Jezioro
Do niedawna organizowany w Weymouth festiwal lata, który łączył czarodziejów niezależnie od pochodzenia dobiegł końca wraz z chwilą rozpoczęcia wojny. Pogrążony w chaosie kraj nie miał ani chwili wytchnienia, a wspomnienia o święcie radości i spokoju było ledwie odległym snem. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Już nie Weymouth, a Waltham w Londynie — symbol odrodzenia, czystości, idei i porządku stał się stolicą nowego święta miłości. Po Bezksiężycowej Nocy w stolicy kraju nie sposób było natknąć się mugola, a wszyscy o wątpliwym pochodzeniu byli sukcesywnie wyłapywani i usuwani. Zgodnie z tradycją, wianki plotły panny szukające miłości. Puszczały kwietne korony na taflę ofiarowując je kawalerom. Dziś nawet niektóre z zamężnych czarownic tęsknie powracają do tej tradycji by przypieczętować swój związek. I choć wyzwaniem nie jest już wzburzone, zimne morze, a głębokie jezioro w sercu Londynu, to wciąż wyraz odwagi i poświęcenia kawalera, którego czarownica nie może odmówić. Dlatego, kiedy czarodziej ofiarowuje kwietny wianek wybrance swego serca, zgodnie z tradycją winna spędzić w nim całą noc, a dzielnemu czarodziejowi oddać choć jeden taniec.
Na jednym z brzegów jeziora w Waltham, przy drewnianym pomoście przycumowane małe, drewniane łódeczki, których pilnuje nastoletni chłopiec. Celtyckim śpiewem i tradycyjnym tańcem na pomoście ściąga uwagę przechadzających się w okolicach brzegu czarodziejów, zapraszając do skorzystania z atrakcji. Za sykla przytrzyma łódeczkę, tak by nie odpłynęła podczas wsiadania. W łódeczce zmieszczą się dwie osoby wraz z paroma drobiazgami.
Jeśli odmówisz chłopcu pieniędzy zostawi cię w spokoju, poszukując innych gości. Jeśli wykażesz się szczodrością, nie tylko pomoże w bezpiecznym zajęciu miejsc w nieco chybotliwej łódeczce, ale także opowie o przepływie przez jezioro i wartych uwagi miejscach — także tym, z którego rzekomo najładniej widać gwiazdy i połyskującą na niebie kometę. Nim odpłyniesz, chłopak poprosi cię o chwilę cierpliwości. W tym czasie pobiegnie na polanę po dwa kielichy z winem lub koktajlem, wedle twojego życzenia (należy w tym temacie rzucić kością i odnieść się do wyniku z polany) i wręczy je wam życząc miłego spędzenia czasu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
— Wezmę — przytaknął mu dziarsko, spoglądając jeszcze na Margaret. Tak piękną i tak niedostępną. Ani wianek ani taniec nigdy tego nie zmienią, bo była przeznaczona dla takich jak ci, których mijali z zazdrością. Pozbawionych romantyzmu, spontaniczności, wolnego, młodzieńczego ducha. Uścisnął mocno jego dłoń; niech więc będzie. Inaczej tego nie osiągnie, inaczej nic się nie wydarzy. Musiał go wypuścić, podpuścić, ale nie czuł skruchy z tego powodu, wierząc, że będą się dobrze bawić — a dzięki pyłkowi nawet nie myślał, że miał szanse spotkać się z odmową. Niespotykana pewność siebie wstąpiła w niego, pozwalając mu przedrzeć się przez wodę. Nie wyrwał się głęboko, zaraz potem stał już przed dziewczyną. Piękna i zdumioną jego obecnością. To ja, Margaret, ale to nic, że nie pamiętasz, bo dzisiejszej nocy nie zapomnisz już nigdy. Uśmiechnął się szelmowsko, ukłonił przed nią, zaraz potem spoglądając na słodką i śliczną Marię. Nie było między nimi wielkiej różnicy, gdyby nie blichtr, który bił od kreacji lady Burke uznałby, że nic je nie dzieli. Przegapił pełen akt odwagi Marcela, zauważając dopiero kiedy stanął z nim ramię w ramię, że pojawił się z dodatkowym kwiatem. Byłoby mu głupio, on nie miał. Ale miał pył. Ciepły ton głosu Marii sugerował, że tamto spotkanie nie odeszło w niepamięć. Powitała go jak przyjaciela, uśmiechnął się więc do niej w odpowiedzi tak, jak do przyjaciółki. Niełatwo nawiązywał relacje, nie ufał zbyt wielu, ale łatwo było uwierzyć w dobro przy takiej dziewczynie jak ona. Zerknął na Marcela przelotnie i spojrzał znów na Margaret. Dziś już kobieta, dama z innego świata. Nie powiodły go ku niej porywy młodzieńczego serca, ale melodie, które grała wciąż pamiętał. Na jej powitanie przez ułamek sekundy jego uśmiech zmienił się na poczciwy, rozczulony jej dystansem i grzecznością. Zaraz potem doprowadził się do porządku. Zawiesił na niej ciemne jak noc oczy.
– Mogę?— spytał, unosząc wyżej wianek przyozdobiony makami. Nim jednak złożył go na jej skroniach, radosny psiak podbiegł do nich, wkraczając w towarzystwo dziarsko i bez kurtuazji. Za to też kochał zwierzęta, za ich szczerość, za oddanie. Kucnął instynktownie przy rozochoconym psie, w jednej ręce trzymając wianek, w drugim — nie mogąc się powstrzymać — pogłaskał psa i drapiąc go za uchem. — Dzień dobry — powitał go z radosnym uśmiechem, w kuckach utrzymując się na nogach, by dopiero po chwili zorientować się, że musiał mieć właściciela. Uniósł wzrok na dziewczynę, która się zbliżyła; prędko orientując się, że do dziewczyny było jej równie daleko, co jemu do lorda. Była piękną kobietą i w mig odkrył, że zupełnie znajomą. Imogen Travers, mógłby nie wiedzieć o niej nic ponad to, że była piękna i była bezwzględnie najpiękniejszą dziewczyną w całej szkół. Dziś — dorosła, dojrzała. Jej jasne włosy spływały jaj po ramionach, a spojrzenie, uśmiech sprawiały, że serce gubiło rytm. Kiedy tylko się odezwała, wstrzymał oddech, pewien, że jej głos brzmiał tak melodyjnie i dźwięcznie, że gdyby mógł, słuchałby go nieustannie.
— Nie, nie...— zreflektował się, wstając, przecierając dłoń w mokre spodnie. — Piękny pies, lady Travers — przyznał, nie kryjąc się z tym, że poznał ją od razu. Po chwili pożałował, że podniósł się na równe nogi, gdy kucnęła by pobawić się z psem, bo gdyby był niżej, gdyby wciąż go głaskał byliby bliżej siebie, mogąc spojrzeć sobie w oczy. Przez to wszystko nie dostrzegł cierpkości w pozdrowieniach między kobietami. Spojrzał na Margaret, upomniała go. Wyprostował się, chwytając znów wianek w obie dłonie i słyszą w jej głosie ponaglenie i zgodę, uniósł go i delikatnie ułożył na jej głowie.
— Byłbym wdzięczny, gdyby lady zechciała mi oddać jeden ze swoich tańców.— Tradycja mówiła jedno, winna mu była poświęcenie kilku chwil. Nie szukał na jej twarzy niechęci ani obrzydzenia. Uśmiechnął się szeroko, przechylając lekko głowę w zaciekawieniu, nie spodziewając się podarku, który mu ofiarowała. Już samo to, gdy złapała za jego dłoń sprawiło, że przez całe jego ciało przeszedł prąd. Z niedowierzaniem spojrzał na nią, a potem na perłę. Czy on oszalała?
— Ja... — zaczął zawieszając się na moment. Nigdy nie miał w dłoni czegoś tak pięknego i tak prawdziwego; nie ukradł nigdy tak drogich klejnotów, nie wspominając o tym, że nikt nigdy nie ofiarował mu takiego prezentu. — Ja nie mogę tego wziąć, lady Burke...— szepnęła, lekko kręcąc głową. Chciał, naprawdę chciał — wiedział, że ułożyłby sobie dzięki temu całe swoje życie, ale przecież nie po to się tu znalazł. Był tu, bo pragnął chwili szczęścia przyjaciela Zamknął jej dłoń z perłą, czując jak wszystko w nim krzyczy, by tego nie robił. Nie strach nim kierował, choć lada moment ktoś mógłby go posądzić o kradzież. Wróżkowy pył pozwalał mu myśleć, że wcale tego nie potrzebował, że miał swoją dumę — był ponad to — choć prawda była inna, nie myślał jednak trzeźwo.— Zależy mi na tańcu z tobą, Margaret. To wystarczający wyraz wdzięczności dla mnie— szepnął. Nie musiała mu być wdzięczna za wyłowienie wianka, był pewien, że znalazł się w dobrym miejscu o dobrej porze, bo do niej ustawiały się kolejki szlachetnie urodzonych czarodziejów. Dla nich może taki podarek byłby normalny — wręcz drobny i skromny; on nie przywykł do takich prezentów. Podchwycił słowa Marii, sprzed chwili, a uśmiech wyciągnął mu się jak kotu, który zwęszył ofiarę. — Oczywiście, taniec balowy jest mi doskonale znany, lady Burke... Ale... Co byś powiedziała na małą odmianę dziś? Maria z Marcelem pójdą w stronę ognisk, moglibyśmy im potowarzyszyć. Tam zatańczyć. — Chciał mieć pewność, ż pójdą razem, a Maria wspomniała o muzyk z kotła. Razem zawsze raźniej, miałabyś towarzyszkę, przyzwoitkę, Margaret. — Znaleźć się dalej od ciekawskich spojrzeń...— Bo przecież pewnie wolałaby być widziana w towarzystwie lorda, nie chłopca z gminu. Miał pełną świadomość sytuacji, wierzył, że byłoby to jej na rękę, a on wolałby kierować się tam, gdzie muzyka pozwoli mu ją poprowadzić w tańcu. O tańcu balowym, wbrew temu co mówił, nie miał zielonego pojęcia. Zaraz potem spojrzał na Imogen, już od dłużej chwili korciło go, by zerknąć w jej stronę, ale podarek Margaret go zajął na chwilę. — Dołączysz od nas, lady Travers? Zora wygląda na chętną. Będzie nam szalenie miło.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Nie mów o tym nikomu, ale miał trafić do tej, która najpiękniej się uśmiecha. - Szeroki uśmiech nie zniknął z jego ust, wzrok uciekł na krótką chwilę, ku jej dłoniom trzymającym delikatny kwiat lilii, mówiła, że był piękny, jego słowa niósł pył ze skrzydeł elfów. - Marcel - przedstawił się, uważała go za bohatera z powodu wyczynu tak błahego? Jakie to było uczucie, potrafić cieszyć się z rzeczy błahych? Zerwanego kwiatu, spokojnych wód jeziora, ciepłych promieni południowego słońca? Miała w sobie coś z każdej z tych pięknych rzeczy. I miała w sobie też coś z tańca, oczywiście, że wolał nowocześniejszą muzykę od tych nudnych pląsów. Nie zdążył jednak odpowiedzieć, gdy przerwało im nadejście zwierzęcia. Marcel bez zrozumienia przemknął wzrokiem za psem - kącik jego ust pozostał w górze, pies wyglądał naprawdę zabawnie, na Arenie zrobiłby pewnie furorę z tą kangurzą posturą - ale krótko po psie pojawiła się również jego właścicielka. Wzrok Marcela utknął na jej twarzy dłużej, niż wypadało, drobiny wróżkowego pyłu wirowały w przeważnie pustej głowie, odbierając tej scenie realizmu, ale widział przecież, był pewien, że pamiętał tę dziewczynę, że znał jej imię i że jej pierwszej oddał w życiu serce, choć nigdy nie zwrócił się do niej wprost ni jednym słowem. Jeśli mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości, rozwiała je Margaret, zwracając się do niej imieniem.
- Ja... tak. Tak - wymamrotał, rozkojarzony, powracając wzrokiem ku Marii. - Zatańczmy, tam, gdzie bawią się naprawdę - przytaknął jej propozycji, spontanicznie, może też trochę dla własnego otrzeźwienia, sięgnął jej dłoni własną, wpierw spoglądając na nią pytająco, nim wyciągnął jej dłoń w górę, obracając ją trzykrotnie po przyjętym już zaproszeniu do tańca, śledząc wzrokiem falisty ruch jej uniesionej spódnicy. - Idziecie czy zostajecie ze sztywniakami? - zawołał, bardziej do Jima, wciąż onieśmielony obecnością obu dam. Ale dziś nie był zamkniętym w sobie chłopcem z Hogwartu, dziś w jego krwi płynęła odwaga elfiego pyłu. Były młode, z pewnością interesowało je coś oprócz udawania, że pojmują cokolwiek z dysput swoich ponuro ubranych ojców. - Okazja do prawdziwej zabawy pewnie nie przyjdzie szybko znowu. - Przecież wiedział, znał Bellę, poznał Cordelię, poznał sukę spod kruczych skrzydeł, starszą i smutniejszą, niż wskazywałby na to jej wiek. Znał Rigela, a przypadkiem poznał też jego sekrety. Dni festiwalu dobiegały końca, lada moment wojna i jej realia powrócą. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś. Dziś poczuł przedsmak beztroski i chciał z niej zaczerpnąć więcej. Przez kilkanaście dni festiwalu nie odnalazł się w beztrosce. - Prowadź, biegnijmy za ogniem! - Zawołał z entuzjazmem, ze śmiechem biegiem rzucając się w drogę - sądząc, że im mniej będą mieć czasu do namysłu, tym prędzej przystaną na niestandardową zabawę tego wieczoru. Spomiędzy wysoko urodzonych par Jima mogli szybko przegonić, a nie o taką zabawę im dzisiaj chodziło. - Jak wam się nie spodoba, zatańczycie tam walca! - zawołał przez ramię, kierując swoje słowa do Margaret - z szerokim uśmiechem i czającym się w iskrze oka wyzwaniem. Im szybciej stąd znikną, tym pewnie lepiej dla nich wszystkich, nawet jeśli walc był w istocie tańcem tak sztywnym, że pewnie w pobliżu ognia płonął jak suche drewno.
Palce sunęły ostrożnie, z niewymuszoną czułością po łodydze kwiatu, kierowały się w górę, aż dotknęły wreszcie mięsistych, jasnych płatków. Gdy wyznał jej, że kwiat miał trafić do tej, która miała najpiękniejszy uśmiech, natychmiast uniosła kwiat wyżej, chowając za nim twarz, lecz kwiat nie był na tyle duży, by osłonić ją całą. Przy odrobinie chęci można było więc dostrzec szeroki uśmiech, jeszcze bardziej spąsowiałe policzki i zaciśnięte w próbie powstrzymania niespodziewanej ekscytacji oczy. Do tego uniesione w górę ramiona, sylwetka wyglądająca tak, jakby szykowała się do wyskoczenia w powietrze. Rozluźniła się dopiero po chwili, z łatwością można było dosłyszeć głośne i długie wypuszczenie powietrza, zbiegające się w czasie z zupełnym wyprostowaniem, drobnym opuszczeniem kwiatu tak, aby ich spojrzenia znów mogły się spotkać. Jeżeli jej tęczówki przypominały trawę zroszoną poranną rosą, to jego podobne były do czystego nieba w samym środku lata. Przynosiły na myśl swoistą beztroskę, radość, ciepło, może też dlatego, że Maria miała wrażenie, że spogląda na nią zupełnie szczerze. Nie tylko dlatego, że tak wypada, tylko może — och, byłoby cudownie, gdyby tak właśnie było, lecz zwodnicze podszepty umysłu kazały nie pokładać w to wiele nadziei — naprawdę chciał na nią patrzeć.
Z oddali dobiegł znajomy krzyk, a chwilę później pomiędzy ich szczególne już towarzystwo wbiegł psiak, w dodatku nie byle jaki. Zabawnie długi, niemalże karykaturalnie przerośnięty pyszczek nie mógł sam w sobie zwiastować kłopotów. Nie zwiastowało też nadejście — nagłe, prędkie — Imogen, na której widok Maria opuściła trzymany dotychczas przy twarzy kwiat niżej.
— Nic się nie stało, lady Imogen — odparła od razu, a skupiając swą uwagę na szczenięciu, które wyraźnie jej się domagało, nie dostrzegła nawet zmiany zachowania, dość wyraźnej, która nastąpiła u obu chłopców, czy też dziwnego napięcia, które powstało pomiędzy lady Burke a lady Travers. Przykucnęła nawet przy zwierzaku, ostrożnie głaszcząc go po główce, aby później podrapać za uchem. Nigdy nie widziała podobnego stworzenia, ale szczeniaki, niezależnie od rasy czy pochodzenia, miały jedną cechę wspólną. Były rozbrajająco urocze. Dopiero kolejne słowa Imogen, to przepełnione czułością Marysiu sprawiło, że podniosła się z klęczek. Zorya musiała zadowolić się tym, co dostała. — Idziemy tańczyć, to tradycja — zwróciła się do Imogen, choć jej uwaga prędko uciekła w stronę dłoni Marcela, którą sięgnął do jej własnej.
Nie musiała wyrażać zgody na głos, wystarczyło tylko, by ich spojrzenia się spotkały, dzisiaj prawdopodobnie i tak niewiele było próśb, które mógł złożyć, a którym by odmówiła. Dlatego też uniósł jej dłoń w górę bez najmniejszego oporu, a ona sama poczęła obracać się wokół własnej osi, pierwszy raz, drugi, trzeci, aż wreszcie zatrzymała się w miejscu z drobnym stuknięciem niskich obcasów brązowych pantofelków, które miała na sobie. Poza roboczymi trzewikami były to jej jedyne buty, w dodatku stanowiły parę wyjściową, służąc jej już od wielu lat, najpierw jako część szkolnego mundurka, jak i teraz.
Nie sądziła też, że kiedykolwiek zerwie się tak szybko do biegu. Jedna ręka zajęta została przez uchwyt Marcela, druga z kolei, ta trzymająca wciąż kwiat, wzniosła się do góry, przytrzymując przy tym wianek, aby nie zsunął się z jej głowy pod wpływem pędu. Starała się dotrzymać mu kroku, choć był wyraźnie od niej szybszy. Dlatego nie chciała rozpraszać się odwracaniem przez ramię i głośniejszym dopingiem maruderów z tyłu. Zamiast tego roześmiała się raz jeszcze — szczerze, dźwięcznie, gdy każdy ich kolejny krok wytrącał zbłąkane krople z wianka, czasami zrzucając je na wydeptaną ścieżkę, po której biegli, czasami wplątując je między kolejne pasma kręconych włosów.
— Tędy — powiedziała w tej samej chwili, w której skręciła mocno w lewo, pociągając tym samym Marcela za sobą. Do serca lasu nie mieli znów aż tak daleko, wątłe dźwięki przeradzały się powoli w skoczne melodie, później w słowa, aż wreszcie, razem, stworzyły całą piosenkę. Nim jednak wybiegli spośród drzew na trawiasty parkiet, Maria zatrzymała się w miejscu. — Tam, gdzie tańczą walce i inne takie, tak wydeptali trawę, że trzeba buty ściągnąć, aby móc się ruszyć — jej szept niósł ze sobą nutę ekscytacji, jakby właśnie zdradzała blondynowi jakiś sekret. Nie był on szczególnie istotny, ale wydawało się, że wizja tańczenia walca na bosaka szczególnie Marię rozbawiła. Jeżeli nie starczało to, że ramiona drżały w zapowiedzi śmiechu, były jeszcze roziskrzone oczy, uparcie i wciąż szukające błękitu spojrzenia Marcela. — Ale tutaj możemy być sobą. I tańczyć jak chcemy — Chodźmy już, Marcel. Póki jest jeszcze miejsca, póki nikt nie zaniepokoi się tym, że nie ma nas, gdzie być powinniśmy, póki cały świat do nas tylko należy. Tylko nie waż się mnie uszczypnąć, nie chcę się budzić z tego snu!
| zapraszamy tutaj
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
Uśmiechnęła się na słowa Yeleny, choć było w tym uśmiechu coś udawanego; figura ojca w życiu dziecka nie wydawała jej się nigdy istotna. Wychowywała się bez niego, a potem pół życia uciekała przed prawdziwym ojcem jej córki, ale sekrety pozostawały tylko sekretami, ale od dawna był już martwy, a kilka tygodni wspólnego zamieszkania pozwalało jej zrozumieć, że obecność Ramseya mogła też coś wnieść w ich życie - nie tylko pieniądze, choć bezpieczeństwo, którego pragnęła, opierało się głównie na nich. Zaprzeczenie ze strony Varyi nie wywołało jej zdumienia, nie wywołało tez u niej większej emocji. Nie wiedziała też, co znaczy mieć brata. Wychowywała się sama. Tak naprawdę całkiem sama, matka wiecznie było daleko. Jeśli nie ciałem, to przynajmniej myślami. Obserwowała córkę z zaangażowaniem zbierającą kwiaty. Wolała, gdy spędzała czas w ten sposób, nie na ubłoconej ulicy. Naprawdę cieszyła się, że wyprowadziły się na wieś. Była z niej dumna, że rozpoznawała dziko rosnące rośliny. Przeniosła wzrok na Yelenę z zaintrygowaniem, gdy wspomniała o kimś, na kogo mogłaby czekać. Nie pytała o Colborna. Zmarłym należało pozwolić odejść. Wierzyła, że przywołanie go w dniu takim jak ten mogło przynieść jej pecha.
- Ten, na którego mogłabyś czekać? Któż to taki? - zagadnęła łagodnie, unosząc w górę kącik ust, zachęcająco. - I czemuż twierdzisz, że się nie zjawi? Nie ma go tu dzisiaj pośród gości? - Zawieszenie broni pozwalało młodzieży na nieskończoną beztroskę. Zdecydowana większość czarodziejów bawiła się w Waltham, cóż mogłoby przed tym powstrzymać? Yelena była piękną, młodą i bystrą dziewczyną, do tego bardzo dobrze wychowaną, była przekonana, że przyciągnie wzrok niejednego kawalera. Kiwnęła głową na słowa Varyi, chwalące urodę dziewczyny, po czym kiwnęła głową na pytanie o deszcz. - Znacznie więcej deszczu - zapowiedziała z westchnieniem. Jeśli będzie go zbyt dużo zgniją jej zioła w ogrodzie.
- Tajemniczy, być może, niestety ta tajemnica miała swój zapach i nie był to zapach przyjemny - westchnęła ku Yelenie, bo o ile uliczki spowite mleczną mgłą w istocie miały niezwykły urok, o tyle samo towarzyszący temu duszny swąd wydawało jej się nie tylko nieprzyjemny, ale przede wszystkim szkodliwy. Kaszel nie brał się znikąd. - Lepiej bym tego nie ujęła - stwierdziła, gdy Varya spytała, czy mugole przynosili mgłę. Cassandra nie wiedziała, co dokładnie było jej przyczyną. - Po prostu robili okrutnie dużo bałaganu i okropnie smrodzili. To nie były mgły takie jak w lesie, przyjemnie pachnące deszczem - rozjaśniła z zastanowieniem. - Nie takie, jak nad bezkresnym wrzosowiskiem ciągnącym się aż po horyzont - widziałaś już takie? Nie, to były mgły cuchnące zepsuciem jak trucizna - Pokręciła głową ze zdegustowaniem.
- Cement łączy ze sobą cegły w murze - odpowiedziała Lysandrze spokojnie. - Stworzona w ten sposób ściana staje się silna, niepowstrzymana i trwała. Miłość też taka jest. Tworzymy taki mur. Ja, ty, twój tata, dziadek, ciocia Yelena, ciocia Varya... - Spojrzała na obie kobiety, w rzeczywistości nie znała Varyi jeszcze tak dobrze, ale chciała, by obie poczuły tę jedność. Zarówno Varya, jak i Lysandra. Nie o cementowaniu takiej miłości mówiły, lecz na inną Lysandra miała jeszcze czas. Nie potrzebowała też ponownego cementowania własnego małżeństwa, było dostatecznie silne. Wierzyła, że miłość potrafi być silna, czuła tę najsilniejszą, dla której zrobiłaby wszystko, miłość matczyną. Nad uczuciem łączącą ją i Ramseya nie rozckliwiała się nigdy. Łączyło ich przeznaczenie, nie czułe słowa. Był ważny, choć nigdy najważniejszy. Zaczęli tworzyć dom, a ona chciała, by ten dom, połączony krwią, pozostał wewnętrznie silny. Chciała móc im zaufać.
Nie rozumiała ich wymiany zdań, ale wsłuchiwała się w nią ostrożnie. Była osłuchana z językiem rosyjskim, nic nadto. Z krewnymi zza granicy od dawna jej rodzina nie trzymała już kontaktu. Obie miały swoje korzenie gdzieś na wschodnich ziemiach, ale były to korzenie dawno pogrzebane. Wsłuchiwała się jednak w język, by lepiej rozumieć swoich domowników, wciąż zagubionych na brytyjskiej ziemi.
prządką
Potrafiła patrzeć - a może nie tyle co patrzeć a widzieć - i choć jej sposób bycia, zachowania, czy mówienia niewiele się zmienił to z każdą mijającą chwilą widziała, że Lacerta zachowuje się inaczej niż przeważnie. To nie były widocznie duże zmiany, ale wydawała się ostrożniejsza choć Melisande nie umiała dokładnie wskazać, ani określić powodu, dla którego to miałaby zachowywać względem niej jakąkolwiek ostrożność. Nieświadoma rozterek młodej szlachcianki nie potrafiła dojrzeć rosnącego pomiędzy nimi problemu - choć prawda jest taka, że nawet o nim wiedząc, prawdopodobnie wiele by to ją przejęło. Empatii posiadała niewiele, czasem zastanawiała się, czy tej nie dostała w całości ich najmłodsza siostra, swoją dobrocią mocniej przypominała Marianne - Melisande zdawała się do niej podobna jedynie z wyglądu. Samym charakterem mocniej odbijała cechy Tristana.
- Jesteś kochana. - podziękowała i podsumowała, nonszalancko machając jeszcze raz ręką, jakby odsuwając ten temat na bok. Lubiła komplementy, ale też znała swoją własną wartość. Skłamałaby mówiąc, że nie zdawała sobie sprawy z własnej urody. Ale rzadko kiedy skupiała się sama na doborach sukien czy wyborze upięć. Robiła to, kiedy miała ochotę ale w domu przeważnie poddawała się nastrojom matki, a teraz pozostawiała to w większości w dłoniach Anithy wiedząc, że zna ją na tyle, by wybrać rzeczy które będą na niej prezentowały się odpowiednio do danej sytuacji i danego dnia.
Uśmiech na jej twarzy pogłębił się, kiedy Lacerta potwierdziła padające z jej ust stwierdzenie. Myślała o sobie wysoko i z dumą co do tego, co już osiągnęła i kim była. Wszystko składało i skłaniało się ku niej, więc kroczyła dalej pewnie, ku temu, co sobie postanowiła zadowolona z tego w którą stronę posuwały się jej relacje z mężem. Zadowolona i zachwycona spojrzeniami, które na niej zawieszał i tym, co w nich dostrzegała. - Oh - podjęła z niegasnącym zadowoleniem, kiedy Lacerta podjęła wypowiedziane wcześniej słowa. - uznaliśmy że wydrzemy kilka dni tylko dla siebie. - zaczęła swoją opowieść nachylając się lekko. - Cel destynacji wybrał Manannan. - oznajmiła - wszak takie było jej życzenie. A właściwie to nie miała żadnych konkretnych propozycji, bo nie zależało jej na tym dokąd się udadzą - a że naprawdę to zrobią.- Popłynęliśmy na Mugardos to w Hiszpani - opisywała dalej, uniosła rękę, pozwoliła sobie unieść rękę i przyłożyć ją do piersi, kiedy westchnęła łagodnie. - Niewielkie, malownicze miasteczko. Byłaś kiedyś w Hiszpanii, Lacerto? - zapytała jej uprzejmie, bo mimo iż miała ochotę się odrobinę poprzechwalać to nie zapominała o tym, by jednak kontynuować rozmowę i interesować się swoją towarzyszką. Uniosła rękę i znów machnęła nonszalancko nią kilka razy.
- Czasem się tak zdarza… ponoć. - wspaniałomyślnie pomogła jej w wytłumaczeniach nie chcąc zmuszać do kolejnych przeprosin. - Ale jeśli to wina służki zastanowiłabym się nad wymianą jej na bardziej… kompetentną. Gdyby Anitha kiedyś zgubiła moją korespondencję srogo by za to zapłaciła. - mówiła poważnie i słychać do było w jej głosie i tym, jak chwilowo lekki i frywolny nastrój wokół niej się rozmył. Nie wyobrażała sobie takiej sytuacji - zwłaszcza, że taka sytuacja wprawiała w dość niekomfortową sytuację i późniejsze równie nieprzyjemne tłumaczenia. Na kolejne słowo splotła dłonie na piersi, pozwalając palcom zatańczyć pod brodą.
- Surowo. - orzeła najpierw odrzucając głowę do tyłu, żeby zaśmiać się perliście na własne podsumowanie. - I zaskakująco. - dodała po krótkiej chwili. - Nie wiem czy słyszałaś kiedyś o tym, że Traversi swoją nudę zabijają eksperymentując z transmutacją… cóż na własnym domu też. - opowiadała lekko, pozostawiając pewną dozę tajemniczości, jakby nie chcąc i chcąc jednocześnie uchylić rąbka tajemnicy.
- Myślę, że możesz sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa, Lacerto. - orzekła, obserwując najpierw przez chwilę jej wahania i przetwarzając padającą odpowiedź rozciągając wargi w uśmiechu. - To nie przysięga wieczysta - co najwyżej jeden taniec. Kto wie, może spotkasz kogoś, kto umili ci kilka chwil? - rzuciła między nie pytanie rozciągając wargi w uśmiechu. Potaknęła tylko krótko głową - nie przeczyła, że decyzja by Vivienne nie wracała przed końcem nauki była odpowiednia. Ale jednocześnie wiedziała już, jak z nią sama czuła się jej siostra. Uniosła łagodnie brwi do góry na kolejne stwierdzenie w wyrazie krótkiego zapytania. Zerknęła znów na kwiaty.
- Jeśli się nie zjawi, tylko siebie będzie mógł obwiniać za utracony taniec - czyż nie? - zapytała młodej dziewczyny, dźwigając kącik ust, odrobinę lisio, niemal sprytnie. Czy Manannan miał się zjawić? Nie wiedziała z całkowitą pewnością. Wszak powiedziała mu dokąd się udaje, choć powód swej podróży nie oszczylował wtedy wokół plecenia wianków i puszczając ich na wodę. Ruszyła za Lacertą ku wskazanemu przez nią miejscu. Wyciągając ledwie chwilę później długie palce po pierwsze kwiaty. - Jak ci się podoba festiwal, moja droga? - zapytała jej, nie unosząc tęczówek, zajęta splataniem kolejnych łodyg ze sobą.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Zabawa w dwa kłamstwa nie przyniosła jej takiej satysfakcji, jakiej się po rozmówcy spodziewała. Cała sprawa z ich konfliktem w Indiach była śliska, a grunt niepewny. Ciekawiło ją jego tło, ciekawiły prawdziwe personalia ― na tym etapie była już praktycznie pewna, że padła ofiarą wybornego oszustwa. Nie miała jednak żalu, zrobiła mu w końcu to samo, a ostatecznie sukces odniósł lepszy oszust.
Nienasycona towarzystwem, ruszyła dalej. Minęła paru kolegów z Ministerstwa, ale nie zabawiła w ich gronie zbyt długo. Spotkała się ze znajomą z niewielkiego butiku na Pokątnej, zakręciła się także przy dawno niewidzianym wytwórcy talizmanów, a podczas krótkiej rozmowy podlanej kielichem wina, nakłoniła go do oddania całkiem ładnego, neutralnego kapelusza, który miał stanowić prezent z okazji zbliżających się urodzin. Wprawiona w pogodny nastrój, podążając szlakiem znajomości, trafiła w końcu nad jezioro. Ominęła główną zabawę z wiankami, z miłym ciepłem w sercu wracając myślami do swojego wianka sprzed czterech dni, do tamtej nocy poprzedzającej chabrową ceremonię i do samego Michaela. Wiedziała, że kochał Londyn, że to miasto, mimo obecnej sytuacji, już zawsze zostanie jego miastem i przez krótki moment żałowała, że nie mogą być tu razem. Że Londyn stał się niedostępną twierdzą, do której dostęp mieli tylko ci, którym wydano stosowne dokumenty.
Może kiedyś. Może…
Widok znajomej sylwetki szybko rozproszył niewesołe myśli, a wspomnienie ich ostatniego spotkania w portowym gabinecie pomogło jej momentalnie zmienić nastawienie, nakarmić się innymi wspomnieniami, przywołać ponownie lekki, zabawowy nastrój. Choć kusiło ją, by ujawnić się od razu ― podejść, zaczepić, sugestywnie przeciągnąć dłonią po męskim ramieniu ― nie ruszyła się nawet o cal. Obserwowała czarodzieja, skryta w głębszym cieniu jednego z drzew, przyczajona jak kot na łowach. Kiedy się zorientuje, że jest śledzony? Czy w ogóle? Jak dobry miał wzrok, by w gęstniejącym wieczorze wyłowić jej sylwetkę z cienia? Nie starała się przesadnie ukryć, nie była w pracy, a on nie był jej celem, nie na poważnie w każdym razie.
Mężczyzna przemieścił się nieco, odszedł bardziej w kierunku wschodu, choć wydawało jej się, że nie zrobił tego specjalnie, bardziej przypisała to przypadkowi. Zainteresował się łódką?... W sumie nie byłoby to wcale dziwne, nie, gdy wzięło się pod uwagę jego zawód, żeglarskie tło i historię. Adda uśmiechnęła się pod nosem i podążyła śladem znajomego, w głębi ducha żałując, że nie wzięła ze sobą podarowanego w gabinecie widelca.
Charakterystyczne mruknięcia i ponura mina świadczyły raczej o średnim nastroju, ale nie zniechęciło jej to w dalszych obserwacjach. Po czasie nawet zaczęła umyślnie popełniać drobne błędy, tak, by mógł się zorientować, że nie jest na brzegu sam. Gdyby w istocie byli sami, na odludziu, zapewne byłaby ostrożniejsza, ale tutaj, w środku Londynu, na festiwalu obstawionym przez służby porządkowe, liczyła na to, że jej cel nieco mniej się pilnuje, nieco mniej paranoicznie podchodzi do wszelkich niespodzianek.
Kawałek po kawałku zdradzała swoją obecność, krok po kroku chcąc zająć jego myśli, wypełnić wyobraźnię. Zainteresować.
― Co za niespodzianka ― mruknęła aksamitnie, gdy znalazła się tuż obok czarodzieja; zielone oczy błysnęły spod ronda kapelusza. ― Nudzisz się? ― Pytanie zadała złudnym tonem, jasno sugerującym koniec monotonii i błogiego spokoju.
i jak kot muszę umrzeć
Tym razem na terenie festiwalu pojawiłem się sam; wcześniej uczestniczyłem w spotkaniu z jednym z goblinów Gringotta. Mimo tego, że nie pracowałem dla banku już od dawna, to wciąż lubiłem wiedzieć co się tam dzieje, posłuchać o nowinkach w sposobach prowadzenia rachunków czy zmieniającym się oprocentowaniu pożyczek. Letnia aura sprzyjała spotkaniom, sprzyjała także rozmowom, więc w towarzystwie mojego dawnego znajomego spędziłem nieco więcej czasu niż pierwotnie zakładałem i tym samym przegapiłem okazję, by towarzyszyć córce w spacerze po jarmarku. Kontrolnie zerknąłem na okrągły zegarek na łańcuszku, ale nie, pamięć i poczucie czasu mnie nie myliły ― byłem spóźniony o dobre pół godziny. Zegarek trafił z powrotem do kieszonki eleganckiej kamizelki, ja zaś skierowałem się w stronę szerokiej ścieżki mającej zaprowadzić mnie w okolice stoisk ― chciałem dołączyć do rodziny. Nim jednak na dobre oddaliłem się od terenu przepastnego jeziora, moją uwagę zwróciła obecność Melisande. Szła samotnie w moją stronę, w dłoniach dzierżąc wianek i na pierwszy rzut oka wydała mi się dość zamyślona. Przez moment zastanawiałem się co zrobić, czy ruszyć dalej i odnaleźć Melisande później, ale ostatecznie postanowiłem skorzystać z okazji podarowanej przez los. Darzyłem ją sympatią, ceniłem za bystry umysł, ale ostatnimi czasy niespecjalnie było nam po drodze.
― Kogo moje oczy widzą ― odezwałem się pierwszy i skinąłem jej uprzejmie głową w geście powitania. Mój wzrok spoczął na jej dłoniach, na koronie złożonej z kwiatów. Idun zapewne wiedziałaby co to za gatunki, ja jednak byłem ignorantem w tej kwestii, choć gdybym usłyszał dokładną nazwę okazu ― na pewno od razu nasunęłaby mi się stosowna cena rynkowa.
― Melisande, dobrze cię widzieć ― dodałem ― po wianku wnoszę, że wybierasz się w stronę jeziora. Nigdzie jednak nie widzę lorda Traversa. ― Zmrużyłem nieznacznie oczy, jakby, dla zabawy, wietrząc nieistniejący podstęp. ― Czyżby czymś ci się naraził?
Gdybym ja naraził się czymś Idun na pewno znalazłaby wyjątkowo kreatywny sposób na to, by wbić mi szpilę precyzyjnie i głęboko, choć z oczywistym zachowaniem klasy.
I know there will come a day
When red runs the river
- Sir Harlan. - podsumowała krótko, dygając przed nim łagodnie w odpowiedzi na otrzymane powitanie. Płynnie, gibko, wianek łapiąc w jedną z dłoni, ale właściwie zapominając o nim. Starszy, acz znajomy od lat mężczyzna zawsze traktowany był przez nią z szacunkiem. Padające słowa wprowadziły w nią chwilową konsternację, nim przypomniała sobie, że istotnie trzymała wianek, który ledwie chwilę wcześniej uplotła. Uniosła go do góry, ustawiając pomiędzy nimi. Wargi rozciągnęły się na nowo, a kolejne zgłoski formujące się w stwierdzenie zwieńczone pytaniem sprawiło, że w znajomym sobie geście uniosła rękę w okolicę ust by zaraz odchylić głowę i zaśmiać się perliście w rozbawieniu.
- Bynajmniej. - zaprzeczyła bo Manannan w ostatnim czasie bardziej zyskiwał, niż się narażał. Potrafił ją zirytować i zezłościć - szybko i skutecznie, ale (świadomie lub nie) wiedział też jak ją ułagodzić. Może po prostu potrafił się z nią obchodzić. Przynajmniej momentami - albo ostatnio. Skłamałby, gdyby do równania nie dodała niedawnego wyjazdu. - Choć w sekrecie przyznam, że chwilę wcześniej rozmyślałam nad tym, czy nie puścić go na wodę. - wyjawiła Harlanowi, uśmiech dodawał jej uroku, kiedy nachyliła się w jego stronę dzieląc niemal sekretem. Rozbawienie tańczyło w jej spojrzeniu. Widocznie miała dobry humor. - Jeden utracony taniec za spuszczenie mnie z oczu to chyba odpowiednie cena, nie sądzisz? Choć może powinnam policzyć mu więcej. - zastanawiała się żartobliwie dalej nie bez powodu odnosząc się do cen i wartości właśnie przed nim. Opuściła dłonie, splatając je ze sobą na wianku. - Wybierasz się nad jezioro po wianek swojej żony? - zapytała jednocześnie uznając, że to pytanie może przynieść jej odpowiedź na obecność Idun w okolicy. Nie widziały się już jakiś czas, zajęta dostosowywaniem do nowego życia zaniedbała wiele kontaktów, dopiero teraz zaczynając spoglądać w ich stronę. Może winna była zapytać ją o radę - ale ta znaczyła by się przegraną i przyznaniem że nie była w stanie osiągnąć sama tego, do czego zmierzała. Irytująco kuło też w przyzwyczajenie, by sprawy własne i prywatne, załatwiać osobiście. Może po prostu nie chciała przyznać, że nie znała się fenomenalnie na mężczyznach, nie mając z nikim do czynienia na płaszczyźnie innej i głębszej. - Właściwie, liczyłam że uda nam się spotkać podczas Festiwalu. - przyznała, nie precyzując jednak czy na myśli miała samego Harlana, czy może wspomnianą chwilę wcześniej Idun.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Świadom tego, że zaczynam niebezpiecznie skupiać się na rzeczach, na których nie powinienem ― uśmiechnąłem się ponownie, jakby w reakcji na wesołą reakcję arystokratki. Nie chciałem być wobec niej nieuprzejmy, a rozważanie technicznych aspektów festiwalowych atrakcji zamiast skupienia się na spotkaniu nie brzmiało jak wyraz rzeczonej uprzejmości.
Nachyliłem się w jej stronę, gdy zdecydowała się przekazać mi sekret własnych przemyśleń, a potem spojrzałem w stronę drogi prowadzącej do jeziora.
― To pierwszy festiwal, który ma miejsce w Londynie ― odparłem w zadumie ― zatem także i twój pierwszy wianek w tych okolicznościach. Pierwsza okazja do wyłowienia, tak jak i pierwszy taniec. Chciałabyś odebrać ten moment mężowi? Złożyć go w ręce kogoś innego? ― zapytałem, przechylając lekko głowę. Próżno było szukać w moim spojrzeniu nagany lub rozczarowania, sam posiadałem paru przyjaciół, którzy nie hołubili tradycji wianków, zwłaszcza, gdy posiadali długi staż małżeński. Sam jednak nie przepuściłbym takiej okazji, a samowola Idun bolałaby bardziej niż źle zaokrąglona liczba w księdze rachunkowej.
Zasłoną milczenia ― nawet w zaciszu własnych myśli ― spowiłem jednak fakt, że to szanowna małżonka najpierw musiała mi wyłożyć, że w istocie jest to pierwszy taki festiwal, jak i pierwsza okazja. Bez tego zapewne machnąłbym ręką.
― Wianek Idun opuścił już wody jeziora ― odparłem lekko, z humorem ― osobliwe to było wydarzenie. Krótkotrwale odmładzające, poczułem się jakby nagle odjęło mi ze dwadzieścia lat. Ach, no i zwróć szczególną uwagę przy schodzeniu na brzeg. Gdy tam byliśmy, jedna czy dwie panny wywinęły bardzo efektywnego orła ― dodałem mimochodem, chcąc uchronić Melisande przed potencjalnym zabrudzeniem sukienki i zepsuciem sobie humoru. Im więcej w okolicy wody było ludzi, im więcej wyłowionych wianków, tym ziemia rozmiękała coraz bardziej, tworząc nieprzyjemną breję. Byli tam co prawda specjaliści z transmutacji, sam byłem świadkiem osuszania po tej niefortunnej wywrotce, ale uważałem, że lepiej dmuchać na zimne i oszczędzić sobie nerwów.
Uniosłem lekko brwi, gdy poruszona została kolejna sprawa.
― Mówisz o mnie i Idun, czy tylko o niej? ― dopytałem. Choć pozostawałem z Melisande w przyjaznych stosunkach, tak nie miałem wątpliwości, że to z moją żoną jest zdecydowanie bliżej. ― Jeśli zależy ci na spotkaniu tu i teraz, bądź w niedalekiej przyszłości, to mogę cię do niej zaprowadzić. Zabrała córę na jarmark, akurat do nich szedłem, ale zauważyłem ciebie. ― Ponownie sięgnąłem po zegarek na łańcuszku i sprawdziłem czas. Upłynęła ledwie chwila, więc wciąż powinny kręcić się gdzieś przy straganach. No chyba, że Lorelei ― nastoletni żywioł zbliżający się do swego debiutu ― postanowiła porwać swą matkę w inne rejony Festiwalu. Nie zdziwiłoby mnie to.
I know there will come a day
When red runs the river
W osobie cioci Vi jak zaczynała nazywać Varyę w swojej głowie widziała kogoś kto ją rozumiał. Nie tak jak Matula, ale czuła pewną nić połączenia z czarownicą. Zdawało się, że w jakiś sposób znajdują siebie, a przecież nie tak dawno dowiedziały się, że są rodziną. Lysandra przyjmowała świat taki jakim był. Nie szukała odpowiedzi na abstrakcyjne pytania, uważała, że to co ją otacza wystarczająco bywa dziwaczne.
Zbierała więc teraz białe kwiaty, rozglądała się wokół siebie, dokładała kolejne do wianka. Miał być najpiękniejszy, ładniejszy niż rok temu.
Co roku miał być lepszy, więc nie oddalając się zbyt daleko skupiona na zrywaniu kwiatów wyłapywała pojedyncze słowa dorosłych kobiet.
Nie pojmowała problemów z jakimi przyszło im się mierzyć, choć gdzieś czuła, że kiedyś będą to też jej zmartwienia, wtedy kiedy będzie je już rozumieć.
Czy wtedy Matula też będzie jej radą i pociechą tak jak teraz.
-Acha. - Przyjęła wytłumaczenie Cassandry bez mrugnięcia okiem, a potem zatrzymała się w połowie ruchu i znów spojrzała na czarownicę. -Czy mam pomóc w tym cementowaniu? - Może powinna być bardziej aktywna, chociaż nie wiedziała jak. Czy tym, że powie… tacie dzień dobry na korytarzu czy tym, że pójdzie z wujkiem nakarmić koniec, a z dziadkiem na spacer? Rozmyślania, tak bardzo skomplikowane, przerwała gdy dostrzegła kolejne kwiaty.
Pochyliła się, aby je zerwać, aż w końcu uznała, że ma ich na tyle dużo, że może zacząć tworzyć wianek.
Skupiła się więc na zaplataniu roślin całkowicie ignorując rozmowę kobiet. Nie zastanawiała się nad tym o czym rozmawiały, chociaż jak usłyszała ten obcy, śpiewny język na chwilę uniosła głowę. Starała się wyłapywać nowe słowa i rozumieć je, albo chociaż zapamiętać jak brzmiały, a potem zapytać co oznaczały. Niektóre były do siebie bardzo podobne, a inne wręcz niczego nie przypominały. Była to dla niej swego rodzaju zabawa w zgadywanki.
Plotła dalej, siadając w trawie, gdyż na stojąco nie było jej wygodnie. Po jakimś czasie zerwane kwiaty zaczęły zamieniać się w wianek.
Brwi Melisande uniosły się leciutko w łagodnym zaskoczeniu, kiedy Harlan podszedł tak… rzeczowo i poważnie do sprawy samego wianka. Cóż, odpowiedź przecież była jasna - a dla ludzi wokół, mogła być tylko jedna - zwłaszcza, przedstawiona dokładnie w ten sposób. To w istocie był pierwszy festiwal w Londynie - żaden przed nim, nie niósł takiego wydźwięku. Pierwszy też dla ich małżeństwa i znajomości - bo ta, nadal była krótka. A jako, żona a nie panna, nie musiała puszczać wianka w poszukiwaniu - wielkiej możliwej miłości. Różane wargi układały się niezmiennie w uśmiech, kiedy twarz wygładzała się. Kącik jej warg drgnął.
- Oh, oczywiście, że nie. - zaprzeczyła; Harlan miał rację. Oczywiście, że miał, nic nie chciała oddawać w inne ręce - zwłaszcza siebie. Te, które znajdowały się wokół niej dawały jej wszystko czego chciała i więcej niźli kiedykolwiek się spodziewała. Szczerze wątpiła, by Manannan miał opory żeby wejść do wody - w końcu, była jego królestwem. - Jestem jednak przekonana, że nawet jeśli zdecydowałabym się go puścić - w ten czy inny sposób - mój mąż odebrałby to, co mu należne. - prawdopodobnie siłą - ale czy było to coś, czym ona winna się przejmować? Może nie od razu i może nie była z całkowicie pewna postawionej tezy, ale coś jej podpowiadało, że jednocześnie powinna ofiarować mu stałość i pewność, a z drugiej strony, subtelnie przypominać, jak łatwo mógł ją stracić. Jednolinowa, prosta droga mogła go znudzić, sprawić, że straci zainteresowanie swój wzrok kierując gdzie indziej - a na to, nie zamierzała już więcej pozwolić. Czy miała pewność co do własnych przedsięwzięć i myśli? Żadnych. Relacja - taka jak ta, którą budowała z Manannanem była pierwszą w jej życiu - i mogła ( a może i miała) być ostatnią. Odnajdywała pewnego rodzaju radość w prowokowaniu go, kokietowaniu, nie zauważając kiedy polubiła coś, co wcześniej otulała pogardą. Przesunęła palcami po kwiatach. - Z pewnością wiesz, że róże, trzeba odpowiednio pielęgnować wszak każda, ma swe kolce. - dodała jednak, pozwalając by jej wargi nadal rozciągały się w urokliwym uśmiechu. Wsłuchując się w wypowiadane słowa, odwracając głowę by zerknąć na brzeg. - Rozpacz musiała zagościć w ich sercu po tym wydarzeniu, wszak, który kawaler życzyłby sobie za żonę pannę, która w każdej chwili może… stracić równowagę. Dziękuję za ostrzeżenie - odwróciła tęczówki spoglądając ku mężczyźnie. Trzymany w dłoniach wianek unosząc, by wsunąć go na własną głowę. - będę mieć je w pamięci. - zapewniła, choć w tej chwili była niemal pewna, że w kierunku wody nie zbliży się bez Manannana w pobliżu. Splotła dłonie przed sobą.
- I o tobie i o Idun. - przyznała dźwigając kąciki ust. - Oh, nie chcę im dzisiaj przeszkadzać. Wystarczy że poprosisz ją, żeby znalazła mnie w dogodnej chwili. - wyjaśniała krótko, teraz po powrocie z Hiszpanii, resztę dni planowali spędzić tutaj, spotykając się zarówno ze znajomymi - i w przypadku Melisande - z tymi z którymi powinni. Świętując nie tylko wyzwolenie Londynu, ale i to, ile osiągnęli, pozwalając sobie naprawdę odpocząć przed tym, co na nich jeszcze czekało. - Przejdziemy się? - zapytała proponując, dłonią wskazując jedną ze ścieżek prowadzącą wzdłuż jeziora. - Nie wiem czy miałeś okazję usłyszeć - dostałam hipokampy na urodziny. - przeszła płynnie do kolejnego tematu, dla pozornego obserwatora, mogła zdawać się przechwalać, lub próbować odnajdywać temat do rozmowy. Ona jednak doskonale wiedziała, dlaczego do nich nawiązuje. Ale też, we własnej manierze, nie wysnuwała i pokazywała wszystkiego na raz - w rozmowach poszukując nie tylko przyjemności ale i spełnienia własnych celów. Badała - reakcje, odpowiedzi, obierała odpowiednią drogę by uzyskać to, czego chciała, albo potrzebowała. - Miałeś okazję kiedyś przyjrzeć się jakimś z bliska? - zapytała przenosząc ciemne spojrzenie na Harlana.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Posłuchałam, jak Cassandra opowiadała o mgłach, nie znając wcześniej takiego ujęcia ich historii, ale łatwo było zawierzyć jej rozprawie. Mugole wprowadzali wiele zła, byli głupsi, mniej zdolni, wprowadzali w życie pomysły, które męczyły świat, zamiast go upiększać, dlatego nie dziwiłam się ponurym wejrzeniom. – Wiele widziałam, nigdy nie truły – odpowiedziałam, ostrożnie kiwając głową. Wolałam nie musieć nigdy mieć do czynienia z równie paskudnym zjawiskiem. Moje wędrówki pozwoliły mi znaleźć się we wnętrzu niejednej mgły. Doświadczenie było podobne do opisywanych przez wiedźmę wrażeń – wonne, leśne, wilgotne. Zazwyczaj natrafiłam na nie na samym początku drogi. Lub na jej końcu, na kilka kroków przed granicą lasu, gdy uczepiona skórzanych pasów zwierzyna majtała się przy biodrach. Owinięte wokół szmaty nasiąkały posoką, drzewa w ciszy obserwowały każdy mój ruch. Oddychałam głęboko, ciesząc się rześkością powietrza. Nigdy mi nie szkodziło.
Cementowanie miłości. Wyjaśnienie, choć było ofiarowane Lysandrze, było potrzebne również i mnie. Być może nie tylko przez wzgląd na braki słownikowe. Przysłuchiwałam się równie chłonna, równie zaangażowana jak postać małej czarownicy. Siła rodziny, mury, za którymi kryło się całe stado. Relacje. Przetwarzałam wolno, pozwalałam sobie na odkrycie, że znałam nie od dziś opowieści o trwałości więzów, o pielęgnowaniu krwi. Wiele kilometrów stąd był mur, siedziba od dawna niezapraszająca już do siebie obcych. Nie znałam twardszych ścian, ale tamte były także zimne, ciche i surowe. Zakryte za nimi twarze nie miały dla siebie wielu spojrzeń. Wydawało mi się, że właśnie tak powinno to wyglądać. Że tak wyglądała rodzina. Bo zawsze gdy trafiono jednego z nas, reszta rzucała się do walki. Czy mała Lysa to znała? Mogłam mieć tyle samo lat, gdy pierwszy raz porzucono mnie w lesie. Albo gdy kazano mi patrzeć, jak ojciec wymierzał sprawiedliwość.
– Jesteśmy swoim domem – przyznałam tylko krótko. Po skrzyżowaniu z Cassandrą spojrzenia, powoli opuściłam głowę, skupiając się znów na plątaniu łodyg. Nie byłam w tym wybitna, ale raczej wychodziło mi to sprawniej niż rozmowy. Nawet wywołana z imienia nie chciałam za bardzo wkraczać na pole przeznaczone matce i córce. Dopiero po chwili rozsiadłam się w trawie, tuż przy Lysandrze. Nasze starania o utworzenie wianka zaczynały dobiegać końca. Niedokończoną ozdobę na moment ułożyłam na głowie, żeby sprawdzić, czy rozmiar był odpowiedni. – Jak wyglądam? – zapytałam małej czarownicy. – Jesteś moje lustro – szepnęłam jej trochę w konspiracji, najpierw pochylając się nieco bardziej w jej stronę. Potem przyszła pora na związanie dwóch końców. Ten ostatni etap okazał się jednak dość męczący. Palce nijak nie potrafiły przymusić zielonych skrawków do posłuszeństwa. Te o wiele chętniej rwały się, niż faktycznie mocno ze sobą splątywały. Westchnęłam niezadowolona z przedłużającej się czynności. Nie byłam jednak nauczona prosić o pomoc, dlatego nie przestawałam się mierzyć z trudnością.
- Co dalej? Już czas, żeby pływały? – zapytałam, unosząc głowę ku najstarszej czarownicy. Gdy zbierałyśmy kwiaty, czujne oko złowiło kilka obrazów, które można było powtórzyć. Wstać, wyciągnąć dłoń z wiankiem i oddać kwiat wodzie w nadziei, że te niesione przez czyjeś dłonie niedługo powrócą. Chciałam, by taka okazała się historia również mojego wianka. By przyniósł go ten, na którego czekałam.
- Mhm - przytaknęła jej jednak z zamyśleniem, samej zastanawiając się, w jaki sposób właściwie ona wkładała w to swoją cegiełkę. Odpowiedź wcale nie była taka trudna. - Wykonując swoje codzienne obowiązki. - Robiła to, zawsze. Była grzeczną dziewczynką. Nie musiała jej karcić ani strofować, nieczęsto zdarzało się, by musiała poganiać ją do pracy. Była pracowita i pełna entuzjazmu. - Będąc dobrą i posłuszna córką - dodała, wciąż z uśmiechem, przyciągając do siebie jej głowę i całując Lysandrę w skroń; to Lysandra od zawsze - i na zawsze - była najbliższa jej sercu istotą. Była taka, dobra i posłuszna, a Cassandrę cieszyło, że zmiana ich codzienności nie wywołała u niej buntu. Nie powinna, w Warwick miała więcej przestrzeni życiowej i więcej prywatności, a nowy status Ramseya pozwalał na częstsze spełnianie drobnych zachcianek. Miała też więcej schludnych ubrań, choć wiedziała, że to nie było priorytetem dziewczynki. Przeniosła wzrok na Varyę, a w oczach zalśnił smutek, poranna leśna mgła wyglądała inaczej, niosła misterię lasu. Lubiła ją, teraz, w Warwick, mogła się nią otaczać częściej.
- Ładnie powiedziane - zwróciła się do niej, byli swoim domem, każdy każdemu, dalsza rodzina Ramseya nie zasłużyła sobie jeszcze na jej pełne zaufanie, ale naprawdę chciała ich nim obdarzyć. Chciała móc na nich liczyć i wierzyć, że gdy zajdzie potrzeba, staną przy niej i Ramseyu ramię w ramię. Potrzebowali tego teraz - siły, wewnętrznej duchowej siły, która nie pozwoli im upaść. Czy obcy ją w sobie mieli? Chciała wierzyć, że tak, choć przeszłość podpowiadała jej, że krew nie była niczym pewnym. Choć każdego dnia przypominało jej o tym spojrzenie Lysandry. Dziewczynka była lustrem starszej kuzynki, nie była pewna, na ile Varya zdawała sobie sprawę z drugiego dna tych słów, ale ich trafność ją zaskoczyła. - Moim lustrem - poprawiła ją cierpliwie, bez oznak niezadowolenia. - Pomóc ci? - spytała, spostrzegając pogubione na łodygach palce Varyi przy ostatnim wiązaniu, wysunęła dłoń ostrożnie, zachęcająco, gotowa wspomóc dziewczynę w trudności.
- Tak - przytaknęła, zbierając się z trawy, dłoń sięgnęła spódnicy, podciągając ją ponad poziom trawy. - Pójdziemy nad jezioro, puścicie swoje wianki na wodę. Nad morzem porywały je fale, tu będą dryfować bliżej brzegu, więc możemy wziąć kije, którymi pchniemy je na głębsze wody. Powinny być... długie. Nie chcemy, by zainteresowani kawalerowie uznali wasze wianki za brak wyzwania - zastanowiła się, oglądając na pobliskie drzewa w drodze nad wodę.
prządką
Skinąłem głową z uznaniem i cieniem uśmiechu błąkającym się na wargach. Nie znałem osobiście samego Manannana, choć wydawało mi się, że prędzej czy później los postawi nas na jednej ścieżce. Oboje w końcu działaliśmy dla sprawy, a o poświęceniu młodego lorda Traversa zdążyłem usłyszeć wiele dobrego. Przelotnie pomyślałem o tym, że mógłby stanowić idealny przykład dla Emerica, być może mój syn pod wpływem porządnego szlachcica porzuciłby w końcu swoje senne marzenia i nieistotne sprawki młodzieży i zajął się poważnymi sprawami.
– W twoich słowach rysuje się sylwetka porządnego męża – uznałem z lekkim rozbawieniem, mimo woli odpływając myślami w stronę potencjalnej sceny. Wyglądało na to, że mimo narzuconego jej z góry wyboru, odnalazła się w nowej roli tak dobrze, że Manannan już był gotów odbierać ewentualny wianek siłą. Pamiętałem doskonale, że w pierwszych latach własnego małżeństwa byłem bardziej niż daleki od takich czynów; teraz zdarzało mi się wracać do tamtych chwil z lekkim żalem. Że też wcześniej nie dostrzegłem, jak wybitną kobietę mam przy swoim boku i jak oddaną. W świetle obecnego doświadczenia, gdyby ktoś choćby pomyślał o szukaniu wianka Idun, byłbym gotów poderwać na nogi całe Ironbridge i oddać śmiałka trollom do zabawy.
– Róże bywają kapryśne – stwierdziłem powoli, bez trudu rozpoznając drugie dno jej wypowiedzi – wymagają odpowiedniej opieki, nawozu i uwagi, a niedoświadczonego ogrodnika potrafią zranić; liczącego na łatwe sukcesy – zawieść. Z tego co widzę – dodałem, spoglądając ku Melisande spod oka – róża z którą rozmawiam roztacza wokół siebie subtelną aurę łaski i zadowolenia. Ogrodnikowi zatem winszuję, w mig opanował podstawy. I oby tak zostało.
Naprawdę życzyłem im wszystkiego, co najlepsze. Zgoda w tak ważnej relacji bywała na wagę złota, a dobra żona tak naprawdę była sprawą, której nie dało się wycenić. Ilość informacji, które przetaczały się przez saloniki, czy na prywatnych spotkaniach… gdyby nie Idun, nie wiedziałbym tyle, ile wiem obecnie. I nie dobiłbym tylu dobrych interesów.
– Przekażę jej twoje słowa – odparłem bez wahania; Idun na pewno ucieszy się na wieść o pragnącej spotkania Melisande.
Przystanąłem na moment, by obejrzeć rozciągającą się przed nami migotliwą taflę jeziora, a po chwili powiodłem spojrzeniem w stronę wskazaną przez mą towarzyszkę. Skinąłem krótko głową i zaraz podjąłem spacer, krok mając przy tym dość niespieszny. Z tyłu głowy czaiły się na mnie wszystkie sprawy, którymi powinienem się zająć, wszystkie inwestycje, których dokumenty powinienem przejrzeć i przeliczyć, ale starałem się o tym nie myśleć. Idun zależało na tym, byśmy przez tych parę dni złapali oddech – bym to ja go złapał, tak naprawdę. Wielokrotnie ostatnimi czasy zdążyła mi wytknąć pracoholizm, a ja nie miałem nic na swoją obronę. Miała rację.
Spacer i rozmowa brzmiała zatem jak dokładne przeciwieństwo tego, co mógłbym w tym momencie robić.
– Na Merlina – mruknąłem zdziwiony – to już? Wybacz zatem brak choćby słowa z mojej strony – zawahałem się na moment; Idun zapewne zadbała o wysłanie stosownego listu na czas, ale wolałem pewne rzeczy załatwić osobiście – i przyjmij moje najserdeczniejsze życzenia.
Pokręciłem przecząco głową, gdy wspomniała hipokampy.
– Niestety nie. Moja wiedza o magicznych stworzeniach skupia się głównie na trollach, domyślasz się zapewne dlaczego. Nigdy nie czułem chęci, by rozszerzyć horyzonty w tym kierunku. No chyba – dodałem, ponownie rozbawiony, tym razem samym sobą – że pojawiłaby się pilna potrzeba sprzedaży. Wtedy zapewne poznałbym ich każdy sekret szybciej, niż powstałby wstępny dokument sprzedażowy. Ale – machnąłem dłonią z nonszalancją – nie będę wspominał o papierach. Nie tutaj i nie w takim towarzystwie. Poza tym – nachyliłem się w stronę Melisande poufale – Idun by się potem bardzo zagniewała. A tego nie chcemy. Powiedz mi zatem: podobają ci się? Prezent był trafiony?
I know there will come a day
When red runs the river
Brwi Melisande powędrowały ku górze w wyrazie uprzejmego zdziwienia, malinowe wargi nadal okalał uśmiech, tak jak i jej ciało zapach róż.
- Wymagające, nie kapryśne. - poprawiła go usłużnie w pierwszych słowach, kiedy wypowiedział własne, choć usta nadal zdobił uśmiech. Miała dziś dobry humor - właściwie od miesiąca rzadko opuszczał ją na krok i wiele wyrozumiałości. Łaski o której wspomniał stojący przed nią Harlan. Kącik warg uniósł się trochę, kiedy w rozbawieniu wydymała wargi mimowolnie wracając wspomnieniem do ich pierwszej poważnej sprzeczki, pierwszej prawdziwej rozmowy. Pozostając w wybranej przez Harlana nomenklaturze powiedziałaby, że Manannowi zdarzyło się już pokłóć palce o ostre kolce, choć na razie, jedynie je zadrasnąć. Te myśli zostawiła jednak dla siebie, wspaniałomyślnie pochylając lekko głowę. - Czymże miałabym się nie zadowolić? - zapytała - Mamy wspaniałe lato, zachwycający Festiwal w mieście wolnym od tego, co go truło. I ogrodnika, który wie co robić by nie pozwolić zwiędnąć własnym kwiatom. - jej głowa przechyliła się uprzejmie. - Dobre wino będzie przyjemnym dopełnieniem całości obrazu, zgodzisz się ze mną? - zapytała go wysuwając krótką propozycję. Bo czegóż więcej im brakowało? Wsunęła na głowę wianek trzymany wcześniej w dłoniach rozważania na jego temat pozostawiając za sobą całkiem. Uśmiech pogłębił się w krótkim podziękowaniu dołączając do potaknięcia głową, kiedy Harlan zgodził się przekazać małżonce wystosowaną prośbę. Nie miała wątpliwości, że tak właśnie się stanie. Pojawiające się kolejno i przeprosiny i życzenia rozlały nad brzegiem jeziora dźwięczny śmiech Melisande pełen rozbawienia, kiedy machnęła lekko ręką.
- Dziękuję, ale nie musisz się zadręczać, nie dla wyrzutów sumienia o tym wspomniałam. - zauważyła zerkając ku niemu z rozbawieniem - bo tak w istocie było, nie poruszała tematu własnych urodzin by o nich przypomnieć czy otrzymać zaległe życzenia - chodziło o to, o czym wspomniała i o co zapytała w kolejnych słowach. - Domyślam. - potwierdziła spokojnie. Trolle były ich rodowym dziedzictwem wypadało by Harlan znał ich istotę choć trochę - cała reszta zwłaszcza przy jego zawodzenie była mu zbędna. - Oh, zdecydowanie nie chcemy. - potwierdziła z rozbawieniem rozciągając różane wargi szerzej. - To dwa piękne wodne wierzchowce, ale wspominam o nich, bo po będę chciała się zwrócić do ciebie o pomoc. - przyznała splatając przed sobą dłonie. Odwróciła górną cześć ciała w stronę Harlana. - Oczywiście - po Festiwalu - dobry humor twojej żony winien mieć priorytet w czasie w którym jesteśmy. - zgodziła się spoglądając na nowo przed siebie, stawiając kolejny nieśpieszny krok. - Myślę o rozpoczęciu hodowli tego gatunku. - przyznała. W stajniach Traversów znajdowało się więcej hipokampów niż te które należały teraz do niej, ale oni sami wykorzystywali je głównie do letnich zawodów na wodzie. - Nie ukrywam jednak, że będę potrzebowała porady i pomocy w temacie samych finansów, opłacalności tego przedsięwzięcia i potrzebnego początkowego wkładu. - nie znała się na tym tak jak stojący obok mężczyzna. - Nie chciałabym obarczyć rodziny niepotrzebnym wydatkiem bez wizji potencjalnego zwrotu w czasie, sam rozumiesz. - nie chciała, chciała udowodnić, że jej obecność będzie dla nich zyskiem a nie stratą. Że nie była pustą lalą, która spełniała swoje zachcianki na patrząc na koszty. Nie sprawdzając bilansu zysku i strat. Otrzymany prezent podsunął jej pomysł, ale dla określenia jego możliwości i wykonalności potrzebowała kogoś, kto był w stanie to zrobić, albo mógłby skierować ją ku zaufanym ludziom. - Korzystając z okazji naszego spotkania postanowiłam zapytać, czy mogę się spodziewać, że znajdziesz dla mnie trochę czasu po zakończeniu świętowania. - bo teraz, oczywiście żadne z nich nie chciało go zaburzać pracą. Ona - bo zamierzała spędzić jeszcze wiele dusznych nocy w namiocie z własnym mężem i hipokampy nie zaskarbią sobie jej uwagi na dłużej. On - skupi się na tym by zadowolić Idun i spędzić czas z rodziną oddając się sielance lata.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.