Ogrody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody
Obszerny, rozległy ogród znajdujący się przy dworze rodzinnym Rosierów jest niezwykle zadbany; skrzat domowy, zgodnie z tradycją, więcej czasu poświęca na jego pielęgnację, niż konserwację wnętrz. Poprzecinany wieloma dróżkami, mniej lub bardziej krętymi, mocniej lub słabiej usypanymi kamieniami, otaczają zieleń przewrotnymi serpentynami. Otoczony żywopłotami pozostaje niewidoczny dla osób z zewnątrz; i choć roślinny płot odchodzący w elegancki labirynt nadaje całości francuskiego charakteru, to sam ogród stworzony jest raczej w angielskim, dzikim stylu. W głębi znajduje się niewielki staw rozświetlony wielobarwnymi egzotycznymi rybkami, otoczony gęstą, tajemniczą zaroślą; tuż przy niej wznosi się najpiękniejsza rzeźba ogrodów - przedstawiająca śliczną nimfę. Wewnętrzna altana znajduje się na brzegu klifu; z jej wnętrza nocą czasem widać smoki z pobliskiego rezerwatu, tańczące na niebie. Szum morza koi, a roślinne werdiury nadają cienia i intymności. Najpiękniejszą ozdobą tych ogrodów są krzewy dojrzałych róż.
Na początku, w pierwszych dniach po ślubie, też czuła się dziwnie i nie na miejscu, ale wiedziała wtedy, że to naturalna kolej rzeczy. Jej brat miał pozostać do końca życia w Ludlow, ale ona, jako kobieta, miała obowiązek wyjść za mąż i tym samym po ślubie zamieszkać przy innym rodzie. Z czasem przyzwyczaiła się do pobudek w innej niż swoja dawna komnacie, i do spędzania czasu w innych wnętrzach, bardziej jasnych, zdobionych i dworskich niż w ponurym, zimnym zamku Ludlow. Teraz to tu był jej dom, a Rosierowie byli jej rodziną.
Może rzeczywiście mieli szczęście w tamtą noc. Nie wiedziała, jak jest gdzie indziej, bo jeszcze nie opuściła terenów posiadłości. Mogła tylko przypuszczać, że nie jest dobrze, a to rodziło obawy o przyszłość. Idąc przez ogrody była pogrążona w myślach, ale nie na tyle, by nie ujrzeć z daleka sylwetki kobiety. Postanowiła podejść, bo była ciekawa, a nie miały jeszcze okazji do rozmowy. Poza tym niegrzecznie było ignorować gościa i udawać, że kobiety tu wcale nie ma. Skoro nestor Rosierów ugościł ją pod tym dachem, musiała być osobą znaczącą, a więc wypadało okazać jej obecności zainteresowanie.
Nieznajoma kobieta była na swój sposób piękna, jej rysy wyróżniały ją z tłumu Angielek i zdradzały domieszkę orientalnej krwi. Corinne na co dzień nie widywała zbyt wielu osób obcego pochodzenia, jeśli nie liczyć widywanych czasem na salonach członków rodów Shafiq i Shacklebolt, którzy także bardzo się wyróżniali.
- W Londynie jest dużo gorzej? – zapytała cicho. Pewnie tak, skoro kobieta była tutaj. – Aż boję się myśleć, jak wygląda teraz miasto, i pozostaje mi się cieszyć, że wraz z Mathieu wróciliśmy do domu wcześniej, zanim to się stało.
Nie byli na końcowych obchodach. Koniec świata zastał ich tutaj, w posiadłości, dzięki czemu mogli szybciej i łatwiej się schronić, ale i tak tamten wieczór i noc pozostawały dla młódki traumatyczne.
Dopiero po chwili dostrzegła dwójkę małych dzieci bawiących się dalej. Raczej nie mogły mieć więcej niż dwa lata, choć nie była pewna, ile mogły rzeczywiście mieć. Póki co nie miała wielkiego doświadczenia z dziećmi, ale na oko wydawały się być w podobnym wieku do Evana, syna Evandry.
- Ma pani naprawdę ładne dzieci. Bliźnięta? I nie szkodzi, pewnie są bardzo zajęte zabawą. Niech się bawią, cieszą beztroską dzieciństwa póki mogą – odezwała się; miały jeszcze czas, żeby nauczyć się odpowiednich zachowań. Ona sama chyba nawet nie pamiętała nic z czasów, kiedy miała poniżej czterech lat, więc nie miała pewności, czy w wieku tych dzieci umiała się już zachować, czy może jej nauki zaczęły się trochę później. Jej pierwsze wspomnienia zaczynały się w okolicach czwartego roku życia, choć były mało wyraźne. Nie oczekiwała więc od tak małych dzieci tego samego, co od ludzi dorosłych, miała względem nich więcej pobłażliwości. Może za pewien czas sama zostanie matką i wtedy zobaczy, jak to jest. Poza tym dzieci w ich świecie tak naprawdę nie miały wiele czasu, żeby nimi być, a zwłaszcza szlachetne dzieci takie jak ona. W swoich już świadomych wspomnieniach większość jej dni upływała na nauce odpowiednich dla damy umiejętności i nie miała wiele czasu na beztroską zabawę. Niech więc bliźnięta bawią się i cieszą póki mogą. Nie miała pojęcia o powiązaniu tych dzieci z Rosierami, nie mogła tego wiedzieć, więc zakładała, że to potomstwo pana Mericourt.
- Na co dzień jest pani namiestniczką Londynu? To z pewnością niezwykle ważna i odpowiedzialna funkcja. Pamiętam jak otwierała pani obchody Brón Trogain… – zaczęła po chwili. Choć było to tak niedawno, ledwie trzy tygodnie temu, w obliczu wydarzeń sprzed tygodnia można było odnieść wrażenie, że to wydarzyło się znacznie dawniej. Niemniej jednak w ich patriarchalnym świecie najważniejsze stanowiska na ogół piastowali mężczyźni, ponadto sam Londyn przez wieki był terenem spornym rodów Crouch i Black, na którym oba miały swoje wpływy, i zapewne ich przedstawiciele nie byli zachwyceni tym, że miastem zarządza teraz ktoś inny, krwi nieszlachetnej, i w dodatku kobieta. Ale Corinne zdawała sobie sprawę, że kobiety spoza rodów Skorowidzu miały więcej swobody, nie były tak mocno ograniczone rodowymi zasadami, które sprowadzały je w zasadzie głównie do roli żon i matek. Tym właśnie była Corinne, najpierw córką swego ojca, teraz żoną swego męża i w przyszłości (miała nadzieję) matką jego dzieci, i lista jej dokonań życiowych na tym raczej się zakończy. Pani Mericourt musiała zrobić coś wyjątkowego, skoro powierzono jej taką rolę. Corinne w gruncie rzeczy było wygodnie w roli damy, dlatego nigdy nie pragnęła wyrwać się ze złotej klatki, bo nie postrzegała jej jako uciążliwość, a jako coś, co ją chroni i zapewnia wygodne życie. Po Nocy Tysiąca Gwiazd doceniała ją jeszcze bardziej.
Może rzeczywiście mieli szczęście w tamtą noc. Nie wiedziała, jak jest gdzie indziej, bo jeszcze nie opuściła terenów posiadłości. Mogła tylko przypuszczać, że nie jest dobrze, a to rodziło obawy o przyszłość. Idąc przez ogrody była pogrążona w myślach, ale nie na tyle, by nie ujrzeć z daleka sylwetki kobiety. Postanowiła podejść, bo była ciekawa, a nie miały jeszcze okazji do rozmowy. Poza tym niegrzecznie było ignorować gościa i udawać, że kobiety tu wcale nie ma. Skoro nestor Rosierów ugościł ją pod tym dachem, musiała być osobą znaczącą, a więc wypadało okazać jej obecności zainteresowanie.
Nieznajoma kobieta była na swój sposób piękna, jej rysy wyróżniały ją z tłumu Angielek i zdradzały domieszkę orientalnej krwi. Corinne na co dzień nie widywała zbyt wielu osób obcego pochodzenia, jeśli nie liczyć widywanych czasem na salonach członków rodów Shafiq i Shacklebolt, którzy także bardzo się wyróżniali.
- W Londynie jest dużo gorzej? – zapytała cicho. Pewnie tak, skoro kobieta była tutaj. – Aż boję się myśleć, jak wygląda teraz miasto, i pozostaje mi się cieszyć, że wraz z Mathieu wróciliśmy do domu wcześniej, zanim to się stało.
Nie byli na końcowych obchodach. Koniec świata zastał ich tutaj, w posiadłości, dzięki czemu mogli szybciej i łatwiej się schronić, ale i tak tamten wieczór i noc pozostawały dla młódki traumatyczne.
Dopiero po chwili dostrzegła dwójkę małych dzieci bawiących się dalej. Raczej nie mogły mieć więcej niż dwa lata, choć nie była pewna, ile mogły rzeczywiście mieć. Póki co nie miała wielkiego doświadczenia z dziećmi, ale na oko wydawały się być w podobnym wieku do Evana, syna Evandry.
- Ma pani naprawdę ładne dzieci. Bliźnięta? I nie szkodzi, pewnie są bardzo zajęte zabawą. Niech się bawią, cieszą beztroską dzieciństwa póki mogą – odezwała się; miały jeszcze czas, żeby nauczyć się odpowiednich zachowań. Ona sama chyba nawet nie pamiętała nic z czasów, kiedy miała poniżej czterech lat, więc nie miała pewności, czy w wieku tych dzieci umiała się już zachować, czy może jej nauki zaczęły się trochę później. Jej pierwsze wspomnienia zaczynały się w okolicach czwartego roku życia, choć były mało wyraźne. Nie oczekiwała więc od tak małych dzieci tego samego, co od ludzi dorosłych, miała względem nich więcej pobłażliwości. Może za pewien czas sama zostanie matką i wtedy zobaczy, jak to jest. Poza tym dzieci w ich świecie tak naprawdę nie miały wiele czasu, żeby nimi być, a zwłaszcza szlachetne dzieci takie jak ona. W swoich już świadomych wspomnieniach większość jej dni upływała na nauce odpowiednich dla damy umiejętności i nie miała wiele czasu na beztroską zabawę. Niech więc bliźnięta bawią się i cieszą póki mogą. Nie miała pojęcia o powiązaniu tych dzieci z Rosierami, nie mogła tego wiedzieć, więc zakładała, że to potomstwo pana Mericourt.
- Na co dzień jest pani namiestniczką Londynu? To z pewnością niezwykle ważna i odpowiedzialna funkcja. Pamiętam jak otwierała pani obchody Brón Trogain… – zaczęła po chwili. Choć było to tak niedawno, ledwie trzy tygodnie temu, w obliczu wydarzeń sprzed tygodnia można było odnieść wrażenie, że to wydarzyło się znacznie dawniej. Niemniej jednak w ich patriarchalnym świecie najważniejsze stanowiska na ogół piastowali mężczyźni, ponadto sam Londyn przez wieki był terenem spornym rodów Crouch i Black, na którym oba miały swoje wpływy, i zapewne ich przedstawiciele nie byli zachwyceni tym, że miastem zarządza teraz ktoś inny, krwi nieszlachetnej, i w dodatku kobieta. Ale Corinne zdawała sobie sprawę, że kobiety spoza rodów Skorowidzu miały więcej swobody, nie były tak mocno ograniczone rodowymi zasadami, które sprowadzały je w zasadzie głównie do roli żon i matek. Tym właśnie była Corinne, najpierw córką swego ojca, teraz żoną swego męża i w przyszłości (miała nadzieję) matką jego dzieci, i lista jej dokonań życiowych na tym raczej się zakończy. Pani Mericourt musiała zrobić coś wyjątkowego, skoro powierzono jej taką rolę. Corinne w gruncie rzeczy było wygodnie w roli damy, dlatego nigdy nie pragnęła wyrwać się ze złotej klatki, bo nie postrzegała jej jako uciążliwość, a jako coś, co ją chroni i zapewnia wygodne życie. Po Nocy Tysiąca Gwiazd doceniała ją jeszcze bardziej.
Przez moment zastanawiała się nad odpowiedzią. Czy powinna powiedzieć Corinne prawdę? Czy zerwanie delikatnej woalki, chroniącej niewinną szlachciankę przed dojrzeniem prawdziwej skali kataklizmu, byłoby odpowiednie? Czy pomogłoby jej lepiej zrozumieć sytuację, w jakiej znalazła się także jej najbliższa rodzina - czy też wręcz przeciwnie, świadomość powagi końca świata wystraszyłaby ją do szpiku kości? Wolała nie ratować omdlewającej panienki ani tłumaczyć się z tej rozmowy Tristanowi, uśmiechnęła się więc w zamyśleniu, smutno, lecz i pocieszająco zarazem. Decydując się finalnie na oszczędzenie lady Rosier przesadnie brutalnych szczegółów. - Niestety, tak. Mój dom uległ prawie całkowitemu zniszczeniu. Jestem niezmiernie wdzięczna, że lord nestor postanowił ugościć mnie i moją rodzinę. Dobrze mieć takiego sojusznika i przywódcę - odpowiedziała konkretnie, może nieco zbyt sztywnie, ale musiała przecież zmieścić się pomiędzy ramami konwenansów i niepodlegających wątpliwościom faktów. Biała Willa nie znajdowała się na terenie połowicznie zrównanej z ziemią stolicy, a łaskawość Śmierciożercy nie wzięła się wyłącznie z poczucia obowiązku wobec zaufanej czarownicy, służącej najwierniej Czarnemu Panu. Cała ich relacja sięgała głębiej, wbijając się ostrymi kolcami w sedno tego, kim Deirdre się stała: lecz pełni tego obrazu nie znał nikt poza ich dwójką. Nawet Evandra, choć wpuszczona tak blisko ich ciał i serc, nie miała świadomości gnijącego w otchłaniach tożsamości Mericourt mroku. Zależności. Siły uczucia. Połączenia w ciałach dwójki dzieci, znajdujących się teraz tak blisko swojej prawdziwej rodziny.
- Dziękuję - komplement, padający z ust Corinne, przyjęła wdzięcznym skinieniem głowy. Rzadko kiedy bliźnięta otrzymywały pochwały, być może dlatego, że dotąd wychowywały się raczej w samotności. Nie przywykły do towarzystwa, ufały tylko opiekunce i matce; może Tristan miał rację i bywały trochę dzikie. Szczęśliwie teraz znajdowały się w rozsądnej odległości od szlachcianki, chociaż ich bieganina zaczynała kierować je z powrotem ku matce. Wolała, by tak się nie stało, Marcus i Myssleine były jej posłuszne, ale ilość nowych bodźców, których doznawały w Chateu Rose, potrafiła je zdekoncentrować. - Tak, od zawsze razem. Spotkało mnie prawdziwe szczęście - przywołała na twarzy lekki uśmiech, uważała tak, ale podwójna ciąża i poród, który prawie zakończył się potrójną śmiercią, należały do najgorszych momentów jej życia. - Mam nadzieję, że nie będą sprawiać kłopotu. Nie przywykły do przebywania w takim...miejscu - zawiesiła głos, postanawiając dobrze odegrać rolę matki. Maska polityczki szybko znudziłaby szlachciankę, Śmierciożerczyni wywołałaby w niej lęk, dyskusja o sztuce nie pasowała do katastroficznego kontekstu ich spotkania. Pozostało stać się godną kobietą, mamą, skromną i troskliwą jednocześnie. - Wielkim, luksusowym. Z mnóstwem wspaniałych czarodziejów i czarownic dookoła - uściśliła, nie chcąc, by Corinne dopowiedziała sobie coś negatywnego o jej opinii na temat Chateu Rose. - Jak to jest mieszkać w takim dziele sztuki na co dzień? - zagadnęła łagodnie lady Rosier; wszystko w posiadłości było piękne, majestatyczne, przytłaczające wręcz. Dla niej; dla arystokratki zapewne było to po prostu domem, budynkiem, ogrodem. Czymś normalnym, prostym, zwyczajnym. Być może dlatego zagadnęła o obowiązki Namiestniczki; zdziwiło ją zainteresowanie Corinne, zapewne niepotrzebnie, damę jej pokroju wychowywano tak, by doskonale prowadziła rozmowę z każdym. Doceniała więc gładkość, z jaką urocza szlachcianka poruszała się po tej dość niebanalnej konwersacji.
- Tak, powierzono mi opiekę nad miastem. Miałam wobec niego wielkie plany, lecz to, co stało się przed kilkoma dniami... - urwała, ze smutkiem i czającym się gdzieś w tonie gniewem; złością na niesprawiedliwość natury - sprawiło, że musimy skupić się na odbudowie i ratowaniu stolicy. Na pielęgnowanie kultury przyjdzie czas później, gdy opłaczemy zmarłych, a na popiołach gruzów powstaną nowe, jeszcze piękniejsze budynki. Wierzę, że podniesiemy się z tej katastrofy silniejsi - mówiła zdecydowanie, z wiarą w każde słowo; dumnie i bohatersko, lecz bez dramatycznej przesady. Szybko skręciła jednak w przyjemniejszy rewir tematów; rozwodzenie się nad tysiącami zmarłych i zaginionych oraz roztartymi na proch architektonicznymi perełkami wywołałoby niepotrzebne przerażenie. - Dobrze bawiła się lady na festiwalu? Podobała się lady ceremonia? - spytała więc swobodnie, zahaczając o dalszy aspekt wypowiedzi Corinne, mrużąc lekko oczy. Przyjaźnie, chociaż tak naprawdę zastanawiała się, jak ta doskonale wychowana, nieco sztywna dama zachowywała się podczas ceremonii. I później, w trakcie upalnych nocy, dusznych i parnych od namiętności, alkoholu i doskonałej zabawy. - I czy lord Mathieu również czerpał przyjemność z atrakcji Brón Trogain? - dodała jeszcze miękko, chcąc upewnić się całkowicie, że ma do czynienia z jego młodą żoną, lady Corinne, szybko zdobywającą cenne miejsce w czarodziejskiej socjecie.
- Dziękuję - komplement, padający z ust Corinne, przyjęła wdzięcznym skinieniem głowy. Rzadko kiedy bliźnięta otrzymywały pochwały, być może dlatego, że dotąd wychowywały się raczej w samotności. Nie przywykły do towarzystwa, ufały tylko opiekunce i matce; może Tristan miał rację i bywały trochę dzikie. Szczęśliwie teraz znajdowały się w rozsądnej odległości od szlachcianki, chociaż ich bieganina zaczynała kierować je z powrotem ku matce. Wolała, by tak się nie stało, Marcus i Myssleine były jej posłuszne, ale ilość nowych bodźców, których doznawały w Chateu Rose, potrafiła je zdekoncentrować. - Tak, od zawsze razem. Spotkało mnie prawdziwe szczęście - przywołała na twarzy lekki uśmiech, uważała tak, ale podwójna ciąża i poród, który prawie zakończył się potrójną śmiercią, należały do najgorszych momentów jej życia. - Mam nadzieję, że nie będą sprawiać kłopotu. Nie przywykły do przebywania w takim...miejscu - zawiesiła głos, postanawiając dobrze odegrać rolę matki. Maska polityczki szybko znudziłaby szlachciankę, Śmierciożerczyni wywołałaby w niej lęk, dyskusja o sztuce nie pasowała do katastroficznego kontekstu ich spotkania. Pozostało stać się godną kobietą, mamą, skromną i troskliwą jednocześnie. - Wielkim, luksusowym. Z mnóstwem wspaniałych czarodziejów i czarownic dookoła - uściśliła, nie chcąc, by Corinne dopowiedziała sobie coś negatywnego o jej opinii na temat Chateu Rose. - Jak to jest mieszkać w takim dziele sztuki na co dzień? - zagadnęła łagodnie lady Rosier; wszystko w posiadłości było piękne, majestatyczne, przytłaczające wręcz. Dla niej; dla arystokratki zapewne było to po prostu domem, budynkiem, ogrodem. Czymś normalnym, prostym, zwyczajnym. Być może dlatego zagadnęła o obowiązki Namiestniczki; zdziwiło ją zainteresowanie Corinne, zapewne niepotrzebnie, damę jej pokroju wychowywano tak, by doskonale prowadziła rozmowę z każdym. Doceniała więc gładkość, z jaką urocza szlachcianka poruszała się po tej dość niebanalnej konwersacji.
- Tak, powierzono mi opiekę nad miastem. Miałam wobec niego wielkie plany, lecz to, co stało się przed kilkoma dniami... - urwała, ze smutkiem i czającym się gdzieś w tonie gniewem; złością na niesprawiedliwość natury - sprawiło, że musimy skupić się na odbudowie i ratowaniu stolicy. Na pielęgnowanie kultury przyjdzie czas później, gdy opłaczemy zmarłych, a na popiołach gruzów powstaną nowe, jeszcze piękniejsze budynki. Wierzę, że podniesiemy się z tej katastrofy silniejsi - mówiła zdecydowanie, z wiarą w każde słowo; dumnie i bohatersko, lecz bez dramatycznej przesady. Szybko skręciła jednak w przyjemniejszy rewir tematów; rozwodzenie się nad tysiącami zmarłych i zaginionych oraz roztartymi na proch architektonicznymi perełkami wywołałoby niepotrzebne przerażenie. - Dobrze bawiła się lady na festiwalu? Podobała się lady ceremonia? - spytała więc swobodnie, zahaczając o dalszy aspekt wypowiedzi Corinne, mrużąc lekko oczy. Przyjaźnie, chociaż tak naprawdę zastanawiała się, jak ta doskonale wychowana, nieco sztywna dama zachowywała się podczas ceremonii. I później, w trakcie upalnych nocy, dusznych i parnych od namiętności, alkoholu i doskonałej zabawy. - I czy lord Mathieu również czerpał przyjemność z atrakcji Brón Trogain? - dodała jeszcze miękko, chcąc upewnić się całkowicie, że ma do czynienia z jego młodą żoną, lady Corinne, szybko zdobywającą cenne miejsce w czarodziejskiej socjecie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Obecna rzeczywistość była zbyt brutalna dla delikatnej szklarniowej róży. Od urodzenia trzymana pod kloszem Corinne nie potrafiłaby sobie radzić z realiami prawdziwego życia zwyczajnych obywateli, nawet gdyby nie wydarzyło się to wszystko, co miało miejsce tydzień temu. Ramiona rodziny zawsze chroniły ją przed zagrożeniami, a służba wyręczała od niewdzięcznych czynności. Nie zaznała nigdy braków ani głodu, jej życie było dobre i wygodne. Nawet w ubieraniu i czesaniu pomagała jej służka. Od dziecka chłonęła rodowe nauki niczym gąbka, nie podawała ich w wątpliwość, nie buntowała się i nie ciekawiło jej jak żyje się poza bezpieczną złotą klatką. Także teraz trzymała się jej prętów kurczowo, pragnąc wierzyć, że te wszystkie chwilowe niedogodności wkrótce miną i że jej życie nadal pozostanie równie dobre. Że mąż i jego ród ochronią ją tak, jak przed ślubem chronił ją ród pochodzenia. Że była tu całkowicie bezpieczna, nawet jeśli spadające gwiazdy nie pozostały bez wpływu i na nich.
- Bardzo mi przykro – wyraziła współczucie wobec kobiety, która podzieliła się przykrą wieścią o zniszczeniach w swoim domu. – Żywię nadzieję, że wkrótce uda się przywrócić go do świetności. – Zapewne kobieta o takiej pozycji mogła liczyć na pomoc odpowiednich specjalistów którzy naprawią jej siedzibę, a do tego czasu pozostawała pod dachem Rosierów, korzystając ze wspaniałomyślnej gościny nestora. Corinne rzecz jasna nie znała szczegółów ich relacji, zakładała jednak, że łączy ich oddanie wspólnej sprawie, jaką była idea czystości krwi, i nie podawała tego w wątpliwość. Obecność kobiety nie wydawała jej się dziwna, w końcu nestor mógł zapraszać gości według własnego uznania. A Corinne została dobrze wychowana i nauczono ją sztuki uprzejmych konwersacji jeszcze w rodzinnym domu. Bo choć ród Avery może nie słynął z subtelności, Corinne była przede wszystkim damą.
- Jako dziecko czasem żałowałam że nie mam bliźniaczej siostry lub brata, ale mój własny brat na szczęście nie był wiele starszy – uśmiechnęła się lekko; na pewno miło dorastałoby się u boku bliźniaczej duszy, z którą od pierwszych chwil życia szło się razem, a gdyby to była siostra, może mogłyby czasem zamieniać się rolami i sukienkami kiedy były dziećmi, choć z drugiej strony, jako pojedyncze dziecko przynajmniej nie musiała dzielić się uwagą i opieką matki. No cóż, i tak nie przekona się, jak by to było mieć bliźniaczkę. – Zapewne mają tu wiele zupełnie nowych wrażeń, ale i dużo przestrzeni do poznawania – zauważyła. Nie wiedziała w jakich warunkach wychowywały się do tej pory, choć zakładała, że namiestniczka Londynu nie mogła być osobą biedną. Dzieci jednak pozostawały dziećmi i dopiero uczyły się funkcjonowania w świecie, poznając go wszystkimi zmysłami. – Z całą pewnością mieszka się tu bardzo dobrze, bo to naprawdę piękne miejsce, choć inne w swej naturze niż dwór z którego pochodzę. Cenię też jego rozległe ogrody i bliskość wybrzeża, czego nie miałam w rodzinnych stronach. Jeszcze parę miesięcy temu byłam lady Avery, ale z chwilą swego ślubu to właśnie Chateau Rose zostało moim nowym domem. – Czuła się to dobrze, posiadłość i jej otoczenie były piękne i łechtały estetyczny zmysł młódki, która zawsze lubiła wszystko co piękne, i nie mogła narzekać na przejście z ponurego, zimnego Ludlow właśnie tutaj, choć rzecz jasna, rodzinne włości także darzyła wielkim sentymentem i nie zapominała o swoim pochodzeniu.
- Słyszałam, że po przejęciu Londynu przez czarodziejów miasto wspaniale rozkwitało, czego zresztą byłam świadkiem podczas Festiwalu – przyznała. Dla niej, jako osoby wychowanej w nienawiści do mugoli i ich świata, oczyszczenie z nich miasta było dobre. Czarodzieje nie powinni musieć ukrywać się jak szczury. O wiele chętniej bywała w Londynie uwolnionym od mugolskich wpływów. – Ale teraz… Och, przeraża mnie samo wyobrażenie tego, jak miasto może wyglądać. Oby udało się jak najszybciej je odbudować.
Nie widziała Londynu po wydarzeniach sprzed tygodnia, ale po słowach kobiety wyobraźnia podpowiadała jej dość makabryczne obrazy zrujnowanych budowli i dziur po złowrogich ciałach niebieskich. Podejrzewała jednak, że pewnie ministerstwo musiało już nad tym pracować, zapewne Londyn jako główne centrum czarodziejskiego życia w kraju miał najwyższy priorytet, jeśli chodzi o odbudowę.
- To prawda, bawiłam się znakomicie. Lepiej niż na dawnych festiwalach u Prewettów, gdzie zapraszano hołotę i usilnie propagowano równość – skrzywiła się, zwłaszcza w ostatnie słowo wlała niechęć; dawniej nie było jednak alternatywy, przez lata wszyscy czarodzieje udawali się do Weymouth, jednak Avery nigdy nie mieli wielkiej sympatii do zbyt liberalnych gospodarzy, i kiedy ci jawnie poparli promugolskie wartości, stopa Corinne ani jej krewnych więcej tam nie stanęła. – Na Brón Trogain przynajmniej nie musiałam obawiać się bliskości zdrajców krwi oraz potomków mugoli, dzięki czemu czułam się bezpiecznie i mogłam w pełni rozkoszować się dostępnymi atrakcjami.
Corinne zawsze wolała przebywać w starannie wyselekcjonowanym gronie. I choć nie wszyscy goście Brón Trogain byli szlachetnej krwi, byli tam też czarodzieje krwi niższych, ale nie było szlam i zdrajców, a ministerstwo zapewne czuwało nad bezpieczeństwem i nad tym, żeby ktoś nieodpowiedni nie zagroził dobrej zabawie młodych dam takich jak Corinne. Niestety, na to, co później zafundowała wszystkim Matka Natura, nikt już nic poradzić nie mógł, lecz Corinne na szczęście już tam wtedy nie było.
- Wydaje mi się, że tak, choć mąż mój nade wszystko ukochał sobie smoki i nawet festiwalowe atrakcje nie były w stanie pochłonąć go równie mocno, co one. – Dlatego z większości Corinne korzystała w towarzystwie innych krewnych bądź znajomych, bo Mathieu wolał smoczy rezerwat, choć doskonale pamiętała rytuał z pierwszego dnia, w którym rzecz jasna wzięła udział z mężem, i po którym miała okazję spojrzeć na niego z zupełnie innej strony niż przedtem. I żywiła wielką nadzieję, że jego zwieńczeniem będzie nowe życie w jej łonie, które scementuje jej więź z mężem i jego rodem. Znała wagę swoich obowiązków, a najważniejszą powinnością lady było małżeństwo i macierzyństwo.
- Bardzo mi przykro – wyraziła współczucie wobec kobiety, która podzieliła się przykrą wieścią o zniszczeniach w swoim domu. – Żywię nadzieję, że wkrótce uda się przywrócić go do świetności. – Zapewne kobieta o takiej pozycji mogła liczyć na pomoc odpowiednich specjalistów którzy naprawią jej siedzibę, a do tego czasu pozostawała pod dachem Rosierów, korzystając ze wspaniałomyślnej gościny nestora. Corinne rzecz jasna nie znała szczegółów ich relacji, zakładała jednak, że łączy ich oddanie wspólnej sprawie, jaką była idea czystości krwi, i nie podawała tego w wątpliwość. Obecność kobiety nie wydawała jej się dziwna, w końcu nestor mógł zapraszać gości według własnego uznania. A Corinne została dobrze wychowana i nauczono ją sztuki uprzejmych konwersacji jeszcze w rodzinnym domu. Bo choć ród Avery może nie słynął z subtelności, Corinne była przede wszystkim damą.
- Jako dziecko czasem żałowałam że nie mam bliźniaczej siostry lub brata, ale mój własny brat na szczęście nie był wiele starszy – uśmiechnęła się lekko; na pewno miło dorastałoby się u boku bliźniaczej duszy, z którą od pierwszych chwil życia szło się razem, a gdyby to była siostra, może mogłyby czasem zamieniać się rolami i sukienkami kiedy były dziećmi, choć z drugiej strony, jako pojedyncze dziecko przynajmniej nie musiała dzielić się uwagą i opieką matki. No cóż, i tak nie przekona się, jak by to było mieć bliźniaczkę. – Zapewne mają tu wiele zupełnie nowych wrażeń, ale i dużo przestrzeni do poznawania – zauważyła. Nie wiedziała w jakich warunkach wychowywały się do tej pory, choć zakładała, że namiestniczka Londynu nie mogła być osobą biedną. Dzieci jednak pozostawały dziećmi i dopiero uczyły się funkcjonowania w świecie, poznając go wszystkimi zmysłami. – Z całą pewnością mieszka się tu bardzo dobrze, bo to naprawdę piękne miejsce, choć inne w swej naturze niż dwór z którego pochodzę. Cenię też jego rozległe ogrody i bliskość wybrzeża, czego nie miałam w rodzinnych stronach. Jeszcze parę miesięcy temu byłam lady Avery, ale z chwilą swego ślubu to właśnie Chateau Rose zostało moim nowym domem. – Czuła się to dobrze, posiadłość i jej otoczenie były piękne i łechtały estetyczny zmysł młódki, która zawsze lubiła wszystko co piękne, i nie mogła narzekać na przejście z ponurego, zimnego Ludlow właśnie tutaj, choć rzecz jasna, rodzinne włości także darzyła wielkim sentymentem i nie zapominała o swoim pochodzeniu.
- Słyszałam, że po przejęciu Londynu przez czarodziejów miasto wspaniale rozkwitało, czego zresztą byłam świadkiem podczas Festiwalu – przyznała. Dla niej, jako osoby wychowanej w nienawiści do mugoli i ich świata, oczyszczenie z nich miasta było dobre. Czarodzieje nie powinni musieć ukrywać się jak szczury. O wiele chętniej bywała w Londynie uwolnionym od mugolskich wpływów. – Ale teraz… Och, przeraża mnie samo wyobrażenie tego, jak miasto może wyglądać. Oby udało się jak najszybciej je odbudować.
Nie widziała Londynu po wydarzeniach sprzed tygodnia, ale po słowach kobiety wyobraźnia podpowiadała jej dość makabryczne obrazy zrujnowanych budowli i dziur po złowrogich ciałach niebieskich. Podejrzewała jednak, że pewnie ministerstwo musiało już nad tym pracować, zapewne Londyn jako główne centrum czarodziejskiego życia w kraju miał najwyższy priorytet, jeśli chodzi o odbudowę.
- To prawda, bawiłam się znakomicie. Lepiej niż na dawnych festiwalach u Prewettów, gdzie zapraszano hołotę i usilnie propagowano równość – skrzywiła się, zwłaszcza w ostatnie słowo wlała niechęć; dawniej nie było jednak alternatywy, przez lata wszyscy czarodzieje udawali się do Weymouth, jednak Avery nigdy nie mieli wielkiej sympatii do zbyt liberalnych gospodarzy, i kiedy ci jawnie poparli promugolskie wartości, stopa Corinne ani jej krewnych więcej tam nie stanęła. – Na Brón Trogain przynajmniej nie musiałam obawiać się bliskości zdrajców krwi oraz potomków mugoli, dzięki czemu czułam się bezpiecznie i mogłam w pełni rozkoszować się dostępnymi atrakcjami.
Corinne zawsze wolała przebywać w starannie wyselekcjonowanym gronie. I choć nie wszyscy goście Brón Trogain byli szlachetnej krwi, byli tam też czarodzieje krwi niższych, ale nie było szlam i zdrajców, a ministerstwo zapewne czuwało nad bezpieczeństwem i nad tym, żeby ktoś nieodpowiedni nie zagroził dobrej zabawie młodych dam takich jak Corinne. Niestety, na to, co później zafundowała wszystkim Matka Natura, nikt już nic poradzić nie mógł, lecz Corinne na szczęście już tam wtedy nie było.
- Wydaje mi się, że tak, choć mąż mój nade wszystko ukochał sobie smoki i nawet festiwalowe atrakcje nie były w stanie pochłonąć go równie mocno, co one. – Dlatego z większości Corinne korzystała w towarzystwie innych krewnych bądź znajomych, bo Mathieu wolał smoczy rezerwat, choć doskonale pamiętała rytuał z pierwszego dnia, w którym rzecz jasna wzięła udział z mężem, i po którym miała okazję spojrzeć na niego z zupełnie innej strony niż przedtem. I żywiła wielką nadzieję, że jego zwieńczeniem będzie nowe życie w jej łonie, które scementuje jej więź z mężem i jego rodem. Znała wagę swoich obowiązków, a najważniejszą powinnością lady było małżeństwo i macierzyństwo.
Deirdre też miała nadzieję na szybki powrót Białej Willi do używalności - nawet nie świetności, mogła zrezygnować z luksusów, drogich mebli i odrestaurowanych w każdym pozłacanym szczególe wnętrz, ale potrzebowała swojego domu. Bezpiecznej przystani, miejsca, w którym mogła być sobą i w którym jej dzieci, nieświadome ryzyka swego pochodzenia, miały zagwarantowane bezpieczeństwo. Przestronne komnaty gościnne Chateau Rose, choć zapewniały wszelkie wygody, budziły w niej niepokój. Nie okazywała go jednak, krótkim uśmiechem kwitując uprzejme zapewnienia Corinne, łaczącej się z nią w bólu i pragnieniach jak najszybszego odbudowania willi. Jej troska wydawała się szczera, a słowa pozbawione dwuznaczności: najwyraźniej nikomu tymczasowa gościna madame Mericourt nie wydawała się w jakikolwiek sposób problematyczna.
- Cieszę się, że mają siebie nawzajem. Na zawsze - skomentowała miękko, słuchając wyznań lady Rosier z wnikliwą uwagą. Mówiła szczerze, hojnie dzieląc się niezwykle prywatnymi rozmyślaniami, lecz Deirdre wcale to nie raziło. Wręcz przeciwnie, miło było spotkać kogoś nieco naiwnego, niewinnego, gotowego od razu otworzyć swoje serce - nawet, jeśli była to tylko szlachecka gra, wyuczona latami prowadzenia przypadkowych pogawędek. - Ziemie Avery'ch znacząco różnią się od uroków Kent. Przeprowadzka była zapewne sporym wyzwaniem? - zagadnęła, już całkowicie upewniając się co do personaliów młodej kobiety. Żona Mathieu pochodziła z Ludlow, wszystko się zgadzało. Prawie, bowiem łagodny uśmiech Corinne oraz swoboda wypowiedzi wskazywały na zdecydowanie inne wychowanie; prowadziła rozmowę umiejętnie, zwinnie, niemal czule; Avery, z którymi miała do tej pory do czynienia Deirdre, charakteryzowali się złowrogą wyniosłością. Cori przybrała jednak inne nazwisko i być może razem z nim przejęła wiele łagodniejszych cech nowej rodziny. A może po prostu pozwalała własnej wrażliwości wyjść na światło dzienne. Jej przejęcie zniszczeniem Londynu wydawało się autentyczne, głos nieco zadrżał, a wielkie oczy zdawały się bardziej szkliste. Strach przed tym, do czego mógł doprowadzić niedawny kataklizm, był czymś sensownym, lecz rzadko okazywanym publicznie. - Na szczęście najgorsze już za nami - zapewniła kojąco, chociaż nie miała przecież żadnej pewności, że właśnie tak się stanie. Wręcz przeciwnie, spodziewała się kolejnej katastrofy lub uderzenia szaleńców, związanych z Zakonem Feniksa, którzy w chwili największej słabości nowych rządów upatrywali okazji do przedsięwzięcia swych najbardziej samobójczych planów. Nie zamierzała jednak dzielić się prawdą z Corinne: zbyt wiotką, zbyt słabą, by unieść na swych wątłych barkach prawdziwą wizję świata, w którym przyszło im się odnaleźć po nocy meteorytów.
- Cieszę się, lady Rosier. Wszyscy pracowali niezwykle ciężko, by zapewnić czarodziejom jak najlepszą rozrywkę. W odpowiednim gronie, z bliską naszym sercom misją. Bez szlamu, bez prób ograniczania magicznej wolności - uśmiechnęła się lekko na wspomnienie Brón Trogain; teraz, z perspektywy tych kilku dni, beztroskie rozkosze Festiwalu Lata gasły, przykryte pyłem zniszczenia. Piękne obrazy wspólnej celebracji godnych magów odchodziły w zapomnienie; żałowała, że potencjał, jaki zdołali zbudować podczas tych słodkich, sierpniowych dni, został złamany, jeśli nie całkowicie zaprzepaszczony. Zwycięstwo trwało niezmiernie krótko, zostawiając po sobie gorzki posmak. - Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku lasy Waltham znów wypełnią się śpiewem, tańcem i radosną celebracją. I że z tej tragedii podniesiemy się jeszcze silniejsi - skłoniła lekko głową, wierzyła w tę formułkę, powtarzaną przy każdej publicznej okazji; wygodnie skrywało się pod nią lęk, którego nie zamierzała nigdy okazać. Nawet w tak bezpiecznych warunkach, przy szlachciance, która nie mogła zaszkodzić jej reputacji.
- Ach, tak? Wydaje mi się, że młoda żona jest znacznie bardziej ciekawsza od smoków - pozwoliła sobie na lekki żart, uważnie przyglądając się lady Rosier. Znała mężczyzn aż za dobrze, pierwsze miesiące małżeństwa wiązały się z nieskrępowanym korzystaniem z dotąd zakazanego owocu, nic więc dziwnego, że młodzi mężowie szaleli na punkcie swych panien młodych. Miesiąc miodowy trwał nawet kilka lat, nasycenie się upragnionym obiektem pożądania nie następowało szybko; zdziwiła się więc słysząc, że Mathieu wolał ciężką pracę w rezerwacie od folgowania własnym potrzebom.
- Cieszę się, że mają siebie nawzajem. Na zawsze - skomentowała miękko, słuchając wyznań lady Rosier z wnikliwą uwagą. Mówiła szczerze, hojnie dzieląc się niezwykle prywatnymi rozmyślaniami, lecz Deirdre wcale to nie raziło. Wręcz przeciwnie, miło było spotkać kogoś nieco naiwnego, niewinnego, gotowego od razu otworzyć swoje serce - nawet, jeśli była to tylko szlachecka gra, wyuczona latami prowadzenia przypadkowych pogawędek. - Ziemie Avery'ch znacząco różnią się od uroków Kent. Przeprowadzka była zapewne sporym wyzwaniem? - zagadnęła, już całkowicie upewniając się co do personaliów młodej kobiety. Żona Mathieu pochodziła z Ludlow, wszystko się zgadzało. Prawie, bowiem łagodny uśmiech Corinne oraz swoboda wypowiedzi wskazywały na zdecydowanie inne wychowanie; prowadziła rozmowę umiejętnie, zwinnie, niemal czule; Avery, z którymi miała do tej pory do czynienia Deirdre, charakteryzowali się złowrogą wyniosłością. Cori przybrała jednak inne nazwisko i być może razem z nim przejęła wiele łagodniejszych cech nowej rodziny. A może po prostu pozwalała własnej wrażliwości wyjść na światło dzienne. Jej przejęcie zniszczeniem Londynu wydawało się autentyczne, głos nieco zadrżał, a wielkie oczy zdawały się bardziej szkliste. Strach przed tym, do czego mógł doprowadzić niedawny kataklizm, był czymś sensownym, lecz rzadko okazywanym publicznie. - Na szczęście najgorsze już za nami - zapewniła kojąco, chociaż nie miała przecież żadnej pewności, że właśnie tak się stanie. Wręcz przeciwnie, spodziewała się kolejnej katastrofy lub uderzenia szaleńców, związanych z Zakonem Feniksa, którzy w chwili największej słabości nowych rządów upatrywali okazji do przedsięwzięcia swych najbardziej samobójczych planów. Nie zamierzała jednak dzielić się prawdą z Corinne: zbyt wiotką, zbyt słabą, by unieść na swych wątłych barkach prawdziwą wizję świata, w którym przyszło im się odnaleźć po nocy meteorytów.
- Cieszę się, lady Rosier. Wszyscy pracowali niezwykle ciężko, by zapewnić czarodziejom jak najlepszą rozrywkę. W odpowiednim gronie, z bliską naszym sercom misją. Bez szlamu, bez prób ograniczania magicznej wolności - uśmiechnęła się lekko na wspomnienie Brón Trogain; teraz, z perspektywy tych kilku dni, beztroskie rozkosze Festiwalu Lata gasły, przykryte pyłem zniszczenia. Piękne obrazy wspólnej celebracji godnych magów odchodziły w zapomnienie; żałowała, że potencjał, jaki zdołali zbudować podczas tych słodkich, sierpniowych dni, został złamany, jeśli nie całkowicie zaprzepaszczony. Zwycięstwo trwało niezmiernie krótko, zostawiając po sobie gorzki posmak. - Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku lasy Waltham znów wypełnią się śpiewem, tańcem i radosną celebracją. I że z tej tragedii podniesiemy się jeszcze silniejsi - skłoniła lekko głową, wierzyła w tę formułkę, powtarzaną przy każdej publicznej okazji; wygodnie skrywało się pod nią lęk, którego nie zamierzała nigdy okazać. Nawet w tak bezpiecznych warunkach, przy szlachciance, która nie mogła zaszkodzić jej reputacji.
- Ach, tak? Wydaje mi się, że młoda żona jest znacznie bardziej ciekawsza od smoków - pozwoliła sobie na lekki żart, uważnie przyglądając się lady Rosier. Znała mężczyzn aż za dobrze, pierwsze miesiące małżeństwa wiązały się z nieskrępowanym korzystaniem z dotąd zakazanego owocu, nic więc dziwnego, że młodzi mężowie szaleli na punkcie swych panien młodych. Miesiąc miodowy trwał nawet kilka lat, nasycenie się upragnionym obiektem pożądania nie następowało szybko; zdziwiła się więc słysząc, że Mathieu wolał ciężką pracę w rezerwacie od folgowania własnym potrzebom.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Corinne była wciąż bardzo młoda i cechowała się charakterystyczną dla młódek naiwnością wynikającą z nieznajomości realiów życia i brutalności świata. Dopiero niewiele ponad rok temu skończyła szkołę, a przez całe swoje życie była trzymana pod kloszem i nie znała świata poza tym salonowym. Oczywiście, i w tym salonowym trzeba było być ostrożnym i uważać na to, co się komu mówi, bo wśród dam to często plotki bywały potężną bronią, a i samo bywanie na salonach było często przesycone grą pozorów, i tak naprawdę przy nikim nie można było sobie pozwolić na stuprocentową szczerość, nawet przy członkach własnej rodziny. Jednak Corinne nie wyznawała teraz nieznajomej żadnych sekretów, a po prostu prowadziła uprzejmą konwersację, samej starając się czegoś więcej na temat kobiety dowiedzieć.
Sprawiała wrażenie osoby, której nieobce były kontakty z wyższymi sferami, która posiadała pewne obycie, ale z racji pełnionej funkcji zapewne musiała umieć się odnaleźć. Nikt nie powierzyłby przecież takiej roli osobie zahukanej i pozbawionej sprytu, zwłaszcza że żyli w świecie, gdzie zwykle to mężczyźni dzierżyli władzę. Młódki takie jak Corinne zwykle były sprowadzane do roli ozdób, ale młoda róża nie narzekała na to, lubiła swoje wygodne życie, ale kobiety nieszlachetnego urodzenia nie miały wszystkiego podsuniętego pod nos, i musiały często same o wiele bardziej starać się o osiągnięcie jakiejś pozycji.
- To prawda, ale od dziecka przygotowywano mnie na to, że gdy dorosnę, zostanę wydana za mąż do innego rodu. To była naturalna kolej rzeczy, co nie znaczy, że nie było niespodzianek. Chyba dopiero po tygodniu przestałam się gubić w drodze ze swoich komnat do jadalni czy ogrodów – uśmiechnęła się nieznacznie do tych wspomnień, ale zdawała sobie sprawę, że nie były to żadne nietypowe doświadczenia, bo przecież niemal każda młoda lady była wydawana do obcej rodziny i musiała zmienić nazwisko i miejsce zamieszkania. Dla każdej na początku mogło to być coś trudnego, a na pewno nowego. Przed nią taki los przeżywała jej matka, babka i wiele innych krewnych. Taki los kobiet, przy swoich rodach pozostawały tylko stare panny, oraz te nieliczne damy, które wydawano w obrębie tej samej rodziny, jednak na ogół większość rodów wolała szukać potencjalnych sojuszy na zewnątrz, i Corinne zawsze wiedziała, że nie pozostanie wśród Averych, choć aż do momentu zaaranżowania związku z Mathieu nie było wiadomym, jakiego rodu częścią się stanie. Padło na Rosierów, więc nie narzekała. To był bardzo dobry i wpływowy ród o właściwych poglądach. Poza tym Corinne, choć rzecz jasna pozostawała osobą bardzo konserwatywną i wierną wpojonym zasadom, pod pewnymi względami odstawała od panieńskiego rodu, była o wiele bardziej artystycznie usposobiona od większości Averych. Członkowie jej rodziny na ogół byli chłodni, zimni i nieprzystępni (zwłaszcza mężczyźni), ale Corinne miłowała piękno, była uzdolniona muzycznie i malarsko, a także dobrze czuła się na salonach i była bardziej otwarta na salonowe relacje niż większość zwłaszcza męskich krewnych. Lubiła rozmawiać, mimo swoich skostniałych poglądów była dość przystępna (przynajmniej w porównaniu do typowych Averych), i może właśnie przez wzgląd na te cechy to ona, a nie któraś z jej kuzynek, została wybrana na lady Rosier. Być może na jej łagodniejszy niż przeciętnie u Averych charakter miała wpływ matka pochodząca z Flintów, łagodna piękność o artystycznej duszy; w dzieciństwie Corinne spędzała z nią mnóstwo czasu, dużo więcej niż z wyniosłym ojcem, który miał na głowie ważniejsze rzeczy i o wiele więcej czasu poświęcał swemu pierworodnemu niż córce.
- Pragnę wierzyć, że wszystko będzie dobrze – zapewniła. Nie wiedziała, czym dokładnie był spowodowany upadek komety, ale chciała wierzyć, że po tym nieszczęściu świat magiczny odrodzi się jeszcze wspanialszy, niż był przedtem, i że te wszystkie złe chwile wkrótce będą już tylko wspomnieniem. – Jeśli chodzi o festiwal, myślę, że rezultat był naprawdę dobry. Bawiłam się wspaniale, zwłaszcza że był to mój pierwszy w roli mężatki. Och, oby za rok udał się równie pomyślnie… - I oby już bez takiego tragicznego zwieńczenia. Do tej pory czasem zerkała z niepokojem w niebo, ale wolałaby już nigdy nie ujrzeć na nim żadnej komety.
Pytanie o męża było nieco trudniejsze. Corinne wolałaby, żeby mąż poświęcał jej więcej czasu, aby mogła faktycznie pełnić rolę jego ozdoby w towarzystwie, ale nie był zbyt salonowy. Pod tym względem charakterem bardziej przypominał Averych niż typowego Rosiera. Ale jako żona nie miała też prawa krytykować męża w towarzystwie, dlatego musiała podkreślać jego zalety i oddanie rodowi.
- Mój mąż jest czarodziejem niezwykle oddanym rodowi i jego dziedzictwu, i nawet festiwalowe rozrywki nie były w stanie zachwiać jego zaangażowaniem – powiedziała więc, choć w serduszku czuła żal, że tych wspólnych chwil nie było więcej. Ale wiedziała też, że byli małżeństwem aranżowanym, nie połączono ich żeby ich uszczęśliwić, a dla dobra rodowych relacji. I tak cieszyła się, że w ogóle po rytuale był jakiś progres w ich stosunkach, ale musiała być wobec Mathieu cierpliwa, długo był kawalerem i nie nawykł jeszcze do nowego stanu cywilnego. – Ale wzięliśmy udział w rytuale na samym początku… - Tu musiała się bardzo wytężyć, żeby nie okazać żadnych emocji. – A tamtego feralnego dnia tydzień temu, stanął na wysokości zadania, ratując mnie przed niebezpieczeństwem i sprowadzając do bezpiecznej kryjówki.
W tym przypadku Mathieu zasługiwał na pochwałę, tamtego dnia zapewnił jej bezpieczeństwo i był przy niej, a ona, jako dobra żona, musiała jego odwagę podkreślić. W końcu o mężu przy obcych mówiło się dobrze albo wcale, ale w tym względzie, absolutnie nie mogła mu niczego zarzucić. A jeśli chodzi o życie salonowe, to tu istniało pewne pole do poprawy, bo Corinne lubiła brylować w towarzystwie, tańczyć i dobrze się bawić, a jako mężatka, musiała robić to z mężem. Tylko męża najpierw należało przekonać do tego, że świat nie kończy się na smokach. Pewnie gdyby nie został zmuszony, nadal wolałby być kawalerem i nie mieć na barkach obowiązków związanych z małżeństwem. Matka kiedyś mówiła jej, że niektórzy mężczyźni dłużej dorastają, to dziewczęta musiały szybko wychodzić za mąż i zostawać matkami, a więc ich dzieciństwo kończyło się szybciej, podczas gdy na uchylanie się od obowiązków mężczyzn patrzono łaskawiej, pozwalając im wyszumieć się dłużej. Rzadko też w ich świecie zdarzały się związki pełne miłości. Rodzice Corinne spędzali ze sobą czas tylko wtedy, kiedy musieli i nie łączyło ich nic poza obowiązkiem, dlatego może nie powinna oczekiwać niczego więcej. Mężczyźni mieli swoje życie i swoje sprawy, a ona, jako kobieta, musiała to akceptować i cierpliwie czekać na małżonka.
- Jakim czarodziejem był pani mąż? – zapytała po chwili z ciekawością, w końcu musiał istnieć jakiś pan Mericourt, skoro istniały bliźnięta, a Corinne w swym czarno-białym, wciąż nieco dziecięcym postrzeganiu świata, absolutnie nie dopatrywała się żadnego drugiego dna ani mrocznych sekretów. Zakładała też, że przecież dzieci muszą rodzić się w małżeństwach, więc zdecydowanie Deirdre musiała mieć kiedyś jakiegoś męża, nawet jeśli nie miała go teraz. A jako młoda mężatka, chętnie poznawała doświadczenia kobiet z dłuższym stażem małżeńskim. – Proszę wybaczyć ciekawość, po prostu, jako młodą żonę, zawsze ciekawiły mnie doświadczenia innych żon i matek.
Nie chciała być wścibska, po prostu była ciekawa. Kiedy rozmawiała z wcześniej zamężnymi kuzynkami czy koleżankami, także często przewijały się tematy dotyczące małżeństwa i dzieci, zwłaszcza że w ich świecie życie kobiety często kręciło się właśnie wokół tych sfer, a wielu rzeczy, które wypadało robić mężczyznom, im nie wypadało.
Sprawiała wrażenie osoby, której nieobce były kontakty z wyższymi sferami, która posiadała pewne obycie, ale z racji pełnionej funkcji zapewne musiała umieć się odnaleźć. Nikt nie powierzyłby przecież takiej roli osobie zahukanej i pozbawionej sprytu, zwłaszcza że żyli w świecie, gdzie zwykle to mężczyźni dzierżyli władzę. Młódki takie jak Corinne zwykle były sprowadzane do roli ozdób, ale młoda róża nie narzekała na to, lubiła swoje wygodne życie, ale kobiety nieszlachetnego urodzenia nie miały wszystkiego podsuniętego pod nos, i musiały często same o wiele bardziej starać się o osiągnięcie jakiejś pozycji.
- To prawda, ale od dziecka przygotowywano mnie na to, że gdy dorosnę, zostanę wydana za mąż do innego rodu. To była naturalna kolej rzeczy, co nie znaczy, że nie było niespodzianek. Chyba dopiero po tygodniu przestałam się gubić w drodze ze swoich komnat do jadalni czy ogrodów – uśmiechnęła się nieznacznie do tych wspomnień, ale zdawała sobie sprawę, że nie były to żadne nietypowe doświadczenia, bo przecież niemal każda młoda lady była wydawana do obcej rodziny i musiała zmienić nazwisko i miejsce zamieszkania. Dla każdej na początku mogło to być coś trudnego, a na pewno nowego. Przed nią taki los przeżywała jej matka, babka i wiele innych krewnych. Taki los kobiet, przy swoich rodach pozostawały tylko stare panny, oraz te nieliczne damy, które wydawano w obrębie tej samej rodziny, jednak na ogół większość rodów wolała szukać potencjalnych sojuszy na zewnątrz, i Corinne zawsze wiedziała, że nie pozostanie wśród Averych, choć aż do momentu zaaranżowania związku z Mathieu nie było wiadomym, jakiego rodu częścią się stanie. Padło na Rosierów, więc nie narzekała. To był bardzo dobry i wpływowy ród o właściwych poglądach. Poza tym Corinne, choć rzecz jasna pozostawała osobą bardzo konserwatywną i wierną wpojonym zasadom, pod pewnymi względami odstawała od panieńskiego rodu, była o wiele bardziej artystycznie usposobiona od większości Averych. Członkowie jej rodziny na ogół byli chłodni, zimni i nieprzystępni (zwłaszcza mężczyźni), ale Corinne miłowała piękno, była uzdolniona muzycznie i malarsko, a także dobrze czuła się na salonach i była bardziej otwarta na salonowe relacje niż większość zwłaszcza męskich krewnych. Lubiła rozmawiać, mimo swoich skostniałych poglądów była dość przystępna (przynajmniej w porównaniu do typowych Averych), i może właśnie przez wzgląd na te cechy to ona, a nie któraś z jej kuzynek, została wybrana na lady Rosier. Być może na jej łagodniejszy niż przeciętnie u Averych charakter miała wpływ matka pochodząca z Flintów, łagodna piękność o artystycznej duszy; w dzieciństwie Corinne spędzała z nią mnóstwo czasu, dużo więcej niż z wyniosłym ojcem, który miał na głowie ważniejsze rzeczy i o wiele więcej czasu poświęcał swemu pierworodnemu niż córce.
- Pragnę wierzyć, że wszystko będzie dobrze – zapewniła. Nie wiedziała, czym dokładnie był spowodowany upadek komety, ale chciała wierzyć, że po tym nieszczęściu świat magiczny odrodzi się jeszcze wspanialszy, niż był przedtem, i że te wszystkie złe chwile wkrótce będą już tylko wspomnieniem. – Jeśli chodzi o festiwal, myślę, że rezultat był naprawdę dobry. Bawiłam się wspaniale, zwłaszcza że był to mój pierwszy w roli mężatki. Och, oby za rok udał się równie pomyślnie… - I oby już bez takiego tragicznego zwieńczenia. Do tej pory czasem zerkała z niepokojem w niebo, ale wolałaby już nigdy nie ujrzeć na nim żadnej komety.
Pytanie o męża było nieco trudniejsze. Corinne wolałaby, żeby mąż poświęcał jej więcej czasu, aby mogła faktycznie pełnić rolę jego ozdoby w towarzystwie, ale nie był zbyt salonowy. Pod tym względem charakterem bardziej przypominał Averych niż typowego Rosiera. Ale jako żona nie miała też prawa krytykować męża w towarzystwie, dlatego musiała podkreślać jego zalety i oddanie rodowi.
