Jezioro
Do niedawna organizowany w Weymouth festiwal lata, który łączył czarodziejów niezależnie od pochodzenia dobiegł końca wraz z chwilą rozpoczęcia wojny. Pogrążony w chaosie kraj nie miał ani chwili wytchnienia, a wspomnienia o święcie radości i spokoju było ledwie odległym snem. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Już nie Weymouth, a Waltham w Londynie — symbol odrodzenia, czystości, idei i porządku stał się stolicą nowego święta miłości. Po Bezksiężycowej Nocy w stolicy kraju nie sposób było natknąć się mugola, a wszyscy o wątpliwym pochodzeniu byli sukcesywnie wyłapywani i usuwani. Zgodnie z tradycją, wianki plotły panny szukające miłości. Puszczały kwietne korony na taflę ofiarowując je kawalerom. Dziś nawet niektóre z zamężnych czarownic tęsknie powracają do tej tradycji by przypieczętować swój związek. I choć wyzwaniem nie jest już wzburzone, zimne morze, a głębokie jezioro w sercu Londynu, to wciąż wyraz odwagi i poświęcenia kawalera, którego czarownica nie może odmówić. Dlatego, kiedy czarodziej ofiarowuje kwietny wianek wybrance swego serca, zgodnie z tradycją winna spędzić w nim całą noc, a dzielnemu czarodziejowi oddać choć jeden taniec.
Na jednym z brzegów jeziora w Waltham, przy drewnianym pomoście przycumowane małe, drewniane łódeczki, których pilnuje nastoletni chłopiec. Celtyckim śpiewem i tradycyjnym tańcem na pomoście ściąga uwagę przechadzających się w okolicach brzegu czarodziejów, zapraszając do skorzystania z atrakcji. Za sykla przytrzyma łódeczkę, tak by nie odpłynęła podczas wsiadania. W łódeczce zmieszczą się dwie osoby wraz z paroma drobiazgami.
Jeśli odmówisz chłopcu pieniędzy zostawi cię w spokoju, poszukując innych gości. Jeśli wykażesz się szczodrością, nie tylko pomoże w bezpiecznym zajęciu miejsc w nieco chybotliwej łódeczce, ale także opowie o przepływie przez jezioro i wartych uwagi miejscach — także tym, z którego rzekomo najładniej widać gwiazdy i połyskującą na niebie kometę. Nim odpłyniesz, chłopak poprosi cię o chwilę cierpliwości. W tym czasie pobiegnie na polanę po dwa kielichy z winem lub koktajlem, wedle twojego życzenia (należy w tym temacie rzucić kością i odnieść się do wyniku z polany) i wręczy je wam życząc miłego spędzenia czasu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Jeżeli będę pamiętał, że próbowałeś mi aportować to daję słowo - jedna z tych twoich fasolek będzie miała smak ciebie topiącego się w kotle - że tak powiem odszczekałem się chociaż tak nie do końca byłem faktycznie zły za tą złośliwość. Oczy same mi się nawet nieco zaśmiały. Głupek zachowywał się jakby wciskanie widelca w kontakt było rollercoasterem śmiechu. Trochę żałowałem w takich chwilach, że łańcuch nie jest momentami nieco luźniejszy, tak by go jakoś nastraszyć, gdy będę już w trakcie przemiany. Fajnie byłoby gdyby jeszcze mi ten moment zalęgł się w pamięci bo nie wszystko zawsze zostawało ze mną popełni. Nie wiedziałem od czego to zależało - te mniejsze lub większe dziury w pamięci. Jakoś jednak nigdy tego mocniej nie roztrząsałem. W końcu najgorsze co mogło mnie spotkać przy Bertim to bycie ofiarą kiepskich złośliwości i absurdalnie niepotrzebnych nikomu rozważań na temat no nie wiem - dumania czy muchomory to przebrana rodzina biedronek bo przecież jedno i drugie bywa czerwone i ma kropki. W każdym razie nic czego braku jakkolwiek bym żałował.
Przemiana jak zwykle zaskoczyła mnie swoją gwałtownością. Chociaż miałem tych już kilka za sobą trudno było mi określić która kość pierwsza podlegała samoczynnej transmutacji lub też w jakiej kolejności przebiegał cały proces. W jednej chwili boleśnie trzeszczało wszystko pozbawiając możliwości jakiegokolwiek pojmowania by w drugiej pokazać świat z nieco innej perspektywy. Może nie od razu bo wciąż byłem nieco otumaniony. Złapałem się więc za głowę którą potrząsałem jak gdyby chcąc się pozbyć zmęczenia i wtedy też zdałem sobie sprawę, że chyba pierwszy raz zdarzyło mi się chyba zostać. Trochę co prawda odnosiłem wrażenie, że coś jest trochę nie tak, lecz to było tak teraz mniej nieważne. Z zafascynowaniem i lekkim podekscytowaniem patrzyłem na rozczapierzoną wilkołaczą dłoń ze świadomością, że jest moja i poruszam nią zgodnie ze swoją wolą. Łańcuch przeszkadzał mi teraz trochę bardziej. Ściślej przylegał do skóry parząc i szczypiąc mocniej gdy go naciągałem. Zaszemrał cały gdy się otrzepałem w iście psim zwyczaju tak by ten jakoś wygodniej się ułożył. Bezskutecznie.
