Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Skalne wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Skalne Wybrzeże
Położone przy Cliodnie wybrzeże jest wręcz odludne, turyści częściej odwiedzają wygodną, piaszczystą plażę niż te brzegi morskie, które mniej nadają się na rodzinny odpoczynek. Stromy brzeg porasta zielona, rzadka trawa, gęsto przerzedzona ostrymi kamieniami. Spienione fale morskiej wody mocno uderzają o wysoki brzeg, roztaczając wilgoć. Zejście do wody w tym miejscu byłoby niebezpieczne, dno jest głębokie, a brzeg zbyt stromy - jedynie tylko najwprawniejsze oko dostrzeże zejście w dół, gdzie odbywają się wodne wyścigi. W okolicy panuje cisza przecinana jedynie szumem wody i krzykiem mew.
Możliwość gry w wodne wyścigi
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Nie od razu zauważył, że Mathieu i Drew nie było na pokładzie; skupiony na rozmowie z Kennethem, nie obserwował opuszczanej wzdłuż burty łodzi, przekonany, że jego towarzysze – zgodnie z ustaleniami – oczekiwali na jego powrót. Dopiero gdy padł rozkaz przygotowania drugiej łodzi, rozejrzał się, ze zdziwieniem rejestrując, że czarodziejów nie było nigdzie w zasięgu jego wzroku. – Gdzie są Rosier i Macnair? – zapytał, nim jednak ktokolwiek zdążyłby mu odpowiedzieć – jego spojrzenie natrafiło wreszcie na sylwetki obu mężczyzn, usadzonych już wewnątrz szalupy. Otworzył usta, gotów za nimi zawołać, ale nim słowa dotarły na jego usta, przelewająca się przez jego wnętrzności fala gniewu została zmyta inną, większą, potężniejszą – napędzaną nagłą ekscytacją i zakorzenionym głęboko pragnieniem pogoni za przygodą.
Morze do niego śpiewało. Nie słyszał tego wcześniej, wzbity wysoko w powietrze; tam, ponad klifami, słodki szum wody zagłuszał huk wiatru i trzepot rozpostartych szeroko skrzydeł. Tu, na pokładzie ukochanego statku, niesione ponad powierzchnią rozkazy rozbrzmiewały w jego uszach wyraźnie, sprawiając, że w mig zrozumiał zachowanie Drew i Mathieu. Oni również musieli je usłyszeć; obietnice czekającej na nich w grocie przygody, głośniejsze nawet niż stanowcze podszepty zdrowego rozsądku, przekonującego go, że przecież powinni zachować ostrożność.
Zresztą – Manannan nie przepadał za ostrożnością. Uwielbiał ryzyko, do jego podjęcia nie trzeba było zazwyczaj namawiać go dwa razy, a dzisiaj – nie trzeba było namawiać go wcale. W innych okolicznościach zachowanie Rycerzy być może wzbudziłoby w nim podejrzliwość, tym razem nie wywołało jednak zgrzytliwego dysonansu, pozostając w idealnej harmonii z melodią sączącą się do jego ucha, umysłu, duszy. Musiał do nich dołączyć, musieli dołączyć obaj – on i Fernsby – to była jedyna słuszna decyzja. Skinął głową w reakcji na jego słowa, Heron był doświadczonym żeglarzem; z pewnością miał poradzić sobie z dowodzeniem Selmą, zwłaszcza, że nic jej przecież nie zagrażało – trzeba było jedynie dopilnować, żeby załoga nie zapiła się w trupa z nudów pod ich nieobecność. – Słyszałeś Fernsby’ego! – krzyknął do Herona, nie widział potrzeby, by powtarzać drugi raz te same rozkazy; nie mieli czasu do stracenia. – Wypatrujcie też sygnałów, jeżeli zrobi się gorąco, wystrzelimy w górę czerwone iskry – dodał, choć towarzyszyło mu niezbite – i całkowicie irracjonalne – przekonanie, że nie miało ich spotkać nic złego.
Zajął miejsce w łodzi bez zawahania, siadając naprzeciw Kennetha, a później – gdy już ruszyli śladem pierwszej z szalup – przesunął się bliżej dziobu, starając się jak zajrzeć jak najdalej w głąb ciemniejącej przed nimi groty. Kiedy zbliżyli się ku pionowym ścianom, zanurzając się w gęstej mgle – tej samej, którą dostrzegł wcześniej z lotu ptaka – wziął do ręki jedno z zapasowych wioseł i uniósł je w górę. – Armagnia – wypowiedział, kierując na wiosło dzierżoną w drugiej dłoni różdżkę; chcąc rzucić nieco światła na ich otoczenie, ciemniejące z każdą sekundą.
| tu rzuciłem na odporność magiczną, przepraszam wszystkich za zamułę, obiecuję, że to ostatni raz
Morze do niego śpiewało. Nie słyszał tego wcześniej, wzbity wysoko w powietrze; tam, ponad klifami, słodki szum wody zagłuszał huk wiatru i trzepot rozpostartych szeroko skrzydeł. Tu, na pokładzie ukochanego statku, niesione ponad powierzchnią rozkazy rozbrzmiewały w jego uszach wyraźnie, sprawiając, że w mig zrozumiał zachowanie Drew i Mathieu. Oni również musieli je usłyszeć; obietnice czekającej na nich w grocie przygody, głośniejsze nawet niż stanowcze podszepty zdrowego rozsądku, przekonującego go, że przecież powinni zachować ostrożność.
Zresztą – Manannan nie przepadał za ostrożnością. Uwielbiał ryzyko, do jego podjęcia nie trzeba było zazwyczaj namawiać go dwa razy, a dzisiaj – nie trzeba było namawiać go wcale. W innych okolicznościach zachowanie Rycerzy być może wzbudziłoby w nim podejrzliwość, tym razem nie wywołało jednak zgrzytliwego dysonansu, pozostając w idealnej harmonii z melodią sączącą się do jego ucha, umysłu, duszy. Musiał do nich dołączyć, musieli dołączyć obaj – on i Fernsby – to była jedyna słuszna decyzja. Skinął głową w reakcji na jego słowa, Heron był doświadczonym żeglarzem; z pewnością miał poradzić sobie z dowodzeniem Selmą, zwłaszcza, że nic jej przecież nie zagrażało – trzeba było jedynie dopilnować, żeby załoga nie zapiła się w trupa z nudów pod ich nieobecność. – Słyszałeś Fernsby’ego! – krzyknął do Herona, nie widział potrzeby, by powtarzać drugi raz te same rozkazy; nie mieli czasu do stracenia. – Wypatrujcie też sygnałów, jeżeli zrobi się gorąco, wystrzelimy w górę czerwone iskry – dodał, choć towarzyszyło mu niezbite – i całkowicie irracjonalne – przekonanie, że nie miało ich spotkać nic złego.
Zajął miejsce w łodzi bez zawahania, siadając naprzeciw Kennetha, a później – gdy już ruszyli śladem pierwszej z szalup – przesunął się bliżej dziobu, starając się jak zajrzeć jak najdalej w głąb ciemniejącej przed nimi groty. Kiedy zbliżyli się ku pionowym ścianom, zanurzając się w gęstej mgle – tej samej, którą dostrzegł wcześniej z lotu ptaka – wziął do ręki jedno z zapasowych wioseł i uniósł je w górę. – Armagnia – wypowiedział, kierując na wiosło dzierżoną w drugiej dłoni różdżkę; chcąc rzucić nieco światła na ich otoczenie, ciemniejące z każdą sekundą.
| tu rzuciłem na odporność magiczną, przepraszam wszystkich za zamułę, obiecuję, że to ostatni raz
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Marynarz, któremu odpowiedział Drew miał przez chwilę minę jakby chciał mu odpyskować, ale fale pchnęły lekko łódkę, a twarz mężczyzny momentalnie złagodniała.
Kenneth wydał stosowne dyspozycje, potwierdzone przez Manannana - Heron skinął z powagą głową, przyjmując instrukcje, a spojrzenie miał o wiele trzeźwiejsze niż marynarze w łodzi. Fernsby i lord Travers dołączyli do siedzących w szalupie Mathieu, Drew, oraz dwójki marynarzy i ruszyli w stronę wybrzeża.
Mgła gęstniała, robiło się coraz ciemniej, ale siedzącym w łodzi Rycerzom Walpurgii to nie przeszkadzało. Morze nadal zdawało się łagodne, zdawało się śpiewać i jedynie Kenneth nie wyczekiwał przygody z taką samą ekscytacją jak reszta. Teraz, znajdując się bliżej morza, nawet on poddawał się jednak uspokajającemu szumowi i kołysaniu fal.
Wkrótce wszystkich otoczyła ciemność, ale po chwili rozświetliło ją zaklęcie rzucone przez Manannana. Lord Travers był nieco rozproszony, magia nie usłuchała go z równą łatwością jak zazwyczaj, ale magiczny ogień i tak zapłonął wokół wiosła. Zaklęcie należało do podstaw transmutacji, a Manannan opanował tą dziedzinę tak biegle, że rozproszenie nie wpływało na jego umiejętności.
Mathieu sięgnął z kolei po bardziej skomplikowaną inkantację - choć Veritas Claro leżało w zasięgu jego umiejętności, tym razem nie skupił się na nim dostatecznie. Zaklęcie nie udało się, a wszystko wkoło wyglądało zupełnie jak wcześniej - Mathieu nie mógł być jednak pewnym efektu. Łagodny szum morza zdawał się go przekonywać, że rzucił zaklęcie bezbłędnie i wkoło nie ma po prostu żadnych iluzji.
Drew rozglądał się wkoło - z natury spostrzegawczy, był też wprawiony w eksplorowaniu ciemnych i podejrzanych jaskiń (choć niekoniecznie z łódki), w których mogły znajdować się cenne artefakty. Zaklęcie Manannana rzucało bladą poświatę na zagłębienia w ścianach groty - Drew dostrzegł szczelinę, zbyt małą by mogła w nią wpłynąć łódka, ale dostatecznie dużą by ktoś zdołał się w niej ukryć.
I wtedy dostrzegł ją.
Blond włosy spływały do wody łagodnymi falami, a nikły blask pochodni odbijał się w zielonych oczach. Wydawała się czujna i skupiona, jak zawsze podczas wspólnych poszukiwań artefaktów, jak na przyjęciu w Tbilisi. Spojrzała prosto w oczy Drew i wtedy na jej ustach odmalował się uśmiech, którym obdarzyła Macnaira zaledwie kilka dni wcześniej.
Lucinda przyłożyła palec do ust, a Drew zalała fala wspomnień z ich ostatniej wspólnej nocy, pociągając za sobą myśli, które wydawały się mu logiczne. Oczywiście, że tu była, ona we własnej skórze. Musiała wykorzystać zawieszenie broni, by szukać w tej grocie czegoś cennego. To, że przypłynęła tu wpław również wydawało się mieć sens, a jej tęskne, naglące spojrzenie zdawało się go błagać o to, by był cicho i nie zdradził jej obecności przed resztą - by chwilowe zawieszenie broni między ich dwójką trwało nadal.
Chodź do mnie. Znajdźmy ten skarb razem. Ochroń mnie. Ucieknijmy, bym była tylko twoja. - Drew nie słyszał śpiewu odbijającego się od ścian, miał raczej wrażenie, że spija te słowa wprost z tęsknego spojrzenia Lucindy. Gdzieś w podświadomości czuł też nikły gniew obcego bóstwa - tak, jakby ktoś chciał go ostrzec albo uznać za głupca - ale z łatwością mógł zignorować to wrażenie.
Nikt inny nie widział kobiecej postaci skrytej w cieniu ścian.
Mathieu wciąż zmagał się z własnymi myślami, ale nagle usłyszał krzyk i wątłe echo dobiegające zza zakrętu, z głębi groty. POMOCY! POMOCY - nikt inny nie słyszał tych słów, ale wyraźnie docierały do Rosiera. Znał ten głos. W pierwszej chwili barwa głosu skojarzyła mu się z Corinne, ale ona brzmiała zupełnie inaczej i była w domu, bezpieczna, osobiście tego dopilnował. Okrzyk rozbrzmiał ponownie i wtedy Mathieu rozpoznał głos Primrose Burke, niosący ze sobą niepokój i wskrzeszający dawne uczucia. Rosier nie miał pojęcia, co Primrose może robić w grocie w Norfolk, ale nie wydało mu się to niemożliwe - była odważna i nieustraszona, mogła tu czegoś poszukiwać lub coś badać, sama, bo jego nie było przy niej.
Mógł to naprawić - łódka zdawała się płynąć za wolno, marynarze manewrowali nią ostrożnie, ale woda wydawała się mu coraz płytsza, sięgająca zaledwie do pasa.
Nikt inny nie słyszał krzyku.
Manannan jako jedyny usłyszał śpiew - wyraźny, przebijający się przez łagodny szum fal, oszałamiająco piękny. Melodia zdawała się wnikać wprost do jego serca, niosąc za sobą zapewnienie o bezpieczeństwie.
Płyń, płyń dalej.
Chodź ze mną do Meg Meli.
To Melisande musiała go tu przyprowadzić - oszołomiony pięknem słyszanej muzyki, nie wziął tego nawet za irracjonalne.
Głos śpiewał dalej, tym razem nieco niżej, w języku, którego Travers nie rozumiał. Śpiew przywiódł za sobą skojarzenie z onyksowymi oczyma i enigmatycznym uśmiechem, z wróżbitką, która mignęła Manannanowi na targu. To ona, ona też go tu przyprowadziła. Zniknęła mu z oczu wtedy, by spotkali się w grocie. Tak musiało być. Lord Travers poczuł wzruszenie, jakiego nie czuł od dawna, splecione z przekonaniem, że zaraz zdarzy się coś doniosłego, że został - zostali, wszyscy - wybrani, że muszą płynąć dalej, dalej, dalej. Dwójka marynarzy zaczęła wiosłować jakoś szybciej, zupełnie jakby oni też się tak czuli.
Tylko jeden element zdawał się zaburzać sielankę. Earwyn zmaterializował się pomiędzy żywymi marynarzami, spoglądając na Manannana z drwiącym, kpiącym uśmiechem. Pokręcił lekko głową, a potem przesunął palcem po klatce piersiowej, w miejscu dawnej, śmiertelnej rany.
Im dłużej Kenneth przebywał bliżej wody, tym trudniej było mu oprzeć się obietnicy przygody płonącej w jego sercu. Szum morza niósł się echem w grocie, relaksująco, utrudniając Fernsby'emu skupienie się na otoczeniu. Widział, że jego kompani zdają się być nieco nieobecni, ale czuł pokusę, by po prostu to zignorować i zdusić wszelkie obawy. Gdy wiosło Manananna rozbłysło poświatą, Kenneth zobaczył w wodzie jakiś jasny kształt - najpierw skojarzył go z jasnymi włosami, a do jego głowy napłynęły wspomnienia jednej z rozkosznych nocy spędzonych z kochanką w jednym z ulubionych portów.
Potem jednak zamrugał, a kształt okazał się czymś zupełnie innym - pod wodą znajdował się topielec o marynarskiej koszuli i jasnych włosach. Ciemność uniemożliwiała Fernsby'emu zobaczenie czegoś więcej niż tył jego głowy, ale do Kennetha dotarło, że trupa ewidentnie nie zobaczył nikt więcej.
Echo morza zdało się głośniejsze - nie zwracaj na to uwagi, Kenneth.
Kenneth, najpierw możesz podjąć jedną (trzeźwą) akcję, a potem musisz rzucić na odporność magiczną.
Drew, Mathieu, Manannan - możecie podjąć jedną akcję z uwzględnieniem rzeczy, które widzicie i słyszycie - a po niej możecie (ale nie musicie) rzucić na odporność magiczną, rozgrywając przemyślenia lub okoliczności które skłoniły Was do takiego rzutu (możecie przy tym wziąć pod uwagę ewentualne działania Kennetha)
Kenneth wydał stosowne dyspozycje, potwierdzone przez Manannana - Heron skinął z powagą głową, przyjmując instrukcje, a spojrzenie miał o wiele trzeźwiejsze niż marynarze w łodzi. Fernsby i lord Travers dołączyli do siedzących w szalupie Mathieu, Drew, oraz dwójki marynarzy i ruszyli w stronę wybrzeża.
Mgła gęstniała, robiło się coraz ciemniej, ale siedzącym w łodzi Rycerzom Walpurgii to nie przeszkadzało. Morze nadal zdawało się łagodne, zdawało się śpiewać i jedynie Kenneth nie wyczekiwał przygody z taką samą ekscytacją jak reszta. Teraz, znajdując się bliżej morza, nawet on poddawał się jednak uspokajającemu szumowi i kołysaniu fal.
Wkrótce wszystkich otoczyła ciemność, ale po chwili rozświetliło ją zaklęcie rzucone przez Manannana. Lord Travers był nieco rozproszony, magia nie usłuchała go z równą łatwością jak zazwyczaj, ale magiczny ogień i tak zapłonął wokół wiosła. Zaklęcie należało do podstaw transmutacji, a Manannan opanował tą dziedzinę tak biegle, że rozproszenie nie wpływało na jego umiejętności.
Mathieu sięgnął z kolei po bardziej skomplikowaną inkantację - choć Veritas Claro leżało w zasięgu jego umiejętności, tym razem nie skupił się na nim dostatecznie. Zaklęcie nie udało się, a wszystko wkoło wyglądało zupełnie jak wcześniej - Mathieu nie mógł być jednak pewnym efektu. Łagodny szum morza zdawał się go przekonywać, że rzucił zaklęcie bezbłędnie i wkoło nie ma po prostu żadnych iluzji.
Drew rozglądał się wkoło - z natury spostrzegawczy, był też wprawiony w eksplorowaniu ciemnych i podejrzanych jaskiń (choć niekoniecznie z łódki), w których mogły znajdować się cenne artefakty. Zaklęcie Manannana rzucało bladą poświatę na zagłębienia w ścianach groty - Drew dostrzegł szczelinę, zbyt małą by mogła w nią wpłynąć łódka, ale dostatecznie dużą by ktoś zdołał się w niej ukryć.
I wtedy dostrzegł ją.
Blond włosy spływały do wody łagodnymi falami, a nikły blask pochodni odbijał się w zielonych oczach. Wydawała się czujna i skupiona, jak zawsze podczas wspólnych poszukiwań artefaktów, jak na przyjęciu w Tbilisi. Spojrzała prosto w oczy Drew i wtedy na jej ustach odmalował się uśmiech, którym obdarzyła Macnaira zaledwie kilka dni wcześniej.
Lucinda przyłożyła palec do ust, a Drew zalała fala wspomnień z ich ostatniej wspólnej nocy, pociągając za sobą myśli, które wydawały się mu logiczne. Oczywiście, że tu była, ona we własnej skórze. Musiała wykorzystać zawieszenie broni, by szukać w tej grocie czegoś cennego. To, że przypłynęła tu wpław również wydawało się mieć sens, a jej tęskne, naglące spojrzenie zdawało się go błagać o to, by był cicho i nie zdradził jej obecności przed resztą - by chwilowe zawieszenie broni między ich dwójką trwało nadal.
Chodź do mnie. Znajdźmy ten skarb razem. Ochroń mnie. Ucieknijmy, bym była tylko twoja. - Drew nie słyszał śpiewu odbijającego się od ścian, miał raczej wrażenie, że spija te słowa wprost z tęsknego spojrzenia Lucindy. Gdzieś w podświadomości czuł też nikły gniew obcego bóstwa - tak, jakby ktoś chciał go ostrzec albo uznać za głupca - ale z łatwością mógł zignorować to wrażenie.
Nikt inny nie widział kobiecej postaci skrytej w cieniu ścian.
Mathieu wciąż zmagał się z własnymi myślami, ale nagle usłyszał krzyk i wątłe echo dobiegające zza zakrętu, z głębi groty. POMOCY! POMOCY - nikt inny nie słyszał tych słów, ale wyraźnie docierały do Rosiera. Znał ten głos. W pierwszej chwili barwa głosu skojarzyła mu się z Corinne, ale ona brzmiała zupełnie inaczej i była w domu, bezpieczna, osobiście tego dopilnował. Okrzyk rozbrzmiał ponownie i wtedy Mathieu rozpoznał głos Primrose Burke, niosący ze sobą niepokój i wskrzeszający dawne uczucia. Rosier nie miał pojęcia, co Primrose może robić w grocie w Norfolk, ale nie wydało mu się to niemożliwe - była odważna i nieustraszona, mogła tu czegoś poszukiwać lub coś badać, sama, bo jego nie było przy niej.
Mógł to naprawić - łódka zdawała się płynąć za wolno, marynarze manewrowali nią ostrożnie, ale woda wydawała się mu coraz płytsza, sięgająca zaledwie do pasa.
Nikt inny nie słyszał krzyku.
Manannan jako jedyny usłyszał śpiew - wyraźny, przebijający się przez łagodny szum fal, oszałamiająco piękny. Melodia zdawała się wnikać wprost do jego serca, niosąc za sobą zapewnienie o bezpieczeństwie.
Płyń, płyń dalej.
Chodź ze mną do Meg Meli.
To Melisande musiała go tu przyprowadzić - oszołomiony pięknem słyszanej muzyki, nie wziął tego nawet za irracjonalne.
Głos śpiewał dalej, tym razem nieco niżej, w języku, którego Travers nie rozumiał. Śpiew przywiódł za sobą skojarzenie z onyksowymi oczyma i enigmatycznym uśmiechem, z wróżbitką, która mignęła Manannanowi na targu. To ona, ona też go tu przyprowadziła. Zniknęła mu z oczu wtedy, by spotkali się w grocie. Tak musiało być. Lord Travers poczuł wzruszenie, jakiego nie czuł od dawna, splecione z przekonaniem, że zaraz zdarzy się coś doniosłego, że został - zostali, wszyscy - wybrani, że muszą płynąć dalej, dalej, dalej. Dwójka marynarzy zaczęła wiosłować jakoś szybciej, zupełnie jakby oni też się tak czuli.
Tylko jeden element zdawał się zaburzać sielankę. Earwyn zmaterializował się pomiędzy żywymi marynarzami, spoglądając na Manannana z drwiącym, kpiącym uśmiechem. Pokręcił lekko głową, a potem przesunął palcem po klatce piersiowej, w miejscu dawnej, śmiertelnej rany.
Im dłużej Kenneth przebywał bliżej wody, tym trudniej było mu oprzeć się obietnicy przygody płonącej w jego sercu. Szum morza niósł się echem w grocie, relaksująco, utrudniając Fernsby'emu skupienie się na otoczeniu. Widział, że jego kompani zdają się być nieco nieobecni, ale czuł pokusę, by po prostu to zignorować i zdusić wszelkie obawy. Gdy wiosło Manananna rozbłysło poświatą, Kenneth zobaczył w wodzie jakiś jasny kształt - najpierw skojarzył go z jasnymi włosami, a do jego głowy napłynęły wspomnienia jednej z rozkosznych nocy spędzonych z kochanką w jednym z ulubionych portów.
Potem jednak zamrugał, a kształt okazał się czymś zupełnie innym - pod wodą znajdował się topielec o marynarskiej koszuli i jasnych włosach. Ciemność uniemożliwiała Fernsby'emu zobaczenie czegoś więcej niż tył jego głowy, ale do Kennetha dotarło, że trupa ewidentnie nie zobaczył nikt więcej.
Echo morza zdało się głośniejsze - nie zwracaj na to uwagi, Kenneth.
Kenneth, najpierw możesz podjąć jedną (trzeźwą) akcję, a potem musisz rzucić na odporność magiczną.
Drew, Mathieu, Manannan - możecie podjąć jedną akcję z uwzględnieniem rzeczy, które widzicie i słyszycie - a po niej możecie (ale nie musicie) rzucić na odporność magiczną, rozgrywając przemyślenia lub okoliczności które skłoniły Was do takiego rzutu (możecie przy tym wziąć pod uwagę ewentualne działania Kennetha)
Morze śpiewało, zawsze potrafiło nucić wiele pieśni. Od przyjemnie kołyszących w tracie długiego rejsu, po wyjące fale zalewające pokład, pobudzając krew w żyłach, uświadamiające, że kochał życie. Morze było jego światem, było tym czym nazywało się powołaniem. On istniał dla tych nieprzejednanych wód i choć powroty na ląd bardzo sobie cenił, to nie potrafił za długo na nim wytrzymać. Nie wyobrażał sobie innego życia jak tego pod morską banderą, gdzie bryza potrafiła osadzać się lodem na twarzy, odbierać oddech, a mgła skrywała często wroga. Stojąc na pokładzie, słysząc tup nóg, charakterystyczny dźwięk prostowanych żagli wiedział, że jest w swoim świecie. Tam gdzie było jego miejsce, tam gdzie wiedział kim jest i jaki los go czeka. Nie łudził się, że umrze ze starości. Wręcz spodziewał się tego, że pewnego dnia morze upomni się o jego duszę. Miał tylko nadzieję, że nastąpi to gdy już będzie starym wilkiem morskim, który zanudza innych swoimi opowieściami przy szklance rumu lub grogu.
A przygoda wołała go, sączyła mu się cudowną melodią do uszu i osadzała na sercu, które tak niepokorne nie potrafiło się oprzeć. Choć miał obawy i nie bardzo rozumiał co się wokół dzieje to chęć porzucenia trosk była bardzo kusząca. Łódką bujało, tak bardzo kojąco, niczym hamak, który zachęca do poddania się lenistwu. Fale delikatnie rozbijały się o kamienne ściany groty, kojąc umysł marynarza, że nawet dziwne, nieobecne spojrzenie trzech towarzyszy nie zdało mu się aż tak niepokojące.
Wtedy ją dostrzegł, wydawało mu się, że w świetle pochodni kapitana mógł zobaczyć złote włosy, ale co by tu robiła? Była portową dziewką, która swe wdzięki sprzedawała każdemu. Scarlett miała na imię?
Mrugnięcie oczami i zorientował się, że to nie Scarlett na niego patrzy. Głowa trupa, topielca w marynarskiej bluzie.
-Cholera… - mruknął pod nosem, a gdy chciał zobaczyć coś więcej ciemność zalegająca wewnątrz groty była zbyt gęsta. -Lumos maxima! - Różdżka natychmiast znalazła się w jego dłoni by przywołać kulę światła. -Kapitanie, mamy topielca. - Zwrócił się od razu do lorda Traversa chcąc wskazać trupa, który bardzo prawdopodobne, że należał do zaginionej załogi. Chciał móc go dosięgnąć i obrócić, bo bez zobaczenia jego twarzy nie będą mogli zidentyfikować martwego.
Nie zwracaj na to uwagi, Kenneth. Czy miał posłuchać morza? Zawsze tak robił, wsłuchiwał się w śpiew wiatru, w szum fal i wiedział co bezkresne wody mówiły, czego oczekiwały.
|Rzut na Lumos maxima, st. 45 tutaj
40 (k100) + 15 (opcm) = 55, udane
|Rzut na odporność magiczną, tutaj
89 (k100)
A przygoda wołała go, sączyła mu się cudowną melodią do uszu i osadzała na sercu, które tak niepokorne nie potrafiło się oprzeć. Choć miał obawy i nie bardzo rozumiał co się wokół dzieje to chęć porzucenia trosk była bardzo kusząca. Łódką bujało, tak bardzo kojąco, niczym hamak, który zachęca do poddania się lenistwu. Fale delikatnie rozbijały się o kamienne ściany groty, kojąc umysł marynarza, że nawet dziwne, nieobecne spojrzenie trzech towarzyszy nie zdało mu się aż tak niepokojące.
Wtedy ją dostrzegł, wydawało mu się, że w świetle pochodni kapitana mógł zobaczyć złote włosy, ale co by tu robiła? Była portową dziewką, która swe wdzięki sprzedawała każdemu. Scarlett miała na imię?
Mrugnięcie oczami i zorientował się, że to nie Scarlett na niego patrzy. Głowa trupa, topielca w marynarskiej bluzie.
-Cholera… - mruknął pod nosem, a gdy chciał zobaczyć coś więcej ciemność zalegająca wewnątrz groty była zbyt gęsta. -Lumos maxima! - Różdżka natychmiast znalazła się w jego dłoni by przywołać kulę światła. -Kapitanie, mamy topielca. - Zwrócił się od razu do lorda Traversa chcąc wskazać trupa, który bardzo prawdopodobne, że należał do zaginionej załogi. Chciał móc go dosięgnąć i obrócić, bo bez zobaczenia jego twarzy nie będą mogli zidentyfikować martwego.
Nie zwracaj na to uwagi, Kenneth. Czy miał posłuchać morza? Zawsze tak robił, wsłuchiwał się w śpiew wiatru, w szum fal i wiedział co bezkresne wody mówiły, czego oczekiwały.
|Rzut na Lumos maxima, st. 45 tutaj
40 (k100) + 15 (opcm) = 55, udane
|Rzut na odporność magiczną, tutaj
89 (k100)
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Fale coraz silniej kołysały łodzią, lecz nie budziło to dyskomfortu – wręcz przeciwnie. Czułem coraz większy spokój i przyjemne otępienie niczym po szklaneczce wyśmienitej ognistej. Przyglądałem się morskiej toni, zatracałem się w jej ciemnych głębinach, przez co nawet nie zwróciłem uwagi na reakcję marynarza, który uraczył mnie irracjonalnym pytaniem. Choć pewnie nawet gdybym dostrzegł gniewne spojrzenie, to machnąłbym na niego ręką, bowiem o dziwo nie miałem ochoty na awantury. Nie miałem chęci na nic poza zanurzeniem dłoni w wodzie, lecz w ostatniej chwili odciągnęło mnie od tej myśli dołączenie Traversa oraz Kennetha. Zlustrowałem twarze obu mężczyzn, po czym pomknąłem wzrokiem w kierunku zajętego ogniem wiosła. Unosząca się łuna dawała nadzieję, mimo odległości, na dostrzeżenie czegokolwiek w obrębie jaskini. Ponownie uniosłem spojrzenie na skalną wyrwę licząc na jakieś ślady, być może wskazówki, lecz zamiast nich ujrzałem w szczelinie znajomą sylwetkę, bujne blond włosy opadające na policzki. Wpierw uniosłem wysoko brwi, po czym nachyliłem się i zmrużyłem oczy z niedowierzaniem. Przez chwilę miałem wrażenie, że dopadły mnie jakieś omamy, bowiem jej obecność wydawała się wręcz niemożliwa. Ile jeszcze razy przyjdzie nam spotkać się przez zupełny przypadek? Przesunąłem dłonią wzdłuż twarzy licząc, że być może mnie to ocuci, przerwie jakąś abstrakcyjną wizję i zapewni trzeźwe spojrzenie, lecz nic takiego się nie stało. Gdy tylko uchyliłem powieki ona wciąż tam była – uśmiechała się do mnie w ten najgorszy z możliwych sposobów i przykładała palec do ust sygnalizując, abym nie zdradził jej obecności. Obróciłem nieznacznie głowę chcąc upewnić się, że żaden z towarzyszących mi mężczyzn jej nie widział i choć zdawali się wpatrywać w grotę, to nikt nie wyrażał sobą żadnego zaniepokojenia. Nikt nie rzucił jej imienia, nikt nie wyciągnął przed siebie różdżki, a przecież nie była anonimowa. Nawet jeśli zawieszenie broni trwało, to i tak pierwsza, może nawet nieco obronna reakcja, wiązała się z sięgnięciem po broń. Resztki świadomości nakazywały mi to zrobić, oznajmić głośno oraz wyraźnie kto znajdował się nieopodal, lecz wtem zalała mnie fala wspomnień pochłaniając całą mą uwagę. Rozbudzając towarzyszące tamtej nocy emocje, powodując rozmarzony uśmiech i pragnienie, aby jak najszybciej znaleźć się obok niej. Ona też tego chciała; widziałem to w jej zielonych oczach, wołała mnie nawet jeśli mych uszu nie doszedł żaden dźwięk. Nie słyszałem nic innego poza kojącym szumem fal.
Podjąłem próbę stanięcia na równych nogach, co szybko okazało się idiotycznym pomysłem. W ostatniej chwili chwyciłem się ramienia Traversa unikając nie tylko własnej kąpieli, ale i wszystkich kompanów znajdujących się na łódce, bowiem ta gwałtownie się zakołysała. Zacisnąłem mocniej palce na jego barku czując rosnący gniew, irracjonalną złość, która zdawała się być zupełnie osobnym bytem w mej głowie, gdyż mnie niezmiennie wypełniały spokój oraz pragnienie znalezienia się w jaskini. Bez słowa wyjaśnienia ponownie zająłem swe miejsce i resztką woli wbiłem spojrzenie w przypadkowy, odległy punkt starając się opanować. Zamiast tego wypełniła mnie niepewność, swego rodzaju rozdrażnienie, a rosnące wzburzenie coraz intensywniej wypełniało podświadomość. Podobnie jak wieść o topielcu. Coś było nie tak. Musiałem się z tego uwolnić.
|Odporność magiczna
Podjąłem próbę stanięcia na równych nogach, co szybko okazało się idiotycznym pomysłem. W ostatniej chwili chwyciłem się ramienia Traversa unikając nie tylko własnej kąpieli, ale i wszystkich kompanów znajdujących się na łódce, bowiem ta gwałtownie się zakołysała. Zacisnąłem mocniej palce na jego barku czując rosnący gniew, irracjonalną złość, która zdawała się być zupełnie osobnym bytem w mej głowie, gdyż mnie niezmiennie wypełniały spokój oraz pragnienie znalezienia się w jaskini. Bez słowa wyjaśnienia ponownie zająłem swe miejsce i resztką woli wbiłem spojrzenie w przypadkowy, odległy punkt starając się opanować. Zamiast tego wypełniła mnie niepewność, swego rodzaju rozdrażnienie, a rosnące wzburzenie coraz intensywniej wypełniało podświadomość. Podobnie jak wieść o topielcu. Coś było nie tak. Musiałem się z tego uwolnić.
|Odporność magiczna
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Tajemniczy śpiew płynący z morskich głębin nigdy nie zapowiadał niczego dobrego – wiedział o tym każdy marynarz, który chociaż raz spędził wieczór w portowej tawernie i miał okazję posłuchać mrożących krew w żyłach opowieści o syrenach – ale kiedy nieziemska melodia dotarła do uszu Manannana, przez jego umysł nie przemknęła nawet jedna zaalarmowana myśl. Był przecież bezpieczny – nie miał co do tego żadnych wątpliwości, błogie przekonanie wypełniało go od wewnątrz, tylko podsycając podekscytowanie związane z czekającą u krańca jaskini przygodą. Nie wiedział, co mieli tam znaleźć, ale z całą pewnością było to coś niezwykłego, cudownego, potężnego; zapomniał już o zaginionej Catherine, o Długim Johnie, o nakreślonym w pośpiechu pośmiertnym ostrzeżeniu załoganta. Wciąż trzymając w dłoni płonące wiosło, wychylił się do przodu, chcąc zajrzeć głębiej – oszołomiony płynącymi ponad wodą słowami, słodkim głosem mieszającym się ze świeżymi jeszcze wspomnieniami ostatniej, spędzonej z Melisande nocy. Czy to właśnie to próbowała mu przekazać wtedy? Czy teraz też go prowadziła? – Szybciej – rzucił niecierpliwie do wiosłujących marynarzy, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że łódka płynęła nieznośnie wręcz powoli, opieszale. Rozejrzał się, wbrew zdrowemu rozsądkowi spodziewając się dostrzec w rozpraszanych ogniem ciemnościach błysk ciemnych włosów, dojrzeć rubinową czerwień sukienki, ale zamiast tego usłyszał ją.
Był niemal pewien, że śpiew należał do przeklętej jasnowidzki, do wieszczki, która lata temu przepowiedziała mu zgubę – a której profil niedawno, zupełnie niespodziewanie, zobaczył na targu w Cromer. Odchylił się do tyłu, siadając ciężko w łódce, na sekundę przygnieciony nagłą realizacją: to wszystko miało sens. Przeszłość splotła się z zapowiedzianą przyszłością, niewidzialny węzeł zacisnął się wreszcie na jego gardle, przyciągając go tutaj – do tej groty. To tu czekało na niego przeznaczenie, to tu miał się z nim zmierzyć; czy był gotowy? Sięgnął dłonią twarzy, przesuwając palcami po brodzie, przez moment otumaniony ogarniającą go gwałtownie podniosłością, podekscytowaniem, strachem. Powinien coś powiedzieć, jego towarzysze z pewnością nie byli gotowi na to, co mieli zastać na końcu pogrążonej w mroku ścieżki – ale nim zdołałby dobrać właściwe słowa, wyczuł ruch po swojej lewej stronie, a potem łódź zakołysała się mocno. Wiosło wypadło mu z dłoni, wiedziony odruchem, uchwycił się mocno burty, drugą ręką łapiąc za koszulę Macnaira – dopiero po chwili orientując się, że czarodziej złapał go za ramię, próbując odzyskać równowagę. Zaledwie sekundę później w jego przyzwyczajone do ciemności źrenice wlało się jaskrawe światło, a Kenneth powiedział coś… O topielcu?
– Nałykałeś się słonej wody, Fernsby? Topielec? – warknął, początkowo zły na pierwszego za zmącenie tej chwili – przez moment trudniej mu było usłyszeć prowadzący go śpiew – ale przecież Kenneth nie był idiotą. Radził sobie na morzu doskonale, miał głowę na karku, a Manannan nie czuł oporów przed powierzaniem mu dowodzenia nad Selmą i jej załogą; zaniepokojenie pobrzmiewające w głosie żeglarza pociągnęło za sobą wątpliwości, coś było nie w porządku. – Gdzie? – zapytał, czy może zażądał wskazania kierunku, starając się myśleć trzeźwiej – choć widok materializującego się w łodzi Earwyna z pewnością mu w tym nie pomógł (a może?).
Poczuł płonący we wnętrznościach gniew, nie – nie tym razem. Nie miał zamiaru pozwolić mu na rządzenie sobą, nie było tu dla niego miejsca: zabił go, pozbył się, był reliktem przeszłości. Błędem, który pociągnął za sobą lawinę paskudnych wydarzeń. Prawie namacalnym przypomnieniem o wiszącym nad nim ostrzu przeznaczenia, spod którego miał przecież uciec; był tego pewien, tamten dzień w forcie zmienił wszakże wszystko – dając mu coś, co miało mu pozwolić na ponowne zawładnięcie nad własnym losem.
Przez twarz przemknął mu spazm wściekłości, znów chwycił za wiosło – tym razem oburącz – po czym zamachnął się, płonącym magicznym ogniem końcem starając się trafić prosto w ślad po śmiertelnej ranie na klatce piersiowej zjawy; licząc na to, że siła uderzenia wypchnie go za burtę. Jego ciało od dawna spoczywało na morskim dnie, i tam powinna też znaleźć się cała reszta.
| 1. cios w Earwyna :/
2. odporność magiczna
Był niemal pewien, że śpiew należał do przeklętej jasnowidzki, do wieszczki, która lata temu przepowiedziała mu zgubę – a której profil niedawno, zupełnie niespodziewanie, zobaczył na targu w Cromer. Odchylił się do tyłu, siadając ciężko w łódce, na sekundę przygnieciony nagłą realizacją: to wszystko miało sens. Przeszłość splotła się z zapowiedzianą przyszłością, niewidzialny węzeł zacisnął się wreszcie na jego gardle, przyciągając go tutaj – do tej groty. To tu czekało na niego przeznaczenie, to tu miał się z nim zmierzyć; czy był gotowy? Sięgnął dłonią twarzy, przesuwając palcami po brodzie, przez moment otumaniony ogarniającą go gwałtownie podniosłością, podekscytowaniem, strachem. Powinien coś powiedzieć, jego towarzysze z pewnością nie byli gotowi na to, co mieli zastać na końcu pogrążonej w mroku ścieżki – ale nim zdołałby dobrać właściwe słowa, wyczuł ruch po swojej lewej stronie, a potem łódź zakołysała się mocno. Wiosło wypadło mu z dłoni, wiedziony odruchem, uchwycił się mocno burty, drugą ręką łapiąc za koszulę Macnaira – dopiero po chwili orientując się, że czarodziej złapał go za ramię, próbując odzyskać równowagę. Zaledwie sekundę później w jego przyzwyczajone do ciemności źrenice wlało się jaskrawe światło, a Kenneth powiedział coś… O topielcu?
– Nałykałeś się słonej wody, Fernsby? Topielec? – warknął, początkowo zły na pierwszego za zmącenie tej chwili – przez moment trudniej mu było usłyszeć prowadzący go śpiew – ale przecież Kenneth nie był idiotą. Radził sobie na morzu doskonale, miał głowę na karku, a Manannan nie czuł oporów przed powierzaniem mu dowodzenia nad Selmą i jej załogą; zaniepokojenie pobrzmiewające w głosie żeglarza pociągnęło za sobą wątpliwości, coś było nie w porządku. – Gdzie? – zapytał, czy może zażądał wskazania kierunku, starając się myśleć trzeźwiej – choć widok materializującego się w łodzi Earwyna z pewnością mu w tym nie pomógł (a może?).
Poczuł płonący we wnętrznościach gniew, nie – nie tym razem. Nie miał zamiaru pozwolić mu na rządzenie sobą, nie było tu dla niego miejsca: zabił go, pozbył się, był reliktem przeszłości. Błędem, który pociągnął za sobą lawinę paskudnych wydarzeń. Prawie namacalnym przypomnieniem o wiszącym nad nim ostrzu przeznaczenia, spod którego miał przecież uciec; był tego pewien, tamten dzień w forcie zmienił wszakże wszystko – dając mu coś, co miało mu pozwolić na ponowne zawładnięcie nad własnym losem.
Przez twarz przemknął mu spazm wściekłości, znów chwycił za wiosło – tym razem oburącz – po czym zamachnął się, płonącym magicznym ogniem końcem starając się trafić prosto w ślad po śmiertelnej ranie na klatce piersiowej zjawy; licząc na to, że siła uderzenia wypchnie go za burtę. Jego ciało od dawna spoczywało na morskim dnie, i tam powinna też znaleźć się cała reszta.
| 1. cios w Earwyna :/
2. odporność magiczna
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'k100' : 52
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'k100' : 52
Szum morza był melodią, która tak bardzo koiła nerwy, uspokajała… docierała bardzo głęboko, do tych miejsc umysłu, które pozostawały zamknięte na jakiekolwiek inne bodźce. Od zawsze fascynowała go bezkresna toń, której ciemność przynosiła tak wiele niepewności, tak wiele niewiadomych. Intrygowały go rzeczy niebezpieczne - smoki, morze, wojna. To wszystko, co powodowało wzrost adrenaliny, która tak przyjemnie rozchodziła się po całym ciele, która tak intensywnie działała na niego z każdą kolejną chwilą. Próbował rzucić zaklęcie, aby umysł pozostawał czysty, ale nie był pewien… Świat wokół niego wyglądał tak realnie, łagodny szum morza był taki jak zawsze, że nic wokół nich niepokojącego się nie dzieje. A jednak gdzieś tam, w odległych odmętach jego własnego umysłu paliła się ta dziwna lampka ostrzegawcza.
Zmagał się z myślami, które targały jego umysł. Niepewność kojona tymi dźwiękami była zaskakująca. Nagle jedna kojące dźwięki morza przerwał krzyk. Podniósł raptownie głowę słysząc wołanie o pomoc. Spojrzał przez sekundę na Manny’ego, później Drew i Kennetha, zdawali się nie reagować na błagalny krzyk, wzywający do podjęcia próby ratunku. Rozpoznał ten głos, a raczej…
- Corinne? – szepnął sam do siebie. Tym razem uderzyła w niego jeszcze większa fala zaskoczenia, niezrozumienia i zamętu. Jego żona była w pałacu, pod pilnym okiem Ester i… jak miałaby znaleźć się w tej grocie? Okrzyk rozbrzmiał ponownie, tym razem jakby wyraźniejszy, a jego barwa nie brzmiała jak barwa głosu Lady Rosier, za to była mu doskonale znana. – Primrose. – powiedział sam do siebie niemal niesłyszalnie, a świat wokół niego zmienił barwę, nawet w ciemności był pewien, że to czerń i biel, a walące serce uświadczyło go w tym przekonaniu. Co ona tutaj robiła? Czy to… właściwie ona? Wpierw słyszał głos Corinne, teraz Primrose? Wiedział, że nie boi się niemal niczego, jest odważna, zdolna i niezwykła. Musiała działać sama, bo jej odważne podejście do nowoczesności nie wpasowało się w przyjęty schemat. Nie mógł być obok, choć przecież… pragnął.
Dlaczego tak cholerna łódka płynie tak wolno!
Zaklął w myślach, spojrzał za burtę. Nie wydawało się głęboko, szybciej dostałby się tam pieszo brodząc w płytkiej wodzie, niż tym przekleństwem.
Nie! Rosier!
Reszta zdrowego rozsądku, która gdzieś tam walczyła w jego głowie zmusiła go do zatrzymania nogi, która uniesiona gotowa była przekroczyć łódkę i wejść w wodę. Corinne. Primrose. Primrose. Corinne. Coś było nie tak. Czy oni naprawdę nie słyszeli tego błagalnego krzyku o pomoc? Drew wstał, co wzburzyło ruch łodzi. Kenneth krzyczał coś o topielcu, a Manannan… dlaczego chwycił za to wiosło? Co tutaj się tak właściwie działu. Veritas Claro nie działało? Umysł płatał mu figle i dawał się mamić? Nie, tak nie mogło być…
- Veritas Claro - wypowiedział inkantację ponownie, zaciskając palce na arganowym drewnie różdżki, skupiony bardziej, na tyle na ile to możliwe. Zamknął oczy, czuł jak magia pulsuje w jego żyłach. Coś było nie w porządku, świat wokół nich był... dziwny, niepoprawny... Jakby każdy z nich był teraz w osobnym miejscu. Wziął głęboki oddech. Nie może sobie pozwolić na zatracenie.
| Rzut I: Veritas Claro
| Rzut II: Odporność magiczna
Zmagał się z myślami, które targały jego umysł. Niepewność kojona tymi dźwiękami była zaskakująca. Nagle jedna kojące dźwięki morza przerwał krzyk. Podniósł raptownie głowę słysząc wołanie o pomoc. Spojrzał przez sekundę na Manny’ego, później Drew i Kennetha, zdawali się nie reagować na błagalny krzyk, wzywający do podjęcia próby ratunku. Rozpoznał ten głos, a raczej…
- Corinne? – szepnął sam do siebie. Tym razem uderzyła w niego jeszcze większa fala zaskoczenia, niezrozumienia i zamętu. Jego żona była w pałacu, pod pilnym okiem Ester i… jak miałaby znaleźć się w tej grocie? Okrzyk rozbrzmiał ponownie, tym razem jakby wyraźniejszy, a jego barwa nie brzmiała jak barwa głosu Lady Rosier, za to była mu doskonale znana. – Primrose. – powiedział sam do siebie niemal niesłyszalnie, a świat wokół niego zmienił barwę, nawet w ciemności był pewien, że to czerń i biel, a walące serce uświadczyło go w tym przekonaniu. Co ona tutaj robiła? Czy to… właściwie ona? Wpierw słyszał głos Corinne, teraz Primrose? Wiedział, że nie boi się niemal niczego, jest odważna, zdolna i niezwykła. Musiała działać sama, bo jej odważne podejście do nowoczesności nie wpasowało się w przyjęty schemat. Nie mógł być obok, choć przecież… pragnął.
Dlaczego tak cholerna łódka płynie tak wolno!
Zaklął w myślach, spojrzał za burtę. Nie wydawało się głęboko, szybciej dostałby się tam pieszo brodząc w płytkiej wodzie, niż tym przekleństwem.
Nie! Rosier!
Reszta zdrowego rozsądku, która gdzieś tam walczyła w jego głowie zmusiła go do zatrzymania nogi, która uniesiona gotowa była przekroczyć łódkę i wejść w wodę. Corinne. Primrose. Primrose. Corinne. Coś było nie tak. Czy oni naprawdę nie słyszeli tego błagalnego krzyku o pomoc? Drew wstał, co wzburzyło ruch łodzi. Kenneth krzyczał coś o topielcu, a Manannan… dlaczego chwycił za to wiosło? Co tutaj się tak właściwie działu. Veritas Claro nie działało? Umysł płatał mu figle i dawał się mamić? Nie, tak nie mogło być…
- Veritas Claro - wypowiedział inkantację ponownie, zaciskając palce na arganowym drewnie różdżki, skupiony bardziej, na tyle na ile to możliwe. Zamknął oczy, czuł jak magia pulsuje w jego żyłach. Coś było nie w porządku, świat wokół nich był... dziwny, niepoprawny... Jakby każdy z nich był teraz w osobnym miejscu. Wziął głęboki oddech. Nie może sobie pozwolić na zatracenie.
| Rzut I: Veritas Claro
| Rzut II: Odporność magiczna
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 49
--------------------------------
#2 'k100' : 27
#1 'k100' : 49
--------------------------------
#2 'k100' : 27
Drew zerwał się na nogi, co Lucinda nagrodziła pięknym uśmiechem. Łódka przechyliła się na stronę Macnaira, trudno było mu utrzymać równowagę - pomógł sobie, chwytając Manannana za ramię. Wiosło wypadło Traversowi z ręki, piórem dotykając powierzchni wody, która ugasiła zaklęty ogień. Na krótki moment zapadła ciemność.
Teraz, TERAZ, teraz cię nie zauważą - ucieknij ze mną - słodkie ponaglenie rozbrzmiało w myślach Drew, ale wtedy rozbrzmiała inkantacja Kennetha i kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Nad rozbujaną łodzią zawisła kula światła, pozwalając Kennethowi lepiej przyjrzeć się topielcowi. Fernsby mógł z łatwością się wychylić i chwycić trupa za ramię. Ciało obróciło się na plecy, odsłaniając twarz i część klatki piersiowej. W pierwszej kolejności to tors topielca przykuł uwagę Kennetha - szokującym, makabrycznym widokiem. W miejscu serca ziała czarna dziura po poszarpanej ranie. Widok mógł przywieść Fernsby'emu na myśl atak jakiegoś dzikiego zwierzęcia, brzegi rany kojarzyły się ze śladami zębów. Zdążył jeszcze zerknąć na twarz topielca, opuchłą, bladą i nabrzmiałą. Zdawało mu się, że pomimo upiornego widoku jest w stanie rozpoznać w tych rysach twarzy młodego Joe, jednego z załogantów Szalonej Szelmy, który wraz z Długim Johnem został oddelegowany do pracy na zaginionej Słonej Catherine.