- Mój mąż jest czarodziejem niezwykle oddanym rodowi i jego dziedzictwu, i nawet festiwalowe rozrywki nie były w stanie zachwiać jego zaangażowaniem – powiedziała więc, choć w serduszku czuła żal, że tych wspólnych chwil nie było więcej. Ale wiedziała też, że byli małżeństwem aranżowanym, nie połączono ich żeby ich uszczęśliwić, a dla dobra rodowych relacji. I tak cieszyła się, że w ogóle po rytuale był jakiś progres w ich stosunkach, ale musiała być wobec Mathieu cierpliwa, długo był kawalerem i nie nawykł jeszcze do nowego stanu cywilnego. – Ale wzięliśmy udział w rytuale na samym początku… - Tu musiała się bardzo wytężyć, żeby nie okazać żadnych emocji. – A tamtego feralnego dnia tydzień temu, stanął na wysokości zadania, ratując mnie przed niebezpieczeństwem i sprowadzając do bezpiecznej kryjówki.
W tym przypadku Mathieu zasługiwał na pochwałę, tamtego dnia zapewnił jej bezpieczeństwo i był przy niej, a ona, jako dobra żona, musiała jego odwagę podkreślić. W końcu o mężu przy obcych mówiło się dobrze albo wcale, ale w tym względzie, absolutnie nie mogła mu niczego zarzucić. A jeśli chodzi o życie salonowe, to tu istniało pewne pole do poprawy, bo Corinne lubiła brylować w towarzystwie, tańczyć i dobrze się bawić, a jako mężatka, musiała robić to z mężem. Tylko męża najpierw należało przekonać do tego, że świat nie kończy się na smokach. Pewnie gdyby nie został zmuszony, nadal wolałby być kawalerem i nie mieć na barkach obowiązków związanych z małżeństwem. Matka kiedyś mówiła jej, że niektórzy mężczyźni dłużej dorastają, to dziewczęta musiały szybko wychodzić za mąż i zostawać matkami, a więc ich dzieciństwo kończyło się szybciej, podczas gdy na uchylanie się od obowiązków mężczyzn patrzono łaskawiej, pozwalając im wyszumieć się dłużej. Rzadko też w ich świecie zdarzały się związki pełne miłości. Rodzice Corinne spędzali ze sobą czas tylko wtedy, kiedy musieli i nie łączyło ich nic poza obowiązkiem, dlatego może nie powinna oczekiwać niczego więcej. Mężczyźni mieli swoje życie i swoje sprawy, a ona, jako kobieta, musiała to akceptować i cierpliwie czekać na małżonka.
- Jakim czarodziejem był pani mąż? – zapytała po chwili z ciekawością, w końcu musiał istnieć jakiś pan Mericourt, skoro istniały bliźnięta, a Corinne w swym czarno-białym, wciąż nieco dziecięcym postrzeganiu świata, absolutnie nie dopatrywała się żadnego drugiego dna ani mrocznych sekretów. Zakładała też, że przecież dzieci muszą rodzić się w małżeństwach, więc zdecydowanie Deirdre musiała mieć kiedyś jakiegoś męża, nawet jeśli nie miała go teraz. A jako młoda mężatka, chętnie poznawała doświadczenia kobiet z dłuższym stażem małżeńskim. – Proszę wybaczyć ciekawość, po prostu, jako młodą żonę, zawsze ciekawiły mnie doświadczenia innych żon i matek.
Nie chciała być wścibska, po prostu była ciekawa. Kiedy rozmawiała z wcześniej zamężnymi kuzynkami czy koleżankami, także często przewijały się tematy dotyczące małżeństwa i dzieci, zwłaszcza że w ich świecie życie kobiety często kręciło się właśnie wokół tych sfer, a wielu rzeczy, które wypadało robić mężczyznom, im nie wypadało.
Nie chciała, by Myssleine podzieliła los Corinne. Słuchała szlachcianki z uprzejmą uwagą, wzrok przesuwając na beztrosko bawiącą się nieopodal córkę, myślami uciekając właśnie do jej przyszłości. Chciała zapewnić jej wszystko, co najlepsze; umocnić ją, zabezpieczyć, sprawić, by rozwijała skrytą w drobnym ciałku siłę - i by nigdy, przenigdy, nie skręciła w ścieżkę, którą stąpała jej matka. Lecz czy pragnęła przeciwieństwa? Wystawnego życia, chowania pod kloszem? Troski podyktowanej potrzebą płodzenia kolejnego pokolenia? W żyłach bliźniąt krążyła wyjątkowa krew - według Deirdre bez wątpienia szlachetna - ale nigdy nie miały dostąpić luksusów i ułatwień, które zapewniono potomstwu Rosiera z małżeńskiego łoża. Ta perspektywa bolała, zwłaszcza w przypadku Marcusa, dla dziewczynki wydawała się w pewien sposób lepsza. Gwarantująca większą wolność. Choć życie Corinne usłane było różami, a na jej gładkim czole nie pojawiła się nawet najmniejsza zmarszczka, sugerująca ciężar trosk, to córka Śmierciożerczyni nie mogła egzystować w ten sposób. Chroniona tak bardzo, że nieświadoma tego, czym była prawdziwa magia i prawdziwe życie. Piękne, satysfakcjonujące, o ostrych krawędziach i pikantnych smakach. Pełne przygód i niespodzianek wykraczających poza gubienie się w przestronnej posiadłości, będącej tak naprawdę nową klatką, sygnowaną tym razem nazwiskiem męża. Słowa lady Rosier skomentowała więc tylko uśmiechem, nie dającym możliwości intepretacji innej od tej podyktowanej sympatią. Może doskonale odegranym zawstydzeniem: na pewno nie wypowiadała się szerzej, bowiem nie należała do arystokracji.
- Słowa takie, jak lady, napawają mnie nadzieją - płynnie przemknęła do tematu Brón Trogain, słodko-gorzkiego wspomnienia; powróciła wzrokiem do ślicznej buzi Corinne, mając nadzieję, że ta nieco się zarumieni, opowiadając więcej o swych wrażeniach dotyczących Festiwalu Lata. - I jak podobał się lady rytuał? Ta noc była...niebanalna, prawda? - zagadnęła swobodnie, chcąc ośmielić kobietę, ba, młodą dziewczynę. Większość wypielęgnowanych i wychuchanych arystokratek wyglądała podobnie dobrze, ciężko było dokładnie określić ich wiek. - Spodziewała się lady takiego rozpoczęcia świętowania? - nie naciskała, dawała lady Rosier możliwość nieskrępowanej wypowiedzi; nie zamierzała jej oceniać ani tym bardziej dawać dobrych rad dotyczących małżeństwa. Nigdy nie stała się żoną, lecz musiała odgrywać jej doświadczoną wersję. - Siła czarownicy tkwi w sposobie, w jaki wspiera męża. Mężczyźni czasem nie wiedzą co tak naprawdę jest dla nich najlepsze. Praca jest istotna, bez wątpienia, lecz czyż miłość nie stoi w hierarchii nieco wyżej? - bardziej zrozumiałaby pracoholizm Mathieu, gdyby dotyczył on kwestii wojennych. W tym w ostatnim czasie wydawał się nieco opieszały, lecz miała nadzieję, że po prostu wykonywał zadania powierzone mu przez Tristana. Nie jej musiał składać z nich raporty. - Zwłaszcza na tak ważnym dla związku etapie. Poznawania się, zacieśniania łączącej was więzi. Warto mu to uzmysłowić, delikatnie naprowadzić - wierzę, że Mathieu wymaga tylko subtelnego zmotywowania, by stał się mężem idealnym - zakończyła łagodnie, nie krytykowała, starała się pomóc, próbując jak najlepiej odegrać rolę żony. Najwidoczniej wychodziło jej to na tyle dobrze, by powiązać myśli Corinne z odpowiednim ciągiem przyczynowo-skutkowym. Pytanie o nie tak dawno zmarłego męża sprawiło, że madame Mericourt posmutniała, szybko jednak uniosła dłoń w jednoznacznym geście - lady Rosier nie miała za co przepraszać. Deirdre zdjęła już przecież żałobę; przypominała o niej tylko obrączką zdobiąca prawą rękę. - Wspaniałym. Nie poznałam i zapewne nie poznam czarodzieja równie utalentowanego, wrażliwego na piękno i zarazem silnego, jak Bastien - odpowiedziała cicho, melancholijnie. Miała wrażenie, że za każdym razem, gdy ktoś pytał o jej ukochanego, powtarza to samo; romantyczne, tęskne i czułe frazesy. Zapadające w pamięć rozmówców, umacniające fundament kłamstwa. - Roztaczał wokół siebie aurę spokoju, artyści go uwielbiali. Wielu właśnie jemu zawdzięcza swe sukcesy. Magiczny Paryż opłakiwał jego odejście niemal tak mocno, jak ja sama - kontynuowała ciszej, niemal wstydliwe przyznając się do tej słabości, ukazując ludzką twarz bezwzględnej Śmierciożerczyni i Namiestniczki. - Początki nie były łatwe, nigdy nie są, lady. Ale każdy kolejny rok małżeństwa umacniał nas i pozwalał sięgać dalej, marzyć śmielej - znów spojrzała na dzieci, jakby chciała dostrzec w ich drobnych buziach ciągle głośne echo ducha Bastiena. - Gdybym mogła ci cokolwiek doradzić, lady, to tylko to - ciesz się każdym dniem, który możesz spędzić razem ze swoim mężem. Nie ma skarbów cenniejszych od godzin dzielonych we dwoje - mówiła miękko, nostalgicznie, perfekcyjnie udając szczere poruszenie. Słodkim kłamstwom, padającym z jej ust, nie sposób było zaprzeczyć czy je podważyć; każdą drobną pogawędką, okruszkami informacji rzucanymi dziennikarzom i wpływowym lordom; każdą wypowiedzią i zachowaniem cementowała marmurowy mur pamięci Bastiena. Uwiarygadniając swą historię i nową tożsamość.
- Słowa takie, jak lady, napawają mnie nadzieją - płynnie przemknęła do tematu Brón Trogain, słodko-gorzkiego wspomnienia; powróciła wzrokiem do ślicznej buzi Corinne, mając nadzieję, że ta nieco się zarumieni, opowiadając więcej o swych wrażeniach dotyczących Festiwalu Lata. - I jak podobał się lady rytuał? Ta noc była...niebanalna, prawda? - zagadnęła swobodnie, chcąc ośmielić kobietę, ba, młodą dziewczynę. Większość wypielęgnowanych i wychuchanych arystokratek wyglądała podobnie dobrze, ciężko było dokładnie określić ich wiek. - Spodziewała się lady takiego rozpoczęcia świętowania? - nie naciskała, dawała lady Rosier możliwość nieskrępowanej wypowiedzi; nie zamierzała jej oceniać ani tym bardziej dawać dobrych rad dotyczących małżeństwa. Nigdy nie stała się żoną, lecz musiała odgrywać jej doświadczoną wersję. - Siła czarownicy tkwi w sposobie, w jaki wspiera męża. Mężczyźni czasem nie wiedzą co tak naprawdę jest dla nich najlepsze. Praca jest istotna, bez wątpienia, lecz czyż miłość nie stoi w hierarchii nieco wyżej? - bardziej zrozumiałaby pracoholizm Mathieu, gdyby dotyczył on kwestii wojennych. W tym w ostatnim czasie wydawał się nieco opieszały, lecz miała nadzieję, że po prostu wykonywał zadania powierzone mu przez Tristana. Nie jej musiał składać z nich raporty. - Zwłaszcza na tak ważnym dla związku etapie. Poznawania się, zacieśniania łączącej was więzi. Warto mu to uzmysłowić, delikatnie naprowadzić - wierzę, że Mathieu wymaga tylko subtelnego zmotywowania, by stał się mężem idealnym - zakończyła łagodnie, nie krytykowała, starała się pomóc, próbując jak najlepiej odegrać rolę żony. Najwidoczniej wychodziło jej to na tyle dobrze, by powiązać myśli Corinne z odpowiednim ciągiem przyczynowo-skutkowym. Pytanie o nie tak dawno zmarłego męża sprawiło, że madame Mericourt posmutniała, szybko jednak uniosła dłoń w jednoznacznym geście - lady Rosier nie miała za co przepraszać. Deirdre zdjęła już przecież żałobę; przypominała o niej tylko obrączką zdobiąca prawą rękę. - Wspaniałym. Nie poznałam i zapewne nie poznam czarodzieja równie utalentowanego, wrażliwego na piękno i zarazem silnego, jak Bastien - odpowiedziała cicho, melancholijnie. Miała wrażenie, że za każdym razem, gdy ktoś pytał o jej ukochanego, powtarza to samo; romantyczne, tęskne i czułe frazesy. Zapadające w pamięć rozmówców, umacniające fundament kłamstwa. - Roztaczał wokół siebie aurę spokoju, artyści go uwielbiali. Wielu właśnie jemu zawdzięcza swe sukcesy. Magiczny Paryż opłakiwał jego odejście niemal tak mocno, jak ja sama - kontynuowała ciszej, niemal wstydliwe przyznając się do tej słabości, ukazując ludzką twarz bezwzględnej Śmierciożerczyni i Namiestniczki. - Początki nie były łatwe, nigdy nie są, lady. Ale każdy kolejny rok małżeństwa umacniał nas i pozwalał sięgać dalej, marzyć śmielej - znów spojrzała na dzieci, jakby chciała dostrzec w ich drobnych buziach ciągle głośne echo ducha Bastiena. - Gdybym mogła ci cokolwiek doradzić, lady, to tylko to - ciesz się każdym dniem, który możesz spędzić razem ze swoim mężem. Nie ma skarbów cenniejszych od godzin dzielonych we dwoje - mówiła miękko, nostalgicznie, perfekcyjnie udając szczere poruszenie. Słodkim kłamstwom, padającym z jej ust, nie sposób było zaprzeczyć czy je podważyć; każdą drobną pogawędką, okruszkami informacji rzucanymi dziennikarzom i wpływowym lordom; każdą wypowiedzią i zachowaniem cementowała marmurowy mur pamięci Bastiena. Uwiarygadniając swą historię i nową tożsamość.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Corinne nie znała prawdziwego życia i prawdziwej magii. Była ładną ozdobą zamkniętą w złotej klatce, ale nigdy nie poznała czym jest wolność. Od maleńkości była wtłaczana w odpowiednie ramy i w nich wzrastała, nie mogąc się nigdy przekonać, kim byłaby bez nich. Żyła wygodnie i w luksusach, ale płaciła za to cenę w postaci konieczności wypełniania powinności wobec rodu. Nie znała innego stanu rzeczy, nie wiedziała jak to jest samodzielnie decydować o sobie i swoim życiu, bo od zawsze to mężczyźni z rodziny decydowali za nią. Już jako dziecko zauważyła, że jest uczona innych rzeczy niż brat, że jego przygotowywano do przejęcia rodowej schedy, zaś ją – do bycia przyszłą ozdobą męża z innego rodu. Wolność była dla niej pewną abstrakcją, ale trudno było pożądać czegoś, czego się nigdy nie znało.
- To prawda, był… niestandardowy. Nie spodziewałam się tego typu atrakcji na festiwalu – przyznała, wspominając rytuał z reemem, krwawy i nietypowy, inny od czegokolwiek, co w młodszym wieku widywała na festiwalach Prewettów. A później… Och, to co było później, także odbiegało od całej wcześniejszej znajomości z Mathieu, który tamtej nocy wreszcie spojrzał na nią inaczej niż jako na przykry obowiązek. Leciutko się zarumieniła. – Jestem ciekawa, czy rzeczywiście będzie niósł ze sobą taką moc, o jakiej mówiła czarownica, która prowadziła obrzędy. – Chciałaby, żeby tak było. Ale o szczegółach nocy, która nastąpiła po obrządkach, nie potrafiłaby opowiedzieć chyba nawet najlepszej przyjaciółce, a co dopiero komuś obcemu. Niemniej jednak, miała nadzieję, że pokrzepiony rytuałem Mathieu zdołał zasiać w niej nowe życie. Corinne pragnęła zajść w ciążę i udowodnić nowemu rodowi swą wartość, a także złączyć się z nim w pełni. Nie nosząc w łonie młodego Rosiera, nie czuła się w pełni częścią nowej rodziny, bo nie czuła się jako taką traktowana przez wszystkich, i instynktownie czuła, że oczekiwali od niej powicia dziecka Mathieu, najlepiej syna, żeby dopiero przyjąć ją jako w pełni swoją. Na razie była swoja połowicznie, za sprawą wejścia do rodziny i przyjęcia nazwiska, ale musiała połączyć się z nimi także krwią, a nie tylko samym mianem.
- Mathieu długo wiódł żywot kawalera, dlatego staram się być cierpliwa i wyrozumiała wobec niego. Jest zdolnym i przystojnym czarodziejem, ale nasze małżeństwo było aranżowane, przed ogłoszeniem zaręczyn w ogóle się nie znaliśmy i może dlatego potrzebuje… czasu – zauważyła. Ich relacja dopiero się rodziła, powoli bo powoli, ale w momencie ślubu byli sobie zupełnie obcymi ludźmi i nie mieli możliwości zbudować relacji wcześniej. Tworzyli ją dopiero teraz, a nie było to zadaniem łatwym, bo Mathieu był mężczyzną dość zamkniętym w sobie, skrytym i tajemniczym, a ucieczka w pracę zapewne była dla niego łatwiejsza niż mierzenie się z własnymi uczuciami. Matka jednak zawsze uczyła ją, że kobieta musi być cierpliwa i absolutnie nie może na męża mocno naciskać, bo to mąż decyduje, kiedy przychodzi do komnat żony. Pewnie byłoby łatwiej, gdyby miał bardziej przystępny i towarzyski charakter, ale i tak nie mogła narzekać, bo mogła trafić dużo gorzej. A Mathieu… no cóż, rytuał niósł pewną nadzieję na poprawę relacji, więc była dobrej myśli, że może z czasem powoli i stopniowo uda jej się przedrzeć przez jego mury. Ale czy powstanie między nimi miłość? Tego nie sposób było przewidzieć.
Z łatwością uwierzyła w sentymentalną historię o mężu madame Mericourt. Nie miała powodu, żeby jej nie wierzyć, kiedy to wszystko brzmiało tak przekonująco, więc i jej niebieskie oczy posmutniały kiedy ją usłyszała.
- Musiał być niezwykłym czarodziejem. Był artystą? Malarzem, czy może raczej zajmował się muzyką? Interesuję się trochę sztuką, sama maluję i gram na fortepianie, ale niestety nie miałam okazji odwiedzić Francji i osobiście poznać jej artystycznej strony. – Avery nie posyłali dzieci na naukę do Francji jak Rosierowie, Corinne musiała kształcić się w nudnym i pozbawionym artyzmu Hogwarcie, ale kto wie, może będąc lady Rosier, w przyszłości będzie miała okazję odwiedzić francuskie galerie sztuki i inne miejsca ważne dla tamtejszej śmietanki towarzyskiej. – Ma pani rację, warto cieszyć się każdym wspólnym dniem. Oby czekało nas ich jak najwięcej. – Pragnęła spędzić u boku męża wiele lat, zbudować z nim relację bliższą i głębszą niż ta, która łączyła jej rodziców. Nawet jeśli nie uda jej się sprawić, żeby Mathieu ją pokochał, w jej interesie było, aby żył długo i w zdrowiu, bo w świecie szlachetnych rodów większość kobiet znaczyła coś tak długo, jak długo żył ich mąż. Kluczowym dla Corinne było także powicie dzieci, ale oprócz tych wszystkich obowiązków, które musiała wypełnić dla dobra rodów, tak zwyczajnie, po ludzku pragnęła kochać i być kochaną. – Czasy mamy jakie mamy, ale chcę patrzeć w przyszłość z optymizmem i wierzyć, że dzieci, które pragnę powić Mathieu, będą dorastać w spokojnym świecie, w którym słuszne czarodziejskie tradycje nie będą tylko elementem historii, a wciąż pozostaną stabilną częścią naszej rzeczywistości.
Zdrajcy pragnęli, żeby tradycje przeszły do historii, żeby wszyscy najlepiej zmieszali się z mugolami i rozdali bogactwa biedocie. Corinne nie chciała takiego świata, jaki chcieli im zgotować miłośnicy mugoli i szlamu. Pragnęła świata w którym to czysta krew stoi na piedestale, a konserwatywne rody cieszą się wieloma przywilejami, których zdrajcy i szlamoluby chcieli ich pozbawić w imię równości.
- To prawda, był… niestandardowy. Nie spodziewałam się tego typu atrakcji na festiwalu – przyznała, wspominając rytuał z reemem, krwawy i nietypowy, inny od czegokolwiek, co w młodszym wieku widywała na festiwalach Prewettów. A później… Och, to co było później, także odbiegało od całej wcześniejszej znajomości z Mathieu, który tamtej nocy wreszcie spojrzał na nią inaczej niż jako na przykry obowiązek. Leciutko się zarumieniła. – Jestem ciekawa, czy rzeczywiście będzie niósł ze sobą taką moc, o jakiej mówiła czarownica, która prowadziła obrzędy. – Chciałaby, żeby tak było. Ale o szczegółach nocy, która nastąpiła po obrządkach, nie potrafiłaby opowiedzieć chyba nawet najlepszej przyjaciółce, a co dopiero komuś obcemu. Niemniej jednak, miała nadzieję, że pokrzepiony rytuałem Mathieu zdołał zasiać w niej nowe życie. Corinne pragnęła zajść w ciążę i udowodnić nowemu rodowi swą wartość, a także złączyć się z nim w pełni. Nie nosząc w łonie młodego Rosiera, nie czuła się w pełni częścią nowej rodziny, bo nie czuła się jako taką traktowana przez wszystkich, i instynktownie czuła, że oczekiwali od niej powicia dziecka Mathieu, najlepiej syna, żeby dopiero przyjąć ją jako w pełni swoją. Na razie była swoja połowicznie, za sprawą wejścia do rodziny i przyjęcia nazwiska, ale musiała połączyć się z nimi także krwią, a nie tylko samym mianem.
- Mathieu długo wiódł żywot kawalera, dlatego staram się być cierpliwa i wyrozumiała wobec niego. Jest zdolnym i przystojnym czarodziejem, ale nasze małżeństwo było aranżowane, przed ogłoszeniem zaręczyn w ogóle się nie znaliśmy i może dlatego potrzebuje… czasu – zauważyła. Ich relacja dopiero się rodziła, powoli bo powoli, ale w momencie ślubu byli sobie zupełnie obcymi ludźmi i nie mieli możliwości zbudować relacji wcześniej. Tworzyli ją dopiero teraz, a nie było to zadaniem łatwym, bo Mathieu był mężczyzną dość zamkniętym w sobie, skrytym i tajemniczym, a ucieczka w pracę zapewne była dla niego łatwiejsza niż mierzenie się z własnymi uczuciami. Matka jednak zawsze uczyła ją, że kobieta musi być cierpliwa i absolutnie nie może na męża mocno naciskać, bo to mąż decyduje, kiedy przychodzi do komnat żony. Pewnie byłoby łatwiej, gdyby miał bardziej przystępny i towarzyski charakter, ale i tak nie mogła narzekać, bo mogła trafić dużo gorzej. A Mathieu… no cóż, rytuał niósł pewną nadzieję na poprawę relacji, więc była dobrej myśli, że może z czasem powoli i stopniowo uda jej się przedrzeć przez jego mury. Ale czy powstanie między nimi miłość? Tego nie sposób było przewidzieć.
Z łatwością uwierzyła w sentymentalną historię o mężu madame Mericourt. Nie miała powodu, żeby jej nie wierzyć, kiedy to wszystko brzmiało tak przekonująco, więc i jej niebieskie oczy posmutniały kiedy ją usłyszała.
- Musiał być niezwykłym czarodziejem. Był artystą? Malarzem, czy może raczej zajmował się muzyką? Interesuję się trochę sztuką, sama maluję i gram na fortepianie, ale niestety nie miałam okazji odwiedzić Francji i osobiście poznać jej artystycznej strony. – Avery nie posyłali dzieci na naukę do Francji jak Rosierowie, Corinne musiała kształcić się w nudnym i pozbawionym artyzmu Hogwarcie, ale kto wie, może będąc lady Rosier, w przyszłości będzie miała okazję odwiedzić francuskie galerie sztuki i inne miejsca ważne dla tamtejszej śmietanki towarzyskiej. – Ma pani rację, warto cieszyć się każdym wspólnym dniem. Oby czekało nas ich jak najwięcej. – Pragnęła spędzić u boku męża wiele lat, zbudować z nim relację bliższą i głębszą niż ta, która łączyła jej rodziców. Nawet jeśli nie uda jej się sprawić, żeby Mathieu ją pokochał, w jej interesie było, aby żył długo i w zdrowiu, bo w świecie szlachetnych rodów większość kobiet znaczyła coś tak długo, jak długo żył ich mąż. Kluczowym dla Corinne było także powicie dzieci, ale oprócz tych wszystkich obowiązków, które musiała wypełnić dla dobra rodów, tak zwyczajnie, po ludzku pragnęła kochać i być kochaną. – Czasy mamy jakie mamy, ale chcę patrzeć w przyszłość z optymizmem i wierzyć, że dzieci, które pragnę powić Mathieu, będą dorastać w spokojnym świecie, w którym słuszne czarodziejskie tradycje nie będą tylko elementem historii, a wciąż pozostaną stabilną częścią naszej rzeczywistości.
Zdrajcy pragnęli, żeby tradycje przeszły do historii, żeby wszyscy najlepiej zmieszali się z mugolami i rozdali bogactwa biedocie. Corinne nie chciała takiego świata, jaki chcieli im zgotować miłośnicy mugoli i szlamu. Pragnęła świata w którym to czysta krew stoi na piedestale, a konserwatywne rody cieszą się wieloma przywilejami, których zdrajcy i szlamoluby chcieli ich pozbawić w imię równości.
Uroczy rumieniec, wykwitający na twarzy Corinne, sugerował, że Mathieu jednak sprawdził się również jako mąż, nie tylko jako dzielny badacz groźnych bestii. Deirdre ciężko było wyobrazić sobie akurat tego Rosiera w roli kochanka, wydawał się poważniejszy, posępniejszy, mniej hedonistyczny od krewnych, z którymi miała przyjemność się zapoznać; nad jego głową ciążyła ciemna chmura, nie wyglądał też na maga folgującego własnym pragnieniom. Może tak było lepiej dla jego młodej żony? Cori wydawała się niedoświadczona, naiwna, ale w swej łagodnej prostocie zadowolona z życia, jakie miała wieść. - Na pewno. Wierzę całym sercem w proroctwa czarownicy i czarowników, którzy prowadzili rytuał - zapewniła, wbrew pozorom całkiem szczerze. Nie lubiła wróżbitów, przepowiednie ją mierziły, udawała kogoś, kto gardził tą mało konkretną sztuką magiczną, lecz dystans ten powodowany był tak naprawdę lękiem. Deirdre nie znosiła niepewności i zależności, a świadomość, że jej los był od dawna zaplanowany a ktoś inny mógł spojrzeć w przyszłość, kojarzył się jej z wymuszeniem, z gwałtem na własnej tożsamości i przekonaniach. Władała swoim życiem, decydowała o sobie, a poczucie sprawczości stanowiło jeden z jej najwrażliwszych punktów. To dlatego unikała wzroku staruchy podczas rytuału, nie ciesząc się z błogosławieństwa płodności. Nie chciała nigdy więcej nosić dziecka ani sprowadzać go na ten świat, wierzyła też, że jej wypaczone, przeżarte czarną magią ciało już nie będzie w stanie tego zrobić.
- O tak, starzy kawalerowie mają swoje nawyki, które trudno zmienić czy wyplenić. Miłość jest w stanie zmienić jednak nawet największe przeszkody. A krople kobiecej łagodności wydrążą skałę najtwardszego serca - kiedyś nie uwierzyłaby, że będzie w stanie prowadzić rozmowy tego typu. Proste, przyziemne, pełne frazesów i dotyczące obowiązków żon i matek: musiała się jednak dostosować. Wenus nauczyło ją pokory, potrafiła mówić o wszystkim, niezależnie od okoliczności, lecz gdyby miała być ze sobą całkowicie szczera, na wpół formalne pogawędki z arystokratkami sprawiały jej więcej trudności niż konwersacje, które prowadziła w zaciszu sypialni Miu. Tam niekiedy potrafiła bawić się rozmową, czerpać z niej egoistyczną przyjemność, kłamała, by osiągnąć perfekcję. Tutaj: robiła to, by przetrwać wśród pięknie wybarwionych bogactwem grubych ryb i osiągnąć korzyści. Odłożone w czasie, nieprzeliczalne wprost na złoto.
- Był marszandem. Opiekował się artystami, zwłaszcza malarzami i poetami. Fundował wiele nagród i stypendiów, brylował wśród paryskiej śmietanki towarzyskiej. Wykładał na tamtejszym Uniwersytecie Magicznych Sztuk Pięknych - wyjaśniła powoli, uśmiechając się do Corinne uspokajająco. Nie chciała, by ta posmutniała, okoliczności końca świata były wystarczająco przykre, by dorzucić na wątłe ramiona szlachcianki dodatkowy ciężar rozmów o śmierci. Ta musiała wydawać się młodej żonie, ledwie przekraczającej próg dorosłości, równie odległa, co najmniejsza z gwiazd lśniących na niebie. - To po prostu cięższy czas, lady. Stal hartuje się w ogniu. Trudności, jakie rzucił nam los sprawią, że staniemy się silniejsi, a nasze ostrze naszej walki - niemożliwe do zatrzymania. Wytniemy nim terrorystów, wypalimy ich ogniem zesłanym z nieba, a potem, na żyznych popiołach, wyrośnie nowe, potężne pokolenie - mówiła poważniej, hardziej niż do tej pory; nie musiała podnosić głosu, by z jej słów wybrzmiewała stanowcza siła. Żołnierskie niemal przekonanie, że zdołają zatriumfować, mimo rozpadającego się wokół nich świata. Zamierzała zrobić wszystko, by to osiągnąć. Chętnie dorzuciłaby coś jeszcze, ale jej uwagę przykuły nieco rozpaczliwe spojrzenia i gesty opiekunki: wyraźnie przestawała sobie radzić z rozbrykanymi i niemal naćpanymi nowymi okolicznościami dziećmi. - Proszę mi wybaczyć, lady, powinnam chyba zainterweniować - skłoniła lekko głowę, nie była to czcza wymówka: bliźnięta z trudem odnajdowały się w nowym miejscu, a ich skrajny gniew, zmęczenie czy lęk mogły wywołać wybuch; ubudzić mroczne macki, którymi tak śmiało się posługiwały. Deirdre nie mogła dopuścić, by ktokolwiek dostrzegł ich wypaczenie - by ktokolwiek padł jego ofiarą. - Rozmowa z lady to przyjemność. Mam nadzieję, że niedługo znów nadarzy się okazja do wspólnego spędzenia czasu - dodała jeszcze uprzejmie, chociaż tak naprawdę niezbyt kusiły ją pogaduszki przy podwieczorku organizowane w różanym gabinecie towarzyskim. Obawiała się, że natknie się tam na lady Cedrinę, a jej osoba wywoływała w Deirdre prawdziwe przerażenie. Dygnęła jeszcze lady Rosier, by odpowiednio pożegnać szlachciankę, po czym ruszyła w kierunku dzieci. Myssleine już zaczynała płakać.
| ztx2?
- O tak, starzy kawalerowie mają swoje nawyki, które trudno zmienić czy wyplenić. Miłość jest w stanie zmienić jednak nawet największe przeszkody. A krople kobiecej łagodności wydrążą skałę najtwardszego serca - kiedyś nie uwierzyłaby, że będzie w stanie prowadzić rozmowy tego typu. Proste, przyziemne, pełne frazesów i dotyczące obowiązków żon i matek: musiała się jednak dostosować. Wenus nauczyło ją pokory, potrafiła mówić o wszystkim, niezależnie od okoliczności, lecz gdyby miała być ze sobą całkowicie szczera, na wpół formalne pogawędki z arystokratkami sprawiały jej więcej trudności niż konwersacje, które prowadziła w zaciszu sypialni Miu. Tam niekiedy potrafiła bawić się rozmową, czerpać z niej egoistyczną przyjemność, kłamała, by osiągnąć perfekcję. Tutaj: robiła to, by przetrwać wśród pięknie wybarwionych bogactwem grubych ryb i osiągnąć korzyści. Odłożone w czasie, nieprzeliczalne wprost na złoto.
- Był marszandem. Opiekował się artystami, zwłaszcza malarzami i poetami. Fundował wiele nagród i stypendiów, brylował wśród paryskiej śmietanki towarzyskiej. Wykładał na tamtejszym Uniwersytecie Magicznych Sztuk Pięknych - wyjaśniła powoli, uśmiechając się do Corinne uspokajająco. Nie chciała, by ta posmutniała, okoliczności końca świata były wystarczająco przykre, by dorzucić na wątłe ramiona szlachcianki dodatkowy ciężar rozmów o śmierci. Ta musiała wydawać się młodej żonie, ledwie przekraczającej próg dorosłości, równie odległa, co najmniejsza z gwiazd lśniących na niebie. - To po prostu cięższy czas, lady. Stal hartuje się w ogniu. Trudności, jakie rzucił nam los sprawią, że staniemy się silniejsi, a nasze ostrze naszej walki - niemożliwe do zatrzymania. Wytniemy nim terrorystów, wypalimy ich ogniem zesłanym z nieba, a potem, na żyznych popiołach, wyrośnie nowe, potężne pokolenie - mówiła poważniej, hardziej niż do tej pory; nie musiała podnosić głosu, by z jej słów wybrzmiewała stanowcza siła. Żołnierskie niemal przekonanie, że zdołają zatriumfować, mimo rozpadającego się wokół nich świata. Zamierzała zrobić wszystko, by to osiągnąć. Chętnie dorzuciłaby coś jeszcze, ale jej uwagę przykuły nieco rozpaczliwe spojrzenia i gesty opiekunki: wyraźnie przestawała sobie radzić z rozbrykanymi i niemal naćpanymi nowymi okolicznościami dziećmi. - Proszę mi wybaczyć, lady, powinnam chyba zainterweniować - skłoniła lekko głowę, nie była to czcza wymówka: bliźnięta z trudem odnajdowały się w nowym miejscu, a ich skrajny gniew, zmęczenie czy lęk mogły wywołać wybuch; ubudzić mroczne macki, którymi tak śmiało się posługiwały. Deirdre nie mogła dopuścić, by ktokolwiek dostrzegł ich wypaczenie - by ktokolwiek padł jego ofiarą. - Rozmowa z lady to przyjemność. Mam nadzieję, że niedługo znów nadarzy się okazja do wspólnego spędzenia czasu - dodała jeszcze uprzejmie, chociaż tak naprawdę niezbyt kusiły ją pogaduszki przy podwieczorku organizowane w różanym gabinecie towarzyskim. Obawiała się, że natknie się tam na lady Cedrinę, a jej osoba wywoływała w Deirdre prawdziwe przerażenie. Dygnęła jeszcze lady Rosier, by odpowiednio pożegnać szlachciankę, po czym ruszyła w kierunku dzieci. Myssleine już zaczynała płakać.
| ztx2?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ogrody
Szybka odpowiedź