Zaraz jednak nastawiłem uszu w stronę Bertiego. Dosłownie. Przekręciłem łbem jakby wydawał z siebie dziwny dźwięk - nie żeby jakiś inny niż zazwyczaj gdy uruchamiał swoje rozkminy. Bo oczywiście rozumiałem co mówił, a te trajkotanie wcale nie brzmiało w tym momencie inaczej niż zazwyczaj ale...serio? No dobra. Może trochę mnie tym zaciekawił. Spróbowałem się sobie jakoś przyjrzeć korzystając z chwili trzeźwości ale łańcuchy ograniczały mi swobodę. Zamiast przekleństwa wydałem z siebie warkot gdy ten nieplanowanie okazał się nieco krótszy niż przypuszczałem i niespodziewanie szarpną.
Spojrzałem zaraz na Bertiego podrzucającego kamyk i najpewniej tym samym sugerując zabawę z której chwilę wcześniej się naigrywał. Niedoczekanie. Wyciągnąłem ku niemu szponiaste ramie powoli uginając palce tak, że jedynie środkowy pozostał wyprostowany i wyszczerzyłem się wydobywając z siebie gardłowe, nieco upiorne pomruki mające być moim śmiechem w tym wcieleniu.
somehow i always do
Z zainteresowaniem przyglądał się jakie Matt ma pole manewru i co może następnym razem możnaby poprawić. Bo Matt to Matt nawet jak nad sobą panuje to lepiej jak jest po przeciwnej stronie płotu. Jako człowiek najwyżej mu przywali, ale jego pazurów to by Bertie sprawdzać nie chciał.
W pełnych rozmiarach wilkołaka robił wrażenie, trzeba przyznać i Bert zdecydowanie nie chciałby musieć przed nim uciekać, czy coś.
Podrzucał sobie tak kamieniem i sprawdzał jego odruchy. No serio był ciekawy jak to działa czy Matt na to zareaguje w jakiś sposób. I chodziło wyłącznie o naukę, nic poza tym! No, bada wilkołaki w tej chwili! Jak nie jak tak. Totalnie. Nie czepiać się go.
Rzucił nawet ten kamyk ale Matt totalnie nie reagował. W sensie no reagował ale jedynie wkurzeniem się, więc najwidoczniej to wcale nie działa tak jak na psy. Bertie się więc podniósł akurat w chwili kiedy Matt w formie przekąski dla pcheł postanowił wygimnastykować swoją łapę. Parsknął śmiechem na to. I był może jak ten wkurzający chiuaua stojący za płotkiem bo wiedział że póki Matt jest związany to się nie odegra, ale serio uważał fakt że wilkołak pokazuje mu faka za bardzo osobliwe doznanie! No, ile osób może się tym pochwalić?
- Rany a ponoć sierściuchy zwykle są miłe.
Wywrócił oczami, bo rola wkurzającego dzieciaka chyba za mocno weszła mu w krew, żeby tak sobie odpuścić. Swoją drogą śmiejący się wilkołak - oto dźwięk wart usłyszenia. I nagrania i puszczania w kinach do horrorów sprzed trzydziestu lat. Zdecydowanie.
- Ej pamiętasz te filmy nieme co rodzice nas kiedyś zabrali do kina? - zaczął więc paplać jak to Matt by jako wilkołak mógł czasem głos podkładać. Coś paplać musiał żeby tak siedzieć całą noc. Jasne, że mógł sobie pójść ale chyba za bardzo by się bał że coś się stało i starszy Bott jakoś się zerwie. I zrobi coś... głupszego niż zazwyczaj czego by jako człowiek żałował. A tak paplał sobie i trochę go wkurzał aż do ranka.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Jak na razie czułem ekscytację z tego, że no wcale mnie nie odcięło od rzeczywistości. By zademonstrować jak bardzo pozostałem sobą wcale nie musiałem długo czekać. Bertie szybko dał mi okazję, którą rzecz jasna wykorzystałem. Szkoda, że komunikacja wciąż stanowiła problem. Jakoś tak na pytanie w pierwszej chwili charknąłem, a dopiero potem orientując się, że raczej mało wymowne - to pokiwałem głową.
Dopiero po kilku godzinach głupich, monologowych rozważań Berta na temat kinematografii zacząłem żałować swojej świadomości. Z radością oraz nadzieją przyjąłem więc nadejście świtu i wszystkie jego konsekwencje. Czułem się jak kupa, którą jakiś powaleniec obwiązał łańcuchem. Na szczęście taka twardsza to się jakoś w ten łańcuch nie w topiłem i łatwo mnie było wyplątać, hehe. Nie zważając jednak na to musiałem zakomunikować mu coś istotnego.
- Bert... - wychrypiałem marszcząc czoło w niezadowoleniu kiedy umęczone charkaniem gardło mnie zapiekło - ...nie mów już nic więcej. Nic. - byłem zmęczony tym paplaniem bardziej niż tą przemianą. Jeżeli tak to miało wyglądać za każdym razem to jednak faktycznie - wilkołactwo to okrutna klątwa.
Na koniec wyciągnąłem w stronę młodego rękę by mnie dźwignął z ziemi na której się rozkładałem. Marzyło mi się łóżko. I cisza.
somehow i always do
- No wiesz?
Udał jednak oburzonego kiedy Matt wysunął swoją prośbę o milczenie. Zaśmiał się nawet choć w sumie sam wcale nie uważał żeby paplał aż tak natrętnie, nawet znajdował tematy i one jego zdaniem miały sens. Tu kino, tu trochę o Anie, tu o tym że w sumie dziwne że księżyc wpływa na wilkołaki i jak to się dzieje, generalnie to dużo mądrości i jeszcze więcej filozofii w tym było! No ale skoro Mattowi tak zależy to darował trochę, a tak na prawdę to darował bo serio go już szczęka bolała.
Pomógł Mattowi wstać. Wydawał się obolały, ale w sumie to chyba normalne - dopiero co jego ciało transmutowało w dość makabryczny sposób, a potem znów się odmieniło, w dodatku całą noc spędził w parzących jego wilkołaczą skórę łańcuchach związanych jednak dość ciasno.
Jakoś tak Bertie wcale nie miał ochoty zostawiać go więc w lesie, kiedy Matt dość słabo wyglądał, poszedł więc z nim, czy raczej pojechał, bo miał nadal Miętusa więc w miarę wygodnie mogli się przemieścić. Titus na pewno by się cieszył że jego auto wykorzystywane jest do słusznych celów, szczególnie że tak było zdecydowanie najbezpieczniej ze wszystkich nie-spacerowych opcji. Poza tym Bertie po prostu lubił prowadzić.
- Nokturn?
Upewnił się jeszcze. Aż tam autem nie zajedzie bo go czarodzieje spalą ale wgłąb mugolskiego Londynu, aż po mugolski pub z przejściem do magicznego - to już wcale nie taka zła opcja, szczególnie że tamto przejście prowadzi prosto do Trzech Mioteł a stamtąd do Nokturnu to już tylko kilka kroków.
- Masz jakiegoś uzdrowiciela w sumie?
Nie wyglądał jakoś dramatycznie ale jednak dobrze żeby go ktoś po tych pełniach oglądał?
zt x 2
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nic tak nie działało na nią jak piesze wędrówki. Kiedy miała zbyt dużo na głowie, kiedy rozpierały ją emocje szukające ujścia, nawet kiedy po prostu chciała przez chwile odpocząć – nic nie sprawdzało się w jej przypadku tak idealnie jak po prostu spacer. W Londynie było mało miejsc, w których nie była. Więcej szukać takich w środku miasta niżeli na obrzeżach, ale Lucinda zwykle wybierała miejsca, w których rzadko można było spotkać ludzi. Dzisiejszego dnia pomimo niesprzyjającej spacerom pogodzie postanowiła udać się do dobrze znanego jej już lasu. Zazwyczaj przychodziła tu wczesną wiosną lub późnym latem kiedy to przyroda zachwycała najmocniej. Coś dla duszy i dla oka. Teraz i pogoda i pora roku odzwierciedlały to jak się czuła dlatego nie zastanawiała się nad wyborem miejsca zbyt długo. Po prostu szła jak zwykle zostawiając za sobą wszystko inne chociaż na chwile.
Przechadzając się po lesie nie spotkała ani jednej żywej czy martwej duszy. Miejsce to pozostawało puste i Lucinda wcale się temu nie dziwiła. Tylko ona chyba była na tyle szalona by czerpać przyjemność z takich rzeczy jak spacery w środku szalejących anomalii pogodowych. Przyzwyczaiła się do zamieniania wygód na coś bardziej wymagającego i czasami zwyczajnie tęskniła za podróżami, w których nie liczyło się nic prócz postawionego sobie celu.
Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk przypominający płacz. Na początku myślała, że to umysł płata jej figle, bo w końcu takie miejsce jak to potrafi pobudzić wyobraźnie. Dźwięk się jednak powtórzył i był o wiele wyraźniejszy niż jeszcze chwile wcześniej. Lucinda skierowała się w stronę, z której dochodził dźwięk, ale różdżkę trzymała w pogotowiu. Ostatnio w ogóle się z nią nie rozstawała jakby spodziewając się najgorszego. Dźwięki doprowadziły blondynkę aż do znajdującego się nieopodal jeziora. To tam Lucinda dostrzegła siedzącego na ziemi chłopca, którego płacz rozchodził się echem po całym lesie. - Co się stało? Czemu płaczesz? - zapytała szlachcianka kompletnie nie rozumiejąc jak w ogóle chłopiec znalazł się w środku lasu. Lucinda nigdy nie miała podejścia do dzieci. Mało tego… dzieci po prostu jej nie lubiły i zwykle na jej widok od razu popadały w spazmy. Czasami nawet jej to odpowiadało, ale były takie sytuacje jak te, gdzie jakakolwiek umiejętność rozmowy z tymi małymi ludźmi byłaby przydatna.
Kobieta dowiedziała się od chłopca, że ten czeka na rodziców, którzy obiecali, że po niego wrócą. Chłopiec nie wiedział jak długo już na nich czeka, ale przyznał, że właśnie nad jeziorem spędził noc. Lucinda w ogóle nie rozumiała jaki rodzic byłby w stanie zostawić swoje dziecko w takim miejscu, ale aktualnie trwała wojna i tak naprawdę wszystko mogło się wydarzyć. Kobieta zaproponowała małemu czarodziejowi, że zabierze go do ludzi, którzy się nim zajmą i poszukają jego rodziców, ale ten uparł się, że będzie na nich czekać i Lucinda nie wiedziała czy zaciągnięcie go siłą na policje jest dobrym pomysłem. Wpadła na to na dużo lepszy i mając przy sobie kawałek papieru i pióro nakreśliła szybką wiadomość do swojej przyjaciółki, która przecież była policjantką. Patrząc jak Sennett znika za drzewami miała nadzieje, że wiadomość dotrze jak najszybciej. Czekając na pojawienie się Maggie blondynka po prostu siadła obok chłopca i zaczęła z nim rozmawiać chociaż ten nie przestawał płakać.
Marcella akurat pełniła służbę w siedzibie Ministerstwa. Zajmowała się papierologią, wszelkiego rodzaju raportami, które tylko sprawiały, że przymykała oczy z irytacją, gdy kolejne nazwisko przemykało się im przez palce. Od niedawna pracowała wyłącznie z poczucia obowiązku, a tylko te tajemne misje sprawiały, że znowu czuła wiatr w żaglach. Te bardziej tajne, zupełnie nieznane dla opinii publicznej. Cieszyły ją, nawet jeśli nie było to do końca legalne - były zgodne z jej sumieniem. Ryzykowała wiele, ale przecież bez ryzyka nie można mieć zwycięstwa.
Sowa przybyła w miejscu, w którym odbierali zgłoszenia do szybkiego rozpatrzenia. Marcella była osobą, która odebrała sowę od Lucindy, rozpoznając w niej niemal od razu pupila przyjaciółki. Nakreślone słowa sprawiły, że odmeldowała się od papierkowej pracy i przyjęła sprawę. Wzięła jeszcze tylko ze sobą jedną ze spisanych kopii listy osób zaginionych, zapisanej bardzo malutkim drukiem, by pomieścić coraz większą ilość nazwisk i przystapiła do prostych przygotowań. Po pierwsze - zamieniła swoje okulary na gogle do latania, które służyły jej od czasu, gdy zawodowo grała jeszcze w Quidditcha. Zabrała też pracowniczą miotłę, aby szybciej dostać się na wskazane miejsce. Na szczęście nie czekał jej długi lot... Uwielbiała używać miotły kiedy tylko mogła, jednak warunki pogodowe i pogodowe anomalie sprawiały, że trudno było się poruszać, a każdy podmuch wiatru był potencjalnie niebezpieczny. Gdyby nie fakt, że miała doskonałe umiejętności lotnicze, pewnie nie pozwoliłaby sobie na wyprawę w takim stylu. Na razie taki sposób był najbezpieczniejszy dla policjantki. Niemożliwość wykrycia jednak wygrywała.
Pojawiła się na miejscu niedługo później. Oparła lekko nogami na grunt, gdy tylko dostrzegła dwójkę ludzi nad brzegiem jeziora. - Lucy! - zawołała, kiedy tylko się pojawiła i uraczyła przyjaciółkę ciepłym uśmiechem. Machała jej już z daleka. Niesamowicie cieszyła się ze spotkania, nawet jeśli pretekstem była sprawa z dzieckiem. Trudno było ich nie zlokalizować, gdy chłopiec płakał głośno i nie chciał się uspokoić. Dlatego podeszła powoli, nie pozwoliła sobie, by biec w ich stronę. Im bliżej podchodziła tym bardziej próbowała zrozumieć co się tutaj działo. Porzucony chłopiec? To brzmiało naprawdę okropnie... - Hej, co tutaj robisz? Widzę, że znalazłeś moją koleżankę. - Zagaiła rozmowę wesołym tonem. Chłopiec nijak nie chciał przestać płakać... Wypytanie go o cokolwiek będzie trudne... - Muszę Ci bardzo podziękować, długo jej szukałam. - Trochę go podchodziła, mówiąc taką półprawdę, ale chciała przekonać malucha o jego własnej odwadze.
Zwykle nie miałaby skrupułów by zabrać po prostu dziecko ze sobą i zaprowadzić do odpowiednich służb, które najlepiej zajęłyby się chłopcem. W tej sytuacji wiedziała, że musi być ostrożna. W końcu widząc panikę malującą się na twarzy dziecka nie mogła wymagać od niego logicznego myślenia. Dla niego najważniejsze było to, że rodzice obiecali szybki powrót widocznie nie biorąc po uwagę tego, że może się to skończyć inaczej niż planowali. Jaki rodzic zostawia dziecko w takim miejscu? Lucinda nie wierzyła, że nie było innej możliwości. Nawet wojna nie usprawiedliwiała takiego zachowania. Nawet w czasie wolny należało zapewnić najmniejszym bezpieczeństwo. Blondynka nie byłaby najlepszą matką, nie miała w końcu w ogóle podejścia do dzieci i wcale jej to nie przeszkadzało. Nie mogła w końcu dogadywać się z każdym, ale była pewna, że nie przyszłoby jej nawet przez myśl zostawienie dziecka samego i to w takim miejscu.
Selwyn próbowała przekonać chłopca, że czekanie na rodziców w lesie jest niebezpieczne, ale żadne słowa do niego nie dochodziły. Ten upór potrafiła zrozumieć, ale nie miała pojęcia co może zrobić dla małego czarodzieja więcej. Słysząc swoje imię odwróciła się i naprawdę jej ulżyło kiedy zobaczyła znajomą twarz przyjaciółki. Ta na pewno o wiele lepiej poradzi sobie z tą sytuacją. Kobiety nie miały ostatnio zbyt wielu okazji by się razem spotkać, ale potrafiły to zrozumieć. Znały się wystarczająco długo i wiedziały, że świat potrzebował teraz większej uwagi. - Dzielny z niego chłopak, wiesz? - zaczęła spoglądając na przyjaciółkę, ale chłopiec wcale nie przestawał płakać. - Rodzice na pewno wrócą tak jak mówili – dodała chociaż chyba nie powinna tak mówić, prawda? Co jeśli całkowicie świadomie go zostawili? Jeśli stało się z nimi coś złego i już nie wrócą? Cała ta sytuacja była strasznie dziwna. - Nie wiem co zrobić. Zostawić dziecko w lesie? Jaki rodzic może zrobić coś takiego? - zapytała szeptem kobietę spoglądając na nią z malującym się na twarzy niepokojem. Blondynka miała nadzieje, że Marcella znajdzie rozwiązanie z tej naprawdę ciężkiej sytuacji.
Porzucenia dzieci niestety się zdarzały. Mieli wojnę - dotykała ona zwykłych ludzi. Niektórzy z powodu swojego pochodzenia tracili pracę, dobre stanowiska, zaufanie swoich klientów i w pewnym momencie pieniędzy zaczynało brakować. Zazwyczaj jednak były to bardzo małe dzieci, nowi członkowie rodziny. Kierowali ich do magicznych sierocińców, które często były bardzo biedne. Życie takiego dziecka z góry miało naprawdę tragiczny początek.
Nie miała pojęcia co się stało. Liczyła na to, że fakt tego, że chłopiec tu jest nie jest zachowaniem perfidnym, a jedynie wynikiem jakiejś głupiej zabawy czy przypadku. Pomyłka i nieodpowiedzialność wydawały się mniej przerażające niżeli zwykłe okrucieństwo porzucenia. Chłopiec musiał być bardzo samotny, bardzo przez ten dzień, który spędził w środku lasu. Musiał być przemarznięty, musiał się bać. Wydawało się, że nie potrafi nic innego niż płakać nad swym losem.
Marcella miała o wiele lepsze podejście do dzieci. Miała przyjazną twarz, łagodny ton i potrafiła zmieniać straszne rzeczy w zabawę, niczym zaklęcie Riddikulus. Pokręciła głową w stronę przyjaciółki. Nie mogła sobie wyobrazić co musieli myśleć rodzice, zostawiając tutaj dziecko.
- Nie, jeśli im nie pomożemy... - powiedziała po czym przykucnęła przy chłopcu. Mały wydawał się roztrzęsiony. Był naprawdę prześlicznym dzieckiem, miał śliczne, niebieskie oczka i włoski w kolorze ciemnej ziemi, mokre od deszczu. - Hej, mały rycerzu. - zagaiła, na co chłopak przetarł jedno oko i spojrzał na policjantkę bardziej przychylnie. Czasami takie proste sprawy dawały bardzo dużo. - Chcę pomóc Ci znaleźć mamę i tatę. Jestem prawdziwym detektywem! - Uśmiechnęła się rozbawiona. Brzmiało to lepiej niż policja, a już na pewno lepiej niż patrol egzekucyjny.
Odwróciła się na chwilę do kobiety, stojącej obok. Nie mogły jednak porozmawiać zbyt swobodnie, chłopak wymagał uwagi. - Zajmę się tym, spokojnie. Dziękuję, że tutaj zaczekałaś.
Selwyn była wdzięczna, że przyjaciółka po otrzymaniu zgłoszenia pojawiła się tak szybko w lesie. Lucinda naprawdę starała się uspokoić chłopca, ale to nie było takie proste. Potrafiła go zrozumieć. Nie był już malutkim dzieckiem i prawdopodobnie widział przez ostatnie dni wystarczająco dużo by podejrzewać, że rodzice już nie wrócą. Chciałaby mieć w sobie tyle siły by obiecać chłopcu, że wszystko będzie dobrze, ale w końcu ani Selwyn ani Figg nie mogły tego wiedzieć. Słowa przyjaciółki widocznie działały na chłopca kojąco bo ten zaczął się uspokajać. Ważne było teraz by powiedział im cokolwiek. Prawdopodobnie gdyby zamknął się w sobie to nic by się już nie dowiedziały, a jego słowa miały być tutaj kluczowe.
- Zostawili mnie i powiedzieli, że wrócą, ale nie ma ich już za długo. Mama nawet w pracy nie jest tak długo. - powiedział chłopiec spoglądając wielkimi ciemnymi oczami na twarz Figg. Widać było, że potrzebuje jej wsparcia. Czegokolwiek.
Blondynka zrobiła krok do tyłu chcąc dać Marcelli pole do manewru. Wiedziała, że ta poradzi sobie milion razy lepiej. Obecność Lucindy tylko chłopca rozpraszała. Szlachcianka zaczęła się rozglądać po otoczeniu mając nadzieje, że może zobaczy coś co pomoże im znaleźć odpowiedzi na te wszystkie rodzące się w głowie pytania. W tym samym momencie usłyszała trzask i czyjeś kroki. Odwróciła się w stronę zasłyszanych dźwięków i dopiero wtedy zobaczyła styraną życiem kobietę, która przez ostatnie godziny miała bliskie spotkanie z piekłem. Blondynka nie mogła przyjrzeć jej się lepiej bo skutecznie rozpraszała ją wycelowana w nią różdżka. - Spokojnie, naprawdę. Proszę się uspokoić. - mruknęła nie chcąc nawet sięgać po różdżkę wiedząc, że ta sprowokuje kobietę do działania. Słowa szlachcianki na nic się zdały, kobieta nic nie rozumiała. - Deja a mi hijo – odpowiedziała kobieta w języku, którego Selwyn nie znała. Czy to był hiszpański? Jak niby miały się z nią porozumieć? Może kobieta była w szoku?
Gdy pojawiła się kobieta, Figg wstała spokojnie, spoglądając na nią podejrzliwie. Wyglądała strasznie - jakby przez ostatnie miesiące nie widziała cywilizacji. Rozdarte gdzieniegdzie ubrania, włosy, które wyglądały bardziej jak same kołtuny, nie zaś prawdziwa fryzura. Ścisnęła mocniej dłoń chłopca, który nieco się wycofał. Wiedziała od początku, gdy tylko kobieta otworzyła usta, że coś tu jest nie tak. Chłopiec mówił biegle po angielsku, zaś kobieta w kompletnie nieznanym jej języku, z którym dotąd nie miała do czynienia.
- Lucy, uważaj... - powiedziała tylko, marszcząc lekko brwi. Powolnym ruchem sięgała po różdżkę, nieco chowając się za ciałem koleżanki, by kobieta nie zauważyła, że Marcella chce sięgnąć po broń. Chłopiec nie zareagował pozytywnie na kobietę. Słyszała tylko jak pociągnął nosem i nieco zbliżył się do nogi policjantki, chcąc się za nią schować. Nie rozpoznawał jej czy może naprawdę było to zwyczajne oszustwo ze strony kobiety?
- Wygląda jak wiedźma... - Powiedział to tak cicho, że chyba tylko Marcella mogła to usłyszeć. Musiały współpracować, żeby rozwiązać ten problem...
Jedno było pewne – Selwyn nie spodziewała się takiego rozwoju sprawy. To miał być zwykły spacer, kobieta miała po prostu oczyścić głowę, przestać o tym wszystkim myśleć i spędzić parę godzin bez tego wszystkiego. Widocznie los chciał, żeby trafiła na tego chłopca i los chciał, żeby mogła posłać po Figg, która by się mogła nim po prostu zaopiekować. Lucinda często wpakowywała się w kłopoty, z których wyjść później nie potrafiła. Teraz to nie ona była źródłem problemu, a jedynie miała pomóc małemu czarodziejowi znaleźć jego rodziców. Blondynce jednak ciężko było uwierzyć, że wyglądająca jakby przeszła przez piekło kobieta była matką chłopca. - Myślisz, że to jego mama? - zapytała odwracając się jedynie policzkiem w stronę przyjaciółki. Blondynka nie słyszała jak chłopiec nazywa kobietę wiedźmą. W lesie roiło się nie tylko od magicznych zwierząt i stworzeń. Potrafiła sobie wyobrazić, że to miejsce nawiedzało też wiele czarowników o niekoniecznie dobrych intencjach. Ona znała już to miejsce i wiedziała, które ze ścieżek wybierać. Dziecko nie powinno znaleźć się w podobnej sytuacji. - Myślisz, że powinnam… - zaczęła zaciskając mocniej w dłoni różdżkę. To Figg była policjantką i to ona powinna podjąć decyzje co do tego co w ów sytuacji zrobić. Lucinda wiedziała jednak, że nie było na to teraz czasu i już uniosła różdżkę by pozbawić nieznajomej swojej kiedy ta opuściła rękę i zaczęła płakać. Lucinda odwróciła się do przyjaciółki patrząc na nią przerażona całą sytuacją. - Co tu się dzieje, Mercy? - zapytała biorąc już nawet pod uwagę działanie jakieś anomalii albo klątwy. To było coś całkowicie oderwanego od rzeczywistości. Nawet nie wiedziała co teraz z kobietą powinny zrobić. Pewne było, że chłopca należało zabrać stąd nawet jeśli kobieta była jego matką. Nie wyglądała teraz na świadomą czy zdrową na umyśle.
Marcella przymknęła lekko oczy.
- Nie, nie uważam tak. - mówiła, ale jej twarz nie wyrażała wielu emocji. Nie chciała się zdradzić. Za to kobieta zaczęła krzyczeć coś po hiszpańsku, czego jasnowłosa kompletnie nie umiała zrozumieć. Nie znała nawet podstaw tego języka!
Bycie tą osobą, która była uprzywilejowana w tym momencie było nieco ciężkie dla Figg. Wiedziała, że podejmowanie decyzji wiąże się z ogromną odpowiedzialnością, a jako że zarówno w Zakonie jak i w swojej pracy nie miała wielkiego doświadczenia, zazwyczaj to nie na niej spoczywała odpowiedzialność podejmowania decyzji. Jej spojrzenie było czujne, wyczekiwało reakcji kobiety, która robiła się tylko coraz bardziej roztrzęsiona, a co za tym idzie, coraz bardziej nieobliczalna.
- Lucy... - Już sam ton Marcelli sprawiał, że nie musiała mówić więcej. Była stanowcza, co miało oznaczać, że podjęły decyzję, muszą ją obezwładnić. - Tylko nie zrób jej krzywdy. - dopowiedziała jeszcze i ułożyła dłoń na głowie chłopca, żeby zmierzwić jego włosy łagodnie. Wydawał się bardzo przekonany do osoby panny Figg, jakby jej ufał. W końcu zawsze miała niezłe podejście do dzieci i miała również aparycję, która nie była specjalnie odstraszająca. Przeciwnie, wyglądała zupełnie niegroźnie, co nawet pomimo jej profesji wzbudzało względne zaufanie.
Szlachcianka przeniosła spojrzenie na swoją przyjaciółkę, która chcąc chronić chłopca przygarnęła go mocniej do siebie. To wszystko było naprawdę dziwne. Znajdowali się w środku lasu. Właściwie idąc tutaj nawet nie myślała, że może kogoś na swojej drodze spotkać. Nie dość, że trafiła na dziecko, które czekało na rodziców to jeszcze ta kobieta, która odkąd się pojawiła nie wypowiedziała ani jednego słowa w ich języku. Lucinda chciałaby jej wytłumaczyć, że trafiła na dobrych ludzi i że jedyne na czym im teraz zależało to pomoc, ale to nie było możliwe. Blondynka skinęła głową słysząc słowa przyjaciółki by po chwili znowu przenieść spojrzenie na stojącą przed nimi kobietę. Żadne słowa nie mogły tego naprostować i dopiero w momencie, w którym nieznajoma opuściła różdżkę Lucinda zrobiła krok w jej stronę. - Spokojnie – zaczęła do niej unosząc ręce tak by kobieta mogła być pewna, że nic jej nie grozi z jej strony. Różdżka była na swoim miejscu. Teraz chciała jej tylko pomóc. - Spokojnie – powtórzyła jeszcze uspokajając tym samą siebie i zrobiła kolejny krok. Kiedy dotarła już do kobiety sięgnęła delikatnie do jej dłoni by w tym spazmatycznym płaczu zabrać jej różdżkę. Wiedziała jak to jest działać w amoku i wiedziała jak to mogło się skończyć. Kiedy różdżka kobiety znalazła się już w dłoni Lucindy, blondynka odwróciła się do przyjaciółki. - Gdzie ich zabierzemy? - zapytała, bo sama nie wiedziała jak teraz rozwiązać ów sytuację. Szlachcianka położyła dłoń na ramieniu kobiety chcąc dodać jej tym samym otuchy, ale tak naprawdę wiedziała, że może to zrobić tylko ten kto ją zrozumie. Nie tylko jej język, ale ją całą.
Marcella schowała różdżkę. Spojrzała na całą sytuację nadal nieco podejrzliwie, jednak kobieta była spokojna. Wyglądało na to, że już nic im nie grozi. Lekko rozczochrała włosy chłopca i powiedziała mu, by nie odchodził, a sama podeszła do kobiety, której jedynym językiem teraz było ciche łkanie. Wyglądała na zdesperowaną. Czy atak był aktem desperacji? Być może, na pewno nie można tego wykluczyć.
- Musimy zabrać ich do Ministerstwa. - powiedziała. Następnie wykonała kilka nieśpiesznych kroków w stronę kobiety. Spojrzała w jej oczy, przepełnione łzami, smutkiem, strachem. Nie wiedziała jakie są jej zamiary, jakie są jej motywacje, ale czuła, że to wszystko przez desperację. Wyciągnęła więc do niej swoją dłoń - na ułamek sekundy uśmiechnęła się, gubiąc swój profesjonalizm tylko po to, by pokazać, że jej zamiary nie są złe i nigdy nie były. Nawet jeśli musiała czasem pokazać swoją bardziej zdecydowaną twarz, nigdy nie chciała źle dla tych, którzy szukają rozwiązania. - Chodź ze mną... - mówiła bardzo wolno, choć jej mocny akcent wcale nie pomagał osobie, która nie rozumiała angielskiego. - Weźmiemy was w bezpieczne miejsce.
Przez chwilę walczyły tylko ich oczy i w końcu zauważyła, że ciemne jak węgiel oczy kobiety odpuściły i poczuła jej palce na swoich. Odetchnęła cicho. Nie poczuła żadnego oporu.
- Pomóż mi, Lucy. - poprosiła, spoglądając na kobietę, która wolną dłonią próbowała otrzeć łzy. Miały kawałek do przejścia do najbliższej drogi. Bo najwygodniej teraz będzie użyć jednak Błędnego Rycerza...
| ztx2
Zmierzchało, gdy pojawił się nad brzegiem zasnutego mgłą jeziora. Wpierw bezszelestnie wychynął z otaczającego zbiornik wodny lasu, a następnie bacznie rozejrzał się dookoła, w końcu opierając się plecami o pień grubego, wiekowego drzewa. Niedbałym ruchem wyciągnął z kieszeni płaszcza własnoręcznie skręconego papierosa, a także zegarek z dewizką – chciał upewnić się, która była godzina i czy miał jeszcze trochę czasu przed pojawieniem się Mulcibera. Był ciekaw tego, czego nie mógł dowiedzieć się na spotkaniu Rycerzy, a mianowicie – gdzie podział się Ignotus i o co chodziło ze wspomnianą przez niego klątwą. Kto chciałby podnieść na niego rękę? Dopóki jednak sprawca całego zamieszania działał z pobudek prywatnych, nie zaś politycznych, żeglarz nie dziwił się, że temat ten nie został rozwinięty w Yaxley's Hall. To jednak tylko unaoczniało, że wszyscy powinni mieć się na baczności, jeśli nie chcieli dać się zaskoczyć – czy to Zakonowi, czy swym własnym wrogom.
Westchnął cicho, poprawiając poły podniszczonego płaszcza, upewniając się, że cylinder wciąż znajduje się na swoim miejscu, a następnie zaciągnął się papierosem, mrużąc przy tym oczy; znał to miejsce wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nikt nie powinien im przeszkodzić. By utrzymać odpowiednią formę, Caelan nie tylko biegał i wykonywał liczne ćwiczenia fizyczne, ale i pływał. Preferował do tego dzikie plaże, wszak jako prawdziwy wilk morski najlepiej czuł się w bliskim otoczeniu rozległych wód, czasem jednak bezpieczniej i wygodniej było skryć się na obrzeżach Londynu. Jeszcze nigdy nie miał tu żadnego niechcianego towarzystwa, wierzył, że i ten lutowy wieczór nie stanie się wyjątkiem od reguły. Mimo to, gdy skończył już palić papierosa, a spowijająca jezioro mgła zaczęła przywodzić mu na myśl karykaturalne obrazy wilkołaków, sięgnął po różdżkę. – Carpiene – mruknął pod nosem, próbując odróżnić szeleszczące gałęziami podmuchy wiatru od dźwięków, które powinny go zaniepokoić. Był zmęczony, obecność w domu małego, ledwie kilkumiesięcznego dziecka, a do tego przejętej jego losem czarownicy, wcale nie pomagała – chyba znów musiał zacząć sypiać na pokładzie statku, nie zaś w swoich pokojach. Odepchnął się od pnia, który służył mu do tej pory jako oparcie, i zrobił kilka kroków na przód, w stronę niezmąconej, szarej tafli zbiornika wodnego. Czy na jego dnie żyło jakieś groźne stworzenie? Czy powinien zastanowić się dwa razy, nim znów zacznie w nim pływać?
paint me as a villain