie, lecz jej spojrzenie nieco złagodniało.
Nie widziała nigdy Rosiera w podobnym stanie i dotychczas zdawało się jej niemożliwe, by ktokolwiek mógł go do takiego doprowadzić - był czarodziejem nader utalentowanym.
-Czy ktoś Cię podtruł? - drążyła temat, choć trudno było się w jej głosie doszukiwać troski. Jednakowoż w jej ustach brzmiało to niemal jak ckliwa troskliwość -Czy mając za żonę alchemiczkę i znając mnie nie wiesz, że w takich momentach trzeba wepchnąć sobie do gardła bezoar?
Zgadywała, lecz w duchu była zaniepokojona tym stanem.
-Apropo ślubu... Mam nadzieję, że wybaczysz mi mą nieobecność. Szczerze żałuję, że nie mogłam ujrzeć momentu, kiedy Tristan Rosier przysięga jednej kobiecie wierność małżeńską... - dodała zgryźliwie, a kącik jej ust drgnął: on droczył się z nią, a ona nie pozostawała mu dłużna - To podarki od mojej skromnej osoby - wskazała dłonią na pakunki - Chociaż teraz widzę, że winnam podarować Ci tonę bezoaru.
W pakunkach w istocie nie krył się kamień z żołądka kozy. W podłużnym Tristan mógł odnaleźć wspaniale wykonaną i bogato zdobioną szablę, której srebrna rękojeść przyozdobiona była szlifowanymi ametystami oraz wyrzeźbionym w srebrze wilkiem. W podarku dla jego uroczej małżonki zaś kryła się nie tylko stara, wysłużona księga, obita czerwoną skórą, na której widniały płomienie, traktującą o eliksirach dla smoków: gdy otwierało się ją na pierwszej stronie, rozbrzmiewał smoczy ryk. Księga była pierwszym prezentem dla Evandry, drugim zaś było ręczne lusterko wykonane ze srebra, którego zdobieniem były ametysty oraz motyw ducha kuguchara z Cheshire. Nic nie było wykonane dłońmi goblinów, jednakże niezaprzeczalnie było nader piękne i dobrej jakości.
Na stole pojawiły się ślimaki po burgundzku, lecz twarz Daphne nie drgnęła. Była zbyt dobrze wychowana, by się skrzywić, choć szczerze mówiąc - po pół roku spędzonym z żabojadami żołądek się jej już przewracał na widok podobnych przysmaków. Nigdy nie przepadała za kuchnią francuską, sądziła, że Tristan doskonale o tym wie, a gdy raczył ją ślimakami, ostrygami i żabimi udkami, miała ochotę znowu dolać mu do wina eliksiru, dzięki któremu wyrosną mu z uszu buraki jak przed ponad dziesięcioma laty, jednakże z kamienną miną zasiadła do stołu, wciąż będąc bardziej przejętą słabym stanem Rosiera, niźli ślimakami.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Akcent Daphne nie był taki zły, choć nie perfekcyjny; każdy Francuz bez większego wysiłku włożonego w słuch rozpoznałby w niej cudzoziemkę. Znał jednak jej ambicję - której zresztą nigdy nie podzielał - do brylowania w wielu dziedzinach. W istocie posiadała naturalny talent, dzięki któremu wiedza wchodziła w jej umysł gładko i szybko, dostąpiła zaszczytu, o jakich wielu naukowców mogło jedynie śnić, zasilając szeregi niewymownych. A jednak - opanowanie akcentu wyraźnie ją przerastało, co zauważał ni to ze wzgardą ni zdziwieniem, ani nawet nie ze złośliwością - choć w innym dniu i w innym czasie, a przede wszystkim w lepszym zdrowiu, jej naburmuszona minka ujęłaby go za serce. Kątem oka dostrzegł ukradkowe spojrzenia, jakie lady Rowle wysyłała Mahaut, trucicielce królów - jego przodkini - która pomimo klejnotów błyszczących na jej piersi i dworskich sukien zdawała się raczej budzić niepokój; a może było to raczej subiektywne spojrzenie Tristana - znającego wszak jej biografię być może nawet lepiej niż swoją własną.
- Kto tym razem wygrał tę ekscytującą batalię? - Piękna przodkini nie nauczyła go jednakże szacunku do kobiet, a jego głos przeczył emocjom, o których zapewniał - był pusty i beznamiętny, choć niewątpliwie miało to więcej wspólnego ze zdrowiem Tristana aniżeli faktycznym lekceważeniem przyjaciółki. Nawet, jeśli rzeczywiście niezbyt go interesowało, czy i kiedy Daphne wyjdzie za mąż - nie był jej matką, żeby ta sprawa spędzała mu sen z powiek, a interesy Rowle'ów - nawet jeśli byli im przyjaźni - mimo wszystko nie były interesami Rosierów. Dobro arystokracji jako takiej pozostawało mu pojęciem całkowicie obcym; nie czuł solidarności, otrzymując uderzenia od tych, od których ataku spodziewał się najmniej - życie nauczyło go, że motto rodziny Daphne ma w sobie bardzo dużo mądrości. Śmiechem reagował na rewelacje, jakoby kobieta do rodzenia dzieci nie była stworzona: miała macicę, a to ją niewątpliwie definiowało - i póki jej sobie nie wytnie, obrót sprawy się nie zmieni. Mogła próbować z tym walczyć, oczywiście, nawet, jeśli była to walka z góry skazana na porażkę - na własnych błędach człowiek i czarodziej uczył się najwięcej - dobrze o tym wiedział.
- Być może też przydałby mi się wyjazd w przychylniejsze miejsce - mruknął w odpowiedzi na zawoalowany komplement, był wszak w stanie dostrzec swój stan samodzielnie. - Nie nazwałbym tego trucizną - stwierdził z zamyśleniem, ciężko opierając się o wezgłowie. - Ani podtruciem sytuacji, w której piję coś bez przymusu i z premedytacją. - Przeszedł próbę rycerza. Nie powinien żartować na ten temat ani pozostawiać niedopowiedzeń; zrobił to z własnej woli, a decyzji tej nie żałował - i nie cofnąłby jej za nic, nawet, jeśli w tym momencie nie do końca zdawał sobie już sprawę z konsekwencji. - Evandra mi dała bezoar - Jedyne, co na jego temat wiedział, to że ma obrzydliwe pochodzenie. - Co to za pomysł: trzymać w trakcie snu kamień pod językiem? Prawie się udusiłem - Skrzywił się grymaśnie na nieprzyjemne wspomnienie, choć być może nie powinien - gdyby nie jego żona, dochodziłby przecież do siebie znacznie dłużej. - To wielka ulga słyszeć, że naprawdę stosujecie takie metody. Zaczynałem podejrzewać, że żona po prostu chce się mnie pozbyć. - Tęsknym okiem zerknąwszy na przystawki, ujął kraniec talerzyka i zrzucił na niego skorupkę z nadzieniem, spychając na samo dno świadomości myśli o tym, że właściwie nie wie, czym poiła go Evandra, kiedy był nieprzytomny - i że niektóre eliksiry wymagały ścisłej diety. W życiu każdego mężczyzny przychodził taki moment, kiedy głównym motorem działania stawał się głód; sprawnie wyjął ślimaka szczypczykami, smakując potrawki - były naprawdę dobrze przyrządzone. Wyjątkowo. A może to tylko on - doprawił ślimaki najlepszą przyprawą, jaką znał świat.
Krótko przewrócił oczyma, przysięga wierności nie była ani pierwszą, ani ostatnią, którą złamie; na jego palcu błyszczała złota obrączka.
- Żałuj - odparł, poważnie spoglądając jej w oczy - na złośliwości odpowiadając tym samym. - To mogła być twoja ostatnia szansa, żeby zobaczyć podobne wydarzenie. - Za młodu odganiała kandydatów na mężów, prychając na kolejnych śmiałków nie zrażonych dumną postawą lady Rowle; dziś pierwsza młodość już przeminęła, a jej szanse na ożenek malały. Pił też do początku tej rozmowy, w trakcie której przyznała, że powrót do Anglii rozpoczęła od kolejnej przeprawy z matką - dobrze wiedział, że nie odbiorą jej nazwiska i nie wydziedziczą, ale żarty na ten temat nie przestawały być śmieszne w chwilach takich jak ta; wydziedziczona nie pojawi się już nawet na cudzym ślubie.
- Dziękuję, w imieniu tak własnym, jak i młodej lady Rosier - krótkim spojrzeniem objął pakunki; nie miał siły ani podnieść się z fotela ani obejrzeć ich przy pomocy zaklęcia. Zrobi to później, w samotności. - Prymulko - zawołał skrzatkę, która momentalnie pojawiła się przy darach - i zabrała przedmioty. W tym czasie Tristan raczył się kolejnym ślimakiem, zbyt zmęczonym, by dostrzec towarzyskie faux pas, jakim było zignorowanie niechęci alchemiczki do jadalnych ślimaków. - Bezoary tu nie pomogą, Daphne, to jego dzieło - Odkaszlnął, zmęczony wzmożony wysiłkiem. - Czarnego Pana. - Niemal odruchowo zacisnął lewą pięść; naznaczoną dziś zarówno jego dziedzictwem, jak i służbą wobec tego, którego imienia nie miał już odwagi wypowiadać. Znamiona pozostawały jednak skryte pod drogim materiałem eleganckiej szaty. - Powinnaś jak najszybciej nadrobić stracony czas - dodał chaotycznie, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak przełomowy moment ją ominął: nie znała nowo ustalonej hierarchii.
- Kto tym razem wygrał tę ekscytującą batalię? - Piękna przodkini nie nauczyła go jednakże szacunku do kobiet, a jego głos przeczył emocjom, o których zapewniał - był pusty i beznamiętny, choć niewątpliwie miało to więcej wspólnego ze zdrowiem Tristana aniżeli faktycznym lekceważeniem przyjaciółki. Nawet, jeśli rzeczywiście niezbyt go interesowało, czy i kiedy Daphne wyjdzie za mąż - nie był jej matką, żeby ta sprawa spędzała mu sen z powiek, a interesy Rowle'ów - nawet jeśli byli im przyjaźni - mimo wszystko nie były interesami Rosierów. Dobro arystokracji jako takiej pozostawało mu pojęciem całkowicie obcym; nie czuł solidarności, otrzymując uderzenia od tych, od których ataku spodziewał się najmniej - życie nauczyło go, że motto rodziny Daphne ma w sobie bardzo dużo mądrości. Śmiechem reagował na rewelacje, jakoby kobieta do rodzenia dzieci nie była stworzona: miała macicę, a to ją niewątpliwie definiowało - i póki jej sobie nie wytnie, obrót sprawy się nie zmieni. Mogła próbować z tym walczyć, oczywiście, nawet, jeśli była to walka z góry skazana na porażkę - na własnych błędach człowiek i czarodziej uczył się najwięcej - dobrze o tym wiedział.
- Być może też przydałby mi się wyjazd w przychylniejsze miejsce - mruknął w odpowiedzi na zawoalowany komplement, był wszak w stanie dostrzec swój stan samodzielnie. - Nie nazwałbym tego trucizną - stwierdził z zamyśleniem, ciężko opierając się o wezgłowie. - Ani podtruciem sytuacji, w której piję coś bez przymusu i z premedytacją. - Przeszedł próbę rycerza. Nie powinien żartować na ten temat ani pozostawiać niedopowiedzeń; zrobił to z własnej woli, a decyzji tej nie żałował - i nie cofnąłby jej za nic, nawet, jeśli w tym momencie nie do końca zdawał sobie już sprawę z konsekwencji. - Evandra mi dała bezoar - Jedyne, co na jego temat wiedział, to że ma obrzydliwe pochodzenie. - Co to za pomysł: trzymać w trakcie snu kamień pod językiem? Prawie się udusiłem - Skrzywił się grymaśnie na nieprzyjemne wspomnienie, choć być może nie powinien - gdyby nie jego żona, dochodziłby przecież do siebie znacznie dłużej. - To wielka ulga słyszeć, że naprawdę stosujecie takie metody. Zaczynałem podejrzewać, że żona po prostu chce się mnie pozbyć. - Tęsknym okiem zerknąwszy na przystawki, ujął kraniec talerzyka i zrzucił na niego skorupkę z nadzieniem, spychając na samo dno świadomości myśli o tym, że właściwie nie wie, czym poiła go Evandra, kiedy był nieprzytomny - i że niektóre eliksiry wymagały ścisłej diety. W życiu każdego mężczyzny przychodził taki moment, kiedy głównym motorem działania stawał się głód; sprawnie wyjął ślimaka szczypczykami, smakując potrawki - były naprawdę dobrze przyrządzone. Wyjątkowo. A może to tylko on - doprawił ślimaki najlepszą przyprawą, jaką znał świat.
Krótko przewrócił oczyma, przysięga wierności nie była ani pierwszą, ani ostatnią, którą złamie; na jego palcu błyszczała złota obrączka.
- Żałuj - odparł, poważnie spoglądając jej w oczy - na złośliwości odpowiadając tym samym. - To mogła być twoja ostatnia szansa, żeby zobaczyć podobne wydarzenie. - Za młodu odganiała kandydatów na mężów, prychając na kolejnych śmiałków nie zrażonych dumną postawą lady Rowle; dziś pierwsza młodość już przeminęła, a jej szanse na ożenek malały. Pił też do początku tej rozmowy, w trakcie której przyznała, że powrót do Anglii rozpoczęła od kolejnej przeprawy z matką - dobrze wiedział, że nie odbiorą jej nazwiska i nie wydziedziczą, ale żarty na ten temat nie przestawały być śmieszne w chwilach takich jak ta; wydziedziczona nie pojawi się już nawet na cudzym ślubie.
- Dziękuję, w imieniu tak własnym, jak i młodej lady Rosier - krótkim spojrzeniem objął pakunki; nie miał siły ani podnieść się z fotela ani obejrzeć ich przy pomocy zaklęcia. Zrobi to później, w samotności. - Prymulko - zawołał skrzatkę, która momentalnie pojawiła się przy darach - i zabrała przedmioty. W tym czasie Tristan raczył się kolejnym ślimakiem, zbyt zmęczonym, by dostrzec towarzyskie faux pas, jakim było zignorowanie niechęci alchemiczki do jadalnych ślimaków. - Bezoary tu nie pomogą, Daphne, to jego dzieło - Odkaszlnął, zmęczony wzmożony wysiłkiem. - Czarnego Pana. - Niemal odruchowo zacisnął lewą pięść; naznaczoną dziś zarówno jego dziedzictwem, jak i służbą wobec tego, którego imienia nie miał już odwagi wypowiadać. Znamiona pozostawały jednak skryte pod drogim materiałem eleganckiej szaty. - Powinnaś jak najszybciej nadrobić stracony czas - dodał chaotycznie, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak przełomowy moment ją ominął: nie znała nowo ustalonej hierarchii.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zganiła się w myślach i złożyła sobie solenną obietnicę, że nie odezwie się już do Rosiera po francusku, choćby groził jej wepchnięciem ślimaka do gardła. Cierpiała na przerost ambicji. Czuła chorą wręcz potrzebę, by we wszystkim być najlepszą. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie jest to możliwe, nikt wszak nie jest alfą i omegą (cóż, prawie nikt), lecz często uparcie ignorowała ten głosik i czuła gniew na samą siebie, gdy okazywała się w czymś słabsza. Gorsza. Zaciskała wówczas usta w wąska kreskę i za wszelką cenę starała się zachować kamienną minę. To byłoby jeszcze gorsze - ujawnić własną zazdrość. Była świadoma, że Rosier znał ją na tyle dobrze, by dostrzec ten cień w jej oczach i go zrozumieć; zrozumieć te dwie sprzeczności w niej. Była jednako dumna, niemal narcystyczna, w swym przekonaniu o własnej wyższości umysłowej nad innymi, a jednocześnie przerażona, że wciąż wie za mało. Pościgowi za wiedzą poświęciła niemal wszystkie lata swego dotychczasowego życia i choć faktycznie w jej głowę wiele informacji wchodziło gładko i szybko, to nie mogła poszczycić się wieloma innymi talentami - pomijając już nieszczęsne języki. Nie przyznałaby się do tego, może nie była do końca tego świadoma, lecz zazdrościła Rosierowi swobody i nonszalancji w zachowaniu, jak gdyby urodził się do bycia zwycięzcą - Daphne w porównaniu z nim była wiecznie napięta, sztywna i zimna jak posąg, a to wcale nie przysparzało jej podziwu na salonach, którego pragnęła. Ganiła się czasami za podobne płytkie i próżne pragnienia, lecz nie potrafiła się ich wyzbyć. Była zepsuta. Narcystyczna. Zadufana w sobie. Któż więc lepiej by ją zrozumiał, jeśli nie równie zepsuty i arogancki Tristan Rosier?
-Uważaj, bo jeszcze uwierzę, że naprawdę leży to w kręgu Twoich zainteresowań - rzekła kpiąco, nie odpowiadając na pytanie. Nie zwykła opowiadać mu o tak błahych i nic nie znaczących dla niego sprawach, poza kilkoma lakonicznymi wzmiankami w złości, bądź kpiącym żarcie. W obecności Tristana stawała się... bezpłciowa? Niedosłownie - wciąż traktował ją jak damę, nie ujmował jej kobiecości, nie uważał za wybryk natury, lecz czuła, że traktuje ją jak równego sobie - co było rzadkością wśród szlachty. Insi arystokraci zawsze odnosili się do niej z wyższością. Starali się dać do zrozumienia, że jest wyłącznie kobietą. Puchem marnym. Nieistotne, że często prześcigała ich intelektem i osiągnięciami. Mogli wyrażać dla niej uznanie, z grzeczności bądź szczerze, mogli pożądać jej zimnej, klasycznej urody, surowego i nieskazitelnego piękna, lecz w ich oczach pozostawała słabą kobietą, a to doprowadzało Daphne do wewnętrznego szału.
Jednocześnie, w pewnym sensie, uznawała to za nader zabawne. Gdyby poznała Tristana Rosiera po dwudziestym roku życia, najpewniej nie widziałaby szansy na nawiązanie nici porozumienia. Zdawało się, że mógłby uwieść każdą kobietę, niemal je uprzedmiotawiał, choć czynił to tak lirycznie, że one same pragnęły stać się tym przedmiotem w jego palcach i pozwalały, by uczynił z nimi co tylko zechce. Być może uznałaby go za zbyt aroganckiego szowinistę - cóż, w pewnym sensie wciąż był konserwatywnym szowinistą, dlatego ona czuła się czasami w jego towarzystwie bezpłciowo. Kobiecość utożsamiano ze słabością, a Rosie nie widział w niej takiej słabości.
-Co proszę?
Wyprostowała się jak struna i znieruchomiała na chwilę tak, że zdawała się być pod urokiem Drętwoty, tak nienaturalnie trwała. Nie wierzyła, by Rosier był na tyle głupi, by świadomie i z premedytacją wypić truciznę. Nie sądziła, by Czarny Pan ukarał tak jednego ze swych najwybitniejszych sług - a tylko to przychodziło jej wówczas do głowy.
-Masz szczęście, że poślubiłeś kobietę równie bystrą, co piękną - powiedziała, uspokajając się nieco. Była świadoma, że lady Evandra jest niezwykle utalentowaną alchemiczką, więc jeśli to ona zajęła się małżonkiem, to Tristan był w dobrych rękach -A jednocześnie nieszczęście. Alchemiczka to dość marny pomysł na żonę. Uczyń coś nie tak, jak trzeba, a może zadrży jej dłoń nad Twoim kielichem z winem - sama nie wiedziała, czy mówiła wtedy bardziej o sobie samej, czy o Evandrze, która zdawała się być jej istotą zbyt delikatną, by rzeczywiście kogoś otruć -Och, przynajmniej ja zastosowałabym taką metodę. Może lepiej przygotuję Ci antidotum na małżeńskie scysje?
Ujęła w dłoń kielich z winem, po czym sączyła je nieśpiesznie, dopóki nie opróżniła połowy. Dopiero wówczas zdecydowała się na starcie ze ślimakami, które wylądowały na jej talerzu.
-W dniu, kiedy naprawdę będę już stara i pomarszczona leżała na łożu śmierci, a jeden z setki moich prawnuków zapyta, czy czegoś żałuję, odpowiem, że właśnie mej nieobecności na tak podniosłym wydarzeniu - odrzekła mu z niemal grobową powagą, lecz kącik jej ust drgnął.
Wszystko co powiedziała była kłamstwem: wcale nie zamierzała się starzeć, wierzyła bowiem, że osiągnie swój cel - lękała się śmierci i zamierzała uczynić wszystko, by zatrzymać młodość na wieczność. Lata jednak mijały, a ona nie była ani o krok bliższa temu, co sobie wymarzyła. Nie była jeszcze naprawdę stara - liczyła sobie zaledwie dwadzieścia osiem lat, twarz miała wciąż gładką i piękną, lecz poważniejszą i dojrzalszą, niż przed dziesięcioma laty. Wciąż była piękną, lecz do jej ręki kandydatów było coraz mniej. Przez ostatnią dekadę odstraszała ich, niczym kelpia. Kiedy miała lat dwadzieścia - jej niedostępność była niemal obiektem pożądania. Dziś była widziana jako stara panna, a to nader ją kuło, choć niczego tak gorąco pragnęła nie dać się zamknąć w okowach małżeństwa.
-Jego? - powtórzyła za nim głucho, gdy przełknęła już ślimaka. Nie był tak tragiczny jak sądziła. Uniosła jasne brwi, a błękitne spojrzenie skupiło się na wymęczonej twarzy Rosiera - Opowiedz mi więc, co mnie ominęło. Muszę wiedzieć. Chcę wiedzieć - odrzekła mu spokojnie, choć wewnątrz czuła narastające podniecenie.
-Uważaj, bo jeszcze uwierzę, że naprawdę leży to w kręgu Twoich zainteresowań - rzekła kpiąco, nie odpowiadając na pytanie. Nie zwykła opowiadać mu o tak błahych i nic nie znaczących dla niego sprawach, poza kilkoma lakonicznymi wzmiankami w złości, bądź kpiącym żarcie. W obecności Tristana stawała się... bezpłciowa? Niedosłownie - wciąż traktował ją jak damę, nie ujmował jej kobiecości, nie uważał za wybryk natury, lecz czuła, że traktuje ją jak równego sobie - co było rzadkością wśród szlachty. Insi arystokraci zawsze odnosili się do niej z wyższością. Starali się dać do zrozumienia, że jest wyłącznie kobietą. Puchem marnym. Nieistotne, że często prześcigała ich intelektem i osiągnięciami. Mogli wyrażać dla niej uznanie, z grzeczności bądź szczerze, mogli pożądać jej zimnej, klasycznej urody, surowego i nieskazitelnego piękna, lecz w ich oczach pozostawała słabą kobietą, a to doprowadzało Daphne do wewnętrznego szału.
Jednocześnie, w pewnym sensie, uznawała to za nader zabawne. Gdyby poznała Tristana Rosiera po dwudziestym roku życia, najpewniej nie widziałaby szansy na nawiązanie nici porozumienia. Zdawało się, że mógłby uwieść każdą kobietę, niemal je uprzedmiotawiał, choć czynił to tak lirycznie, że one same pragnęły stać się tym przedmiotem w jego palcach i pozwalały, by uczynił z nimi co tylko zechce. Być może uznałaby go za zbyt aroganckiego szowinistę - cóż, w pewnym sensie wciąż był konserwatywnym szowinistą, dlatego ona czuła się czasami w jego towarzystwie bezpłciowo. Kobiecość utożsamiano ze słabością, a Rosie nie widział w niej takiej słabości.
-Co proszę?
Wyprostowała się jak struna i znieruchomiała na chwilę tak, że zdawała się być pod urokiem Drętwoty, tak nienaturalnie trwała. Nie wierzyła, by Rosier był na tyle głupi, by świadomie i z premedytacją wypić truciznę. Nie sądziła, by Czarny Pan ukarał tak jednego ze swych najwybitniejszych sług - a tylko to przychodziło jej wówczas do głowy.
-Masz szczęście, że poślubiłeś kobietę równie bystrą, co piękną - powiedziała, uspokajając się nieco. Była świadoma, że lady Evandra jest niezwykle utalentowaną alchemiczką, więc jeśli to ona zajęła się małżonkiem, to Tristan był w dobrych rękach -A jednocześnie nieszczęście. Alchemiczka to dość marny pomysł na żonę. Uczyń coś nie tak, jak trzeba, a może zadrży jej dłoń nad Twoim kielichem z winem - sama nie wiedziała, czy mówiła wtedy bardziej o sobie samej, czy o Evandrze, która zdawała się być jej istotą zbyt delikatną, by rzeczywiście kogoś otruć -Och, przynajmniej ja zastosowałabym taką metodę. Może lepiej przygotuję Ci antidotum na małżeńskie scysje?
Ujęła w dłoń kielich z winem, po czym sączyła je nieśpiesznie, dopóki nie opróżniła połowy. Dopiero wówczas zdecydowała się na starcie ze ślimakami, które wylądowały na jej talerzu.
-W dniu, kiedy naprawdę będę już stara i pomarszczona leżała na łożu śmierci, a jeden z setki moich prawnuków zapyta, czy czegoś żałuję, odpowiem, że właśnie mej nieobecności na tak podniosłym wydarzeniu - odrzekła mu z niemal grobową powagą, lecz kącik jej ust drgnął.
Wszystko co powiedziała była kłamstwem: wcale nie zamierzała się starzeć, wierzyła bowiem, że osiągnie swój cel - lękała się śmierci i zamierzała uczynić wszystko, by zatrzymać młodość na wieczność. Lata jednak mijały, a ona nie była ani o krok bliższa temu, co sobie wymarzyła. Nie była jeszcze naprawdę stara - liczyła sobie zaledwie dwadzieścia osiem lat, twarz miała wciąż gładką i piękną, lecz poważniejszą i dojrzalszą, niż przed dziesięcioma laty. Wciąż była piękną, lecz do jej ręki kandydatów było coraz mniej. Przez ostatnią dekadę odstraszała ich, niczym kelpia. Kiedy miała lat dwadzieścia - jej niedostępność była niemal obiektem pożądania. Dziś była widziana jako stara panna, a to nader ją kuło, choć niczego tak gorąco pragnęła nie dać się zamknąć w okowach małżeństwa.
-Jego? - powtórzyła za nim głucho, gdy przełknęła już ślimaka. Nie był tak tragiczny jak sądziła. Uniosła jasne brwi, a błękitne spojrzenie skupiło się na wymęczonej twarzy Rosiera - Opowiedz mi więc, co mnie ominęło. Muszę wiedzieć. Chcę wiedzieć - odrzekła mu spokojnie, choć wewnątrz czuła narastające podniecenie.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Obserwował ją z subtelnym rozbawieniem rozświetlającym gorycz gorzkiej chwili, wciąż czuł się źle. Bolały go kości, a mętne myśli nie potrafiły pozwolić mu na dłuższą koncentrację; pulsujący ból głowy zaczynał słabnąć, eliksir uśmierzający ból, który wypił krótko po przebudzeniu - pozostawiony przez żonę - najwyraźniej z wolna zaczynał działać. Srebrne sztuczce pozwoliły mu opróżnić ślimaczą skorupkę i skosztować zakąski, sycącej doskonałą harmonią smaków. Oparł się wygodniej o tylne siedzisko, częstując się kolejną skorupką, właściwie od niechcenia. Był głodny, ale czuł się tak źle, że wcale nie miał ochoty tego głodu zaspokajać.
- Daphne - westchnął na jej kpinę wciąż z lekkim rozbawieniem. - Złość piękności szkodzi, wiesz dobrze, że powinnaś na to uważać. - Nie powinna, wciąż była piękna; jej chłodna uroda magnetycznie przyciągała odważniejsze spojrzenia - zimna jak lód, o cerze bladej jak śnieg i włosach błyszczących jak mróz. Królowa zimy. Nie odmówił sobie jednak tej drobnej uszczypliwości, pozostając w temacie wcześniej poruszonym przez przyjaciółkę. - To, że się ożeniłem, nie znaczy jeszcze, że utraciłem tobą zainteresowanie - którego nigdy nie miałem, platoniczna relacja nie mogła wziąć się znikąd. - Czyżby matka przedstawiła ci wreszcie odpowiedniego kawalera? - Bawił go fakt, że dorosła kobieta zmuszona była zachowywać się jak nastolatka, była w wieku, w którą już dawno powinni przestać ją ciągnąć do ślubu na siłę. Bawiła go też wizja samej zamężnej Daphne - z mężczyzną wziętym pod buta, trzymanym na łańcuchu i szczekającym tylko wtedy, kiedy ona na to pozwoli - nie bardzo potrafił wyobrazić sobie odwrotną sytuację, ale przecież świat często go zadziwiał. Jej złość go zaintrygowała - coś, co było w stanie poruszyć milczący ocean, wydawało się przynajmniej warte uwagi.
Zbył milczeniem jej oburzone pytanie, koncentrując wzrok na ślimaku leniwie wyciąganym z muszli; bez emocji, sam nie był pewien, co się właściwie wtedy wydarzyło. Dostał kielich - i rozkaz wypicia zawartości, a tylko głupiec kwestionowałby rozkazy otrzymane od niego. Wciąż w milczeniu skinął głową, nie odmawiał Evandrze ani bystrego umysłu, ani urody. I nie zamierzał nigdy żenić się z inną kobietą niż ona.
- Na szczęście jest też dość bystra, by uświadomić sobie konsekwencje podobnego zachowania - stwierdził wciąż bez emocji, chłodno, kalkulując, na ile Daphne mogła mieć rację. Tak, nie miał najmniejszych szans wyczuć w swoim kielichu trucizny - gdyby tylko chciała, położyłaby go trupem na miejscu. Prawdopodobnie i na pewno, ale trup Tristana Rosiera byłby dość cennym trupem i istniała mała szansa, że nikt by tej trucizny w jego ciele nie wykrył. Jego rodzina nie odpuściłaby takiej krzywdy, Evandra zostałaby zniszczona - najpierw w przenośni, potem dosłownie. Nie była ani impulsywna ani lekkomyślna, nie zrobi tego, na dłużej zatrzymał wzrok na twarzy czarownicy, upewniając się, czy ta rozumie, co miał na myśli - rozumiała z pewnością. Chciała tego, czy nie, stając się żoną, stanie się również podległa na wielu płaszczyznach. - Nie zaszkodzi - mruknął jednak znów od niechcenia, mała fiolka trzymana przezornie w nocnej szafce ostatecznie nie zajmie dużo miejsca. Ujął kielich wina, zatapiając usta w burgundzie alkoholu o przyjemnym, wytrawnym aromacie - z lekkim mimowolnym zawahaniem. Trwającym tylko przez chwilę, gdyby chciała go zabić, zabiłaby go parę dni temu, kiedy i tak leżał bez życia. - Będę poruszony - odparł na jej słowa, ostrożnie je warząc, na jego ustach grymas został zastąpiony przez ten sam złośliwy wilczy uśmiech. - Wielka szkoda, że nie będę mógł zrobić tego samego. - Patrzył w jej oczy, wypatrując reakcji; całe życie drażnił się ze zwierzętami. Zwykle miały łuski i olbrzymie skrzydła, ale wilki bywały od nich bardziej zapalczywe i nie mniej imponujące. Ślub Daphne - najprawdopodobniej nigdy się nie odbędzie.
- Czarny Pan poddał nas próbie - podjął w końcu, odkładając na bok niepoważne tematy. Daphne musiała to wiedzieć. Musiała wiedzieć, co ją ominęło... ale i komu winna była teraz posłuszeństwo. - Kazał przynieść sobie krew czarodzieja, czaszkę mugola i krew jednorożca. - Wbrew pozorom najokrutniejsze było to ostatnie - każdy wiedział, co grozi czarodziejom mordującym jednorożce, stworzenia niewinne, zrodzone z czystego dobra. Niedookreślona, budząca grozę klątwa, utrata własnej duszy. Dla niego, poświęcenie wszystkiego. - Tym, którzy podołali... A, daj wiarę, stanęło nas przed nim niewielu - nie musiał przechwalać się własnymi dokonaniami - subtelne wspomnienie, że był pośród nich wydawało mu się wystarczające. - Wyniósł do rangi najwierniejszych. Naznaczył nas na zawsze, nazywając śmierciożercami - zawahał się - to, co stało się wtedy w piwnicach Wywerny, stało się między nimi, nie powinien zdradzać zbyt wiele. - Nie wolno mi o tym mówić - stwierdził z zastanowieniem, odkładając na stolik kielich wina, żeby zwolnić rękę - i podciągnąć rękaw szaty nad lewym przedramieniem, gdzie wił się tatuaż czarnego węża jak język wysuwający się spomiędzy szczęk szczerzącej się czaszki. Ten znak - Daphne musiała zapamiętać, odsłonił go przed nią - niemal zlewał się ze starą rozległą blizną po oparzeniu, której nabawił się przed wieloma laty przy smoczym ogniu. - Nigdy więcej nie powinnaś wyjeżdżać na tak długo.
- Daphne - westchnął na jej kpinę wciąż z lekkim rozbawieniem. - Złość piękności szkodzi, wiesz dobrze, że powinnaś na to uważać. - Nie powinna, wciąż była piękna; jej chłodna uroda magnetycznie przyciągała odważniejsze spojrzenia - zimna jak lód, o cerze bladej jak śnieg i włosach błyszczących jak mróz. Królowa zimy. Nie odmówił sobie jednak tej drobnej uszczypliwości, pozostając w temacie wcześniej poruszonym przez przyjaciółkę. - To, że się ożeniłem, nie znaczy jeszcze, że utraciłem tobą zainteresowanie - którego nigdy nie miałem, platoniczna relacja nie mogła wziąć się znikąd. - Czyżby matka przedstawiła ci wreszcie odpowiedniego kawalera? - Bawił go fakt, że dorosła kobieta zmuszona była zachowywać się jak nastolatka, była w wieku, w którą już dawno powinni przestać ją ciągnąć do ślubu na siłę. Bawiła go też wizja samej zamężnej Daphne - z mężczyzną wziętym pod buta, trzymanym na łańcuchu i szczekającym tylko wtedy, kiedy ona na to pozwoli - nie bardzo potrafił wyobrazić sobie odwrotną sytuację, ale przecież świat często go zadziwiał. Jej złość go zaintrygowała - coś, co było w stanie poruszyć milczący ocean, wydawało się przynajmniej warte uwagi.
Zbył milczeniem jej oburzone pytanie, koncentrując wzrok na ślimaku leniwie wyciąganym z muszli; bez emocji, sam nie był pewien, co się właściwie wtedy wydarzyło. Dostał kielich - i rozkaz wypicia zawartości, a tylko głupiec kwestionowałby rozkazy otrzymane od niego. Wciąż w milczeniu skinął głową, nie odmawiał Evandrze ani bystrego umysłu, ani urody. I nie zamierzał nigdy żenić się z inną kobietą niż ona.
- Na szczęście jest też dość bystra, by uświadomić sobie konsekwencje podobnego zachowania - stwierdził wciąż bez emocji, chłodno, kalkulując, na ile Daphne mogła mieć rację. Tak, nie miał najmniejszych szans wyczuć w swoim kielichu trucizny - gdyby tylko chciała, położyłaby go trupem na miejscu. Prawdopodobnie i na pewno, ale trup Tristana Rosiera byłby dość cennym trupem i istniała mała szansa, że nikt by tej trucizny w jego ciele nie wykrył. Jego rodzina nie odpuściłaby takiej krzywdy, Evandra zostałaby zniszczona - najpierw w przenośni, potem dosłownie. Nie była ani impulsywna ani lekkomyślna, nie zrobi tego, na dłużej zatrzymał wzrok na twarzy czarownicy, upewniając się, czy ta rozumie, co miał na myśli - rozumiała z pewnością. Chciała tego, czy nie, stając się żoną, stanie się również podległa na wielu płaszczyznach. - Nie zaszkodzi - mruknął jednak znów od niechcenia, mała fiolka trzymana przezornie w nocnej szafce ostatecznie nie zajmie dużo miejsca. Ujął kielich wina, zatapiając usta w burgundzie alkoholu o przyjemnym, wytrawnym aromacie - z lekkim mimowolnym zawahaniem. Trwającym tylko przez chwilę, gdyby chciała go zabić, zabiłaby go parę dni temu, kiedy i tak leżał bez życia. - Będę poruszony - odparł na jej słowa, ostrożnie je warząc, na jego ustach grymas został zastąpiony przez ten sam złośliwy wilczy uśmiech. - Wielka szkoda, że nie będę mógł zrobić tego samego. - Patrzył w jej oczy, wypatrując reakcji; całe życie drażnił się ze zwierzętami. Zwykle miały łuski i olbrzymie skrzydła, ale wilki bywały od nich bardziej zapalczywe i nie mniej imponujące. Ślub Daphne - najprawdopodobniej nigdy się nie odbędzie.
- Czarny Pan poddał nas próbie - podjął w końcu, odkładając na bok niepoważne tematy. Daphne musiała to wiedzieć. Musiała wiedzieć, co ją ominęło... ale i komu winna była teraz posłuszeństwo. - Kazał przynieść sobie krew czarodzieja, czaszkę mugola i krew jednorożca. - Wbrew pozorom najokrutniejsze było to ostatnie - każdy wiedział, co grozi czarodziejom mordującym jednorożce, stworzenia niewinne, zrodzone z czystego dobra. Niedookreślona, budząca grozę klątwa, utrata własnej duszy. Dla niego, poświęcenie wszystkiego. - Tym, którzy podołali... A, daj wiarę, stanęło nas przed nim niewielu - nie musiał przechwalać się własnymi dokonaniami - subtelne wspomnienie, że był pośród nich wydawało mu się wystarczające. - Wyniósł do rangi najwierniejszych. Naznaczył nas na zawsze, nazywając śmierciożercami - zawahał się - to, co stało się wtedy w piwnicach Wywerny, stało się między nimi, nie powinien zdradzać zbyt wiele. - Nie wolno mi o tym mówić - stwierdził z zastanowieniem, odkładając na stolik kielich wina, żeby zwolnić rękę - i podciągnąć rękaw szaty nad lewym przedramieniem, gdzie wił się tatuaż czarnego węża jak język wysuwający się spomiędzy szczęk szczerzącej się czaszki. Ten znak - Daphne musiała zapamiętać, odsłonił go przed nią - niemal zlewał się ze starą rozległą blizną po oparzeniu, której nabawił się przed wieloma laty przy smoczym ogniu. - Nigdy więcej nie powinnaś wyjeżdżać na tak długo.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Uwadze alchemiczki nie umknął ból, który cieniem przemykał po twarzy Rosiera, kiedy się poruszał. Nieśpiesznie, nieco pokracznie, jakby każdy ruch sprawiał mu trudność. Nie uczyniła jednak nic, by mu w tym ulżyć. Nie była ani uzdrowicielką, ani jego małżonką. Przejawiła już dość troski o stan jego zdrowia, a nazbyt opiekuńcze zachowanie nie było do Daphne podobne. Był mężczyzną. Silnym, niezłomnym czarnoksiężnikiem, nie sądziła więc, by nawet pragnął odnaleźć u niej podobnych gestów. Nie wyglądało to na stan agonalny, kobieta więc porzuciła ten temat, że Tristan prędko wróci do pełni sił - miał wszak dobrą opiekę.
- To naprawdę czarujące, Tristanie, a wiesz dobrze, że nie potrafię oprzeć się Twemu urokowi, lecz zachodzę w głowę - czy powinnam już omdleć w Twoich ramionach, czy zaczekać na poemat? - głos Daphne przesączony był do cna ironia, a usta rozciągnęły się w jadowitym uśmiechu. W jego obecności nie potrafiła powstrzymać drobnych złośliwości, jakich również i on jej nie szczędził: mogli sobie jednak na to pozwolić. O ile żadne nie posunęło się zbyt daleko, każde słowo popadało w niepamięć i nie miało wpływu na to, co ich łączyło. Porozumienie i zaufanie. Ona nie widziała w nim mężczyzny, a on w niej kobiety w romantycznym tych słów aspekcie. Tymi słowami dotknął jednak czulszej struny; od kilku miesięcy prześladowała ją myśl o starzejącej się skórze - zdecydowała się nawet ograniczyć doskonale wystudiowane uśmiechy do absolutnego minimum - Najwidoczniej uważa, że sir Brian Bulstrode to moja ostania deska ratunku - odrzekła mu z cichym westchnięciem, skoro nie porzucił tego tematu - Prędzej jednak skonam, niż ujrzysz mnie przy ślubnym ołtarzu z tym człowiekiem - nie ukrywała nawet swojego niesmaku i niezadowolenia. Nie była jeszcze aż tak s t a r a, by próbować swatać ją z tak słabą jednostką. Pan ojciec wciąż nie przyłożył do tego swej ręki i była mu za to wdzięczna: chociaż on wykazywał się, w jej mniemaniu, rozsądkiem. Daphne Rowle nie była stworzona do bycia żoną i wierzyła, że w końcu i krewni to dostrzegają, bo dotychczas wykazywali się w tym względzie ślepotą.
W głębi ducha sama dziwiła się Bulstrodowi - sądziła, że powszechnie znanym faktem jest, że życie z nią byłoby udręką. Była zimna jak lód, obojętna i beznamiętna, a żona winna być ciepła i miękka - inferius sprawdziłby się lepiej w tej roli, niż ona.
- Nie zamykaj jej w złotej klatce, a najpewniej tego nie uczyni - odparła z nagłą powagą. Znała Rosiera. Nie od roku, nie dwóch lat lat, nie trzech, lecz wielu. Sięgała pamięcią do momentu, kiedy zawrzało w nim uczucie do urokliwej półwili z wyspy Wright, o której nie mógł zapomnieć. Słuchała go, jeśli tylko zechciał mówić, lecz nigy nie zdołała do końca tego pojąć. Nie rozumiała prawdziwego uczucia. Nie była do tego zdolna. Sądziła, że Lestrangówna stanie się jego słabością, lecz był nim raczej jej brak. Dostał to czego pragnął, a ciekawość Daphne budziła myśl, czy uczucie w Rosierze nie ostygnie. Na przestrzeni lat obserwowała jego salonowy flirt i zainteresowanie kobietami, nie dość uważnie, by pamiętać ich imiona, lecz dosyć, by mieć świadomość, że szybko się nudził. Z jego opowieści lady Evandra zdawała się jednak być kobietą niezwykłą (sądziła, że wiele historii było nieco ubarwionych jego fantazjami czy wyobraźnią, lecz jednako nie wątpiła w jego rozsądek) - a takie kobiety nie potrafią żyć na uwięzi. W mniemaniu Daphne tylko bezwolne gęsi czuły się w małżeństwie komfortowo: kobieta inteligentna pragnęła decydować o sobie.
-Już dość, Rosier - wyrzekła stanowczo, obdarzając go przeciągłym spojrzeniem. Spod szczypiec wyślizgnął się jej ślimak, gdy próbowała wydobyć jego wnętrze - Wcale tego nie prawdę, wiesz o tym - próżno doszukiwał się w spojrzeniu alchemiczki złości. Usilnie ją irytował, owszem, lecz chciała uciąć ten temat - choć sama go zaczęła - mając dość już uwag od wszystkich innych. Wciąż o tym samym. Jakby wyłącznie obrączka na palcu, czy też jej bak definiował ją jako czarownicę.
Byłaby rada, gdyby ów ślub nie odbył się wcale. Nigdy i nigdzie. Wilk potrzebował swego stada, lecz ona była rzadką, samotną jednostką, która chadzała własną ścieżką.
-Próbie... - powtórzyła za nim. Ślimaki na jej talerzu pozostały nietknięte, zdążył ostygnąć, nim wysłuchała go do końca.
A słuchała go z uwagą.
Na jej twarzy nie malował się żaden wyraz. Pusta, beznamiętna matka.
W duchu rozpętało się piekło. Piekło, któremu sama była sobie winna. To zazdrość wzbudzała jego płomienie. Bezbrzeżna, okrutna zazdrość, że nie było jej wśród tych, których Czarny Pan wyniósł ponad innych sług. Czuła wściekłość na samą siebie. Rosier nie był niczemu winny, lecz padł pierwszą ofiarą - ściągnęła usta w wąską kreskę, a oczy zmrużyła wściekle, jakby pragnęła kogoś zaatakować. Czyniła to w duchu, wyrzucając sobie glupotę: uważała się w tym momencie za najgłupszą z głupców i największą przegraną.
Trwała u boku Czarnego Pana wszystkie swe lata szkolne. Była mu posłuszna, oddawała się jego naukom w pełni, zatracała własną duszę w czarnej magii, czyniła wszystko, by był z niej zadowolony, także i po ukończeniu Hogwartu. Tom Riddle zniknął, a ona pozostała mu wierna i kiedy powrócił jako Czarny Pan stawiła się u jego boku, gotowa by służyć mu lojalnie. Także i Anglię opuściła z chęci dobrej służby, odnalezienia klucza do potęgi, która była Jemu należna.
Nie mogła powiedzieć, że czuła się... niedoceniona? Kimże była, by móc sądzić, ze wie lepiej od Czarnego Pana?
Czuła żal. Do samej siebie.
-Mogłeś mnie wezwać - powiedziała w końcu, swoim doskonale wystudiowanym zimnym głosem, nie pozwalając wyrzutowi przebrzmieć - Jeśli zakazał Ci o tym mówić, to nie mów. Nigdy.
Pragnęła wiedzieć. Och, niczego tak w tym momencie nie pragnęła jak tylko dowiedzieć się więcej, jeszcze więcej, lecz lojalność była weń silnie zakorzeniona. Jeśli Czarny Pan nie chciała by wiedziała - nie powinna wiedzieć.
Błękitne spojrzenie z uwagą przestudiowało tatuaż na przedramieniu Tristana. Symbol jego służby, jego przewagi nad innymi Rycerzami Walpurgii, jego potęgi - a czym wyobraźni widziała tę czaszkę na własnej ręce.
- To naprawdę czarujące, Tristanie, a wiesz dobrze, że nie potrafię oprzeć się Twemu urokowi, lecz zachodzę w głowę - czy powinnam już omdleć w Twoich ramionach, czy zaczekać na poemat? - głos Daphne przesączony był do cna ironia, a usta rozciągnęły się w jadowitym uśmiechu. W jego obecności nie potrafiła powstrzymać drobnych złośliwości, jakich również i on jej nie szczędził: mogli sobie jednak na to pozwolić. O ile żadne nie posunęło się zbyt daleko, każde słowo popadało w niepamięć i nie miało wpływu na to, co ich łączyło. Porozumienie i zaufanie. Ona nie widziała w nim mężczyzny, a on w niej kobiety w romantycznym tych słów aspekcie. Tymi słowami dotknął jednak czulszej struny; od kilku miesięcy prześladowała ją myśl o starzejącej się skórze - zdecydowała się nawet ograniczyć doskonale wystudiowane uśmiechy do absolutnego minimum - Najwidoczniej uważa, że sir Brian Bulstrode to moja ostania deska ratunku - odrzekła mu z cichym westchnięciem, skoro nie porzucił tego tematu - Prędzej jednak skonam, niż ujrzysz mnie przy ślubnym ołtarzu z tym człowiekiem - nie ukrywała nawet swojego niesmaku i niezadowolenia. Nie była jeszcze aż tak s t a r a, by próbować swatać ją z tak słabą jednostką. Pan ojciec wciąż nie przyłożył do tego swej ręki i była mu za to wdzięczna: chociaż on wykazywał się, w jej mniemaniu, rozsądkiem. Daphne Rowle nie była stworzona do bycia żoną i wierzyła, że w końcu i krewni to dostrzegają, bo dotychczas wykazywali się w tym względzie ślepotą.
W głębi ducha sama dziwiła się Bulstrodowi - sądziła, że powszechnie znanym faktem jest, że życie z nią byłoby udręką. Była zimna jak lód, obojętna i beznamiętna, a żona winna być ciepła i miękka - inferius sprawdziłby się lepiej w tej roli, niż ona.
- Nie zamykaj jej w złotej klatce, a najpewniej tego nie uczyni - odparła z nagłą powagą. Znała Rosiera. Nie od roku, nie dwóch lat lat, nie trzech, lecz wielu. Sięgała pamięcią do momentu, kiedy zawrzało w nim uczucie do urokliwej półwili z wyspy Wright, o której nie mógł zapomnieć. Słuchała go, jeśli tylko zechciał mówić, lecz nigy nie zdołała do końca tego pojąć. Nie rozumiała prawdziwego uczucia. Nie była do tego zdolna. Sądziła, że Lestrangówna stanie się jego słabością, lecz był nim raczej jej brak. Dostał to czego pragnął, a ciekawość Daphne budziła myśl, czy uczucie w Rosierze nie ostygnie. Na przestrzeni lat obserwowała jego salonowy flirt i zainteresowanie kobietami, nie dość uważnie, by pamiętać ich imiona, lecz dosyć, by mieć świadomość, że szybko się nudził. Z jego opowieści lady Evandra zdawała się jednak być kobietą niezwykłą (sądziła, że wiele historii było nieco ubarwionych jego fantazjami czy wyobraźnią, lecz jednako nie wątpiła w jego rozsądek) - a takie kobiety nie potrafią żyć na uwięzi. W mniemaniu Daphne tylko bezwolne gęsi czuły się w małżeństwie komfortowo: kobieta inteligentna pragnęła decydować o sobie.
-Już dość, Rosier - wyrzekła stanowczo, obdarzając go przeciągłym spojrzeniem. Spod szczypiec wyślizgnął się jej ślimak, gdy próbowała wydobyć jego wnętrze - Wcale tego nie prawdę, wiesz o tym - próżno doszukiwał się w spojrzeniu alchemiczki złości. Usilnie ją irytował, owszem, lecz chciała uciąć ten temat - choć sama go zaczęła - mając dość już uwag od wszystkich innych. Wciąż o tym samym. Jakby wyłącznie obrączka na palcu, czy też jej bak definiował ją jako czarownicę.
Byłaby rada, gdyby ów ślub nie odbył się wcale. Nigdy i nigdzie. Wilk potrzebował swego stada, lecz ona była rzadką, samotną jednostką, która chadzała własną ścieżką.
-Próbie... - powtórzyła za nim. Ślimaki na jej talerzu pozostały nietknięte, zdążył ostygnąć, nim wysłuchała go do końca.
A słuchała go z uwagą.
Na jej twarzy nie malował się żaden wyraz. Pusta, beznamiętna matka.
W duchu rozpętało się piekło. Piekło, któremu sama była sobie winna. To zazdrość wzbudzała jego płomienie. Bezbrzeżna, okrutna zazdrość, że nie było jej wśród tych, których Czarny Pan wyniósł ponad innych sług. Czuła wściekłość na samą siebie. Rosier nie był niczemu winny, lecz padł pierwszą ofiarą - ściągnęła usta w wąską kreskę, a oczy zmrużyła wściekle, jakby pragnęła kogoś zaatakować. Czyniła to w duchu, wyrzucając sobie glupotę: uważała się w tym momencie za najgłupszą z głupców i największą przegraną.
Trwała u boku Czarnego Pana wszystkie swe lata szkolne. Była mu posłuszna, oddawała się jego naukom w pełni, zatracała własną duszę w czarnej magii, czyniła wszystko, by był z niej zadowolony, także i po ukończeniu Hogwartu. Tom Riddle zniknął, a ona pozostała mu wierna i kiedy powrócił jako Czarny Pan stawiła się u jego boku, gotowa by służyć mu lojalnie. Także i Anglię opuściła z chęci dobrej służby, odnalezienia klucza do potęgi, która była Jemu należna.
Nie mogła powiedzieć, że czuła się... niedoceniona? Kimże była, by móc sądzić, ze wie lepiej od Czarnego Pana?
Czuła żal. Do samej siebie.
-Mogłeś mnie wezwać - powiedziała w końcu, swoim doskonale wystudiowanym zimnym głosem, nie pozwalając wyrzutowi przebrzmieć - Jeśli zakazał Ci o tym mówić, to nie mów. Nigdy.
Pragnęła wiedzieć. Och, niczego tak w tym momencie nie pragnęła jak tylko dowiedzieć się więcej, jeszcze więcej, lecz lojalność była weń silnie zakorzeniona. Jeśli Czarny Pan nie chciała by wiedziała - nie powinna wiedzieć.
Błękitne spojrzenie z uwagą przestudiowało tatuaż na przedramieniu Tristana. Symbol jego służby, jego przewagi nad innymi Rycerzami Walpurgii, jego potęgi - a czym wyobraźni widziała tę czaszkę na własnej ręce.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Beznamiętnie rozbierał kolejnego ślimaka, wyciągając jadalną zawartość ze skorupki, zwinnie i bez wysiłku manewrując wokół niego wymyślnymi sztućcami, z westchnieniem - mimo bólu - kręcąc przecząco głową; zacisnął zęby, nie powinien poruszać się tak nagle - coś nagle mocno zapiekło go w szyi, musiał przymknąć powieki i opaść w fotel rezygnując z jedzenia - z żołądek wciąż domagał się jedzenia.
- Już - odpowiedział usłużnie, dzieląc się z przyjaciółką życiową radą. Kobiety powinny wiedzieć takie rzeczy. - Poemat jest nagrodą, nie zachętą, nikt nie lubi pracować na darmo - Dawno minęły czasy, gdy obdarowywał kochanki wierszami; miał inne przymioty, które przyciągały ku niemu kobiety i nadmierny wysiłek wydawał się w tym względzie niepotrzebną stratą czasu. Z większością z nich nie łączyła go żadna emocjonalna więź, wbrew słowom, którymi często żarliwie zapewniał o czymś zgoła odmiennym. Lubił chwilowe przyjemności, hedonistyczne żądze, lubił kobiety. I nieszczęśliwie dla nich - one lubiły jego. Tchnięty namiętnością był w stanie obdarować swoim nieimprowizowanym wierszem te, które naprawdę zawładnęły jego myślą. Nie spotkał ich w życiu wiele, jedną z nich była Isolda - której zmiażdżone, zakrwawione szczątki za kilka dni wyrzuci wraz ze szkłem na środek ulicy Pokątnej. Łatwo się zniechęcał i szybko się nudził, to prawda - a potem zwykle nie chował sentymentów. - Bulstrode - powtórzył po niej, zaskakujące, że akurat teraz pomyślał o Isoldzie - wiedział już, że ją zamorduje, rozkaz padł parę dni temu. - Jestem pewien, że byśmy się polubili - uznał z zastanowieniem, gdy kącik jego ust uniósł się lekko złośliwie ku górze. - Kiedy nas zapoznasz oficjalnie? - Musiała rozpoznać to spojrzenie, rozbawione, wyzłośliwione, cała ta sytuacja bawiła go niemożebnie. - Nieoficjalnie jakiś czas temu dostałem od niego list, w którym zapytał mnie o charakter naszej znajomości. Szkoda by było, gdyby opacznie odczytał moje intencje. - Wielka, swoją odpowiedź przemilczał; Daphne znała go dość długo, by móc się domyślić, że Tristan podobnej okazji na zabawę nie przepuści. Jego własna reputacja nieszczególnie go interesowała - mężczyznom zawsze wybaczano więcej, a on był Rosierem. Daphne wiedziała, że narażała własną, spędzając z nim tyle czasu w samotności. Przetrzymując ból, sięgnął znów po wino, alkohol go uśmierzał, sprawiał, że wszystko wydawało się prostsze - wypił za mało.
- Szanuję twoją niezależność, Daphne - odparł spokojnie, zamyślając się nad jej słowy - złota klatka brzmiała może nieco pejoratywnie, ale była odpowiednim opisem stosunków panujących w małżeństwie. Złota klatka będzie istnieć, nie miał co do tego wątpliwości, jej wielkość będzie zaś zależna od posłuszeństwa samej Evandry. - Ale nie prosiłem cię o małżeńskie rady - Wymagał od kobiet posłuszeństwa. Był lordem, mężczyzną, najstarszym w swoim pokoleniu potomkiem Rosierów - nie miał zamiaru pozwolić obrażać siebie, jako mężczyznę, przez krnąbrną kobietę. Sam wszak dość się nadrwił z tych, którzy w takiej sytuacji zostali postawieni - wbrew powszechnej opinii pozycja w małżeństwie nie była trudna tylko dla kobiety. To mężczyzna był oceniany jako pierwszy - pod kątem tego, czy nad rodziną potrafi zapanować. Jeśli nie jest w stanie władać własną żoną - czy potrafiłby władać kimkolwiek innym? Każdego dało się zniszczyć, zniewolić, ale patrzył na to jako na ostateczność: wierzył, że Evandra rzeczywiście była mądra i szybko odnajdzie się w nowej rzeczywistości, rozumiejąc łączące ich stosunki. Wierzył, że kobieta inteligentna rozumie, jak działało społeczeństwo i ilu wyrzeczeń wymagał szlachecki tytuł - oraz podtrzymanie szlachetnej tradycji. Był szowinistą, konserwatywnym tradycjonalistą, poglądy jego i Daphne rozmijały się w tej kwestii całkowicie.
Z rozbawieniem znów przymknął powieki, tym razem jej wysłuchując - i ucinając rozpoczęty przez nią temat. Wiedział, że nie chciała wyjść za mąż - nawet, jeśli sam uważał, że miała już za dużo lat na podobny bunt. Przemilczał to jednak, zgodnie z jej wolą. Daphne była jak wilczyca, niezależna, silna, warcząca na każdego, kto odważy się podejść zbyt blisko - dostrzegał w tym specyficzne piękno. Ale był pewien, że każda ręka, która spróbuje zapiąć na jej szyi obrożę, zostanie odgryziona. Brzmiało jak wyzwanie - nie wątpił, że znajdzie się jeszcze wielu mężczyzn, którzy będą chcieli to wyzwanie podjąć.
Jego rękaw pozostał podwinięty, nie miał sił szarpnąć go z powrotem w dół - a pulsujący znak węża zdawał się płynąć wraz z błękitną krwią w żyłach. Złowieszczy, morderczy - już wkrótce zacznie budzić grozę większą, niż cokolwiek innego, niż imię tyrana Grindelwalda - był pewien, że jego moc była niczym w porównaniu z potęgą Czarnego Pana. Zastanowił się nad jej słowy całkiem poważnie, mógł ją wezwać. Mógł? Wszystko wydarzyło się szybko, nie był pewien, czy Daphne w ogóle zdążyłaby wrócić. Nie pomyślał też o tym - jej misja miała dla niej charakter priorytetowy, a on sam nie wiedział, jaką wagę miały ostatnie rozkazy Czarnego Pana. Nie te jedne ominęły lady Rowle.
- Nie wiedziałem, dokąd to zmierzało - odparł zgodnie z prawdą, pusto i beznamiętnie, ani się nie tłumaczył, ani nie usprawiedliwiał, przedstawiał suche fakty. - Nikt nie wiedział, Daphne. Tylko on. Sądzę, że na tym właśnie polegała próba. - Nie korzyści miały ich przyciągnąć, a wierność - i gotowość na wszystko. Daphne w swoim stylu odnalazła własną drogę, podążając nią samotnie i właśnie w ten sposób popełniła błąd. - Nadrobisz stracony czas, nie zmarnuj go. - I przygotuj się lepiej niż ja, wypuścił z ust powietrze, znów ogarniało go zmęczenie - odłożył pusty talerzyk na bok. Kiedy rozmawiali, Prymulka przywołała na stół więcej przystawek - talerz francuskich serów i cytrynową tartę na eleganckiej paterze. Zmarszczył lekko brew. - Nie smakują ci? - zdziwił się szczerze, dostrzegając nietknięty przez nią poczęstunek.
- Już - odpowiedział usłużnie, dzieląc się z przyjaciółką życiową radą. Kobiety powinny wiedzieć takie rzeczy. - Poemat jest nagrodą, nie zachętą, nikt nie lubi pracować na darmo - Dawno minęły czasy, gdy obdarowywał kochanki wierszami; miał inne przymioty, które przyciągały ku niemu kobiety i nadmierny wysiłek wydawał się w tym względzie niepotrzebną stratą czasu. Z większością z nich nie łączyła go żadna emocjonalna więź, wbrew słowom, którymi często żarliwie zapewniał o czymś zgoła odmiennym. Lubił chwilowe przyjemności, hedonistyczne żądze, lubił kobiety. I nieszczęśliwie dla nich - one lubiły jego. Tchnięty namiętnością był w stanie obdarować swoim nieimprowizowanym wierszem te, które naprawdę zawładnęły jego myślą. Nie spotkał ich w życiu wiele, jedną z nich była Isolda - której zmiażdżone, zakrwawione szczątki za kilka dni wyrzuci wraz ze szkłem na środek ulicy Pokątnej. Łatwo się zniechęcał i szybko się nudził, to prawda - a potem zwykle nie chował sentymentów. - Bulstrode - powtórzył po niej, zaskakujące, że akurat teraz pomyślał o Isoldzie - wiedział już, że ją zamorduje, rozkaz padł parę dni temu. - Jestem pewien, że byśmy się polubili - uznał z zastanowieniem, gdy kącik jego ust uniósł się lekko złośliwie ku górze. - Kiedy nas zapoznasz oficjalnie? - Musiała rozpoznać to spojrzenie, rozbawione, wyzłośliwione, cała ta sytuacja bawiła go niemożebnie. - Nieoficjalnie jakiś czas temu dostałem od niego list, w którym zapytał mnie o charakter naszej znajomości. Szkoda by było, gdyby opacznie odczytał moje intencje. - Wielka, swoją odpowiedź przemilczał; Daphne znała go dość długo, by móc się domyślić, że Tristan podobnej okazji na zabawę nie przepuści. Jego własna reputacja nieszczególnie go interesowała - mężczyznom zawsze wybaczano więcej, a on był Rosierem. Daphne wiedziała, że narażała własną, spędzając z nim tyle czasu w samotności. Przetrzymując ból, sięgnął znów po wino, alkohol go uśmierzał, sprawiał, że wszystko wydawało się prostsze - wypił za mało.
- Szanuję twoją niezależność, Daphne - odparł spokojnie, zamyślając się nad jej słowy - złota klatka brzmiała może nieco pejoratywnie, ale była odpowiednim opisem stosunków panujących w małżeństwie. Złota klatka będzie istnieć, nie miał co do tego wątpliwości, jej wielkość będzie zaś zależna od posłuszeństwa samej Evandry. - Ale nie prosiłem cię o małżeńskie rady - Wymagał od kobiet posłuszeństwa. Był lordem, mężczyzną, najstarszym w swoim pokoleniu potomkiem Rosierów - nie miał zamiaru pozwolić obrażać siebie, jako mężczyznę, przez krnąbrną kobietę. Sam wszak dość się nadrwił z tych, którzy w takiej sytuacji zostali postawieni - wbrew powszechnej opinii pozycja w małżeństwie nie była trudna tylko dla kobiety. To mężczyzna był oceniany jako pierwszy - pod kątem tego, czy nad rodziną potrafi zapanować. Jeśli nie jest w stanie władać własną żoną - czy potrafiłby władać kimkolwiek innym? Każdego dało się zniszczyć, zniewolić, ale patrzył na to jako na ostateczność: wierzył, że Evandra rzeczywiście była mądra i szybko odnajdzie się w nowej rzeczywistości, rozumiejąc łączące ich stosunki. Wierzył, że kobieta inteligentna rozumie, jak działało społeczeństwo i ilu wyrzeczeń wymagał szlachecki tytuł - oraz podtrzymanie szlachetnej tradycji. Był szowinistą, konserwatywnym tradycjonalistą, poglądy jego i Daphne rozmijały się w tej kwestii całkowicie.
Z rozbawieniem znów przymknął powieki, tym razem jej wysłuchując - i ucinając rozpoczęty przez nią temat. Wiedział, że nie chciała wyjść za mąż - nawet, jeśli sam uważał, że miała już za dużo lat na podobny bunt. Przemilczał to jednak, zgodnie z jej wolą. Daphne była jak wilczyca, niezależna, silna, warcząca na każdego, kto odważy się podejść zbyt blisko - dostrzegał w tym specyficzne piękno. Ale był pewien, że każda ręka, która spróbuje zapiąć na jej szyi obrożę, zostanie odgryziona. Brzmiało jak wyzwanie - nie wątpił, że znajdzie się jeszcze wielu mężczyzn, którzy będą chcieli to wyzwanie podjąć.
Jego rękaw pozostał podwinięty, nie miał sił szarpnąć go z powrotem w dół - a pulsujący znak węża zdawał się płynąć wraz z błękitną krwią w żyłach. Złowieszczy, morderczy - już wkrótce zacznie budzić grozę większą, niż cokolwiek innego, niż imię tyrana Grindelwalda - był pewien, że jego moc była niczym w porównaniu z potęgą Czarnego Pana. Zastanowił się nad jej słowy całkiem poważnie, mógł ją wezwać. Mógł? Wszystko wydarzyło się szybko, nie był pewien, czy Daphne w ogóle zdążyłaby wrócić. Nie pomyślał też o tym - jej misja miała dla niej charakter priorytetowy, a on sam nie wiedział, jaką wagę miały ostatnie rozkazy Czarnego Pana. Nie te jedne ominęły lady Rowle.
- Nie wiedziałem, dokąd to zmierzało - odparł zgodnie z prawdą, pusto i beznamiętnie, ani się nie tłumaczył, ani nie usprawiedliwiał, przedstawiał suche fakty. - Nikt nie wiedział, Daphne. Tylko on. Sądzę, że na tym właśnie polegała próba. - Nie korzyści miały ich przyciągnąć, a wierność - i gotowość na wszystko. Daphne w swoim stylu odnalazła własną drogę, podążając nią samotnie i właśnie w ten sposób popełniła błąd. - Nadrobisz stracony czas, nie zmarnuj go. - I przygotuj się lepiej niż ja, wypuścił z ust powietrze, znów ogarniało go zmęczenie - odłożył pusty talerzyk na bok. Kiedy rozmawiali, Prymulka przywołała na stół więcej przystawek - talerz francuskich serów i cytrynową tartę na eleganckiej paterze. Zmarszczył lekko brew. - Nie smakują ci? - zdziwił się szczerze, dostrzegając nietknięty przez nią poczęstunek.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie była kobietą dla której pisze się wiersze. Sonety, wiersze białe, fraszki, wiesze stroficzne, czy też sylabiczne - wszystkie winno się dedykować kobietom, które słowa ujmowały za serca; przede wszystkim piękne, kobiece i liryczne - by były natchnieniem dla poezji. Nie czuła się liryczna, nie potrafiła nigdy zrozumieć piękna słowa tak jak Rosier: umysł miała zbyt praktyczny i skupiony na liczbach oraz empirycznym poznaniu. Język miała jednak cięty, lubiła więc nieco naigrywać się z owej pasji Tristana - choć wcale nie uważała jej za nic nie wartą. Sztuka była istotna, lecz nie w życiu Daphne Rowle.
- Och, doprawdy? Nie sądzę, abyście się polubili. Nie sądzę, abym to ja powinna poznawać Was oficjalnie, nie jestem jego narzeczoną - ciche syknięcie padło z jej ust, kiedy jeszcze nie podejrzewała, co będzie dalej. Dłoń w której trzymała sztuciec zamarła w bezruchu, a oczy otworzyły się szerzej - Co proszę?
Przez ułamek sekundy była szczerze zaskoczona, Rosier zbił ją z tropu, lecz za chwilę pojawiła się irytacja. Jak śmiał wypisywać takie rzeczy? Była zła, ba! Wściekła. Nie na Rosiera, choć doskonale wiedziała, że nie odpuściłby tak doskonałej rozrywki - lecz na owego głupca, który ośmielił się wetknąć nos w nieswoje sprawy. Nie obchodziło ją co myśli na temat jej częstych spotkań z lordem Dover; była świadoma, że wśród czarodziejskiej socjety niektórzy mogliby posądzać ją o romans z nim - lecz każdy kto miał nieprzyjemność obcowania z nią, zazwyczaj prędko pozbywał się podobnych podejrzeń. Pasowali do siebie jak pięść do nosa pod tym kątem.
- W końcu go otruję, a nie będzie Ci się więcej naprzykrzał, a tym bardziej mnie - odparła z nagłą lekkością, jak gdyby oznajmiała, że tego popołudnia ma zamiar wypić filiżankę herbaty z lady Nott.
Zamilkła. Nie prosił ją o małżeńskie rady, owszem. Nie miała ani kompetencji, ani doświadczenia, aby ich udzielać, to też było prawdą. Nowa lady Rosier zdawała się być inna, niż inne bezwolne gęsi, miała więc nadzieję... Właściwie na co? Na to, by Tristan Rosier popuścił jej okowy małżeństwa i pozwalał na wszystko? Dopóki on nie miał zamiaru nawracać ją na ścieżkę posłusznej żony, Daphne powściągała język na temat traktowania żon przez mężczyzn. Odwróciła spojrzenie i nie wypowiedziała się więcej w tym temacie.
Prędko o tym zapomniała. Myślami Daphne zawładnął żal, złość i wściekłość na samą siebie, które paliły ją od środka.
- Rozumiem - odrzekła gorzko - Nie mam prawa Cię winić. Winię tylko siebie - po cóż miałaby mu kłamać? Wiedziała, że zrozumie, że może rozebrać przed nim duszę.
Uniosła na Tristana roztargnione spojrzenie. Naprawdę pytał ją teraz o ślimaki?
- Skąd, są doskonałe - odrzekła bez chwili zawahania - Mam ochotę na deser - wcale nie miała ochoty, lecz kawałek cytrynowej tarty znalazł się na jej talerzyku... i osłodziła nieco tę gorzką chwilę.
- Och, doprawdy? Nie sądzę, abyście się polubili. Nie sądzę, abym to ja powinna poznawać Was oficjalnie, nie jestem jego narzeczoną - ciche syknięcie padło z jej ust, kiedy jeszcze nie podejrzewała, co będzie dalej. Dłoń w której trzymała sztuciec zamarła w bezruchu, a oczy otworzyły się szerzej - Co proszę?
Przez ułamek sekundy była szczerze zaskoczona, Rosier zbił ją z tropu, lecz za chwilę pojawiła się irytacja. Jak śmiał wypisywać takie rzeczy? Była zła, ba! Wściekła. Nie na Rosiera, choć doskonale wiedziała, że nie odpuściłby tak doskonałej rozrywki - lecz na owego głupca, który ośmielił się wetknąć nos w nieswoje sprawy. Nie obchodziło ją co myśli na temat jej częstych spotkań z lordem Dover; była świadoma, że wśród czarodziejskiej socjety niektórzy mogliby posądzać ją o romans z nim - lecz każdy kto miał nieprzyjemność obcowania z nią, zazwyczaj prędko pozbywał się podobnych podejrzeń. Pasowali do siebie jak pięść do nosa pod tym kątem.
- W końcu go otruję, a nie będzie Ci się więcej naprzykrzał, a tym bardziej mnie - odparła z nagłą lekkością, jak gdyby oznajmiała, że tego popołudnia ma zamiar wypić filiżankę herbaty z lady Nott.
Zamilkła. Nie prosił ją o małżeńskie rady, owszem. Nie miała ani kompetencji, ani doświadczenia, aby ich udzielać, to też było prawdą. Nowa lady Rosier zdawała się być inna, niż inne bezwolne gęsi, miała więc nadzieję... Właściwie na co? Na to, by Tristan Rosier popuścił jej okowy małżeństwa i pozwalał na wszystko? Dopóki on nie miał zamiaru nawracać ją na ścieżkę posłusznej żony, Daphne powściągała język na temat traktowania żon przez mężczyzn. Odwróciła spojrzenie i nie wypowiedziała się więcej w tym temacie.
Prędko o tym zapomniała. Myślami Daphne zawładnął żal, złość i wściekłość na samą siebie, które paliły ją od środka.
- Rozumiem - odrzekła gorzko - Nie mam prawa Cię winić. Winię tylko siebie - po cóż miałaby mu kłamać? Wiedziała, że zrozumie, że może rozebrać przed nim duszę.
Uniosła na Tristana roztargnione spojrzenie. Naprawdę pytał ją teraz o ślimaki?
- Skąd, są doskonałe - odrzekła bez chwili zawahania - Mam ochotę na deser - wcale nie miała ochoty, lecz kawałek cytrynowej tarty znalazł się na jej talerzyku... i osłodziła nieco tę gorzką chwilę.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Igraszki Daphne nie obchodziły go szczególnie, żeby nie powiedzieć - wcale, sądził, że kto nie rozumie poezji - nie rozumie świata. Nie była liryczna i dobrze o tym wiedział, być może dlatego nie doszukując się w niej interesującej go kobiecości: ciętość języka niewielu osób potrafiła przecięć jego własną, na złośliwości nie pozostawał dłużny, uwięziony w koronie własnej arogancji i przepełniony pychą, której nie podburzało właściwie nic. Praktyczność, życiowa rutyna, prostota - był zdecydowanie ponadto. Analityczny umysł lady Rowle był oczywiście bardzo przydatny w gronie rycerzy, ale przy spotkaniach towarzyskich wydawał mu się często niepotrzebną przeszkodą w drodze do zrozumienia. Zaśmiał się, obserwując jej z wolna otwierające się oczy - zaśmiał się z rozbawieniem, tak jak rozbawił go list tego człowieka. - Złość piękności szkodzi, Daphne - przypomniał jej już raz rzuconą dzisiaj frazę, lecz zaraz przestał się śmiać, bowiem powrócił do niego uciążliwy pulsujący ból głowy. Próba była ciężka, a przejście jej chwałą oraz powodem do dumy - skutki uboczne musiał znieść, nawet, jeśli to wcale nie miało być łatwe. - Martwisz się o mnie? - Kącik jego ust drżąco uniósł się lekko w górę w nie mniej rozbawionym uśmiechu. - Po raz pierwszy kobieta obiecuje mi usunąć kogoś, kto mi się naprzykrza. - Bulstrode obchodził go tyle, co zeszłoroczny śnieg - fakt, że planowała mord nieszczególnie go obszedł, ale nie byłby sobą, gdyby nie uczepił się tych kilku słów. - Nie chcesz tej profesji na stałe? Brzmi ekscytująco. - Nie, żeby nie był w stanie poradzić sobie sam, przeciwnie. Podobne przysługi od damy wydawały mu się na tyle orientalne, że chętnie rozsmakowałby się w nich na dobre. Umyślnie nadinterpretował jej słowa, z z rozkoszą wchodząc w ostry zakręt hiperboli; doskonale wiedział, że Daphne nie miała zamiaru zrobić tego dla niego, choć zaczął się zastanawiać nad tym, na ile chętnie Bulstrode miał zamiar rzeczywiście dać się otruć. Mimo wszystko - był synem jednego ze znamienitych dwudziestu ośmiu rodów. Nawet, jeśli z jednego z mniej imponujących pośród nich - lady Isolde zdążyła zabłysnąć swoim potencjałem jak spalona spadająca gwiazda.
- Nie bocz się na mnie - dodał lekko, podążając wzrokiem za jej odwróconą twarzą, gdy ustał temat małżeństwa i tego, jak winno ono wyglądać. Daphne miała na ten temat niecodzienne poglądy, ale Tristan nie miał zamiaru wprowadzać w swoje życie nagłej rewolucji - lubił mieć sytuację pod kontrolą. A niezależność oznaczała brak kontroli, podczas gdy brak kontroli doprowadzał wyłącznie do niekontrolowanej katastrofy. - Jeśli bardzo chcesz być częścią mojego małżeńskiego życia, dam ci popatrzeć na dziecko - Potrzymanie go byłoby zbyt dużą ekstrawagancją. Mogłaby je niechcący upuścić, a tego wszyscy woleliby uniknąć. Jego dom był jego królestwem, a w kompetencje władcy nikt nie powinien próbować wchodzić; nawet ona, a może zwłaszcza ona - i nie miał zamiaru na ten temat dyskutować. Obrzucił niedbałym spojrzeniem pusty talerzyk, czując, jak jego powieki niebezpiecznie opadały, zakrywając źrenice; posilił się, ale wciąż był zmęczony i potrzebował odpoczynku - bez wątpienia było to po nim widać.
- Wybacz - ozwał się więc w końcu, przecinając ciszę i zaciskając dłonie na podłokietnikach wygodnego, zdobionego fotela obitego miękkim jedwabiem haftowanym we francuskie ornamenty. - Powinienem odpocząć. Pomówimy innego dnia, kiedy słońce wzniesie się wyżej, a ja nabiorę sił. Dobrze mieć cię znowu w Anglii. - Wciąż wsparty o oparcie tyłem głowy obserwował, jak skrzat odprowadza alchemiczkę wgłąb ciemnego korytarza. Sam - usnął w miejscu, w którym zasiadł.
/zt x2
- Nie bocz się na mnie - dodał lekko, podążając wzrokiem za jej odwróconą twarzą, gdy ustał temat małżeństwa i tego, jak winno ono wyglądać. Daphne miała na ten temat niecodzienne poglądy, ale Tristan nie miał zamiaru wprowadzać w swoje życie nagłej rewolucji - lubił mieć sytuację pod kontrolą. A niezależność oznaczała brak kontroli, podczas gdy brak kontroli doprowadzał wyłącznie do niekontrolowanej katastrofy. - Jeśli bardzo chcesz być częścią mojego małżeńskiego życia, dam ci popatrzeć na dziecko - Potrzymanie go byłoby zbyt dużą ekstrawagancją. Mogłaby je niechcący upuścić, a tego wszyscy woleliby uniknąć. Jego dom był jego królestwem, a w kompetencje władcy nikt nie powinien próbować wchodzić; nawet ona, a może zwłaszcza ona - i nie miał zamiaru na ten temat dyskutować. Obrzucił niedbałym spojrzeniem pusty talerzyk, czując, jak jego powieki niebezpiecznie opadały, zakrywając źrenice; posilił się, ale wciąż był zmęczony i potrzebował odpoczynku - bez wątpienia było to po nim widać.
- Wybacz - ozwał się więc w końcu, przecinając ciszę i zaciskając dłonie na podłokietnikach wygodnego, zdobionego fotela obitego miękkim jedwabiem haftowanym we francuskie ornamenty. - Powinienem odpocząć. Pomówimy innego dnia, kiedy słońce wzniesie się wyżej, a ja nabiorę sił. Dobrze mieć cię znowu w Anglii. - Wciąż wsparty o oparcie tyłem głowy obserwował, jak skrzat odprowadza alchemiczkę wgłąb ciemnego korytarza. Sam - usnął w miejscu, w którym zasiadł.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Szła niespiesznie, dumnie wyprostowana w kierunku wejścia do posiadłości, kątem oka rozglądając się dookoła po chwili dostrzegając, iż dookoła nie ma żywej duszy. Nie czuła się zawiedziona tym odkryciem - nie miała ochoty na szybkie wymiany zdań z kimkolwiek, bowiem to przedłużyłoby jedynie jej drogę. Nie chciała tego, a jednocześnie pragnęła to odrobinę odwlec. Stąd decyzja o teleportowaniu się znaczny kawałek od celu podróży, by móc po raz kolejny poukładać myśli i przypomnieć wszystkie sprawy, o które chciałaby zapytać kuzyna. Szybko jednak jej myśli opanowała niecierpliwość, którą choć starała się trzymać w ryzach, trudno było powstrzymać. Za długo już czekała, by ktokolwiek mógł odpowiedzieć na pojawiające się w jej głowie pytania bez odpowiedzi. Już od dłuższego czasu te mnożyły się i choć przed kwietniem skrzętnie starała się o nich zapomnieć, to miesiąc bez pracy oraz wydarzenia, które ostatnio miały miejsce sprawiły, że odkładane wcześniej zagadki teraz wróciły ze zdwojoną siłą. Nie mogła dłużej ignorować ogromnego braku we własnej wiedzy, a przeczucie i szkolny nawyk nakazywał zgłosić się do osoby, która wcześniej pomagała jej rozwiewać wszelkie wątpliwości. Możliwe, że nadzieja ta była dość naiwna - Tristan nie mógł przecież nie mógł wiedzieć wszystkiego - a jednak chciała się jej trzymać licząc, że chociaż te najważniejsze sprawy zostaną wyjaśnione. Nie chciała tego przyznać, lecz ostatnimi czasy czuła się w pewien sposób zdesperowana. Nienawidziła braku wiedzy, bowiem uważała ją za potęgę rządzącą tym światem. Tego nauczył ją ojciec matki, skrzętnie wlewający w głowę wnuczki najważniejsze nauki i zasady, którymi lord Crouch sam kierował się w życiu. Był to mężczyzna, który w oczach Parkinsonówny zawsze jawił się jako człowiek potężny i godny podziwu. Ona również pragnęła taką być, lecz jakże miała to osiągnąć, skoro jej wiedza na temat aktualnych wydarzeń ograniczała się do minimum?
Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłoń. Próbowała uciszyć nieprzyjemne myśli, skupiając się na teraźniejszości. Czuła narastające zniecierpliwienie gdy drzwi wejściowe stopniowo rosły w jej oczach. Wzięła głębszy wdech, po czym chwyciła za mosiężną kołatkę i uderzyła nią trzy razy. Niemalże od razu w drzwiach pojawiła się postać służącego, który wpuścił ją do środka zapraszającym gestem. Najwyraźniej uprzedzono o jej wizycie, bowiem mężczyzna niemalże od razu poprowadził ją do odpowiedniego pomieszczenia. Elisabeth rozejrzała się po pokoju, starając się nie robić tego zbyt nachalnie.
- Proszę tu chwilę zaczekać. Lord Rosier zaraz przyjdzie - usłyszała za plecami głos mężczyzny, a następnie jego kroki oddalające się od pomieszczenia.
Wzrok Parkinson spoczął na elegancką kanapę. Nie usiadła jednak na niej, bowiem to z pewnością zwiększyłoby jej niecierpliwość. Wolała zatem stanąć obok, oczekując nadejścia kuzyna. Założyła ręce na piersi, nasłuchując odgłosów dobiegających zza drzwi. Jej wzrok spoczął na oknie, zza którego niewiele jednak dostrzegała. W pewnej chwili do jej uszu dobiegł dźwięk kroków, który jednak z początku nie wywołał u niej żadnych reakcji. Dopiero gdy ten zbliżał się do pomieszczenia w którym się znajdowała, przeniosła spojrzenie ciemnych oczu na wejście do pomieszczenia. Nie mogła mieć pewności, iż to oczekiwana przez nią osoba - równie dobrze mógł to być służący bądź przypadkowy mieszkaniec budynku. A jednak gdy w drzwiach pojawiła się postać, usta Elisabeth wygięły się w lekkim uśmiechu.
- Witaj Tristanie - powiedziała na powitanie. - Dobrze cię widzieć.
A little learning is a dangerous thing...
Ostatnio zmieniony przez Elisabeth Parkinson dnia 13.09.17 17:14, w całości zmieniany 2 razy
Chateau Rose owiane było czarnym całunem żałoby, zniszczony rezerwat, martwe smoki, ledwie przysypana trumna Corentina, nieprzytomna Evandra, koszmar, zła mara, niewiarygodne kłamstwo, każda metoda wyparcia wydawała się dobra; Tristan, podobnie jak pozostali dziedzice hrabstwa Kent, nie mógł się pogodzić z niczym, co wydarzyło się w przeciągu minionych dwóch tygodni. Choć uzdrowiciele zapewniali go, że stan jego żony się poprawiał, nie dowierzał im słowom, poranek za porankiem, wieczór za wieczorem, obserwując ten sam kamienny wyraz zimnej i białej jak kość twarzy poruszanej jedynie kolejnymi powolnymi oddechami. Evandra we śnie wciąż była równie piękna - i równie niedostępna. Od pogrzebu ojca minął więcej niż tydzień, nie musiał już codziennie zachodzić nad jego grób. Widok grawerowanych liter nad rodzinnym grobowcem wywoływał trudny do opisania ból przyćmiony pustką niedowierzania. Żałował, że jego siostra była pochowana gdzie indziej, lecz Lestrange'owie wykazali się bezczelnością tak wielką, że zawłaszczyli sobie jej ciało. Jej szczątki. I tak niewiele po niej zostało, symboliczna urna znajdująca się na jednej z półek mauzoleum tak naprawdę niewiele różniła się zawartością od jej rzeczywistego miejsca pochówku. Śmierć. Wszędzie dało się poczuć oddech śmierci. Okrutny, zimny, nieuchronny.
Wciąż nosił ścisłą żałobę, podobnież jak każdy, kogo Elisabeth minęła w drodze do pokoju dziennego; jego strój składał się z czarnych butów pozbawionych metalowych sprzączek, które mogłyby przełamać monotonię barwy, z czarnych spodni zakrytych czarną szatą, na której żaden haft nie został wykonany nicią inną niż czarną. Nie nosił na ciele ozdób, rodowa złota brosza, którą zwykle upinał przy szyi, pozostała dziś zdjęta - biżuteria w tym okresie pozostawała niedopuszczalna. Nawet fular kryjący szyję zamiast klasycznej białej barwy - przybrał czerń. Strój był prosty i skromny, choć skromność była przecież antonimem samego Tristana. Rozmawiał z matką, kiedy służba powiadomiła go o spodziewanej wizycie lady Parkinson i przyjął ten fakt z ulgą, skryta za czarnym welonem wdowa wydawała mu się dziś obcą kobietą, zbyt zdruzgotaną przedwczesnym odejściem męża, którego zdążyła pokochać. Cieniem siebie: ale cieniami byli przecież w Dover wszyscy.
Mijał kręte korytarze szybkim, zamaszystym krokiem; charakterystyczny dla niego chód cechował się siłą i książęcą pewnością. Już nie książęcą: już królewską, pan tego różanego świata odszedł, a jego miejsce miał zająć najstarszy syn. Musiał zadbać nawet o powściągliwość emocji, w żałobie nie wypadało mu ich wyrażać, toteż na widok gościa jedynie skinął głową, po drodze klaskając dłońmi, by przywołać skrzatkę - której nakazał odpowiednio ugościć Elisabeth.
- Napijesz się czegoś? - zaproponował, stając tuż przed stolikiem kawkowym, na którym, nie musiał czekać długo, za sprawą skrzatki, pojawiła się butelka białego wina i dwa kryształowe kielichy. Chwilę później drobne rączki nadpobudliwej Prymulki umieściły na stoliku również paterę z białą bezą. Nie czekając na odpowiedź kuzynki, Tristan rozlał wino do naczyń, jedno z nich wręczając Elisie. - Usiądź, proszę - nie uczynił tego jednak, nim dama nie usiadła jako pierwsza - Nie jestem pewien, na ile twój list winien budzić we mnie niepokój, ale cieszę się, widząc cię w przynajmniej pozornie dobrym zdrowiu. - Anomalie nie oszczędzały nikogo ani niczego, jej też wcale nie musiały.
Wciąż nosił ścisłą żałobę, podobnież jak każdy, kogo Elisabeth minęła w drodze do pokoju dziennego; jego strój składał się z czarnych butów pozbawionych metalowych sprzączek, które mogłyby przełamać monotonię barwy, z czarnych spodni zakrytych czarną szatą, na której żaden haft nie został wykonany nicią inną niż czarną. Nie nosił na ciele ozdób, rodowa złota brosza, którą zwykle upinał przy szyi, pozostała dziś zdjęta - biżuteria w tym okresie pozostawała niedopuszczalna. Nawet fular kryjący szyję zamiast klasycznej białej barwy - przybrał czerń. Strój był prosty i skromny, choć skromność była przecież antonimem samego Tristana. Rozmawiał z matką, kiedy służba powiadomiła go o spodziewanej wizycie lady Parkinson i przyjął ten fakt z ulgą, skryta za czarnym welonem wdowa wydawała mu się dziś obcą kobietą, zbyt zdruzgotaną przedwczesnym odejściem męża, którego zdążyła pokochać. Cieniem siebie: ale cieniami byli przecież w Dover wszyscy.
Mijał kręte korytarze szybkim, zamaszystym krokiem; charakterystyczny dla niego chód cechował się siłą i książęcą pewnością. Już nie książęcą: już królewską, pan tego różanego świata odszedł, a jego miejsce miał zająć najstarszy syn. Musiał zadbać nawet o powściągliwość emocji, w żałobie nie wypadało mu ich wyrażać, toteż na widok gościa jedynie skinął głową, po drodze klaskając dłońmi, by przywołać skrzatkę - której nakazał odpowiednio ugościć Elisabeth.
- Napijesz się czegoś? - zaproponował, stając tuż przed stolikiem kawkowym, na którym, nie musiał czekać długo, za sprawą skrzatki, pojawiła się butelka białego wina i dwa kryształowe kielichy. Chwilę później drobne rączki nadpobudliwej Prymulki umieściły na stoliku również paterę z białą bezą. Nie czekając na odpowiedź kuzynki, Tristan rozlał wino do naczyń, jedno z nich wręczając Elisie. - Usiądź, proszę - nie uczynił tego jednak, nim dama nie usiadła jako pierwsza - Nie jestem pewien, na ile twój list winien budzić we mnie niepokój, ale cieszę się, widząc cię w przynajmniej pozornie dobrym zdrowiu. - Anomalie nie oszczędzały nikogo ani niczego, jej też wcale nie musiały.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie spodziewała się zastać w budynku atmosfery innej, aniżeli żałobnej. Była świadoma tragedii jakie spadały na ród kuzyna. Nie sposób było cieszyć się, gdy dookoła miały miejsce wydarzenia tak przykre. Nawet Elisabeth nie potrafiła przejść obojętnie wobec tego wszystkiego, co miało swoje odzwierciedlenie chociażby w liście. Nie lubiła składać kondolencji, nie przepadała za pogrzebami, bowiem wszystko to nie zawsze wydawało się być szczerze. Nagięła jednak swoje usposobienie i wyraziła swój żal. Ponadto postanowiła stawić się na spotkanie w kolorach nieco bardziej stonowanych. Zrezygnowała z ukochanej czerwieni czy złotych dodatków, sięgając po dość minimalistyczną sukienkę w kolorze ciemnej zieleni, wpadającej nieco w czerń. W dalszym ciągu uważniejszy obserwator dostrzegłby staranną rękę krawca szyjącego dla jej rodowego domu mody, dzięki temu kobieta zachowała wizerunek dumnej szlachcianki. Jedyną ozdobą była srebrna bransoletka zdobiąca jej nadgarstek z wygrawerowaną dewizą rodu Parkinson. Ostatnimi czasy kobieta zaczęła doceniać takie drobiazgi, pokazujące jej przynależność do rodziny. Z początku kusiło ją, by założyć również coś, co mogłoby przywołać na myśl ród matki. Zrezygnowała jednak z podobnego posunięcia. W domu kuzyna wiedziała, iż nie musi obnosić się ze swoim pochodzeniem (chociaż nierzadko lubiła to robić). To właśnie krew ich matek w dużym stopniu skrzyżowała ich drogi i stanowiła podstawę ich relacji.
- Z przyjemnością - odpowiedziała, patrząc na stojącego przed nią mężczyznę tak niepodobnego do siebie samego. Nie podzieliła się jednak swoimi odczuciami, pozostawiła je dla siebie. Wzrok przeniosła na skrzatkę szybko wykonującą swoją pracę, pozwalając, by między nią a kuzynem na chwilę zapadło milczenie. Poczuła w środku lekkie ukucie niecierpliwości, które jednak stłumiła w sobie. Musiała zachować chociażby pozory cierpliwości nawet, jeśli tak bardzo pragnęła prawdy.
Słysząc zaproszenie kuzyna, zajęła miejsce na kanapie, wcześniej jednak przyjmując od niego trunek. Postanowiła jednak na razie nie kosztować trunku, a skupić się na rozmówcy.
- I ja również cieszę się, że przykrości losu oszczędziły cię - odpowiedziała, na chwilę przenosząc swoje myśli ku rodzinnej posiadłości. W niej nikt nie nosił znamion żałoby, a domownicy wydawali się nieco żywsi. Ostatnie wydarzenia jednak i tam pozostawiły swój ślad. Anomalie nie dotknęły kobiety w znacznym stopniu, lecz nie oszczędziła osób dookoła. W tym również i jej ojca - mężczyzny wątłego zdrowia, który obecnie rzadko opuszczał swoje komnaty. Wolno dochodził do siebie, lecz wciąż uparcie trzymał się życia.
- Wybacz, że przyszłam do ciebie kierowana własnymi pobudkami w takiej chwili - zaczęła. - Jest to jednak na tyle niewygodna sprawa, iż zmuszona byłam prosić cię o spotkanie.
Zrobiła chwilę przerwy, zbierając w głowie odpowiednie słowa, przy tym pragnąc zachować spokój.
- Ostatnimi czasy dookoła mnie dzieją się różne osobliwe wydarzenia, których, chociaż bardzo próbuję, nie potrafię wytłumaczyć. Znasz mnie i wiesz, że niewiedza jest dla mnie czymś... co najmniej nieprzyjemnym i o ile mogłam ignorować pojedyncze wypadki, tak nie potrafię zapomnieć o wielu wydarzeniach i zasłyszanych słowach, które wydają się stanowić jedną tajemnicę, skrywaną przed moimi oczami. - ponownie zrobiła chwilę przerwy, myśląc jak dalej powinna potoczyć się jej wypowiedź.- Tristanie wiesz, że cenię sobie twoje rady i twoją wiedzę, która wydaje się być ogromna. Może moja prośba wydać się nieco śmiała, lecz przybyłam do ciebie z prośbą o odpowiedzi na męczące mnie pytania i są one związane właśnie z wszystkimi tajemniczymi wydarzeniami, które ostatnio miały miejsce w naszym świecie.
Przerwała swoją wypowiedź. Jej oczy skierowane były na twarz kuzyna, w której doszukiwała się reakcji na swoje słowa.
- Z przyjemnością - odpowiedziała, patrząc na stojącego przed nią mężczyznę tak niepodobnego do siebie samego. Nie podzieliła się jednak swoimi odczuciami, pozostawiła je dla siebie. Wzrok przeniosła na skrzatkę szybko wykonującą swoją pracę, pozwalając, by między nią a kuzynem na chwilę zapadło milczenie. Poczuła w środku lekkie ukucie niecierpliwości, które jednak stłumiła w sobie. Musiała zachować chociażby pozory cierpliwości nawet, jeśli tak bardzo pragnęła prawdy.
Słysząc zaproszenie kuzyna, zajęła miejsce na kanapie, wcześniej jednak przyjmując od niego trunek. Postanowiła jednak na razie nie kosztować trunku, a skupić się na rozmówcy.
- I ja również cieszę się, że przykrości losu oszczędziły cię - odpowiedziała, na chwilę przenosząc swoje myśli ku rodzinnej posiadłości. W niej nikt nie nosił znamion żałoby, a domownicy wydawali się nieco żywsi. Ostatnie wydarzenia jednak i tam pozostawiły swój ślad. Anomalie nie dotknęły kobiety w znacznym stopniu, lecz nie oszczędziła osób dookoła. W tym również i jej ojca - mężczyzny wątłego zdrowia, który obecnie rzadko opuszczał swoje komnaty. Wolno dochodził do siebie, lecz wciąż uparcie trzymał się życia.
- Wybacz, że przyszłam do ciebie kierowana własnymi pobudkami w takiej chwili - zaczęła. - Jest to jednak na tyle niewygodna sprawa, iż zmuszona byłam prosić cię o spotkanie.
Zrobiła chwilę przerwy, zbierając w głowie odpowiednie słowa, przy tym pragnąc zachować spokój.
- Ostatnimi czasy dookoła mnie dzieją się różne osobliwe wydarzenia, których, chociaż bardzo próbuję, nie potrafię wytłumaczyć. Znasz mnie i wiesz, że niewiedza jest dla mnie czymś... co najmniej nieprzyjemnym i o ile mogłam ignorować pojedyncze wypadki, tak nie potrafię zapomnieć o wielu wydarzeniach i zasłyszanych słowach, które wydają się stanowić jedną tajemnicę, skrywaną przed moimi oczami. - ponownie zrobiła chwilę przerwy, myśląc jak dalej powinna potoczyć się jej wypowiedź.- Tristanie wiesz, że cenię sobie twoje rady i twoją wiedzę, która wydaje się być ogromna. Może moja prośba wydać się nieco śmiała, lecz przybyłam do ciebie z prośbą o odpowiedzi na męczące mnie pytania i są one związane właśnie z wszystkimi tajemniczymi wydarzeniami, które ostatnio miały miejsce w naszym świecie.
Przerwała swoją wypowiedź. Jej oczy skierowane były na twarz kuzyna, w której doszukiwała się reakcji na swoje słowa.
A little learning is a dangerous thing...
Zatopił usta w alkoholu jeszcze zanim zasiadł na miękkim obiciu fotela tuż obok, w odległości na tyle stosownej, by panna mogła czuć się swobodnie i komfortowo. Mocno starał się skoncentrować na tyle, by pozostać przy niej - by jego chaotyczne myśli nie uciekły nigdzie w dal, nie do trumny ojca, nie do umierającej żony, puszczając mimo uszu stwierdzenie, że anomalie go oszczędziły. Nigdy nie był silny, zawsze ciężko znosił niepowodzenia - i własnie to było błędem, nadszedł czas dorosnąć. Nadszedł czas, bo nie było już wyjścia - ojciec był martwy. Na pierwszy rzut oka Tristan mógł wyglądać cało, wewnątrz był pokruszony jak roztrzaskane szkło. Ale nawet szklane odłamki miały w sobie dość siły, by śmiertelnie zranić. Nie było prawdą, że nic mu się nie stało. Był gałęzią różanego krzewu, kiedy roślina więdła, jego liście chybotały się na wietrze niepewnie i niebezpiecznie; był ledwie cząstką bytu, jaki łącznie stanowił jego ród. Gra pozorów - wciąż się jej uczył - skinął głową na potwierdzenie, że w istocie przykrości losu go oszczędziły, choć w jego głowie znów błysnęła głucha i przepełniona niedowierzaniem pustka. Tak naprawdę - potrzebował w tym miejscu spędzić chwilę z kimś, kto nie był ani trupem ani półtrupem.
- Jeśli tylko nie zamierzasz składać kolejnych kondolencji, możesz być pewna, że twoje towarzystwo jest i będzie mi miłe - odparł bez cienia uśmiechu, bez ironii wyczuwalnej w głosie, a jednak nasuwającej się na myśl. Odpisywanie na kolejne listy w większości słane przez ludzi, którzy nigdy nie mieli okazji poznać jego ojca, a nawet jego samego, zaczynało budzić w nim odruch wymiotny; tak, naturalnie, etykiety nakazywała to uczynić - wierzył zresztą, że żal wyrażany przez lady Parkinson nie jest podszyty radością z jego odejścia. Ona - nie zamierzała darzyć go sztucznymi uśmiechami, wiedział o tym. Nie powinna przejmować się taką chwilą, wymagano od niego przestrzegania żałoby, której nosić wcale nie chciał. Umartwianie się nie przywróci ojcu życia - ani z niego nie zdejmie ciężaru przejętego obowiązku. Wpatrywał się w nią z uwagą, na którą zasługiwała każdym słowem, a nawet teatralną pauzą, którą uczyniła. Zaciekawiła go. Na krótko przeniósł pokątne spojrzenie na okna, w które nagle uderzył potężny grad; zupełnie jakby Elisabeth wywołała swoimi słowy kolejne anomalie pogodowe. Wyprostował się odruchowo, w oku błysnęła czujność, każda nadchodząca burza mogła równać się siłą z tą, która przyszła jako pierwsza. Elisabeth była bystra i inteligentna, oczywiście, że dostrzegała dziejący się dramat, ale tutaj nie chodziło tylko o anomalie: wyczuwał w jej słowach, że jej spojrzenie tym razem sięgnęło znacznie dalej. Być może dalej, niż oko arystokratki sięgać powinno.
- Ministerstwo nie zna odpowiedzi? - uniósł ku niej spojrzeniem, jego niechęć do wielkiej polityki nie była niczym, z czym by się kiedykolwiek krył. Ministerstwo Magii było nieporadne, słabe i przesycone głupotą, nie sądził, by z odejściem poprzedniej minister miało się to zmienić. Elisabeth marnowała się w tym miejscu. - Na zewnątrz zaczyna grzmieć burza, kolejna z najdziwniejszych, jakie znają historyczne księgi. Sam chciałbym poznać wszystkie odpowiedzi - czym była, kto ją sprowadził? czy dało się ją powstrzymać? czym był ten wybuch? - Ale to nie burza cię do mnie sprowadza - dodał, nie odejmując spojrzenia od jej twarzy, badawczego, skupionego, ostrożnie dobierał słowa. Zasłyszane, tak powiedziała, nadciągało coś znacznie potężniejszego od burzy, nadciągała wojna. - Skąd pomysł, że wiedza okaże się przyjemniejsza? - Uchwycił spojrzenie ciemnych tęczówek jej oczu, wciąż bez wyrazu - Pytaj - odparł. - Jeśli wiem, odpowiem.
- Jeśli tylko nie zamierzasz składać kolejnych kondolencji, możesz być pewna, że twoje towarzystwo jest i będzie mi miłe - odparł bez cienia uśmiechu, bez ironii wyczuwalnej w głosie, a jednak nasuwającej się na myśl. Odpisywanie na kolejne listy w większości słane przez ludzi, którzy nigdy nie mieli okazji poznać jego ojca, a nawet jego samego, zaczynało budzić w nim odruch wymiotny; tak, naturalnie, etykiety nakazywała to uczynić - wierzył zresztą, że żal wyrażany przez lady Parkinson nie jest podszyty radością z jego odejścia. Ona - nie zamierzała darzyć go sztucznymi uśmiechami, wiedział o tym. Nie powinna przejmować się taką chwilą, wymagano od niego przestrzegania żałoby, której nosić wcale nie chciał. Umartwianie się nie przywróci ojcu życia - ani z niego nie zdejmie ciężaru przejętego obowiązku. Wpatrywał się w nią z uwagą, na którą zasługiwała każdym słowem, a nawet teatralną pauzą, którą uczyniła. Zaciekawiła go. Na krótko przeniósł pokątne spojrzenie na okna, w które nagle uderzył potężny grad; zupełnie jakby Elisabeth wywołała swoimi słowy kolejne anomalie pogodowe. Wyprostował się odruchowo, w oku błysnęła czujność, każda nadchodząca burza mogła równać się siłą z tą, która przyszła jako pierwsza. Elisabeth była bystra i inteligentna, oczywiście, że dostrzegała dziejący się dramat, ale tutaj nie chodziło tylko o anomalie: wyczuwał w jej słowach, że jej spojrzenie tym razem sięgnęło znacznie dalej. Być może dalej, niż oko arystokratki sięgać powinno.
- Ministerstwo nie zna odpowiedzi? - uniósł ku niej spojrzeniem, jego niechęć do wielkiej polityki nie była niczym, z czym by się kiedykolwiek krył. Ministerstwo Magii było nieporadne, słabe i przesycone głupotą, nie sądził, by z odejściem poprzedniej minister miało się to zmienić. Elisabeth marnowała się w tym miejscu. - Na zewnątrz zaczyna grzmieć burza, kolejna z najdziwniejszych, jakie znają historyczne księgi. Sam chciałbym poznać wszystkie odpowiedzi - czym była, kto ją sprowadził? czy dało się ją powstrzymać? czym był ten wybuch? - Ale to nie burza cię do mnie sprowadza - dodał, nie odejmując spojrzenia od jej twarzy, badawczego, skupionego, ostrożnie dobierał słowa. Zasłyszane, tak powiedziała, nadciągało coś znacznie potężniejszego od burzy, nadciągała wojna. - Skąd pomysł, że wiedza okaże się przyjemniejsza? - Uchwycił spojrzenie ciemnych tęczówek jej oczu, wciąż bez wyrazu - Pytaj - odparł. - Jeśli wiem, odpowiem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie próbowała powstrzymywać wymownego uśmiechu słysząc słowa kuzyna. Pozwoliła myślom na chwilę wrócić do momentu, w którym pisała list do Tristana. Przywołała liczne przerwy, które musiała wówczas robić, próbując odnaleźć odpowiednie słowa i złożyć je w logiczną całość. Najtrudniejszy był sam początek, w którym to postanowiła dołączyć się do grona osób ślących kondolencje. Jedynie przez ułamek sekundy rozważała pominięcie tej kwestii - wiedziała, iż nie uda jej się napisać listu odpowiednio bez tego fragmentu. Dawno nie słała nikomu wyrazów współczucia, podobnie zresztą jak i życzeń urodzinowych, ponieważ nie lubiła tego robić. Nie cierpiała również słuchać podobnych słów w stosunku do siebie. Nie umiała uwierzyć w ich szczerość, bo były one prostymi formułkami, które wpajano nam od dziecka i jedynie z czasem zaczęto ubarwiać ich treść dla lepszego efektu. Inaczej jednak sprawa miała się w przypadku śmierci lorda Rosier, bowiem była ona prawdziwą stratą. Jakkolwiek zatem nie przepadała za wyrazami współczucia, Elisabeth postanowiła zawrzeć je w swojej wiadomości. Oczekiwała od kuzyna, iż doceni ten mały wyjątek z jej strony, bowiem w istocie nie miała już zamiaru się powtarzać. Wolała skupić się na sprawie, która zaprowadziła ją do tego miejsca. Pragnęła skupić się na wypowiadanych kwestiach uciszając własną niecierpliwość. W dość naiwny sposób wierzyła, iż w Château Rose otrzyma odpowiedzi na swoje pytania. Pochłonięta przez wypowiadane przez siebie słowa, które układała tak starannie, nie spostrzegła nagłych anomalii pogodowych. Dopiero po wypowiadanych kwestiach jedynie zerknęła na okno, o które uderzał grad. Kwestia warunków panujących na dworze została przykryta innymi sprawami związanymi z jej pytaniami i Ministerstwem. Nie powstrzymywała się od prychnięcia, gdy usłyszała pytanie mężczyzny. Na chwilę jej usta wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu na wspomnienie instytucji rzekomo panującej nad czarodziejami. Od jakiegoś czasu Elisabeth przestała patrzeć na swoje miejsce pracy tak, jak zwykła to robić kiedyś. Straciło ono swój blask w jej oczach.
- Znasz odpowiedź na to pytanie - odpowiedziała, upijając łyk wina. - Jedyne co tam ostatnio znają to chaos, którego nie potrafią ogarnąć. Na szczęście to już nie jest moim zmartwieniem.
Przez ostatni miesiąc Elisabeth przebywała na swego rodzaju urlopie, który z początku przeklinała w duszy. Perspektywa braku zajęć i możliwości rozwijania swojej kariery wydawała się koszmarem. Szybko jednak zmienił się jej punkt widzenia i zaczęła dostrzegać plusy w związku ze swoim położeniem. Odzyskała wiele cennych minut, które mogła poświęcić innym rzeczom równie pociągającym jak pełnienie zawodu. Dzięki temu kwiecień okazał się miesiącem na swój sposób bardzo produktywnym. To pozwoliło jej bez chwili wahania podjąć decyzję co powinna dalej zrobić, gdy w gazecie ukazała się informacja o nowym departamencie do którego została przydzielona. Nie miała zamiaru zajmować się rzeczami, które były w tak dużym stopniu poniżej jej godności. Była kobietą dumną do tego stopnia, iż swoją decyzję nie zmieniła nawet kiedy pojawiła się informacja, że wszystko wraca do stanu pierwotnego. W dalszym ciągu pragnęła zdobyć władzę, lecz zaczęła dostrzegać nowe możliwości uzyskania jej. Nie musiała marnować siebie i swojego czasu na papierkową robotę i robienie czegoś dla innych. Wolała inwestować w siebie.
- Nie, to nie ona mnie tu sprowadziła - powiedziała, nieznacznie się prostując. - Sprowadziły mnie ciche plotki, które od czasu do czasu docierają do mnie. I chociaż nie zwykłam ich słuchać, to są one na tyle interesujące w świetle ostatnich wydarzeń, że postanowiłam zwrócić na nie uwagę. Sprowadził mnie też tajemniczy znak, który coraz częściej pojawia się na niebie jako zwiastun... nie, wydaje się on być bardziej podpisem, wieńczącym niebo nad miejscami, w których doszło do różnych wydarzeń.
Jej głos brzmiał spokojnie. W dalszym ciągu wpatrywała się w twarz kuzyna.
- Wierzę, że możesz mi coś powiedzieć na ten temat. Z pewnością coś o tym wiesz, bo należysz do osób, które cenią sobie wiedzę.
- Znasz odpowiedź na to pytanie - odpowiedziała, upijając łyk wina. - Jedyne co tam ostatnio znają to chaos, którego nie potrafią ogarnąć. Na szczęście to już nie jest moim zmartwieniem.
Przez ostatni miesiąc Elisabeth przebywała na swego rodzaju urlopie, który z początku przeklinała w duszy. Perspektywa braku zajęć i możliwości rozwijania swojej kariery wydawała się koszmarem. Szybko jednak zmienił się jej punkt widzenia i zaczęła dostrzegać plusy w związku ze swoim położeniem. Odzyskała wiele cennych minut, które mogła poświęcić innym rzeczom równie pociągającym jak pełnienie zawodu. Dzięki temu kwiecień okazał się miesiącem na swój sposób bardzo produktywnym. To pozwoliło jej bez chwili wahania podjąć decyzję co powinna dalej zrobić, gdy w gazecie ukazała się informacja o nowym departamencie do którego została przydzielona. Nie miała zamiaru zajmować się rzeczami, które były w tak dużym stopniu poniżej jej godności. Była kobietą dumną do tego stopnia, iż swoją decyzję nie zmieniła nawet kiedy pojawiła się informacja, że wszystko wraca do stanu pierwotnego. W dalszym ciągu pragnęła zdobyć władzę, lecz zaczęła dostrzegać nowe możliwości uzyskania jej. Nie musiała marnować siebie i swojego czasu na papierkową robotę i robienie czegoś dla innych. Wolała inwestować w siebie.
- Nie, to nie ona mnie tu sprowadziła - powiedziała, nieznacznie się prostując. - Sprowadziły mnie ciche plotki, które od czasu do czasu docierają do mnie. I chociaż nie zwykłam ich słuchać, to są one na tyle interesujące w świetle ostatnich wydarzeń, że postanowiłam zwrócić na nie uwagę. Sprowadził mnie też tajemniczy znak, który coraz częściej pojawia się na niebie jako zwiastun... nie, wydaje się on być bardziej podpisem, wieńczącym niebo nad miejscami, w których doszło do różnych wydarzeń.
Jej głos brzmiał spokojnie. W dalszym ciągu wpatrywała się w twarz kuzyna.
- Wierzę, że możesz mi coś powiedzieć na ten temat. Z pewnością coś o tym wiesz, bo należysz do osób, które cenią sobie wiedzę.
A little learning is a dangerous thing...
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź