Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Skalne wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Skalne Wybrzeże
Położone przy Cliodnie wybrzeże jest wręcz odludne, turyści częściej odwiedzają wygodną, piaszczystą plażę niż te brzegi morskie, które mniej nadają się na rodzinny odpoczynek. Stromy brzeg porasta zielona, rzadka trawa, gęsto przerzedzona ostrymi kamieniami. Spienione fale morskiej wody mocno uderzają o wysoki brzeg, roztaczając wilgoć. Zejście do wody w tym miejscu byłoby niebezpieczne, dno jest głębokie, a brzeg zbyt stromy - jedynie tylko najwprawniejsze oko dostrzeże zejście w dół, gdzie odbywają się wodne wyścigi. W okolicy panuje cisza przecinana jedynie szumem wody i krzykiem mew.
Możliwość gry w wodne wyścigi
Dobrze było co jakiś czas oddalić się od znajomych miejsc. Nofrolk było Ronji praktycznie całkowicie obce, ale port w Cromer stanowił przyczółek dla wielu doskonałych kupców bardziej egzotycznych odmian ziół. Ostatnie próby alchemiczne, oraz rosnąca kolekcja ogrodnicza w Peak District, nad którą roztaczała swoją opiekę, sprawiły, że Ronja uczyła się teraz tak dużo jak nigdy. Potrzebowała też coraz więcej nowych sadzonek, zatem gdy Prudence zaproponowała spotkanie, z przyjemnością upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu. Wybrzeże, gdzie umówiły się wspólnie, było odludne, ale malownicze, idealne miejsce do spokojnego spaceru.
Na ramieniu dzierżyła materiałową torbę wypełnioną nasionami i kilkoma innymi przyprawami, które zdołała wytargować od żeglarzy. Znalazło się tam nawet kilku Chińczyków, którym konsekwentnie wyperswadowała oszukanie kobiety dzięki swej znajomości języka. Na poczet wizyty w porcie zamieniła zazwyczaj gustowne ubrania londyńskie, na coś skromnego i nierzucającego się w oczy. Granatowa suknia z białymi mankietami prezentowała się schludnie, ale nie przesadnie bogato, co by przypadkiem nie zniechęcić do siebie kupców, albo skłonić ich do podwyższenia cen. Minął już jakiś czas gdy ostatni raz ścinała włosy, toteż splotła przednie kosmyki w warkocze i podpięła je do boków, tak by silny wiatr nie utrudniał jej orientacji w obcym terenie. Wyjątkowo na miejsce dotarła lekko spóźniona, deportując się w pośpiechu i z ulgą na twarzy dostrzegając znajomą sylwetkę lady Macmillan na horyzoncie wysokiego brzegu. Spisane w liście słowa przyjaciółki brzmiały niepokojąco i kobieta miała szczerą nadzieję, że blondynka skłonna będzie do podzielenia się jej problemami. Enigmatycznie brzmiące wspomnienie o przejścia insynuowała jakieś poważne problemy, a Ronji pozostawało jedynie opierać się na swoich przypuszczeniach. Z pewnością dowiedziałaby się piersza gdyby Prudence wróciła do Londynu i miała tam jakieś problemy, źródło jej zmartwień musiało zatem pochodzić gdzieś spoza kluczowych wydarzeń politycznych rozgrywających się w stolicy. Ale czy na pewno? Cisza przeplatana jedynie piskiem mew i szumem fal uległa wkrótce dźwiękowi głosu Fancourt, gdy ta zbliżyła się wreszcie do znajomej, by powitać ją skinieniem głowy i uśmiechem.
- Prudence, mam nadzieję, że nie musiałaś na mnie czekać zbyt długo.
Od razu uwagę przykuł zmartwiony wyraz twarzy rozmówczyni, na którego widok znacznie spoważniała. - Jestem gotowa słuchać wszystkiego, co masz do wyjawienia. - Zapewniła ją z pewną szczerością, na moment zwracając spojrzenie w stronę pozornie bezkresnych wód.
Na ramieniu dzierżyła materiałową torbę wypełnioną nasionami i kilkoma innymi przyprawami, które zdołała wytargować od żeglarzy. Znalazło się tam nawet kilku Chińczyków, którym konsekwentnie wyperswadowała oszukanie kobiety dzięki swej znajomości języka. Na poczet wizyty w porcie zamieniła zazwyczaj gustowne ubrania londyńskie, na coś skromnego i nierzucającego się w oczy. Granatowa suknia z białymi mankietami prezentowała się schludnie, ale nie przesadnie bogato, co by przypadkiem nie zniechęcić do siebie kupców, albo skłonić ich do podwyższenia cen. Minął już jakiś czas gdy ostatni raz ścinała włosy, toteż splotła przednie kosmyki w warkocze i podpięła je do boków, tak by silny wiatr nie utrudniał jej orientacji w obcym terenie. Wyjątkowo na miejsce dotarła lekko spóźniona, deportując się w pośpiechu i z ulgą na twarzy dostrzegając znajomą sylwetkę lady Macmillan na horyzoncie wysokiego brzegu. Spisane w liście słowa przyjaciółki brzmiały niepokojąco i kobieta miała szczerą nadzieję, że blondynka skłonna będzie do podzielenia się jej problemami. Enigmatycznie brzmiące wspomnienie o przejścia insynuowała jakieś poważne problemy, a Ronji pozostawało jedynie opierać się na swoich przypuszczeniach. Z pewnością dowiedziałaby się piersza gdyby Prudence wróciła do Londynu i miała tam jakieś problemy, źródło jej zmartwień musiało zatem pochodzić gdzieś spoza kluczowych wydarzeń politycznych rozgrywających się w stolicy. Ale czy na pewno? Cisza przeplatana jedynie piskiem mew i szumem fal uległa wkrótce dźwiękowi głosu Fancourt, gdy ta zbliżyła się wreszcie do znajomej, by powitać ją skinieniem głowy i uśmiechem.
- Prudence, mam nadzieję, że nie musiałaś na mnie czekać zbyt długo.
Od razu uwagę przykuł zmartwiony wyraz twarzy rozmówczyni, na którego widok znacznie spoważniała. - Jestem gotowa słuchać wszystkiego, co masz do wyjawienia. - Zapewniła ją z pewną szczerością, na moment zwracając spojrzenie w stronę pozornie bezkresnych wód.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Ronja Fancourt' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Prudence bywała w takich miejscach raczej ze względów wizualnych. Kochała morze, musiała raz na jakiś czas pojawić się w jego okolicy, wydawało jej się również, że w miejscu jak to łatwiej jej się będzie otworzyć przed Ronją. Wpatrywała się w fale rozbijające się o brzeg, kiedy czekała na kobietę. Morze było niespokojne, wiatr dosyć silny, nie było to nic zadziwiającego, w końcu nadeszła zima. Mogła wpatrywać się w ten widok godzinami, uspokajał ją. Nie zauważyła nawet kiedy przyjaciółka deportowała się w okolicy, dopiero, kiedy się do niej odezwała dostrzegła, że jest już na miejscu.
- Witaj Ronjo, ależ skąd, zresztą czekanie w takich okolicznościach to sama przyjemność. - uśmiechnęła się do niej, nie był to jednak do końca szczery uśmiech, widać było, że coś ją trapi. Cieszyła się z tego spotkania. Być może jeszcze nie do końca wiedziała, od czego powinna zacząć, jednak wydawało jej się, że taka rozmowa jej pomoże. W końcu panna Fancourt zajmowała się tym zawodowo. - Sporo się u mnie działo od naszego ostatniego spotkania. - wzięła głęboki oddech - - Zostałam zaatakowana przez olbrzyma. Przez ostatni miesiąc wracałam do zdrowia. Anthony jest na mnie zły, mam wrażenie, że jestem jednym wielkim rozczarowaniem dla mojej rodziny.- widać było, że martwi ją to wszystko. - Do tego muszę się z Tobą podzielić czymś okropnym, mam nadzieję, że nie będziesz na mnie przez to patrzeć inaczej. Zabiłam człowieka Ronjo. Zabiłam czarnoksiężnika, nie z premedytacją, jednak zaklęcie, które na niego rzuciłam na pewno pomogło mu odejść z tego świata. Nie potrafię się z tym pogodzić, przecież on na pewno miał rodzinę. Pozbawiłam kogoś syna, może ojca, jak mam z tym żyć?- przeniosła wzrok na przyjaciółkę, jej spojrzenie było smutne, widać było, że nie do końca sobie z tym radzi.
Wtedy zauważyła coś za Ronją. Sowa, martwa? Podeszła do stworzenia i się nachyliła. - Biedne, niewinne stworzenie..- Dostrzegła list, może nie powinna czytać nieswojej korespondencji, jednak co jeśli to coś ważnego? Nie bez powodu to stworzenie zginęło. - Jest tu informacja, że w lesie znajdują się zgliszcza domostwa, ktoś pisał do syna..- rozejrzała się uważnie po okolicy, może powinny poszukać tego miejsca? - Co Ty na to, żebyśmy się tam udały? Może warto zainteresować się tematem?- być może będą miały szansę komuś pomóc, Pru miała wrażenie, że wojna rozwijała się coraz bardziej. Gdzie się nie pojawiła to widziała jej skutki i powoli zaczynało ją to przerażać.
- Witaj Ronjo, ależ skąd, zresztą czekanie w takich okolicznościach to sama przyjemność. - uśmiechnęła się do niej, nie był to jednak do końca szczery uśmiech, widać było, że coś ją trapi. Cieszyła się z tego spotkania. Być może jeszcze nie do końca wiedziała, od czego powinna zacząć, jednak wydawało jej się, że taka rozmowa jej pomoże. W końcu panna Fancourt zajmowała się tym zawodowo. - Sporo się u mnie działo od naszego ostatniego spotkania. - wzięła głęboki oddech - - Zostałam zaatakowana przez olbrzyma. Przez ostatni miesiąc wracałam do zdrowia. Anthony jest na mnie zły, mam wrażenie, że jestem jednym wielkim rozczarowaniem dla mojej rodziny.- widać było, że martwi ją to wszystko. - Do tego muszę się z Tobą podzielić czymś okropnym, mam nadzieję, że nie będziesz na mnie przez to patrzeć inaczej. Zabiłam człowieka Ronjo. Zabiłam czarnoksiężnika, nie z premedytacją, jednak zaklęcie, które na niego rzuciłam na pewno pomogło mu odejść z tego świata. Nie potrafię się z tym pogodzić, przecież on na pewno miał rodzinę. Pozbawiłam kogoś syna, może ojca, jak mam z tym żyć?- przeniosła wzrok na przyjaciółkę, jej spojrzenie było smutne, widać było, że nie do końca sobie z tym radzi.
Wtedy zauważyła coś za Ronją. Sowa, martwa? Podeszła do stworzenia i się nachyliła. - Biedne, niewinne stworzenie..- Dostrzegła list, może nie powinna czytać nieswojej korespondencji, jednak co jeśli to coś ważnego? Nie bez powodu to stworzenie zginęło. - Jest tu informacja, że w lesie znajdują się zgliszcza domostwa, ktoś pisał do syna..- rozejrzała się uważnie po okolicy, może powinny poszukać tego miejsca? - Co Ty na to, żebyśmy się tam udały? Może warto zainteresować się tematem?- być może będą miały szansę komuś pomóc, Pru miała wrażenie, że wojna rozwijała się coraz bardziej. Gdzie się nie pojawiła to widziała jej skutki i powoli zaczynało ją to przerażać.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciężko było stwierdzić czego właściwie spodziewała się po tym miejscu, jeśli nie dodatkowych wrażeń ze spotkania. Prudence zdawała się przyciągać wszelkiego rodzaju urozmaicenia dnia, niczym jasny i silny płomień, do którego łaknęły ćmy i motyle. Ruszyły powolnym spacerem wzdłuż skalistego brzegu, podczas gdy stateczny szum fal zdawał się jednym żywym aspektem ich otoczenia, prócz nich samych.
Ronja nie była pewna jakiej odpowiedzi oczekiwała, ale z pewnością nagły potok słów jaki skierowała w jej stronę blondynka wywołał w kobiecie lekkie zdziwienie, które starała się zamaskować pod warstwą pozornego spokoju. Nie chciała wprowadzić znajomej w zakłopotanie, ani też przerywać jej toku myśli, które najwyraźniej trzymała w sobie już od dłuższego czasu.
- Cóż, chyba faktycznie nie próżnowałaś droga przyjaciółko. - Przerwała na moment, zastanawiając się od którego punktu zacząć. - Skąd wziął się olbrzym w waszych okolicach? Byłaś tam całkiem sama? I mam nadzieję, że leczyłaś się u dobrego uzdrowiciela, trzeba było powiadomić mnie od razu, znalazłabym dla ciebie czas natychmiast. - Z troską w głosie obrzuciła Macmillan wzrokiem w poszukiwaniu oznak kontuzji. Najpierw Silly, teraz ona, czy przywiązywała do swoich bliskich zbyt mało uwagi, żeby zauważać kiedy działa się im krzywda? W myślach przyrzekła sobie częściej wysyłać listy, nawet jeśli nie będzie ku nim naglącej potrzeby. - Rozumiem, że chodzi mu o te wydarzenia? - Spytała ostrożnie, zastanawiając się ile tak naprawdę wie o lordzie Macmillanie. Nie miała nigdy z nim bezpośredniej styczności, prócz mglistych wspomnień z Hogwartu, a te z pewnością nie były wystarczające do poprawnej oceny charakteru mężczyzny. Mogła jedynie przypuszczać, iż zgodnie z większością poglądów w arystokratycznym świecie, martwił się o godność i reprezentacyjność kuzynki, szczególnie mocno kładąc nacisk na te czyny, które w zamyśle skorowidzu “prawdziwej” lady nie przystawały. Mimo tego, nie miała jeszcze żadnych potwierdzeń dla swej tezy, a te wolała usłyszeć od samej zainteresowanej. Jej życie nie mogło być proste, obarczone wymaganiami, oczekiwaniami i zakazami w ilości niewspółmiernej do tych, z którymi zdążyła się zaznajomić Fancourt.
Następna informacja, którą wypowiedziała Prudence, spotkała się ze spokojną reakcją, Być może, gdyby nie przeszłe doświadczenie Ronji w pracy z ludźmi zajmującymi się walką na co dzień, zaoferowałaby bardziej dramatyczne ujście emocji, ale widząc w samej Macmillan oznaki smutku, postanowiła wszelkie własne rezerwy zachować dla siebie.
- Czy ktoś inny o tym wie? - Jej miękki głos miał nieść otuchę i wsparcie, podczas gdy brwi zmarszczyły się odrobinę w zastanowieniu. Prudence nigdy nie pracowała w Ministerstwie, ba nie była uczona do aktu żadnej pracy, prócz tej stosownej do badań, a chociaż wymagająca, rzadko kiedy wiązała się ona z autentycznym zagrożeniem życia, w dodatku, ze strony drugiego człowieka. - To poważny czyn, ale fakt, że zdajesz sobie sprawę z jego konsekwencji jest wystarczający, by wiedzieć, że nigdy nie chciałaś celowo doprowadzić do czyjejś śmierci. - Gdy jesteśmy w pozycji silniejszego, tak dramatycznej sytuacji która prowadzi do czyjegoś zgonu, musimy w pełni zrozumieć jakie są tego moralne i praktyczne skutki. Ludzie pracujący w zawodzie aurora, czy Wiedźmiego Strażnika przygotowywani są przez lata do takiej opcji, a i tak może nigdy do niej nie dojść. - Morderstwo nie było niczym lekkim. Gdy popełniało się go bez uprzedniego przygotowania, istniało wielkie ryzyko wyjścia z tego doświadczenia całkowicie zniszczonym, a tego Ronja z całego serca nie życzyła swojej przyjaciółce.
