Jezioro
Do niedawna organizowany w Weymouth festiwal lata, który łączył czarodziejów niezależnie od pochodzenia dobiegł końca wraz z chwilą rozpoczęcia wojny. Pogrążony w chaosie kraj nie miał ani chwili wytchnienia, a wspomnienia o święcie radości i spokoju było ledwie odległym snem. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Już nie Weymouth, a Waltham w Londynie — symbol odrodzenia, czystości, idei i porządku stał się stolicą nowego święta miłości. Po Bezksiężycowej Nocy w stolicy kraju nie sposób było natknąć się mugola, a wszyscy o wątpliwym pochodzeniu byli sukcesywnie wyłapywani i usuwani. Zgodnie z tradycją, wianki plotły panny szukające miłości. Puszczały kwietne korony na taflę ofiarowując je kawalerom. Dziś nawet niektóre z zamężnych czarownic tęsknie powracają do tej tradycji by przypieczętować swój związek. I choć wyzwaniem nie jest już wzburzone, zimne morze, a głębokie jezioro w sercu Londynu, to wciąż wyraz odwagi i poświęcenia kawalera, którego czarownica nie może odmówić. Dlatego, kiedy czarodziej ofiarowuje kwietny wianek wybrance swego serca, zgodnie z tradycją winna spędzić w nim całą noc, a dzielnemu czarodziejowi oddać choć jeden taniec.
Na jednym z brzegów jeziora w Waltham, przy drewnianym pomoście przycumowane małe, drewniane łódeczki, których pilnuje nastoletni chłopiec. Celtyckim śpiewem i tradycyjnym tańcem na pomoście ściąga uwagę przechadzających się w okolicach brzegu czarodziejów, zapraszając do skorzystania z atrakcji. Za sykla przytrzyma łódeczkę, tak by nie odpłynęła podczas wsiadania. W łódeczce zmieszczą się dwie osoby wraz z paroma drobiazgami.
Jeśli odmówisz chłopcu pieniędzy zostawi cię w spokoju, poszukując innych gości. Jeśli wykażesz się szczodrością, nie tylko pomoże w bezpiecznym zajęciu miejsc w nieco chybotliwej łódeczce, ale także opowie o przepływie przez jezioro i wartych uwagi miejscach — także tym, z którego rzekomo najładniej widać gwiazdy i połyskującą na niebie kometę. Nim odpłyniesz, chłopak poprosi cię o chwilę cierpliwości. W tym czasie pobiegnie na polanę po dwa kielichy z winem lub koktajlem, wedle twojego życzenia (należy w tym temacie rzucić kością i odnieść się do wyniku z polany) i wręczy je wam życząc miłego spędzenia czasu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Płonął pod jej spojrzeniem, szykując się na cios w postaci wymówionego przez nią męskiego imienia, które nie będzie tym należącym do niego. Nie było w nim śladu opanowania jakim się zwykle cechował, bił od niego żar zazdrości, co przywołał na twarz wściekłą czerwień. To nie ją zamierzał winić za swoje spóźnienie, chciał przelać swoje frustracje na śmiałka, co tak perfidnie skorzystał z jego nieobecności nad jeziorem. Czy byłby w stanie zadać śmiertelny cios konkurentowi? Wstydził się szaleństwa, które drzemało w jego spojrzeniu, ale nie potrafił zapanować nad sobą, pomimo dzikiej woli walki przed nią stając tak całkowicie bezbronnym. Miała nad nim pełne władanie, tak wielkie, że zamarł, gdy skierowała ku niemu zdziwione spojrzenie. Ostatnim czego chciał, to ją wystraszyć i tym samym znów zaznać goryczy odrzucenia.
Znów zabiło mu serce, po raz pierwszy nieco spokojniej, kiedy zbliżyła się do niego bez strachu, krokiem lekkim, pewnym, nie uznając go za zagrożenie dla siebie. W tym miała słuszność, nigdy jej nie skrzywdzi, dlatego nawet nie drgnął, choć korciło go, aby postawić ten ostatni krok i sięgnąć po nią w potrzebie bliskości. Ciężar książki pozostający w prawej dłoni powstrzymał go od poddaniu się zachciance. Przemówiła do niego kojącym głosem, dzieląc z nim pokłady własnego spokoju. Swą obecnością otulała go całego; subtelniej od odzienia z najbardziej zwiewnego aksamitu, szczelniej od jedwabistych narzut słaniających do zapadnięcia w sen, cieplej niż woda podczas rozgrzewającej kąpieli. Była przed nim, wokół niego, również w nim, gdy każda myśl krążyła wokół niej. Pomimo chłodnych odblasków w blond włosach parzyła samym spojrzeniem jak słońce, a on mógł już tylko poruszać się po orbicie wokół niej. Znajdowała się w centrum jego wszechświata, lecz siła tej grawitacji stała się jeszcze potężniejsza, ciągła go ku niej z nową mocą. Jeszcze bardziej palący miał okazać się jej dotyk, na który nie zdołał się przygotować, choć marzył o nim nieustannie, nawet zaznał go w śladowej ilości. Jeśli obierz kurs kolizyjny, czy go spopieli?
Bruździli tradycji, czemu nie potrafił się sprzeciwić, posłusznie pochylił przed nią głowę, gdy wsunęła mu wianek, jednym gestem odganiając wszelką niepewność co wyrosła z zawiści. Z tego pojedynku wyszedł sucho, po zwycięstwo nawet nie sięgał. Kolejny raz Imogen przypomniała mu dobitnie, że to po jej stronie leży dokonanie wyboru, a on pozostawał tylko jedną z możliwości. Mogła dobrowolnie rozstawiać kandydatów jak pionki, mierzyć ich wartość chłodnym spojrzeniem, bo na tej szachownicy była królową i w tej chwili to ona wspaniałomyślnie koronowała go na swojego króla. Spośród wielu opcji uznała go z jakichś względów za najatrakcyjniejszą. Chciał poznać jej powody czy lepiej mu trwać w niewiedzy? Tak trudno było skupić się na analizowaniu jej pobudek, gdy klatkę wręcz rozsadzała wyraźniej odczuwalna duma. Opuszkami palców przesunęła po jego skroni, oparła się o jego ramię, to z niego czyniąc filar dla własnego jestestwa. Spoglądał na nią urzeczony, wahając się co zrobić i rzecz, więc zwyczajnie zamarł dla obopólnego dobra, ledwie pamiętając jak się oddycha. Jak właściwie się oddycha bez niej przy boku? Łatwo zapomniał jaki sens mają podstawowe funkcje merytoryczne ciała, jeśli sam ruch nie wynika z konieczności okazania jej wsparcia. Każdy gest powinien być wyłącznie odpowiedzią na jej potrzeby.
Przejaw jej władczości sprawił, że jego ciało przeszył dreszcz przyjemności. Czy mogła być jeszcze piękniejsza niż teraz? Wydała rozkazy, wyznaczyła jasny kierunek jego przyszłym działaniom, przede wszystkim dała mu swe przyzwolenie. Żądze pełzły tuż pod skórą, rozlewały się wraz z falą ciepła, lecz ostatecznie formowały jedno dobitne pragnienie. Chciał uczynić ją swoją. Było w tym coś naturalnego, ale ta dogasająca resztka przyzwoitości jeszcze twierdziła, że jednak nie jest to całkiem odpowiednie. Nie była rzeczą, którą mógł wydrzeć brutalną siłą rąk, a mimo to zamierzał rościć sobie do niej prawo. Wtórowała mu w tym, w to bezgranicznie wierzył, od kiedy oznaczyła go splecionym przez siebie wiankiem. Jeśli chciał zyskać wiele, musiał równie dużo dać z siebie. Odsunęła się, nie bez powodu, bo choć kolejny raz przed nią stawał w czasie tego festiwalu, tego dnia również nie mógł złożyć żadnych obietnic. Uczyni to, poprosi o jej rękę, to już była tylko kwestia czasu. Zrobi wszystko, aby stała się najważniejszą kobietą w jego życiu.
Będziesz moja.
– Jestem twój.
Oddawał się jej cały, bez żalu, obawy, w całkowitym zaufaniu składając na jej dłonie siebie; sumę doświadczeń z przeszłości, dzisiejsze serce wypełnione po brzegi uczuciami do niej, wszystkie ambicje mające zbudować im przyszłość. Nie chciał nikogo innego, tylko jej potrzebował, jej jednej pragnął. Bardzo chciał ją dotknąć, znów poczuć jej oddech przy swojej twarzy, a przecież poprosiła go tylko o jedno. Imogen miała być przy nim bezpieczna, łatwo było chronić ją przed zakusami innych, ale musiał również siebie trzymać w ryzach. Jednak nie potrafił oderwać od niej rozmarzonego wzroku, jakby tylko ona leżała w jego zasięgu.
– Obdarowałaś mnie wiankiem, więc zobligowany jestem oddać ci całą noc, nieprawdaż? – chciał wypowiedzieć słowa żartobliwie, lecz pomiędzy figlarne nuty wkradło się coś ciężkiego, nie mógł na tym zapanować, w jego spojrzeniu czaił się głód. – Już niewiele przed nami nocy spędzonych samotnie, dołożę do tego wszelkich starań.
Wcześniej cofnęła się na odległość bezpiecznych kilku kroków, on uczynił tylko jeden w przód, wyciągając w jej stronę książkę, otwierając ją przed nią, tak jak rozwierał swą duszę. Chciał ukazać jej prezent, który wykonał własnymi rękoma, nawet jeśli nie było to dzieło wielkie. Po zaznanym śnie mógł myśleć tylko o niej, nogi same poprowadziły go do pracowni, zniecierpliwione ręce wiedział za co chwycić. Zakładka była wykonana z jasnego drewna lipy, w jej sztywnej ramie uwiecznił fale unoszące statek hen daleko i wysoko, mimo to twór pozostawał dość cienki i płaski, aby wypadać subtelnie i nie stanowić strasznego ciężaru. To nic, jeśli nie będzie świadoma włożonego przez niego wysiłku w ten podarek, gdy musiał skupiać się na ciosaniu drobnych szczegółów, aby nie zniweczyć starań jednym omsknięciem ręki.
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
W tym była jej droga, jej przyszłość; w sięgnięciu po wodze, wypracowaniu woli silniejszej niż stalowy mur ograniczeń spowitych mrokiem obaw. Podążała ścieżką, z której nie było odwrotu, nie było hamulców, które byłyby powstrzymać pragnienie wolności. Kajdany zwisały niechętnie, ciążyły wątłym nadgarstkom. Ale jeżeli twe życie potoczy się w tym kierunku, w którym podąża teraz, życie swoje spędzisz na lądzie, kochanie. Słowa babci kołatały domyślnie, ale i metaforycznie. Bliskość tej wizji, wspomnianego lądu pośród rozszalałego morza karmiła rozedrgane emocje pólwili, wpajała jej spokój godny najczystszych zatok Hiszpanii. Obserwowała go teraz, słabszego, złamanego, oddanego w wir jej pragnień, a jednocześnie czy nie na tym polegała jej moc? Mogła uczynić go silnym, silniejszym niż kiedykolwiek - oddanego w jej grabieżcze, zachłanne postrzeganie rzeczywistości, w którym osąd opierała na własnych ledwie domniemaniach, w nich jednak było coś ponad to, co powierzchowne. Chciała jego dobra, bezpieczeństwa, smaku bliskości niezachwianej bólem i rozszarpującym poczuciem niemocy. Czy było w tym coś złego, nienaturalnego, że jego dobro upatrywała w sobie? Ciężko było jej odnaleźć personę bliższą gloryfikacji niż mężczyznę, który klarował wśród żywotów maskę ideału, dokładając do tego jej ostrożność i wiedzę, mogli osiągnąć wszystko. Nie zważała czy będąc na jej posłudze, był nadal sobą - nie patrzyła na ten element, kiedy żądne oddania geny poiły się tym oddaniem. Kiedy górowała, przodowała, kontrolowała ledwie skinięciem palca.
Jesteś mój.
Był, odkąd pamiętała, ale nawet w tym momencie, gdy złotawe w tym słońcu pasma przebijały lekkim chłodem naturalnego srebra; gdy pewne siebie spojrzenie szmaragdowych tęczówek otaczało jego twarz, karmiło się tym, że był jej oddany a w każdej rysie, ledwie kształcie malującym się na bezbłędnym licu, oddawał jej hołd. W taki sposób odnalazł klucz nie tylko do niej, jestestwa z krwi, kości i personaliów. Odnalazł klucz do zwodniczej mocy, którą uwalniała z każdym krokiem coraz mocniej, wreszcie zdobywając się na świadomość własnych możliwości - mogła mu je podarować, musiał jednak powrócić z czasem na tor świadomości i otoczyć wątłą szyję kagańcem własnej kontroli. Czy był do tego zdolny w oddaniu, którym obdarowywał ją od niemalże dekady?
Wiedziała co czuje, jakie pragnienia szargają nim na powrót i choć lęk przywoływał samokontrolę, to wiedziała, gdzie popełniła sromotny błąd. Nawet jeśli ją weźmie, sprowadzi na kolana, wygnie plecy w łuk, to dlatego, że sama będzie tego chciała - świadoma, przekonana w trzymanych w dłoniach wodzach. Była gotowa zedrzeć skórę, spoglądać dużymi oczyma z granic upodlenia, podarować mu bezgraniczne spazmy przyjemności w namacalności, której tak cholernie teraz pragnął; była, gdy sama by tego zapragnęła, porzucając świadomość bólu i przemocowości w odmęty zapomnienia.
A teraz była obok, nadała mu miano władcy godnego jej boku, klarując tym samym świadomość istotności w jej życiu, niczym słodką obietnicę spełnienia, którą i on jej złożył w słowach rozczulających kobiece ramiona. Kąciki ust zadrżały, oddech uniósł klatkę wyżej, wsuwając małą zawieszkę z perłami pomiędzy zarysowanie piersi. Policzki zatliły się różem, w tym momencie, w którym wreszcie zdołała sprowadzić go do swoich stóp, była gotowa przysiąc, że podbrzusze zatliło się przyjemnością, a suchość tknęła pełne wargi, pragnąc nawilżenia. Jesteś mój.
— Będę twoja. — Zawalcz, oddaj mi siebie całego i nakarm zranioną duszę leśnych powiernic. Patrz na mnie tak jak teraz, gdy pozbywasz moje ciało ubrania, ale nie przekraczaj granic. Podaruj mi przyjemność i niech ona będzie twoją nagrodą. Nie teraz, nie dziś i nie jutro. Kiedyś, gdy wróci umęczony, oddany tylko jej i tylko dla niej napisany przez kaprysy bóstw. Oddany jedynej osobie, którą winien czcić w swoim życiu. Nie była kobietą, którą siłą brało się na moment, nie była zabawką. Już nie. Jak dobrze to rozumiał.
Kolejne słowa spowiły ją jeszcze silniejszym zarumienieniem, jasność sukienki podkreślała pojedyncze piegi wybijające się na pokrytym gęsią skórką dekolcie. Deklaracja była jasna, wprost rozszyfrowana tym, co kryło się od dwóch dni w obojgu, kiedy kobieca dłoń badała swoje własne granice cielesności, a kolejne fale przyjemności przyprowadzała wizja niemożliwych do zrealizowania, ostentacyjnych fantazmatów. Jakim przeciwieństwem stał się gest, którym ukazał jej własne staranie - spojrzenie z zaciekawieniem spłynęło na ukazywany podarek, rozczulenie wkradło się pomiędzy woluminy myśli i tylko nerwowy oddech dzielił ją od cichego westchnięcia zachwytu.
— Regina Principum. — Opowiadała mu o statku, który wypłynął po raz pierwszy w dniu jej narodzin, wykonując cykliczne podróże naukowe, wieńczące się powrotem w celebrowanym przezeń dniu. Czy to była ona? Oddana skromnym masztom, a jednak w swojej drobności i nieobecności silniejsza niż jakikolwiek inny statek, bowiem niosąca przyszłość? Brwi zmarszczyły się wraz z zadartym nosem, zamrugała kilkukrotnie by przesunąć opuszki palców po granicach zakładki. Każdy szczegół czynił ją wyjątkową, idealną w swym oddaniu - wiedziała, jak wielką wagę przykładał do tego, by to, co trafiało przed oczy innych było perfekcyjne tak, jak rzeźbione od najmłodszych lat maski. Dłuższa chwila kontemplacji pogłębiła kobiecy uśmiech, który wreszcie skierowała do niego w całym swoim szczerym zachwycie.
— Na niej również będziemy spędzać nasze noce. — Szept przerwał milczenie, nim zdołała podziękować za ofiarowany gest. Nieme ''dziękuję'' wykształciło ruch ust, kiedy spojrzenia zjednały się w sięgającej daleko poza teraźniejszość eksploracji. Gdzieś w oddali wybrzmiewały doskonale znane kroki, to jednak nie zatrzymało jej przed ledwie krokiem, ponownie zmniejszającym granicę między nimi. Zamknęła delikatnie książkę, dłoń wyciągając w geście oczekiwania, by podsunął ramię na którym mogła wesprzeć prawą rękę. Tą, którą miała podarować mu dwukrotnie; tą, która w snach przesuwała się wzdłuż torsu, ale i tą, którą sama odnajdywała skrawki przyjemności.
Na horyzoncie wykwitła doskonale znana twarz służki obdarzonej podobnie srebrnymi włosami, a kobiety wymieniły jedynie pełne świadomości spojrzenie, w którym nie było nic ponad to, że wiedziała, świadoma dzierżonej odpowiedzialności na kapryśną, młodą damę.
— Gdzie mnie zabierzesz, lordzie? — Kłamstwo wdarło się dla ciekawskich uszu okolicznych przechodniów, karmiło ich ułudą przyzwoitości dawno odsuniętej na brzeg teraźniejszości, gdy bowiem oparta na jego ręce dłoń, zacisnęła się, a z kobiecych ust wydarł się kolejny szept, powodujący raptowne spowolnienie kroków towarzyszącej im pracownicy, która w geście pozornej obojętności poprawiła poły spódnicy. Fiolet tlił się w kwiecistej koronie, piwonie przywodziły najczulsze myśli najulubieńszych kwiatów, ale też kwiatów, które niegdyś jej podarował, gdy zerwawszy kilka na przeprosiny, ułożył je obok śpiącego na kocu ciała półwili.
— Do twarzy ci w piwoniach.
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
I don't know where to go
through dirt and shadow, I grow
I'm reaching light through the struggle
just like the sea
I'm chasing the wonder
I unravel myself
all in slow motion
| dla Marysi
Zielone oczy wpatrywały się w spokojnie falującą taflę wody, przyglądając się odbiciu, które tak zręcznie łapała. Czasami było idealne; czasami rozproszone, zmącone zmarszczkami na jeziorze. Wpatrywała się we własne spojrzenie, próbując dostrzec coś, czego ewidentnie tam nie było. Tylko czego właściwie szukała? Już sama nie wiedziała; miała zbyt wielki mętlik w głowie. Jej myśli falowały niczym woda, przed którą stała; a wianek spoczywający na jej głowie zdawał się ciążyć niczym najdroższy diadem. Tym bardziej, że nigdzie nie widziała tutaj swojego wybranka.
Wygodne określenie. Pozwalało jej zachować pewną dozę tajemnicy; mogła dowolnie go używać bez obaw, że zdradzi zbyt dużo. Domysły i przypuszczenia stawały się w takich momentach jej największymi sojusznikami; wszak, z całą pewnością, miała na myśli swojego narzeczonego; dostojnego Arsene Bulstrode'a, który o dłoń poprosił ją ledwie parę miesięcy temu. I tylko jej serce wiedziało, co skrywa tak głęboko w sobie; nie mogła przecież otwarcie przyznać, że nadal tęskniła za innym mężczyzną.
Musiała unieść wysoko głowę, uśmiechnąć się i ruszyć do przodu; tak, jak od zawsze robił to ród Burke. Tak długo, jak publicznie nie zdradziłaby się ze swoimi emocjami, wszystko było w porządku.
Jednak jeżeli tak, to czemu czuła ten uciążliwy supeł w żołądku?
Niby od niechcenia dłońmi wygładziła swoją sukienkę; jak zwykle, była ona w srebrnym kolorze - oczywistym była wysoka jakość jej wykonania, objawiający się delikatnymi zdobieniami, tak zręcznie wplecionymi w fason ubrania. Włosy, starannie spięte w coś na kształt końskiego ogona były oplecione drobnymi perłami; w strategicznych miejscach znajdowały się maki, stanowiące również motyw przewodni wianka młodej kobiety. Sama go zrobiła; bardzo uważnie rozmieszczając w nim kwiaty, ich łodygi i liście. Wszak miał reprezentować jej samą; musiał być jej godny. Musiał przykuwać uwagę; odstawać na tle innych swoją urodą. Pomiędzy kwiatami, choć tylko gdzieniegdzie, przebłyskiwały srebrne koraliki; nie można było powiedzieć, że był robiony naprędce. I choć Margaret miała wrażenie, że czegoś w nim brakuje, to jednak nie była pewna, czy dodanie kolejnego elementu nie zburzy całości kompozycji; w razie czego mogła zawsze przecież powiedzieć, iż tak miało być, prawda?
Z rozmyślań wyrwał ją jednak znajomy głos; choć z początku wcale nie zwróciła na niego uwagi, zbyt zajęta sobą - dopiero po upływie kolejnej chwili obróciła się w jego kierunku, a jej usta instynktownie wygięły się w uprzejmy uśmiech, gdy dojrzała znajomą postać. Maria Multon. Półkrwi. Poznały się przez Imogen; jednak to nie było coś, o czym lady Burke chciała teraz myśleć. Odwzajemniła powitanie młodej kobiety, choć w jej ruchach brakowało energii jasnowłosej.
— Dobrze cię widzieć — oznajmiła, by zaraz potem delikatnie potrząsnąć głową. — Doceniam starania, ale Margaret w zupełności wystarczy. Wszak nie jesteśmy sobie obce.
Kiwnęła jedynie głową w geście podziękowania, kiedy Maria stwierdziła, że jej wianek z pewnością przyciągnie obcych i pozwoliła, by jej kąciki ust uniosły się w szerszym uśmiechu.
— Obawiam się, że zależy mi na względach tylko jednego kawalera. Choć z całą pewnością miło będzie wzbudzić sympatię innych lordów — znowu te wygodne słowa; och, czemu tak bolały, skoro tak wszystko ułatwiały?
W ciszy obserwowała, jak młoda panna Multon pozwala wodzie zabrać stworzony przez siebie wianek i, podążając za jej zachętą, również zbliżyła się do krawędzi jeziora. Zręcznie zdjęła swoje dzieło z głowy, by ostrożnie ułożyć je na tafli; delikatnie popchnęła go do przodu, by ułatwić mu zmierzenie się z małymi falami. Przez chwilę jedynie przyglądała się czerwieni maków, by zaraz potem spojrzeć na drugą kobietę.
— Dawno się nie widziałyśmy. Zechciałabyś może opowiedzieć mi, jak się masz? Ufam, że u ciebie wszystko dobrze?
I'm all yours, but you're all mine
let's dance together, you and I
cause I'm not trapped with you, you see
you're the one who's trapped with me
więc będzie łatwiej, gdy mnie nie odnajdziesz.
— Nieprawdopodobne — mruknął z głosem na pograniczu podziwu i obrzydzenia. — Urządzili sobie konkurencyjne obchody i zgromadzili tu całą śmietankę towarzyską. Wielkich i bogatych — prychnął do przyjaciela, kiedy przechodzili nieopodal stołów i parkietu, gdzie odbywały się tańce. Młoda dziewczyna z wielkim dzbanem zbliżyła się do nich, wyglądając jakby chciała im zaproponować coś do picia, ale w ostatniej chwili zrezygnowała, wykonując taktyczny odwrót, jakby nie do nich szła, a do kogoś, kogo mieli za plecami. Spojrzał na przyjaciela, nie zatrzymując się. Wszędzie wokół unosiły się zapachy jedzenia — wystawnego. Bogato zastawione stoły czekały na najznakomitszych gości. Zatrzymał wzrok na starszych kobiecinach, które z wypełnionymi ciastem koszam obchodziły gości. Nie łudził się, że będą mieć szansę skosztować pyszności w takiej formie jak gości, ale mnóstwo jedzenia się tu marnowało. Był pewien, że nie wrócą do domu z pustymi żołądkami.
Spojrzał na przyjaciela, ale nie musiał zbyt długo patrzeć, by wiedzieć, co działo się w jego głowie. Zatrzymał się przy jednym z drzew na uboczu, z dala od głównej ścieżki, w głębszej trawie i zatrzymał też Marcela. Z kieszeni wyciągnął woreczek z wróżkowim pyłem i wczorajszy rulon. Nabrał nieco proszku i wciągnął zaraz potem nabierając przyjacielowi i podtykając mu pod nos. Dobrze ci to zrobi.
— Poszukamy czegoś do jedzenia? — spytał, klepiąc go lekko w plecy, po przyjacielsku, ze wsparciem. Był tu z nim, był tu dla niego. Trochę odetchną, zajmą się czymś innym, a myśli pochłonie lepszy humor. Czy był tu jego stary? Czy mógł im go popsuć? Kiedy tylko wyszli z powrotem na ścieżkę, grupka rozchichotanych młodych dziewcząt przebiegła obok nich. Jedna z nich, nie zauważywszy wychodzących przeszkód wpadła niespodziewanie na Marceliusa, a jej wianek w wyniku zderzenia stracił kilka kwiatków. Och, przepraszam, nie zauważyłam, zachichotała w biegu, próbując dołączyć do koleżanek. Ruszyli w tamtą stronę wolnym krokiem, dochodząc do jeziora. Więc to tak sobie to wymyślili. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie postanowili przypadkiem puszczać wianków w cuchnącej Tamizie. Ilu bohaterów tej wojny rzuciłoby się do tych ścieków w celu wyłowienia kwietnych koron? Rozejrzał się po nabrzeżu, prędko dostrzegając zajmą twarz. A nawet dwie.
— Znam tą dziewczynę — podjął, wskazując przyjacielowi dwie czarownice. Jego wzrok spoczął na tej drugiej, choć to nie o niej zaczął mówić.— Pomogła mi kiedyś w Londynie. — rzucił z rozbawieniem, spoglądając na Marcela. — Ma na imię Maria — dodał jeszcze, powracając wzrokiem do brunetki obok niej. Uniósł jedną barw, drugą nieco zmarszczył. Już w szkole była piękna, ale wypiękniała tak, że trudno było oderwać od niej wzrok. Kiedy zobaczył ją w Londynie nie zdążył podziwiać jej urody. Kiedy był chłopcem jego serce biło prędko na jej widok, a jej uśmiech, choć ledwie raz skierowany do niego, odebrać głos. — Stawiam dwadzieścia knutów, że nie uda ci się z nią zatańczyć. I tytoń— Wystawił rękę przyjacielowi w ramach zakładu. Wbrew temu co mówił, był pewien, że miał szansę. Dziewczyna była miła, poczęstowała go jedzeniem, przepędziła dwóch synów właściciela, którzy za nie gnali, ale tego mu nie powiedział. Wyglądała na dziewczynę z dobrego domu, choć nie umywała się do stojącej obok niej arystokratki i to jej towarzystwo mogło mieć największy wpływ. Taniec był tradycją, nie wypadało go odmówić. Za wyłowienie wianka należał się bohaterowi choć jeden, ale nie byli w Weymouth. Tu nikt niczego nie szanował, ryzyko odmowy było większe.
Ruszył w stronę wody, kiedy wianki dotknęły tafli. Zdjął buty na brzegu, podwinął rękawy jasnej, bawełnianej koszuli, poprawił szelki trzymające spodnie. Wszedł do jeziora, a kiedy jego chłód pochłonął stopy, zatrzymał się na chwilę. Serce zabiło mu prędko, nie wiedział dlaczego stanął jak kamienny posąg, nie potrafiąc się ruszyć. Na kilka chwil zabrakło mu powietrza, rozchylił usta i w końcu nabrał tyle powierza ile był w stanie. Nie potrafił ruszyć przed siebie, w głębie. Nie potrafił rzucić się w wodę i popłynąć po wianek — obejrzał się na niego, przypominając sobie o zakładzie. Płynął bliżej brzegu, ten Marii dryfował znacznie dalej. Pozwolił, by narkotyk pozwolił mu przełamać pierwszy lęk. Nie obejrzał się na Marcela, wszedł w trzcinę, na mieliźnie, a potem wyłonił się z tataraku i zanurzył po pas, mocno wyciągniętą dłonią sięgając makowej korony Margaret. Serce biło mu w piersi jak szalone, ale jego narkotyczne myśli już odbiegły od wody w stronę tańca.
Wyszedł z jeziora, zdejmując z przedramienia liść, który na nim osiadł, kiedy sięgał po wianek i ruszył śmiało i pewnie w stronę dwóch czekających na kawalerów dziewcząt.
— Cześć — zwrócił się do obu, wpierw Margaret, a potem Marię racząc ciemnym spojrzeniem. — Mario, lady Burke. Tak piękny wianek musi być dziełem twoich rąk— podjął, spoglądając na arystokratkę. W srebrnej sukni wyglądała pięknie. Nigdy wcześniej nie miał odwagi do niej podejść, tak otwarcie i tak pewnie zaczepić, ale dziś wróżkowi pył dodawał mu pewności siebie i odwagi.
| spożywam porcję wróżkowego pyłu; rzucaj na skutki ile się nabrało:
k1 - ciut za mało
k2 - w sam raz
k3 - ciut za dużo
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
'k3' : 2
- Nie drażni się wściekłego psa - mówił, cicho, tak, by nie słyszeli, gdy dyskretnie zmieniali kierunek na widok kolejnego mijanego patrolu, byli jak psy, trzeba było nie patrzeć im w oczy, żeby ich nie rozdrażnić, mijając, pochylić głowę na znak szacunku, nie zwracając na siebie większej uwagi, wtedy zabawa z nimi była żadna, uczył się tego dzień po dniu, dostosowując się do nowej rzeczywistości - próbując w niej przeżyć, nie tracąc z rąk strzępów rzeczywistości. Jego wzrok pomknął za wzrokiem przyjaciela, gdy mijali taneczny parkiet; muzyka wydawała mu się spokojna i nudna, a tańce bardzo zachowawcze. Trudno było tu chyba oddać siebie, ale błyszczące spódnice zwiewnych sukien dawały piękne przedstawienie, drogie haftowane materiały wydawały się sceniczne i nierealne. - To chyba po to, żebyśmy tu nie przychodzili - zauważył, bez większej emocji. Takich jak oni tutaj nie chciano. Nie było to dla nich nowością ani zaskoczeniem, a faktem, z którym pogodzili się już dawno temu. Obejrzał się za dziewczyną z winem, która wyminęła ich niezręcznie, była bardzo ładna. Może to jej pogardliwe spojrzenie, może zmęczenie, może przenikające ciało czarne myśli, a może wszystko równie mocno- nie zawahał się ni chwili, ciągnąc wróżkowy pył razem z Jimem; odwdzięczył mu się tym samym, odsypując część dla niego. Otarł dłonią otwartą nos, czując pod nim krew, a potem dokładnie wytarł ją o pobliskie zielone liście. Tutaj nie mogli zwracać na siebie uwagi, jeśli zachowają się nieodpowiednio, wylecą od razu. Kiwnął głową, gdy Jim spytał o jedzenie, stoły uginały się pod żarciem chyba mocniej, niż jeszcze w Hogwarcie. - Hej, uważaj! - Ze śmiechem uniósł dłonie i złożył je na ramionach dziewczyny, która na niego wpadła, żeby pomóc jej odzyskać równowagę - powiódł wzrokiem za jej pięknym uśmiechem, gdy oddalała się lekkim krokiem, nie dopuszczając do siebie myśli, że podobnie uśmiechała się Celine. Pomknął wzrokiem za twarzą wskazaną przez Jima, jej białe wstążki tańczyły na wietrze, a białe lilie we włosach odbijały blask jasnego słońca. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że odcień sukienki ładnie podkreślał jej dziewczęcą urodę. Maria, mówił, przemknął wzrokiem na tę obok - wydawała się znajoma, ale nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją kojarzy. Była podobna do tej Ślizgonki, za którą oglądał się Jim. Spojrzał na niego spode łba, po chwili zawahania uścisnąwszy jego dłoń mocno. - Podwajam stawkę, ale bierzesz jej koleżankę - odparł, razem z nim kierując się na brzeg jeziora, podobnie jak Jim zrzucając tam ze stóp buty, podciągając nieznacznie nogawki spodni i kasając rękawy koszuli - w pierwszym odruchu chciał ją ściągnąć całkiem, zatrzymał się w pół gestu, dostrzegając, że Jim tego nie robił - i przytomniejąc, że nikt tutaj tego nie robił. Kątem oka obserwował wianki, jeden był czerwony, pełen maków, piękny i dumny, drugi znacznie skromniejszy, delikatniejszy, pełen subtelności. Wyciągnął dłoń, by pochwycić ramię Jima, kiedy pierwszy wchodził do wody; pod pretekstem utraty równowagi ścisnął go mocniej, spoglądając na niego kątem oka, gdy coś sparaliżowało go w pół kroku. Nie ruszył dalej - póki Jim dalej nie przeszedł, przyglądał mu się przez chwilę, nim poszedł śladem skromniejszego wianka. Woda sięgała mu do pasa - wyżej - gdy przez mętną wodę jego ramię mogło już pochwycić kwietną obręcz, jednak - nagle - palce zgięły się w pół gestu, rezygnując z jego wyłowienia - jego wzrok patrzył gdzieś dalej, na taflę jeziora, do której większość tych stłoczonych dżentelmenów w zbyt drogich ubraniach nie docierała; może pod wpływem impulsu, może mając w pamięci kształt jej spinek, może myśląc o kimś innym, a z pewnością pchnięty mocą pyłu podsycającego emocje zawartego zakładu Marcel położył się na wodzie całkiem i przepłynął dalej, bliżej środka jeziora - pośród dryfującej na wodzie zieleni unosiły się białe kwiaty, kształtem podobnych do tamtych spinek. Zebrał jedną lilię i płynnym ruchem zawrócił, gdy stopy stanęły znów na brudnym mętnym gruncie, pochwycił wianek Marii i ociężale skierował się na ląd, dłonią strząsając z twarzy wodę i mokre włosy, z włosów zaś glony, które w nich odnalazł - niedbale odrzucając je z powrotem w wodę. Wianek niósł delikatnie, nie chcąc zniszczyć kwiatów. Wycisnął kraniec koszuli, niewiele to dało, bo ręce miał zajęte. Przyłożył wolną dłoń do nosa, przeklinając w myślach, gdy poczuł pod nimi krople krwi. Otarł palce o mokre spodnie, jeszcze nim całkiem wyszedł na trawę. - Pani - Zdawkowo pochylił głowę przed Margaret, oddając panience szacunek, że różniła się statusem od towarzyszącej sobie dziewczyny - było oczywiste. - Maria? - spytał, przenosząc ku niej tęczówki, na ustach zatańczył uśmiech. Oburącz, niby koronę, wysunął przed siebie wianek, zatrzymując gest w pół ruchu, by upewnić się, że się mógł to zrobić; dopiero, gdy gest nie spotkał się ze sprzeciwem, udekorował skronie dziewczyny. - Pomyślałem, że ci się spodoba - dodał, wręczając jej również kwiat białej lilii z jeziora.
Festiwal chylił się ku końcowi. Nie odczuwała lekkości, jaką za sobą niósł, chwili oddechu, którą zapewniał. Trzymana nie tylko z dala od konfliktów, ale też nadmiernego wysiłku, nie potrafiła dostrzec różnicy w tych aspektach; życie, wszak, miała wygodne i pozbawione brzemienia pracy, naznaczone jedynie przez własną chorobę. Odczuwała ją też teraz, w trakcie Brón Trogain, gdy dłonie drżały, chwytając za krańce szaty, a ciało nie potrafiło ogrzać się w promieniach słońca. Odczuwała za to coś zgoła innego. Nieprzywykła do łatwego odchodzenia od swoich poglądów i podejścia do pewnych spraw, z zaskoczeniem odkrywała, że irytacja tutejszymi obchodami - gorszymi, rzecz jasna, od tych, które jej rodzina organizowała we własnym gronie - odchodziła w niepamięć, zastępowana... Nie wiedziała, właściwie, czym. Swoistą chęcią zanurzenia się w zorganizowanych atrakcjach? Ciekawością, gdy kolejnego dnia wyruszała wśród tłum?
Nie przeszkadzał jej nawet koszyk wypełniony pięknymi, zadbanymi kwiatami, świeżo zebranymi przez służącą, ustawiony przed wejściem do jej komnat. Wiedziała, co oznaczał; subtelną wiadomość skierowaną w jej kierunku, przez ojca, może jednego z braci. Nienawidziła takich przekazów, jeszcze w pierwszych dniach najchętniej zgniotłaby w słabym uścisku dłoni okazałe róże, stanowczo odmawiając udziału w jednej z tradycji u boku rzeszy obcych. Dzisiaj zaś potraktowała widok uniesieniem brwi, by w środku dnia zawitać nad jeziorem, roztaczając za sobą zapach jeszcze niesplecionych kwiatów.
Los jednak jakby zaprotestował, karząc ją za stopniową zmianę podejścia, gdy usłyszała za sobą głos. Odwróciła się, zastygając na dwa uderzenia serca, nim wreszcie mrugnęła, na twarz przywołując uśmiech - z większym trudem, niż zazwyczaj.
— Lady Travers — odparła mechanicznie, koszyk zsuwając na przedramię, kiedy uchwyciła wyciągnięte dłonie kobiety i odwzajemniła krótkie całusy. Serce zacisnęło się nieprzyjemnie, nieprzygotowane na taki obrót spraw; najwyraźniej spuszczenie własnej gardy i myśli z kontrolującej je smyczy prowadziło właśnie do tego. W pierwszym odruchu zrezygnowała z wymówienia jej imienia, ale szybko zorientowała się, że to wcale nie był lepszy pomysł, bowiem nowe nazwisko jedynie nasilało wkradający się do umysły dyskomfort. To zabawne, że jeszcze wcale nie tak dawno temu, bo nawet nie rok, obecność Melisande niosła za sobą zgoła odwrotny efekt. — Jak zawsze prezentujesz się pięknie, Melisande — odwdzięczyła się komplementem, a może bardziej wytknęła zwykłą oczywistość. Promieniała tak, jak zawsze; i na salonach, gdy obejmowała swoją opieką młodszą szlachciankę, i przy każdym ich kolejnym spotkaniu. Ledwo wydusiła z siebie lekki śmiech, gdy pokręciła głową. — Możliwe, że niedługo się zjawi, ale nie mam pewności — przyznała, choć teraz wolałaby, żeby tak się nie stało. Pamiętała poprzednią reakcję Margaret na widok Melisande i jej męża. Wolałaby oszczędzić przyjaciółce kolejnych przykrości.
Pochwyciła w drugą dłoń koszyk, poprawiając jedną z róż, która wychyliła się zeń i najwyraźniej planowała ucieczkę. Czuła się trochę jak ten kwiat, z tym, że nie miała większego wyboru, niż przełamać własne niepewności i zmierzyć się wreszcie z tym, z czym mierzyć by się nie chciała. Uniosła lekko brwi, słysząc przeprosiny.
— Nie musisz mnie przepraszać, Melisande; mam nadzieję, że dobrze odnajdujesz się w nowym świecie — odparła ostrożnie, nieświadomie unikając mówienia wprost o jej małżeństwie. Odetchnęła lekko i zerknęła po kwiatach, z których powinna była zrobić ten przeklęty kwiatek. Jej ojciec zapewne też miał taką nadzieję. — Szczęście byłoby mile widziane, acz obawiam się, że wianki mogą przynieść więcej niezręczności, niż radości — odparła, spojrzeniem wodząc po zebranych dookoła czarodziejach. Gdzieniegdzie widziała osoby szlachetnie urodzone, ale przeważały te niegodne, bo inaczej nie potrafiła ich nazwać. Na nowo powróciła wzrokiem na twarz lady Travers, uśmiechając się blado. — Niewiele się zmieniło, Melisande. Jedynie nastroje w zamku Beeston; ojciec preferuje, bym nie wyściubiała nosa spomiędzy jego murów. Czas rozdzielam między czytaniem, a zażywaniem eliksirów i odganianiem skaczących wokół mnie służek — wyjawiła ze spokojem, drżącą dłoń zaciskając na rączce koszyka.
Piękna sukienka Margaret zwracała uwagę wszystkich okolicznych dziewcząt. W oczach większości z nich zapłonął płomyk zazdrości — mniejszy lub większy, ale widoczny jak na dłoni. Choć goście obchodów Brón Trogain w Waltham Forest (trudno nazwać ich było festiwalowiczami po tym, gdy doświadczyło się atmosfery ciepła Weymouth) w zdecydowanej większości pochodzili z dobrych domów, to i tak szyk arystokratki wzbudzał emocje. Kolor, szykowność wykonania, delikatność zdobień muszących mieć swe źródło w zręcznych dłoniach zdolnych krawcowych — można było mówić o tym bez końca. Maria wiedziała swoje o szyciu — i chyba to, poza dobitną świadomością miejsca zajmowanego w społecznej drabinie — powstrzymało ją od podobnych ogników. Pozwoliło wygrać zachwytowi, gdy podziwiała całość kreacji Margaret — perły we włosach musiały kosztować fortunę, nie boi się ich zgubić? — pragnęła spytać, ale zabrakło jej odwagi. Ile dałoby się przeżyć za jedną taką perłę? Rok? Och, ona z pewnością bałaby się ozdabiać nimi włosy.
Ale Margaret zadbała o to, żeby także jej wianek był szczególny. Im więcej szczegółów jej kwietnej korony dostrzegała Maria, tym bardziej brakowało jej słów. Był piękny, ekstrawagancki niemal na francuski sposób, przez połączenie czerwieni i srebra.
— Jest lady pewna? — dopytała ściszonym szeptem, spoglądając wymownie w bok; to, jak zwróci się do lady Burke jakaś dziewczyna z gminu mogło być jednocześnie drobnostką i wprowadzić ją w niespodziewane zagrożenie. Patrole przechodzące przez las wydawały się szukać każdego sposobu do wprowadzenia własnego porządku. Co, jeżeli uznają, że się jej naprzykrza?
Pomimo czerni myśli zagnieżdżonych w głowie, drobnego ukłucia niepokoju gdzieś pod sercem, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, w odpowiedzi na słowa damy. Księżniczki prędzej czy później doczekiwały się swoich książąt — w każdej z baśni wreszcie pojawiał się on, czyżby i Margaret również odnalazła swoje szczęście? Słyszała o jej historii; niezbyt wiele, raczej szepty nieprzeznaczone do jej uszu, ale i tak jej współczuła. Serce wszak nie wybierało.
— Trudno będzie się oprzeć jego pięknu. A twojemu — znów ściszyła nieco głos, atmosfera dzielonej między dziewczętami tajemnicy (a może raczej domysłów rozbuchanej przez czytane francuskie romansidła wyobraźni Marii) niespodziewanie jej się podobała. Wszystkie słowa mówiła jednak z pełną wiarą w ich prawdziwość. — Nie da rady. Zupełnie.
W milczeniu, choć z niegasnącym uśmiechem obserwowała, jak wianek Margaret, naprawdę bogaty i tak różny od pozostałych kwietnych pływaków rusza w swoją podróż. Stojąc na skraju jeziora posłała jej kolejne spojrzenie, łagodnie mrużąc oczy od słonecznego światła. Chyba już południe.
— Nie chciałabym zapeszać, ale nic mi nie brakuje — już, albo może dopiero. Cały lipiec spędziła z wpół pustym żołądkiem, próbując zapchać go na wszelkie możliwe sposoby, a przede wszystkim przy pomocy suchego chleba, płatków owsianych i kaszy manny podawanej na wszystkie znane i dopiero poznawane jej sposoby. Od rozpoczęcia festiwalu udało jej się zdobyć zdecydowanie więcej jedzenia niż kiedykolwiek wcześniej — przede wszystkim mięsa, pół kilo wieprzowiny było przecież do tej pory niewyobrażalnym luksusem. — Ojej! — miała mówić dalej, dobrodusznie zwierzyć się z trudów codzienności przeciętnego czarodzieja, takiego, który nie mógł liczyć na zbierane przez wieki bogactwo i wpływy, który umrze zapewnie zapomniany, nim coś — a raczej ktoś, dwóch ktosi — nie pojawili się gdzieś na krańcu jej pola widzenia.
Plusk wody zwrócił jej uwagę jako pierwszy. Obróciła się przez ramię, dostrzegając dwóch młodych mężczyzn, w jej umyśle wciąż chłopców. Jednego, o ciemnych lokach i znajomo zawziętym spojrzeniu poznała od razu. I natychmiast poczuła, jak serce załomotało jej w klatce piersiowej niczym na zawołanie, a twarz rozjaśniła się od uśmiechu.
Jim. We własnej osobie. Cały i zdrowy!
Nagła ulga zwyciężyła chyba każde inne uczucie — pierwszą myśl, prędką jak wypuszczona z cięciwy strzała, że ktokolwiek porywał się na wejście do wody, nie robił tego dla jej wianka, a z pewnością dla tego Margaret. Bo co znaczyło kolejne rozczarowanie przy świadomości, że był zdrowy i nie samotny? Szarozielone spojrzenie chyba samo zsunęło się najpierw na porzucone na brzegu dwie pary butów, potem dopiero na towarzyszącego mu blondyna. Prędko zdusiła w sobie myśl, że mógł być jego bratem, tym chorym — ale nie byli do siebie podobni. Musiał być więc przyjacielem, tym, który nazywał go Jim właśnie. Och, jak dobrze, że nie byli sami na tym świecie.
Nie wiedziała, czy uwaga Margaret również skupiła się na dwóch chłopcach, ale Maria zdawała się widzieć tylko ich — najpierw dwójkę, znajdującą się przy sobie, polegającą na sobie w najczystszym rodzaju zaufania. Ruszyli swoją drogą dopiero — jak jej się wydawało — gdy upewnili się, że drugi jest gotów do podjęcia wyzwania.
Po rozdzieleniu, obserwowała już tylko nieznajomego blondyna. Z sercem bijącym coraz szybciej, oczami otwierającymi się coraz szerzej, gdy nie było już miejsca na wątpliwość, że płynął po jej wianek. Widziała, jak wyciąga po niego rękę, wstrzymała oddech w napięciu, gotowa wypuścić go w pierwszej euforycznej reakcji, lecz... To nie nastąpiło. Zamiast chwycić kwietną obręcz, nieznajomy odbił w kierunku środka jeziora, zaś palący ból klatki piersiowej zabronił Marii oddychać. Wydawało się, że nie pozwoliła sobie na wdech do czasu, aż — z kwiatem lilii, to nie mógł być przypadek! — nie zawrócił, nie wrócił. Na brzeg. Do niej.
Przemoczony do ostatniej suchej nitki, z glonami we włosach i bez nich, nie było to istotne. Bo Maria nie zauważyła nawet, gdy w największym chyba dotychczas przejęciu w całym jej życiu splotła dłonie ze sobą i wzniosła je aż do swych ust, bez słów kibicując wszelkim podjętym przez niego zamiarom. Nie poczuła też, kiedy policzki spąsowiały jej zupełnie, bo zostało tylko to przyjemne uczucie lekkości w głowie i serce, które znów zaczęło bić, bo oto zjawili się bohaterowie, w całej swojej krasie.
— Cześć Jim... — ledwie zmusiła się do przywitania, na moment odrywając wzrok od Marcela, aby uwagę poświęcić jego przyjacielowi. Nie chciała udawać, że go nie zna, bo cieszyła się z jego obecności, z tego, że w ogóle mogli się jeszcze raz zobaczyć. Cóż za przypadek! Ale nie chciała też zabierać dużo z jego czasu. To Margaret powinna mieć czas na pozostanie z nim sam na sam. Nie był lordem, to prawda, ale miał duże, wrażliwe serce. A to w przededniu podniesienia broni i zerwania pokoju było ważniejsze od urodzenia w dworku, czy picia szampana przy każdej możliwej okazji.
Wystarczyło wszak, żeby Marcel odezwał się do niej, powiedział jej po imieniu. Skąd je znał? Czy Jim zdążył mu powiedzieć? A może to było przeznaczenie, może tak właśnie miało być, od samego początku?
Nie mogła oderwać od niego wzroku — dłonie opuściła w dół, zatrzymując je na wysokości klatki piersiowej. Chciała odpowiedzieć mu tym samym, przywitaniem przy użyciu jego imienia, ale nie znała go, usta rozchyliły się więc w przegranej na starcie próbie.
— To ja... — szepnęła więc, choć nawet to nie mogło ukryć drżącego z ekscytacji głosu. Z nowoodkrywaną śmiałością, pewnie przez wzgląd na swój dobry humor, pewne upojenie samą myślą, że ktoś mógł zrobić coś tak odważnego i romantycznego dla niej, sunęła wzrokiem po jego twarzy. Był... Był przecież taki przystojny. Mógłby wybrać każdą pannę na festiwalu, pewnie wszystkie wzdychały do niego ukradkiem, a jednak — z jakiegoś powodu — wybrał ją. Czy to tylko sen?
Pochyliła głowę w jego kierunku, nie ukrywając szerokiego, promiennego uśmiechu. Pozwoliła mu ułożyć ociekający wodą wianek na skroniach, wreszcie sięgając dłońmi do jego konstrukcji. Muskała palcami delikatne płatki kwiatów, pragnąc upewnić się, że to nie jest sen.
Była dziś najszczęśliwszą dziewczyną w całym Londynie. Kto wie, czy nie w całym kraju.
— Jest przepiękny — bez zawahania przyjęła i kwiat lilii, niemal od razu podsuwając go pod nos, charakterystyczny zapach natychmiast owładnął jej zmysłami. I wiedziała już, że na zawsze będzie wiązało się z nim szczęście, ciepło sierpniowego słońca, delikatnie wyziębione wodą dłonie jasnowłosego chłopaka. — Czy... Nim zatańczymy... — przestąpiła krok do przodu, chyba odrzucając poza świadomość istnienie całej reszty wielkiego świata. — Czy mogłabym poznać imię mojego bohatera? — spytała, nie mogąc oderwać spojrzenia od jego jasnych oczu. Czyściejszych od wody, nawet tej w Weymouth, nie mówiąc już o tutejszym jeziorze. Czystych, bo i nie chowających w sobie nikczemnych zamiarów. Czy to możliwe, tak ufać komuś, kogo imienia się nawet nie znało? — W głębi lasu grają piosenki Kotła, jeżeli wolisz szybsze tańce — sama o wiele lepiej czuła się w rock and rollu, czy chociażby jazzie, balowe tańce z głównej polany pasowały bardziej gustowi Margaret.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
Czarujący uśmiech pojawił się na jej wargach, kiedy dostrzegła ku swojemu zadowoleniu młodszą damę. Zaniedbała z nimi odrobinę kontakty - zarówno z nią jak i często towarzyszącą jej Margaret - skupiona na sobie samej. W tamtej chwili wzrok kierując ku szansie, którą dostała. Teraz nadrabiając to, co musiało odsunąć się na chwilę dalej. Wysłała list z zaproszeniem do Corbenic Castle co prawda, ale było to ledwie chwilę przed Festiwalem. Choć skłamałaby mówiąc, że nie zaskakiwał ją brak odpowiedzi mimo mijanych dnia - ona też była jednym z powodów, dla których zdecydowała się odnaleźć Lacertę sama. Licząc bardziej na łut szczęścia - niźli faktyczną wiedzę.
To zdawało się kroczyć obok niej, niczym dumna przyjaciółka sprzyjająca w czasie podejmowania kolejnych kroków czy decyzji. Nie opierała się na nim często - nigdy, byłoby prawdy bliższe, lecz jak wiedziała już dobrze to potrafiło trwać nad wyraz krótko. Nachyliła się francuskim zwyczajem składając kilka zawieszonych w powietrzu cmoknięć. Zaśmiała się łagodnie, dźwięcznie, na padający komplement. Mogła nawet zabrzmieć niemal skromnie - doskonale wiedziała jak to zrobić. Ale skromność rzadko kiedy siadała na jej ramieniu. - Dziękuję, kochana. To ulga słyszeć coś takiego, musiałabym wrzucić Anithę do morza gdyby dopuściła do czegoś mniejszego od pięknego. - zażartowała swobodnie, chociaż szło za tym sporo prawdy. Powinna prezentować się co najmniej odpowiednio - ale to było za mało dla Melisande. Pięknie było wystarczające. Miała być piękna, czarująca, odpowiednia - była wszak wizytówką nie tylko samej siebie i rodu, ale i męża. Rozejrzała się wokół poszukując drugiej z dziewczyn kompletnie nieświadoma dramatów młodszego serca - jednego, jak i drugiego. Bez świadomości niemal sama wychodząc na taką, jakby sama go nie miała. Trudno dziś było odmówić jej niemal irytująco dobrego humoru. Radość i zadowolenie wychylały się z oczu, a Melisande nawet nie próbowała ich powstrzymywać, nie potrafiąc ( a może nie chcąc?) powstrzymywać pięknego uśmiechu, który zdawał się nie zsuwać z różanych warg od samego początku rozmowy. Ciemne tęczówki najpierw padły na kwiat, który poprawiła, by chwilę później wrócić do twarzy Lacerty łagodnym uśmiechem dziękując za wybaczenie.
- Nie ma gleby w której się nie zakorzenię - odpowiedziała butnie, wcale nie skromnie, ale z pewnością która świadczyła o tym, że Melisande naprawdę wierzyła i była pewna słów, które wychodziły z jej warg. - wiesz przecież. - dodała, chociaż tak naprawdę skąd Lacerta mogłaby wiedzieć? Tak naprawdę znało ją ledwie niewielu, a dzięki wykształconej - a może i nabytej - umiejętności informacji, zawsze uważała, że to ona zna innych lepiej. - To co los mi ofiarował pozwoli mi jedynie wzrosnąć wyżej. - snuła swobodnie dalej, choć w duchu bawiły ją własne słowa. Nic nie dostała, wszystko wydarła i osiągnęła sama (przynajmniej w kwestii zjednania sobie dworu i jego mieszkańców). Cóż, poza mężem, jego wybrał przecież Koronos. - Manannan to wspaniały mężczyzna i dba o mnie - właśnie wróciliśmy z krótkiej podróży - pochwaliła się, nieświadomie i mimowolnie. Nie robiła tego specjalnie, ale - w całkowitym przeciwieństwie do tego, co było ponad miesiąc temu - teraz z ochotą o nim opowiadała - Imogen szybko stała mi się siostrą; znacie się, nieprawdaż? - zapytała; dziewczyny były w podobnym wieku nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mogą sprowadzić jej słowa. - A mój zamek choć dość surowy to naprawdę urokliwy. Z chęcią bym cię oprowadziła - pisałam o nim w liście. - przypomniała - zdawać by się mogło bez głębszej urazy.
- Cóż niezręcznego może być w wiankach? - zapytała jej, zaraz po tym jak zaśmiała się łagodnie - ale nie z niej, a samego stwierdzenia. - Jestem pewna, że zwróciłaś już uwagę co najmniej kilku kawalerów. - zapewniła ją i sama Melisande właśnie tak sądziła - rzadko kiedy sięgała po słowa w które nie wierzyła i za którymi nie obstawała. - Nie poczułabyś nutki ekscytacji na widok dwójki stającej do walki o choćby jeden taniec z tobą? - zapytała właściwie już z kiełkującym lekko zainteresowaniem. Bo reakcje, myśli i zachowania, razem składały się ku lepszemu obrazowi sylwetki całej.
- Trudno dziwić się miłości ojca, który drży w strachu o to co kocha. - wypowiedziała przekrzywiając łagodnie głowę. - Tristan też nie zgodził się na powrót mojej siostry do domu na ostatnie wakacje. Bardzo wiele od nas zależy i równie wielka jest nasza rola. - wypowiedziała w krótkim przypomnieniu. Miała nadzieję, że ona swoją własną, już niedługo wypełni. Minęło już zbyt wiele czasu bez wieści, które mogłaby posłać światu. Które powinna. Manannan miesiąc temu uparcie twierdził, że nie doszłoby do tego co mówiła, ale choć wtedy odpuściła akceptując częściową rację którą jej przyznał, to wiedziała też że i ona miała jej sporo. Plotki się zaczną, jeśli już nie zaczęły krążyć. I skupią się nie na nim - a nie na niej. Na tym, że jako kobieta była niekompletna, skoro nadal nie nosiła pod sercem życia. I choć niechętnie to przyznawała, wykonywane podczas rytuały - splecione i pokrytę mgłą ale jednak wychodzące na wierzch - gesty wiedźmy wlewały w nią nadzieję. Nie przepadała za nią, ale teraz nawet jej się chwytała.
- Zapleciesz z nich wianek? - wskazała brodą kwiaty w koszyku, sama nie miała nic ze sobą. - Jeśli nie masz nic przeciwko chętnie spędzę z tobą chwilę czasu. - zaproponowała ze swobodą nie spodziewając się niczego więcej jak zgody.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Będę twoja.
Przyrzekła mu siebie. Rozkoszną obietnicą zawartą w prostych słowach nałożyła nową pieczęć wokół jego serca. Spełniało się jego najskrytsze pragnienie, którego nie zdołał jednak skryć przed nią, jedyną osobą mogącą ziścić to wielkie marzenie. Czy od zawsze świadoma była słabości, jaką do niej żywił? Nawet jeśli była, w nastoletnich latach nie mogli kierować się zrywem uczuć, teraz także nie wypadało im mówić o nich wprost, ale w nim ta desperacja sprzed lat pozostała żywa. Zawsze obawiał się tego, że ktoś inny znajdzie odpowiednie słowa trafiające wprost do jej duszy, które jemu gdzieś umkną, tym samym i ona stanie się odległa, niedostępna, bo zaklęta już w cudzych ramionach. W tej chwili stała przed nim, równie prostymi gestami czyniła go swoim, a on ufnie oddawał całe serce bijące dla niej. Niegdyś mrzonka, dziś była realniejsza i bliższa niż kiedykolwiek. Czuł się tak, jakby dalej trwał w śnie rozpoczętym przed dwoma dniami. Gdyby tamtego wieczora w leśnym zaciszu i na miękkich poduszkach nie dostąpił błogosławieństwa przeżycia przy niej swego kairos, zapewne rozminąłby się z nią, ich ścieżki nie skrzyżowałyby się nigdy, a on niósłby w duszy ciemny cierń noszący jej imię aż do wydania ostatniego tchu.
Wierzył, że gdyby w kieszeni garniturowych spodni poczuł materializujący się znienacka niewielki ciężar puzderka kryjącego w sobie godny jej piękna pierścionek, od razu padłby przed nią na oba kolana. Czy to byłyby okoliczności usprawiedliwiające odrzucenie resztek zdrowego rozsądku? Musiał uważać, pamiętać, że jego wola jest ledwie sugestią dla rodziny kierowanej nestorską wolą. Nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby własną brawurą przyszło mu zszargać jej dobre imię. Dali sobie słowo, miał zatem pewność, że uczucie jest dzielone przez obie strony, a nie było lepszego przyzwolenia do dalszego działania niż to jedno. Musiał wykazać się czynem, zawalczyć o to, aby Imogen stała się jego żoną, przyszłą lady Bulstrode. Sama o wszystkim przesądziła, gdy wydała klarowne rozkazy.
Obserwował jak na jej twarzy rozlewa się słodki rumieniec, pozwolił sobie podzielić się z nią może zbyt śmiałym wyobrażeniem wspólnej przyszłości, lecz wydawała się ona już tak bliska, perspektywa uległa zmianie wraz z rosnącym prawdopodobieństwem związania ich losów już na zawsze. Skrępowanie nie ujęło jej całkowicie, przeminęło wraz ofiarowaniem podarunku, na widok którego ujrzał wyraz ciekawości, potem zrozumienie i cień czułości. Rzeczywiście zadeklarował wcześniej, że nie będzie oglądać się na przeszłość, jednak siadając przed kawałkiem drewna, któremu wówczas daleko było do stania się zakładką, mimowolnie pomyślał co może być drogie jej sercu. Choć była potomkinią pięknych wili zasiedlających lasy, jeziora, góry i obłoki, to była również dziedziczką tradycji żeglarskiego rodu, miała w sobie też wielkie zamiłowania do zdobywania wiedzy. Wspomniał o czym z nim mówiła, spróbował wyłapać wzmianki o wszelkich marzeniach, wówczas w jego głowie pojawił się zarys wyjątkowego dla niej statku. Dobrze wybrał motyw drobnego dzieła, jej lekkie wzruszenie było źródłem satysfakcji i chciał z niego czerpać jak najdłużej.
Popchnęła go ku odważnym wizjom, jej słodki szept rozpoczął jedną z syrenich pieśni w jego rozmarzonym umyśle, bo jak dwoma ciałami zamkniętymi sam na sam w kajucie mogły poruszać kolejne fale przecinane przez dziób statku? Tym razem to on poczuł ciepło rumieńców, nerwowo przełknął ślinę, a potem wyprostował się boleśnie, spłoszony przybyciem nad jezioro widowni. Nie spodziewał się, że jeszcze zdarzać się mogą chwile, gdy wybijany jest ze sztywnych ram aktorskiej gry; Imogen miała nad nim wręcz przerażającą władzę, ale czuł dzięki temu tylko błogość, jak jedyna potrafiła zajrzeć co kryje się za maską.
Opamiętał się. Usłużnie wyciągnął ramię, gotów przyjąć ciężar jej dłoni, już zawsze być dla niej solidnym oparciem i nikomu innemu nie odstąpić tego przywileju. Powrócił do dumnej postawy i przywrócił na twarz uprzejmy uśmiech, choć może jednak był on zbyt szczęśliwy, rozmarzony, czuły, po prostu prawdziwy.
– Gdzie tylko zechcesz, lady – odparł spokojnie, z należytym opanowaniem, biorąc na nowo pod uwagę gdzie się znajduje i kto może zobaczyć każde najmniejsze potknięcie. Jednak kolejnym szeptem znów wywołała u niego gorączkę myśli. Wianek tkwił na jego głowie, to zapewne ściągnie na nich spojrzenia i wywołał komentarze, a jednak uśmiechnął się jeszcze promienniej, nawet pozwolił sobie na lekki śmiech. – Zawsze uważałem, że niebieski pasuje do fioletu – stwierdził odrobinę zaczepnie, czyniąc drobną sugestię, którą szybko urwał, na razie ukontentowany ich obecną bliskością, kiedy ramię przy ramieniu szli przed siebie, jeszcze brzegiem jeziora, co miało się za chwilę zmienić. – Obiecałem zapoznać cię z kasynem, ale w czasie festiwalu bywają w nim tylko stali bywalcy, więc niewiele się tam dzieje – oznajmił ostrożnie, aby miała pewność, że nie jest człowiekiem niesłownym, co zatroskanym o jej dobro, bo niewiele przyjemnością mogła mieć z obserwowania twarzy zagorzałych hazardzistów, co podczas prowadzenia swych rozgrywek nie bywali zbytnio towarzyscy, czasami dość różnie reagowali na zwycięstwa i porażki. Zwyczajnie nie chciał, aby myślała, że tak właśnie wygląda kasyno, a on przebywa pośród ludzi kierowanych pragnieniami czy desperacjami, pierwsze wrażenie było niezwykle ważne, a w tym przypadku musiało być jak najlepsze. Świątynia hazardu była otwarta dla godziwych czarownic i czarodziejów, niektórzy jednak sami siebie odzierali z tej godności, Sophos, jako osoba jeszcze tylko w niewielkiej części odpowiedzialna za prosperitom tego miejsca, nigdy nikogo nie zmuszał do stawiania zakładów. – Planowane jest za to drobne przyjęcie charytatywne na dwudziestego sierpnia, podczas którego wygrane zostaną przeznaczone na rzecz rodzin znajdujących się w kryzysie z powodu wojny. To drobna inicjatywa rosyjskiego ambasadora, na pewno mogłabyś pomówić z nim czy jego małżonką w ich rodzimym języku. Tylko jeśli tego zechcesz, rzecz jasna. – Od niej zależało, czy zapragnie zjawić się na tym przyjęciu i przy okazji zabłysnąć dzięki znajomości języka rosyjskiego, jej również nigdy niczego nie narzuci, planował jednak w miarę możliwości dawać jej w przyszłości okazje do działania, nie chcąc ograniczać jej swobody. – Może dasz porwać się do tańca? Inni non stop tańczą na polanach wokół ognisk. – Instynktownie kroki skierował ku wspomnianej polanie. Pomyślał, że trzymanie się głównych atrakcji festiwalu jest najlepszym rozwiązaniem, gdy pozostają pod uważną obserwacją służącej. Jeśli jednak zaprosiłby ją już dziś do kasyna, jak zostałoby to odebrane i jaki przekaz tym samym dotarłby do uszu jej krewnych? –Potrzebujesz może wina? – dopytał uprzejmie, oddając jej swoją pełną uwagę.
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
Kto był w tym pierwszy? Kogo serce w nastoletnich uniesieniach zabiło pierwsze szybciej? Nie mówili, nie potrzebowali na to słów, nie potrzebowali mikroskopijnej wojenki przodowania w obranych ścieżkach, w niewypowiedziany sposób byli od zawsze siebie w tym pewni. Tylko czasami, mimo niezrozumiałości we wszelkich wpojonych konwenansach, wydawało jej się, że to jednak była ona. Usiadła wtedy obok, pierwszego września mając lada moment dwanaście lat, obierając go jako pewnik - centrum, które było głównym punktem każdej jej wędrówki. Momentami miała poczucie, że może być dla niego utrapieniem - wszakże każde głupiutkie pytanie i próba przetrwania w szkole, jawiła swoją odpowiedź w jego głosie, ale on zawsze, z przyjętą charakterem manipulatora uprzejmością, prostował każdą zawiłość, rozwiewał każdą obawę. Był obok, coraz częściej przychodziło im to naturalnie, gdy rano opuszczali drzwi dormitorium i w ekscytującej rozmowie przepuszczał ją w drzwiach, a ona - bez grama zastanowienia - zawsze czekała, aż zrówna z nią krok. Z czasem dla wszystkich wydawało się to naturalne, że są obok siebie - na śniadaniach, korytarzach, po treningach Quidditcha. W szkolnej komitywie wypracowała sobie pozycję, która pozwalała jej wiedzieć wszystko jako pierwszej; wypadek na treningu, bijatyka na placu, sprzeczka na Zielarstwie. Wiedziała wszystko o wszystkich, ale chciała z tego wyłuskać pewność jego bezpieczeństwa. Na szali obezwładniającego lęku stawiała moment, w którym rzeczywiście on - w porywie brawury - dopuszczał się niebezpieczeństw, a ona poprzysięgła chronić go przed tym, co sama uważała w stonowaniu i chłodności za nieprawidłowe.
Tak oto stał się jej. Po raz pierwszy, gdy z rozciętej skóry sączyła się słodkawa krew. Zrób to dla mnie. Po raz drugi, gdy w szarpaninie pomiędzy dwoma chłystkami udział wziąć miał i on, w całym tym szale mogąc nierozsądnie zatracić honorowość i tym samym miejsce w drużynie. Chodź ze mną. Po raz trzeci, po raz czwarty. Napawała się, w dziewczęcym pragnieniu byciu zauważoną, rozmarzonym spojrzeniem i krótką zgodą; nie roztrząsała tego, że karmi go urokiem, że oszukuje naturalną kolej rzeczy idącą daleko poza tym, co mogli. Po prostu ten moment, gdy wypowiedziała jego imię, a on odwrócił się i obdarzył ją uśmiechem - był bezcenny, na zawsze wyryty we wspomnieniach, o które sama siebie nie posądzała.
Być może to co uczyniła, było nierozsądne, ale nie miała zamiaru żałować. Był przystanią, swoistą oazą. Wrócił, mimo sztormów i boleści - pojawił się na powrót, a tego dama Norfolku oczekiwała zawsze od bliskich jej mężczyzn. Nauczona doświadczeniem, podarowując strapione serce w łapska samolubnego losu, oczekiwała tylko mistycznego, ale i namacalnego powrotu. A on się pojawił, wyrok tęsknoty nakazał jej śmiech, który powracał przez kolejne godziny. Ciało kuliło się na łożu, twarz kryła w poduszce i tylko ten śmiech, obsesyjny, radosny, niepohamowany, towarzyszył jej cały czas. Nawet rano, gdy ledwie rozbudzona dojrzała prezent od Melisande, pierwszą reakcją był właśnie chichot towarzyszący przesuwaniu kobiecych palców po obramowaniu dekoltu sukienki, chwilę później wyobrażenia podsuwały jego możliwe reakcje na ubranie przez nią takiej kreacji.
Bratowa musiała ujrzeć zmianę, lekkość bytu młodej półwili w dniu wyjazdu nie tylko dając jej swobodę, ale także skłaniając, by z niej w godny sposób korzystała. W pewien sposób dotarła do niej ta zmyślność, gdy gładząc palcami materiał koszuli, przypomniała sobie swoją własną panikę. Nawet jeśli uśmiechał się do niej równie pięknie nawet wtedy, gdy choroba obejmowała ciało gorączką i katarem, to chciała mu się podobać - bardziej i bardziej - już nie w dziewczęcym uroku, a w kobiecości; w materiale podkreślającym kształty, w zapachu perfum i makijażu, którego wydawała się nie potrzebować, ale nie mogła odmówić w obawie, że nawet ona - półwila, budząca nadnaturalny wprost zachwyt - może być niewystarczająca. Ponownie widziała go lepszym, stawiała na piedestale i obierała jako cel w oblubieniu, które niegdyś już przeżyła, ale powróciło ze zdwojoną siłą, bo przecież nikt w całym jej życiu nie uśmiechał się tak pięknie; musiała spoglądać na niego teraz z wypisanym na twarzy niedowierzaniem, gdy głowę kierowała w jego stronę i rysowała granice perfekcyjnej szczęki.
Słońce pogrywało promieniami w brązowych kosmykach włosów, a kiedy tylko nie patrzył, była oczyma wyobraźni gotowa odtworzyć złotawe fragmenty tęczówki. Nie musiała go zwodzić, mamić urokiem i wpychać w sidła własnych żądań, a jednak w swoim pokrętnym umyśle widziała to jako ratunek - pewność, że będzie miała pełną kontrolę, a on brawurą i chęcią pojedynkowania się o jej względy, nie przekroczy linii, która cofnęłaby go o krok do tyłu w tym, co w dziecięcych marzeniach chciała i planowała. Każdy przecież tak miał, że wpojone scenariusze łączyło się ze szkolnymi miłostkami. Jak dalece był świadomy, że to on nią jest? Czy sczytał z ruchów jej warg, że to z nim chciała przeżyć pierwszy sabat, pierwszy pocałunek, pierwszy wyłowiony na święcie lata wianek? Ale teraz nie chciała już nic z tego, ponad tego by był obok, bezpieczny i szczęśliwy, by na ustach pozostawał mu szelmowski uśmiech a głowę zdobił wianek splecony przez nią samodzielnie w akompaniamencie słów, które miały w niej pozostać na długo.
Nie rzucaj, chyba że wiesz, kto go wyłowi.
— Wiele zależy od odcienia. — dodała, zaciskając mocniej palce na śliskim materiale. To było kojące dla zszarganej duszy, by na powrót poczuć znane sprzed lat bezpieczeństwo, którego był przez tyle lat przodownikiem. — Bywają takie, którym można się oddać w całości i z przyjemnością. — Wyłapując sugestię, ledwie na chwilę ugościła na ustach odrobinę zawadiackości, wsłuchując się w kolejne słowa. Schlebiało jej to, że pamięta - tym bardziej, gdy zechciał zaprosić ją w progi kasyna, nie tylko wprowadzając ją w swój świat, ale również światu pokazując ją. Na powrót koligacje dawnych wydarzeń uderzyły w nią i nakarmiły umysł ciepłymi skojarzeniami. To również on wciągał ją w tłum i czynił światłem, wpuszczał w nią iskrę, która tląc się, nadała całej jej osobie rozpiętości pożogi.
— To będzie zaszczyt. Może coś zdołam wydukać i nawet cię nie ośmieszę. — Zaśmiała się, łagodnie, krótko i naturalnie, pozwalając sobie zmarszczyć nos w krótkim momencie gry, bo chyba doskonale zdawał sobie sprawę, że język rosyjski był już niemalże naturalnym. A mimo to było dla niej kilka momentów próby, kilka chwil owianych niechlubnym akcentem i pogubieniem głosek.
— Wiesz doskonale, że... — przerwała, łapiąc się na tym, że na krótki moment zawieszenia spojrzenia zabrakło jej słów. Pokręciła nieznacznie głową, otrząsając się z resztek zamyślenia, to jednak nie pozbawiło jej twarzy zarysu rumieńca. — tańca Ci nigdy nie odmówię.
Na bogów wszelkich kultur, mogłaby z nim pić rozwodniony rum o smaku spalonej kawy, a i tak byłby to najlepszy trunek, a taniec był swoistym dialogiem ciał, w którym oboje potrafili rozmawiać. A mimo to potrzebowała wina, ta myśl dotarła do niej bardziej niż zwykle, przewodząc dreszczem wzdłuż pleców, który zwieńczenie miał w resztkach noszonej w ciele przyjemności. Lęk mieszał się z chęciami, wyartykułowane w książkach opisy nabierały kolory tu wyobrażeń i cofały się w obawie przed koszmarami dawnych lat. Samo to, że powodował takie uczucie, było zaskakujące, a mimo to, chciała się temu poddać; czuć rękę na talii, oddech przy uchu gdy proponowałby jej chwilę wytchnienia, oparcie w silnych ramionach. Jak pięknie musiały kreować się jego ramiona, gdy otoczyłby ją i zamknął szczelnie w krótkim momencie bliskości?
— Wino to dobry pomysł.
| przechodzimy na polanę
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
- Jak mógłby… mieć taką głupią odwagę, by tobie odmówić, Yeleno? – zapytałam, nie pojmując, dlaczego z jej ust padł podobny wyrok. Była idealna. Piękna, zdolna i rozmowna. Nosiła znamienite nazwisko i szczyciła się nieposzlakowaną opinią. Nie upatrywałam w niej wad, ale i nie potrafiłam wejść w skórę potencjalnego tajemniczego kawalera. Obce mi były podobne towarzyskie wariacje. Wychodziłam jednak z dość niezgrabnym pocieszeniem. Jak siostra solidarnie dla siostry. Nie chciałam jej rozczarowania. Mogłam obiecać zemstę i jego nieskończony ból. Nie miałam jednak pewności, czy pragnęła podobnego rozwiązania. Wydawała się… pogodzona?
Gdy Cassandra poprawiła moją błędną wypowiedź, skinęłam ostrożnie głową, w zupełnej zgodzie przyjmując to. Wdzięczna byłam za każdy ofiarowany mi znak, każde wytknięcie, dzięki którym moja mowa mogła być bardziej trafiona, płynniejsza i przede wszystkim całkowicie poprawna. Podpowiedzi chłonęłam chętnie i nie cofałam się z chwilą przyłapania na błędzie. Nie tędy droga. Wiedziałam o tym aż nazbyt dobrze. – Jeszcze więcej deszczu – trochę spytałam, trochę stwierdziłam, kiedy tylko wiedźma skończyła opowiadać o naturze tych krain. – Już trochę poznałam – wyraziłam bez entuzjazmu, ale i rozczarowania, albowiem wciąż burze były mi bliższe od piekących promieni słońca. Niewiele jednak widziałam mgieł, prawie wcale nie dane mi było doświadczyć tych ciągnących się przez wiele dni ulew, czy naprawdę straszliwych burz. – Mugole przynosili mgły? – zapytałam, nie do końca pojmując, co miała na myśli i jak to mogło się łączyć. Nie tego się spodziewałam, choć liczyłam się z tym, że moja interpretacja jej słów mogła być daleka od faktycznych intencji. Zamyślone oczy na dłużej zatrzymały się na twarzy Cassandry. Samo zjawisko mgły uznawałam za dość męczące i mylące. Dla łowcy stanowiło dodatkowe wyzwanie, niekiedy całkowicie uniemożliwiając poszukiwania. Tajemnice głębiej wnikały do przyziemnego świata ludzi, a ci gubili się, nie mogąc dojrzeć choćby tego, co znajdowało się w najbliższym otoczeniu. Zazwyczaj ustępowało. Zazwyczaj, bo i znałam miejsca, gdzie białawe opary potrafiły wznosić się przez długi czas, bez obietnicy końca. Znajdowałam takie miejsca w Rosji, ale żadnego takiego nie spotkałam jeszcze na brytyjskich ziemiach. Sądziłam jednak, że te również pozostawały przepełnione gąszczem tajemnicy. Kolejne wędrówki już wkrótce miały pozwolić mi oswoić się z nowymi krainami.
- Dobrze – zgodziłam się z Lysandrą, łącząc się w jednej mowie. Dla niej wciąż trudnej, dla mnie zupełnie naturalnej. Pierwszy głos jednak nie musiał być tym ostatnim. Obydwie czyniłyśmy starania, by oswoić zagadkowe dla nas mowy.- Białe jak śnieg... Masz wielką wiedzę, Lysandro - pochwaliłam małą wiedźmę. Byłam pewna, że ze stworzeniem kompozycji poradzi sobie lepiej ode mnie. – Maki – powtórzyłam powoli i wyraźnie, odbierając od Cassandry kwiat. Dłużej zatrzymałam spojrzenie na głębokiej barwie. Płynąca wkrótce później opowieść czarownicy wydawała się przedstawiać bliskie uzasadnienie. Nie znałam znaczeń, o których prawiła, ale czułam sieć symboli z wolna wnikających do nieco sennych myśli. – Dziękuję. Zawsze jestem swoją… przew…odniczką – wyraziłam z zająknięciem, próbując powtórzyć zasłyszane niedawno słowo. Rzadko opierałam się o innych, rzadko szłam drogami, które ktoś mi narzucał. Czasami jednak musiałam wymknąć się z tej jednej ścieżki, którą wybrano dla mnie w dniu narodzin. Wkroczyć na inną, nową. Dziś opatrzoną angielskim drogowskazem. Nie oznaczało to jednak, że odrzucałam każdą poradę i sugestię. Na tej ziemi były mi one niezbędne bardziej, niż mogłabym się do tego przyznać.
Mała wiedźma skutecznie wyprzedziła mnie ze swoim pytaniem. Najwyraźniej obydwie nie potrafiłyśmy zrozumieć, co takiego miała na myśli Yelena. Spoglądałam w oczekiwaniu i zupełniej ciszy. W środku ostrożnie analizowałam całość jej słów, lecz nieco rozproszone spojrzenie wskazywało na niepewność. Czy raz obiecana miłość nie powinna być wieczna? Po co odtwarzać uświęcone już słowa i spojrzenia? Czy małżonkowie nie byli już całkowicie związani i oswojeni? To, co raz już było zdobyte, miało być zdobywane kolejny raz?
Wdzięczna za wsparcie płynące z ust Yeleny powtórzyłam całe poprawione pytanie, przyzwyczająjąc się do nowego brzmienia. W tym wszystkim to nie język zdawał się objawiać jako największa trudność.
Matka rzuciła jej Czarownicą niemalże w twarz, strosząc blond włosy w rozemocjonowaniu. Machała rękoma, co sama Imogen — wraz z Zorą — obserwowaly bez grama zrozumienia. Gdzieś po drodze wyczytywała jakieś nawiązanie do Afrodyty — patrz ci, oryginalnie — a kiedy indziej mówiła do niej słodziutkie Ty mój Demimozku, inkantując pradawną moc horoskopów całej rodziny, z których trzy razy wyczytała pojawienie się dziedzica, pięć razy zamążpójście Imogen i jeszcze zdradę męża, ale tym się jakoś specjalnie nie przejęła. Więc jeśli ktoś by się zastanawiał, w jakim humorze lady Travers udała się na spacer z psem, co wszakże było tym jednym obowiązkiem półwili, odkąd sprowadziła do zamku pchlarza — to wybornym. Jezioro przytaczało wspomnienia obijające młode serce o szranki żeber, przywodziło przyjemne wrażenie bliskości i scenerię, którą wyryła pod powiekami i zakorzeniła w sobie na kolejne lata, jeśli nawet nie do końca życia. Nie myślała teraz o konsekwencjach, przyszłości, co będzie później — cieszyła się tym momentem swobody, przyjemnością obdarzenia uczuciami drugiej osoby, które w tym konkretnym momencie wydawały jej się tak olbrzymie i stałe, jakby miały górować nad szczytami Dachsteinu. Może miało być inaczej, może miało być lepiej, jakoś miało być gorzej, gdy z premedytacją i w pełni świadoma, zmanipulowała umysłem Sophosa, wiedząc, że i tak uczyniłby to bez jej wypływu. Dlaczego? Dla cholernej pewności; swoistej kontroli, którą obiecała sobie nigdy więcej nie tracić. Znała jego porywczą naturę, od szkolnych lat stanowiąc ostudzenie niebotycznych wyobrażeń i celów, sprowadzając je do realności. Tym razem również tę realność, sprawczość, bezpieczeństwo miał jej podarować, czym w swojej własnej opinii trącała w jego stronę również.
No i to by było na tyle z wielkich słów, bowiem rozmarzony umysł odszedł głęboko w zapomnienie otaczającego go świata, a bialutki borzoj szedł swoim torem, podłapując przy tym znajome mu zapachy. Marię znał, ta - powielając słowa Melisande - nadała zwierzakowi rasę i charakter, cechując go psem myśliwskim, co Imosi kojarzyło się najwyżej z Varyą i zapachem krwi, który specjalnie do niej nie przemawiał. Raz już miała incydent z upolowanym szczurem, a słuchanie tych pisków, podczas kąpieli zaserwowanej psince przez służbę, było nie lada wyzwaniem. Krzyk, harmider, zero odprężenia.
Nie mniej, Zora wyrwała się w przód, na co lady Travers zareagowała ledwie po minucie, wydając z siebie najpierw krótki krzyk, a później podbiegając te kilka kroków, aby na powrót cmoknąć na psinę. Wyjątkowo rozpuszczone tego dnia włosy obijały się o materiał sukienki, która prostotą niespecjalnie wskazywała na pochodzenie, ale sam materiał — dla bardziej zaznajomionych — mówił o najwyższej jakości pochodzeniu. Dłonią zakryła słońce wpadające w oczy, aby dojrzeć rozwój sytuacji, cały czas szybkim biegiem zmierzając wprost w stronę jeziora. A wtedy, wraz z krótkim szczeknięciem i stukotem obijania się małych stóp o glebę, zdała sobie sprawę, że chyba w czymś przeszkodziła.
— Na bogów, przepraszam!! — Westchnęła najpierw, spoglądając sarnimi oczami na Marię, by przesunąć na ledwie sekundę spojrzenie na Margaret. Nadal żywiła do niej niechęć po kłótni, która w jej mniemaniu była irracjonalna nawet bardziej, niż rozmowa z Wendeliną. Broda uniesiona ku górze skwitowała więc lata dawnej przyjaźni, zwieńczone obrzydliwą w konsekwencjach niesnaską, a spojrzenie młodej kobiety powędrowało tam, gdzie tupot małych łap — w stronę towarzyszących im chłopcom. Zora dobierała się i obwąchiwała nogawki, piszczała cicho w celu zwrócenia uwagi, a ogon obijał się o boki okrągłego brzuszka, który udało się uzyskać miesiącem solidnej diety, zapewne lepszej niż połowy towarzystwa, z czego Imogen nie zdawała sobie sprawy. Słodki, jakże niewinny uśmiech, spłynął na jej usta i całe to poczucie niezręczności, odpłynęło w siną dal.
— Nie wiem, co w nią wstąpiło. Przeszkodziłam w czymś? I... witaj Marysiu, Margaret... Idi syuda, Zora*. — Granie słodkiej i głupiutkiej się czasami przydawało, w tym momencie nie wiedziała, czy to jedynie kunszt lat praktyki, czy naprawdę wyjątkowo głupio poczuła się, gdy ponownie spojrzawszy na Marię, dojrzała w niej... zawstydzenie? Nie był to czas, by się wypytywać, mimo to okoliczności sprzyjały myślom i wspomnieniom do weselnych wróżb. Prawdziwa miłość i zamążpójście. Mario, jesteśmy strasznie naiwne. Chociaż...
Przesunąwszy spojrzenie na Marcela, następnie na Jamesa, próbowała dojrzeć w nich resztki twarzy z Hogwartu, na próżno, więc po krótkim zmarszczeniu brwi i nosa, zacmokała ponownie, znów spoglądając wielkimi oczami na swojego psa i kucając, aby tym gestem sprowokować powrót do właścicielki. Błękit sukienki zgrywał się z jasną sierścią i równie jasnymi włosami, uśmiech półwili powiększył się, gdy na powrót zasłoniła ręką słońce i odparła — sądząc, że na odchodne
— Już ją zabieram!
* chodź tu
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
Choć starała się wysłuchać tego, co mówiła do niej Maria - skinąwszy jedynie głową na jej pytanie i pozwoliwszy, by jej usta wygięły się w miękki uprzejmy uśmiech - nie potrafiła się skupić. Nawet nie wiedziała czemu; wszak nie powinno jej teraz cokolwiek męczyć. Dzień był ładny, pogoda dopisywała, a chłód znad wody dawał przyjemne ukojenie od grzejącego słońca. Nie wiedziała więc, czemu jej żołądek związał się w supeł; jakby przeczuwał nagłą zmianę, która miała już zaraz dopaść je obie - zaś jej wzrok utknął na makowej koronie, gdy spojrzeniem śledziła jego delikatne ruchy unoszenia się i opadania. Był na tyle lekki, by jego utrzymanie się na tafli nie było problemem; zdawał się całkowicie poddać sile, którą była woda - tańczył z nią, pozwalając jej się prowadzić.
Czy tkwiła w tym jakaś głębsza przesłanka, której powinna się słuchać? Czy może jedynie jej umysł próbował zapełnić czymś ciszę, której sama była przyczyną? Nie wiedziała. Nie była pewna, czy w ogóle pragnęła wiedzieć - jednak nagłe pojawienie się nowego towarzystwa sprawiło, że już nie musiała się nad tym wcale zastanawiać.
I również jej uwagę zwrócił nagły plusk wody; podobnie jak Maria, obróciła się, by spojrzeć w tamtą stronę, od razu unosząc brwi, gdy ujrzała, kto właściwie próbuje złapać jej dzieło. Wydawał się... Niepokojąco znajomy; jednak brak było mu typowych cech szlacheckich, które zwykle tak mocno wybrzmiewały w chodzie, ułożeniu ciała i spojrzeniu - u niego zdawało się to nieco prostsze. Miała jednak wrażenie, że spoglądała już na jego twarz; sama tego świadomość sprawiła, że młoda kobieta poczuła się nieco nieswojo - wszak nie było w jej zwyczaju zapominać imion czy też osób. Jej pochodzenie wymagało, by umiała spamiętywać takie sprawy; choć jedynie w przypadku rodzin takich jak jej własna.
Musiało to więc oznaczać, że ten, który odważył się spróbować wyłowić jej wianek pochodził z nieco pospolitszych kręgów - w głowie Margaret instynktownie zaświtała myśl, że to już teraz powinna była zaoferować Marii jakąś wymówkę, by następnie z gracją rozpłynąć się w tłumie (choć raczej tym metaforycznym, skoro okolica dookoła nich była cokolwiek pustawa), jednak z jakiegoś powodu nie umiała się zmusić do ruszenia z miejsca. Tradycja zobowiązywała; w milczeniu więc obserwowała dzielne starania młodego mężczyzny, choć z początku nie była pewna, czy odważy się zapuścić dalej w mętne odmęty wody, zważając na jego reakcję. Bał się pływać? To było coś, co Margaret rozumiała; sama nigdy się nie nauczyła i obecnie nie czuła potrzeby, by tego zmienić. Większe skupiska wody od zawsze jawiły się jako coś niepokojącego; wszak kto mógł z całą pewnością określić cóż takiego kryje się pod powierzchnią?
Wyprostowała się nieco mocniej, delikatnie unosząc brodę do góry, gdy mężczyzna wreszcie powrócił na brzeg wraz ze swoją zdobyczą, umyślnie ignorując to, że jego kolega wołał go Jim. Wolała myśleć, iż to nic nie znaczyło niż ponownie wrzucić się w lawinę nadmiernych przemyśleń. Nie teraz, nie gdy w końcu odzyskała skupienie, a supeł w żołądku zaczął powoli się rozwiązywać.
— Witajcie — odezwała się, adresując ich obu oraz pamiętając wciąż o etykiecie; nie mogła przecież robić niczego na pół gwizdka. Któż to wiedział, czyje oczy mogły im się przypatrywać?
Uśmiechnęła się szerzej, gdy skomplementował jej wianek i w podzięce skinęła głową, pozwalając, by jej spojrzenie złagodniało. Wszak nieco się poświęcił, by odzyskać jej własność; a taniec jeszcze nikogo nie zabił.
A przynajmniej taką miała nadzieję.
Zanim zdążyła jednak kontynuować swoją wypowiedź, jej uwagę momentalnie przykuł znajomy widok i prędko przesunęła spojrzenie na biegnącego w ich stronę psa. Dopiero po chwili zorientowała się kto właściwie za nim podbiegł - uśmiech widniejący na jej twarzy zbladł, choć prawie niezauważalnie, a w okolicy jej ramion pojawiło się napięcie; mimo to, nie pozwoliła, by wyraz jej twarzy zdradził kłębiące się w niej emocje.
Imogen.
Ile to już się nie widziały? Cała ta przykra sprawa z jej bratem sprawiła, że Margaret całkowicie zerwała kontakt, za sytuację obarczając winę również młodą damę. Z czasem nieraz myślała, czy aby nie przesadziła; szalejące z bólu serce jednak nie pozwalało jeszcze się jej zdobyć na żadną skruchę.
Może kiedyś; na ten moment z radością chciała udawać, że wcale nie tęskniła za Imogen.
— Miło cię widzieć, Imogen — odezwała się, nader uprzejmym głosem i skłoniła głowę w kierunku trzeciej dziewczyny. Nie zamierzała jednak odpowiadać na pytanie; dopiero teraz zwróciła wzrok na Jima, na nowo obdarzając go uśmiechem.
Przynajmniej na tym mogła się skupić.
— Zdaje się, że winniśmy teraz zatańczyć — stwierdziła, jednak wpierw sięgnęła do swoich włosów, zręcznie wyławiając z misternej ozdoby jedną perłę, by następnie drugą dłonią unieść tę należącą do Jima - białą kuleczkę umieszczając na jej środku, zaś palce mężczyzny starannie zaciskając wokół niej. — Zechciej przyjąć ten drobny podarek jako wyraz mojej wdzięczności.
Może i nie powinna była; jednak coś w tym całym Jimie sprawiało, że odzywała się w niej chęć kokieterii. Musiała jednak pamiętać, że przecież była już zaręczona.
Musiała uważać.
— Mam nadzieję, że balowe tańce nie stanowią dla ciebie przeszkody?
I'm all yours, but you're all mine
let's dance together, you and I
cause I'm not trapped with you, you see
you're the one who's trapped with me
więc będzie łatwiej, gdy mnie nie odnajdziesz.
Widok Melisande sprawiał, że szczerze liczyła, iż temat listu nie pojawi się w trakcie ich spotkania. I, jak zdała sobie nagle sprawę - miała nadzieję, że krótkiego. To było okropne, okrutne wręcz, a Lacerta, nieprzyzwyczajona do takiego zachowania względem bliskich, nie bardzo wiedziała, co począć. Nie była również przyzwyczajona do ignorowania ich listów, ani tym bardziej do usilnego porzucania świadomości o nich. Człowiekowi lepiej się żyło, gdy udawał, że nie widział tego, co niekomfortowe, gdy zmuszał własny umysł do zapomnienia. A takie właśnie było zaproszenie od Melisande - niekomfortowe. Zawsze starała się pozostawać wierna bliskim, wszakże była Rowlem, człowiekiem lojalnym względem rodziny i tych, którzy zdołali przebić się przez izolacyjne tendencje, przez szczelnie postawione mury.
Ale każdy, prędzej czy później, musiał w swoim życiu zdecydować, to było nieuniknione. Musiał wybrać to, co było jego sercu bliższe. I Lacerta, miała wrażenie, że zadecydowała. Ale przecież nie mogło być tak prosto.
Pozwoliła sobie na szerszy uśmiech, kiedy Melisande zaśmiała się.
— Dobrze się spisała — odparła, kiwając głową. — Ale nie przypisywałabym jej wszystkich zasług — dodała, chociaż czuła, że własne słowa ją dławią. Ale nie kłamała; nawet jeśli służka potrafiła dobrać odpowiednie ubrania swojej pani, tak te mogły jedynie podkreślać to, czym już obdarował Melisande los. Tego nie mogła jej odmówić. Nawet jeśli teraz coś w jej wnętrzu bardzo chciałoby to zrobić. Młodej Rowle nie pozostawało jednak nic innego, jak zdusić w zarodku to, co próbowało wyrwać się na światło dzienne. Przynajmniej tyle mogła zrobić, by chociaż zachować pozory.
Och, Merlinie. Już dawno nie zmęczyły jej zawiłości ludzkich żyć tak, jak teraz, gdy musiała z całych sił utrzymywać na wargach uśmiech, nawet nie tak radosny i piękny jak ten należący do lady Travers.
— Oczywiście — potwierdziła na wydechu, zapewne nie do końca świadoma tego, jak wiele szczegółów względem starszej kobiety mogło jej umykać. Pomimo wszystkich nieprzyjemności z tym związanych, w pewnym sensie cieszyło ją to, że Melisande znalazła swoje miejsce... choć cieszyłaby się bardziej, gdyby nie było to równoznaczne z cierpieniem Margaret. Nigdy nie odważyłaby się o tym powiedzieć głośno, ale czasami wolałaby, gdyby nie była z tym jakkolwiek powiązana. Nie chciała uciekać, stawiać czoła nieszczęściom, jakie niosło za sobą złamane serce przyjaciółki, które, nie ważne jak bardzo próbowała ich uniknąć, prędzej czy później łapały ją tak, jak teraz złapała ją Melisande. Głupia miłość, powtarzała sobie. Zupełnie niepotrzebna i problematyczna; teraz jeszcze bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu. Pozwoliła kobiecie mówić, z uwagą przysłuchując się jej słowom i kiwając głową w potwierdzeniu. — Podróży? — powtórzyła, nim ugryzła się w język. Przełknęła ślinę. — Tak, tak, znamy — odpowiedziała zatem naprędce, chociaż zabrakło jej pary, by pociągnąć ten temat i może tym samym przekierować rozmowę na przyjemniejsze tory.
A chyba powinna była to zrobić, bo zaraz nadeszło to, czego tak bardzo chciała uniknąć. Chyba tylko cudem, a może dzięki latom ćwiczeń - już sama nie wiedziała - udało jej się powstrzymać odruch własnego ciała. Mrugnęła, niby to w zaskoczeniu, gdy uniosła brwi ku górze.
— W liście? — powtórzyła po Melisande, zaraz jednak marszcząc brwi, gdy spoglądnęła na twarz towarzyszki. — Chyba musiał mi umknąć, zapytam służki czy go nie zawieruszyła — dodała i westchnęła, kręcąc głową. — Przepraszam — dodała potulnie, chociaż nie potrafiła szczerze pożałować rzekomego błędu. Jedyne, co żałowała, to to, że wyszło to w tak nagle w rozmowie. I potencjalnie tego, że Melisande mogła ją przejrzeć - była w końcu sprytną, spostrzegawczą bestią. Przełożyła koszyk z jednej ręki do drugiej i uśmiechnęła się ponownie. — Niemniej jednak z chęcią posłucham, jak tam jest, jeśli nie masz nic przeciwko, by się powtarzać — dodała, coby udobruchać Melisande; nie miała już nic do stracenia w tej materii. Nie mogła dłużej uciekać.
Nie zawtórowała śmiechowi kobiety, ale za to uśmiechnęła się z rozbawieniem.
— Tego właśnie się obawiam — rzuciła ciszej względem wspomnianych kawalerów, jakby konspiracyjnym szeptem, a uśmiech wreszcie sięgnął jej oczu. — Nie widzę tutaj zbyt wielu... odpowiednich mężczyzn — dodała, jeszcze raz rozglądając się po zebranych. — Nie zależy mi na tym, by walczył o mnie byle kto — rozjaśniła już nieco poważniej. W gruncie rzeczy nie wiedziała czy byłaby zadowolona, gdyby ktokolwiek o nią walczył. Właściwie to już nie była taka pewna czy plecenie wianka było dobrym pomysłem. Mrugnęła, gdy Melisande napomknęła o swojej siostrze. — To słuszna decyzja — pochwaliła działania lorda nestora Rosier, kiwając wolno głową. Sama była pewna, że ojciec, gdyby tylko miał taką możliwość i Lacerta byłaby nieco mniej uparta w kwestiach opuszczania dworu, sam wysłałby ją w bezpieczniejsze miejsce. — Starczy na nas dwie — rzuciła nagle, kiedy została zapytana o wianki. Cicha zgoda i może ostatni chwyt nadziei, że wspólne plecenie mogłoby jakkolwiek poprawić sytuację między nią, a Melisande; czy może raczej jej własne odczucia. Strasznie głupi gest - nie mogła przecież zmienić tym tego, jak wyglądała rzeczywistość. — Nie musimy ich puszczać na wodę. Chyba że lord Travers planuje się tutaj pojawić? — Gestem zachęciła rozmówczynię do tego, by przeszły w nieco bardziej ustronne miejsce, które pozwoli im we względnym spokoju na zajęcie się kwiatami.