Windy Ministerstwa Magii
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Windy Ministerstwa Magii
Windy w Ministerstwie Magii nie są najprzyjemniejszym miejscem, jakie można sobie wyobrazić. Pracownicy starają się spędzać w nich jak najmniej czasu. Petenci też. Złote kraty wydają się zapraszać do wejścia do niewielkiego, często zatłoczonego pudełka, którym podróżują ludzie, dziwne przedmioty, a przede wszystkim sowy – środek komunikacji między departamentami. I o ile biura udaje utrzymać się we względnym ładzie po ich przelotach, o tyle z windami jest już większy problem. Bordowa wykładzina zawsze naznaczona jest przynajmniej dwoma plamami po ptasich odchodach. Ptaszyska dodatkowo lubią siadać na ramionach i głowach czarodziejów, bo za mało jest miejsca, by mogły latać, a nieprzyjemne stratowania oduczyły je zajmowania miejsc na podłodze. Niedogodności te nie zmieniają jednak faktu, że windy są najwygodniejszym i najszybszym sposobem poruszania się po olbrzymim gmachu Ministerstwa.
Leia zdecydowanie polubiłaby tę silną i niezależną od nikogo kobietę. Czasem Morgothowi wydawało się, że jego młodsza siostra miała zamiar dorwać się do każdej swojej idolki i przeprowadzić z nią gruntowną rozmowę o tym jak doszły do sukcesu. Bo lady Elisabeth Parkinson na pewno zdobyła to, co chciała, chociaż miała apetyt na więcej. Było to niebywale godne pochwały i podziwu, zważywszy na to, że najważniejsze stanowiska w Ministerstwie Magii zajmowali najczęściej gburowaci i, żeby nie powiedzieć, często ograniczeni przedstawiciele jego płci. Zdecydowanie brakowało mu w tej najważniejszej części magicznego świata ludzi kompetentnych.
- Z takim poświęceniem dla pracy mam nadzieję, że niedługo zobaczę lady na jakimś dobrym i odpowiadającym jej umiejętnościom stanowisku - odpowiedział, zerkając w jej stronę, po czym zgodnie z etykietą przeniósł spojrzenie przed siebie. Zbyt długi kontakt wzrokowy był niestosowny, a lady Parkinson miała dodatkowo wyjątkowo tasujące spojrzenie. Nie żeby mu to przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Mało która kobieta mogła pochwalić się reputacją godną niejednego przerażającego wszystkich ministra, aurora bądź wielkiego czarodzieja. - Niestety obowiązki nie pozwoliły mi pokazać się wcześniej, a lekka zmiana w zasadach obchodzenia się ze smokami nie mogła zostać przeze mnie zignorowana - dodał. - Może się to lady wydać nieco naiwne, ale lubię mieć osobiście wgląd do takich spraw. Przyznaję, że nie do wszystkich moich kolegów z pracy mam równe zaufanie względem kruczków prawnych - odpowiedział, uśmiechając się lekko w jej stronę. - Wiem, że nie powinienem o tym wspominać, ale... Mogłaby mi lady doradzić w pewnej sprawie prawnej? Wiem, że to nie leży całkowicie w obowiązkach pani Departamentu, ale mając ją obok, grzechem byłoby nie spytanie.
- Z takim poświęceniem dla pracy mam nadzieję, że niedługo zobaczę lady na jakimś dobrym i odpowiadającym jej umiejętnościom stanowisku - odpowiedział, zerkając w jej stronę, po czym zgodnie z etykietą przeniósł spojrzenie przed siebie. Zbyt długi kontakt wzrokowy był niestosowny, a lady Parkinson miała dodatkowo wyjątkowo tasujące spojrzenie. Nie żeby mu to przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Mało która kobieta mogła pochwalić się reputacją godną niejednego przerażającego wszystkich ministra, aurora bądź wielkiego czarodzieja. - Niestety obowiązki nie pozwoliły mi pokazać się wcześniej, a lekka zmiana w zasadach obchodzenia się ze smokami nie mogła zostać przeze mnie zignorowana - dodał. - Może się to lady wydać nieco naiwne, ale lubię mieć osobiście wgląd do takich spraw. Przyznaję, że nie do wszystkich moich kolegów z pracy mam równe zaufanie względem kruczków prawnych - odpowiedział, uśmiechając się lekko w jej stronę. - Wiem, że nie powinienem o tym wspominać, ale... Mogłaby mi lady doradzić w pewnej sprawie prawnej? Wiem, że to nie leży całkowicie w obowiązkach pani Departamentu, ale mając ją obok, grzechem byłoby nie spytanie.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Z pewnością tak będzie, lordzie Yaxley - odpowiedziała, ukrywając swoje pełne przekonanie co do tego. Ostatnimi czasu Elisabeth w dość znacznym stopniu poświęcała się swoim obowiązkom, oddając jej siebie wręcz z nawiązką. Nie miała zamiaru marnować swojego czasu w tak dużym stopniu tylko po to, by po ukończonym stażu zajmować mierne urzędnicze stanowisko, zapomniane i praktycznie nieużywane. Miała wysokie aspiracje, dążyła do nich bez względu na cenę, budując sobie grono sojuszników, jak na razie nieświadomych nawet swojej ogromnej roli. Wiadome jest jednak, że jeśli chce się coś osiągnąć, to nie tylko talent potrafi to zapewnić, chociaż jej kobiecie z pewnością nie brakowało. Miała to przecież we krwi.
- Ależ skąd, lordzie. Doskonale to rozumiem - odpowiedziała z charakterystycznym dla siebie uśmiechem na twarzy. - Wyznaję zasadę, że wszystko będzie zrobione najlepiej, kiedy zrobi się to samemu, o ile oczywiście ma się do tego predyspozycje. Myślę jednak, iż wie lord, co mam na myśli.
Elisabeth nie mogła sobie wymarzyć ciekawszego końca dnia. Nienawidziła podróży windami, zawsze będącymi w okropnym nieporządku, głównie za sprawą latających tędy dzień w dzień sów. Większość z tych zwierząt, z którymi miała do czynienia w Ministerstwie była co najmniej nieznośna, a panna Parkinson nie raz musiała uważać, by nie stracić za ich sprawą cierpliwości. Jedyna sowa której potrafiła w pełni ufać i darzyć przy tym ciepłym uczuciem była jej własna Persephona - wierna, zaufana i z doskonałym temperamentem. Tego wieczoru jednak nie było już niesfornych stworzeń, a ona miała okazję do dość ciekawej konwersacji z równie interesującą osobą. W oczach brunetki mężczyzna był dość intrygujący i pomimo jego wcześniejszych słów Elisabeth nie do końca była przekonana co do faktu, iż nie był kompetentny na jakiekolwiek stanowisko w Ministerstwie. Z drugiej strony jednak mając to samo miejsce pracy, mogliby nie ucinać sobie tak miłych pogawędek. Panna Parkinson nie znosiła konkurencji, i chociaż lubiła wrogów trzymać blisko, to przecież im ich mniej, tym więcej czasu i energii pozostawało dla niej.
- Może lord spróbować, o ile będę znała odpowiedź, a przedmiot pytania nie będzie zbyt... tajny, to chyba będę mogła pomóc.
Lisa przeniosła wzrok na ścianę przed sobą, nie chcąc też zbyt długo wbijać swoje wzroku w mężczyznę. Czekając na odpowiedź, pozwoliła sobie w myślach kształtować profil rozmówcy, który następnie miał wylądować w jej notatniku. Ta znajomość mogła okazać się przydatną, chociaż kobieta nie mogła sobie odpuścić zwrócenia uwagi na liczne pochlebstwa z jego strony. Może była to czysta uprzejmość, jednak równie dobrze wszystkie te komplementy mogły mieć zupełnie inne podłoże.
- Ależ skąd, lordzie. Doskonale to rozumiem - odpowiedziała z charakterystycznym dla siebie uśmiechem na twarzy. - Wyznaję zasadę, że wszystko będzie zrobione najlepiej, kiedy zrobi się to samemu, o ile oczywiście ma się do tego predyspozycje. Myślę jednak, iż wie lord, co mam na myśli.
Elisabeth nie mogła sobie wymarzyć ciekawszego końca dnia. Nienawidziła podróży windami, zawsze będącymi w okropnym nieporządku, głównie za sprawą latających tędy dzień w dzień sów. Większość z tych zwierząt, z którymi miała do czynienia w Ministerstwie była co najmniej nieznośna, a panna Parkinson nie raz musiała uważać, by nie stracić za ich sprawą cierpliwości. Jedyna sowa której potrafiła w pełni ufać i darzyć przy tym ciepłym uczuciem była jej własna Persephona - wierna, zaufana i z doskonałym temperamentem. Tego wieczoru jednak nie było już niesfornych stworzeń, a ona miała okazję do dość ciekawej konwersacji z równie interesującą osobą. W oczach brunetki mężczyzna był dość intrygujący i pomimo jego wcześniejszych słów Elisabeth nie do końca była przekonana co do faktu, iż nie był kompetentny na jakiekolwiek stanowisko w Ministerstwie. Z drugiej strony jednak mając to samo miejsce pracy, mogliby nie ucinać sobie tak miłych pogawędek. Panna Parkinson nie znosiła konkurencji, i chociaż lubiła wrogów trzymać blisko, to przecież im ich mniej, tym więcej czasu i energii pozostawało dla niej.
- Może lord spróbować, o ile będę znała odpowiedź, a przedmiot pytania nie będzie zbyt... tajny, to chyba będę mogła pomóc.
Lisa przeniosła wzrok na ścianę przed sobą, nie chcąc też zbyt długo wbijać swoje wzroku w mężczyznę. Czekając na odpowiedź, pozwoliła sobie w myślach kształtować profil rozmówcy, który następnie miał wylądować w jej notatniku. Ta znajomość mogła okazać się przydatną, chociaż kobieta nie mogła sobie odpuścić zwrócenia uwagi na liczne pochlebstwa z jego strony. Może była to czysta uprzejmość, jednak równie dobrze wszystkie te komplementy mogły mieć zupełnie inne podłoże.
A little learning is a dangerous thing...
Miał to po matce. Umiejętność swobodnego dialogu z kimś, kogo widział może tylko raz w życiu lub w ogóle. Wiedział co i jak powiedzieć. Ale nie była to wyszkolona zaleta jak u niektórych. Morgoth nigdy nie przypodobałby się komuś ze względu na płynące z tego korzyści. To godziłoby w jego honor i zasady według których żył. Ta i wiele innych cech łączyła go z jednym rodzicem jak i drugim. Młody Yaxley w życiu nie wyobraziłby sobie swojego ojca na jego miejscu, który zacząłby swobodną rozmowę z lady Elisabeth Parkinson. Lord Leon Yaxley był sławny ze swojego dość specyficznego charakteru. I dobrze. Morgoth uważał, że właśnie taki powinien być każdy szlachcic, który nie musi wszystkim naokoło ogłaszać statusu urodzenia. Gdy ktoś go widział, wiedział z kim miał do czynienia. Uwielbiał swojego ojca.
- Nie wiem czy zasłużyłem sobie na tę uprzejmość, ale dziękuję lady bardzo serdecznie - odpowiedział, pozwalając, by kąciki ust powędrowały mu w górę. Musiał przyznać, że jej wypowiedź lekko połechtała jego ego. Tak. Morgo nie dostawał za wiele pochwał w związku ze swoją pracą, którą wielu uważało za praktycznie barbarzyńską i przeznaczoną dla kogoś oschłego i zahartowanego. Wrodzona skromność i wychowanie nie pozwalało mu przyjmować żadnego komplementu, a zdecydowanie nie tych, od których wręcz czuć było fałsz. Jednak doceniał każdego kto widział w pracy opiekuna bądź łowcy smoków coś fascynującego. Że to też może być pasja. Jak literatura, muzyka czy prawa w Departamencie. Każdy szlachcic powinien według Morgotha posiadać coś, co mógł rozwijać. I przy okazji nie spoczywać jedynie na rodzinnym majątku. Mężczyzn nie było takich wielu, ale za to kobiet całe masy. Dlatego też ktoś pokroju lady Parkinson był niezwykle ceniony przez młodego dziedzica. Zdecydowanie ta lekka konwersacja była dobrym zwieńczeniem kończącego się, męczącego dnia. Do teraz czuł na prawym ramieniu ból spowodowany uderzeniem przez jednego z młodym okazów. Cóż. I tak został najmniej poszkodowany w tym tygodniu, a ten się jeszcze nie zakończył.
- Tajny na pewno nie - zaśmiał się lekko, chociaż była to prawda. Czarodzieje z wysokich rodów, szczególnie związanych z Rycerzami miała swoje tajemnice. - Otóż może zahacza to również o lady Departament w jakimś stopniu... Moja rodzina posiada ziemie nie tylko w Fenland. Część z nich leży w parku, który stanowi ekosystem dla hipogryfów. Zajmuje lub zajmował się pewien jegomość. Niestety wyjechał zanim zdołaliśmy uzgodnić sprawy przekazania terenu i jego zagospodarowania. Zwracaliśmy się z tą sprawą do odpowiedniego Departamentu, ale no cóż... Zostaliśmy odesłani z kwitkiem. Potrzebujemy skontaktować się z tym czarodziejem, ale ten jakby zapadł się pod ziemię. Czy można by odwołać się do Ministerstwa o odnalezienie tego człowieka? Rozumie lady, że to dość ciężka sprawa.
- Nie wiem czy zasłużyłem sobie na tę uprzejmość, ale dziękuję lady bardzo serdecznie - odpowiedział, pozwalając, by kąciki ust powędrowały mu w górę. Musiał przyznać, że jej wypowiedź lekko połechtała jego ego. Tak. Morgo nie dostawał za wiele pochwał w związku ze swoją pracą, którą wielu uważało za praktycznie barbarzyńską i przeznaczoną dla kogoś oschłego i zahartowanego. Wrodzona skromność i wychowanie nie pozwalało mu przyjmować żadnego komplementu, a zdecydowanie nie tych, od których wręcz czuć było fałsz. Jednak doceniał każdego kto widział w pracy opiekuna bądź łowcy smoków coś fascynującego. Że to też może być pasja. Jak literatura, muzyka czy prawa w Departamencie. Każdy szlachcic powinien według Morgotha posiadać coś, co mógł rozwijać. I przy okazji nie spoczywać jedynie na rodzinnym majątku. Mężczyzn nie było takich wielu, ale za to kobiet całe masy. Dlatego też ktoś pokroju lady Parkinson był niezwykle ceniony przez młodego dziedzica. Zdecydowanie ta lekka konwersacja była dobrym zwieńczeniem kończącego się, męczącego dnia. Do teraz czuł na prawym ramieniu ból spowodowany uderzeniem przez jednego z młodym okazów. Cóż. I tak został najmniej poszkodowany w tym tygodniu, a ten się jeszcze nie zakończył.
- Tajny na pewno nie - zaśmiał się lekko, chociaż była to prawda. Czarodzieje z wysokich rodów, szczególnie związanych z Rycerzami miała swoje tajemnice. - Otóż może zahacza to również o lady Departament w jakimś stopniu... Moja rodzina posiada ziemie nie tylko w Fenland. Część z nich leży w parku, który stanowi ekosystem dla hipogryfów. Zajmuje lub zajmował się pewien jegomość. Niestety wyjechał zanim zdołaliśmy uzgodnić sprawy przekazania terenu i jego zagospodarowania. Zwracaliśmy się z tą sprawą do odpowiedniego Departamentu, ale no cóż... Zostaliśmy odesłani z kwitkiem. Potrzebujemy skontaktować się z tym czarodziejem, ale ten jakby zapadł się pod ziemię. Czy można by odwołać się do Ministerstwa o odnalezienie tego człowieka? Rozumie lady, że to dość ciężka sprawa.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Konwersacja ta była zdecydowanie dość dobrym zakończeniem dnia w Ministerstwie - idealny sposób na oddech po ciężkiej pracy ze sprawą dość problematycznego czarodzieja, chyba lubującego się w zakopywaniu biurek Ministerstwa w swoich papierach. Lekka, z pewnością nie miała charakteru sztywnego ani nieuprzejmego, jak co jakiś czas zdawało jej się rozmawiać z innymi szlachcicami. Na dodatek też każda nowa znajomość niosła ze sobą pozytyw.
- Lordzie Yaxley, ja nigdy nie mówię komplementów osobom, które na nie nie zasłużyły - odpowiedziała z pewnością w głosie, ale i uprzejmością, by nie zabrzmieć zbyt nonszalancko.
Tak jak powiedziała - nigdy nie mówiła miłych rzeczy, by komukolwiek się przypodobać. Gdy ktoś zasługiwał, potrafiła to docenić pochlebstwem i chociaż lubiła zdobywać dobrych sojuszników, to nie miała zamiaru w żaden sposób zdobywać ich sympatii za pomocą cukierkowych uprzejmości i fałszywych pochwał. Po za tym nigdy nie było jej to potrzebne - grono jej zaufanych ludzi to w większości były osoby godne choćby miłego słowa.
Elisabeth uważnie słuchała jego słów, ostrożnie je przetwarzając i rozkładając na czynniki pierwsze. Zmarszczyła przy tym lekko czoło i zmrużyła oczy, wyraźnie zastanawiając się nad odpowiedzią. Na początek zastanowił ją Departament, do którego lord Yaxley rzekomo się odwoływał - jej zdaniem nie powinni odprawiać ich z kwitkiem, lecz albo przekazać sprawę do odpowiedniego urzędu lub rozwiązać sprawę. Niestety nie wszyscy czarodzieje ciężko pracowali na swoje stanowiska - wkupieni w łaski poprzez duże znajomości, nie mieli zamiaru robić nic w celu stworzenia chociażby pozorów dobrego pracownika, czego skutkiem były takie właśnie sytuacje. W tym przypadku jednak nie tylko jedna osoba popełniła błąd, sama sytuacja że jakiś czarodziej zniknął bez śladu była dość niepokojąca.
- Jest taka możliwość, a w przypadku gdzie czarodziej zniknął bez śladu wydaje się być ona wręcz wymagana. Uważam lordzie, iż powinieneś się z tą sprawą niezwłocznie zgłosić do Ministerstwa, nawet jeśli przyczyna zniknięcia nie jest poważna, to ostrożności nigdy za wiele.
Elisabeth nie była pewna czy udało jej się pomóc lordowi, miała jednak nadzieję że jej rada w jakiś sposób mogła pomóc. Nagle winda zaczęła zwalniać (o ile było to możliwe), wydając co jakiś czas ciężkie jęki, informujące o rychłym końcu podróży.
- Lordzie Yaxley, ja nigdy nie mówię komplementów osobom, które na nie nie zasłużyły - odpowiedziała z pewnością w głosie, ale i uprzejmością, by nie zabrzmieć zbyt nonszalancko.
Tak jak powiedziała - nigdy nie mówiła miłych rzeczy, by komukolwiek się przypodobać. Gdy ktoś zasługiwał, potrafiła to docenić pochlebstwem i chociaż lubiła zdobywać dobrych sojuszników, to nie miała zamiaru w żaden sposób zdobywać ich sympatii za pomocą cukierkowych uprzejmości i fałszywych pochwał. Po za tym nigdy nie było jej to potrzebne - grono jej zaufanych ludzi to w większości były osoby godne choćby miłego słowa.
Elisabeth uważnie słuchała jego słów, ostrożnie je przetwarzając i rozkładając na czynniki pierwsze. Zmarszczyła przy tym lekko czoło i zmrużyła oczy, wyraźnie zastanawiając się nad odpowiedzią. Na początek zastanowił ją Departament, do którego lord Yaxley rzekomo się odwoływał - jej zdaniem nie powinni odprawiać ich z kwitkiem, lecz albo przekazać sprawę do odpowiedniego urzędu lub rozwiązać sprawę. Niestety nie wszyscy czarodzieje ciężko pracowali na swoje stanowiska - wkupieni w łaski poprzez duże znajomości, nie mieli zamiaru robić nic w celu stworzenia chociażby pozorów dobrego pracownika, czego skutkiem były takie właśnie sytuacje. W tym przypadku jednak nie tylko jedna osoba popełniła błąd, sama sytuacja że jakiś czarodziej zniknął bez śladu była dość niepokojąca.
- Jest taka możliwość, a w przypadku gdzie czarodziej zniknął bez śladu wydaje się być ona wręcz wymagana. Uważam lordzie, iż powinieneś się z tą sprawą niezwłocznie zgłosić do Ministerstwa, nawet jeśli przyczyna zniknięcia nie jest poważna, to ostrożności nigdy za wiele.
Elisabeth nie była pewna czy udało jej się pomóc lordowi, miała jednak nadzieję że jej rada w jakiś sposób mogła pomóc. Nagle winda zaczęła zwalniać (o ile było to możliwe), wydając co jakiś czas ciężkie jęki, informujące o rychłym końcu podróży.
A little learning is a dangerous thing...
Morgoth częścią siebie już był w domu, gdzie czekała na niego kolacja, a potem wizyta w pokoju siostry. Od kilku miesięcy sam nadzorował jej tok nauczania i sprawdzał jak duże postępy zrobiła. Oczywiście że w jego kompetencjach nie leżała nauka. Od tego miała odpowiednich nauczycieli, ale odkąd ojciec nie miał zbytnio czasu na kontrolę, a matka zajmowała się ważnymi artykułami do Walczącego Maga, zadanie kontroli przeszło na niego. Yaxley zastanawiał się czy naprawdę jego rodzice nie mieli czasu czy chodziło o sprawdzenie jego zdolności w doglądaniu młodszej księżniczki z bagien.
- W takim razie nie zostaje mi nic innego jak przestać zaprzeczać - odparł bez fałszywej skromności. - I może mi lady wierzyć, że ja też nie rzucam słów na wiatr - dodał, wpatrując się przed siebie. Oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że mogła odebrać jego słowa jako podnóże do obłudy. Ale tak nie było. Gdy zakończył swoją wypowiedź, wiedział, że kobieta będzie starała się odpowiedzieć jak najdokładniej, ale również i nie przesadzić w żadną ze stron. - Wspomniany czarodziej był raczej starszym jegomościem i zadziwiło nas, że wyjechał. Tak utrzymują jego znajomi, jednak nie wiadomo gdzie jest. W takim razie pójdę za pańską radą i powtórzę wniosek. Tym razem chyba już nie w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
A może również i wiadomość o zaginięciu?, zastanowił się, jednak przemilczał tę sprawę. Faktycznie zbliżali się do celu, a po chwili winda podskoczyła, a niski mężczyzna oznajmił, że lord Morgoth Yaxley dotarł na miejsce. Krata się otworzyła, a po drugiej stronie widać już było wejście do głównej sali, gdzie znajdowały się kominki. Blondyn ukłonił się lekko, jednak zaraz za windą obrócił, by spojrzeć na kobietę.
- Dziękuję za miły czas i radę w nadgodzinach - zaczął, skinąwszy głową raz jeszcze. - Kiedyś się lady odwdzięczę. Ma'am, do widzenia - odparł, zanim się obrócił i poszedł w swoją stronę bogatszy o jedną, ciekawą znajomość.
| zt
- W takim razie nie zostaje mi nic innego jak przestać zaprzeczać - odparł bez fałszywej skromności. - I może mi lady wierzyć, że ja też nie rzucam słów na wiatr - dodał, wpatrując się przed siebie. Oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że mogła odebrać jego słowa jako podnóże do obłudy. Ale tak nie było. Gdy zakończył swoją wypowiedź, wiedział, że kobieta będzie starała się odpowiedzieć jak najdokładniej, ale również i nie przesadzić w żadną ze stron. - Wspomniany czarodziej był raczej starszym jegomościem i zadziwiło nas, że wyjechał. Tak utrzymują jego znajomi, jednak nie wiadomo gdzie jest. W takim razie pójdę za pańską radą i powtórzę wniosek. Tym razem chyba już nie w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
A może również i wiadomość o zaginięciu?, zastanowił się, jednak przemilczał tę sprawę. Faktycznie zbliżali się do celu, a po chwili winda podskoczyła, a niski mężczyzna oznajmił, że lord Morgoth Yaxley dotarł na miejsce. Krata się otworzyła, a po drugiej stronie widać już było wejście do głównej sali, gdzie znajdowały się kominki. Blondyn ukłonił się lekko, jednak zaraz za windą obrócił, by spojrzeć na kobietę.
- Dziękuję za miły czas i radę w nadgodzinach - zaczął, skinąwszy głową raz jeszcze. - Kiedyś się lady odwdzięczę. Ma'am, do widzenia - odparł, zanim się obrócił i poszedł w swoją stronę bogatszy o jedną, ciekawą znajomość.
| zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Do tej pory patrzyła się przed siebie, wyczekując już na moment, w którym będzie mogła w spokoju zatopić się w zaciszu własnego pokoju, otulona miękkim, kaszmirowym szlafrokiem, który chociaż stary, to wciąż dość dobrze jej służył. Pomimo faktu, że czuła satysfakcję z własnej pracy, to wiedziała, iż niedługo pojawi się i zmęczenie. Od ostatniego czasu zbyt pochłonięta obowiązkami i codziennymi czynnościami miała coraz mniej czasu na sen. Skoro jednak udało jej się w końcu wiele spraw dopiąć na ostatni guzik, to czemu tego dnia nie skorzystać z chwili relaksu?
Słysząc odpowiedź lorda Yaxley, zerknęła na niego kątem oka, czując jak jeden z kącików jej ust, znacząco się unosi.
- Nie wszyscy są stworzeni do pracy w Ministerstwie, toteż i nie wszyscy dobrze wykonują swoje obowiązki. Doradziłabym kogoś kompetentnego do tej sprawy, jednakże na chwilę obecną chyba nie jestem w stanie - powiedziała. W tej chwili zastanawiała się czy nie pójść za ciosem i poprosić o doniesienie na temat finału całej sytuacji, powstrzymała się jednak. Byłby to po prostu miły gest z jej strony, w rzeczywistości jednak nie miałaby z pewnością nawet czasu ani chęci na czytanie historii odnalezienia mężczyzny. No chyba, że ten okazałby się zamordowany.
Elisabeth mimowolnie dotknęła ręką jednej ze ścianek windy, gdy ta gwałtownie się zatrzymała. Chociaż często nimi podróżowała i była na takie sytuacje przygotowana, to czasami nie mogła się powstrzymać przed tym gestem. Szybko jednak opuściła rękę, karcąc się w myślach za oznakę słabości i przeniosła wzrok na opuszczającego windę mężczyznę. Słuchając jego słów również skinęła głową.
- Do widzenia, lordzie Yaxley - odpowiedziała na pożegnanie, czekając już tylko jak winda ruszy dalej w kierunku jej celu. Nie mogła powstrzymać dumnego uśmiechu, który pojawił się na jej ustach. W jej uszach wciąż brzmiało echo głosu rozmówcy.
Kiedyś się lady odwdzięczę. Ma'am, do widzenia.
- Właśnie na to liczę, lordzie Yaxley - przemknęło jej przez myśl, zanim nie wyszła na swoje piętro, gdzie musiała już dokończyć odpowiednich formalności. Krótka chwila, a już wracała z powrotem do windy, by znowu znaleźć się na piętrze, gdzie zniknął jej wcześniejszy towarzysz. Pewnym krokiem skierowała się w stronę kominków, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. I pomimo iż echo rozmowy już dawno opadło, to z twarzy Elisabeth nie zniknął wciąż ten sam uśmiech.
|zt
Słysząc odpowiedź lorda Yaxley, zerknęła na niego kątem oka, czując jak jeden z kącików jej ust, znacząco się unosi.
- Nie wszyscy są stworzeni do pracy w Ministerstwie, toteż i nie wszyscy dobrze wykonują swoje obowiązki. Doradziłabym kogoś kompetentnego do tej sprawy, jednakże na chwilę obecną chyba nie jestem w stanie - powiedziała. W tej chwili zastanawiała się czy nie pójść za ciosem i poprosić o doniesienie na temat finału całej sytuacji, powstrzymała się jednak. Byłby to po prostu miły gest z jej strony, w rzeczywistości jednak nie miałaby z pewnością nawet czasu ani chęci na czytanie historii odnalezienia mężczyzny. No chyba, że ten okazałby się zamordowany.
Elisabeth mimowolnie dotknęła ręką jednej ze ścianek windy, gdy ta gwałtownie się zatrzymała. Chociaż często nimi podróżowała i była na takie sytuacje przygotowana, to czasami nie mogła się powstrzymać przed tym gestem. Szybko jednak opuściła rękę, karcąc się w myślach za oznakę słabości i przeniosła wzrok na opuszczającego windę mężczyznę. Słuchając jego słów również skinęła głową.
- Do widzenia, lordzie Yaxley - odpowiedziała na pożegnanie, czekając już tylko jak winda ruszy dalej w kierunku jej celu. Nie mogła powstrzymać dumnego uśmiechu, który pojawił się na jej ustach. W jej uszach wciąż brzmiało echo głosu rozmówcy.
Kiedyś się lady odwdzięczę. Ma'am, do widzenia.
- Właśnie na to liczę, lordzie Yaxley - przemknęło jej przez myśl, zanim nie wyszła na swoje piętro, gdzie musiała już dokończyć odpowiednich formalności. Krótka chwila, a już wracała z powrotem do windy, by znowu znaleźć się na piętrze, gdzie zniknął jej wcześniejszy towarzysz. Pewnym krokiem skierowała się w stronę kominków, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. I pomimo iż echo rozmowy już dawno opadło, to z twarzy Elisabeth nie zniknął wciąż ten sam uśmiech.
|zt
A little learning is a dangerous thing...
Robert pojawia się w pracy z rzadka. Dziś przyszedł tu tylko po to, żeby zajrzeć do kantyny i kupić sobie kanapke a może i obiad, od dwóch dni nic nie jadł. Nie miał na nic ochoty odkąd znikła Magrit, niestety czasami musiał jeść. Dziś zmusił go do tego jego największy wróg - mózg. Nie mógł myśleć, kiedy nie jadł, a piwo już nie wystarczało. Dlatego umył się conieco, żeby już nie cuchnąć tak alkoholem i włożył jakąś niby marynarkę, wziął wszystkie policyjne gadżety i postanowił iść do pracy. To się przełożony zdziwi jak go zobaczy.
Przybył zaraz po tym jak ruch w Ministerstwie się nieco uciszył. Dobrze wiedział, że dzieje się to o wpół do jedenastej. To idealna chwila na kawę, wiec większość pracowników piło ją. Ale przy biurkach. Do kantyny o tej godzinie nie zaglądało wiele osób. Robert zamierzał zajrzeć. Wsiadł do pustej windy i już miał odjeżdżać, kiedy ktoś zatrzymał windę. Normalna sprawa, ale ta osoba była tak unikalnej urody smutną kobietą, to przez chwile myślał, że stoi przed nim Magrit. Patrzy więc z wytrzeszczem na przygnębione lico niewiasty i jest przerażony, bo w tych zupełnie obcych rysach odkrywa rysy swojej żony.
Czy już wariuje? Bardzo możliwe, wszak po Magrit można zwariować. Czy więc taki los go czeka? Dziwadła, które się wpatruje w obce kobiety w windzie. Już jadą, a on się boi, że nie zdąży nic powiedzieć, może to duch, nie musi chyba rozmawiać z duchem. A może to głodowa fatamorgana? Może ktoś go wysłuchał, bo nagle coś zatrzęsło windą i oboje znaleźli się na ziemi przez silne szarpnięcie. Robert podnosi się i pomaga i jej przestać leżeć niczym kukła na ziemi.
- Wszystko dobrze?
Przybył zaraz po tym jak ruch w Ministerstwie się nieco uciszył. Dobrze wiedział, że dzieje się to o wpół do jedenastej. To idealna chwila na kawę, wiec większość pracowników piło ją. Ale przy biurkach. Do kantyny o tej godzinie nie zaglądało wiele osób. Robert zamierzał zajrzeć. Wsiadł do pustej windy i już miał odjeżdżać, kiedy ktoś zatrzymał windę. Normalna sprawa, ale ta osoba była tak unikalnej urody smutną kobietą, to przez chwile myślał, że stoi przed nim Magrit. Patrzy więc z wytrzeszczem na przygnębione lico niewiasty i jest przerażony, bo w tych zupełnie obcych rysach odkrywa rysy swojej żony.
Czy już wariuje? Bardzo możliwe, wszak po Magrit można zwariować. Czy więc taki los go czeka? Dziwadła, które się wpatruje w obce kobiety w windzie. Już jadą, a on się boi, że nie zdąży nic powiedzieć, może to duch, nie musi chyba rozmawiać z duchem. A może to głodowa fatamorgana? Może ktoś go wysłuchał, bo nagle coś zatrzęsło windą i oboje znaleźli się na ziemi przez silne szarpnięcie. Robert podnosi się i pomaga i jej przestać leżeć niczym kukła na ziemi.
- Wszystko dobrze?
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 23 marca 1956, około jedenastej
Wszystko dobrze. Czy wszystko dobrze. Co za głupie pytanie. Można pytać o pogodę, o sytuację polityczną, na Merlina, mógł zapytać mnie nawet o to, co myślę o ubarwieniu skrzydeł żuka, ale nie o to, czy wszystko jest dobrze.
Nie było dobrze. Było tak kurewsko niedobrze, jak tylko mogło być. Cillian... Nie, nie, nie. Im dłużej przyciskałam do piersi paczkę, tym bardziej nierealne stawało się to wszystko. Miałam wrażenie, że jestem w śnie, naprawdę koszmarnym śnie, ale zaraz, za minutkę lub dwie, się z niego wybudzę. Bo to przecież nie mogła być prawda. Nie mogłam zostawić w ogrodzie zwłok mojego męża. Zwłoki. Niemożliwe. Niemożliwe. Przecież go wczoraj widziałam. Całowałam go. Przytulałam się do niego. Rozmawiałam z nim. To po prostu nie mogło zniknąć ot tak, jakby...
Cillian. Cillian. Cillian. Mój mąż. Czy byłam wdową? Czy ja właśnie zostałam wdową?
To nie tak. To na pewno pomyłka. Wciąż przecież mam obrączkę na palcu, tak? Kilka dni temu nawet Cillek powiedział, że powinniśmy się udać na Pokątną w weekend i ją trochę poszerzyć, bo robiła się za mała, a ja zawsze lubiłam nieco luźniejsze pierścionki. Mieliśmy się udać na Pokątną, obiecał mi to, więc nie mógł zginąć. Ktoś sobie ze mnie zażartował. To nie jest ciało człowieka, którego tak kocham. Zaraz pewnie spotkam go na korytarzu, pewnie popędził z samego rana do pracy, opowiem mu o wszystkim, a on się bardzo zdziwi, obejmie mnie i powie tym swoim głębokim głosem: „już wszystko dobrze, widzisz?”. I przestrzeże mnie, bym była czujniejsza i nie dała się już chwytać na takie marne sztuczki. To pewnie jakieś zaklęcie, tak? Cillian tak nie wyglądał. Zresztą nie było w paczce jego obrączki. I ciała nie da się tak zmasakrować.
Wszystko dobrze?
Spojrzałam na mężczyznę, który pomógł mi wstać. Nie przypominał Cilliana. Nie był też Raidenem (chyba go zgubiłam po drodze...?). Cillian nie miał takich loków i takiej brody, i miał zielone oczy, nie brązowe. To nie on. To jeszcze nie on. Ale powinien tu gdzieś być, tak?
Nie bądź głupia, Tamuna.
— Nie — wyrzuciłam słabo, czując, jak zaczynają trząść mi się ramiona. Tylko nie rycz. Nie rycz, Agiashvili. Agiashvili. Nie, nie, Moody. Jestem panią Moody. Jestem żonata. Nie jestem wdową. Nie jestem. Nie jestem.
Boże, to żałosne.
Nie chciałam, by mężczyzna pomagał mi się podnieść. Powinnam tam leżeć. Pozwoliłam mojemu mężowi wyjść. Nic nie przeczuwałam, kompletnie nic. Nie wypytałam go o to, z kim idzie, dokąd idzie, kiedy wróci, nie sprawdziłam, czy mówi prawdę. A teraz on nie żyje. Ojciec mojego syna nie żyje. Jak mogłam do tego dopuścić?
Obraz mi się trochę zamazywał i chyba właśnie ryczałam na oczach tego biednego, skonfundowanego faceta. Boże. Boże. Cillian nie żyje. Cillian. Nie. Żyje.
— Nic nie jest dobrze — wyłkałam, kręcąc głową na boki. Gardło ściskała mi gorycz, której nie byłam w stanie przełknąć, jakby chciała mnie udusić. Jest na to zaklęcie. Czy go użyto na Cillianie? Ile się męczył?
Moja wina, moja wina, moja wina. Nie zatrzymałam go. Powinnam. Dlaczego tego nie zrobiłam? — Jestem wdową, do kurwy nędzy! Jest okropnie!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wszystko dobrze. Czy wszystko dobrze. Co za głupie pytanie. Można pytać o pogodę, o sytuację polityczną, na Merlina, mógł zapytać mnie nawet o to, co myślę o ubarwieniu skrzydeł żuka, ale nie o to, czy wszystko jest dobrze.
Nie było dobrze. Było tak kurewsko niedobrze, jak tylko mogło być. Cillian... Nie, nie, nie. Im dłużej przyciskałam do piersi paczkę, tym bardziej nierealne stawało się to wszystko. Miałam wrażenie, że jestem w śnie, naprawdę koszmarnym śnie, ale zaraz, za minutkę lub dwie, się z niego wybudzę. Bo to przecież nie mogła być prawda. Nie mogłam zostawić w ogrodzie zwłok mojego męża. Zwłoki. Niemożliwe. Niemożliwe. Przecież go wczoraj widziałam. Całowałam go. Przytulałam się do niego. Rozmawiałam z nim. To po prostu nie mogło zniknąć ot tak, jakby...
Cillian. Cillian. Cillian. Mój mąż. Czy byłam wdową? Czy ja właśnie zostałam wdową?
To nie tak. To na pewno pomyłka. Wciąż przecież mam obrączkę na palcu, tak? Kilka dni temu nawet Cillek powiedział, że powinniśmy się udać na Pokątną w weekend i ją trochę poszerzyć, bo robiła się za mała, a ja zawsze lubiłam nieco luźniejsze pierścionki. Mieliśmy się udać na Pokątną, obiecał mi to, więc nie mógł zginąć. Ktoś sobie ze mnie zażartował. To nie jest ciało człowieka, którego tak kocham. Zaraz pewnie spotkam go na korytarzu, pewnie popędził z samego rana do pracy, opowiem mu o wszystkim, a on się bardzo zdziwi, obejmie mnie i powie tym swoim głębokim głosem: „już wszystko dobrze, widzisz?”. I przestrzeże mnie, bym była czujniejsza i nie dała się już chwytać na takie marne sztuczki. To pewnie jakieś zaklęcie, tak? Cillian tak nie wyglądał. Zresztą nie było w paczce jego obrączki. I ciała nie da się tak zmasakrować.
Wszystko dobrze?
Spojrzałam na mężczyznę, który pomógł mi wstać. Nie przypominał Cilliana. Nie był też Raidenem (chyba go zgubiłam po drodze...?). Cillian nie miał takich loków i takiej brody, i miał zielone oczy, nie brązowe. To nie on. To jeszcze nie on. Ale powinien tu gdzieś być, tak?
Nie bądź głupia, Tamuna.
— Nie — wyrzuciłam słabo, czując, jak zaczynają trząść mi się ramiona. Tylko nie rycz. Nie rycz, Agiashvili. Agiashvili. Nie, nie, Moody. Jestem panią Moody. Jestem żonata. Nie jestem wdową. Nie jestem. Nie jestem.
Boże, to żałosne.
Nie chciałam, by mężczyzna pomagał mi się podnieść. Powinnam tam leżeć. Pozwoliłam mojemu mężowi wyjść. Nic nie przeczuwałam, kompletnie nic. Nie wypytałam go o to, z kim idzie, dokąd idzie, kiedy wróci, nie sprawdziłam, czy mówi prawdę. A teraz on nie żyje. Ojciec mojego syna nie żyje. Jak mogłam do tego dopuścić?
Obraz mi się trochę zamazywał i chyba właśnie ryczałam na oczach tego biednego, skonfundowanego faceta. Boże. Boże. Cillian nie żyje. Cillian. Nie. Żyje.
— Nic nie jest dobrze — wyłkałam, kręcąc głową na boki. Gardło ściskała mi gorycz, której nie byłam w stanie przełknąć, jakby chciała mnie udusić. Jest na to zaklęcie. Czy go użyto na Cillianie? Ile się męczył?
Moja wina, moja wina, moja wina. Nie zatrzymałam go. Powinnam. Dlaczego tego nie zrobiłam? — Jestem wdową, do kurwy nędzy! Jest okropnie!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Tamuna Moody dnia 07.10.16 16:12, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
Naturalnie chodziło mu o jej stan fizyczny, gdyż nigdy nie był dobry w odczytywaniu myśli innych. Nie starał się nawet zostać jednym z tych, którzy posiedli taką moc. W przeszłości, nim został policjantem, to nawet nieszczególnie przykładał się do przeciętnych zaklęć. Dopiero podczas kursów i przy pomocy ukochanej, zdołał się w nich podszkolić. Trzeba również przyznać, że wielki udział miał w tym pan Tonks, który przyjaźnił się z Magrit - Robert poczuł niebywałą motywację do tego, by współuczestniczyć w ich zajęciach naukowych, nie miał ochoty zostawiać żony samej przy jakimś mężczyźnie.
Nagle okazało się jednak, że wylądował z windzie z histeryczką. Nie było jej dobrze, czy płacze dlatego, że się zaklinowali? Przecież to nie pierwszy raz, to takie nowomodne wynalazki, muszą szwankować.
- Zaraz ktoś nas stąd zabierze - wtrąca w odpowiedzi na to, jak w kobiecie zaczyna rosnąć jakaś niewyobrażalna żałość. Jednak ten smutek, który przebija przez jej twarz... jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że to Magrit. Czy jego żona też zareagowałaby płaczliwie na taką sytuację? Nie, przecież jest odważna. Najpewniej wyciągnęłaby lusterko i zaczeła z nim rozmawiać, kiedy on zajadałby się naleśnikami, które mu tak chętnie smaży. Śmialiby się, aż nie powiedziałaby, że niech wreszcie pójdzie po pomoc i ściągnie ją z tej windy. Ale ta kobieta płakała. Robert był absurdalnie nieudolny w radzeniu sobie z płaczącymi kobietami. Co więcej, podobne obrazki nie nawiedzały go zbyt często. Kobiety nie płakały mu na ramieniu, czuły się z nim bezpiecznie. Nawet Magrit płakała tylko na filmach. Tylko na tych dobrych filmach.
A może ta cała kraksa z windą to jego wina? W końcu tak się gapił na tę kobietę, że może świat dawał mu sygnały, że powinien z nią spędzić trochę czasu nim zniknie za zamykającymi się drzwiami i przepadnie na zawsze w tłumie. Robert chyba nie wierzył w tego typu brednie, natomiast faktem jest, że ona... ona jest wdową. Płaczącą wdową. Cóż począć w takim wypadku?
- A ja Robert - z tego wszystkiego wypalił pierwsze co mu przyszło na myśl. Patrzy jak ona się mu rozkleja, nie wie czy powinien, ale co to kogo obchodzi co powinien. Ona jest wdową, a on czuje się jakby był wdowcem. Czy to nie zabawne, że się stawili w jednym miejscu, w tym samym czasie? - To mi chodziło o pani kolana, ale... przykro mi - milknie, kobiety są od mówienia. Niektóre mówią więcej niz powinny, inne mówią to co się od nich wymaga. Innym nie trzeba wiele, żeby mówiły. Robert czuje się nieswojo, bo ona jest wdową, a on mógłby jej dopytać uprzejmie czy to świeża sprawa, ale boi się, boi się jak cholera, że się przesłyszał i ona mówi, że to on jest wdowcem. Wyciąga chustkę i podaje jej.
Wytrzyj się histeryczko. Nie, już nie jesteś dla niego histeryczką. Potrafi cię zrozumieć lepiej niż niejedna osoba.
Nagle okazało się jednak, że wylądował z windzie z histeryczką. Nie było jej dobrze, czy płacze dlatego, że się zaklinowali? Przecież to nie pierwszy raz, to takie nowomodne wynalazki, muszą szwankować.
- Zaraz ktoś nas stąd zabierze - wtrąca w odpowiedzi na to, jak w kobiecie zaczyna rosnąć jakaś niewyobrażalna żałość. Jednak ten smutek, który przebija przez jej twarz... jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że to Magrit. Czy jego żona też zareagowałaby płaczliwie na taką sytuację? Nie, przecież jest odważna. Najpewniej wyciągnęłaby lusterko i zaczeła z nim rozmawiać, kiedy on zajadałby się naleśnikami, które mu tak chętnie smaży. Śmialiby się, aż nie powiedziałaby, że niech wreszcie pójdzie po pomoc i ściągnie ją z tej windy. Ale ta kobieta płakała. Robert był absurdalnie nieudolny w radzeniu sobie z płaczącymi kobietami. Co więcej, podobne obrazki nie nawiedzały go zbyt często. Kobiety nie płakały mu na ramieniu, czuły się z nim bezpiecznie. Nawet Magrit płakała tylko na filmach. Tylko na tych dobrych filmach.
A może ta cała kraksa z windą to jego wina? W końcu tak się gapił na tę kobietę, że może świat dawał mu sygnały, że powinien z nią spędzić trochę czasu nim zniknie za zamykającymi się drzwiami i przepadnie na zawsze w tłumie. Robert chyba nie wierzył w tego typu brednie, natomiast faktem jest, że ona... ona jest wdową. Płaczącą wdową. Cóż począć w takim wypadku?
- A ja Robert - z tego wszystkiego wypalił pierwsze co mu przyszło na myśl. Patrzy jak ona się mu rozkleja, nie wie czy powinien, ale co to kogo obchodzi co powinien. Ona jest wdową, a on czuje się jakby był wdowcem. Czy to nie zabawne, że się stawili w jednym miejscu, w tym samym czasie? - To mi chodziło o pani kolana, ale... przykro mi - milknie, kobiety są od mówienia. Niektóre mówią więcej niz powinny, inne mówią to co się od nich wymaga. Innym nie trzeba wiele, żeby mówiły. Robert czuje się nieswojo, bo ona jest wdową, a on mógłby jej dopytać uprzejmie czy to świeża sprawa, ale boi się, boi się jak cholera, że się przesłyszał i ona mówi, że to on jest wdowcem. Wyciąga chustkę i podaje jej.
Wytrzyj się histeryczko. Nie, już nie jesteś dla niego histeryczką. Potrafi cię zrozumieć lepiej niż niejedna osoba.
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Co za kretyńska sytuacja. Rozkleiłam się w windzie, która chyba nie miała lepszego momentu na zacięcie się.
Wdowa, wdowa, wdowa. To wydawało mi się takie surrealistyczne. Byłam panną, byłam żoną, ale nigdy jeszcze nie byłam wdową. Hm, trudno byłoby, żebym była nią wcześniej, skoro Cillian był moją pierwszą miłością. Był… jest… Nie, nie wiem. Chciałabym, by ktokolwiek powiedział mi, co powinnam teraz myśleć i czuć.
Cillian jest martwy. Co za dziwna myśl. Już nigdy go nie usłyszę, nie przytulę, nie pocałuję, nie zobaczę jego porannej szopy na głowie i nie zniszczę stanu jego fryzury jeszcze bardziej, tarmosząc go po włosach. To wszystko miało już nigdy nie wrócić, jak i Cillian nigdy już nie wróci do domu. Czy ja będę samotną matką? Jak Peony?
Zachciało mi się płakać mocniej, niż poprzednio, o ile to w ogóle możliwe, i pewnie rozbeczałabym się na dobre, gdyby nie krótkie: a ja Robert. Ten facet naprawdę nie wiedział, co zrobić, prawda? Nie dziwiłam mu się, pewnie też byłabym cokolwiek zakłopotana w takiej sytuacji. Musiał myśleć, że utknął w zafajdanej sowimi odchodami windzie z łatwo wpadającą w histerię wariatką. Zaśmiałam się więc krótko pomiędzy jednym szlochem a drugim. Byłam ciekawa, jak Cillian zachowałby się w takiej sytuacji? Pewnie też podałby mi chusteczkę, zupełnie jak ten cały Robert. Ciekawe, czy kiedyś go to spotkało, przecież bardzo często jeździł windami Ministerstwa, a w nich dzieje się praktycznie wszystko. Nie opowiadał mi żadnej takiej historii, ale może było coś takiego, gdy ja byłam jeszcze na stażu?
Przyjęłam chustkę z wdzięcznością i ostrożnie otarłam nią oczy i policzki. Pewnie w skali od jeden do dziesięć wyglądam jak minus osiem, ze spuchniętą od płaczu twarzą, ale nie obchodziło mnie to zbytnio.
— Dziękuję — wykrztusiłam. — Moje kolana są jak w najlepszym porządku.
Przynajmniej one.
Już mniej zapłakana spojrzałam na mężczyznę. Wyglądał na zatroskanego i zakłopotanego – hm, nie dziwię mu się – ale w jego oczach dostrzegłam też coś jakby na kształt… zrozumienia. A może tylko mi się wydawało, że je widzę? Może tak bardzo chciałam, by teraz ktoś rozumiał, co czuję, że obarczyłam tą odpowiedzialnością Bogu ducha winnego mężczyznę?
— Wie pan, panie Robercie, wdowa to nie jest moje prawdziwe imię — dodałam zaraz, zaczerpnąwszy głębokiego oddechu, by uspokoić rozszalałe serce i zmniejszyć prawdopodobieństwo, że głos mi się załamie. — Nazywam się Tamuna Moody… Agiashvili… Nie… Nie wiem, czy powinnam wrócić do panieńskiego. Po prostu Tamuna.
Bezradnie pociągnęłam nosem, próbując doprowadzić się do porządku i myśleć o czymkolwiek innym, byle nie o Cillianie, byle nie o tym, co powiem Alastorowi, gdy będzie pytał o ojca, gdy będzie siedział z przyklejonym do szyby nosem na Wielkanoc, a potem na Gwiazdkę i wypatrywał taty, który już nigdy… Podbródek znowu zadrżał mi niebezpiecznie.
Chyba jestem masochistką.
— Słyszał pan o tym mordercy? — wyszeptałam wreszcie rozedrganym głosem. Przecież miałam o tym nie myśleć, a co dopiero mówić. Idiotka. — O tym, który zabija bezdomnych. Chyba mu się to znudziło i przerzucił się na aurorów, hm. — Wzruszyłam ramionami, próbując znowu się nie rozryczeć. Musiałam chyba komuś się zwierzyć. Komuś, kto by zrozumiał. Kto by mi powiedział, co ja miałam teraz zrobić.
— Dwie godziny temu wstałam, a Cilliana nie było — kontynuowałam cicho, opierając się o ścianę windy w obawie, że nogi odmówią mi posłuszeństwa i położę się pięknie jak długa. — A on… wie pan… on zawsze wracał do domu. Powiedział, że idzie z kolegami, a rano-
Musiałam wziąć kolejny głęboki oddech, bo zaczynałam brzmieć piskliwie, a w oczach znowu zbierały się łzy i zamazywały mi obraz. Nie. Nie będzie więcej płaczu, rozumiesz, głupia? Nie będziesz już ryczała.
— Co ja mam powiedzieć synowi? — zmieniłam temat, nie wiedząc już, czy mówię do Roberta, czy do siebie. — „Hej, kochanie, spójrz, tatuś przyszedł, ale martwy i w kawałkach, może zechcesz dokleić mu rękę? To przecież świetna zabawa, takie »zrób to sam«”… Boże.
Im dłużej mówiłam, tym większy żal we mnie narastał, tym mocniej uświadamiałam sobie, że Cillian naprawdę, naprawdę nie żyje. Jestem wdową. Jestem wdową po Moodym. Musiałam powiedzieć o tym jego rodzicom, Jaimiemu, Storkowi… Musiałam wyprawić pogrzeb. Dziwne, obce słowo. Pogrzeb. Takie miękkie i spokojne. Po gruzińsku to „dakrdzalvis”, brzmi ostrzej, brutalniej. Pogrzeb jest subtelniejsze, o wiele subtelniejsze.
Kolejny głęboki oddech. Uspokój się.
— Przepraszam — powiedziałam już głośniej, niezdarnie wygładzając poturbowaną przez upadek koszulę nocną. Nie było czasu na przebranie się; Raiden tylko założył mi płaszcz i owinął szalem, przez co nie wyglądałam zbyt... żałobnie.
A Cillian przecież nie żył. Byłam chyba tego po raz pierwszy od kilku godzin w pełni świadoma. Mój Cillek to już tylko trup.
— Och, nienawidzę tych wind — stęknęłam, próbując odwrócić uwagę mężczyzny od tego, co powiedziałam przed chwilą. — Wiecznie się zacinają i w dodatku mnóstwo tutaj sowich odchodów. Naprawdę powinni coś zrobić z tymi ptakami.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wdowa, wdowa, wdowa. To wydawało mi się takie surrealistyczne. Byłam panną, byłam żoną, ale nigdy jeszcze nie byłam wdową. Hm, trudno byłoby, żebym była nią wcześniej, skoro Cillian był moją pierwszą miłością. Był… jest… Nie, nie wiem. Chciałabym, by ktokolwiek powiedział mi, co powinnam teraz myśleć i czuć.
Cillian jest martwy. Co za dziwna myśl. Już nigdy go nie usłyszę, nie przytulę, nie pocałuję, nie zobaczę jego porannej szopy na głowie i nie zniszczę stanu jego fryzury jeszcze bardziej, tarmosząc go po włosach. To wszystko miało już nigdy nie wrócić, jak i Cillian nigdy już nie wróci do domu. Czy ja będę samotną matką? Jak Peony?
Zachciało mi się płakać mocniej, niż poprzednio, o ile to w ogóle możliwe, i pewnie rozbeczałabym się na dobre, gdyby nie krótkie: a ja Robert. Ten facet naprawdę nie wiedział, co zrobić, prawda? Nie dziwiłam mu się, pewnie też byłabym cokolwiek zakłopotana w takiej sytuacji. Musiał myśleć, że utknął w zafajdanej sowimi odchodami windzie z łatwo wpadającą w histerię wariatką. Zaśmiałam się więc krótko pomiędzy jednym szlochem a drugim. Byłam ciekawa, jak Cillian zachowałby się w takiej sytuacji? Pewnie też podałby mi chusteczkę, zupełnie jak ten cały Robert. Ciekawe, czy kiedyś go to spotkało, przecież bardzo często jeździł windami Ministerstwa, a w nich dzieje się praktycznie wszystko. Nie opowiadał mi żadnej takiej historii, ale może było coś takiego, gdy ja byłam jeszcze na stażu?
Przyjęłam chustkę z wdzięcznością i ostrożnie otarłam nią oczy i policzki. Pewnie w skali od jeden do dziesięć wyglądam jak minus osiem, ze spuchniętą od płaczu twarzą, ale nie obchodziło mnie to zbytnio.
— Dziękuję — wykrztusiłam. — Moje kolana są jak w najlepszym porządku.
Przynajmniej one.
Już mniej zapłakana spojrzałam na mężczyznę. Wyglądał na zatroskanego i zakłopotanego – hm, nie dziwię mu się – ale w jego oczach dostrzegłam też coś jakby na kształt… zrozumienia. A może tylko mi się wydawało, że je widzę? Może tak bardzo chciałam, by teraz ktoś rozumiał, co czuję, że obarczyłam tą odpowiedzialnością Bogu ducha winnego mężczyznę?
— Wie pan, panie Robercie, wdowa to nie jest moje prawdziwe imię — dodałam zaraz, zaczerpnąwszy głębokiego oddechu, by uspokoić rozszalałe serce i zmniejszyć prawdopodobieństwo, że głos mi się załamie. — Nazywam się Tamuna Moody… Agiashvili… Nie… Nie wiem, czy powinnam wrócić do panieńskiego. Po prostu Tamuna.
Bezradnie pociągnęłam nosem, próbując doprowadzić się do porządku i myśleć o czymkolwiek innym, byle nie o Cillianie, byle nie o tym, co powiem Alastorowi, gdy będzie pytał o ojca, gdy będzie siedział z przyklejonym do szyby nosem na Wielkanoc, a potem na Gwiazdkę i wypatrywał taty, który już nigdy… Podbródek znowu zadrżał mi niebezpiecznie.
Chyba jestem masochistką.
— Słyszał pan o tym mordercy? — wyszeptałam wreszcie rozedrganym głosem. Przecież miałam o tym nie myśleć, a co dopiero mówić. Idiotka. — O tym, który zabija bezdomnych. Chyba mu się to znudziło i przerzucił się na aurorów, hm. — Wzruszyłam ramionami, próbując znowu się nie rozryczeć. Musiałam chyba komuś się zwierzyć. Komuś, kto by zrozumiał. Kto by mi powiedział, co ja miałam teraz zrobić.
— Dwie godziny temu wstałam, a Cilliana nie było — kontynuowałam cicho, opierając się o ścianę windy w obawie, że nogi odmówią mi posłuszeństwa i położę się pięknie jak długa. — A on… wie pan… on zawsze wracał do domu. Powiedział, że idzie z kolegami, a rano-
Musiałam wziąć kolejny głęboki oddech, bo zaczynałam brzmieć piskliwie, a w oczach znowu zbierały się łzy i zamazywały mi obraz. Nie. Nie będzie więcej płaczu, rozumiesz, głupia? Nie będziesz już ryczała.
— Co ja mam powiedzieć synowi? — zmieniłam temat, nie wiedząc już, czy mówię do Roberta, czy do siebie. — „Hej, kochanie, spójrz, tatuś przyszedł, ale martwy i w kawałkach, może zechcesz dokleić mu rękę? To przecież świetna zabawa, takie »zrób to sam«”… Boże.
Im dłużej mówiłam, tym większy żal we mnie narastał, tym mocniej uświadamiałam sobie, że Cillian naprawdę, naprawdę nie żyje. Jestem wdową. Jestem wdową po Moodym. Musiałam powiedzieć o tym jego rodzicom, Jaimiemu, Storkowi… Musiałam wyprawić pogrzeb. Dziwne, obce słowo. Pogrzeb. Takie miękkie i spokojne. Po gruzińsku to „dakrdzalvis”, brzmi ostrzej, brutalniej. Pogrzeb jest subtelniejsze, o wiele subtelniejsze.
Kolejny głęboki oddech. Uspokój się.
— Przepraszam — powiedziałam już głośniej, niezdarnie wygładzając poturbowaną przez upadek koszulę nocną. Nie było czasu na przebranie się; Raiden tylko założył mi płaszcz i owinął szalem, przez co nie wyglądałam zbyt... żałobnie.
A Cillian przecież nie żył. Byłam chyba tego po raz pierwszy od kilku godzin w pełni świadoma. Mój Cillek to już tylko trup.
— Och, nienawidzę tych wind — stęknęłam, próbując odwrócić uwagę mężczyzny od tego, co powiedziałam przed chwilą. — Wiecznie się zacinają i w dodatku mnóstwo tutaj sowich odchodów. Naprawdę powinni coś zrobić z tymi ptakami.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Tamuna Moody dnia 07.10.16 16:18, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
- Może wezmę to, żeby było pani wygodniej pani... Tamuno - nie wiedział czy mówić Moody czy Agiashvili, obie wersje były bolejące. Znał Moodyego. Z korytarzy. Był szczupłym facetem o pociągłej, prawie prostokątnej twarzy. Miłej twarzy, której się jednak nie zapamiętuje. Idealnej twarzy seryjnego zabójcy. Nikt nie zapamiętałby Cilliana kupującego bułki czy pijącego poranną kawę w barze. Już teraz, kiedy o nim myśli, Robert już go nie pamięta. Nie powie tego oczywiście wdowie, musiałby być bez serca. A nie jest, jest jedynie trochę ograniczony w radzeniu sobie z płaczącymi kobietami. Stara się zabrać pakunek z jej rąk, o ile pozwoli sobie pomóc. I słucha, słucha o mordercy. To słowo klucz, które podnieca policjantów. Nagle zamieniają się w psy, gotowe pobiec za kryminalistą i złapać go, zaciągnąć na komendę i pokazywać światu jako swoje trofeum. Robert także miał taki odruch, dlatego nie z grzeczności, ale z natury swojej nagle zamienił się w słuch.
- Skąd pewność, że mowa o nieboszczyku? - pyta, badając teraz spojrzeniem uważnym kształt twarzy pięknej młodej wdowy. Co w niej było takiego, co mu przypominało o Magrit? Czyżby te oczy, ciemne, wielkie, smtne. Zawsze najbardziej na świecie zwracał uwagę na oczy. Mówiła, że nie wrócił na noc, ale to jeszcze nie zonaczało, że ktoś go zabił. A może właśnie to oznaczało? Nie znał Cilliana, ale jego zaginięcie było dziwne. Może tak samo dziwne jak zaginięcie Magrit. Nie wyglądał na kogoś, kto szlajałby się po nocy. Nie to co on, Robert. Potrafił zapić i wrócić dopiero na kolację dnia kolejnego. Magrit nie robiła mu o to wyrzutów, nigdy nie przybiegłaby do Ministerstwa, żeby sprawdzić czy jest na liście poległych tej nocy. Wystarczyło iść do baru i obudzić go kopniakiem. - Wie pani, pani Tamuno, moja żona też nie wróciła do domu na noc.. Od kilku dni nie wraca, ale mam nadzieję, że to jednak nie jest jej ostateczna... nieobecność - stara się ją uspokoić, aż chyba sobie zrobił tylko krzywdę, bo się rozproszył. Patrzy jej w oczy, ale właściwie to ma rozbiegany wzrok. Od jednego oka do drugiego dzieli przecież tak małą odległość, a jednak wydaje się, że pomiędzy nimi ma większą zdolność do bycia spokojnym, niż wtedy kiedy widzi ten ból. Tak mu znany, tak... jakby rozumiała dokładnie jak to jest stracić najukochańszą osobę pod słońcem.
Ma syna. I dostała męża... w kawałkach? Gniew wzburza się w duszy Roberta. Już jest jednocześnie i sobą i policjantem. Co za potwór mógł zrobić coś takiego.
- Pani Tamuno, spokojnie - wyciąga dłoń i dotyka jej ramienia, to nieprofesjonalne. Takie filmowe. - Proszę mi wszystko dokładnie opowiedzieć, jestem policjantem, mogę pani pomóc - nie znał jej? Nie wiedział, że i ona pracuje jako auror? - Ciało zostało podstawione pod pani dom?
I nagle czuje, że angażując się w tragedię kogoś innego, mógłby chociaż na moment zapomnieć o własnej. Nie, nie zapomnieć. Oczyścić umysł, skupić się, zostawić to na później, rozwiązać coś innego. Nigdy nie zapomni o Magrit.
- Tak, to niehigieniczne - zgadza się powoli rozglądając się po małej windzie w której zostali uwięzieni. I nagle wpada na myśl, która go przeraża. Co, jeżeli to jest pułapka, a ktoś ma ochotę wykończyć państwa Moodych? Nie może przysparzać wdowie kolejnych zmartwień, ale musi ją o tym uświadomić. Rozgląda się po windzie i klika jakiś przycisk sugerujący, że są tu uwięzieni. - Dlaczego pani sądzi, że to ten człowiek? Ktoś groził pani męzowi?
- Skąd pewność, że mowa o nieboszczyku? - pyta, badając teraz spojrzeniem uważnym kształt twarzy pięknej młodej wdowy. Co w niej było takiego, co mu przypominało o Magrit? Czyżby te oczy, ciemne, wielkie, smtne. Zawsze najbardziej na świecie zwracał uwagę na oczy. Mówiła, że nie wrócił na noc, ale to jeszcze nie zonaczało, że ktoś go zabił. A może właśnie to oznaczało? Nie znał Cilliana, ale jego zaginięcie było dziwne. Może tak samo dziwne jak zaginięcie Magrit. Nie wyglądał na kogoś, kto szlajałby się po nocy. Nie to co on, Robert. Potrafił zapić i wrócić dopiero na kolację dnia kolejnego. Magrit nie robiła mu o to wyrzutów, nigdy nie przybiegłaby do Ministerstwa, żeby sprawdzić czy jest na liście poległych tej nocy. Wystarczyło iść do baru i obudzić go kopniakiem. - Wie pani, pani Tamuno, moja żona też nie wróciła do domu na noc.. Od kilku dni nie wraca, ale mam nadzieję, że to jednak nie jest jej ostateczna... nieobecność - stara się ją uspokoić, aż chyba sobie zrobił tylko krzywdę, bo się rozproszył. Patrzy jej w oczy, ale właściwie to ma rozbiegany wzrok. Od jednego oka do drugiego dzieli przecież tak małą odległość, a jednak wydaje się, że pomiędzy nimi ma większą zdolność do bycia spokojnym, niż wtedy kiedy widzi ten ból. Tak mu znany, tak... jakby rozumiała dokładnie jak to jest stracić najukochańszą osobę pod słońcem.
Ma syna. I dostała męża... w kawałkach? Gniew wzburza się w duszy Roberta. Już jest jednocześnie i sobą i policjantem. Co za potwór mógł zrobić coś takiego.
- Pani Tamuno, spokojnie - wyciąga dłoń i dotyka jej ramienia, to nieprofesjonalne. Takie filmowe. - Proszę mi wszystko dokładnie opowiedzieć, jestem policjantem, mogę pani pomóc - nie znał jej? Nie wiedział, że i ona pracuje jako auror? - Ciało zostało podstawione pod pani dom?
I nagle czuje, że angażując się w tragedię kogoś innego, mógłby chociaż na moment zapomnieć o własnej. Nie, nie zapomnieć. Oczyścić umysł, skupić się, zostawić to na później, rozwiązać coś innego. Nigdy nie zapomni o Magrit.
- Tak, to niehigieniczne - zgadza się powoli rozglądając się po małej windzie w której zostali uwięzieni. I nagle wpada na myśl, która go przeraża. Co, jeżeli to jest pułapka, a ktoś ma ochotę wykończyć państwa Moodych? Nie może przysparzać wdowie kolejnych zmartwień, ale musi ją o tym uświadomić. Rozgląda się po windzie i klika jakiś przycisk sugerujący, że są tu uwięzieni. - Dlaczego pani sądzi, że to ten człowiek? Ktoś groził pani męzowi?
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
— Och — wyrwało mi się, gdy Robert opowiedział mi o swojej żonie. Więc może naprawdę rozumiał. Może sobie niczego nie wmawiam. Chciałabym go w tamtej chwili jakoś pocieszyć, powiedzieć, że jego żona z pewnością wróci, ale jakoś brakowało mi słów. Hej, pocieszanie jednak jest trudne, zwłaszcza gdy sama czujesz się jak lewarek do pinezek trafiony jakimś wyjątkowo paskudnym zaklęciem.
— Jestem aurorką, panie Robercie — przyznałam się. — Ja i mój mąż… i jeszcze kilku innych aurorów, rozumie pan, wolę nie zdradzać ich nazwisk… zostaliśmy przydzieleni do sprawy tego mordercy. I wiem, że Cillian coś wiedział, coś, czym z nikim się nie podzielił — dodałam z naciskiem — i to dlatego zabójca mu to zrobił.
Brzmiało to trochę jak wyznanie wdowy u detektywa w tandetnych kryminałach z niższej półki, w których główny bohater lata w prochowcu i śmiesznym kapeluszu oraz pali mugolskie papierosy. Ale ja po prostu czułam, że muszę to z siebie wyrzucić. Muszę się z kimś tym podzielić, ktoś musi mi pomóc, ktoś, ktokolwiek.
— Do… kawałków — skrzywiłam się — dołączył mi także wiadomość, stąd wiem, że to m u s i być ten zwyrol. Pytał mnie, czy chcę grać dalej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
— Jestem aurorką, panie Robercie — przyznałam się. — Ja i mój mąż… i jeszcze kilku innych aurorów, rozumie pan, wolę nie zdradzać ich nazwisk… zostaliśmy przydzieleni do sprawy tego mordercy. I wiem, że Cillian coś wiedział, coś, czym z nikim się nie podzielił — dodałam z naciskiem — i to dlatego zabójca mu to zrobił.
Brzmiało to trochę jak wyznanie wdowy u detektywa w tandetnych kryminałach z niższej półki, w których główny bohater lata w prochowcu i śmiesznym kapeluszu oraz pali mugolskie papierosy. Ale ja po prostu czułam, że muszę to z siebie wyrzucić. Muszę się z kimś tym podzielić, ktoś musi mi pomóc, ktoś, ktokolwiek.
— Do… kawałków — skrzywiłam się — dołączył mi także wiadomość, stąd wiem, że to m u s i być ten zwyrol. Pytał mnie, czy chcę grać dalej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Tamuna Moody dnia 07.10.16 16:19, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
- Rozumiem - mruknął pod nosem. Nagle obraz udręczonej smutkiem kobiety zmienia się. Bo Tamuna nie jest ofiarą za którą ją początkowo brał. Jest aurorem, który musiał być świadomy zagrożeń swojej pracy. Zawsze zachodził w głowę dlaczego piękne kobiety nie zostają kwiaciarkami, dlaczego nie sprzedają chleba albo nie wolą pisać do gazet. Co je popycha w ramiona niebezpieczeństw i ryzyka. Były dla niego jak siostry, nigdy nie mógłby zakochać się w żadnej. Wiedział dobrze jakie mogłyby być tego konsekwencje. Jedną z nich oglądał właśnie teraz. Stroskaną, przybitą, zranioną młodą damę. Pozostawioną na resztę życia z traumą i skazą na duszy. Samotną matkę. Zrobiło mu się przykro, bo wydawała się być młodsza od niego, jak dziecko które jeszcze nie wie co ją spotkało. Jej łzy dopiero teraz kształtowały jej wyobrażenie o świecie, rzeźbiąc kanały na twarzy, torując drogę większej ilości łez. Tak mu przykro.
- Muszę spytać czy obowiązuje panią tajemnica? Jeżeli tak, to nie będę już pytał. Chciałbym być użyteczny, ale nie możemy zapominać o obowiązku, który na nas spoczywa - ona na pewno rozumie, wszak jest aurorem. Może jeszcze nie do końca świadoma co się wydarzylo, w szoku, zaczęła mu opowiadać o całym zdarzeniu. - Pani Tamuno, najprawdopodobniej teraz odsuną pania ze śledztwa. Jest już pani zbyt połączona ze sprawą - uświadamia jej to, bo ktoś powinien, a Robert czasami zapomina o tym, że nie powinien zbyt prędko rozpoczynać własnego śledztwa. No na pewno nie trzy godziny po tym, jak jej mąż został jej przytransportowany. - Może potrzebuje pani pomocy, mógłbym chociaż odprowadzić panią do biura, albo przynieść kawę, na pewno nie jadła pani nic dzisiaj - proponuje nagle czując ten zabawny skurcz uświadamiający mu, że i on nic dziś nie jadł. Ale z jakiegoś powodu poczuł, że woli teraz pomóc jej, a nie sobie. Ona wydawała się być jeszcze w większych kawałeczkach niż on.
- Muszę spytać czy obowiązuje panią tajemnica? Jeżeli tak, to nie będę już pytał. Chciałbym być użyteczny, ale nie możemy zapominać o obowiązku, który na nas spoczywa - ona na pewno rozumie, wszak jest aurorem. Może jeszcze nie do końca świadoma co się wydarzylo, w szoku, zaczęła mu opowiadać o całym zdarzeniu. - Pani Tamuno, najprawdopodobniej teraz odsuną pania ze śledztwa. Jest już pani zbyt połączona ze sprawą - uświadamia jej to, bo ktoś powinien, a Robert czasami zapomina o tym, że nie powinien zbyt prędko rozpoczynać własnego śledztwa. No na pewno nie trzy godziny po tym, jak jej mąż został jej przytransportowany. - Może potrzebuje pani pomocy, mógłbym chociaż odprowadzić panią do biura, albo przynieść kawę, na pewno nie jadła pani nic dzisiaj - proponuje nagle czując ten zabawny skurcz uświadamiający mu, że i on nic dziś nie jadł. Ale z jakiegoś powodu poczuł, że woli teraz pomóc jej, a nie sobie. Ona wydawała się być jeszcze w większych kawałeczkach niż on.
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
— Odsuną? — powtórzyłam jak echo, jakby nie rozumiejąc sensu słów Roberta. Odsuną mnie od śledztwa. Mnie. Mnie się nie odsuwa od śledztwa, choćby chodziło nawet o mojego trupa, cholera jasna! Nie wiedzieć dlaczego, ale ta myśl, że ktoś mógłby chcieć odebrać mi sprawę zabójstwa Cilliana bardzo mnie rozwścieczyła. Chyba sobie żartujecie! Zagadka tego mordercy jest teraz jeszcze istotniejsza, niż wcześniej! Nie można od tak mnie z niej wyłączyć! Czy przełożony mnie nie znał? Nie wiedział, że i tak będę grzebać, więc lepiej, żebym grzebała pod czyimś nadzorem? Poćwiartowano mi męża, na Merlina! Jak mogę być zbyt powiązana?!
— To nic nie znaczy! — wybuchłam. — Niech sobie robią, co chcą! Chyba są bardzo naiwni, jeżeli myślą, że mogą mi zrobić coś takiego, a ja po prostu przyjmę to do wiadomości i będę grzecznie czekać, aż ten psychol zrobi z mojego syna, a potem ze mnie, jebane puzzle!
Wtedy usłyszałam, jak coś zastukało od góry w windę; ponownie nami szarpnęło, zgrzytnął łańcuch, na chwilę zgasło światło, a potem znów się zapaliło - i wreszcie pojechaliśmy w górę. Nie byłam pewna, ile czasu staliśmy w tej windzie, ale całe szczęście, że nareszcie ruszyła.
Nie byłam już zrozpaczona ani przerażona, o nie. Byłam już tylko i wyłącznie zła i zdeterminowana. Mój humor od kilku godzin zmieniał się jak w kalejdoskopie, ale teraz - teraz czułam gwałtowny przypływ energii. Chcą mnie odsunąć? Proszę bardzo. Idioci!
— Jedziemy do biura to zgłosić — zarządziłam twardo, jeszcze raz, tak dla pewności, wciskając guzik. — Jedzie pan ze mną, panie Robercie?
— To nic nie znaczy! — wybuchłam. — Niech sobie robią, co chcą! Chyba są bardzo naiwni, jeżeli myślą, że mogą mi zrobić coś takiego, a ja po prostu przyjmę to do wiadomości i będę grzecznie czekać, aż ten psychol zrobi z mojego syna, a potem ze mnie, jebane puzzle!
Wtedy usłyszałam, jak coś zastukało od góry w windę; ponownie nami szarpnęło, zgrzytnął łańcuch, na chwilę zgasło światło, a potem znów się zapaliło - i wreszcie pojechaliśmy w górę. Nie byłam pewna, ile czasu staliśmy w tej windzie, ale całe szczęście, że nareszcie ruszyła.
Nie byłam już zrozpaczona ani przerażona, o nie. Byłam już tylko i wyłącznie zła i zdeterminowana. Mój humor od kilku godzin zmieniał się jak w kalejdoskopie, ale teraz - teraz czułam gwałtowny przypływ energii. Chcą mnie odsunąć? Proszę bardzo. Idioci!
— Jedziemy do biura to zgłosić — zarządziłam twardo, jeszcze raz, tak dla pewności, wciskając guzik. — Jedzie pan ze mną, panie Robercie?
Gość
Gość
- To może się zdarzyć i obawiam się, że tak się stanie - Robert powoli uświadamia sobie, że został posłańcem złych wieści, nawet jeżeli absolutnie nie miał takiego zamiaru. Jego spojrzenie staje się mgliste. Gdyby ktoś zabronił mu szukać Magrit, zaragowałby pewnie tak jak Tamuna. Tylko, że Magrit nikt nie szuka.
- Proszę się uspokoić - bąknął w końcu coś, co może być miało pocieszającym, natomiast zabrzmiało conajmniej dziwacznie. Jakby początek unoszenia ramienia, klepnięcia jej pocieszjąco po jej ramieniu. Nic takiego sięnie wydarzyło, a jego spojrzenie wciąż było cokolwiek pogubione. Cieszył się tylko, że nie zawalił w tej sytuacji tak bardzo jak w każdej innej. Może nawet można się pokusić o stwierdzenie, że sobie poradził?
- Jadę - mówi w końcu, bo musi podjąć decyzję. I w tej samej chwili drzwi otwierają się, a on idzie zaraz za nią, a może nawet ramię w ramię. Wydaje się, że ta krótka pogawędka w windzie dała młodej kobiecie do myślenia. Nie jedzie na spotkanie jako ofiara, ale jako pewna siebie i gotowa działać osoba. Robert był z niej dumny.
/zt 2
- Proszę się uspokoić - bąknął w końcu coś, co może być miało pocieszającym, natomiast zabrzmiało conajmniej dziwacznie. Jakby początek unoszenia ramienia, klepnięcia jej pocieszjąco po jej ramieniu. Nic takiego sięnie wydarzyło, a jego spojrzenie wciąż było cokolwiek pogubione. Cieszył się tylko, że nie zawalił w tej sytuacji tak bardzo jak w każdej innej. Może nawet można się pokusić o stwierdzenie, że sobie poradził?
- Jadę - mówi w końcu, bo musi podjąć decyzję. I w tej samej chwili drzwi otwierają się, a on idzie zaraz za nią, a może nawet ramię w ramię. Wydaje się, że ta krótka pogawędka w windzie dała młodej kobiecie do myślenia. Nie jedzie na spotkanie jako ofiara, ale jako pewna siebie i gotowa działać osoba. Robert był z niej dumny.
/zt 2
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Windy Ministerstwa Magii
Szybka odpowiedź