Zanim doczekała się odpowiedzi, bursztynowe spojrzenie powiodło za wskazaniem Macmillan i spoczęło na przebitym strzałą ciele sowy. Ronja zmrużyła oczy, zaglądając przez ramię blondynki, by równie szybko co ona odczytać treść. - Jest już wilgotna, minęło sporo czasu od docelowego lotu. - Zwróciła się do towarzyszki przyciszonym głosem, zaraz podrywając głowę do góry w niemej obserwacji terenu.
- Brak jakiejkolwiek informacji o konkretnym umiejscowieniu domu, będziemy chyba musiały przejść wzdłuż lasu, jak najdalej od wybrzeża. - Skinęła w przeciwległą stronę od tej, gdzie się znajdowały. Nie miała okazji zbadać brzegu drzew, ale istniała szansa, że gdzieś w gęstwinie blisko morza czaiły się zamieszkane budynki.
Ronja nie była pewna jakiej odpowiedzi oczekiwała, ale z pewnością nagły potok słów jaki skierowała w jej stronę blondynka wywołał w kobiecie lekkie zdziwienie, które starała się zamaskować pod warstwą pozornego spokoju. Nie chciała wprowadzić znajomej w zakłopotanie, ani też przerywać jej toku myśli, które najwyraźniej trzymała w sobie już od dłuższego czasu.
- Cóż, chyba faktycznie nie próżnowałaś droga przyjaciółko. - Przerwała na moment, zastanawiając się od którego punktu zacząć. - Skąd wziął się olbrzym w waszych okolicach? Byłaś tam całkiem sama? I mam nadzieję, że leczyłaś się u dobrego uzdrowiciela, trzeba było powiadomić mnie od razu, znalazłabym dla ciebie czas natychmiast. - Z troską w głosie obrzuciła Macmillan wzrokiem w poszukiwaniu oznak kontuzji. Najpierw Silly, teraz ona, czy przywiązywała do swoich bliskich zbyt mało uwagi, żeby zauważać kiedy działa się im krzywda? W myślach przyrzekła sobie częściej wysyłać listy, nawet jeśli nie będzie ku nim naglącej potrzeby. - Rozumiem, że chodzi mu o te wydarzenia? - Spytała ostrożnie, zastanawiając się ile tak naprawdę wie o lordzie Macmillanie. Nie miała nigdy z nim bezpośredniej styczności, prócz mglistych wspomnień z Hogwartu, a te z pewnością nie były wystarczające do poprawnej oceny charakteru mężczyzny. Mogła jedynie przypuszczać, iż zgodnie z większością poglądów w arystokratycznym świecie, martwił się o godność i reprezentacyjność kuzynki, szczególnie mocno kładąc nacisk na te czyny, które w zamyśle skorowidzu “prawdziwej” lady nie przystawały. Mimo tego, nie miała jeszcze żadnych potwierdzeń dla swej tezy, a te wolała usłyszeć od samej zainteresowanej. Jej życie nie mogło być proste, obarczone wymaganiami, oczekiwaniami i zakazami w ilości niewspółmiernej do tych, z którymi zdążyła się zaznajomić Fancourt.
Następna informacja, którą wypowiedziała Prudence, spotkała się ze spokojną reakcją, Być może, gdyby nie przeszłe doświadczenie Ronji w pracy z ludźmi zajmującymi się walką na co dzień, zaoferowałaby bardziej dramatyczne ujście emocji, ale widząc w samej Macmillan oznaki smutku, postanowiła wszelkie własne rezerwy zachować dla siebie.
- Czy ktoś inny o tym wie? - Jej miękki głos miał nieść otuchę i wsparcie, podczas gdy brwi zmarszczyły się odrobinę w zastanowieniu. Prudence nigdy nie pracowała w Ministerstwie, ba nie była uczona do aktu żadnej pracy, prócz tej stosownej do badań, a chociaż wymagająca, rzadko kiedy wiązała się ona z autentycznym zagrożeniem życia, w dodatku, ze strony drugiego człowieka. - To poważny czyn, ale fakt, że zdajesz sobie sprawę z jego konsekwencji jest wystarczający, by wiedzieć, że nigdy nie chciałaś celowo doprowadzić do czyjejś śmierci. - Gdy jesteśmy w pozycji silniejszego, tak dramatycznej sytuacji która prowadzi do czyjegoś zgonu, musimy w pełni zrozumieć jakie są tego moralne i praktyczne skutki. Ludzie pracujący w zawodzie aurora, czy Wiedźmiego Strażnika przygotowywani są przez lata do takiej opcji, a i tak może nigdy do niej nie dojść. - Morderstwo nie było niczym lekkim. Gdy popełniało się go bez uprzedniego przygotowania, istniało wielkie ryzyko wyjścia z tego doświadczenia całkowicie zniszczonym, a tego Ronja z całego serca nie życzyła swojej przyjaciółce.
Zanim doczekała się odpowiedzi, bursztynowe spojrzenie powiodło za wskazaniem Macmillan i spoczęło na przebitym strzałą ciele sowy. Ronja zmrużyła oczy, zaglądając przez ramię blondynki, by równie szybko co ona odczytać treść. - Jest już wilgotna, minęło sporo czasu od docelowego lotu. - Zwróciła się do towarzyszki przyciszonym głosem, zaraz podrywając głowę do góry w niemej obserwacji terenu.
- Brak jakiejkolwiek informacji o konkretnym umiejscowieniu domu, będziemy chyba musiały przejść wzdłuż lasu, jak najdalej od wybrzeża. - Skinęła w przeciwległą stronę od tej, gdzie się znajdowały. Nie miała okazji zbadać brzegu drzew, ale istniała szansa, że gdzieś w gęstwinie blisko morza czaiły się zamieszkane budynki.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Prue miała to szczęście, a może nieszczęście? że kiedy pojawiała się w okolicy zawsze coś się działo. Rzadko kiedy udawało jej się gdzieś przemknąć bez urozmaiceń. Okolica wydawała się być idealną na taką rozmowę, jaką planowała odbyć z przyjaciółką, tylko one i natura, raczej nie miałby im kto przeszkodzić. Zadowalało ją to - w końcu miała jej tyle do opowiedzenia, chciała wykorzystać ten moment, żeby wyjaśnić wszystkie niepokojące ją myśli.
Westchnęła ciężko. - Nie próżnowałam, wiele ostatnio się dzieje, niby to jedynie dwa miesiące, a wydarzyło się tak wiele..- nie mogła narzekać na stagnację. Niby nie brała udziału w żadnych wyprawach badawczych ostatnimi czasy, jak widać nie były jej one aż tak bardzo potrzebne. To, co działo się wokół dostarczało jej naprawdę wiele rozrywek, niekoniecznie takich, jakie lubiła najbardziej. - Nie byłam sama.. był ze mną jakiś mężczyzna, jednak go nie znałam. Uciekłam, mówił, że mam uciekać, nie wiem, czy on przeżył. Straciłam dwa zęby.. rozumiesz, nigdy w życiu czegoś takiego nie przeżyłam. Nawet nie wiesz, jak bałam się wrócić do domu, nie miałam jednak wyjścia.- na szczęście jej rodzina miała znajomości, zresztą ona również obracała się wśród różnych ludzi i znalazła kogoś kto był w stanie wyhodować jej zęby. - Wiem, że masz sporo na głowie, nie chciałam Cię niepokoić.- kontuzje fizyczne zostały już wyleczone, gorzej jednak było z jej stanem psychicznym. Ciągle rozmyślała o tym, co ją ostatnio spotkało. Nie do końca sobie z tym wszystkim radziła.
- O te wydarzenia, o moje zachowanie, o to, że nie jestem zainteresowana aranżowanym małżeństwem, mogłabym tak wymieniać do jutra.- chyba na wszystkich płaszczyznach nie do końca potrafiła się wpasować w wizje kuzyna na temat jej osoby. Wszystko robiła zupełnie przeciwnie do tego, czego oczekiwał. Nie zamierzała jednak uszczęśliwiać wszystkich wokół. Doszła do takiego momentu, w którym to swoje szczęście stawiała na pierwszym miejscu, może było to nieco egoistyczne..
- Poza tym wszystkim.. poznałam kogoś Ronjo, nie spodziewałam się, że kiedyś mnie to spotka. Pojawił się mężczyzna, który ogromnie zamieszał mi w głowie.- była chyba pierwszą osobą, której o tym wspomniała, nie wiedziała, czy dobrze robi. Jednak chciała dzisiaj zrzucić z siebie cały ciężar.
- O tym, wie tylko Anthony, sugerował mi, że nie jestem w stanie zadbać mu o swoje bezpieczeństwo, więc w złości mu o tym powiedziałam. Może nie powinnam?- sama już nie miała pojęcia, co było słuszne. - Na moich oczach jego towarzysze zostali straceni, nie jestem przyzwyczajona do takich widoków. Nie do końca sobie z tym radzę, codziennie wracam do tego w snach, najchętniej w ogóle bym nie spała..- nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego. Miała świadomość, że żyli w czasach, w których przemoc pojawiała się na każdym kroku, nie przywykła jednak jeszcze do tego.
- To chodźmy, może będziemy w stanie komuś pomóc, choć skoro mówisz, że minęło już sporo czasu..- warto jednak było mieć nadzieję. Może znajdą osoby, które posłały sowę, może będą w stanie im pomóc. Ruszyła w stronę lasu, który znajdował się nieco dalej, nigdy nie odmówiłaby pomocy, a list brzmiał dosyć dramatycznie.
Westchnęła ciężko. - Nie próżnowałam, wiele ostatnio się dzieje, niby to jedynie dwa miesiące, a wydarzyło się tak wiele..- nie mogła narzekać na stagnację. Niby nie brała udziału w żadnych wyprawach badawczych ostatnimi czasy, jak widać nie były jej one aż tak bardzo potrzebne. To, co działo się wokół dostarczało jej naprawdę wiele rozrywek, niekoniecznie takich, jakie lubiła najbardziej. - Nie byłam sama.. był ze mną jakiś mężczyzna, jednak go nie znałam. Uciekłam, mówił, że mam uciekać, nie wiem, czy on przeżył. Straciłam dwa zęby.. rozumiesz, nigdy w życiu czegoś takiego nie przeżyłam. Nawet nie wiesz, jak bałam się wrócić do domu, nie miałam jednak wyjścia.- na szczęście jej rodzina miała znajomości, zresztą ona również obracała się wśród różnych ludzi i znalazła kogoś kto był w stanie wyhodować jej zęby. - Wiem, że masz sporo na głowie, nie chciałam Cię niepokoić.- kontuzje fizyczne zostały już wyleczone, gorzej jednak było z jej stanem psychicznym. Ciągle rozmyślała o tym, co ją ostatnio spotkało. Nie do końca sobie z tym wszystkim radziła.
- O te wydarzenia, o moje zachowanie, o to, że nie jestem zainteresowana aranżowanym małżeństwem, mogłabym tak wymieniać do jutra.- chyba na wszystkich płaszczyznach nie do końca potrafiła się wpasować w wizje kuzyna na temat jej osoby. Wszystko robiła zupełnie przeciwnie do tego, czego oczekiwał. Nie zamierzała jednak uszczęśliwiać wszystkich wokół. Doszła do takiego momentu, w którym to swoje szczęście stawiała na pierwszym miejscu, może było to nieco egoistyczne..
- Poza tym wszystkim.. poznałam kogoś Ronjo, nie spodziewałam się, że kiedyś mnie to spotka. Pojawił się mężczyzna, który ogromnie zamieszał mi w głowie.- była chyba pierwszą osobą, której o tym wspomniała, nie wiedziała, czy dobrze robi. Jednak chciała dzisiaj zrzucić z siebie cały ciężar.
- O tym, wie tylko Anthony, sugerował mi, że nie jestem w stanie zadbać mu o swoje bezpieczeństwo, więc w złości mu o tym powiedziałam. Może nie powinnam?- sama już nie miała pojęcia, co było słuszne. - Na moich oczach jego towarzysze zostali straceni, nie jestem przyzwyczajona do takich widoków. Nie do końca sobie z tym radzę, codziennie wracam do tego w snach, najchętniej w ogóle bym nie spała..- nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego. Miała świadomość, że żyli w czasach, w których przemoc pojawiała się na każdym kroku, nie przywykła jednak jeszcze do tego.
- To chodźmy, może będziemy w stanie komuś pomóc, choć skoro mówisz, że minęło już sporo czasu..- warto jednak było mieć nadzieję. Może znajdą osoby, które posłały sowę, może będą w stanie im pomóc. Ruszyła w stronę lasu, który znajdował się nieco dalej, nigdy nie odmówiłaby pomocy, a list brzmiał dosyć dramatycznie.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W towarzystwie Prudence, Ronja spodziewała się wielu rzeczy, ale fakt, iż nie było nawet dane skończyć im rozmowy, zanim na horyzoncie pojawił się kolejny problem, wprawił ją w zaskoczenie. Macmillan nie powinna nigdy wahać się przed mówieniem jej o swoich troskach, tym bardziej gdy dotyczyły one życia i zdrowia przyjaciółki, o której Fancourt tak serdecznie myślała, toteż słysząc zmartwienia Prudence, przystanęła na moment w ich spacerze i wyciągnęła ku kobiecie dłoń w pocieszającym geście.
- Miejmy w takim razie nadzieję, że udało mu się wyjść z tego starcia cało. Nie wyobrażam sobie, jak bardzo musiała się bać i na Merlina, czy ktoś zapewnił ci opiekę medyczną względem obrażeń i tych straconych zębów? - Niepokój w głosie, chociaż opanowany, ewidentnie ukazywał jak bardzo Ronja przejęła się opowieścią blondynki i całą swoją uwagę skupiała na jej słowach. - Nigdy nie mam na głowie tyle, żeby nie znaleźć chwili, by ci pomóc, pamiętaj o tym zawsze. - Odparła stanowczo, ale z pocieszającym uśmiechem na ustach. Miała nadzieję, że we wszelkich kolejnych wypadkach Prudence nie będzie się wahać, a Fancourt będzie wtedy gotowa na wyciągnięcie w stronę przyjaciółki pomocnej dłoni. Nie skomentowała wypowiedzi na temat aranżowanego małżeństwa, mając w domyśle, jak bardzo musi być to drażliwy temat. Już od samej Ronji jako najstarszej pociechy z czystokrwistej rodziny wymagano pewnych zachowań, a co dopiero kobiety z tak poważanego rodu, jakim byli w Kornwalii Macmillanowie. - Och. - Wydała z siebie radośniejsze westchnienie, jednocześnie szykując się na zadanie kolejnego pytania. - Czy to ktoś, kogo mogę kojarzyć? Mam nadzieję, że zamieszał w pozytywnym słowa tego znaczeniu. - Dodała, śmiejąc się krótko. Ze wszystkich ludzi na pewno Prudence należało się szczęśliwe uczucie, odwzajemnione i spełnione.
- To poważne przeżycie, bardzo chętnie zaoferuję swoje wsparcie, jeśli tylko będziesz chciała dogłębniej o nim porozmawiać. Na poczekaniu dodam jedynie, że nic nie dzieje się bez powodu i każde wydarzenie może nas czegoś nauczyć, nawet najbardziej bolesne. - Myślami odpłynęła w stronę swojego nieobecnego brata, zaraz jednak ponownie skupiając się na ich otoczeniu.
Szły już dłuższy moment, stopniowo oddalając się od skalistego urwiska i zamiast tego, kierując kroki w stronę zalesionej części wybrzeża. Wreszcie, pośród marnie zalesionej polany, dało się dostrzec domostwo, a właściwie jego resztki, ulokowane w cieniu sosen. Dłoń czarnowłosej powędrowała do kieszeni i chwyciła za różdżkę, ale nie zamierzała jeszcze jej wyjąć. - To musi być tutaj. Dom rodziny tego chłopca, do którego miał dotrzeć list. Lepiej zachować czujność, nie wiadomo czy to nie pułapka. - Szmalcownicy, magiczna milicja, a nawet strażnicy panującego rodu, Norfolk nie należało do najbezpieczniejszych miejsc w Anglii, chociaż rozsądek kazał zauważyć, że właściwie żadne takowe nie było. Gdy obie kobiety dotarły do zgliszczy, ich oczom ukazało się ledwo tlące się palenisko, a przy nim siedząc w przygarbionej pozie starszy mężczyzna. Dalsza obserwacja pozwalała dostrzec prowizorycznie sklecony namiot, a w nim kobietę, zapewne żonę starca. - Och… To nie Matt. Nie Matt. Nasze kochane dziecko… - Wymamrotał nieznajomy, wyraźnie zasmucony widokiem czarownic. Ewidentnie nie byli magiczni, przeczyły temu ich stroje, oraz nikłe pozostałości po spalonym majątku.
- Czy to pan wysłał ten list? - Spytała Ronja, podchodząc nieco bliżej, drugą dłonią ukazując mokry pergamin.
Mężczyzna spojrzał na Prudence nieobecnym wzorkiem i zaraz potem wychrypiał w jej stronę. - Mój Mattie miał takie same oczy. Tak nam go brakuje… Do czego wróci? Wszystko spalone, nasze rodzinne gospodarstwo od pokoleń, nie ma tu nic. - Załkał chrapliwie. Stało się jasne, że kobiety będą musiały włożyć nieco wysiłku w pomoc małżeństwu. Fancourt przysunęła się na powrót do Macmillan.
- To mugole, ktoś musiał podpalić ich dom i zabić syna. Zapewne już nie wróci. - Wyszeptała, ledwie poruszając ustami, tak by nie wzbudzić podejrzeń staruszka. - Nie przetrwają przymrozków jeśli nie przekonamy ich do przeniesienia się gdzieś, ale… Znasz jakieś miejsce, gdzie mogliby przenocować? Coś w Kornwalii? Mogłabym spróbować zapewnić im schronienie w Derbyshire, ale to strzał w ciemno. - Uważne oczy uzdrowicielki lustrowały w czasie trwania rozmowy, leżącą na kocach kobietę, ewidentnie w złym stanie zdrowotnym. Starzec, usłyszał zaledwie urwyki tego co mówiła, ale kaszląc gwałtownie, zdołał słabo zaprotestować. - Nie, nie. To nasz rodzinny dom i moja żona… Jest bardzo chora… Och Mattie, gdzie jesteś. - Ronja ponownie spojrzała znacząco na Prudence. Nie chciała zaangażować przyjaciółki w pomocy bez jej zgody, zwłaszcza po wszystkich przeżyciach, o jakich przed chwilą opowiedziała, dodatkowe zagrożenie było ostatnim co Ronja życzyła blondynce.
- Miejmy w takim razie nadzieję, że udało mu się wyjść z tego starcia cało. Nie wyobrażam sobie, jak bardzo musiała się bać i na Merlina, czy ktoś zapewnił ci opiekę medyczną względem obrażeń i tych straconych zębów? - Niepokój w głosie, chociaż opanowany, ewidentnie ukazywał jak bardzo Ronja przejęła się opowieścią blondynki i całą swoją uwagę skupiała na jej słowach. - Nigdy nie mam na głowie tyle, żeby nie znaleźć chwili, by ci pomóc, pamiętaj o tym zawsze. - Odparła stanowczo, ale z pocieszającym uśmiechem na ustach. Miała nadzieję, że we wszelkich kolejnych wypadkach Prudence nie będzie się wahać, a Fancourt będzie wtedy gotowa na wyciągnięcie w stronę przyjaciółki pomocnej dłoni. Nie skomentowała wypowiedzi na temat aranżowanego małżeństwa, mając w domyśle, jak bardzo musi być to drażliwy temat. Już od samej Ronji jako najstarszej pociechy z czystokrwistej rodziny wymagano pewnych zachowań, a co dopiero kobiety z tak poważanego rodu, jakim byli w Kornwalii Macmillanowie. - Och. - Wydała z siebie radośniejsze westchnienie, jednocześnie szykując się na zadanie kolejnego pytania. - Czy to ktoś, kogo mogę kojarzyć? Mam nadzieję, że zamieszał w pozytywnym słowa tego znaczeniu. - Dodała, śmiejąc się krótko. Ze wszystkich ludzi na pewno Prudence należało się szczęśliwe uczucie, odwzajemnione i spełnione.
- To poważne przeżycie, bardzo chętnie zaoferuję swoje wsparcie, jeśli tylko będziesz chciała dogłębniej o nim porozmawiać. Na poczekaniu dodam jedynie, że nic nie dzieje się bez powodu i każde wydarzenie może nas czegoś nauczyć, nawet najbardziej bolesne. - Myślami odpłynęła w stronę swojego nieobecnego brata, zaraz jednak ponownie skupiając się na ich otoczeniu.
Szły już dłuższy moment, stopniowo oddalając się od skalistego urwiska i zamiast tego, kierując kroki w stronę zalesionej części wybrzeża. Wreszcie, pośród marnie zalesionej polany, dało się dostrzec domostwo, a właściwie jego resztki, ulokowane w cieniu sosen. Dłoń czarnowłosej powędrowała do kieszeni i chwyciła za różdżkę, ale nie zamierzała jeszcze jej wyjąć. - To musi być tutaj. Dom rodziny tego chłopca, do którego miał dotrzeć list. Lepiej zachować czujność, nie wiadomo czy to nie pułapka. - Szmalcownicy, magiczna milicja, a nawet strażnicy panującego rodu, Norfolk nie należało do najbezpieczniejszych miejsc w Anglii, chociaż rozsądek kazał zauważyć, że właściwie żadne takowe nie było. Gdy obie kobiety dotarły do zgliszczy, ich oczom ukazało się ledwo tlące się palenisko, a przy nim siedząc w przygarbionej pozie starszy mężczyzna. Dalsza obserwacja pozwalała dostrzec prowizorycznie sklecony namiot, a w nim kobietę, zapewne żonę starca. - Och… To nie Matt. Nie Matt. Nasze kochane dziecko… - Wymamrotał nieznajomy, wyraźnie zasmucony widokiem czarownic. Ewidentnie nie byli magiczni, przeczyły temu ich stroje, oraz nikłe pozostałości po spalonym majątku.
- Czy to pan wysłał ten list? - Spytała Ronja, podchodząc nieco bliżej, drugą dłonią ukazując mokry pergamin.
Mężczyzna spojrzał na Prudence nieobecnym wzorkiem i zaraz potem wychrypiał w jej stronę. - Mój Mattie miał takie same oczy. Tak nam go brakuje… Do czego wróci? Wszystko spalone, nasze rodzinne gospodarstwo od pokoleń, nie ma tu nic. - Załkał chrapliwie. Stało się jasne, że kobiety będą musiały włożyć nieco wysiłku w pomoc małżeństwu. Fancourt przysunęła się na powrót do Macmillan.
- To mugole, ktoś musiał podpalić ich dom i zabić syna. Zapewne już nie wróci. - Wyszeptała, ledwie poruszając ustami, tak by nie wzbudzić podejrzeń staruszka. - Nie przetrwają przymrozków jeśli nie przekonamy ich do przeniesienia się gdzieś, ale… Znasz jakieś miejsce, gdzie mogliby przenocować? Coś w Kornwalii? Mogłabym spróbować zapewnić im schronienie w Derbyshire, ale to strzał w ciemno. - Uważne oczy uzdrowicielki lustrowały w czasie trwania rozmowy, leżącą na kocach kobietę, ewidentnie w złym stanie zdrowotnym. Starzec, usłyszał zaledwie urwyki tego co mówiła, ale kaszląc gwałtownie, zdołał słabo zaprotestować. - Nie, nie. To nasz rodzinny dom i moja żona… Jest bardzo chora… Och Mattie, gdzie jesteś. - Ronja ponownie spojrzała znacząco na Prudence. Nie chciała zaangażować przyjaciółki w pomocy bez jej zgody, zwłaszcza po wszystkich przeżyciach, o jakich przed chwilą opowiedziała, dodatkowe zagrożenie było ostatnim co Ronja życzyła blondynce.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cóż, nie było to niczym nowym. Macmillan przyciągała do siebie wszystkie nieszczęścia niczym światło ćmy. Miała w sobie coś takiego.. pogodziła się już właściwie z tą umiejętnością. Czyż nie było to trochę jak jakieś supermoce, których nikt inny nie posiadał? Prue nie znosiła mówić o tym, co ją trapiło. Wolała to przemilczeć, wszak zawsze jakoś sobie radziła. Ostatnio jednak tyle emocji się w niej nagromadziło, że musiała je z siebie wyrzucić, każdy miał czasem taki moment, że było tego po prostu zbyt wiele.
- Tak, najgorsze jest to, że zupełnie nie wiem kto to był. Widziałam go wtedy pierwszy raz, a chciałabym się upewnić, że faktycznie nic mu nie jest. W końcu pomógł mi, gdyby nie on, pewnie bym nie przeżyła tego starcia.- chciała podziękować mężczyźnie, który walczył z nią różdżka w różdżkę z olbrzymem. Niestety, nie wiedziała kim był. Może jeszcze będzie jej dane go spotkać, o ile właściwie udało mu się przeżyć. - Opieka medyczna zawsze się jakaś znajdzie, moja kuzynka się mną zajęła, na pewno nie jest tak uzdolniona, jak Ty, jednak mi to wystarczyło, bo jak widać wróciłam do dawnego stanu.- Uśmiechnęła się do przyjaciółki. W końcu to wszystko już było za nią, nie musiała teraz do tego wracać. Jakoś się wylizała, jak zawsze.
- Dobrze, następnym razem będę się z Tobą kontaktować, choć wolałabym, aby nie było następnego razu.- odparła nieco zachrypniętym głosem. Schowała dłonie głęboko w płaszczu, wiatr bowiem powodował, że było naprawdę chłodno. Może faktycznie nie powinna milczeć na wszystkie tematy, w końcu były przyjaciółkami, wiedziała, że może liczyć na Ronję, nie powinna bać się zwracać o pomoc. Jednak Prudence tak już miała, że nie chciała się narzucać, nikomu, nigdy. Nie lubiła być problemem.
Zauważyła reakcję Ronji na jej kolejne słowa. Nieco się zmieszała, nie przywykła bowiem do rozmów na takie tematy. - Em, czy znasz nie mam pojęcia. Możliwe? Ma na imię Gabriel, właściwie zbyt wiele o nim nie wiem, widzieliśmy się jak dotąd dopiero dwa razy, jednak wymieniamy sporo korespondencji. Czy Twoim zdaniem jest to gł€pie? Jak można stwierdzić, że się coś do kogoś czuje po tak krótkim czasie. Muszę jednak przyznać, że nie potrafię przestać o nim myśleć, wiesz, chyba zupełnie zwariowałam.- mówiła szybko, widać było, że się stresuje. Typowe dla niej bowiem było wpadanie w słowotok, gdy czuła się nieswojo.
- Myślę, że kiedyś będę gotowa, aby o tym porozmawiać. Chyba jednak jeszcze nie teraz.- westchnęła ciężko, trochę ją to wszystko przerosło. Dobrze jednak wiedzieć, że ma w swoim otoczeniu kogoś, do kogo będzie mogła przyjść, gdy będzie gotowa.
Szły przed siebie, aż trafiły w okolicę lasu. Może uda się im dzisiaj komuś pomóc? Dobrze by było, panna Macmillan potrzebowała jakichś pozytywnych bodźców w sowim życiu. - Faktycznie, chyba dotarłyśmy na miejsce, wchodzimy do środka?- nie czekała specjalnie długo na odpowiedź przyjaciółki, była pewna, że chce tam zajrzeć. Ciekawiło ja, czy zastaną kogoś w środku. Zacisnęła mocno rękę na różdżce, była gotowa bronić się w każdym momencie, gdyby to wszystko okazało się zasadzką.
Kiedy zobaczyła prowizoryczny namiot i palenisko opuściła rękę z różdżki. Zdecydowanie nie była jej już potrzebna. Nie spodziewała się bowiem, że mogliby je zaatakować. Słuchała uważnie, co Ronja ma jej do powiedzenia, przysunęła się do niej, aby przypadkiem nie powiedzieć nazbyt głośno. - Nie są magiczni, masz rację. Musimy im pomóc. Spójrz tylko w jakich warunkach żyją. - była przerażona tym, co tutaj zastała. Nie wyobrażała sobie, że zostawią tych ludzi w potrzebie. Musiały zareagować. - Można ich zabrać do Kornwalii, nie mam pomysłu gdzie, na pewno ich tu jednak nie zostawimy. Podpytam Anthony'ego, może on zna jakieś miejsca.- zauważyła, że starzec się odezwał. Nie chcieli się stąd ruszać. - Może pomóżmy im z tym domem, zorganizujmy jedzenie, jest ich dwójka, nie potrzebują wiele.- pomysły zaczynały jej się kończyć, wiedziała jedynie tyle, że nie zostawi ich na pastwie losu.
- Tak, najgorsze jest to, że zupełnie nie wiem kto to był. Widziałam go wtedy pierwszy raz, a chciałabym się upewnić, że faktycznie nic mu nie jest. W końcu pomógł mi, gdyby nie on, pewnie bym nie przeżyła tego starcia.- chciała podziękować mężczyźnie, który walczył z nią różdżka w różdżkę z olbrzymem. Niestety, nie wiedziała kim był. Może jeszcze będzie jej dane go spotkać, o ile właściwie udało mu się przeżyć. - Opieka medyczna zawsze się jakaś znajdzie, moja kuzynka się mną zajęła, na pewno nie jest tak uzdolniona, jak Ty, jednak mi to wystarczyło, bo jak widać wróciłam do dawnego stanu.- Uśmiechnęła się do przyjaciółki. W końcu to wszystko już było za nią, nie musiała teraz do tego wracać. Jakoś się wylizała, jak zawsze.
- Dobrze, następnym razem będę się z Tobą kontaktować, choć wolałabym, aby nie było następnego razu.- odparła nieco zachrypniętym głosem. Schowała dłonie głęboko w płaszczu, wiatr bowiem powodował, że było naprawdę chłodno. Może faktycznie nie powinna milczeć na wszystkie tematy, w końcu były przyjaciółkami, wiedziała, że może liczyć na Ronję, nie powinna bać się zwracać o pomoc. Jednak Prudence tak już miała, że nie chciała się narzucać, nikomu, nigdy. Nie lubiła być problemem.
Zauważyła reakcję Ronji na jej kolejne słowa. Nieco się zmieszała, nie przywykła bowiem do rozmów na takie tematy. - Em, czy znasz nie mam pojęcia. Możliwe? Ma na imię Gabriel, właściwie zbyt wiele o nim nie wiem, widzieliśmy się jak dotąd dopiero dwa razy, jednak wymieniamy sporo korespondencji. Czy Twoim zdaniem jest to gł€pie? Jak można stwierdzić, że się coś do kogoś czuje po tak krótkim czasie. Muszę jednak przyznać, że nie potrafię przestać o nim myśleć, wiesz, chyba zupełnie zwariowałam.- mówiła szybko, widać było, że się stresuje. Typowe dla niej bowiem było wpadanie w słowotok, gdy czuła się nieswojo.
- Myślę, że kiedyś będę gotowa, aby o tym porozmawiać. Chyba jednak jeszcze nie teraz.- westchnęła ciężko, trochę ją to wszystko przerosło. Dobrze jednak wiedzieć, że ma w swoim otoczeniu kogoś, do kogo będzie mogła przyjść, gdy będzie gotowa.
Szły przed siebie, aż trafiły w okolicę lasu. Może uda się im dzisiaj komuś pomóc? Dobrze by było, panna Macmillan potrzebowała jakichś pozytywnych bodźców w sowim życiu. - Faktycznie, chyba dotarłyśmy na miejsce, wchodzimy do środka?- nie czekała specjalnie długo na odpowiedź przyjaciółki, była pewna, że chce tam zajrzeć. Ciekawiło ja, czy zastaną kogoś w środku. Zacisnęła mocno rękę na różdżce, była gotowa bronić się w każdym momencie, gdyby to wszystko okazało się zasadzką.
Kiedy zobaczyła prowizoryczny namiot i palenisko opuściła rękę z różdżki. Zdecydowanie nie była jej już potrzebna. Nie spodziewała się bowiem, że mogliby je zaatakować. Słuchała uważnie, co Ronja ma jej do powiedzenia, przysunęła się do niej, aby przypadkiem nie powiedzieć nazbyt głośno. - Nie są magiczni, masz rację. Musimy im pomóc. Spójrz tylko w jakich warunkach żyją. - była przerażona tym, co tutaj zastała. Nie wyobrażała sobie, że zostawią tych ludzi w potrzebie. Musiały zareagować. - Można ich zabrać do Kornwalii, nie mam pomysłu gdzie, na pewno ich tu jednak nie zostawimy. Podpytam Anthony'ego, może on zna jakieś miejsca.- zauważyła, że starzec się odezwał. Nie chcieli się stąd ruszać. - Może pomóżmy im z tym domem, zorganizujmy jedzenie, jest ich dwójka, nie potrzebują wiele.- pomysły zaczynały jej się kończyć, wiedziała jedynie tyle, że nie zostawi ich na pastwie losu.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skoro minione wydarzenia miały zostawić za sobą, Ronja uśmiechnęła się jedynie na potweirdzenie słów przyjaciółki i pokiwała głową. — Doskonale, zawsze pamiętaj, że jestem gotowa ci pomóc. — Umysł podsuwał oczywiste skojarzenia, ale rozsądek podpowiadał, że szansa na ich prawdziwość nie jest zbyt wielka. Martwiło ją jak niewiele wie Prudence o rzekomym mężczyźnie, w końcu obecne czasy nie ułatwiały znajdywanie nowych znajomości, a tym bardziej kontynuowanie ich na dłużej. Ze słów Macmillan wynikało również, że nie chodziło o arystokratę sprzyjającemu ich rodzinie, a wręcz przeciwnie, kogoś o całkowicie innym statusie.
— Oczywiście, że nie. — Odparła, sama mając w pamięci dawno już wysłane listy do Atticusa. Jedyny Gabriel, jakiego znała nosił nazwisko Tonks i szanse na to, że spotkał Prudence przypadkiem były nikłe… Ale nigdy równe zeru, przypomniała sobie. — Zauroczenie, czy miłość, jest jednym z nielicznych uczuć, na którego nie mamy żadnego lub zaledwie znikomy wpływ. To nie wariactwo, kiedy spotkana osoba wydaje się dla nas właściwa, to początki czegoś, co może, ale oczywiście nie musi, rozwinąć się w zakochanie. — Dodała z nutą pokrzepienia w głosie. — A o tamtej sprawie możemy porozmawiać kiedy będziesz gotowa, bez pośpiechu.
Sytuacja rodziny mugoli, którą zdołały odnaleźć, nie wyglądała dobrze. Fancourt wysłuchawszy słów blondynki, zbliżyła się do prowizorycznego namiotu, zachowując wciąż ostrożność.
— Jestem medykiem, mogę pomóc pańskiej żonie, ale te warunki, one nie nadają się do funkcjonowania dla kogoś w takim stanie. — Zaczęła spokojnym głosem, spoglądając pewnie na starszą kobietę i lustrując ją od stóp do głów. — Mogę się przyjrzeć jej obrażeniom, jednak profesjonalną pomoc znajdziemy gdzieś indziej. Wspólnie. — Kontynuowała, dochodząc wreszcie na odległość wyciągnięcia dłoni do staruszka. — Ale… Ale gdzie my mamy się podziać? To nasz dobytek, tyle z niego zostało. I co jeśli Mattie wróci? Nasz kochany syn. — Zachlipiał mugol, ocierając wierzchem pomarszczonej dłoni łzę, która stoczyła się po umorusanym policzku. Ronja kiwnęła dłonią na Prudence, by ta wspomogła ją w zebraniu rzeczy pary, jednocześnie nie przerywając swojego dialogu, w celu wytłumaczenia sytuacji mężczyźnie, ale też, uspokojenia jego zszarganych nerwów. — Moja przyjaciółka i ja jesteśmy wam w stanie pomóc. Zapewnić schronienie daleko stąd gdzie nikt nie zrobi wam krzywdy, w Kornwalii. Tam będziecie bezpieczni i mieć możliwość skontaktowania się z synem, zadbamy o to. — Przekonywała ich dalej, ostrożnie pakując rozłożone tobołki. Mężczyzna zadawał się nie zauważać jej dyskretnych prób pomocy, albo pogodził się już z rozwiązaniem, jakie oferowały. — Moja żona, Janice… Czy ona to przeżyje? I naprawdę możecie pomóc odnaleźć Matthiego? — Dopytał z cieniem wątpliwości, ale też nadziei w głosie, przerzucając swój wzrok z jednej czarownicy na drugą.
— Oczywiście, że nie. — Odparła, sama mając w pamięci dawno już wysłane listy do Atticusa. Jedyny Gabriel, jakiego znała nosił nazwisko Tonks i szanse na to, że spotkał Prudence przypadkiem były nikłe… Ale nigdy równe zeru, przypomniała sobie. — Zauroczenie, czy miłość, jest jednym z nielicznych uczuć, na którego nie mamy żadnego lub zaledwie znikomy wpływ. To nie wariactwo, kiedy spotkana osoba wydaje się dla nas właściwa, to początki czegoś, co może, ale oczywiście nie musi, rozwinąć się w zakochanie. — Dodała z nutą pokrzepienia w głosie. — A o tamtej sprawie możemy porozmawiać kiedy będziesz gotowa, bez pośpiechu.
Sytuacja rodziny mugoli, którą zdołały odnaleźć, nie wyglądała dobrze. Fancourt wysłuchawszy słów blondynki, zbliżyła się do prowizorycznego namiotu, zachowując wciąż ostrożność.
— Jestem medykiem, mogę pomóc pańskiej żonie, ale te warunki, one nie nadają się do funkcjonowania dla kogoś w takim stanie. — Zaczęła spokojnym głosem, spoglądając pewnie na starszą kobietę i lustrując ją od stóp do głów. — Mogę się przyjrzeć jej obrażeniom, jednak profesjonalną pomoc znajdziemy gdzieś indziej. Wspólnie. — Kontynuowała, dochodząc wreszcie na odległość wyciągnięcia dłoni do staruszka. — Ale… Ale gdzie my mamy się podziać? To nasz dobytek, tyle z niego zostało. I co jeśli Mattie wróci? Nasz kochany syn. — Zachlipiał mugol, ocierając wierzchem pomarszczonej dłoni łzę, która stoczyła się po umorusanym policzku. Ronja kiwnęła dłonią na Prudence, by ta wspomogła ją w zebraniu rzeczy pary, jednocześnie nie przerywając swojego dialogu, w celu wytłumaczenia sytuacji mężczyźnie, ale też, uspokojenia jego zszarganych nerwów. — Moja przyjaciółka i ja jesteśmy wam w stanie pomóc. Zapewnić schronienie daleko stąd gdzie nikt nie zrobi wam krzywdy, w Kornwalii. Tam będziecie bezpieczni i mieć możliwość skontaktowania się z synem, zadbamy o to. — Przekonywała ich dalej, ostrożnie pakując rozłożone tobołki. Mężczyzna zadawał się nie zauważać jej dyskretnych prób pomocy, albo pogodził się już z rozwiązaniem, jakie oferowały. — Moja żona, Janice… Czy ona to przeżyje? I naprawdę możecie pomóc odnaleźć Matthiego? — Dopytał z cieniem wątpliwości, ale też nadziei w głosie, przerzucając swój wzrok z jednej czarownicy na drugą.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Miej świadomość, że ja też zawsze jestem obok. Mam wrażenie, że ostatnio nieco się zamykasz, jakbyś nie chciała się dzielić ze mną wszystkim, co Cię spotyka.- westchnęła ciężko. Wydawało jej się, że się od siebie odsunęły. Nie miała pojęcia czym do końca było to spowodowane. Może nie powinny? Wiadomo, jak wyglądała sytuacja wokół nich, nie powinny jednak odcinać się od przyjaciół. Samotność nikomu nie służyła, wręcz jeszcze bardziej powinny się ze sobą dzielić swoimi problemami..
- Nie wiem Ronjo, nie znałam wcześniej takiego uczucia, wydaje mi się to być po prostu głupie. Sama wiesz, co dzieje się wokół. To nie czas na zajmowanie się takimi durnotami, tym bardziej, że przez całe swoje życie jakoś mogłam sobie poradzić bez tego. Teraz jednak nie potrafię, moje myśli ciągle zmierzają w jednym kierunku, nie potrafię się skupić, choćbym ogromnie chciała.. nie przywykłam do czegoś takiego. Nie umiem sobie z tym radzić, nie sądziłam, że kiedyś spotka mnie coś tak intensywnego.. Niczym obsesja.- odetchnęła z ulgą. Podzieliła się wreszcie z kimś tym, co ostatnio ogromnie ją męczyło. Kamień nieco spadł jej z serca i czuła się trochę lżej.
Macmillan dotrzymywała kroku przyjaciółce. Skoro już zdecydowały się podejść bliżej mugoli, nie miały innego wyjścia, jak ich wesprzeć. Tym bardziej, że one dwie nie odmówiły by nikomu. Miały dobre serca, zawsze gotowe do pomocy. Przyglądała się Ronji, kiedy ta odezwała się do ludzi w namiocie. Mówiła tak spokojnym głosem, że nie dało się jej nie zaufać, podziwiała przyjaciółkę za ten spokój, była jej zupełnym przeciwieństwem. - Możemy udać się do Kornwalii, tam na pewno będziemy w stanie coś poradzić na to wszystko. Mamy środki, proszę tylko pozwolić sobie pomóc.- nie zamierzała pozwolić im tu zostać. Nie miały za bardzo możliwości, aby w tym momencie jakoś zaradzić ich problemom. Dużo łatwiejsze wydawało się jej zabranie ich w jej rodzinne strony, tam mogła im zapewnić pomoc. - Możemy zostawić informację dla waszego syna, na wiosnę Was tu przetransportujemy, nie możecie jednak spędzić tutaj zimy.- ona już podjęła decyzję, że nie pozwoli im tu zostać. - Obiecuję, że zrobię wszystko, co mogę, żeby znaleźć Waszego syna, jeśli trzeba będzie poruszę niebo i ziemię. - odparła jeszcze do mężczyzny.
- Nie wiem Ronjo, nie znałam wcześniej takiego uczucia, wydaje mi się to być po prostu głupie. Sama wiesz, co dzieje się wokół. To nie czas na zajmowanie się takimi durnotami, tym bardziej, że przez całe swoje życie jakoś mogłam sobie poradzić bez tego. Teraz jednak nie potrafię, moje myśli ciągle zmierzają w jednym kierunku, nie potrafię się skupić, choćbym ogromnie chciała.. nie przywykłam do czegoś takiego. Nie umiem sobie z tym radzić, nie sądziłam, że kiedyś spotka mnie coś tak intensywnego.. Niczym obsesja.- odetchnęła z ulgą. Podzieliła się wreszcie z kimś tym, co ostatnio ogromnie ją męczyło. Kamień nieco spadł jej z serca i czuła się trochę lżej.
Macmillan dotrzymywała kroku przyjaciółce. Skoro już zdecydowały się podejść bliżej mugoli, nie miały innego wyjścia, jak ich wesprzeć. Tym bardziej, że one dwie nie odmówiły by nikomu. Miały dobre serca, zawsze gotowe do pomocy. Przyglądała się Ronji, kiedy ta odezwała się do ludzi w namiocie. Mówiła tak spokojnym głosem, że nie dało się jej nie zaufać, podziwiała przyjaciółkę za ten spokój, była jej zupełnym przeciwieństwem. - Możemy udać się do Kornwalii, tam na pewno będziemy w stanie coś poradzić na to wszystko. Mamy środki, proszę tylko pozwolić sobie pomóc.- nie zamierzała pozwolić im tu zostać. Nie miały za bardzo możliwości, aby w tym momencie jakoś zaradzić ich problemom. Dużo łatwiejsze wydawało się jej zabranie ich w jej rodzinne strony, tam mogła im zapewnić pomoc. - Możemy zostawić informację dla waszego syna, na wiosnę Was tu przetransportujemy, nie możecie jednak spędzić tutaj zimy.- ona już podjęła decyzję, że nie pozwoli im tu zostać. - Obiecuję, że zrobię wszystko, co mogę, żeby znaleźć Waszego syna, jeśli trzeba będzie poruszę niebo i ziemię. - odparła jeszcze do mężczyzny.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miej świadomość. Tak łatwo szła do przodu sama, nie zastanawiając się już, czy jej krokom towarzyszą czyjeś inne. Nie miała wyrzutów o własną samotność, odnajdywała się w niej dobrze, komfortowo i pewnie. Poleganie na samej sobie było czymś, co znała już od dawna, ale nigdy nie przypuszczała, że stanie się “zbyt wygodne”. - Dziękuję. - Odparła, bo czasami wystarczyły najprostsze słowa. Za to, że mogły stać z Prudence razem i mimo okoliczności próbować zdziałać wśród nich jak najwięcej. Ostrożnie wysłuchała słów przyjaciółki, jednocześnie zabawiając rozmową starsze małżeństwo, gdy pomagały pakować ich rzeczy. - Słowo obsesja nie brzmi dobrze. - Zmarszczyła brwi w przelotnym niepokoju, ale po chwili kąciki ust uniosły się nieznacznie. - To nie twoja wina, że jesteś zakochana. Wiem, że wydaje się, jakby wszystko przeczyło powstawaniu takich uczuć. Czasy, wydarzenia, problemy, jakie przejmuje nasza głowa. Ale każdy zasługuje na miłość, niezależnie od okoliczności. - Przygryzła wargę, podając dłonie starcowi, by łatwiej było mu wstać z miejsca. Szewc bez butów chodzi. Sama nie mogła odpowiedzieć, na kpiąco zadane przez umysł pytanie. Skoro wiedziała, jakie to uczucie kochać, dlaczego tak długo pozostawała niekochana? Przez brata, przez dawnego przyjaciela, może nawet przez samą siebie. Jak na zawołanie, po kręgosłupie przebiegło nieprzyjemne spięcie mięśni, a chwilę potem odczuła ucisk w dolnych kręgach. Zacisnęła palce w pięści, zatrzymując oddech w płucach. Starała się przy tym brzmieć naturalnie i nie pozwolić, by uwaga Macmillan spoczęła na jej chwilowej niedyspozycji. Dotyk Meduzy, która łapczywie zaciskała się na jej szyi.
Spakowawszy dobytek pary, Ronja na odwrocie znalezionego listu umieściła krótką wiadomość, informującą o bezpieczeństwie starszego małżeństwa. Nie podała przy tym konkretnych współrzędnych, zamiast tego zachęcając ewentualnie znalezionego syna do kontaktu w najbliższej wiosce.
- Dobrze, spróbujmy ich tam przetransportować. - Zgodziła się na tę ewentualność, w duchu dziękując za niezmierną łaskawość rodu kornwalijskiej szlachty. W tych czasach wielu nie stać było na takie akty pomocy. Spoglądając kątem oka na Prudence pocieszającą dwójkę nieznajomych, wreszcie przygotowała wszystko do podróży i kiedy para ruszyła powolnym krokiem do przodu, sama zerknęła na przyjaciółkę, a następnie podeszła bliżej, kładąc dłoń na ramieniu blondynki.
- Jest w tobie wiele współczucia i empatii, ale dla dobra własnego poczucia winy, nie warto składać obietnic, których zrealizowania nie jesteśmy pewni. - Zagaiła cicho, zastanawiając się, jakie są realne szanse na znalezienie zaginionego syna. Zima nadchodziła, gorsza niż zwykle, ale w końcu nadzieja miała umierać ostatnia.
|zt.
Spakowawszy dobytek pary, Ronja na odwrocie znalezionego listu umieściła krótką wiadomość, informującą o bezpieczeństwie starszego małżeństwa. Nie podała przy tym konkretnych współrzędnych, zamiast tego zachęcając ewentualnie znalezionego syna do kontaktu w najbliższej wiosce.
- Dobrze, spróbujmy ich tam przetransportować. - Zgodziła się na tę ewentualność, w duchu dziękując za niezmierną łaskawość rodu kornwalijskiej szlachty. W tych czasach wielu nie stać było na takie akty pomocy. Spoglądając kątem oka na Prudence pocieszającą dwójkę nieznajomych, wreszcie przygotowała wszystko do podróży i kiedy para ruszyła powolnym krokiem do przodu, sama zerknęła na przyjaciółkę, a następnie podeszła bliżej, kładąc dłoń na ramieniu blondynki.
- Jest w tobie wiele współczucia i empatii, ale dla dobra własnego poczucia winy, nie warto składać obietnic, których zrealizowania nie jesteśmy pewni. - Zagaiła cicho, zastanawiając się, jakie są realne szanse na znalezienie zaginionego syna. Zima nadchodziła, gorsza niż zwykle, ale w końcu nadzieja miała umierać ostatnia.
|zt.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 25 marca
Noc była prawie bezwietrzna.
Szalona Selma unosiła się w bezruchu u wybrzeży Hunstanton, ukryta strategicznie za zakrzywiającymi się na wschód klifami; schowana w zagłębionej w lądzie zatoczce, zupełnie niewidoczna dla statków przepływających wzdłuż angielskiej linii brzegowej. Manannan widział ją z góry – mimo opuszczonych żagli i pogrążonego w ciemnościach pokładu, sokolim wzrokiem był w stanie wypatrzeć charakterystyczny błysk metalowych części olinowania, od czasu do czasu dostrzegając też ledwie zauważalny przemarsz patrolującej pokład załogi. Wiedział, że mimo późnej pory, pływający pod jego rozkazami żeglarze pozostawali czujni; gotowi na błyskawiczne rozwinięcie ciemnogranatowych żagli i wypłynięcie na otwarte morze – prosto ku nadpływającemu okrętowi, którego kapitan jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że właśnie prowadził swoich ludzi w zasadzkę.
Zasadzkę starannie zaplanowaną; o tym, że zmierzający ku wybrzeżom Norwegii Pogromca Wiatrów miał skrywać pod pokładem specjalny ładunek, Manannan dowiedział się kilka dni wcześniej – od jednego ze znajomych, obracających się w porcie handlarzy. Według jego relacji, od paru nocy za burtą zakotwiczonego w Cromer statku znikali kolejni pasażerowie, przychodząc w grupach po dwie-trzy osoby, niosąc ze sobą torby i pakunki – mimo że okrętowy manifest przedłożony zarządcy portu nie zakładał przewożenia ładunku ludzkiego, nie licząc rzecz jasna samej załogi. Zlecone przez zarządcę przeszukanie ładowni nie wykazało uchybień, kimkolwiek był przemytnik (czy zaangażowany w zorganizowanie ucieczki był sam kapitan?) – działał wyjątkowo sprawnie, parę godzin temu odbijając wreszcie od brzegu i obierając kurs na północ.
Manannan, wciąż pozostając pod animagiczną postacią sokoła, obniżył lot, żeby – skryty na tle nocnego, zachmurzonego nieba – przelecieć tuż ponad Pogromcą, uważnym spojrzeniem śledząc, co działo się na pokładzie. Statek płynął powoli, oświetlony pojedynczymi, kołyszącymi się nieznacznie lampami, w których świetle dostrzec można było pojedyncze sylwetki marynarzy. Było ich niewielu – reszta musiała znajdować się niżej, najwidoczniej udawszy się już na spoczynek. Żaden z mężczyzn nie podniósł głowy, gdy ponad masztami przemknął sokół, żaden nie widział więc, że ptak zaraz potem zawrócił – wykonując ostry łuk i obierając kierunek przeciwny, żeby chwilę później zniknąć za naturalną barierą tworzoną przez zanurzające się w morzu klify.
Wylądował na pokładzie Szalonej Selmy, powracając do ludzkiej postaci tuż ponad drewnianymi deskami – lądując pewnie na nogach, przyzwyczajony do charakterystycznego kołysania na tyle, że ledwie je zauważał. Rozejrzał się, bez trudu dostrzegając stojącego przy sterburcie pierwszego; ruszył w jego kierunku, po drodze odbierając od jednego z żeglarzy swój kapelusz, który płynnym ruchem nałożył na głowę. – Rozwinąć żagle. Dopłyną tu za piętnaście minut, musimy wyjść im na spotkanie – polecił, nie zatrzymując się – przystając dopiero przy drugim z mężczyzn. – Wszystko jest gotowe? – zapytał. W panującej dookoła ciszy jego głos zdawał się nieść głośnym echem, choć Manannan był pewien, że usłyszeć był go w stanie jedynie spoglądający w morze czarodziej. Odetchnął głęboko, napawając się ostatnimi chwilami ciszy przed burzą – wiedząc, że za moment przestrzeń wypełni się hukiem i krzykami.
– Aye. Działa są przygotowane, zaatakują na twój rozkaz – przytaknął pierwszy, kiwając krótko głową w stronę Traversa. Manannan podciągnął wyżej kącik ust, słysząc, jak za jego plecami zaczynają uwijać się marynarze; zatrzeszczały liny, podczas gdy ciemnogranatowe żagle zaczęły się opuszczać z głośnym szelestem szorstkiego materiału, łapiąc pierwsze podmuchy ledwie wyczuwalnego wiatru. Pokład poruszył się, a przestrzeń wypełnił szmer poruszonej wody; ściana klifu zaczęła się przesuwać, póki co powoli – z każdą chwilą nabierając na prędkości.
– Musimy poczekać na odpowiedni moment – nie strzelajcie, dopóki ich dziób nie znajdzie się bezpośrednio na naszej sterburcie – przypomniał, choć zapewne nie musiał; wszyscy znali plan, zdając sobie też sprawę, że było to ustawienie, które uniemożliwiało wrogiemu okrętowi kontratak. Żeby uderzyć, Pogromca Wiatrów musiałby wykonać ryzykowny manewr obrócenia się o dziewięćdziesiąt stopni, tak, by zwrócić się w ich stronę bakburtą – Manannan zadbał jednak, by załoga nie miała na to czasu. Ukrycie Szalonej Selmy za klifem miało znaczenie strategiczne – wypływając zza bariery, miała znaleźć się na tyle blisko drugiego ze statków, żeby za późno było na ewentualną reakcję. – Powoli – powiedział, z ekscytacją tańczącą już między głoskami; wychylił się, zaciskając palce na nadburciu, z wstrzymanym oddechem wypatrując momentu, gdy ich dziób zrówna się z krawędzią ostatniego klifu, wyminie go, gdy Selma wypłynie z zatoki na pełne morze. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, był tam – płynął prosto na nich, białe żagle i powiewająca na wietrze bandera, migoczące w ciemności światła lamp. Czy stojący na bocianim gnieździe wartownik już ich dostrzegł? Nic na to nie wskazywało, na pokładzie nie podniesiono alarmu. Manannan uniósł rękę, napięcie panujące wśród załogi było doskonale wyczuwalne. – Jeszcze nie – powiedział, drugą dłoń wsuwając do kieszeni, palce zaciskając na małym, metalowym przedmiocie przypominającym zapalniczkę; wygaszaczu, którego kilkanaście minut wcześniej użył, żeby zebrać światło ze wszystkich okrętowych lamp, pogrążając Szaloną Selmę w ciemnościach. Wkrótce miała rozbłysnąć ponownie – gdy już ciszę rozerwie pierwsza salwa z magicznych działek, a dalsze ukrywanie swojej obecności przestanie mieć sens.
Jeszcze jeden oddech, jeden podmuch wiatru. – Teraz – ognia! – krzyknął – i było to ostatnie, co zdołał powiedzieć, gdyż kolejne głoski utonęły w huku, w kakofonii wystrzałów wydawanych przez kilka dział jednocześnie, w szarości wznoszącego się w górę dymu i zapachu czarodziejskiego prochu; czerwony poblask zalał półmrok, odbijając się w wodzie i rozjaśniając twarze żeglarzy. W tej samej chwili Manannan nacisnął na metalowy przycisk wygaszacza, z którego wydostało się kilkanaście jasnych kul, mknąc przez powietrze i osiadając na powrót w rozkołysanych lampach. Pokład rozświetlił się, a nagła jasność po długim przebywaniu w kompletnej ciemności sprawiła, że musiał zmrużyć oczy – nie jednak na tyle, by nie dostrzec paniki, która zapanowała na pokładzie Pogromcy Wiatrów. Nie słyszał krzyków, w uszach dzwoniło mu od strzałów, widział jednak poruszające się usta członków załogi, gdy jeden z masztów, trafiony magicznym pociskiem, stanął w płomieniach – a później przechylił się, żeby z rozdzierającym trzaskiem upaść na pokład, wybijając dziurę w sterburcie.
Huk ucichł na moment, na chwilę, w trakcie której znajdujący się pod pokładem żeglarze przeładowywali działa, napełniając je magicznym prochem; Manannan oderwał dłonie od nadburcia, odwracając się w stronę pierwszego. – Przygotować liny – rozkazał; wrogi okręt zbliżył się do nich znacznie, jeszcze zupełnie nie wytracając prędkości, ale bez jednego z masztów poruszając się wolniej, chaotyczniej; pokład kołysał się, Traversowi wydawało się, że w panice ktoś z niego wyskoczył – miał nadzieję, że nie byli to ukrywający się jak szczury mugole. Z nich miał zamiar zrobić przykład, widowisko, które pokaże też innym, że próba ucieczki z jego portu nie była najszczęśliwszym pomysłem. – Odbić na sterburtę, opłynąć Pogromcę – krzyknął; odpowiedziały mu potwierdzające okrzyki, po czym Selma zaczęła skręcać – stopniowo okrążając kulejący statek. – Ognia! – rozkazał jeszcze raz; powietrzem po raz drugi wstrząsnął huk następujących jeden po drugim wystrzałów, pokład zadrżał; kolejny z pocisków trafił w grotmaszt, żagle załopotały żałośnie – sekundy dzieliły drewno od poddania się pod ciężarem uszkodzonej konstrukcji. W międzyczasie inne pociski trafiały w burtę, wybijając w niej dziury; wyglądało na to, że pod pokładem wybuchł pożar – płomienie wydostawały się z olbrzymiej wyrwy, liżąc drewno i stopniowo roznosząc się dalej – Manannan widział biegających wokół płomieni marynarzy, napełniających wiadra, starając się je ugasić – ale ogień był magiczny i rozprzestrzeniał się szybko, poza tym – załoga zdawała się działać chaotycznie, poruszając się bez większego pomyślunku, w widoczny sposób nieprzygotowana na kryzysową sytuację, być może częściowo wyrwana ze snu. Uśmiechnął się z satysfakcją, mściwie spoglądając w ich kierunku. – Przygotować się do abordażu – krzyknął, gdy upadł ostatni z masztów, sprawiając, że Pogromca Wiatrów przestał nadawać się do dalszej żeglugi. Obrócił się niezdarnie, dryfując bez kontroli czy celu; kilkoro kolejnych członków załogi opuściło pokład, ratując się skokiem do lodowatej wody, ale w ich stronę zaczęły już mknąć zaklęcia wystrzeliwane z różdżek jego załogi – niektóre trafiały, paraliżując marynarzy w locie, inne rozbijały się o wodę.
Manannan wyciągnął własną różdżkę, odwracając się w stronę załogi, przygotowując się do wydania kolejnych rozkazów. Nadeszła pora, by zacząć zabawę.
| zt
Noc była prawie bezwietrzna.
Szalona Selma unosiła się w bezruchu u wybrzeży Hunstanton, ukryta strategicznie za zakrzywiającymi się na wschód klifami; schowana w zagłębionej w lądzie zatoczce, zupełnie niewidoczna dla statków przepływających wzdłuż angielskiej linii brzegowej. Manannan widział ją z góry – mimo opuszczonych żagli i pogrążonego w ciemnościach pokładu, sokolim wzrokiem był w stanie wypatrzeć charakterystyczny błysk metalowych części olinowania, od czasu do czasu dostrzegając też ledwie zauważalny przemarsz patrolującej pokład załogi. Wiedział, że mimo późnej pory, pływający pod jego rozkazami żeglarze pozostawali czujni; gotowi na błyskawiczne rozwinięcie ciemnogranatowych żagli i wypłynięcie na otwarte morze – prosto ku nadpływającemu okrętowi, którego kapitan jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że właśnie prowadził swoich ludzi w zasadzkę.
Zasadzkę starannie zaplanowaną; o tym, że zmierzający ku wybrzeżom Norwegii Pogromca Wiatrów miał skrywać pod pokładem specjalny ładunek, Manannan dowiedział się kilka dni wcześniej – od jednego ze znajomych, obracających się w porcie handlarzy. Według jego relacji, od paru nocy za burtą zakotwiczonego w Cromer statku znikali kolejni pasażerowie, przychodząc w grupach po dwie-trzy osoby, niosąc ze sobą torby i pakunki – mimo że okrętowy manifest przedłożony zarządcy portu nie zakładał przewożenia ładunku ludzkiego, nie licząc rzecz jasna samej załogi. Zlecone przez zarządcę przeszukanie ładowni nie wykazało uchybień, kimkolwiek był przemytnik (czy zaangażowany w zorganizowanie ucieczki był sam kapitan?) – działał wyjątkowo sprawnie, parę godzin temu odbijając wreszcie od brzegu i obierając kurs na północ.
Manannan, wciąż pozostając pod animagiczną postacią sokoła, obniżył lot, żeby – skryty na tle nocnego, zachmurzonego nieba – przelecieć tuż ponad Pogromcą, uważnym spojrzeniem śledząc, co działo się na pokładzie. Statek płynął powoli, oświetlony pojedynczymi, kołyszącymi się nieznacznie lampami, w których świetle dostrzec można było pojedyncze sylwetki marynarzy. Było ich niewielu – reszta musiała znajdować się niżej, najwidoczniej udawszy się już na spoczynek. Żaden z mężczyzn nie podniósł głowy, gdy ponad masztami przemknął sokół, żaden nie widział więc, że ptak zaraz potem zawrócił – wykonując ostry łuk i obierając kierunek przeciwny, żeby chwilę później zniknąć za naturalną barierą tworzoną przez zanurzające się w morzu klify.
Wylądował na pokładzie Szalonej Selmy, powracając do ludzkiej postaci tuż ponad drewnianymi deskami – lądując pewnie na nogach, przyzwyczajony do charakterystycznego kołysania na tyle, że ledwie je zauważał. Rozejrzał się, bez trudu dostrzegając stojącego przy sterburcie pierwszego; ruszył w jego kierunku, po drodze odbierając od jednego z żeglarzy swój kapelusz, który płynnym ruchem nałożył na głowę. – Rozwinąć żagle. Dopłyną tu za piętnaście minut, musimy wyjść im na spotkanie – polecił, nie zatrzymując się – przystając dopiero przy drugim z mężczyzn. – Wszystko jest gotowe? – zapytał. W panującej dookoła ciszy jego głos zdawał się nieść głośnym echem, choć Manannan był pewien, że usłyszeć był go w stanie jedynie spoglądający w morze czarodziej. Odetchnął głęboko, napawając się ostatnimi chwilami ciszy przed burzą – wiedząc, że za moment przestrzeń wypełni się hukiem i krzykami.
– Aye. Działa są przygotowane, zaatakują na twój rozkaz – przytaknął pierwszy, kiwając krótko głową w stronę Traversa. Manannan podciągnął wyżej kącik ust, słysząc, jak za jego plecami zaczynają uwijać się marynarze; zatrzeszczały liny, podczas gdy ciemnogranatowe żagle zaczęły się opuszczać z głośnym szelestem szorstkiego materiału, łapiąc pierwsze podmuchy ledwie wyczuwalnego wiatru. Pokład poruszył się, a przestrzeń wypełnił szmer poruszonej wody; ściana klifu zaczęła się przesuwać, póki co powoli – z każdą chwilą nabierając na prędkości.
– Musimy poczekać na odpowiedni moment – nie strzelajcie, dopóki ich dziób nie znajdzie się bezpośrednio na naszej sterburcie – przypomniał, choć zapewne nie musiał; wszyscy znali plan, zdając sobie też sprawę, że było to ustawienie, które uniemożliwiało wrogiemu okrętowi kontratak. Żeby uderzyć, Pogromca Wiatrów musiałby wykonać ryzykowny manewr obrócenia się o dziewięćdziesiąt stopni, tak, by zwrócić się w ich stronę bakburtą – Manannan zadbał jednak, by załoga nie miała na to czasu. Ukrycie Szalonej Selmy za klifem miało znaczenie strategiczne – wypływając zza bariery, miała znaleźć się na tyle blisko drugiego ze statków, żeby za późno było na ewentualną reakcję. – Powoli – powiedział, z ekscytacją tańczącą już między głoskami; wychylił się, zaciskając palce na nadburciu, z wstrzymanym oddechem wypatrując momentu, gdy ich dziób zrówna się z krawędzią ostatniego klifu, wyminie go, gdy Selma wypłynie z zatoki na pełne morze. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, był tam – płynął prosto na nich, białe żagle i powiewająca na wietrze bandera, migoczące w ciemności światła lamp. Czy stojący na bocianim gnieździe wartownik już ich dostrzegł? Nic na to nie wskazywało, na pokładzie nie podniesiono alarmu. Manannan uniósł rękę, napięcie panujące wśród załogi było doskonale wyczuwalne. – Jeszcze nie – powiedział, drugą dłoń wsuwając do kieszeni, palce zaciskając na małym, metalowym przedmiocie przypominającym zapalniczkę; wygaszaczu, którego kilkanaście minut wcześniej użył, żeby zebrać światło ze wszystkich okrętowych lamp, pogrążając Szaloną Selmę w ciemnościach. Wkrótce miała rozbłysnąć ponownie – gdy już ciszę rozerwie pierwsza salwa z magicznych działek, a dalsze ukrywanie swojej obecności przestanie mieć sens.
Jeszcze jeden oddech, jeden podmuch wiatru. – Teraz – ognia! – krzyknął – i było to ostatnie, co zdołał powiedzieć, gdyż kolejne głoski utonęły w huku, w kakofonii wystrzałów wydawanych przez kilka dział jednocześnie, w szarości wznoszącego się w górę dymu i zapachu czarodziejskiego prochu; czerwony poblask zalał półmrok, odbijając się w wodzie i rozjaśniając twarze żeglarzy. W tej samej chwili Manannan nacisnął na metalowy przycisk wygaszacza, z którego wydostało się kilkanaście jasnych kul, mknąc przez powietrze i osiadając na powrót w rozkołysanych lampach. Pokład rozświetlił się, a nagła jasność po długim przebywaniu w kompletnej ciemności sprawiła, że musiał zmrużyć oczy – nie jednak na tyle, by nie dostrzec paniki, która zapanowała na pokładzie Pogromcy Wiatrów. Nie słyszał krzyków, w uszach dzwoniło mu od strzałów, widział jednak poruszające się usta członków załogi, gdy jeden z masztów, trafiony magicznym pociskiem, stanął w płomieniach – a później przechylił się, żeby z rozdzierającym trzaskiem upaść na pokład, wybijając dziurę w sterburcie.
Huk ucichł na moment, na chwilę, w trakcie której znajdujący się pod pokładem żeglarze przeładowywali działa, napełniając je magicznym prochem; Manannan oderwał dłonie od nadburcia, odwracając się w stronę pierwszego. – Przygotować liny – rozkazał; wrogi okręt zbliżył się do nich znacznie, jeszcze zupełnie nie wytracając prędkości, ale bez jednego z masztów poruszając się wolniej, chaotyczniej; pokład kołysał się, Traversowi wydawało się, że w panice ktoś z niego wyskoczył – miał nadzieję, że nie byli to ukrywający się jak szczury mugole. Z nich miał zamiar zrobić przykład, widowisko, które pokaże też innym, że próba ucieczki z jego portu nie była najszczęśliwszym pomysłem. – Odbić na sterburtę, opłynąć Pogromcę – krzyknął; odpowiedziały mu potwierdzające okrzyki, po czym Selma zaczęła skręcać – stopniowo okrążając kulejący statek. – Ognia! – rozkazał jeszcze raz; powietrzem po raz drugi wstrząsnął huk następujących jeden po drugim wystrzałów, pokład zadrżał; kolejny z pocisków trafił w grotmaszt, żagle załopotały żałośnie – sekundy dzieliły drewno od poddania się pod ciężarem uszkodzonej konstrukcji. W międzyczasie inne pociski trafiały w burtę, wybijając w niej dziury; wyglądało na to, że pod pokładem wybuchł pożar – płomienie wydostawały się z olbrzymiej wyrwy, liżąc drewno i stopniowo roznosząc się dalej – Manannan widział biegających wokół płomieni marynarzy, napełniających wiadra, starając się je ugasić – ale ogień był magiczny i rozprzestrzeniał się szybko, poza tym – załoga zdawała się działać chaotycznie, poruszając się bez większego pomyślunku, w widoczny sposób nieprzygotowana na kryzysową sytuację, być może częściowo wyrwana ze snu. Uśmiechnął się z satysfakcją, mściwie spoglądając w ich kierunku. – Przygotować się do abordażu – krzyknął, gdy upadł ostatni z masztów, sprawiając, że Pogromca Wiatrów przestał nadawać się do dalszej żeglugi. Obrócił się niezdarnie, dryfując bez kontroli czy celu; kilkoro kolejnych członków załogi opuściło pokład, ratując się skokiem do lodowatej wody, ale w ich stronę zaczęły już mknąć zaklęcia wystrzeliwane z różdżek jego załogi – niektóre trafiały, paraliżując marynarzy w locie, inne rozbijały się o wodę.
Manannan wyciągnął własną różdżkę, odwracając się w stronę załogi, przygotowując się do wydania kolejnych rozkazów. Nadeszła pora, by zacząć zabawę.
| zt
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
| 12 lipca
Odkąd otrzymał list od Długiego Johna, nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Nie dlatego, że targał nim żal z powodu utraty członka załogi – cenił sobie jego doświadczenie na morzu, a także lojalność wobec Traversów, lecz przeszłość oduczyła go budowania emocjonalnych więzi z podwładnymi – a dlatego, że coś w całej tej sytuacji cholernie mu się nie podobało. Nie potrafił wskazać tego palcem, zamknąć w zgrabnych, konkretnych słowach, a jednak: zarówno skreślona naprędce wiadomość, jak i wieść o okolicznościach śmierci jej autora, zalewały wnętrzności niepokojem, szarpiąc zakończeniami nerwowymi, gdy – stojąc tuż przy sterburcie – wpatrywał się w skaliste wybrzeże, nie mając pojęcia, czego powinien się spodziewać. Wieści o zamieszkujących to miejsce syrenach wydawały mu się absurdalne, wiedział przecież, że żadne z plemion nie zapuszczało się tu od lat, a już na pewno nie po to, by atakować ich statki. Z jednej strony: nie potrafił znaleźć powodu, by nie wierzyć w ostatnie słowa załoganta, z drugiej – to, co pisał, nie miało żadnego sensu. Zarysowana historia cudownej ucieczki nie miała go również, jeśli przybrzeżne wody zostały opanowane przez syreny – to przedostanie się pomiędzy nimi wpław było skrajnie niemożliwe, nawet dla doskonałego pływaka. Poza tym, jeśli to rzeczywiście one były winne zaginięciu Słonej Catherine, to kto napchał do kieszeni Długiego Johna kamieni i cisnął go w morską toń? Morskie istoty nie uczyniły tego z pewnością, metoda – prostacka, niezbyt wyrafinowana – śmierdziała mugolami na kilometr, wyglądała też tak, jakby ktoś desperacko nie chciał pozwolić żeglarzowi na podzielenie się tym, co widział.
Co to takiego było, John?
Ruch po prawej stronie zwrócił jego uwagę, obejrzał się więc, żeby uchwycić spojrzenie przedrzeźniającego go Earwyna. Krew się w nim zagotowała, od ponad tygodnia widziadło nie opuszczało go na krok, niemożliwe do odgonienia, podobnie, jak niemożliwa do zignorowania była zawieszona ponad nimi kometa – widoczna pomimo jaskrawego, świecącego na niebie słońca. Ona również sprawiała, że mrowiła go skóra na karku, a noce – nie licząc tej ostatniej, spędzonej bez snu u boku Melisande – były niespokojne. Spojrzał w niebo jedynie na moment, ulotną sekundę, zaraz potem powracając do wynurzających się z morza skał – zdradliwych nawet pomimo starannie skreślonej mapy. Póki co nie trafili na żaden ślad zaginionego statku ani syren, które rzekomo zwiodły marynarzy, i nie był pewien, czy ta świadomość budziła u niego ulgę, czy niemożliwy do okiełznania lęk.
Może jedno i drugie.
Nie odrywając wzroku od wybrzeża, przeszedł wzdłuż sterburty, by zatrzymać się tuż przy Macnairze – wdzięczny za to, że zgodził się wziąć udział w tej zorganizowanej naprędce wyprawie. Nim się odezwał, bezwiednie potarł palcami powierzchnię zaśniedziałego pierścienia. – Lada moment powinniśmy być na miejscu – powiedział, spoglądając w stronę Śmierciożercy; wypity parę godzin wcześniej rum zdążył już wyparować, był trzeźwy i zaalarmowany – choć miał nadzieję, że jeszcze przed wieczorem będzie im dane wychylić resztę schowanych w kapitańskiej kajucie butelek. – Odnośnie wydarzeń w Suffolk – dowiedziałeś się czegoś? – zapytał, hrabstwo rządzone przez Drew znajdowało się niedaleko – czy cokolwiek stało się tam, mogło mieć związek z tajemniczym zniknięciem pływającego pod banderą Traversów okrętu?
Kiedy dostrzegł na krawędzi pola widzenia Kennetha, odwrócił się na moment, żeby gestem przywołać go do siebie. – Fernsby, jak wygląda sytuacja? – zapytał, oczekując krótkiego raportu – wysłuchując go na wpół uważnie, prędko przechodząc do rzeczy. – Słuchaj, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć – Długi John – zaczął, jego pierwszy z pewnością wiedział, o kim mówił; pływał na Szalonej Selmie wystarczająco długo, by poznać starego marynarza – przed śmiercią twierdził, że Słoną Catherine zaatakowały syreny. Nie mówiłem o tym reszcie, bo to niesprawdzona informacja, a pobudzona wyobraźnią panika nie jest nam potrzebna – ale miej się na baczności – zastrzegł, spoglądając uważnie na Fernsby’ego. To, czy pochwalał jego decyzję o zatajeniu części informacji przed załogą, czy też nie, nie miało w tej chwili znaczenia. – Wypatruj wszystkiego, co wyda ci się dziwne, bo nawet jeśli nie były to syreny – to było to coś wystarczająco paskudnego, żeby przerazić Długiego Johna na śmierć. – A starego żeglarza przerazić nie było łatwo.