Mathieu usłyszał kolejny, rozpaczliwy krzyk, zdający się zagłuszać słowa padające wokół niego i nawet jego własne zaklęcie. Znów nie zdołał się skupić na Veritas Claro, zaklęcie znów nie odniosło rezultatu, ale - rozproszony - nie był w stanie tego stwierdzić. Wiązki magii iskrzyły wokół jego różdżki ostrzegawczo, ciemność wokół jego własnego cienia na moment zdawała się zgęstnieć, ale krzyk rozbrzmiał ponownie, zdając się tłumić zarówno rozsądek arystokraty, jak i magiczne anomalie. Pomocy, Mathieu! - usłyszał wyraźnie, a dzięki kuli światła zdołał dostrzec, że u ścian groty widziana przez niego płycizna zmienia się w brzeg. Łódka płynęła irytująco wolno, tak jakby nikt nią nie wiosłował, w dodatku nagle zachybotała...
...a głos Lucindy zmienił się w głowie Drew we wściekły syk. Gdy Lumos Maxima znów rozświetliło mrok, Macnair dostrzegł, że Lucinda zniknęła. W miejscu, w którym ją widział, nikogo nie było. Co więcej, dostrzegł też, że naprzeciwko jego siedział tylko jeden marynarz - drugi z załogantów też zniknął, choć Macnair pamiętał jego obecność w łódce i mógłby przysiąc, że widział go na swoim miejscu zanim zgasło wiosło Manannana. Macnair nie zdążył zająć z powrotem swojego miejsca, bo Travers - którego trzymał za ramię - rzucił się nagle do przodu, całą siłą ciała i zamachnął się wiosłem w puste miejsce po jednym z załogantów. Nagły ruch Traversa zaskoczył Drew na tyle, że jego dłoń ześlizgnęła się z ramienia arystokraty - a nie mając oparcia, zaczął tracić równowagę.
Manannan wciąż słyszał słodki śpiew, choć ten zdał się nieco cichszy - najpierw przerwany jakimiś słowami o topielcu, a potem pogardliwym śmiechem Earwyna. Traversowi zdawało się, że po raz pierwszy usłyszał dawnego przyjaciela, ale zanim zdążył się nad czymkolwiek zastanowić - rzucił się ze wściekłością na intruza. Wiosło już co prawda nie płonęło, ale sama siła uderzenia powinna wypchnąć Earwyna za burtę...
...ale drewno uderzyło w pustkę, Earwyn rozmył się w powietrzu, a Travers zaczął tracić równowagę - impet uderzenia i ciężar wiosła przeciążyły i łódką i jego własnym ciałem, które leciało teraz za burtę...
...ale przynajmniej kpiący śmiech ducha umilkł. Jesteś bezpieczny - poczuł Manannan lecąc do przodu, pomimo całej sytuacji. Tak jakby śpiew morza obiecywał mu, że nie spotka go tu żadna krzywda, nie jego. Zapomniał o Długim Johnie i wszystkich innych, był królem mórz, panem krakena, a wszystkie znaki splecione ze wspomnieniem jasnowidzki składały mu obietnicę, w którą pragnął wierzyć.
Kenneth, zwrócony spojrzeniem w stronę trupa i Mathieu, przejęty słyszanym tylko przez niego krzykiem, poczuli jak łódka przechyla się niebezpiecznie, ale nie mogli zdążyć dosięgnąć ani Drew ani Manannana.
Przed podjęciem jakiejkolwiek akcji Manannan i Drew muszą rzucić na utrzymanie równowagi, do rzutu dolicza się podwojoną zwinność: ST utrzymania równowagi i ponownego zajęcia miejsca dla Drew wynosi 60.
Manannan rzucił się na siedzącego naprzeciwko ducha, ST utrzymania równowagi wynosi 80 - w razie powodzenia, przewrócisz się na kolana, ale zdołasz złapać burty i pozostać w łódce.
Manannan i Drew powinni zacząć kolejkę, a w razie niepowodzenia któregokolwiek z nich poczekać na post uzupełniający.
W razie powodzenia (możecie rzucić w szafce), wszyscy będziecie mogli podjąć dwie akcje, a Manannan i Mathieu dodatkowo rzucić na odporność magiczną.
W razie pytań - zapraszam < 3
Teraz, TERAZ, teraz cię nie zauważą - ucieknij ze mną - słodkie ponaglenie rozbrzmiało w myślach Drew, ale wtedy rozbrzmiała inkantacja Kennetha i kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Nad rozbujaną łodzią zawisła kula światła, pozwalając Kennethowi lepiej przyjrzeć się topielcowi. Fernsby mógł z łatwością się wychylić i chwycić trupa za ramię. Ciało obróciło się na plecy, odsłaniając twarz i część klatki piersiowej. W pierwszej kolejności to tors topielca przykuł uwagę Kennetha - szokującym, makabrycznym widokiem. W miejscu serca ziała czarna dziura po poszarpanej ranie. Widok mógł przywieść Fernsby'emu na myśl atak jakiegoś dzikiego zwierzęcia, brzegi rany kojarzyły się ze śladami zębów. Zdążył jeszcze zerknąć na twarz topielca, opuchłą, bladą i nabrzmiałą. Zdawało mu się, że pomimo upiornego widoku jest w stanie rozpoznać w tych rysach twarzy młodego Joe, jednego z załogantów Szalonej Szelmy, który wraz z Długim Johnem został oddelegowany do pracy na zaginionej Słonej Catherine.
Mathieu usłyszał kolejny, rozpaczliwy krzyk, zdający się zagłuszać słowa padające wokół niego i nawet jego własne zaklęcie. Znów nie zdołał się skupić na Veritas Claro, zaklęcie znów nie odniosło rezultatu, ale - rozproszony - nie był w stanie tego stwierdzić. Wiązki magii iskrzyły wokół jego różdżki ostrzegawczo, ciemność wokół jego własnego cienia na moment zdawała się zgęstnieć, ale krzyk rozbrzmiał ponownie, zdając się tłumić zarówno rozsądek arystokraty, jak i magiczne anomalie. Pomocy, Mathieu! - usłyszał wyraźnie, a dzięki kuli światła zdołał dostrzec, że u ścian groty widziana przez niego płycizna zmienia się w brzeg. Łódka płynęła irytująco wolno, tak jakby nikt nią nie wiosłował, w dodatku nagle zachybotała...
...a głos Lucindy zmienił się w głowie Drew we wściekły syk. Gdy Lumos Maxima znów rozświetliło mrok, Macnair dostrzegł, że Lucinda zniknęła. W miejscu, w którym ją widział, nikogo nie było. Co więcej, dostrzegł też, że naprzeciwko jego siedział tylko jeden marynarz - drugi z załogantów też zniknął, choć Macnair pamiętał jego obecność w łódce i mógłby przysiąc, że widział go na swoim miejscu zanim zgasło wiosło Manannana. Macnair nie zdążył zająć z powrotem swojego miejsca, bo Travers - którego trzymał za ramię - rzucił się nagle do przodu, całą siłą ciała i zamachnął się wiosłem w puste miejsce po jednym z załogantów. Nagły ruch Traversa zaskoczył Drew na tyle, że jego dłoń ześlizgnęła się z ramienia arystokraty - a nie mając oparcia, zaczął tracić równowagę.
Manannan wciąż słyszał słodki śpiew, choć ten zdał się nieco cichszy - najpierw przerwany jakimiś słowami o topielcu, a potem pogardliwym śmiechem Earwyna. Traversowi zdawało się, że po raz pierwszy usłyszał dawnego przyjaciela, ale zanim zdążył się nad czymkolwiek zastanowić - rzucił się ze wściekłością na intruza. Wiosło już co prawda nie płonęło, ale sama siła uderzenia powinna wypchnąć Earwyna za burtę...
...ale drewno uderzyło w pustkę, Earwyn rozmył się w powietrzu, a Travers zaczął tracić równowagę - impet uderzenia i ciężar wiosła przeciążyły i łódką i jego własnym ciałem, które leciało teraz za burtę...
...ale przynajmniej kpiący śmiech ducha umilkł. Jesteś bezpieczny - poczuł Manannan lecąc do przodu, pomimo całej sytuacji. Tak jakby śpiew morza obiecywał mu, że nie spotka go tu żadna krzywda, nie jego. Zapomniał o Długim Johnie i wszystkich innych, był królem mórz, panem krakena, a wszystkie znaki splecione ze wspomnieniem jasnowidzki składały mu obietnicę, w którą pragnął wierzyć.
Kenneth, zwrócony spojrzeniem w stronę trupa i Mathieu, przejęty słyszanym tylko przez niego krzykiem, poczuli jak łódka przechyla się niebezpiecznie, ale nie mogli zdążyć dosięgnąć ani Drew ani Manannana.
Przed podjęciem jakiejkolwiek akcji Manannan i Drew muszą rzucić na utrzymanie równowagi, do rzutu dolicza się podwojoną zwinność: ST utrzymania równowagi i ponownego zajęcia miejsca dla Drew wynosi 60.
Manannan rzucił się na siedzącego naprzeciwko ducha, ST utrzymania równowagi wynosi 80 - w razie powodzenia, przewrócisz się na kolana, ale zdołasz złapać burty i pozostać w łódce.
Manannan i Drew powinni zacząć kolejkę, a w razie niepowodzenia któregokolwiek z nich poczekać na post uzupełniający.
W razie powodzenia (możecie rzucić w szafce), wszyscy będziecie mogli podjąć dwie akcje, a Manannan i Mathieu dodatkowo rzucić na odporność magiczną.
W razie pytań - zapraszam < 3
Nie widział ani nie słyszał niczego: ani Kennetha sięgającego ramieniem po coś unoszącego się na wodzie, ani Mathieu uparcie starającego się rozwiać spowijającą zdrowy rozsądek mgłę, ani nawet Drew, który oparłszy się na nim na chwilę, zniknął z zasięgu jego wzroku. Nie zauważył zniknięcia jednego z marynarzy, nie wydało mu się też dziwne, że w łodzi pojawiła się pusta przestrzeń, którą mógł bez trudu zająć Earwyn – przez kilka długich, oderwanych od rzeczywistości sekund, miał przed sobą jedynie wykrzywioną w pogardzie twarz zdrajcy, człowieka, którego niegdyś nazywał najlepszym przyjacielem. Jego szyderczy śmiech wypełnił jego uszy, sprawił, że żyły zapłonęły żywym ogniem; za długo. Za długo znosił jego parszywą obecność, za długo pozwalał mu zatruwać sobie życie. To musiało zakończyć się teraz – tutaj, w tej grocie, w miejscu, do którego wołało go przeznaczenie, wyśpiewywane słodkim, niosącym się z głębin głosem. Chociaż przez długie miesiące po powrocie do kraju nauczył się ignorować obecność zjawy – zwłaszcza w obecności innych osób – to tym razem nawet nie próbował tego robić. Otumaniony umysł nie myślał trzeźwo, ciało zareagowało natomiast instynktownie – napinając mięśnie i chwytając mocniej wiosło, w którymś przeoczonym momencie ugaszone. Earwyn nie miał gdzie uciec, twarde drewno musiało go dosięgnąć – tyle, że gdy spotkało się z jego twarzą, postać zdrajcy rozmyła się w powietrzu, a Manannan zachwiał się – pociągnięty w przód swoją własną siłą.
Nie miał się jak uratować. Chybocząca się łódka nie miała stałego punktu, o który mógłby się zaprzeć, masztu, którego mógłby się uchwycić; wiosło wypadło mu z rąk, a może wypuścił je sam, po czym zamachał gwałtownie ramionami, starając się przede wszystkim nie wywrócić łodzi, a w drugiej kolejności: pozostać na jej pokładzie. Rozłożonymi szeroko ramionami poszukiwał krawędzi burty, starając się za nią złapać, podczas gdy nogi wykonywały znajomy taniec na rozchwianym pokładzie, na którym pole manewru ograniczała mu jednak obecność pozostałych członków załogi. Zaklął głośno, wypuszczając spomiędzy ust wiązankę przekleństw, skierowanych przede wszystkim do nieobecnego już Earwyna – po czym podjął ostatnią desperacką próbę odzyskania równowagi, mając nadzieję, że za moment nie runie prosto w czarną otchłań morskiej wody.
| tu rzuciłem krytyczną porażkę na utrzymanie równowagi, jak mistrz gry pozwoli, to po poście uzupełniającym będę jeszcze pisać...
Nie miał się jak uratować. Chybocząca się łódka nie miała stałego punktu, o który mógłby się zaprzeć, masztu, którego mógłby się uchwycić; wiosło wypadło mu z rąk, a może wypuścił je sam, po czym zamachał gwałtownie ramionami, starając się przede wszystkim nie wywrócić łodzi, a w drugiej kolejności: pozostać na jej pokładzie. Rozłożonymi szeroko ramionami poszukiwał krawędzi burty, starając się za nią złapać, podczas gdy nogi wykonywały znajomy taniec na rozchwianym pokładzie, na którym pole manewru ograniczała mu jednak obecność pozostałych członków załogi. Zaklął głośno, wypuszczając spomiędzy ust wiązankę przekleństw, skierowanych przede wszystkim do nieobecnego już Earwyna – po czym podjął ostatnią desperacką próbę odzyskania równowagi, mając nadzieję, że za moment nie runie prosto w czarną otchłań morskiej wody.
| tu rzuciłem krytyczną porażkę na utrzymanie równowagi, jak mistrz gry pozwoli, to po poście uzupełniającym będę jeszcze pisać...
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Manannan
Rozłożyłeś szeroko ramiona, poszukując równowagi. Nogi ślizgały się się po pokładzie, a choć Earwyn zniknął ci sprzed oczu, to w uszach dudnił ci jego śmiech. Dawny przyjaciel odpowiedział kpiącym rechotem na ulatujące z Twojego gardła wyzwiska, a jego chichot był coraz głośniejszy i głośniejszy...
...a twoje nogi ani dłonie nie znalazły solidnego oparcia. Leciałeś do przodu, bezwładnie. Wymachując lewym ramieniem, potrąciłeś kogoś, ale jedynie go odepchnąłeś, mocno. Wiosło wypadło ci z rąk i wpadło do wody, a ty leciałeś za nim, na nie, głową w dół. Poczułeś tępy ból po prawej stronie głowy, jakby drewno uderzyło cię w skroń - a potem zapadła ciemność i cisza, błoga cisza. Woda zagłuszyła śmiech Earwyna, wreszcie pozbyłeś się upiora na dobre. Nie czułeś wdzierającej się do gardła soli, a morska toń wydawała się cieplejsza niż zwykle - przyjemna i odprężająca. W pierwszej chwili wrażenie błogości zupełnie cię oszołomiło, a zanim zdążyłeś świadomie wstrzymać oddech lub nieświadomie go zaciągnąć - poczułeś na policzkach dotyk znajomych dłoni, poczułeś na ustach znajomy pocałunek.
Wrażenie zdawało się Ci tak bliskie i bezpieczne, że musiałeś mimowolnie rozchylić wargi i instynktownie odwzajemniłeś pocałunek. Choć czułości Melisande odbierały Ci czasem dech, tym razem było inaczej - poczułeś, że oddychasz, lub raczej, że nie musisz już oddychać. Ciemność rozwiała się nagle, widziałeś wyraźniej niż pod wodą - ale nie zobaczyłeś przed sobą twarzy żony, choć przez moment mogłeś się tego spodziewać.
Patrzyły na Ciebie znajome oczy z przeszłości, ciemne jak toń oceanu. Białe zęby odcięły się od onyksowej skóry, gdy wieszczka - lub ktoś o jej twarzy - uśmiechnęła się do Ciebie szeroko i przyciągnęła Cię do siebie. Zacisnęła lewą dłoń na Twojej koszuli, w okolicach serca, a prawą rękę wplotła w Twoje włosy.
Znów się spotykamy, synu mórz - rozbrzmiało w Twoich myślach wyraźnie, choć jej wargi się nie poruszały. Czułeś, że i ona usłyszy Twoją odpowiedź. Tacy sami, ale inni. Poznaliśmy jego. Czekałyśmy na ciebie. Przynosisz wieści od niego? Wypatrujemy jego ogarów, ale spadająca gwiazda wciąż ich nie przyzwała i w zamian przywiodła nas do ciebie. - w jej tonie brzmiała gorączkowość, a morskie oczy pociemniały aż stały się czarne niczym najciemniejsze cienie.
Drew
Zanim spróbowałeś złapać równowagę, Manannan niechcący uderzył cię ramieniem. Wcześniej próbowałeś chwycić się tego samego ramienia by utrzymać równowagę - teraz stało się Twoją zgubą. Popchnięty, nie miałeś już szans się obronić i po prostu wypadłeś za burtę. Umiałeś pływać na tyle, by - na razie - utrzymać głowę na powierzchni. Pod nogami nie czułeś dna, nigdzie nie widziałeś Manannana. Coś śliskiego zaczęło owijać się wokół Twoich kostek, ale nagle się cofnęło, jakby popłynęło dalej.
Mathieu i Kenneth
Na waszych oczach Manannan niemalże przekoziołkował do przodu i runął do wody głową w dół - zbyt szybko byście mogli zareagować. Widok był tak niespodziewany i spektakularny, że Mathieu był w stanie skupić się na czymś innym niż dobiegające z oddali krzyki Primrose. Coś plusnęło również z boku szalupy - Kenneth mógł zobaczyć, jak Drew wypada z łódki, popchnięty niechcący przez Traversa.
Łódka rozchybotała się niebezpiecznie, a siedzący w niej żeglarz (drugiego nigdzie nie było widać) siedział wpatrzony w przestrzeń i zupełnie zaprzestał wiosłowania. Widzieliście na wodzie głowę Drew, ale nie widzieliście nigdzie Manannana.
Manannan, w tej turze nie możesz podjąć żadnej akcji ani rzucać na odporność magiczną, ale możesz odnieść się do słów tajemniczej kobiety.
Drew, z uwagi na krytyczną porażkę Manannana zostałeś wypchnięty do wody.
Drew, Mathieu, Kenneth - możecie w tej turze podjąć do dwóch akcji, ale bez zakładania ich sukcesu. Mathieu, wciąż powinieneś rzucać na odporność magiczną, ale z uwagi na otrzeźwiające wydarzenia wokół Ciebie ST wynosi w tej turze 50 (jeśli go nie osiągniesz, iluzje z poprzedniego posta MG nadal wydadzą Ci się realne).
Jest to post uzupełniający, kolejny post MG pojawi się po odpisie całej czwórki.
Rozłożyłeś szeroko ramiona, poszukując równowagi. Nogi ślizgały się się po pokładzie, a choć Earwyn zniknął ci sprzed oczu, to w uszach dudnił ci jego śmiech. Dawny przyjaciel odpowiedział kpiącym rechotem na ulatujące z Twojego gardła wyzwiska, a jego chichot był coraz głośniejszy i głośniejszy...
...a twoje nogi ani dłonie nie znalazły solidnego oparcia. Leciałeś do przodu, bezwładnie. Wymachując lewym ramieniem, potrąciłeś kogoś, ale jedynie go odepchnąłeś, mocno. Wiosło wypadło ci z rąk i wpadło do wody, a ty leciałeś za nim, na nie, głową w dół. Poczułeś tępy ból po prawej stronie głowy, jakby drewno uderzyło cię w skroń - a potem zapadła ciemność i cisza, błoga cisza. Woda zagłuszyła śmiech Earwyna, wreszcie pozbyłeś się upiora na dobre. Nie czułeś wdzierającej się do gardła soli, a morska toń wydawała się cieplejsza niż zwykle - przyjemna i odprężająca. W pierwszej chwili wrażenie błogości zupełnie cię oszołomiło, a zanim zdążyłeś świadomie wstrzymać oddech lub nieświadomie go zaciągnąć - poczułeś na policzkach dotyk znajomych dłoni, poczułeś na ustach znajomy pocałunek.
Wrażenie zdawało się Ci tak bliskie i bezpieczne, że musiałeś mimowolnie rozchylić wargi i instynktownie odwzajemniłeś pocałunek. Choć czułości Melisande odbierały Ci czasem dech, tym razem było inaczej - poczułeś, że oddychasz, lub raczej, że nie musisz już oddychać. Ciemność rozwiała się nagle, widziałeś wyraźniej niż pod wodą - ale nie zobaczyłeś przed sobą twarzy żony, choć przez moment mogłeś się tego spodziewać.
Patrzyły na Ciebie znajome oczy z przeszłości, ciemne jak toń oceanu. Białe zęby odcięły się od onyksowej skóry, gdy wieszczka - lub ktoś o jej twarzy - uśmiechnęła się do Ciebie szeroko i przyciągnęła Cię do siebie. Zacisnęła lewą dłoń na Twojej koszuli, w okolicach serca, a prawą rękę wplotła w Twoje włosy.
Znów się spotykamy, synu mórz - rozbrzmiało w Twoich myślach wyraźnie, choć jej wargi się nie poruszały. Czułeś, że i ona usłyszy Twoją odpowiedź. Tacy sami, ale inni. Poznaliśmy jego. Czekałyśmy na ciebie. Przynosisz wieści od niego? Wypatrujemy jego ogarów, ale spadająca gwiazda wciąż ich nie przyzwała i w zamian przywiodła nas do ciebie. - w jej tonie brzmiała gorączkowość, a morskie oczy pociemniały aż stały się czarne niczym najciemniejsze cienie.
Drew
Zanim spróbowałeś złapać równowagę, Manannan niechcący uderzył cię ramieniem. Wcześniej próbowałeś chwycić się tego samego ramienia by utrzymać równowagę - teraz stało się Twoją zgubą. Popchnięty, nie miałeś już szans się obronić i po prostu wypadłeś za burtę. Umiałeś pływać na tyle, by - na razie - utrzymać głowę na powierzchni. Pod nogami nie czułeś dna, nigdzie nie widziałeś Manannana. Coś śliskiego zaczęło owijać się wokół Twoich kostek, ale nagle się cofnęło, jakby popłynęło dalej.
Mathieu i Kenneth
Na waszych oczach Manannan niemalże przekoziołkował do przodu i runął do wody głową w dół - zbyt szybko byście mogli zareagować. Widok był tak niespodziewany i spektakularny, że Mathieu był w stanie skupić się na czymś innym niż dobiegające z oddali krzyki Primrose. Coś plusnęło również z boku szalupy - Kenneth mógł zobaczyć, jak Drew wypada z łódki, popchnięty niechcący przez Traversa.
Łódka rozchybotała się niebezpiecznie, a siedzący w niej żeglarz (drugiego nigdzie nie było widać) siedział wpatrzony w przestrzeń i zupełnie zaprzestał wiosłowania. Widzieliście na wodzie głowę Drew, ale nie widzieliście nigdzie Manannana.
Manannan, w tej turze nie możesz podjąć żadnej akcji ani rzucać na odporność magiczną, ale możesz odnieść się do słów tajemniczej kobiety.
Drew, z uwagi na krytyczną porażkę Manannana zostałeś wypchnięty do wody.
Drew, Mathieu, Kenneth - możecie w tej turze podjąć do dwóch akcji, ale bez zakładania ich sukcesu. Mathieu, wciąż powinieneś rzucać na odporność magiczną, ale z uwagi na otrzeźwiające wydarzenia wokół Ciebie ST wynosi w tej turze 50 (jeśli go nie osiągniesz, iluzje z poprzedniego posta MG nadal wydadzą Ci się realne).
Jest to post uzupełniający, kolejny post MG pojawi się po odpisie całej czwórki.
Szaleństwo, popadali w szaleństwo, to było pewne, bo jak inaczej miał wytłumaczyć to co się działo wokół? Kapitan wydawał się nie słyszeć go na początku, a później nie wierzyć w jego słowa. Westchnął zrezygnowany, ale wiedział, że jak zacznie się pieklić, to przez następne tygodnie będzie niczym majtek szorował pokład. Bez użycia różdżki. Własnymi dłońmi, a to mu się nie uśmiechało. Napracował się jako majtek za swojego życia.
-Tutaj! - zakrzyknął wskazując topielca, który unosił się w wodzie, ale nim lord Travers mógł zobaczyć coś więcej łódka zachwiała się gwałtownie. -Co do cholery?! - Zawołał wyraźnie poirytowany ledwo utrzymując się na powierzchni. Zaraz jednak zgasło światło i tylko fakt, że znów rzucił zaklęcie sprawiło, że mógł dostrzec coś więcej. Wyciągnął dłoń, pochwycił mokre ubranie i przewrócił trupa na plecy. -O kur… -Wyrwało się Pierwszemu kiedy dostrzegł ziejącą, czarną dziurę tam gdzie powinno być serce. -Joe…To Joe, kapitanie! - Zawołał jeszcze do Manannana, ale ledwie wypowiedział te słowa, a wiosło świsnęło niedaleko, trzymane w dłoniach kapitańskich. Kogo chciał zdjąć? Własnego człowieka?
Szaleństwo!
Syrenie szaleństwo! Śpiew morza, taki cudowny i wspaniały zdawał się teraz trucizną, a może to on popadał w obłęd zamiast mu się poddać.
Mathieu obok niego wzywał kolejno imiona jakiś kobiet. Teraz mu się zebrało na wspominki czy go huć roznosiła?
Łódka znów zachwiała się niebezpiecznie, grożąc wywróceniem się i kąpielą w zimnej wodzie.
-Kapitanie?! - Dostrzegł jak ten leci niczym szczupak w toń, a drugi mężczyzna, który jak idiota musiał wstać, przekoziołkował w drugą stronę, prosto w morską taflę. Głośny chlupot wody oraz skrzypienie drewna jasno informowało, że mają poważne kłopoty. Pierwszy rzucił się do burty, za którą wypadł lord Travers, spodziewał się, że ten zaraz wypłynie, podobnie jak ten drugi, ale nie… nigdzie go nie widział. -Kapitanie?! - Echo odbiło się od ścian, drażniło dźwiękiem niepewności. -Manannan! - Starał się wzrokiem objąć taflę wody, dostrzec gdzie jest czarodziej. -Cholera… Mathieu. - Obejrzał się przez ramię na brata, nie mogli tracić czasu. Zaczął rozpinać kurtkę marynarską -Wyciągnij… Drew, tak? Tu masz drugie wiosło, powinna gdzieś być też jakaś lina. Kapitana nigdzie nie widać. - Wstał z miejsca i zrzucił okrycie. -Postaraj się nie umrzeć, jak mnie nie będzie. - Albo popaść w jeszcze większy obłęd, bo zdawało się, że oni wszyscy zaraz oszaleją i nikt nie wróci żywy. Nie miał zamiaru dać sobie wygryźć serca, ani tym bardziej poświęcić kapitana.
Nie czekając na odpowiedź Mathieu wskoczył do wody w dół, znikając pod powierzchnią, licząc, że może uda mu się odnaleźć czarodzieja. Nie był wytrwanym pływakiem, ale na tyle potrafił, że mógł spróbować.
|Nurkuję w poszukiwaniu Maniego
-Tutaj! - zakrzyknął wskazując topielca, który unosił się w wodzie, ale nim lord Travers mógł zobaczyć coś więcej łódka zachwiała się gwałtownie. -Co do cholery?! - Zawołał wyraźnie poirytowany ledwo utrzymując się na powierzchni. Zaraz jednak zgasło światło i tylko fakt, że znów rzucił zaklęcie sprawiło, że mógł dostrzec coś więcej. Wyciągnął dłoń, pochwycił mokre ubranie i przewrócił trupa na plecy. -O kur… -Wyrwało się Pierwszemu kiedy dostrzegł ziejącą, czarną dziurę tam gdzie powinno być serce. -Joe…To Joe, kapitanie! - Zawołał jeszcze do Manannana, ale ledwie wypowiedział te słowa, a wiosło świsnęło niedaleko, trzymane w dłoniach kapitańskich. Kogo chciał zdjąć? Własnego człowieka?
Szaleństwo!
Syrenie szaleństwo! Śpiew morza, taki cudowny i wspaniały zdawał się teraz trucizną, a może to on popadał w obłęd zamiast mu się poddać.
Mathieu obok niego wzywał kolejno imiona jakiś kobiet. Teraz mu się zebrało na wspominki czy go huć roznosiła?
Łódka znów zachwiała się niebezpiecznie, grożąc wywróceniem się i kąpielą w zimnej wodzie.
-Kapitanie?! - Dostrzegł jak ten leci niczym szczupak w toń, a drugi mężczyzna, który jak idiota musiał wstać, przekoziołkował w drugą stronę, prosto w morską taflę. Głośny chlupot wody oraz skrzypienie drewna jasno informowało, że mają poważne kłopoty. Pierwszy rzucił się do burty, za którą wypadł lord Travers, spodziewał się, że ten zaraz wypłynie, podobnie jak ten drugi, ale nie… nigdzie go nie widział. -Kapitanie?! - Echo odbiło się od ścian, drażniło dźwiękiem niepewności. -Manannan! - Starał się wzrokiem objąć taflę wody, dostrzec gdzie jest czarodziej. -Cholera… Mathieu. - Obejrzał się przez ramię na brata, nie mogli tracić czasu. Zaczął rozpinać kurtkę marynarską -Wyciągnij… Drew, tak? Tu masz drugie wiosło, powinna gdzieś być też jakaś lina. Kapitana nigdzie nie widać. - Wstał z miejsca i zrzucił okrycie. -Postaraj się nie umrzeć, jak mnie nie będzie. - Albo popaść w jeszcze większy obłęd, bo zdawało się, że oni wszyscy zaraz oszaleją i nikt nie wróci żywy. Nie miał zamiaru dać sobie wygryźć serca, ani tym bardziej poświęcić kapitana.
Nie czekając na odpowiedź Mathieu wskoczył do wody w dół, znikając pod powierzchnią, licząc, że może uda mu się odnaleźć czarodzieja. Nie był wytrwanym pływakiem, ale na tyle potrafił, że mógł spróbować.
|Nurkuję w poszukiwaniu Maniego
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skalne wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk