Służby Administracyjne Wizengamotu
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Służby Administracyjne Wizengamotu
Podłużne pomieszczenie wypełnione biurkami pracowników, ustawionymi w idealnie równych odstępach. Pod ścianami znajdują się szafki na akta, ustawy, raporty, dokumenty, które trzy razy dziennie zabierane są przez upoważniony personel i wysyłane sowami do odpowiednich osób. Część z papierów zostaje tutaj, by po pewnym okresie trafić do archiwum Ministerstwa Magii. W pomieszczeniu zwykle panuje cisza, w której można usłyszeć szmer kartek i piór; tylko czasami ktoś odezwie się pół szeptem wydając polecenia lub instruując nowo przyjętych stażystów.
Obcasy jego butów w towarzystwie głuchych dźwięków eleganckiej laski odbijającej się od powierzchni marmuru wystukiwały żwawy rytm na posadzkach siedziby Ministerstwa Magii. Prowokowało to Carrowa do wesołego wymachiwania różczką w owy takt. Naturalnie nie byłby sobą gdyby nie oddawał się tejże czynności z nieskrywaną wręcz lubością, wprawiając lewitującą za nim walizkę w chybotliwe szybowanie. Zmierzał w tym momencie prosto do Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów, gdzie miał zamiar odwiedzić starego, poczciwego Williama. Od pewnego już czasu zalega mu z dokumentami, jak i raportem z ostatniej interwencji przy której zdarzyło mu się asystować. Co prawda sama akcja odbyła się bez poważniejszych obrażeń, lecz papierologia - rzecz święta.
- Drogi Williamie, mam nadzieję, że nie rujnuję Ci chęci zakończenia pracy o czasie swą nagłą obecnością. - Wychylił niepewnie głowę zza uchylonych drzwi gabinetu Pana Baudelaire'a w które chwile wcześniej zapukał energicznie. Niepokoił się trochę, że przybywając niedługo przed końcem ustawowego czasu pracy urzędnika wprawi go w zły nastrój. Wolał tego uniknąć.
- Przyniosłem zaległą dokumentację, raporty...Mam nadzieję, że tym opóźnieniem nie przysporzyłem jakichkolwiek nieprzyjemności, a jeśli jednak to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko prosić o wyrozumiałość. Ostatnimi czasy namnożyło mi się nieoczekiwanych powinności.- Największą nieoczekiwaną powinnością było oczywiście przeniesienie się jego córki do Londynu o czym mniej lub bardziej wspominano w towarzystwie. - Nie wspominając nawet o ponownej kontuzji Notabene... - Dodał po chwili, jednocześnie wchodząc pewniej do gabinetu. Jego sowa zdecydowanie zbyt często robiła za tarczę na magiczne eksperymenty jego rodziny. Zdecydowanie będzie musiał poruszyć ten fakt, na najbliższym zjeździe rodzinnym. I nie, Adrien nie dostrzegał winy w tym, że rozsyłał listy o dość nieludzkich porach.
- Drogi Williamie, mam nadzieję, że nie rujnuję Ci chęci zakończenia pracy o czasie swą nagłą obecnością. - Wychylił niepewnie głowę zza uchylonych drzwi gabinetu Pana Baudelaire'a w które chwile wcześniej zapukał energicznie. Niepokoił się trochę, że przybywając niedługo przed końcem ustawowego czasu pracy urzędnika wprawi go w zły nastrój. Wolał tego uniknąć.
- Przyniosłem zaległą dokumentację, raporty...Mam nadzieję, że tym opóźnieniem nie przysporzyłem jakichkolwiek nieprzyjemności, a jeśli jednak to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko prosić o wyrozumiałość. Ostatnimi czasy namnożyło mi się nieoczekiwanych powinności.- Największą nieoczekiwaną powinnością było oczywiście przeniesienie się jego córki do Londynu o czym mniej lub bardziej wspominano w towarzystwie. - Nie wspominając nawet o ponownej kontuzji Notabene... - Dodał po chwili, jednocześnie wchodząc pewniej do gabinetu. Jego sowa zdecydowanie zbyt często robiła za tarczę na magiczne eksperymenty jego rodziny. Zdecydowanie będzie musiał poruszyć ten fakt, na najbliższym zjeździe rodzinnym. I nie, Adrien nie dostrzegał winy w tym, że rozsyłał listy o dość nieludzkich porach.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stukot obcasów usłyszał już jakiś czas temu. Ten kto tu zmierzał nawet zbytni się z tym nie krył, mimo że niedługo był koniec pracy i zazwyczaj o tej porze nikt tu nie zaglądał. William pracował sobie spokojnie, nieśpiesznie wypełniając resztę dokumentów, które jutrzejszego dnia miały trafić na biurka innych urzędników. Stukot ustał, za to rozległo się dosyć głośne pukanie w drzwi. Mężczyzna nie zwrócił na to początkowo uwagi, kiedy jednak wychyliła się głowa, w dodatku nikogo z jego współpracowników, zmuszony był zareagować. W drzwiach stał Adrien Carrow, magomedyk, nie dziwiła go jego wizyta, aczkolwiek czas wybrał sobie mało odpowiedni. Baudelaire zapulsowała żyłka na skroni, zacisnął mocniej pięść na piórze, ale do gościa uśmiechnął się uprzejmie.
– Ależ nic się nie stało, Adrien. Wejdź proszę – zaprosił go do środka.
Gość rozpoczął swój monolog, a William myślał tylko o tym ile będzie musiał dzisiaj poświęcić na to czasu i o której wyjdzie z ministerstwa. Raporty to były takie rzeczy, których nie wolno było odkładać na później, tym bardziej, że były spóźnione.
– Dziękuje, że mi je przyniosłeś. Już chciałem jutro wysyłać do ciebie sowę, że ich potrzebuje. Za dwa dni musi być już wszystko zamknięte. Sam rozumiesz, trzeba w końcu osądzić oskarżonego – dodał.
William wziął dokumenty od Carrowa i rozłożył je na biurku. Od razu je otworzył i szybko przejrzał wzrokiem, czy wszystko jest i się zgadza. W między czasie słuchał monologu swojego gościa, co jakiś czas przytakując mu głową i na krótką chwilę przeskakując na niego wzrokiem.
– Tak, dużo się ostatnio wydarzyło, ale praca jest jednak najważniejsza, nie powinno się to odbijać jej kosztem – delikatnie upomniał Adriena, aby więcej nie zwlekał mu z dokumentami. – Kontuzja? Coś się stało?
Jego ciekawość może nie była jakoś specjalnie przesadna, ale nie miał nic przeciwko, aby Carrow opowiedział mu co tam się wydarzyło. Lubił z nim rozmawiać, był mądrym i doświadczonym człowiekiem i słuchanie takich osób było bardzo przyjemne.
– Może usiądziesz? Napijesz się czegoś? I tak będę musiał z tym dzisiaj posiedzieć – wskazał głową na dokumenty – więc chwila przerwy mi nie zaszkodzi.
– Ależ nic się nie stało, Adrien. Wejdź proszę – zaprosił go do środka.
Gość rozpoczął swój monolog, a William myślał tylko o tym ile będzie musiał dzisiaj poświęcić na to czasu i o której wyjdzie z ministerstwa. Raporty to były takie rzeczy, których nie wolno było odkładać na później, tym bardziej, że były spóźnione.
– Dziękuje, że mi je przyniosłeś. Już chciałem jutro wysyłać do ciebie sowę, że ich potrzebuje. Za dwa dni musi być już wszystko zamknięte. Sam rozumiesz, trzeba w końcu osądzić oskarżonego – dodał.
William wziął dokumenty od Carrowa i rozłożył je na biurku. Od razu je otworzył i szybko przejrzał wzrokiem, czy wszystko jest i się zgadza. W między czasie słuchał monologu swojego gościa, co jakiś czas przytakując mu głową i na krótką chwilę przeskakując na niego wzrokiem.
– Tak, dużo się ostatnio wydarzyło, ale praca jest jednak najważniejsza, nie powinno się to odbijać jej kosztem – delikatnie upomniał Adriena, aby więcej nie zwlekał mu z dokumentami. – Kontuzja? Coś się stało?
Jego ciekawość może nie była jakoś specjalnie przesadna, ale nie miał nic przeciwko, aby Carrow opowiedział mu co tam się wydarzyło. Lubił z nim rozmawiać, był mądrym i doświadczonym człowiekiem i słuchanie takich osób było bardzo przyjemne.
– Może usiądziesz? Napijesz się czegoś? I tak będę musiał z tym dzisiaj posiedzieć – wskazał głową na dokumenty – więc chwila przerwy mi nie zaszkodzi.
Gość
Gość
- Znów przypadkiem wleciała pod czyjś zaklęcie. Niby nic poważnego, a jednak przyjdzie mi poczekać aż odrosną jej lotki. Już drugi raz w tym miesiącu, dasz wiarę? - Westchnął, przekazując urzędnikowi odpowiednią dokumentację.
- Rozpieszczasz mnie. - Mruknął żartobliwie, zaraz potem korzystając z propozycji Williama i rozsiadając się na wskazanym krześle. - I skoro tak stawiasz sprawę, to chyba nie przystoi postąpić mi inaczej, jak ci potowarzyszyć przy filiżance kawy. Przypomnij mi jeszcze raz - skąd sprowadzasz ziarna? Wiem, że już zdarzyło mi się pytać, lecz najwyraźniej ma pamięć wychodzi mi z głowy wraz z siwymi włosami. - Adrien był zdecydowanie typem, który uwielbiał towarzystwo, a jeśli tylko ktoś słał mu cichą zgodę na słuchanie jego paplaniny to z ochoczo się jej oddawał. Cenił sobie więc Williama, który zawsze był cierpliwym i gościnnym słuchaczem. Nawet pomimo chęci bądź czasu.
- I tak, praca jest ważna, jednak nie zawsze najważniejsza. Widzisz, nie tak dawno do miasta przybyła moja córka. Tym razem jednak prawdopodobnie na stałe. Trochę z tym zamieszania, trochę kłopotu, trochę zbyt dużo zainteresowania ze strony, co tu dużo kryć - wszystkich. - Zamilkł na chwilę, pozwalając oprzeć swa laskę o kant biurka urzędnika, po czym zabrał się za ściąganie z palców rękawiczek. - Nie absorbowałoby mnie to tak bardzo, gdyby zainteresowanie i wrzawa nie dotyczyła jej stanu wiecznej panny. Myślę, że nikt lepiej niż Ty w tym momencie mnie nie rozumie. - Podniósł porozumiewawczy wzrok na Williama po tym, jak ściągnięte rękawiczki, złożył i ułożył sobie na udzie. Byli w końcu samotnymi ojcami z córkami na wydaniu, kto lepiej jak nie oni mogli w tym momencie znaleźć nić porozumienia?
- Momentami nie wiem już co myśleć i mam wrażenie, że gubię się w tych zagwozdkach i układach...Jak ty sobie z tym radzisz, drogi Williamie?
- Rozpieszczasz mnie. - Mruknął żartobliwie, zaraz potem korzystając z propozycji Williama i rozsiadając się na wskazanym krześle. - I skoro tak stawiasz sprawę, to chyba nie przystoi postąpić mi inaczej, jak ci potowarzyszyć przy filiżance kawy. Przypomnij mi jeszcze raz - skąd sprowadzasz ziarna? Wiem, że już zdarzyło mi się pytać, lecz najwyraźniej ma pamięć wychodzi mi z głowy wraz z siwymi włosami. - Adrien był zdecydowanie typem, który uwielbiał towarzystwo, a jeśli tylko ktoś słał mu cichą zgodę na słuchanie jego paplaniny to z ochoczo się jej oddawał. Cenił sobie więc Williama, który zawsze był cierpliwym i gościnnym słuchaczem. Nawet pomimo chęci bądź czasu.
- I tak, praca jest ważna, jednak nie zawsze najważniejsza. Widzisz, nie tak dawno do miasta przybyła moja córka. Tym razem jednak prawdopodobnie na stałe. Trochę z tym zamieszania, trochę kłopotu, trochę zbyt dużo zainteresowania ze strony, co tu dużo kryć - wszystkich. - Zamilkł na chwilę, pozwalając oprzeć swa laskę o kant biurka urzędnika, po czym zabrał się za ściąganie z palców rękawiczek. - Nie absorbowałoby mnie to tak bardzo, gdyby zainteresowanie i wrzawa nie dotyczyła jej stanu wiecznej panny. Myślę, że nikt lepiej niż Ty w tym momencie mnie nie rozumie. - Podniósł porozumiewawczy wzrok na Williama po tym, jak ściągnięte rękawiczki, złożył i ułożył sobie na udzie. Byli w końcu samotnymi ojcami z córkami na wydaniu, kto lepiej jak nie oni mogli w tym momencie znaleźć nić porozumienia?
- Momentami nie wiem już co myśleć i mam wrażenie, że gubię się w tych zagwozdkach i układach...Jak ty sobie z tym radzisz, drogi Williamie?
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Twoja sowa jest mało uważna, może powinieneś pomyśleć nad jej zmianą? – zapytał.
Cóż, rozmowa z Adrienem zawsze go rozbrajała. Mimo swojego wieku, sprawiał wrażenie z dwadzieścia lat młodszego, osoby, która nie potrafi w towarzystwie wytrzymać w chwili ciszy, bo zaraz po całym pomieszczeniu roznosi się jego radosny monolog. Williamowi bynajmniej to nie przeszkadzało, przynajmniej sam nie musiał za dużo mówić. Adrien przystał na jego propozycję, już po chwili siedząc na krześle, prosząc o kawę i pytając o jej ziarna. Napój na szczęście niedawno został zaparzony, więc William nie musiał się zbytnio wysilać.
– Z Wietnamu, są bardzo dobre i bardziej przypadły mi do gustu niż te Brazylijskie. De facto są to najwięksi importerzy. Czasami udaje mi się dostać ziarna z tych mniejszych państw, ostatnio na przykład piłem kawę z ziaren z Peru, ale nie była zachwycająca – stwierdził.
Usiadł naprzeciwko Carrowa i wsłuchał się w jego dalszy monolog. Zaczął opowiadać o przybyciu swojej córki do Anglii, kto jak kto, ale rzeczywiście William miał o tym jakieś swoje pojęcie. Przecież jego ukochana Raven żyła sobie sama, z dala od niego i jego kontroli, co niezbyt mu się podobało, ale nie miał innego wyjścia.
– Rozumiem, o czym mówisz, ciągle podsyłam Raven nowych kandydatów, ale jej żaden nie odpowiada. Jest bardzo wybredną kobietą, ale zależy mi na jej szczęściu, więc ulegam – kłamał. – Mam jednak nadzieję, że w końcu znajdzie się ktoś odpowiedni. Przyznasz mi, że za czasów naszej młodości, takie wybieranie sobie nie było zbyt powszechne i tolerowane.
Jak sobie William radził? Nie radził sobie w ogóle, ale usilnie udawał, że wszystko jest w najlepszym porządku. I póki co mu to wychodziło, jeszcze nikt nie domyślił się, a przynajmniej nie powiedział tego na głos, że skoro Raven nie mieszka razem z nim i nie pracuje w Ministerstwie, to jest coś między nimi nie tak.
– Ja mam tylko jedną zasadę, mężczyzna ma być dobrze ustawiony, z dobrym nazwiskiem i ma dać mojej córce szczęście, żadne inne powiązania mnie nie interesują – powiedział, chociaż to też nie do końca było prawdą. Przecież najbardziej liczyło się dla niego nazwisko i czysta krew, rodzina, do której miał wstąpić.
Cóż, rozmowa z Adrienem zawsze go rozbrajała. Mimo swojego wieku, sprawiał wrażenie z dwadzieścia lat młodszego, osoby, która nie potrafi w towarzystwie wytrzymać w chwili ciszy, bo zaraz po całym pomieszczeniu roznosi się jego radosny monolog. Williamowi bynajmniej to nie przeszkadzało, przynajmniej sam nie musiał za dużo mówić. Adrien przystał na jego propozycję, już po chwili siedząc na krześle, prosząc o kawę i pytając o jej ziarna. Napój na szczęście niedawno został zaparzony, więc William nie musiał się zbytnio wysilać.
– Z Wietnamu, są bardzo dobre i bardziej przypadły mi do gustu niż te Brazylijskie. De facto są to najwięksi importerzy. Czasami udaje mi się dostać ziarna z tych mniejszych państw, ostatnio na przykład piłem kawę z ziaren z Peru, ale nie była zachwycająca – stwierdził.
Usiadł naprzeciwko Carrowa i wsłuchał się w jego dalszy monolog. Zaczął opowiadać o przybyciu swojej córki do Anglii, kto jak kto, ale rzeczywiście William miał o tym jakieś swoje pojęcie. Przecież jego ukochana Raven żyła sobie sama, z dala od niego i jego kontroli, co niezbyt mu się podobało, ale nie miał innego wyjścia.
– Rozumiem, o czym mówisz, ciągle podsyłam Raven nowych kandydatów, ale jej żaden nie odpowiada. Jest bardzo wybredną kobietą, ale zależy mi na jej szczęściu, więc ulegam – kłamał. – Mam jednak nadzieję, że w końcu znajdzie się ktoś odpowiedni. Przyznasz mi, że za czasów naszej młodości, takie wybieranie sobie nie było zbyt powszechne i tolerowane.
Jak sobie William radził? Nie radził sobie w ogóle, ale usilnie udawał, że wszystko jest w najlepszym porządku. I póki co mu to wychodziło, jeszcze nikt nie domyślił się, a przynajmniej nie powiedział tego na głos, że skoro Raven nie mieszka razem z nim i nie pracuje w Ministerstwie, to jest coś między nimi nie tak.
– Ja mam tylko jedną zasadę, mężczyzna ma być dobrze ustawiony, z dobrym nazwiskiem i ma dać mojej córce szczęście, żadne inne powiązania mnie nie interesują – powiedział, chociaż to też nie do końca było prawdą. Przecież najbardziej liczyło się dla niego nazwisko i czysta krew, rodzina, do której miał wstąpić.
Gość
Gość
- Wcale nie jest nieuważna...Po prostu ciężej jej uniknąć niespodziewanego niż pozostałym. - Zrobił minę niczym buntujący się dziesięciolatek, któremu po raz trzeci tego dnia nie chciało się tłumaczyć rodzicom, że ta połamana miotła leżąca w szafie wcale nie jest połamana tylko inna.
Nie rozwodził się jednak nad tym dłużej i z przyjemnością skorzystał z oferowanej mu gościnności. Ujął więc z delikatnym uśmiechem spodek i filiżankę proponowanej mu kawy, słuchając o jej pochodzeniu. Przymknął nawet na chwilę swe ślepia napawając się jej zapachem, przed tym, jak jej upił.
- Wietnam...Koniecznie będę musiał zainteresować się tym regionem. Sam zaś mogę polecić ci pewną plantację herbaty znajdującą się w Indiach należącą do mojego przyjaciela. Nim jednak namówię cię na jakikolwiek zakup, mogę załatwić ci kilka próbek byś sam ocenił czy warto. - Zaproponował, jednocześnie odpływając wspomnieniami do tego w obfitego w wydarzenia '45, kiedy to pierwszy raz przyszło mu poznać ową personę w towarzystwie Anthonego. Drań nie dawał znaku życia, lecz siwiejący Carrow wiedział, że ten ciągle dycha. W końcu nieustannie Anthony wisiał mu całego funta. Adrien wiedział więc, że przyjdzie mu jeszcze widzieć tę mordę na oczy. W końcu pójść do piachu nie uregulowawszy wcześniejszych zobowiązań jest passe. Nawet duchy to wiedzą.
- Tak, nie było. Do tej pory pamiętam, jak przekonywałem rodzinę do Lilian...Na szczęście wybrałem dobry czas - chwilę przed wyruszeniem na front. - Zauważył trafnie. - Na plus działał również fakt, że najstarszym synem swego ojca nie jestem, lecz po tylu latach nie wiem czy chcę by Inara postawiła mnie pod ścianą, jak ja ich. Jak wiadomo nie trafiłem z wyborem. Wolałbym, by ma córka uniknęła podobnego...- rozczarowania, żalu, bólu -...skandalu. Chociaż wydaje mi się to nieuniknione. Moje geny aż za bardzo w niej dominują, tyle w tym szczęścia, że chociaż nie obarczyłem ją swą aparycją. - Zażartował, przeczesując palcami swą zadbaną brodę. Potrzebował rozluźnić nieco atmosferę, bo chociaż w sposób wartki wspomniał o wszystkim dobrze znanym numerze, jaki sprezentowała mu jego była żona to jednak coś go w piersi ukuło. Było to naturalnie wspomnienie Lilian od którego w tym momencie wolał uciec i skupić się na Inarze.
- Ciężko znaleźć takiego dżentelmena. Gdyby było inaczej, zapewne nie siedziałbym tu teraz, tylko pomagał swej córce w organizacji zaślubin. - Zaśmiał się pod nosem. - Młodzi zbyt łatwo oddają się teraz pokusom. Brakuje im wstrzemięźliwości, zasad oraz szacunku wobec uczuć, jak i ich samych. - Nie podobało się to Adrienowi, który powodów dopatrywał się w minionej wojnie. Chciał bowiem dla swego jedynego dziecka szczęścia, chciał by dokonywała swych wyborów zgodnie z głosem serca, lecz jednocześnie obawiał się, że będzie z tego powodu cierpiała tak, jak on sam. Z drugiej strony nie chciał jej ograniczać i narzucać swoją wolę. Wiedział że i to szczęścia jej nie zagwarantuje, a kto wie czy by się od niego nie odwróciła...- W takich chwilach chciałbym by znów miała te osiem, dziewięć lat. Albo nie - pięć bądź sześć. Właściwie każdy wiek nim dostała swą pierwszą miotłę...Straciłem przy tym kilka cennych płyt winylowych ze swej kolekcji. Szczątki jednej byłem zmuszony nawet wyciągać jej z nogi, nie mówiąc o tym, że jedna guwernantek niemal wyzionęła ducha, a drugiej musiałem przypisać coś na uspokojenie. Ach...- Westchnął, upił kawy i uśmiechnął się porozumiewawczo do Williama. - Dzieci.
Nie rozwodził się jednak nad tym dłużej i z przyjemnością skorzystał z oferowanej mu gościnności. Ujął więc z delikatnym uśmiechem spodek i filiżankę proponowanej mu kawy, słuchając o jej pochodzeniu. Przymknął nawet na chwilę swe ślepia napawając się jej zapachem, przed tym, jak jej upił.
- Wietnam...Koniecznie będę musiał zainteresować się tym regionem. Sam zaś mogę polecić ci pewną plantację herbaty znajdującą się w Indiach należącą do mojego przyjaciela. Nim jednak namówię cię na jakikolwiek zakup, mogę załatwić ci kilka próbek byś sam ocenił czy warto. - Zaproponował, jednocześnie odpływając wspomnieniami do tego w obfitego w wydarzenia '45, kiedy to pierwszy raz przyszło mu poznać ową personę w towarzystwie Anthonego. Drań nie dawał znaku życia, lecz siwiejący Carrow wiedział, że ten ciągle dycha. W końcu nieustannie Anthony wisiał mu całego funta. Adrien wiedział więc, że przyjdzie mu jeszcze widzieć tę mordę na oczy. W końcu pójść do piachu nie uregulowawszy wcześniejszych zobowiązań jest passe. Nawet duchy to wiedzą.
- Tak, nie było. Do tej pory pamiętam, jak przekonywałem rodzinę do Lilian...Na szczęście wybrałem dobry czas - chwilę przed wyruszeniem na front. - Zauważył trafnie. - Na plus działał również fakt, że najstarszym synem swego ojca nie jestem, lecz po tylu latach nie wiem czy chcę by Inara postawiła mnie pod ścianą, jak ja ich. Jak wiadomo nie trafiłem z wyborem. Wolałbym, by ma córka uniknęła podobnego...- rozczarowania, żalu, bólu -...skandalu. Chociaż wydaje mi się to nieuniknione. Moje geny aż za bardzo w niej dominują, tyle w tym szczęścia, że chociaż nie obarczyłem ją swą aparycją. - Zażartował, przeczesując palcami swą zadbaną brodę. Potrzebował rozluźnić nieco atmosferę, bo chociaż w sposób wartki wspomniał o wszystkim dobrze znanym numerze, jaki sprezentowała mu jego była żona to jednak coś go w piersi ukuło. Było to naturalnie wspomnienie Lilian od którego w tym momencie wolał uciec i skupić się na Inarze.
- Ciężko znaleźć takiego dżentelmena. Gdyby było inaczej, zapewne nie siedziałbym tu teraz, tylko pomagał swej córce w organizacji zaślubin. - Zaśmiał się pod nosem. - Młodzi zbyt łatwo oddają się teraz pokusom. Brakuje im wstrzemięźliwości, zasad oraz szacunku wobec uczuć, jak i ich samych. - Nie podobało się to Adrienowi, który powodów dopatrywał się w minionej wojnie. Chciał bowiem dla swego jedynego dziecka szczęścia, chciał by dokonywała swych wyborów zgodnie z głosem serca, lecz jednocześnie obawiał się, że będzie z tego powodu cierpiała tak, jak on sam. Z drugiej strony nie chciał jej ograniczać i narzucać swoją wolę. Wiedział że i to szczęścia jej nie zagwarantuje, a kto wie czy by się od niego nie odwróciła...- W takich chwilach chciałbym by znów miała te osiem, dziewięć lat. Albo nie - pięć bądź sześć. Właściwie każdy wiek nim dostała swą pierwszą miotłę...Straciłem przy tym kilka cennych płyt winylowych ze swej kolekcji. Szczątki jednej byłem zmuszony nawet wyciągać jej z nogi, nie mówiąc o tym, że jedna guwernantek niemal wyzionęła ducha, a drugiej musiałem przypisać coś na uspokojenie. Ach...- Westchnął, upił kawy i uśmiechnął się porozumiewawczo do Williama. - Dzieci.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Chyba sam do końca nie wierzysz w to co mówisz, skoro sowa sobie nie radzi i nie potrafi uniknąć najprostszych rzeczy, to może pora ją wysłać na emeryturę? – zapytał. – Na pewno na Pokątnej znajdziesz sowę, która będzie szybciej dostarczać paczki i nie będzie musiała co chwilę odwiedzać medyka.
William absolutnie się nie mądrzył, tylko uważał, że skoro już coś nie działa tak jak powinno, to należy to wymienić. I nie ważne czy to sowa czy zamek w drzwiach. Absolutnie nie interesowało go co się działo z sową Adriena, ale jeżeli przez nią on teraz musi siedzieć dłużej nad dokumentami, to już go to w pewnym sensie dotykało.
– O, herbata? Bardzo chętnie. Od dawna nie piłem dobrej herbaty. Z jakiegoś powodu nie mogę trafić na dobre liście, z wiekiem staję się coraz bardziej wybredny – zażartował siadając za swoim biurkiem.
Ich rozmowa skierowała się na córki. Bo o czym mogą rozmawiać, dwóch mężczyzn koło pięćdziesiątki, mający córki na wydaniu. Wysłuchiwał tego, co Carrow miał do powiedzenia na temat swojej pociechy i co jakiś czas kiwał głową przytakując.
– Rzeczywiście, też bym nie chciał, aby Raven postawiła mnie przy ścianie. Ja na szczęście rodziców do Therese nie musiałem przekonywać, jej rodzina też chętnie się zgodziła i byliśmy raczej dobrym małżeństwem – opowiedział. – W mojej córce natomiast jest więcej krwi matki i o to się boje trochę, Therese miała charakterek.
Nie wszystko może było zgodne z prawdą, aczkolwiek Adrien raczej nie zauważy różnicy. Bo w gruncie rzeczy Raven była do matki podobna, a czy to była naprawdę Theresa czy ktoś inny, to nie trzeba o tym wspominać.
– O tak, zdecydowanie. Ale to też nasza wina, może nie trzymaliśmy ich zbyt krótko? Córki nie, z tego co widzę, to dziewczęta nadal są bardzo dobrze wychowywane, ale chłopcy, od najmłodszych lat coś się z nimi dzieje niedobrego. Nie wiem czy to wpływy z zewnątrz, zbyt dużo kontaktu z… mniej wychowanymi chłopcami? – zaczął się zastanawiać. – Tak, dużo bym dał gdyby Raven cofnęła się wiekiem do tego, zanim wyruszyła do Hogwartu. Zero problemów, beztroskie dzieciństwo, była cały czas w domu bezpieczna. Świat jest duży i groźny, nie wiadomo co czai się za rogiem.
William absolutnie się nie mądrzył, tylko uważał, że skoro już coś nie działa tak jak powinno, to należy to wymienić. I nie ważne czy to sowa czy zamek w drzwiach. Absolutnie nie interesowało go co się działo z sową Adriena, ale jeżeli przez nią on teraz musi siedzieć dłużej nad dokumentami, to już go to w pewnym sensie dotykało.
– O, herbata? Bardzo chętnie. Od dawna nie piłem dobrej herbaty. Z jakiegoś powodu nie mogę trafić na dobre liście, z wiekiem staję się coraz bardziej wybredny – zażartował siadając za swoim biurkiem.
Ich rozmowa skierowała się na córki. Bo o czym mogą rozmawiać, dwóch mężczyzn koło pięćdziesiątki, mający córki na wydaniu. Wysłuchiwał tego, co Carrow miał do powiedzenia na temat swojej pociechy i co jakiś czas kiwał głową przytakując.
– Rzeczywiście, też bym nie chciał, aby Raven postawiła mnie przy ścianie. Ja na szczęście rodziców do Therese nie musiałem przekonywać, jej rodzina też chętnie się zgodziła i byliśmy raczej dobrym małżeństwem – opowiedział. – W mojej córce natomiast jest więcej krwi matki i o to się boje trochę, Therese miała charakterek.
Nie wszystko może było zgodne z prawdą, aczkolwiek Adrien raczej nie zauważy różnicy. Bo w gruncie rzeczy Raven była do matki podobna, a czy to była naprawdę Theresa czy ktoś inny, to nie trzeba o tym wspominać.
– O tak, zdecydowanie. Ale to też nasza wina, może nie trzymaliśmy ich zbyt krótko? Córki nie, z tego co widzę, to dziewczęta nadal są bardzo dobrze wychowywane, ale chłopcy, od najmłodszych lat coś się z nimi dzieje niedobrego. Nie wiem czy to wpływy z zewnątrz, zbyt dużo kontaktu z… mniej wychowanymi chłopcami? – zaczął się zastanawiać. – Tak, dużo bym dał gdyby Raven cofnęła się wiekiem do tego, zanim wyruszyła do Hogwartu. Zero problemów, beztroskie dzieciństwo, była cały czas w domu bezpieczna. Świat jest duży i groźny, nie wiadomo co czai się za rogiem.
Gość
Gość
- Pomyślę o tym. - Rzucił wymijająco co oznaczało tyle, że nie zamierzał wymieniać Notabene, a sam nadal będzie częstym gościem Williama. Oczywiście pomagając mu nabić troch nadgodzin. Dla przyjaciela wszystko.
- Drogi przyjacielu, ciągle młode z nas byki. Ledwie dobijamy do półmetku, jeszcze drugie tyle życia nam zleci w tych murach. - Zażartował upijając kolejnego łyka czarnego wywaru. Naturalnie on sam już zamierzał zadbać by druga wieku minęła mu równie rozrywkowo co pierwsza. W końcu był Adrienem i nie byłby sobą gdyby przyszło mu z pokora przyjąć na siebie los chłopczyka od raportów i łatania połamańców. Miał zamiar uczyć dzieci oraz wnuki i daj los prawnuki życia. Nim to jednak nastąpi dumał nad losem ożenku i tą presją rodu by w końcu ktoś ją usidlił.
- Zbyt krótko...- Zamyślił się na chwilę. - Myślę, że nie można nas za bardzo winić. Wszak ojciec jet od rozpieszczania córek, a że kobiecej ręki w wychowaniu zabrakło. Daliśmy z siebie wszystko co mogliśmy, tak przynajmniej sądzę. I tak, chłopcy. Tu jest największy problem, gdyż jeden będzie niedługo...- Aby jak najpóźniej -...przyrzeczony mej córce, a tylu teraz bałamutników. Osobiście winy doszukuję się w minionej wojnie. Zbyt wielu ojców popuściło wówczas cugi swym synom. Fakt faktem pognali za obowiązkiem, lecz jednocześnie pozostawiając swych potomków w wieku, kiedy to największej uwagi potrzebowali.
- Drogi przyjacielu, ciągle młode z nas byki. Ledwie dobijamy do półmetku, jeszcze drugie tyle życia nam zleci w tych murach. - Zażartował upijając kolejnego łyka czarnego wywaru. Naturalnie on sam już zamierzał zadbać by druga wieku minęła mu równie rozrywkowo co pierwsza. W końcu był Adrienem i nie byłby sobą gdyby przyszło mu z pokora przyjąć na siebie los chłopczyka od raportów i łatania połamańców. Miał zamiar uczyć dzieci oraz wnuki i daj los prawnuki życia. Nim to jednak nastąpi dumał nad losem ożenku i tą presją rodu by w końcu ktoś ją usidlił.
- Zbyt krótko...- Zamyślił się na chwilę. - Myślę, że nie można nas za bardzo winić. Wszak ojciec jet od rozpieszczania córek, a że kobiecej ręki w wychowaniu zabrakło. Daliśmy z siebie wszystko co mogliśmy, tak przynajmniej sądzę. I tak, chłopcy. Tu jest największy problem, gdyż jeden będzie niedługo...- Aby jak najpóźniej -...przyrzeczony mej córce, a tylu teraz bałamutników. Osobiście winy doszukuję się w minionej wojnie. Zbyt wielu ojców popuściło wówczas cugi swym synom. Fakt faktem pognali za obowiązkiem, lecz jednocześnie pozostawiając swych potomków w wieku, kiedy to największej uwagi potrzebowali.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Oj nie wiem, czy jest się, z czego cieszyć – zażartował. – Drugie tyle życia w tych murach, nie brzmi zachęcająco. Tym bardziej, kiedy trzeba zostawać po godzinach.
Zaśmiał się serdecznie, bo ten przytyk do Adriena był całkowicie celowy i mężczyzna miał nadzieję, że młodszy od niego kolega nie będzie na niego zły. William potrafił być miłym i uprzejmym człowiekiem, potrafił nawet żartować. Gdyby tylko jego córka potrafiła to docenić i nie denerwowała go swoim zachowaniem, na pewno byli by szczęśliwą rodziną, a William nie musiał udawać, że tak właśnie jest.
– Dokładnie jest tak, jak mówisz. My mamy rozpieszczać, zapewnić dobrobyt i dobrego kandydata na męża, a matka ma wychować. To matka ma nauczyć dziecko, w szczególności córkę, jak zachowywać się w towarzystwie, jak się wypowiadać, chodzić, ubierać. Nigdy nie zapewnią tego nianie, guwernantki czy ojcowie. Rzecz ma się inaczej, jeśli chodzi o chłopców, ale jako że żadnego nie posiadamy, to nie ma, o czym mówić – stwierdził. – Żałuję, że Theresie nie było dane wychować Raven, nie mówię, że jest wychowana źle, bo bardzo się starałem, ale oczywiste jest, że braki są.
Przełożył drugą nogę przez kolano i popijając kawę zapadł w milczenie. Przypomniał sobie swoją żonę, rozmyślał nad tym, czy gdyby Therese żyła, to jego relacje między córką wyglądałyby inaczej? Może Raven byłaby teraz grzeczną dziewczynką, która słucha się rodziców, a nie dziewuchą, która wymusza na ojcu odpowiednie rzeczy szantażem? Kto wie?
– Żałuję, że jak Raven była jeszcze mała, to nie znalazłem sobie nowej żony, wtedy ona by dobrze wychowała moją córkę. Ah, błędy młodości… – uśmiechnął się pod nosem. – Dobra, skończmy rozmawiać o dzieciach. Opowiadaj lepiej, co tam u ciebie w pracy? Jakieś ciekawe przypadki ostatnio? Chętnie posłucham, ale może bez drastycznych szczegółów.
Zaśmiał się serdecznie, bo ten przytyk do Adriena był całkowicie celowy i mężczyzna miał nadzieję, że młodszy od niego kolega nie będzie na niego zły. William potrafił być miłym i uprzejmym człowiekiem, potrafił nawet żartować. Gdyby tylko jego córka potrafiła to docenić i nie denerwowała go swoim zachowaniem, na pewno byli by szczęśliwą rodziną, a William nie musiał udawać, że tak właśnie jest.
– Dokładnie jest tak, jak mówisz. My mamy rozpieszczać, zapewnić dobrobyt i dobrego kandydata na męża, a matka ma wychować. To matka ma nauczyć dziecko, w szczególności córkę, jak zachowywać się w towarzystwie, jak się wypowiadać, chodzić, ubierać. Nigdy nie zapewnią tego nianie, guwernantki czy ojcowie. Rzecz ma się inaczej, jeśli chodzi o chłopców, ale jako że żadnego nie posiadamy, to nie ma, o czym mówić – stwierdził. – Żałuję, że Theresie nie było dane wychować Raven, nie mówię, że jest wychowana źle, bo bardzo się starałem, ale oczywiste jest, że braki są.
Przełożył drugą nogę przez kolano i popijając kawę zapadł w milczenie. Przypomniał sobie swoją żonę, rozmyślał nad tym, czy gdyby Therese żyła, to jego relacje między córką wyglądałyby inaczej? Może Raven byłaby teraz grzeczną dziewczynką, która słucha się rodziców, a nie dziewuchą, która wymusza na ojcu odpowiednie rzeczy szantażem? Kto wie?
– Żałuję, że jak Raven była jeszcze mała, to nie znalazłem sobie nowej żony, wtedy ona by dobrze wychowała moją córkę. Ah, błędy młodości… – uśmiechnął się pod nosem. – Dobra, skończmy rozmawiać o dzieciach. Opowiadaj lepiej, co tam u ciebie w pracy? Jakieś ciekawe przypadki ostatnio? Chętnie posłucham, ale może bez drastycznych szczegółów.
Gość
Gość
Czarodziej wyszczerzył tylko zęby, niczym stary wilk. Doskonale bowiem zdawał sobie sprawę z tego, że ostatni przytyk był właśnie do niego. Był jednak człowiekiem, który nie brał sobie niczego nigdy do serca i potrafił z siebie żartować. Tak więc nawet jeśli w głosie Williama słyszałby wyrzut to i tak obrócił by to w żart.
Następnie wsłuchał się w słowa przyjaciela, przyglądając się tafli kończącej się kawy. Uśmiechnął się lekko, na wspomnienie o ojcach i guwernantkach. Tak, on sam zapewne nie był wzorem do naśladowania w tej kwestii - wygadany, unikający oficjeli...Co tu dużo mówić, niespokojny duch z niego, który goni za wolnością przemierzając nocne niebo na wierzchowcu niźli kisi się z ludźmi kłamstw i pozoru na bankietach. Jego córka nie była inna. Na szczęście. Chyba.
- Nie ma co żałować, przyjacielu. Powinniśmy się radować! Spoglądając na to z innej perspektywy są bardziej zaradnymi niewiastami. Dadzą sobie radę. - Podniósł w geście toastu swą filiżankę kawy, z której następnie zaczerpnął. Wywrócił oczami słysząc o szpitalu.
- Najbardziej w pamięci na chwilę obecną w tym miesiącu utknie mi najazd przybyłych chorujących na groszopryszkę. Rzecz o tyle ciekawa, że związana ze stypą Horacego. Źródłem choroby był ponoć jakiś podejrzany artefakt, lecz nie znam szczegółów. Ogólnie dziwne rzeczy i tam działy, jednak szczegółów nie znam. Zapewne w niedalekiej przyszłości zostanie to wysmarowane odpowiednio w gazecie i objawi się to ewentualnie dodatkową porcją pracy dla ciebie. Nie żebym zazdrościł. - Uśmiechnął się lekko złośliwie, tak, jak to czynią czasem wobec siebie przyjaciele. Później Adrien rozmawiał jeszcze trochę, narzekając na poziom życia i pracy wśród obskurnych murów Munga. Nic nowego. gdy skończył, a kawy zbrakło ukłonił się lekko i pożegnał się ciepło z przyjacielem, życząc mu owocnej pracy. Huh.
z/t
Następnie wsłuchał się w słowa przyjaciela, przyglądając się tafli kończącej się kawy. Uśmiechnął się lekko, na wspomnienie o ojcach i guwernantkach. Tak, on sam zapewne nie był wzorem do naśladowania w tej kwestii - wygadany, unikający oficjeli...Co tu dużo mówić, niespokojny duch z niego, który goni za wolnością przemierzając nocne niebo na wierzchowcu niźli kisi się z ludźmi kłamstw i pozoru na bankietach. Jego córka nie była inna. Na szczęście. Chyba.
- Nie ma co żałować, przyjacielu. Powinniśmy się radować! Spoglądając na to z innej perspektywy są bardziej zaradnymi niewiastami. Dadzą sobie radę. - Podniósł w geście toastu swą filiżankę kawy, z której następnie zaczerpnął. Wywrócił oczami słysząc o szpitalu.
- Najbardziej w pamięci na chwilę obecną w tym miesiącu utknie mi najazd przybyłych chorujących na groszopryszkę. Rzecz o tyle ciekawa, że związana ze stypą Horacego. Źródłem choroby był ponoć jakiś podejrzany artefakt, lecz nie znam szczegółów. Ogólnie dziwne rzeczy i tam działy, jednak szczegółów nie znam. Zapewne w niedalekiej przyszłości zostanie to wysmarowane odpowiednio w gazecie i objawi się to ewentualnie dodatkową porcją pracy dla ciebie. Nie żebym zazdrościł. - Uśmiechnął się lekko złośliwie, tak, jak to czynią czasem wobec siebie przyjaciele. Później Adrien rozmawiał jeszcze trochę, narzekając na poziom życia i pracy wśród obskurnych murów Munga. Nic nowego. gdy skończył, a kawy zbrakło ukłonił się lekko i pożegnał się ciepło z przyjacielem, życząc mu owocnej pracy. Huh.
z/t
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Gryszopryszczka? Fascynujące – stwierdził.
Wysłuchał opowieści o ostatnich przypadkach i szczerze przyznał, że wątek z artefaktem bardzo go zainteresował. Nie był na stypie starego Horacego, bo musiał być w pracy, więc do końca nie wiedział, co tam się wydarzyło, ale sądząc po tym, co Adrien opowiadał, to miał sporo roboty.
– Oh, praca dla mnie, jakże niezwykle się cieszę – odpowiedział z wyczuwalnym sarkazmem, ale i uśmiechem na ustach, tak więc można było to wziąć za zabieg przemyślany i w żadnym wypadku bezpośrednio skierowany w stronę towarzysza.
Porozmawiali sobie jeszcze przez chwilę, gdzie William wysłuchał, jak to strasznie jest pracować w Mungu. Sam również trochę ponarzekał, chociażby na ciastka w kawiarni w Ministerstwie. Nie może być przecież idealnie. Wnet Adrien stwierdził, że musi już iść. William więc został sam, pozbył się brudnych naczyń, a sam dalej zasiadł do swojej pracy, plus do sprawozdania, które w końcu zostało mu dostarczone, i które przysporzyło mu dodatkowo więcej pracy i kolejnych nadgodzin.
z/t
Wysłuchał opowieści o ostatnich przypadkach i szczerze przyznał, że wątek z artefaktem bardzo go zainteresował. Nie był na stypie starego Horacego, bo musiał być w pracy, więc do końca nie wiedział, co tam się wydarzyło, ale sądząc po tym, co Adrien opowiadał, to miał sporo roboty.
– Oh, praca dla mnie, jakże niezwykle się cieszę – odpowiedział z wyczuwalnym sarkazmem, ale i uśmiechem na ustach, tak więc można było to wziąć za zabieg przemyślany i w żadnym wypadku bezpośrednio skierowany w stronę towarzysza.
Porozmawiali sobie jeszcze przez chwilę, gdzie William wysłuchał, jak to strasznie jest pracować w Mungu. Sam również trochę ponarzekał, chociażby na ciastka w kawiarni w Ministerstwie. Nie może być przecież idealnie. Wnet Adrien stwierdził, że musi już iść. William więc został sam, pozbył się brudnych naczyń, a sam dalej zasiadł do swojej pracy, plus do sprawozdania, które w końcu zostało mu dostarczone, i które przysporzyło mu dodatkowo więcej pracy i kolejnych nadgodzin.
z/t
Gość
Gość
7.09.1955
Minęło siedem dni od listu Nestora. Siedem dni w cierpieniu, rozpaczy i goryczy. Codziennie chodził do pracy, próbując zająć czymś myśli. Jak ma to zrobić? Wysłał kandydaturę Maire, jej słodkiej Maire do Nestora Rodu, nawet nie pytając ją o zdanie. Może wierzył, że się zgodzi? Wszak panienko Bulstrode ile razy już tkwiłaś w jego ramionach? Cały gabinet Parkinsona śmierdział papierosami. Teraz nawet nie chciał wychodzić na dwór. Musiał obsesyjnie skupić się na jednej rzeczy. A co jeśli Maire dowie się od rodziców pierwsza? Wszak wczoraj odwiedził państwo Bulstrode, klękając przed nimi i prosząc o rękę córki. Był za stary na to wszystko. Słowa grzęzły mu w gardle. Tak trudno było przyznać się przed nimi, że spotyka się z ich córką od roku i uważa ją za najbardziej wyjątkową kobietę. Kobietę, która zawładnęła jego życiem, była zarówno schronieniem jak i pierwszym siwym włosem na jego głowie. Szybko potrafiła wyprowadzać go z równowagi, ale nikt od niej piękniej się nie złościł. Żyli przez rok, uciekając w irracjonalny romantyzm. Nawet nie poznał jej ciała. Czasem odnalazł jej dłoń, ale zabierała ją prędko. Jakby jego dotyk palił jakby... powodował ból. Mimo wszystko wierzył, że tajny związek rozpoczęty od przebywania pod biurkiem panienki Bulstrode, miał swoje argumenty na przetrwanie. Skoro rok, dokładnie minie dzisiaj rok, spotykała się z Parkinsonem z miłą chęcią, to musiała czerpać z tego niepojętą przyjemność. Nawet jak dotyk palił, spojrzenie rozbierało swoim niezrozumieniem i żądzą poznania drugiego człowieka. Ta przedziwna, napięta atmosfera wyżerała go od środka. Skoro przez rok nie budził się z myślą o innej kobiecie, to dlaczego tak bał się wypowiedzieć to pytanie? Nie mógł tak żyć dłużej. Nie chciał, aby Maire była zmuszana do ich małżeństwa. Musiał dać jej szansę na podjęcie samodzielnej decyzji bez nacisku rodziców. To graniczyło prawie z cudem. Jak kobieta, z którą całował się raptem kilka razy w ciągu roku, może łatwo zgodzić się zostać panią Parkinson? Wstał zza swojego biurka, zjeżdżając niewdzięczną, złowieszczą windą na dół. Karteczki, które zastępowały sowy, łaskotały go w czubek głowy. Wszedł do Służb Administracyjnych Wizengamotu z wieloma teczkami i papierami. Może Maire już robiła mu miejsce pod biurkiem, ale Alfred przystanął przy jej biurku i zerknął na zebranych.
- Wszyscy wyjść, zostawić wszystko tak jak jest. Rozpoczynamy dochodzenie, jak zobaczę, że ktoś zabiera jakieś papiery od razu wpiszę go na listę podejrzanych - powiedział od razu. Świetnie to sobie zaplanował, prawda? Jakie dochodzenie? Obojętnie. Mają ich zostawić samych. Dogadał się z kolegami z Wiedźmej Straży, że będą wyprowadzać pracowników i da znać, kiedy będą mogli wrócić. Wyczerpał wszystkie zaległe przysługi - Ty zostajesz. - przeniósł spojrzenie na panienkę Bulstrode. Czy się domyślała? Czy będzie się denerwować jego kłamstwami?
Minęło siedem dni od listu Nestora. Siedem dni w cierpieniu, rozpaczy i goryczy. Codziennie chodził do pracy, próbując zająć czymś myśli. Jak ma to zrobić? Wysłał kandydaturę Maire, jej słodkiej Maire do Nestora Rodu, nawet nie pytając ją o zdanie. Może wierzył, że się zgodzi? Wszak panienko Bulstrode ile razy już tkwiłaś w jego ramionach? Cały gabinet Parkinsona śmierdział papierosami. Teraz nawet nie chciał wychodzić na dwór. Musiał obsesyjnie skupić się na jednej rzeczy. A co jeśli Maire dowie się od rodziców pierwsza? Wszak wczoraj odwiedził państwo Bulstrode, klękając przed nimi i prosząc o rękę córki. Był za stary na to wszystko. Słowa grzęzły mu w gardle. Tak trudno było przyznać się przed nimi, że spotyka się z ich córką od roku i uważa ją za najbardziej wyjątkową kobietę. Kobietę, która zawładnęła jego życiem, była zarówno schronieniem jak i pierwszym siwym włosem na jego głowie. Szybko potrafiła wyprowadzać go z równowagi, ale nikt od niej piękniej się nie złościł. Żyli przez rok, uciekając w irracjonalny romantyzm. Nawet nie poznał jej ciała. Czasem odnalazł jej dłoń, ale zabierała ją prędko. Jakby jego dotyk palił jakby... powodował ból. Mimo wszystko wierzył, że tajny związek rozpoczęty od przebywania pod biurkiem panienki Bulstrode, miał swoje argumenty na przetrwanie. Skoro rok, dokładnie minie dzisiaj rok, spotykała się z Parkinsonem z miłą chęcią, to musiała czerpać z tego niepojętą przyjemność. Nawet jak dotyk palił, spojrzenie rozbierało swoim niezrozumieniem i żądzą poznania drugiego człowieka. Ta przedziwna, napięta atmosfera wyżerała go od środka. Skoro przez rok nie budził się z myślą o innej kobiecie, to dlaczego tak bał się wypowiedzieć to pytanie? Nie mógł tak żyć dłużej. Nie chciał, aby Maire była zmuszana do ich małżeństwa. Musiał dać jej szansę na podjęcie samodzielnej decyzji bez nacisku rodziców. To graniczyło prawie z cudem. Jak kobieta, z którą całował się raptem kilka razy w ciągu roku, może łatwo zgodzić się zostać panią Parkinson? Wstał zza swojego biurka, zjeżdżając niewdzięczną, złowieszczą windą na dół. Karteczki, które zastępowały sowy, łaskotały go w czubek głowy. Wszedł do Służb Administracyjnych Wizengamotu z wieloma teczkami i papierami. Może Maire już robiła mu miejsce pod biurkiem, ale Alfred przystanął przy jej biurku i zerknął na zebranych.
- Wszyscy wyjść, zostawić wszystko tak jak jest. Rozpoczynamy dochodzenie, jak zobaczę, że ktoś zabiera jakieś papiery od razu wpiszę go na listę podejrzanych - powiedział od razu. Świetnie to sobie zaplanował, prawda? Jakie dochodzenie? Obojętnie. Mają ich zostawić samych. Dogadał się z kolegami z Wiedźmej Straży, że będą wyprowadzać pracowników i da znać, kiedy będą mogli wrócić. Wyczerpał wszystkie zaległe przysługi - Ty zostajesz. - przeniósł spojrzenie na panienkę Bulstrode. Czy się domyślała? Czy będzie się denerwować jego kłamstwami?
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Równiutko poukładane stosiki papierów regularnie opuszczały biurko Maire. Trudno było pytać o rekordy w ilości sprawdzonych podań, przeanalizowanych sprawozdań i poukładanych dokumentów, ale gdyby ktoś prowadził ranking, bez wątpienia Bulstrode byłaby w ścisłej czołówce. Aż zabawne było, z jakim spokojem oddawała się tej skrupulatnej, pozornie nużącej pracy. Z zadumaną zmarszczką na czole drapała piórem po papierze lub przeglądała protokoły. Uspokajał ją szmer papieru, niemal nieprzerwanie, monotonnie wypełniający całe pomieszczenie. Ale to nie był spokój usypiający, nie. Nieczęsto pływała statkami, ale kojarzył jej się z morskimi falami, zabierającymi wszystkich pracowników w niesamowitą podróż po świecie magii i rządzących nim praw. Z pewnością niewiele osób ze zgromadzonych tutaj podzielało jej fantastyczne wyobrażenia, ale wcale to Maire nie przeszkadzało.
Choć dziś coś było nie tak. Jeden z rogów sprawozdania leżącego na samej górze był zagięty. Gdzieś padła kropla fioletowego atramentu. Im bardziej Bulstrode usiłowała przywrócić swojemu miejscu pracy ład i porządek, tym bardziej drżały jej ręce. Nie na tyle oczywiście, by ktoś mógł spytać, co się stało - była w końcu szlachcianką, na litość boską, umiała ukrywać emocje! - ale na tyle, by denerwowała się jeszcze bardziej. Czuła, jak zaczyna kręcić się jej w głowie, jak gorąco uderza do jej twarzy, ale upragniony w tym momencie krwotok z nosa nie nadchodził. Po prostu wyciągnęłaby chusteczkę, spojrzała na współpracowników przepraszająco i schroniła się w łazience, przyciskając rozgrzane czoło do chłodnych kafelek, ale... nie mogła. Nie zwykła uciekać od obowiązków. Nigdy. Nawet, jeśli rano przeczytała niepokojący list od ojca. Z właściwym sobie dystansem informował ją o... o adoratorze. Konkurencie? Na samą myśl robiło jej się niedobrze. Nie podał nazwiska, nie podał żadnych szczegółów, znęcając się nad nią krótkim spytał o Twoją rękę. Wpatrywała się w te słowa, skreślone pewną ręką i miała wrażenie, że odczytuje wyrok na siebie. Oczywiście, że nie odmówił. To był jeden z tych rodów, którym się po prostu nie odmawia. Chyba, że nie ma się absolutnie żadnego pojęcia o manierach i stosunkach szlacheckich. Może ona nie miała? Może te szalone myśli, by rzucić to wszystko i uciec, ratując swoje życie, może to oznaczało, że było z nią coś nie tak? Ale zbyt ją przerażały, by śmiała choćby zastanowić się, co konkretnie mogłaby zrobić po wyrzeczeniu się rodowych powinności. Bez względu na wszystko, czekał ją jedynie strach.
Może i wypełniała normę, ale nie umiała skupić się na pracy tak jak zawsze. Papierowy statek płynął ku zagładzie, a ona zastanawiała się, czy Wizengamot zajmuje się ucieczkami z domu panienek szlachetnego rodu. Chyba jak dotąd żadnej nie przyszło to do głowy. Nawet jej matce.
Kiedy nagle do pomieszczenia wszedł Alfred Parkinson, wytrącona już kompletnie z równowagi przejechała dłonią po kropli atramentu, rozcierając ją nie tylko na drewnie, ale i swojej dłoni. Co za niechlujstwo. Jego widok już jej nie cieszył. Nie dziś. Nie chciała na niego patrzeć i zastanawiać się, co sobie właściwie wyobrażała przez... może nie przez rok. Początkowo traktowała to wszystko bardziej jak intrygującą zabawę, nowość, kolejną zagadkę do rozwikłania. A potem pierwszy raz ją pocałował. Było tak pięknie, jeszcze wczoraj. Dzisiaj czuła ulgę, że nie przyszedł sam, a z Wiedźmą Strażą. Wolała już chyba być przesłuchiwana niż wdychać jego uzależniający zapach.
- Jestem podejrzana? - spytała, wreszcie przenosząc wzrok z fioletowej plamy na dłoni na Parkinsona. Nie spojrzała mu w oczy. Był tutaj z powodu pracy. A ona i tak musiała się oduczyć patrzenia na na niego, skoro miała... patrzeć na kogoś innego. - Oczywiście, jestem do pańskiej całkowitej dyspozycji, lordzie Parkinson i udzielę wszelkich niezbędnych wyjaśnień. - Co za idiotyzm.
Choć dziś coś było nie tak. Jeden z rogów sprawozdania leżącego na samej górze był zagięty. Gdzieś padła kropla fioletowego atramentu. Im bardziej Bulstrode usiłowała przywrócić swojemu miejscu pracy ład i porządek, tym bardziej drżały jej ręce. Nie na tyle oczywiście, by ktoś mógł spytać, co się stało - była w końcu szlachcianką, na litość boską, umiała ukrywać emocje! - ale na tyle, by denerwowała się jeszcze bardziej. Czuła, jak zaczyna kręcić się jej w głowie, jak gorąco uderza do jej twarzy, ale upragniony w tym momencie krwotok z nosa nie nadchodził. Po prostu wyciągnęłaby chusteczkę, spojrzała na współpracowników przepraszająco i schroniła się w łazience, przyciskając rozgrzane czoło do chłodnych kafelek, ale... nie mogła. Nie zwykła uciekać od obowiązków. Nigdy. Nawet, jeśli rano przeczytała niepokojący list od ojca. Z właściwym sobie dystansem informował ją o... o adoratorze. Konkurencie? Na samą myśl robiło jej się niedobrze. Nie podał nazwiska, nie podał żadnych szczegółów, znęcając się nad nią krótkim spytał o Twoją rękę. Wpatrywała się w te słowa, skreślone pewną ręką i miała wrażenie, że odczytuje wyrok na siebie. Oczywiście, że nie odmówił. To był jeden z tych rodów, którym się po prostu nie odmawia. Chyba, że nie ma się absolutnie żadnego pojęcia o manierach i stosunkach szlacheckich. Może ona nie miała? Może te szalone myśli, by rzucić to wszystko i uciec, ratując swoje życie, może to oznaczało, że było z nią coś nie tak? Ale zbyt ją przerażały, by śmiała choćby zastanowić się, co konkretnie mogłaby zrobić po wyrzeczeniu się rodowych powinności. Bez względu na wszystko, czekał ją jedynie strach.
Może i wypełniała normę, ale nie umiała skupić się na pracy tak jak zawsze. Papierowy statek płynął ku zagładzie, a ona zastanawiała się, czy Wizengamot zajmuje się ucieczkami z domu panienek szlachetnego rodu. Chyba jak dotąd żadnej nie przyszło to do głowy. Nawet jej matce.
Kiedy nagle do pomieszczenia wszedł Alfred Parkinson, wytrącona już kompletnie z równowagi przejechała dłonią po kropli atramentu, rozcierając ją nie tylko na drewnie, ale i swojej dłoni. Co za niechlujstwo. Jego widok już jej nie cieszył. Nie dziś. Nie chciała na niego patrzeć i zastanawiać się, co sobie właściwie wyobrażała przez... może nie przez rok. Początkowo traktowała to wszystko bardziej jak intrygującą zabawę, nowość, kolejną zagadkę do rozwikłania. A potem pierwszy raz ją pocałował. Było tak pięknie, jeszcze wczoraj. Dzisiaj czuła ulgę, że nie przyszedł sam, a z Wiedźmą Strażą. Wolała już chyba być przesłuchiwana niż wdychać jego uzależniający zapach.
- Jestem podejrzana? - spytała, wreszcie przenosząc wzrok z fioletowej plamy na dłoni na Parkinsona. Nie spojrzała mu w oczy. Był tutaj z powodu pracy. A ona i tak musiała się oduczyć patrzenia na na niego, skoro miała... patrzeć na kogoś innego. - Oczywiście, jestem do pańskiej całkowitej dyspozycji, lordzie Parkinson i udzielę wszelkich niezbędnych wyjaśnień. - Co za idiotyzm.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czarodzieje wychodzili w popłochu, popychani przez członków Wiedźmej Straży. Alfreda nie obchodziło, czy jego zachowanie dotrze do samej pani Minister. On miał prawo wziąć pod wątpliwość każdego pracownika, nawet dział. Obserwował każdego z osobna, nie mogąc na razie patrzeć na Maire. Czuł, że coś się zmieniło. Nie wiedział, czy w nim czy w tym pomieszczeniu. A może rodzice powiedzieli panience Bulstrode o tym, co nieuchronne? Pragnął zatrzymać ją w swoich ramionach i nie dopuścić, aby ktokolwiek ją skrzywdził. Wciąż mogliby żyć w ukryciu, ale nie mógł pozwolić, aby nestor rodu napisał inne nazwisko w sowie niż jego. Oszalałby z nieszczęścia, z rozpaczy gorszej niż żałoba po żonie (jaka żałoba…?), gdyby musiał tolerować jej idealnego szlachcica, któremu miałaby urodzić dzieci. Złamałoby się nieczułe serce Parkinsona i byłby w stanie zrobić jeszcze więcej głupot. Zdecydowanie gorszych jak niemożność oświadczenia się szlachetnej panience od czasu poprzedniego małżeństwa. Tamtej się nawet nie oświadczał. Przybył na swój ślub, złożył zamaszysty podpis i nie wiedział, że w zdaniu „tak biorę ciebie za żonę”, może kryć się ocean nienawiści. Małżeństwo było nieuchronną porażką, nie chciał, aby historia się powtórzyła, ale nie mógł, po prostu nie mógłby spojrzeć na mężczyznę, który ma więcej praw do niej niż on, Alfred Parkinson. Ludzie zadawali zbyt wiele pytań, a milczenie nie było na nie odpowiedzią. Każdy urzędnik po opuszczeniu pomieszczenia dostawał tłumaczenie, że to ich nie dotyczy, że mogą być spokojni. Nie chcieli zbudzać paniki. Alfred gdyby tylko mógł okazać emocje, schowałby się z przerażenia pod biurkiem i czekał aż jego demony przeminą. Dlaczego guwernantka nie uczyła ich radzenia sobie z własnym stresem? Jak miał to zrobić? Czy powinien klęknąć, wypowiedzieć coś w stylu „Twój ojciec się zgodził, więc załóż ten pierścionek i oszczędźmy sobie wstydu”? Wzrok przeniósł na nią, na słodką Maire, której włosy pachniały jak jego amortencja. Nie mógł się skupić. Cały świat wirował mu przed oczami. Gdy wyszedł ostatni urzędnik, zwrócił się do swoich kolegów.
- Spiszcie każde przesłuchanie, zajmę się panienką Bulstrode – odpowiedział jakby to nie było oczywiste. Każdy z Wiedźmej Straży wiedział, co zamierza. Jakie przesłuchanie, to były wierutne kłamstwa powtarzane od dziesięciu minut. Czas mijał, a Alfred wciąż trzymał w rękach stos papierów. Nie poznawał jej biurka. Doskonałość złamał fioletowy atrament. Skupiał się na jej dłoni, na plamie, którą mógłby usunąć szybkim zaklęciem. Przed zamknięciem drzwi przez ostatniego urzędnika, kontynuował swój teatr.
- Czy chcesz mi coś powiedzieć zanim wszystko wyjdzie na jaw? – spytał wręcz surowo, a każde słowo raniło jego gardło niewidzialnymi nożami. Serce waliło jak oszalałe, a on grał, grał tak jak sobie zaplanował i wyobraził, że będzie najlepiej. Spojrzeniem otulał te miejsca, które lubił dotykać, nawet jeśli ona uciekała przed tą bliskością. Rok kłamstw, tajemnic i sekretów dziś powinien się skończyć. Wybijała ich rocznica, a Parkinson wciąż nie wiedział, czy robi dobrze. Dla niej, dla rodu, dla siebie. „Lord Parkinsonn” te dwa słowa wbijały się między żebra, powodując niesamowity ból. Dlaczego zawsze musiała się tak do niego zwracać? Czy nie mógł być po roku burzliwej znajomości tylko Alfredem?
- Spiszcie każde przesłuchanie, zajmę się panienką Bulstrode – odpowiedział jakby to nie było oczywiste. Każdy z Wiedźmej Straży wiedział, co zamierza. Jakie przesłuchanie, to były wierutne kłamstwa powtarzane od dziesięciu minut. Czas mijał, a Alfred wciąż trzymał w rękach stos papierów. Nie poznawał jej biurka. Doskonałość złamał fioletowy atrament. Skupiał się na jej dłoni, na plamie, którą mógłby usunąć szybkim zaklęciem. Przed zamknięciem drzwi przez ostatniego urzędnika, kontynuował swój teatr.
- Czy chcesz mi coś powiedzieć zanim wszystko wyjdzie na jaw? – spytał wręcz surowo, a każde słowo raniło jego gardło niewidzialnymi nożami. Serce waliło jak oszalałe, a on grał, grał tak jak sobie zaplanował i wyobraził, że będzie najlepiej. Spojrzeniem otulał te miejsca, które lubił dotykać, nawet jeśli ona uciekała przed tą bliskością. Rok kłamstw, tajemnic i sekretów dziś powinien się skończyć. Wybijała ich rocznica, a Parkinson wciąż nie wiedział, czy robi dobrze. Dla niej, dla rodu, dla siebie. „Lord Parkinsonn” te dwa słowa wbijały się między żebra, powodując niesamowity ból. Dlaczego zawsze musiała się tak do niego zwracać? Czy nie mógł być po roku burzliwej znajomości tylko Alfredem?
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Liczyła do dziesięciu, wpatrując się w plecy wychodzących współpracowników. Czy zrobiła coś złego? Czy popełniła błąd w którymś ze sprawozdań, przekręciła nazwisko, skreśliła nieodpowiednie słowo? W jej pracy nietrudno było o niefortunną pomyłkę mającą niewypowiedziane konsekwencje, w jej pracy wszystko było perfekcyjne, sprawdzone i niezachwianie idealne. Czy mogła popełnić błąd? Z trudem przyznawała sama przez sobą, że istnieje taka możliwość, ale nie znajdowała innego wyjaśnienia dla takiej wizyty Alfreda. Tak, w myślach pozwalała sobie nazywać go Alfredem. Uśmiechała się do niego ciepło, zasypiając w swojej delikatnej pościeli, pozwalała całować w snach. Na jawie, choć serce biło jej przy nim szybko i mocno, pamiętała o wychowaniu. Choć może zapomniała... raz czy dwa? W tym momencie nie było sensu się nad tym zastanawiać. Każda myśl o przyszłym narzeczonym paliła jej wargi, kiedy patrzyła na Parkinsona tak obcego ze swoją surowością. Och, nie miała pretensji, że ją przesłuchiwał. Z pewnością ich mała, słodka tajemnica nie mogła rzucać najmniejszego choćby cienia na jego karierę zawodową, więc jeśli został wyznaczony do przesłuchania, przecież nie mógł odmówić. A może mógł? Może chciał ją teraz dręczyć, może wiedział więcej niż ona i teraz znęcał się spojrzeniem jasnozielonych oczu, by odpokutowała za wszystkie te chwile, kiedy balansowała na granicy przyzwoitości pozwalając sobie na nie do końca odpowiednie spotkania z mężczyzną? Czy to była kara za uczucia niegodne szlachcianki? Nie miała pojęcia, co sobie uroiła, a co było prawdą. Atrament wżerał się w jej dłonie, a ona wpatrywała się w nie nieporadnie, jakby kompletnie zapomniała zaklęcia, którym mogłaby go wyczyścić.
- Z pewnością pan wie, lordzie Parkinson - Jej głos zabrzmiał irytująco słabo, więc odkaszlnęła nieco nerwowo, by dodać sobie mocy. - że gdybym miała sobie coś do zarzucenia... zwróciłabym się do władz osobiście. W tej sytuacji wszelkie dziwaczne sposoby przesłuchań, to... wywieranie presji - Czy nie dość miała presji? Czy lakoniczne nie obawiaj się na końcu ojcowskiego listu miało rozwiać jej wszystkie obawy i jakoś zmienić fakt narzucania jej małżeństwa, które miało ją w niedługim czasie zwyczajnie zabić? - mija się z celem. - skończyła pewnie, choć coś w niej drżało. A wydawało jej się, że jest dobrą aktorką! Gdyby nią była, umiałaby spojrzeć mu w oczy. A jednak najbezpieczniejszym punktem był jego guzik przy kołnierzyku. Chyba oszukiwała samą siebie, tłumacząc swoją nagłą niepewność wstydem, że oto musiał ją przesłuchiwać. Przesłuchanie! Czym było wobec starcia wszelkich marzeń, choćby kompletnie nierealnych, na kompletny pył?
- Z pewnością pan wie, lordzie Parkinson - Jej głos zabrzmiał irytująco słabo, więc odkaszlnęła nieco nerwowo, by dodać sobie mocy. - że gdybym miała sobie coś do zarzucenia... zwróciłabym się do władz osobiście. W tej sytuacji wszelkie dziwaczne sposoby przesłuchań, to... wywieranie presji - Czy nie dość miała presji? Czy lakoniczne nie obawiaj się na końcu ojcowskiego listu miało rozwiać jej wszystkie obawy i jakoś zmienić fakt narzucania jej małżeństwa, które miało ją w niedługim czasie zwyczajnie zabić? - mija się z celem. - skończyła pewnie, choć coś w niej drżało. A wydawało jej się, że jest dobrą aktorką! Gdyby nią była, umiałaby spojrzeć mu w oczy. A jednak najbezpieczniejszym punktem był jego guzik przy kołnierzyku. Chyba oszukiwała samą siebie, tłumacząc swoją nagłą niepewność wstydem, że oto musiał ją przesłuchiwać. Przesłuchanie! Czym było wobec starcia wszelkich marzeń, choćby kompletnie nierealnych, na kompletny pył?
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Służby Administracyjne Wizengamotu
Szybka odpowiedź