Odkąd otrzymał list od Długiego Johna, nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Nie dlatego, że targał nim żal z powodu utraty członka załogi – cenił sobie jego doświadczenie na morzu, a także lojalność wobec Traversów, lecz przeszłość oduczyła go budowania emocjonalnych więzi z podwładnymi – a dlatego, że coś w całej tej sytuacji cholernie mu się nie podobało. Nie potrafił wskazać tego palcem, zamknąć w zgrabnych, konkretnych słowach, a jednak: zarówno skreślona naprędce wiadomość, jak i wieść o okolicznościach śmierci jej autora, zalewały wnętrzności niepokojem, szarpiąc zakończeniami nerwowymi, gdy – stojąc tuż przy sterburcie – wpatrywał się w skaliste wybrzeże, nie mając pojęcia, czego powinien się spodziewać. Wieści o zamieszkujących to miejsce syrenach wydawały mu się absurdalne, wiedział przecież, że żadne z plemion nie zapuszczało się tu od lat, a już na pewno nie po to, by atakować ich statki. Z jednej strony: nie potrafił znaleźć powodu, by nie wierzyć w ostatnie słowa załoganta, z drugiej – to, co pisał, nie miało żadnego sensu. Zarysowana historia cudownej ucieczki nie miała go również, jeśli przybrzeżne wody zostały opanowane przez syreny – to przedostanie się pomiędzy nimi wpław było skrajnie niemożliwe, nawet dla doskonałego pływaka. Poza tym, jeśli to rzeczywiście one były winne zaginięciu Słonej Catherine, to kto napchał do kieszeni Długiego Johna kamieni i cisnął go w morską toń? Morskie istoty nie uczyniły tego z pewnością, metoda – prostacka, niezbyt wyrafinowana – śmierdziała mugolami na kilometr, wyglądała też tak, jakby ktoś desperacko nie chciał pozwolić żeglarzowi na podzielenie się tym, co widział.
Co to takiego było, John?
Ruch po prawej stronie zwrócił jego uwagę, obejrzał się więc, żeby uchwycić spojrzenie przedrzeźniającego go Earwyna. Krew się w nim zagotowała, od ponad tygodnia widziadło nie opuszczało go na krok, niemożliwe do odgonienia, podobnie, jak niemożliwa do zignorowania była zawieszona ponad nimi kometa – widoczna pomimo jaskrawego, świecącego na niebie słońca. Ona również sprawiała, że mrowiła go skóra na karku, a noce – nie licząc tej ostatniej, spędzonej bez snu u boku Melisande – były niespokojne. Spojrzał w niebo jedynie na moment, ulotną sekundę, zaraz potem powracając do wynurzających się z morza skał – zdradliwych nawet pomimo starannie skreślonej mapy. Póki co nie trafili na żaden ślad zaginionego statku ani syren, które rzekomo zwiodły marynarzy, i nie był pewien, czy ta świadomość budziła u niego ulgę, czy niemożliwy do okiełznania lęk.
Może jedno i drugie.
Nie odrywając wzroku od wybrzeża, przeszedł wzdłuż sterburty, by zatrzymać się tuż przy Macnairze – wdzięczny za to, że zgodził się wziąć udział w tej zorganizowanej naprędce wyprawie. Nim się odezwał, bezwiednie potarł palcami powierzchnię zaśniedziałego pierścienia. – Lada moment powinniśmy być na miejscu – powiedział, spoglądając w stronę Śmierciożercy; wypity parę godzin wcześniej rum zdążył już wyparować, był trzeźwy i zaalarmowany – choć miał nadzieję, że jeszcze przed wieczorem będzie im dane wychylić resztę schowanych w kapitańskiej kajucie butelek. – Odnośnie wydarzeń w Suffolk – dowiedziałeś się czegoś? – zapytał, hrabstwo rządzone przez Drew znajdowało się niedaleko – czy cokolwiek stało się tam, mogło mieć związek z tajemniczym zniknięciem pływającego pod banderą Traversów okrętu?
Kiedy dostrzegł na krawędzi pola widzenia Kennetha, odwrócił się na moment, żeby gestem przywołać go do siebie. – Fernsby, jak wygląda sytuacja? – zapytał, oczekując krótkiego raportu – wysłuchując go na wpół uważnie, prędko przechodząc do rzeczy. – Słuchaj, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć – Długi John – zaczął, jego pierwszy z pewnością wiedział, o kim mówił; pływał na Szalonej Selmie wystarczająco długo, by poznać starego marynarza – przed śmiercią twierdził, że Słoną Catherine zaatakowały syreny. Nie mówiłem o tym reszcie, bo to niesprawdzona informacja, a pobudzona wyobraźnią panika nie jest nam potrzebna – ale miej się na baczności – zastrzegł, spoglądając uważnie na Fernsby’ego. To, czy pochwalał jego decyzję o zatajeniu części informacji przed załogą, czy też nie, nie miało w tej chwili znaczenia. – Wypatruj wszystkiego, co wyda ci się dziwne, bo nawet jeśli nie były to syreny – to było to coś wystarczająco paskudnego, żeby przerazić Długiego Johna na śmierć. – A starego żeglarza przerazić nie było łatwo.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Wiadomość, którą dnia poprzedniego przyniosła Złota Rybka, była niepokojąca. Manny zwrócił się do Mathieu z zaskakującymi słowami. Po raz pierwszy od tygodnia poczuł coś więcej niż nostalgiczną pustkę, która zaczynała trawić go od środka. Pozbawiony największego afrodyzjaku, którym karmił się przez długie miesiące, a którym był krzyk i ból ofiar, ferwor walki i cierpienie, które rozlewało się niczym przyjemna morska bryza… nie był w stanie funkcjonować choć odrobinę normalne. Czasem pojawiał się ten dźwięk, przyjemnie brzmiące trzaśnięcie łamanych kości. Czasem szepty w głowie, które przerywały ciszę, a te szepty przerywał zaś krzyk. Gdy świat tracił barwy, wiedział doskonale czym pachniało gęste powietrze. Bezczynność doprowadzała go dalece poza szaleńcze granice jego własnego umysłu. Preferował stan ciągłego zagrożenie, a adrenalina towarzysząca mu każdego dnia stała się jak narkotyk. Sama myśl, że będzie mógł zrobić cokolwiek więcej poza beznamiętnym wypisywaniem kolejnych słów w księgach rachunkowych była jak promień nadziei, równie jasny jak napawająca niepokojem i niepewnością kometa błyszcząca jasno na niebie nawet w dzień. Pospiesznie zgodził się na propozycję drogiego kuzyna, upatrując w tym nadziei na zaczerpnięcie pełną piersią adrenaliny podczas tej wyprawy.
Rankiem obudził się obok Corinne. Poinformował współpracowników, że załatwia tego dnia sprawy istotniejszej wagi. Rozespanej małżonce powiedział zaraz po przebudzeniu. Dzielili łoże. Strach, który wywołała w niej kometa sprawił, że zagościła na dobre w jego komnacie. Nie przeszkadzało mu to, jednak nadal nie był w stanie przywyknąć do myśli dzielenia z kimś własnego życia. Na razie było to rozgrywką, próbą ułożenia wszystkiego w zgrabną całość, której sam do końca nie pojmował. Nie oponowała, bo wiedziała, że jest mu to potrzebne do szczęścia, do życia… Zdążył jej nakreślić to i owo, przekazać cenne wskazówki jak sobie radzić. Była młoda, miała prawo nie rozumieć wielu kwestii, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo oddany wszelakim sprawą był Mathieu. Na odchodne zatrzymał jeszcze Ester na korytarzu. Przez moment patrzył jej sugestywnie w oczy, dając jasno do zrozumienia, że oczekuje od niej pełnej kontroli nad bezpieczeństwem Corinne przez czas, kiedy będzie nieobecny w rodowym pałacu. Polecenie było krótkie, jasne i klarowne. Ester była jego służką na tyle długo, żeby wiedzieć czego dokładnie oczekuje.
Droga do Norfolk była jak błyśnięcie. Ziemie, na których wychowała się jego matka były mu wyjątkowo bliskie. Corbenic Castle znał niemal tak dobrze, jak znał Chateau Rose. Traversowie byli mu bliscy, tak jak ich potrzeby i problemy. Obiecał swoje wsparcie, jeśli zaistnieje taka konieczność, a obietnic dopełniał. Sam fakt, że kierował się tym razem również pragnieniem poczucia adrenaliny ponownie… był zupełnie odrębną kwestią. Tak ważne kwestie były niezmiernie istotne, a jeśli ktoś miał odwagę przeciwstawić się Traversom, przeciwstawiał się również i jemu. Dotarł na statek. Jeszcze przed wejściem poprawił pelerynę, którą zwykł nosić. Wyszytą srebrnymi nićmi z rodowymi symbolami. Dobrze dopasowane odzienie, które zapewniało wygodę i pełnię swobody ruchu. Wielu nie rozumiało i zrozumieć nie chciało.
- Manny – przywitał kuzyna uściśnięciem ręki. – Dobrze Cię widzieć, choć okoliczności mogłyby być lepsze. – dodał z uśmiechem. Te są przecież idealne… Szept rozległ się w jego głowie z lekką kpiną. No tak, okoliczności były perfekcyjne. Jakie inne miałyby być, jeśli w grę wchodziło łaknienie adrenaliny i poczucia zagrożenia. Wziął głęboki oddech. – Drew. Dawno nie mieliśmy okazji się spotkać. – przywitał się również ze śmierciożercą, uścisnąwszy mu rękę na powitanie. Dopiero wtedy zauważył Kennetha. No tak, któżby inny mógł płynąć na statkiem z Mannym, jak nie Fernsby. Doskonały żeglarz, niesamowicie charakterny młody człowiek, a do tego wszystkiego jego osobisty brat. Tristan wiedział o jego istnieniu, a skoro Fernsby nadal żył to całkiem nieźle to wszystko zostało przyjęte. Pomijając osobistą batalię toczoną między Mathieu, a szanowną matką Diane Rosier, którą skazał na personalną banicję, traktując jej obecność w różanym pałacu jak istniejące powietrze.
- Kenneth Fernsby. Znów się spotykamy. – powiedział na powitanie, również i jemu uścisnął dłoń. We własnym umyśle usłyszał jęknięcie zawodu w głowie Kennetha, który na więcej niż pewno nie był zadowolony z obecności szlachetnego braciszka, którego nie znosił. Mathieu zaoferował mu pomoc, którą ten odrzucił. Traversowie wzięli go pod swoją opiekę i miał się tam całkiem dobrze, nie wątpił, że to najlepsze ręce, w jakie mógł trafić. Diane całkiem nieźle go ustawiła.
- Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć odpowiedzialnych za to, co miało miejsce i wyciągnąć odpowiednie konsekwencje. – rzucił jeszcze w stronę Manannana. Szczerze liczył na to, że dane będzie im znalezienie sprawców i odpowiednie potraktowanie za ten występek, dobierając dostępne środki kary, do poziomu popełnionych czynów.
Rankiem obudził się obok Corinne. Poinformował współpracowników, że załatwia tego dnia sprawy istotniejszej wagi. Rozespanej małżonce powiedział zaraz po przebudzeniu. Dzielili łoże. Strach, który wywołała w niej kometa sprawił, że zagościła na dobre w jego komnacie. Nie przeszkadzało mu to, jednak nadal nie był w stanie przywyknąć do myśli dzielenia z kimś własnego życia. Na razie było to rozgrywką, próbą ułożenia wszystkiego w zgrabną całość, której sam do końca nie pojmował. Nie oponowała, bo wiedziała, że jest mu to potrzebne do szczęścia, do życia… Zdążył jej nakreślić to i owo, przekazać cenne wskazówki jak sobie radzić. Była młoda, miała prawo nie rozumieć wielu kwestii, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo oddany wszelakim sprawą był Mathieu. Na odchodne zatrzymał jeszcze Ester na korytarzu. Przez moment patrzył jej sugestywnie w oczy, dając jasno do zrozumienia, że oczekuje od niej pełnej kontroli nad bezpieczeństwem Corinne przez czas, kiedy będzie nieobecny w rodowym pałacu. Polecenie było krótkie, jasne i klarowne. Ester była jego służką na tyle długo, żeby wiedzieć czego dokładnie oczekuje.
Droga do Norfolk była jak błyśnięcie. Ziemie, na których wychowała się jego matka były mu wyjątkowo bliskie. Corbenic Castle znał niemal tak dobrze, jak znał Chateau Rose. Traversowie byli mu bliscy, tak jak ich potrzeby i problemy. Obiecał swoje wsparcie, jeśli zaistnieje taka konieczność, a obietnic dopełniał. Sam fakt, że kierował się tym razem również pragnieniem poczucia adrenaliny ponownie… był zupełnie odrębną kwestią. Tak ważne kwestie były niezmiernie istotne, a jeśli ktoś miał odwagę przeciwstawić się Traversom, przeciwstawiał się również i jemu. Dotarł na statek. Jeszcze przed wejściem poprawił pelerynę, którą zwykł nosić. Wyszytą srebrnymi nićmi z rodowymi symbolami. Dobrze dopasowane odzienie, które zapewniało wygodę i pełnię swobody ruchu. Wielu nie rozumiało i zrozumieć nie chciało.
- Manny – przywitał kuzyna uściśnięciem ręki. – Dobrze Cię widzieć, choć okoliczności mogłyby być lepsze. – dodał z uśmiechem. Te są przecież idealne… Szept rozległ się w jego głowie z lekką kpiną. No tak, okoliczności były perfekcyjne. Jakie inne miałyby być, jeśli w grę wchodziło łaknienie adrenaliny i poczucia zagrożenia. Wziął głęboki oddech. – Drew. Dawno nie mieliśmy okazji się spotkać. – przywitał się również ze śmierciożercą, uścisnąwszy mu rękę na powitanie. Dopiero wtedy zauważył Kennetha. No tak, któżby inny mógł płynąć na statkiem z Mannym, jak nie Fernsby. Doskonały żeglarz, niesamowicie charakterny młody człowiek, a do tego wszystkiego jego osobisty brat. Tristan wiedział o jego istnieniu, a skoro Fernsby nadal żył to całkiem nieźle to wszystko zostało przyjęte. Pomijając osobistą batalię toczoną między Mathieu, a szanowną matką Diane Rosier, którą skazał na personalną banicję, traktując jej obecność w różanym pałacu jak istniejące powietrze.
- Kenneth Fernsby. Znów się spotykamy. – powiedział na powitanie, również i jemu uścisnął dłoń. We własnym umyśle usłyszał jęknięcie zawodu w głowie Kennetha, który na więcej niż pewno nie był zadowolony z obecności szlachetnego braciszka, którego nie znosił. Mathieu zaoferował mu pomoc, którą ten odrzucił. Traversowie wzięli go pod swoją opiekę i miał się tam całkiem dobrze, nie wątpił, że to najlepsze ręce, w jakie mógł trafić. Diane całkiem nieźle go ustawiła.
- Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć odpowiedzialnych za to, co miało miejsce i wyciągnąć odpowiednie konsekwencje. – rzucił jeszcze w stronę Manannana. Szczerze liczył na to, że dane będzie im znalezienie sprawców i odpowiednie potraktowanie za ten występek, dobierając dostępne środki kary, do poziomu popełnionych czynów.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Służba to sprawa święta, niezależnie jaki był dzień tygodnia i czy przysługiwała wtedy przepustka. W momencie kiedy otrzymał list od Kapitana Traversa pakował już worek, a za pasem umieścił różdżkę. Krótki list nie pozostawiał wiele do namysłu. Nim jeszcze słońce wstało Pierwszy był już na pokładzie, aby dopilnować przygotowań statku do wypłynięcia w rejs. Mógł na co dzień był lekkoduchem, nic sobie nie robić ze swojego życia i swojej opinii, ale załoga i statek byli najważniejsi, dlatego już od wejścia na pokład przywołał do siebie bosmana. Wszystko musiało być klar, każda wanta sprawdzona, zbadane poszycie i zabezpieczenia. Nic nie umknęło przed czujnym okiem marynarza. Źle przygotowany statek do rejsu to jego wina i jego odpowiedzialność, którą mógł ponieść w całości.
Na niebie iskrzyła się kometa, niczym zła wróżba, a kto jak kto, ale marynarze potrafili być przesądni. Jedni mówili, że to zapowiedź końca świata, kiedy to wszystkie wody podniosą się gwałtownie i zaleją falą cały świat. Zmyją z powierzchni ziemi wszystkie miasta, kontynenty i wyspy. Nie zostanie nic poza bezkresem wody.
Inni twierdzili, że kometa sprowadza nieszczęście i najbliższych siedem lat będzie następować po sobie wielka powódź, susza, głód, choroby, a wszystko poprzedzone wojną, która przecież już trwała.
Pierwszy nie należał do przesądnych, ale nieprzyjemne mrowienie pojawiło się na karku za każdym razem kiedy marynarze zaczynali powtarzać te same słowa. Starał się je dusić w zarodku jak tylko miał możliwość.
-Całość baczność, kapitan na pokładzie! - Zakrzyknął widząc, że lord Travers wspina się po trapie na dek. Wszyscy jak jeden mąż rzucili swoje zadanie, aby zasalutować na powitanie kapitana wraz z jego gośćmi. Jednego z nich nie znał, a drugi był nikim innym, a przyrodnim bratem, którego ostatnio skutecznie unikał. Kto wie, komu by tym razem doniósł o wyczynach Kennetha. Jednak nie dał po sobie poznać, że jego obecność go obeszła. Stał wyprostowany nim wszyscy weszli na pokład i padł rozkaz wypłynięcia z portu. Skinął na bosmana, który przejął rolę poganiania załogi i pilnowania, aby chodzili jak w zegarku. Kotwica podniesiona w górę, opuszczane powoli żagle, czuł jak krew zaczyna płynąć szybciej w żyłach, jak dreszcz ekscytacji napełniła wnętrze. Morze było jego żywiołem, było życiem, którego za nic nie chciał porzucać.
Następnie wrócił do swoich obowiązków i właśnie schodził z gniazda kiedy został przywołany gestem przez kapitana.
-Sir! - Zasalutował od razu. -Płyniemy ze stałą prędkością dziesięciu węzłów na godzinę. Zgodnie z wytycznymi, idziemy od baksztagu, aby wyhamować i zwolnić. Jesteśmy gotowi do działania, kapitanie. - Zerknął na cel, do którego dopływali, powoli się zbliżał. Nie wiedział dlaczego płyną i czemu towarzyszą im lord Rosier i drugi mężczyzna, ale nie zwykł zadawać zbędnych pytań. Imię starego marynarza sprawiło, że nastawił ucha. Ciekaw był co słychać u starego wilka morskiego, ten to grog pił jak wodę i jeszcze mówił, że cienkusz. Lubił tego przecherę, który grał w kości jak nikt inny. -Syreny? - Nie krył swojego zdziwienia Pierwszy. Śmierć Długiego Johna była czymś czego się nie spodziewał. Marynarze umierali dość szybko i gwałtownie, morze często upominało się o swoją zapłatę. -Tak jest, sir. - Przytaknął od razu kiedy usłyszał zadanie jakie ma do wykonania. Nie jego miejscem było krytykowanie czy wyrażanie opinii na temat zatajenia celu wyprawy. Długiego Johna ciężko było przestraszyć, na nie jednym statku zjadł zęby. -Lordzie Rosier. - Uścisnął podaną dłoń przez brata zupełnie się nie zdradzając z tym, że nie był zachwycony obecnością braciszka na pokładzie. Jednak wiedział, że kapitan i Rosier byli spokrewnieni przez lady Dianę. Następnie znów wrócił wzrokiem do Traversa. -Rozumiem, że nie ma żadnych ocalałych i atak miał w tej okolicy. Czy chcemy wypuścić łodzie zwiadowcze?
Na niebie iskrzyła się kometa, niczym zła wróżba, a kto jak kto, ale marynarze potrafili być przesądni. Jedni mówili, że to zapowiedź końca świata, kiedy to wszystkie wody podniosą się gwałtownie i zaleją falą cały świat. Zmyją z powierzchni ziemi wszystkie miasta, kontynenty i wyspy. Nie zostanie nic poza bezkresem wody.
Inni twierdzili, że kometa sprowadza nieszczęście i najbliższych siedem lat będzie następować po sobie wielka powódź, susza, głód, choroby, a wszystko poprzedzone wojną, która przecież już trwała.
Pierwszy nie należał do przesądnych, ale nieprzyjemne mrowienie pojawiło się na karku za każdym razem kiedy marynarze zaczynali powtarzać te same słowa. Starał się je dusić w zarodku jak tylko miał możliwość.
-Całość baczność, kapitan na pokładzie! - Zakrzyknął widząc, że lord Travers wspina się po trapie na dek. Wszyscy jak jeden mąż rzucili swoje zadanie, aby zasalutować na powitanie kapitana wraz z jego gośćmi. Jednego z nich nie znał, a drugi był nikim innym, a przyrodnim bratem, którego ostatnio skutecznie unikał. Kto wie, komu by tym razem doniósł o wyczynach Kennetha. Jednak nie dał po sobie poznać, że jego obecność go obeszła. Stał wyprostowany nim wszyscy weszli na pokład i padł rozkaz wypłynięcia z portu. Skinął na bosmana, który przejął rolę poganiania załogi i pilnowania, aby chodzili jak w zegarku. Kotwica podniesiona w górę, opuszczane powoli żagle, czuł jak krew zaczyna płynąć szybciej w żyłach, jak dreszcz ekscytacji napełniła wnętrze. Morze było jego żywiołem, było życiem, którego za nic nie chciał porzucać.
Następnie wrócił do swoich obowiązków i właśnie schodził z gniazda kiedy został przywołany gestem przez kapitana.
-Sir! - Zasalutował od razu. -Płyniemy ze stałą prędkością dziesięciu węzłów na godzinę. Zgodnie z wytycznymi, idziemy od baksztagu, aby wyhamować i zwolnić. Jesteśmy gotowi do działania, kapitanie. - Zerknął na cel, do którego dopływali, powoli się zbliżał. Nie wiedział dlaczego płyną i czemu towarzyszą im lord Rosier i drugi mężczyzna, ale nie zwykł zadawać zbędnych pytań. Imię starego marynarza sprawiło, że nastawił ucha. Ciekaw był co słychać u starego wilka morskiego, ten to grog pił jak wodę i jeszcze mówił, że cienkusz. Lubił tego przecherę, który grał w kości jak nikt inny. -Syreny? - Nie krył swojego zdziwienia Pierwszy. Śmierć Długiego Johna była czymś czego się nie spodziewał. Marynarze umierali dość szybko i gwałtownie, morze często upominało się o swoją zapłatę. -Tak jest, sir. - Przytaknął od razu kiedy usłyszał zadanie jakie ma do wykonania. Nie jego miejscem było krytykowanie czy wyrażanie opinii na temat zatajenia celu wyprawy. Długiego Johna ciężko było przestraszyć, na nie jednym statku zjadł zęby. -Lordzie Rosier. - Uścisnął podaną dłoń przez brata zupełnie się nie zdradzając z tym, że nie był zachwycony obecnością braciszka na pokładzie. Jednak wiedział, że kapitan i Rosier byli spokrewnieni przez lady Dianę. Następnie znów wrócił wzrokiem do Traversa. -Rozumiem, że nie ma żadnych ocalałych i atak miał w tej okolicy. Czy chcemy wypuścić łodzie zwiadowcze?
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Co było ze mną nie tak, że pomimo ogromnej niechęci w stosunku do otwartego morza nieustannie powracałem na łajby i wmawiałem sobie świetną zabawę? Mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki ile razy udało mi się dotrzeć do celu bez zbędnych przygód, które – o dziwo – nie wynikały z mojej winy, a przynajmniej nie zawsze. Nie mogłem jednak odmówić Traversowi, właściwie nie odwróciłbym się od nikogo z popleczników Czarnego Pana, wiernych towarzyszów lub osób pragnących zapłacić mi za ów wysiłek mieszek pachnących galeonów.
Zgodnie z zapowiedzią zjawiłem się w porcie o świcie. Przywitałem Traversa szerokim uśmiechem oraz uściśnięciem dłoni, po czym przeniosłem spojrzenie na Szaloną Selmę. Okazałych rozmiarów statek z pewnością wprawiał w zachwyt niejednego marynarza, skoro i ja na dłużej zawiesiłem na niej wzrok. Czarne maszty, charakterystyczna, kunsztowna rzeźba na dziobie przedstawiająca morskiego węża wyróżniała go spośród innych stacjonujących nieopodal. Z krótkiego zamyślenia wyrwało mnie pojawienie się Mathieu, którego zupełnie się tutaj nie spodziewałem. Najwyraźniej zdaniem kapitana zagrożenie było większe niżeli przypuszczałem lub wolał dmuchać na zimne – rozumiałem takie podejście, w zasadzie z listu wynikały same niewiadome i mogliśmy tylko spekulować, co zastaniemy na miejscu. -Jak mnie pamięć nie myli to od kwietniowej uroczystości- odparłem odwzajemniając gest przywitania. Nie byłem pewien czy był on z nami przy basenie w Wenus, ale to nie miało większego znaczenia. Ewentualnie nie będzie wiedział dlaczego tak bardzo lubimy syrenki.
-Czyli nie zdążymy już wypić kolejki rumu?- uniosłem brew zerkając na towarzysza. Czas spędzony na pokładzie minął szybko, wszak zdążyliśmy już nawet wytrzeźwieć po hucznym rozpoczęciu wyprawy. -Chyba już znam odpowiedź, od razu spochmurniałeś- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, po czym przeniosłem spojrzenie na jego palce, które nie pierwszy już raz dzisiejszego dnia pocierały sygnet. Nie kojarzyłem, aby miał to w zwyczaju, jednak odpuściłem sobie pytanie na rzecz rozciągającego się przed nami wybrzeża. Skalnego, odludnego, niepokrytego właściwie żadną roślinnością. -Zbyt dużo, aby teraz o tym prawić. Mimo wcześniejszych przypuszczeń szczerze wątpię, iż obie te sytuacje miały ze sobą wiele wspólnego. Przynajmniej nie w kwestii ataku, jeśli rzeczywiście taki miał miejsce- odparłem nieco zdawkowo, lecz nie chciałem, aby zaprzątał sobie tym teraz głowę. Mieliśmy zadanie do wykonania, na szali leżało życie wielu jego ludzi, dlatego obrałem to za priorytet. Widziałem, że przybrał bojową postawę i czym prędzej chciał dojść prawdy. Suffolk mogło zaczekać.
Gdy Travers przywołał niejakiego Fernsbyiego, z którym wcześniej przywitał się nawet Rosier, skupiłem na nim wzrok. Wyglądał młodo, ale zdawał się znać na swym fachu, co najwyraźniej zostało docenione, bowiem tylko on przekazywał najważniejsze informacje kapitanowi. Nie miałem pojęcia o rodzinnych powiązaniach, ale w zasadzie nie miały one większego znaczenia – rad byłem, że miał u swego boku zaufane i doświadczone osoby. Niewiele rozumiałem z jego słów, zapewne gdybyśmy siedzieli w barze to kazałbym mu mówić w normalnym języku, ale sytuacja była zgoła inna. Stała prędkość, gotowość do działania – nic więcej nie musiałem wiedzieć.
Zgodnie z zapowiedzią zjawiłem się w porcie o świcie. Przywitałem Traversa szerokim uśmiechem oraz uściśnięciem dłoni, po czym przeniosłem spojrzenie na Szaloną Selmę. Okazałych rozmiarów statek z pewnością wprawiał w zachwyt niejednego marynarza, skoro i ja na dłużej zawiesiłem na niej wzrok. Czarne maszty, charakterystyczna, kunsztowna rzeźba na dziobie przedstawiająca morskiego węża wyróżniała go spośród innych stacjonujących nieopodal. Z krótkiego zamyślenia wyrwało mnie pojawienie się Mathieu, którego zupełnie się tutaj nie spodziewałem. Najwyraźniej zdaniem kapitana zagrożenie było większe niżeli przypuszczałem lub wolał dmuchać na zimne – rozumiałem takie podejście, w zasadzie z listu wynikały same niewiadome i mogliśmy tylko spekulować, co zastaniemy na miejscu. -Jak mnie pamięć nie myli to od kwietniowej uroczystości- odparłem odwzajemniając gest przywitania. Nie byłem pewien czy był on z nami przy basenie w Wenus, ale to nie miało większego znaczenia. Ewentualnie nie będzie wiedział dlaczego tak bardzo lubimy syrenki.
-Czyli nie zdążymy już wypić kolejki rumu?- uniosłem brew zerkając na towarzysza. Czas spędzony na pokładzie minął szybko, wszak zdążyliśmy już nawet wytrzeźwieć po hucznym rozpoczęciu wyprawy. -Chyba już znam odpowiedź, od razu spochmurniałeś- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, po czym przeniosłem spojrzenie na jego palce, które nie pierwszy już raz dzisiejszego dnia pocierały sygnet. Nie kojarzyłem, aby miał to w zwyczaju, jednak odpuściłem sobie pytanie na rzecz rozciągającego się przed nami wybrzeża. Skalnego, odludnego, niepokrytego właściwie żadną roślinnością. -Zbyt dużo, aby teraz o tym prawić. Mimo wcześniejszych przypuszczeń szczerze wątpię, iż obie te sytuacje miały ze sobą wiele wspólnego. Przynajmniej nie w kwestii ataku, jeśli rzeczywiście taki miał miejsce- odparłem nieco zdawkowo, lecz nie chciałem, aby zaprzątał sobie tym teraz głowę. Mieliśmy zadanie do wykonania, na szali leżało życie wielu jego ludzi, dlatego obrałem to za priorytet. Widziałem, że przybrał bojową postawę i czym prędzej chciał dojść prawdy. Suffolk mogło zaczekać.
Gdy Travers przywołał niejakiego Fernsbyiego, z którym wcześniej przywitał się nawet Rosier, skupiłem na nim wzrok. Wyglądał młodo, ale zdawał się znać na swym fachu, co najwyraźniej zostało docenione, bowiem tylko on przekazywał najważniejsze informacje kapitanowi. Nie miałem pojęcia o rodzinnych powiązaniach, ale w zasadzie nie miały one większego znaczenia – rad byłem, że miał u swego boku zaufane i doświadczone osoby. Niewiele rozumiałem z jego słów, zapewne gdybyśmy siedzieli w barze to kazałbym mu mówić w normalnym języku, ale sytuacja była zgoła inna. Stała prędkość, gotowość do działania – nic więcej nie musiałem wiedzieć.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Skalne wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk