Służby Administracyjne Wizengamotu
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Służby Administracyjne Wizengamotu
Podłużne pomieszczenie wypełnione biurkami pracowników, ustawionymi w idealnie równych odstępach. Pod ścianami znajdują się szafki na akta, ustawy, raporty, dokumenty, które trzy razy dziennie zabierane są przez upoważniony personel i wysyłane sowami do odpowiednich osób. Część z papierów zostaje tutaj, by po pewnym okresie trafić do archiwum Ministerstwa Magii. W pomieszczeniu zwykle panuje cisza, w której można usłyszeć szmer kartek i piór; tylko czasami ktoś odezwie się pół szeptem wydając polecenia lub instruując nowo przyjętych stażystów.
kończąc misję specjalną
Miał nadzieję, że to wszystko zakończy się szybciej, ale sprawne przejęcie sytuacji przez Avery'ego, uwolniło ich od patrzenia i użerania się na paskudnego urzędnika. Był zły na siebie, że dał się ponieść uczuciu rozdrażnienia i poirytowania, ale na szczęście miał silnego sojusznika. Nie sądził, że potoczy się to w tym kierunku. Zostawił jedynie kawałek papieru ponownie na blacie biurka i po raz ostatni spojrzał na człowieka, który lubił uprzykrzać innym życie. Czasem z chęcią pozbywał się takich ludzi, jednak wiedział, że nawet takie kanalie jak oni byli przydatni. Na przykład teraz. Nie było warto. Wracając do siebie, wolał nie myśleć, co by było, gdyby zawiedli. Opuszczając mury Ministerstwa, wrócił myślami do matki. Miał nadzieję, że nowy miesiąc zacznie się dla niej o wiele lepiej niż poprzedni.
|zt
Miał nadzieję, że to wszystko zakończy się szybciej, ale sprawne przejęcie sytuacji przez Avery'ego, uwolniło ich od patrzenia i użerania się na paskudnego urzędnika. Był zły na siebie, że dał się ponieść uczuciu rozdrażnienia i poirytowania, ale na szczęście miał silnego sojusznika. Nie sądził, że potoczy się to w tym kierunku. Zostawił jedynie kawałek papieru ponownie na blacie biurka i po raz ostatni spojrzał na człowieka, który lubił uprzykrzać innym życie. Czasem z chęcią pozbywał się takich ludzi, jednak wiedział, że nawet takie kanalie jak oni byli przydatni. Na przykład teraz. Nie było warto. Wracając do siebie, wolał nie myśleć, co by było, gdyby zawiedli. Opuszczając mury Ministerstwa, wrócił myślami do matki. Miał nadzieję, że nowy miesiąc zacznie się dla niej o wiele lepiej niż poprzedni.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| jak najbardziej! <3
Właśnie tego wszyscy od niej oczekiwali. Tak wyglądała dobrze- właściwie- poważnie; w tej niedorzecznej, wiktoriańskiej białej koszuli, z włosami wpadającymi do zmrużonych oczu, smukłymi palcami zaciśniętymi na przyciskanym do pergaminu piórze. Nikogo nie obchodziło przecież, że koszula nieznośnie piła ją w okolicach szyi, że mrużenie powiek powodowała galopująca irytacja, nie wypadające zza ucha złote kosmyki, że zdążyła już połamać przynajmniej tuzin piór i litościwie podpalić ich szczątki oschłym Incendio, aby ukryć przed natrętnymi współpracownikami efekt własnej złości. Ważne było to, że pochwalono drobiazgowość jej raportu z ostatniej rozprawy- to, że przez dwie godziny trwania procesu szczypała się w ręce, próbując wyrwać się z zacierającej granicy snu, nie robiło już na nikim najmniejszego wrażenia. Być może przejęliby się bardziej, gdyby stalowe nerwy pękły nagle z trzaskiem, powodując katastrofę i skłaniając ją do morderstwa połowy Wizengamotu; wtedy nie uśmiechaliby się już tak słodko i pobłażliwie, nie rzucali fałszywych pochlebstw. Wtedy w końcu zaczęliby się jej obawiać- czy nie o to chodziło w odwiecznej walce o dominację? Zaatakować, zanim zostanie się zaatakowanym, ugryźć głaszczącą pod włos rękę? Szczególnie wtedy, kiedy posiadało się wyjątkowo ostre zęby.
Miała jednak klasę. Nawet, jeśli ten komplement dawno zdążył już stracić dla niej jakiekolwiek znaczenie, tak, jak i cała reszta jałowych, nużących pochlebstw. Czasem dziwiła się gorzko, że wśród tylu istniejących na świecie słów ludzie ciągle uparcie wybierali dla niej te same. Piękna, mówiły zazdrosne usta dam i pożądliwe usta lordów, niezwykła, zapewniały dzieci i dorośli, ma klasę, i grację, i wdzięk. Mogła lżyć ich, chociażby dla chwili zabawy, tym słodkim, lodowatym głosem, a oni i tak wzdychali z tępego zachwytu. Zupełnie tak, jakby wypowiadała słowa prosto w próżnię; tak, jakby widzieli kształt jej ust, doceniali powab głosu, który odzywał się w jednak obcym dla nich języku, którego nawet nie próbowali zrozumieć.
Czasem nawet ją to bawiło. Czasem nawet próbowała to zapamiętać i ubrać w słowa, tworząc anegdotę, którą opowiadała potem Percy'emu i obserwowała jego śmiech, co było prawie tak miłe, jak śmianie się samemu. Najczęściej jednak czuła przemożną ochotę wybuchnięcia okropnym wrzaskiem albo wyrzucenia z siebie potoku obrzydliwych, soczystych przekleństw, wciąż tym samym tonem, by sprawdzić, czy nadal mogła liczyć jedynie na uśmiech i kolejną porcję bezrozumnego bełkotu.
Tym razem nadeszła ostateczność- czas na eksperyment, którego nie miała jeszcze okazji (odwagi?) przeprowadzić. Czas odłożenia pióra na biurko, co powinna była zrobić już dawno, dawno temu, czas nabrania w płuca powietrza i czas zapisania się w pamięci Deana Lawrence'a jako koszmar.
Jednak po raz kolejny zdążył przybyć na czas- najskromniejszy rycerz, najskuteczniejszy obrońca i jedyny mężczyzna, jakiego miała ochotę zobaczyć.
Poczuła, jak skrzywione usta drgają lekko, wyginając się ku górze w wyrazie bezkresnej ulgi i kiełkującego szybko rozbawienia. Które pogłębiło się jedynie w chwili, w której przesunęła rozpromienione nagle spojrzenie ze znajomej, uśmiechniętej radośnie twarzy Percy'ego na twarz zastygłego nagle wpół gestu petenta. Niedowierzanie, wyliczała bezlitośnie, przez chwilę zapadłej pełnej napięcia ciszy, obserwując przemykające przez pobladłą nagle twarz uczucia. Rozczarowanie, złość, zazdrość, to już prawie żałosne. Stanęło na strachu- dopiero wtedy łaskawie zdecydowała się odezwać, w rzadkim odruchu miłosierdzia skracając jego zasłużoną mękę.
-Cześć, kochanie- Rozpromieniła się w uśmiechu, tym razem wyjątkowo szczerym. W obecności Percy'ego nigdy nie musiała niczego udawać; od zawsze grał w kłamanie przecież prawie tak dobrze, jak ona.- Och, już czas na przerwę? Widocznie musiałam zasiedzieć się z obecnym tutaj dżentelmenem.
Na te słowa dżentelmen pożółkł odrobinę na twarzy i jakby skurczył się w sobie, podrywając się z krzesła zupełnie tak, jakby nagle zaczęło boleśnie go parzyć.
-Ja...- bąknął jeszcze, pospiesznie wodząc spojrzeniem od Ulli do Percy'ego i zaczynając chyłkiem umykać ku wejściu.- Zabrać żonę. Na przerwę. Tak, tak, oczywiście. Życzę panu, i pani, miłego dnia. I, i do widzenia.
-Do widzenia- zaszczebiotała za nim jeszcze, zanim zdążył ruszyć do wyjścia raźnym krokiem.- Idź do diabła, narcystyczny dupku.
Dodała już znacznie ciszej, chociaż ciągle wyraźnie, kiedy był już na tyle daleko, by nie móc jej usłyszeć. Mogła nienawidzić swojej pracy- kochała jednak swoją reputację, dlatego pozostawała grzeczna do końca. Prawie zawsze.
Tym razem jednak grzeczność zapewniła nie do końca spodziewaną, ale wyjątkowo miłą nagrodę; na tyle miłą, by w końcu skutecznie poderwać ją zza biurka i popchnąć tuż w stronę sylwetki brata, którego objęła na chwilę w niespotykanym odruchu czułości.
-Chciałam go zabić- wymamrotała całkowicie poważnym tonem w jego ramię, i dopiero wtedy puściła go, odsuwając się o krok i posyłając mu rozbawiony uśmiech.- Trzy sekundy dzieliły Cię od obowiązku wypalenia mojego zdjęcia z rodzinnego drzewka. Matka nie przywykła umieszczać na nim kryminalistów.
Zasunęła za sobą krzesło, niemalże krztusząc się z ulgi i nagłego napływu świeżego powietrza. Jeszcze jeden raport, jeden kleks na papierze i ta atmosfera zaczęłaby finalnie dusić skuteczniej niż sznur, dlatego zapobiegawczo postąpiła jeszcze dwa kroki wprzód, rozpaczliwie szukając wzrokiem wyjścia.
-Wypuścili Cię z biura czy sam uciekłeś?- Spytała niemalże retorycznie, unosząc lekko brwi, po czym błagalnym ruchem głowy wskazała na majaczące w oddali drzwi.- Nie musimy brać ślubu, ale na przerwę i tak możesz mnie zabrać.
Nie była w stanie podziękować; nie dziękowała prawie nigdy, i nie była już nawet pewna, jakich słów należało użyć. Dlatego uśmiechnęła się tylko kolejny raz, ciepło i pogodnie, w sposób, w który uśmiechała się tylko w jego obecności.
Była pewna, że rozumiał przekaz.
Właśnie tego wszyscy od niej oczekiwali. Tak wyglądała dobrze- właściwie- poważnie; w tej niedorzecznej, wiktoriańskiej białej koszuli, z włosami wpadającymi do zmrużonych oczu, smukłymi palcami zaciśniętymi na przyciskanym do pergaminu piórze. Nikogo nie obchodziło przecież, że koszula nieznośnie piła ją w okolicach szyi, że mrużenie powiek powodowała galopująca irytacja, nie wypadające zza ucha złote kosmyki, że zdążyła już połamać przynajmniej tuzin piór i litościwie podpalić ich szczątki oschłym Incendio, aby ukryć przed natrętnymi współpracownikami efekt własnej złości. Ważne było to, że pochwalono drobiazgowość jej raportu z ostatniej rozprawy- to, że przez dwie godziny trwania procesu szczypała się w ręce, próbując wyrwać się z zacierającej granicy snu, nie robiło już na nikim najmniejszego wrażenia. Być może przejęliby się bardziej, gdyby stalowe nerwy pękły nagle z trzaskiem, powodując katastrofę i skłaniając ją do morderstwa połowy Wizengamotu; wtedy nie uśmiechaliby się już tak słodko i pobłażliwie, nie rzucali fałszywych pochlebstw. Wtedy w końcu zaczęliby się jej obawiać- czy nie o to chodziło w odwiecznej walce o dominację? Zaatakować, zanim zostanie się zaatakowanym, ugryźć głaszczącą pod włos rękę? Szczególnie wtedy, kiedy posiadało się wyjątkowo ostre zęby.
Miała jednak klasę. Nawet, jeśli ten komplement dawno zdążył już stracić dla niej jakiekolwiek znaczenie, tak, jak i cała reszta jałowych, nużących pochlebstw. Czasem dziwiła się gorzko, że wśród tylu istniejących na świecie słów ludzie ciągle uparcie wybierali dla niej te same. Piękna, mówiły zazdrosne usta dam i pożądliwe usta lordów, niezwykła, zapewniały dzieci i dorośli, ma klasę, i grację, i wdzięk. Mogła lżyć ich, chociażby dla chwili zabawy, tym słodkim, lodowatym głosem, a oni i tak wzdychali z tępego zachwytu. Zupełnie tak, jakby wypowiadała słowa prosto w próżnię; tak, jakby widzieli kształt jej ust, doceniali powab głosu, który odzywał się w jednak obcym dla nich języku, którego nawet nie próbowali zrozumieć.
Czasem nawet ją to bawiło. Czasem nawet próbowała to zapamiętać i ubrać w słowa, tworząc anegdotę, którą opowiadała potem Percy'emu i obserwowała jego śmiech, co było prawie tak miłe, jak śmianie się samemu. Najczęściej jednak czuła przemożną ochotę wybuchnięcia okropnym wrzaskiem albo wyrzucenia z siebie potoku obrzydliwych, soczystych przekleństw, wciąż tym samym tonem, by sprawdzić, czy nadal mogła liczyć jedynie na uśmiech i kolejną porcję bezrozumnego bełkotu.
Tym razem nadeszła ostateczność- czas na eksperyment, którego nie miała jeszcze okazji (odwagi?) przeprowadzić. Czas odłożenia pióra na biurko, co powinna była zrobić już dawno, dawno temu, czas nabrania w płuca powietrza i czas zapisania się w pamięci Deana Lawrence'a jako koszmar.
Jednak po raz kolejny zdążył przybyć na czas- najskromniejszy rycerz, najskuteczniejszy obrońca i jedyny mężczyzna, jakiego miała ochotę zobaczyć.
Poczuła, jak skrzywione usta drgają lekko, wyginając się ku górze w wyrazie bezkresnej ulgi i kiełkującego szybko rozbawienia. Które pogłębiło się jedynie w chwili, w której przesunęła rozpromienione nagle spojrzenie ze znajomej, uśmiechniętej radośnie twarzy Percy'ego na twarz zastygłego nagle wpół gestu petenta. Niedowierzanie, wyliczała bezlitośnie, przez chwilę zapadłej pełnej napięcia ciszy, obserwując przemykające przez pobladłą nagle twarz uczucia. Rozczarowanie, złość, zazdrość, to już prawie żałosne. Stanęło na strachu- dopiero wtedy łaskawie zdecydowała się odezwać, w rzadkim odruchu miłosierdzia skracając jego zasłużoną mękę.
-Cześć, kochanie- Rozpromieniła się w uśmiechu, tym razem wyjątkowo szczerym. W obecności Percy'ego nigdy nie musiała niczego udawać; od zawsze grał w kłamanie przecież prawie tak dobrze, jak ona.- Och, już czas na przerwę? Widocznie musiałam zasiedzieć się z obecnym tutaj dżentelmenem.
Na te słowa dżentelmen pożółkł odrobinę na twarzy i jakby skurczył się w sobie, podrywając się z krzesła zupełnie tak, jakby nagle zaczęło boleśnie go parzyć.
-Ja...- bąknął jeszcze, pospiesznie wodząc spojrzeniem od Ulli do Percy'ego i zaczynając chyłkiem umykać ku wejściu.- Zabrać żonę. Na przerwę. Tak, tak, oczywiście. Życzę panu, i pani, miłego dnia. I, i do widzenia.
-Do widzenia- zaszczebiotała za nim jeszcze, zanim zdążył ruszyć do wyjścia raźnym krokiem.- Idź do diabła, narcystyczny dupku.
Dodała już znacznie ciszej, chociaż ciągle wyraźnie, kiedy był już na tyle daleko, by nie móc jej usłyszeć. Mogła nienawidzić swojej pracy- kochała jednak swoją reputację, dlatego pozostawała grzeczna do końca. Prawie zawsze.
Tym razem jednak grzeczność zapewniła nie do końca spodziewaną, ale wyjątkowo miłą nagrodę; na tyle miłą, by w końcu skutecznie poderwać ją zza biurka i popchnąć tuż w stronę sylwetki brata, którego objęła na chwilę w niespotykanym odruchu czułości.
-Chciałam go zabić- wymamrotała całkowicie poważnym tonem w jego ramię, i dopiero wtedy puściła go, odsuwając się o krok i posyłając mu rozbawiony uśmiech.- Trzy sekundy dzieliły Cię od obowiązku wypalenia mojego zdjęcia z rodzinnego drzewka. Matka nie przywykła umieszczać na nim kryminalistów.
Zasunęła za sobą krzesło, niemalże krztusząc się z ulgi i nagłego napływu świeżego powietrza. Jeszcze jeden raport, jeden kleks na papierze i ta atmosfera zaczęłaby finalnie dusić skuteczniej niż sznur, dlatego zapobiegawczo postąpiła jeszcze dwa kroki wprzód, rozpaczliwie szukając wzrokiem wyjścia.
-Wypuścili Cię z biura czy sam uciekłeś?- Spytała niemalże retorycznie, unosząc lekko brwi, po czym błagalnym ruchem głowy wskazała na majaczące w oddali drzwi.- Nie musimy brać ślubu, ale na przerwę i tak możesz mnie zabrać.
Nie była w stanie podziękować; nie dziękowała prawie nigdy, i nie była już nawet pewna, jakich słów należało użyć. Dlatego uśmiechnęła się tylko kolejny raz, ciepło i pogodnie, w sposób, w który uśmiechała się tylko w jego obecności.
Była pewna, że rozumiał przekaz.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy tak do końca nie zrozumiał, co popchnęło ją do podjęcia niespodziewanej decyzji o rozpoczęciu pracy w strukturach Wizengamotu. Nie musiała pracować; jako jedyna córka i najcenniejsze oczko w głowie rodziców, dostałaby wszystko, co tylko by sobie wymarzyła, i to jeszcze zanim zdążyłaby pstryknąć szczupłymi palcami. W przeciwieństwie do niego, od niej nigdy nie oczekiwano ministerialnej kariery i wszyscy na pewno byliby zupełnie usatysfakcjonowani, gdyby zdecydowała się po prostu istnieć; jako najpiękniejszy kwiat wśród Nottów, niekwestionowana ozdoba wystawnych przyjęć, kryształowa rzeźba – cudowna, ale krucha. Percival śmiał się zawsze po cichu z tych niekończących się starań matki, próbującej za wszelką cenę ukształtować Ullę na swój obraz i podobieństwo; jeszcze bardziej bawiło go odgrywane posłuszeństwo siostry, która jak nikt inny potrafiła udawać, i to tak przekonująco, że sami oszukiwani kiwali głową z zadowoleniem.
Oczywiście wiedział, że pod gładką, cienką fasadą kryło się znacznie więcej – nie był jedynie pewien, czy działo się tak dlatego, że siostra dobrowolnie mu to pokazywała, czy może rozumieli się na tyle dobrze, że był w stanie przeniknąć przez utkaną z białych kłamstw materię. Choć nigdy nie udało mu się dorównać jej w subtelnej grze słodkich słówek i manipulacji, bez wahania przyjął imienne do niej zaproszenie, nawet jeżeli nie miał pojęcia, dlaczego to właśnie on dostąpił zaszczytu wstąpienia do tego ukrytego świata. Bo tym właśnie było dla niego jej zaufanie, które z jakiegoś powodu dostał, wcale o nie specjalnie nie zabiegając; owszem, była dla niego ważna – najważniejsza nawet – ale nie oczekiwał od niej przecież łaskawej atencji ani godnego reprezentowania interesów rodziny, a zwyczajnie chciał, żeby była szczęśliwa. Ktoś powiedziałby, że to naturalne, jeśli chodzi o rodzeństwo, jednak dla wychowanego surową ręką ojca Percy’ego bezwarunkowa miłość była czymś zupełnie obcym – przynajmniej dopóki nie zobaczył po raz pierwszy pary zielonych oczu, wyglądającej z drobniutkiej, dziewczęcej twarzy.
Do tej pory zresztą uśmiechał się na ich widok. Dokładnie za każdym razem. – Dżentelmen wygląda, jakby właśnie zbierał się do wyjścia – odpowiedział, z lekkim jedynie naciskiem akcentując ostatnie słowo i czerpiąc z tej małej maskarady zdecydowanie więcej niedojrzałej radości, niż wypadałoby komuś w jego wieku i na jego pozycji. Ale w towarzystwie Ulli on również przestawał udawać, głównie dlatego, że nie było sensu tego robić. Potrafiła przejrzeć go na wylot, czasami odkrywając myśli, których istnienia sam nie był jeszcze świadomy. – Dziękujemy serdecznie, miłego dnia – rzucił z nieco przesadną życzliwością, kłaniając się odrobinę teatralnie i starając się nie uśmiechać zbyt szeroko na widok przerażonej miny czarodzieja. Właściwie było mu go nawet odrobinę żal; niemożliwa do całkowitego usunięcia męska solidarność podpowiadała mu, że zdecydowanie nie chciałby znaleźć się na miejscu nieszczęśnika, jednak solidne rozbawienie i obiecująca perspektywa spędzenia kilkudziesięciu minut popołudnia z siostrą, bez problemu zagłuszały śladowe wyrzuty sumienia.
Odprowadził spojrzeniem niedoszłą ofiarę Ulli, unosząc wyżej ciemne brwi w reakcji na wymruczane pod nosem zdanie. – Co zrobił, żeby zasłużyć sobie na tyle komplementów? Oprócz nieudolnej próby zdobycia twojej przychylności, oczywiście – zapytał z autentycznym zainteresowaniem, zamykając ją w ciepłym uścisku i przez moment po prostu ciesząc się jej obecnością. Ich relacje wywoływały często dosyć sprzeczne uczucia wśród najbliższego otoczenia, znającego najmłodszą Nottównę jako osobę raczej zdystansowaną, ale jej towarzystwo zawsze działało na Percivala jak powiew świeżości. Owszem, zdawał sobie sprawę ze swojej bezkrytyczności i niezaprzeczalnej słabości w stosunku do siostry, lecz z premedytacją nic sobie z tego nie robił, uznając częściową ślepotę za swoje święte prawo, gwarantowane przez wspólną, płynącą w ich żyłach krew. – Zauważyłem i postanowiłem interweniować – powiedział z przesadną powagą, choć drgający kącik ust zdradzał jej fałszywość. – Widok na pewno byłby niezapomniany, ale wolałem oszczędzić sobie konieczności pomocy w ukryciu tej zbrodni. Pozbycie się ciała to jedno, ale tylu świadków… – Rozejrzał się po pomieszczeniu. – Nie, stanowczo zbyt wiele zachodu – dodał z rozmysłem. Zabawny (i odrobinę przerażający) mógł wydawać się fakt, że gdyby naprawdę stanął w obliczu potrzeby uratowania Ulli od niechybnego wydziedziczenia (o zesłaniu do Azkabanu nie wspominając), zrobiłby to wszystko bez chwili zawahania. I chyba oboje doskonale zdawali sobie z tej oczywistości sprawę.
Zrobił krok do tyłu, pozwalając jej wyjść zza biurka i wyciągając zgięte w łokciu ramię w jej stronę. Z miną przyłapanego na gorącym uczynku winowajcy. – Wymknąłem się – przyznał, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. – Ale właściwie można uznać, że zrobiłem dobry uczynek. Moja stażystka chyba tak bardzo ucieszyła się, że wychodzę, że zapomniała zapytać, kiedy wrócę – dodał, posłusznie ruszając w stronę prowadzących na korytarz drzwi. Ciężka atmosfera zapracowanego biura już zaczynała go dusić, mimo że przebywał w pomieszczeniu dopiero od kilku minut, nie trzeba więc było go mocno namawiać do ewakuacji. Nacisnął klamkę, po drodze ściągając jeszcze z wieszaka płaszcz Ulli (na wypadek gdyby ucieczka uwzględniała opuszczenie budynku) i po chwili znaleźli się już na równie nudnym, ale zdecydowanie bardziej przestronnym korytarzu. – Też nie mogłem już wytrzymać u siebie – rzucił w końcu, oddychając swobodniej. – Życzysz sobie wypić naszą poślubną kawę w ministerialnym bufecie, czy idziemy poszukać czegoś, co nie będzie smakować kurzem? – zapytał, chociaż przecież nie musiał – był pewien, że mógłby bez problemu zgadnąć, jaka będzie odpowiedź.
Oczywiście wiedział, że pod gładką, cienką fasadą kryło się znacznie więcej – nie był jedynie pewien, czy działo się tak dlatego, że siostra dobrowolnie mu to pokazywała, czy może rozumieli się na tyle dobrze, że był w stanie przeniknąć przez utkaną z białych kłamstw materię. Choć nigdy nie udało mu się dorównać jej w subtelnej grze słodkich słówek i manipulacji, bez wahania przyjął imienne do niej zaproszenie, nawet jeżeli nie miał pojęcia, dlaczego to właśnie on dostąpił zaszczytu wstąpienia do tego ukrytego świata. Bo tym właśnie było dla niego jej zaufanie, które z jakiegoś powodu dostał, wcale o nie specjalnie nie zabiegając; owszem, była dla niego ważna – najważniejsza nawet – ale nie oczekiwał od niej przecież łaskawej atencji ani godnego reprezentowania interesów rodziny, a zwyczajnie chciał, żeby była szczęśliwa. Ktoś powiedziałby, że to naturalne, jeśli chodzi o rodzeństwo, jednak dla wychowanego surową ręką ojca Percy’ego bezwarunkowa miłość była czymś zupełnie obcym – przynajmniej dopóki nie zobaczył po raz pierwszy pary zielonych oczu, wyglądającej z drobniutkiej, dziewczęcej twarzy.
Do tej pory zresztą uśmiechał się na ich widok. Dokładnie za każdym razem. – Dżentelmen wygląda, jakby właśnie zbierał się do wyjścia – odpowiedział, z lekkim jedynie naciskiem akcentując ostatnie słowo i czerpiąc z tej małej maskarady zdecydowanie więcej niedojrzałej radości, niż wypadałoby komuś w jego wieku i na jego pozycji. Ale w towarzystwie Ulli on również przestawał udawać, głównie dlatego, że nie było sensu tego robić. Potrafiła przejrzeć go na wylot, czasami odkrywając myśli, których istnienia sam nie był jeszcze świadomy. – Dziękujemy serdecznie, miłego dnia – rzucił z nieco przesadną życzliwością, kłaniając się odrobinę teatralnie i starając się nie uśmiechać zbyt szeroko na widok przerażonej miny czarodzieja. Właściwie było mu go nawet odrobinę żal; niemożliwa do całkowitego usunięcia męska solidarność podpowiadała mu, że zdecydowanie nie chciałby znaleźć się na miejscu nieszczęśnika, jednak solidne rozbawienie i obiecująca perspektywa spędzenia kilkudziesięciu minut popołudnia z siostrą, bez problemu zagłuszały śladowe wyrzuty sumienia.
Odprowadził spojrzeniem niedoszłą ofiarę Ulli, unosząc wyżej ciemne brwi w reakcji na wymruczane pod nosem zdanie. – Co zrobił, żeby zasłużyć sobie na tyle komplementów? Oprócz nieudolnej próby zdobycia twojej przychylności, oczywiście – zapytał z autentycznym zainteresowaniem, zamykając ją w ciepłym uścisku i przez moment po prostu ciesząc się jej obecnością. Ich relacje wywoływały często dosyć sprzeczne uczucia wśród najbliższego otoczenia, znającego najmłodszą Nottównę jako osobę raczej zdystansowaną, ale jej towarzystwo zawsze działało na Percivala jak powiew świeżości. Owszem, zdawał sobie sprawę ze swojej bezkrytyczności i niezaprzeczalnej słabości w stosunku do siostry, lecz z premedytacją nic sobie z tego nie robił, uznając częściową ślepotę za swoje święte prawo, gwarantowane przez wspólną, płynącą w ich żyłach krew. – Zauważyłem i postanowiłem interweniować – powiedział z przesadną powagą, choć drgający kącik ust zdradzał jej fałszywość. – Widok na pewno byłby niezapomniany, ale wolałem oszczędzić sobie konieczności pomocy w ukryciu tej zbrodni. Pozbycie się ciała to jedno, ale tylu świadków… – Rozejrzał się po pomieszczeniu. – Nie, stanowczo zbyt wiele zachodu – dodał z rozmysłem. Zabawny (i odrobinę przerażający) mógł wydawać się fakt, że gdyby naprawdę stanął w obliczu potrzeby uratowania Ulli od niechybnego wydziedziczenia (o zesłaniu do Azkabanu nie wspominając), zrobiłby to wszystko bez chwili zawahania. I chyba oboje doskonale zdawali sobie z tej oczywistości sprawę.
Zrobił krok do tyłu, pozwalając jej wyjść zza biurka i wyciągając zgięte w łokciu ramię w jej stronę. Z miną przyłapanego na gorącym uczynku winowajcy. – Wymknąłem się – przyznał, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. – Ale właściwie można uznać, że zrobiłem dobry uczynek. Moja stażystka chyba tak bardzo ucieszyła się, że wychodzę, że zapomniała zapytać, kiedy wrócę – dodał, posłusznie ruszając w stronę prowadzących na korytarz drzwi. Ciężka atmosfera zapracowanego biura już zaczynała go dusić, mimo że przebywał w pomieszczeniu dopiero od kilku minut, nie trzeba więc było go mocno namawiać do ewakuacji. Nacisnął klamkę, po drodze ściągając jeszcze z wieszaka płaszcz Ulli (na wypadek gdyby ucieczka uwzględniała opuszczenie budynku) i po chwili znaleźli się już na równie nudnym, ale zdecydowanie bardziej przestronnym korytarzu. – Też nie mogłem już wytrzymać u siebie – rzucił w końcu, oddychając swobodniej. – Życzysz sobie wypić naszą poślubną kawę w ministerialnym bufecie, czy idziemy poszukać czegoś, co nie będzie smakować kurzem? – zapytał, chociaż przecież nie musiał – był pewien, że mógłby bez problemu zgadnąć, jaka będzie odpowiedź.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 04.04
Lyanna zasadniczo nie musiała się rejestrować. Wystarczył przecież sam fakt, że należała do Rycerzy Walpurgii i żadne nieprzyjemności ze strony obecnej władzy nie miały prawa jej spotkać. Ale biorąc pod uwagę niedawne wspaniałe odkrycie, którego dokonała, uznała to za idealną okazję do tego, by zalegalizować formalnie swój status. Swój prawdziwy status, którego przez tyle lat nie znała, dorastając w kłamstwie, w poczuciu bycia gorszą od reszty rodziny.
A wszystko dlatego, że ojciec przed laty uwierzył komuś, kto powiedział, że jego francuska żona, Elaine Bellefleur, jest czarownicą półkrwi. W istocie wychowała ją rodzina półkrwi, ale sama Elaine była dzieckiem adoptowanym w bardzo wczesnym wieku przez dalekich krewnych jej prawdziwych rodziców i według dokumentów, które odnalazła Lyanna i które zostały dla niej przetłumaczone, z urodzenia miała czystą krew. Może więc przed laty wcale nie kłamała, gdy przedstawiała się jej ojcu jako czarownica czystej krwi. Może to on pochopnie uznał ją za kłamcę i wypędził, nie zadając sobie trudu, by wysłuchać jej racji i starannie zgłębić jej historię z uwzględnieniem tego, co było mniej oczywiste. Skreślił ją w jednej chwili, gdy tylko padł choć cień podejrzenia, że nie była czystej krwi. Pozostawało też faktem, że Elaine urodziła się, wychowała i uczyła we Francji, więc jej dokumenty figurowały w tamtejszym Ministerstwie Magii i Vincent Zabini nie miał do nich dostępu, i dopiero po latach ktoś z nieznanego Lyannie powodu wysłał mu kopie jakichś jej papierów. Czy to sam Vincent o to poprosił? Czy miał znajomych we Francji, którzy dla niego załatwili papiery zmarłej byłej żony? Lyanna tego nie wiedziała, gdyż zgodnie z datą na kopercie, w której znajdowały się dokumenty, zostały nadane kilka dni przed śmiercią jej ojca w pierwszomajowym wybuchu anomalii, więc nie zdążył jej o niczym powiedzieć i sama odkryła prawdę dopiero jakieś jedenaście miesięcy później, porządkując zawartość jego gabinetu. Nie zdążyła nigdy pojednać się z ojcem, on sam nigdy nie przeprosił jej za to, jak przez lata ją traktował przez to, że rzekomo była półkrwi. Może gdyby przed laty sprawy potoczyły się inaczej, i jej życie byłoby inne. Miałaby oboje rodziców i dorastałaby jako czarownica czystej krwi. Może miałaby przyjaciół i byłaby szanowana, nigdy nie spadłoby na nią piętno wyrzutka. Ale co się stało, to się nie odstanie. Może tak miało być, bo dzięki temu wszystkiemu, co przeżyła, znalazła się w punkcie, w którym była teraz. Czy gdyby wiedziała o czystej krwi od urodzenia, to chciałaby tak gorliwie się rozwijać w magii, czy może osiadłaby na laurach, uważając, że ma już to, co niezbędne do zasłużenia na szacunek?
Teraz już wiedziała, że nie zasłużyła sobie na takie traktowanie i pogardę ze strony rodziny, że wcale nie miała gorszego od nich statusu. Ale nie pragnęła już ich aprobaty ani miłości, nie zamierzała nagle zmieniać swojego stosunku do Zabinich, bo to, jak ją traktowali, było faktem. A to, że odkryła prawdę o swoim pochodzeniu, mogło przynieść oczyszczenie jej samej i sprawić, by wreszcie zaczęła odcinać się od dawnych kompleksów. Bo pomimo faktu, że zawsze dążyła do tego, by mimo wybrakowanej krwi stać się silną czarownicą, mieszana krew zawsze stanowiła dla niej zadrę nie do pogodzenia, i w głębi duszy zawsze czuła się gorsza od czarodziejów czystej krwi, od swojej rodziny, która uważała ją za coś gorszego, niegodnego.
Nawet gdyby rzeczywiście była półkrwi, i tak nie mogłyby jej spotkać faktyczne nieprzyjemności, ale bycie półkrwi i przedstawianie się takim statusem było dla niej uwłaczające i niegodne, dlatego zależało jej na naprostowaniu spraw w ministerstwie, dostarczeniu niezbędnych dokumentów i dokonaniu korekty w jej aktach, tak by było czarno na białym, że jej krew była czysta. Zawsze była czysta, ale dopiero niedawno się o tym dowiedziała.
Załatwienie spraw związanych z rejestracją poszło jej sprawniej niż wielu innym czarodziejom tłoczącym się w ministerstwie, dzięki temu że należała do rycerzy. Ci, którzy nie opowiedzieli się po tej właściwej stronie, musieli znosić więcej stresu i niepewności, dokumentując swoje pochodzenie i starając się udowodnić, że zasługują na możliwość poruszania się po Londynie. Dla niej była to tylko formalność i mogła spojrzeć z pewną wyższością na tych wszystkich, którzy czekali na swoją kolej przed dawną kwaterą Biura Aurorów. Niemniej jednak upewniła się, że urzędnik zrobi wszystko tak, jak należy, spoglądając na niego znacząco, starając się wyglądać poważnie, dostojnie i może nawet nieco groźnie. Była ubrana od stóp do głów na czarno w jedną ze swoich najlepszych sukni, miała elegancko upięte włosy, czarne rękawiczki i ciężką, srebrną biżuterię sprawiającą nieco mroczne wrażenie. Dziś nie chciała wyglądać jak niewinna, nieszkodliwa panienka, a jak ktoś, z kim należy się liczyć i kogo trzeba potraktować z należytą powagą i szacunkiem. Sprawdziła, czy wszystko na podsuniętym papierku jest w porządku i zgodne z tym, co wpisała, dopiero później złożyła swój podpis i już po wszystkim mogła opuścić ministerstwo ze świadomością, że teraz już formalnie figurowała jako czarownica czystej krwi.
| zt.
Lyanna zasadniczo nie musiała się rejestrować. Wystarczył przecież sam fakt, że należała do Rycerzy Walpurgii i żadne nieprzyjemności ze strony obecnej władzy nie miały prawa jej spotkać. Ale biorąc pod uwagę niedawne wspaniałe odkrycie, którego dokonała, uznała to za idealną okazję do tego, by zalegalizować formalnie swój status. Swój prawdziwy status, którego przez tyle lat nie znała, dorastając w kłamstwie, w poczuciu bycia gorszą od reszty rodziny.
A wszystko dlatego, że ojciec przed laty uwierzył komuś, kto powiedział, że jego francuska żona, Elaine Bellefleur, jest czarownicą półkrwi. W istocie wychowała ją rodzina półkrwi, ale sama Elaine była dzieckiem adoptowanym w bardzo wczesnym wieku przez dalekich krewnych jej prawdziwych rodziców i według dokumentów, które odnalazła Lyanna i które zostały dla niej przetłumaczone, z urodzenia miała czystą krew. Może więc przed laty wcale nie kłamała, gdy przedstawiała się jej ojcu jako czarownica czystej krwi. Może to on pochopnie uznał ją za kłamcę i wypędził, nie zadając sobie trudu, by wysłuchać jej racji i starannie zgłębić jej historię z uwzględnieniem tego, co było mniej oczywiste. Skreślił ją w jednej chwili, gdy tylko padł choć cień podejrzenia, że nie była czystej krwi. Pozostawało też faktem, że Elaine urodziła się, wychowała i uczyła we Francji, więc jej dokumenty figurowały w tamtejszym Ministerstwie Magii i Vincent Zabini nie miał do nich dostępu, i dopiero po latach ktoś z nieznanego Lyannie powodu wysłał mu kopie jakichś jej papierów. Czy to sam Vincent o to poprosił? Czy miał znajomych we Francji, którzy dla niego załatwili papiery zmarłej byłej żony? Lyanna tego nie wiedziała, gdyż zgodnie z datą na kopercie, w której znajdowały się dokumenty, zostały nadane kilka dni przed śmiercią jej ojca w pierwszomajowym wybuchu anomalii, więc nie zdążył jej o niczym powiedzieć i sama odkryła prawdę dopiero jakieś jedenaście miesięcy później, porządkując zawartość jego gabinetu. Nie zdążyła nigdy pojednać się z ojcem, on sam nigdy nie przeprosił jej za to, jak przez lata ją traktował przez to, że rzekomo była półkrwi. Może gdyby przed laty sprawy potoczyły się inaczej, i jej życie byłoby inne. Miałaby oboje rodziców i dorastałaby jako czarownica czystej krwi. Może miałaby przyjaciół i byłaby szanowana, nigdy nie spadłoby na nią piętno wyrzutka. Ale co się stało, to się nie odstanie. Może tak miało być, bo dzięki temu wszystkiemu, co przeżyła, znalazła się w punkcie, w którym była teraz. Czy gdyby wiedziała o czystej krwi od urodzenia, to chciałaby tak gorliwie się rozwijać w magii, czy może osiadłaby na laurach, uważając, że ma już to, co niezbędne do zasłużenia na szacunek?
Teraz już wiedziała, że nie zasłużyła sobie na takie traktowanie i pogardę ze strony rodziny, że wcale nie miała gorszego od nich statusu. Ale nie pragnęła już ich aprobaty ani miłości, nie zamierzała nagle zmieniać swojego stosunku do Zabinich, bo to, jak ją traktowali, było faktem. A to, że odkryła prawdę o swoim pochodzeniu, mogło przynieść oczyszczenie jej samej i sprawić, by wreszcie zaczęła odcinać się od dawnych kompleksów. Bo pomimo faktu, że zawsze dążyła do tego, by mimo wybrakowanej krwi stać się silną czarownicą, mieszana krew zawsze stanowiła dla niej zadrę nie do pogodzenia, i w głębi duszy zawsze czuła się gorsza od czarodziejów czystej krwi, od swojej rodziny, która uważała ją za coś gorszego, niegodnego.
Nawet gdyby rzeczywiście była półkrwi, i tak nie mogłyby jej spotkać faktyczne nieprzyjemności, ale bycie półkrwi i przedstawianie się takim statusem było dla niej uwłaczające i niegodne, dlatego zależało jej na naprostowaniu spraw w ministerstwie, dostarczeniu niezbędnych dokumentów i dokonaniu korekty w jej aktach, tak by było czarno na białym, że jej krew była czysta. Zawsze była czysta, ale dopiero niedawno się o tym dowiedziała.
Załatwienie spraw związanych z rejestracją poszło jej sprawniej niż wielu innym czarodziejom tłoczącym się w ministerstwie, dzięki temu że należała do rycerzy. Ci, którzy nie opowiedzieli się po tej właściwej stronie, musieli znosić więcej stresu i niepewności, dokumentując swoje pochodzenie i starając się udowodnić, że zasługują na możliwość poruszania się po Londynie. Dla niej była to tylko formalność i mogła spojrzeć z pewną wyższością na tych wszystkich, którzy czekali na swoją kolej przed dawną kwaterą Biura Aurorów. Niemniej jednak upewniła się, że urzędnik zrobi wszystko tak, jak należy, spoglądając na niego znacząco, starając się wyglądać poważnie, dostojnie i może nawet nieco groźnie. Była ubrana od stóp do głów na czarno w jedną ze swoich najlepszych sukni, miała elegancko upięte włosy, czarne rękawiczki i ciężką, srebrną biżuterię sprawiającą nieco mroczne wrażenie. Dziś nie chciała wyglądać jak niewinna, nieszkodliwa panienka, a jak ktoś, z kim należy się liczyć i kogo trzeba potraktować z należytą powagą i szacunkiem. Sprawdziła, czy wszystko na podsuniętym papierku jest w porządku i zgodne z tym, co wpisała, dopiero później złożyła swój podpis i już po wszystkim mogła opuścić ministerstwo ze świadomością, że teraz już formalnie figurowała jako czarownica czystej krwi.
| zt.
| 03.04?
Myśl o rejestracji budziła w niej wstręt i obrzydzenie, choć gorsza była świadomość tego, co wydarzyło się w ostatnich dniach w Londynie. Ilu mugoli niepotrzebnie straciło życie, a ci, którzy mieli szczęście przeżyć, zostali wypędzeni ze swoich domów, utracili miejsce, w którym żyli tylko dlatego, że przeszkadzali zwolennikom ideologii czystej krwi, którzy pragnęli zagarnąć miasto dla siebie. Nie potrafiła myśleć o tym w kategoriach innych niż negatywne. To, co się zdarzyło, było jednoznacznie złe. Prześladowania mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia nie powinny się zdarzyć, a jednak nie poprzestawano na czystkach w Londynie, próbując zmusić do rejestracji różdżek wszystkich czarodziejów.
Wiedziała jednak, że odmowa rejestracji i zignorowanie tego obowiązku wyglądałoby podejrzanie i zwróciłoby uwagę na nią i jej rodzinę, czego nie chciała. Poza tym była zawodniczką quidditcha, a wątpiła, by fakt, że nie miała zarejestrowanej różdżki, przeszedł niezauważony. Nie była jeszcze co prawda pewna przyszłości rozgrywek i tego, czy w ogóle będą odbywać się jakiekolwiek mecze, skoro w kraju trwała wojna... ale cóż, musiała zmusić się do tego, by pojawić się w Londynie i dotrzeć do ministerstwa.
Wydawało jej się, że teoretycznie nie miała się czego bać, żadne z jej rodziców ani dziadków nie było mugolakiem. Nawet gdyby było, nie czułaby tym faktem obrzydzenia, bo czystość krwi nie miała dla niej znaczenia, ale z punktu widzenia wymogów obecnej władzy mogło się wydawać, że jej pochodzeniu nie ma zbyt wiele do zarzucenia. Była półkrwi, jak większość społeczeństwa. Jej ojciec był półkrwi, a matka miała czystą krew, pochodziła z rodziny Potter. McKinnonowie także byli starą czarodziejską rodziną, choć niektóre gałęzie rozrzedziły już swoją krew, i tym sposobem Jamie była mieszańcem za sprawą tego, że jej czystokrwisty dziadek poślubił czarownicę półkrwi, i jej ojciec urodził się półkrwi.
Udała się w miejsce, gdzie odbywała się rejestracja. Zrezygnowała dziś z charakterystycznych, wystrzępionych na końcach włosów sięgających linii żuchwy. Dziś jej kosmyki były dłuższe, sięgały lekko za ramiona i były gładkie i proste, nie przyciągające uwagi ani nie budzące kontrowersji. Wypełniła podany jej dokument, w którym musiała udowodnić, że jej bliscy byli czarodziejami i w związku z tym była godna pojawiania się w mieście. Nie planowała odwiedzać go tak często jak kiedyś, ale mógł przyjść moment, kiedy możliwość poruszania się po nim się przyda. Kiedy zgodnie ze stanem faktycznym (bo przecież nie miała nic do ukrycia, prawda?) wypełniała rubryczki nadal wypełniał ją wstręt, ale panowała nad swoimi emocjami i wyrazem twarzy, starając się zachowywać jak większość czarodziejów, by nie budzić żadnych podejrzeń.
Myśl o rejestracji budziła w niej wstręt i obrzydzenie, choć gorsza była świadomość tego, co wydarzyło się w ostatnich dniach w Londynie. Ilu mugoli niepotrzebnie straciło życie, a ci, którzy mieli szczęście przeżyć, zostali wypędzeni ze swoich domów, utracili miejsce, w którym żyli tylko dlatego, że przeszkadzali zwolennikom ideologii czystej krwi, którzy pragnęli zagarnąć miasto dla siebie. Nie potrafiła myśleć o tym w kategoriach innych niż negatywne. To, co się zdarzyło, było jednoznacznie złe. Prześladowania mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia nie powinny się zdarzyć, a jednak nie poprzestawano na czystkach w Londynie, próbując zmusić do rejestracji różdżek wszystkich czarodziejów.
Wiedziała jednak, że odmowa rejestracji i zignorowanie tego obowiązku wyglądałoby podejrzanie i zwróciłoby uwagę na nią i jej rodzinę, czego nie chciała. Poza tym była zawodniczką quidditcha, a wątpiła, by fakt, że nie miała zarejestrowanej różdżki, przeszedł niezauważony. Nie była jeszcze co prawda pewna przyszłości rozgrywek i tego, czy w ogóle będą odbywać się jakiekolwiek mecze, skoro w kraju trwała wojna... ale cóż, musiała zmusić się do tego, by pojawić się w Londynie i dotrzeć do ministerstwa.
Wydawało jej się, że teoretycznie nie miała się czego bać, żadne z jej rodziców ani dziadków nie było mugolakiem. Nawet gdyby było, nie czułaby tym faktem obrzydzenia, bo czystość krwi nie miała dla niej znaczenia, ale z punktu widzenia wymogów obecnej władzy mogło się wydawać, że jej pochodzeniu nie ma zbyt wiele do zarzucenia. Była półkrwi, jak większość społeczeństwa. Jej ojciec był półkrwi, a matka miała czystą krew, pochodziła z rodziny Potter. McKinnonowie także byli starą czarodziejską rodziną, choć niektóre gałęzie rozrzedziły już swoją krew, i tym sposobem Jamie była mieszańcem za sprawą tego, że jej czystokrwisty dziadek poślubił czarownicę półkrwi, i jej ojciec urodził się półkrwi.
Udała się w miejsce, gdzie odbywała się rejestracja. Zrezygnowała dziś z charakterystycznych, wystrzępionych na końcach włosów sięgających linii żuchwy. Dziś jej kosmyki były dłuższe, sięgały lekko za ramiona i były gładkie i proste, nie przyciągające uwagi ani nie budzące kontrowersji. Wypełniła podany jej dokument, w którym musiała udowodnić, że jej bliscy byli czarodziejami i w związku z tym była godna pojawiania się w mieście. Nie planowała odwiedzać go tak często jak kiedyś, ale mógł przyjść moment, kiedy możliwość poruszania się po nim się przyda. Kiedy zgodnie ze stanem faktycznym (bo przecież nie miała nic do ukrycia, prawda?) wypełniała rubryczki nadal wypełniał ją wstręt, ale panowała nad swoimi emocjami i wyrazem twarzy, starając się zachowywać jak większość czarodziejów, by nie budzić żadnych podejrzeń.
Moje pomysły dzielą się zwykle na złe, bardzo złe i umiarkowanie negatywne. Gdzie przyporządkować ten konkretny, prowadzący mnie wprost do Ministerstwa Magii, okaże się w ciągu najbliższych minut. Albo godzin. Godzin czekania w kolejce, która wcale nie okazuje się krótsza przez to, że nie trafiłam tu w chwili największego natężenia petentów, przypadającej na pierwsze dni rejestracji. Może wtedy byłoby bezpieczniej? Pewnie nie. Co ma być, to będzie, w karty nie zajrzałam, uczepiona podjętej decyzji zbyt mocno, żeby nagle się z niej wycofać. Upór przeważa nad strachem, nieznacznie. Skłamałabym twierdząc, że się nie boję, ale przecież przyszłam tu właśnie kłamać. Wypiłam wężowe usta, wywar uwarzony przez Charlene, i oparłam na nim całe powodzenie chaotycznego zamysłu - do tego momentu miałam plan, reszty nie przemyślałam sobie aż tak dokładnie i przykra prawda jest taka, że improwizuję. Dostosowuję działania do sytuacji. Przyszłam tu jako młoda, skromnie ubrana czarownica, przyciemniłam kolor włosów zaklęciem, do ciemnego brązu, w którym wyglądam trochę mizerniej niż zwykle, włosy zaplotłam w długi, spływający wzdłuż pleców warkocz, a zagubienia i nieśmiałości nie muszę nawet jakoś szczególnie udawać - wcale nie czuję się tak pewnie, jak bym chciała. Nie kłamię tak dobrze, żeby wyprzeć się własnego imienia, i nawet z eliksirem nie decyduję się na taki krok. Przedstawiam się jako Jennifer Day, podaję się za czarownicę półkrwi, pochodzącą z rodziny od pokoleń składającej się z osób o powszechnie występującej w społeczeństwie czystości krwi. Niestety, anomalie nie były dla nich łaskawe, ale do Londynu sprowadza mnie pragnienie rozwijania wiedzy, bo nie zdałam owutemów z wynikiem uprawniającym do szukania szczęścia na szpitalnym kursie alchemicznym, celuję w ministerialny. Pracy dopiero szukam, kurs podejmę, kiedy będzie mnie stać na wniesienie opłaty. W obecności urzędnika wypełniam formularz i odpowiadam na pytania, ze spojrzeniem nieśmiało opuszczonym i wbitym w kartkę. Miejsca zamieszkania szukam, wiele zależy od tego, na co pozwolą mi skromne fundusze. Jeżeli znajoma matki wynajmie mi pokój, być może uda mi się zamieszkać w samym Londynie, jeśli nie, prawdopodobnie zmuszona będę poszukać czegoś tańszego, prawdopodobnie na przedmieściach. Historia jest nudna, przeciętna, wręcz pospolita - urzędnicy zapewne słyszeli już takich bez liku. Nie chcę kombinować za dużo, żeby się w tym nie zaplątać i nie wzbudzić niepotrzebnych podejrzeń. Uda się lub nie, ale skoro już się na to zdecydowałam, to teraz nie ma odwrotu. Zabrane ze sobą smocza łza i kameleon jakoś nieszczególnie podnoszą mnie na duchu.
| Kłamię, st 80, I poziom biegłości - postać jest krwi mugolskiej i nie była nigdy karana.
Zużywam: Wężowe usta (1 porcja, stat. 40, moc +10).
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
The member 'Jennifer Leach' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Ingisson nie był zachwycony wizją wizyty w Ministerstwie Magii. Zbyt wiele razy był tu, żeby rozwiązywać problemy w ambasadzie. Nadal jeżył się na myśl, ze nieomal został deportowany. Nie przepadał wracać myślami do swojej niezbyt chwalebnej historii, ale w tej sytuacji było ciężko znów tego nie wspominać. W końcu przecież utknął w okropnie długiej kolejce w gmachu, z którym wiązało się wiele nieprzyjemnych wspomnień. Przesłuchanie, proces, składanie zeznań, tona papierów do wypisania i złożenia. Czepiali się o każdy najmniejszy szczegół – co niezmiennie trochę irytowało alchemika i czego wiedział, że może się spodziewać i teraz. Jego rodzime Ministerstwo również było szczegółowe, ale miało trochę inne podejście. Zajmowali się większością rzeczy samodzielnie i wydawało się, że byli pod tym względem lepiej zorganizowani niż rozleźli Anglicy. Nie wyobrażał sobie, żeby w Oslo zadziało się coś takiego, że zmusiliby wszystkich obywateli do odbycia pielgrzymki do urzędu. Bardzo, ale to bardzo w to wątpił.
W czasie sterczenia jak sopel lodu w kolejce ponad pięć razy zdążył sobie ułożyć i anulować listę rzeczy do zrobienia po powrocie. Marnował tyle czasu, że jego plany się dezaktualizowały i musiał je wymyślać od nowa. Sprawdził też ponad tuzin razy, czy na pewno wziął swoje pozwolenie na używanie różdżki na terenie Zjednoczonego Królestwa, czy ma wszystkie zgody na pobyt i ich przedłużenia, orzeczenia z Wizengamotu i oświadczenia oraz potwierdzenia wydane z biura aurorów. Musiał im przedłożyć całą swoją historię życia w Anglii, jednak nie miał opcji, żeby tego nie zrobić. Możliwość poruszania się po Londynie była mu potrzebna. Po pierwsze, pracował w samym jego sercu. Po drugie, tutaj najłatwiej było dostać ingrediencje oraz sprzęt niezbędny do warzenia eliksirów, a także prowadzenia badań. No i zapewne wielu jego kolegów i koleżanek z Zakonu nie było na tak uprzywilejowanej pozycji, by móc pozwolić sobie na rejestrację.
W końcu nadeszła i kolej Norwega, który stanął twarzą w twarz z urzędnikiem i zaczął odpowiadać na jego szczegółowe pytania. Bardzo szczegółowe. Norweg jednak niczego nie tuszował, mówił prawdę i tylko prawdę. W końcu nie potrafił przecież kłamać – gdyby tylko umiał to by tego spróbował. Przygoda w zaklętym zamczysku wraz z Sue nauczyła go, żeby więcej nie próbować takich sztuczek.
| zt
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
V 1957
Słowa mają wielką moc. Przy wypowiadaniu inkantacji można wręcz odnieść wrażenie, że magia muska koniuszek języka. Jednak te zwykłe słowa, które nie mają z procesem rzucania czarów nic wspólnego, również mogą stanowić siłę sprawczą. Tylko nie można rzucać ich na wiatr, muszą padać na podatny grunt – wsiąknąć w umysły i w nich pozostać zapamiętane jak istotne. Zdania trzeba układać ostrożnie, starannie, aby nie zmącić przekazu i zarazem powiedzieć tylko to, co się chce. Przy czym bezpośredniość nie jest wskazana, nie wszystko można powiedzieć wprost, niewygodne kwestie lepiej poruszać pod woalem bogatych metafor lub ucinać je krótko błyskotliwymi uwagami. Każdy może zacisnąć dłonie w pięści i bić się o swoje racje niczym najgorszy prymityw, jednak nie wszyscy są w stanie za swój oręż mieć słowo. Dyplomacją zajmować mogą się osoby obyte, wyróżniające się spośród reszty bystrością umysłu i zmysłem obserwacji. Niektórym mogłoby się wydawać, że pewne ceremoniały powszechne w budowaniu międzynarodowych relacji są dużym ograniczeniem, lecz wystarczało tylko lawirować pomiędzy nimi umiejętnie, aby osiągnąć swoje cele. Te same zwyczaje można było wykorzystywać w inny sposób i w mniej oficjalnych okolicznościach. Wystarczy tylko wyjawić kilka szczegółów, niby niezobowiązująco i przypadkiem, podczas kilku rozmów z pewnymi osobami, aby poruszyć machinę. Celnie rzucone kamienie poruszały głazy, te zaś tworzyły już lawinę. Mało kto zdoła wygrzebać się spod ciężkiej masy i na nowo wzrosnąć na osuwisku, choć wielką sztuką było tak naprawdę uniknięcie kataklizmu.
Alphard nad wyraz dobrze odnajdywał się na swoim stanowisku w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Uczony od najmłodszych lat etykiety i retoryki wsiąknął w środowisko znawców prawa bez większych trudności. Z roku na roku poznawał coraz więcej zależności pomiędzy urzędnikami i coraz pewniej z nich korzystał. Od zawsze lubił utarczki słowne, rzecz jasna toczone z dużą dozą uprzejmości i wyrafinowania, jeśli tylko obie strony skłonne były utrzymać wysoki poziom dyskusji. Na całe szczęcie otoczony był czystokrwistymi nazwiskami, dzięki czemu wszyscy znali zarówno spisane, jak i jedynie umowne zasady politycznej gry. Wszyscy wiążący swą przyszłość z polityką wręcz obsesyjnie dbali o swoją reputację, świadomi tego, że jeden odkryty błąd może łatwo przekreślić nawet najdłuższą karierę. Black z początku ignorował tę potrzebę pozostania krystalicznie czystym w oczach innych, musiał po prostu dojrzeć, aby samemu zacząć się pilnować na każdym kroku. Nie zamierzał też wahać się przed rozliczaniem innych z dawnych przewin, jeśli miało to być mu na rękę. Pozbycie się promugolskiego sędziego z Wizengamotu było zaś bardzo po jego myśli.
Rozłam w Ministerstwie Magii wcale nie zachwiał władzą sądowniczą. Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów zdawał się być w rozsypce, jednak najważniejszy jego organ wyszedł z całej sytuacji obronną ręką. Sędziowie zdołali zachować swoje przywileje i wciąż z nich korzystali, dzięki mocy immunitetów pozwalając sobie na śmiałą krytykę rządów Malfoya. Pomimo nacisków lady Elizabeth Abbott zdołała zachować swoje przewodnictwo nad Wizengamotem, zdolnie mobilizując cały obóz promugolski. Jednak konserwatywna mniejszość wspierana była przez całe Ministerstwo i całkiem umiejętnie zasiała ziarna niezgody pomiędzy przedstawicielami liberalnego frontu. Black również mógł coś zdziałać w tym kierunku.
Zaczęło się od plotki. Podczas sabatu Alphardowi przyszło brać udział w wielu rozmowach. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że dyskusje prowadzone podczas towarzyskich wydarzeń mogą stanowić cenne źródło informacji. Tym bardziej nie ignorował dysput szlachetnych dam, choć zdecydowanie chętniej przysłuchiwał się temu, co do powiedzenia mieli w swym gronie lordowie gromadzący się w eleganckiej palarni w rezydencji lady Nott. Maski na twarzach rozwiązywały języki, choć ci, którzy winni byli zachować ostrożność, nie dali się omamić złudnym poczuciem anonimowości. Nikt jednak nie szczędził sobie złośliwych uwag wobec promugolskich działaczy. Gdy tylko padło imię Jamesa Bradleya, Alphard natychmiast wytężył słuch, ciekaw tego, czego przyjdzie mu dowiedzieć się o wiekowym już sędzim. Stał się jeszcze bardziej czujny, kiedy ktoś połączył jego nazwisko z głośną aferą finansową jeszcze z poprzedniego wieku. Blisko siedemdziesiąt lat temu zorganizowana grupa oszustów zdołała wyprowadzić pokaźne sumy z Ministerstwa Magii, defraudując środki przeznaczone na odnowę kilku czarodziejskich rezerwatów. Cała sprawa zbulwersowała opinię publiczną, ponieważ zorganizowany zostały w tym celu nawet zbiórki. Kiedyś słyszał o tym od szanownego ojca, ten uwielbiał przekazywać takie historie w formie anegdotek, a potem kazać mu i Cygnusowi rozmyślać o tym, jakie mechanizmy zostały zastosowane i jak można było całego procederu uniknąć.
Czy to nie twoja żona kazała ci wtedy wpłacić sto galeonów na ten rezerwat kelpi?
Nawet mi o tym nie wspominaj! Potem musiałem wpłacić kolejne sto już do samego rezerwatu, bo cały czas mi świergotała, że nie może być tak, żeby biedne stworzenia były stratne.
Bradley prawie wtedy pożegnał się ze swoją posadą.
Nie mówcie mi, że ten drań o niczym nie wiedział! Już wtedy miał pod sobą wszystkich stażystów, tamtego przecież też musiał mieć na oku.
Z początku Black nie przywiązywał do zasłyszanych informacji tak wielkiej uwagi, traktując je raczej jako ciekawostkę. Rozmowa z sylwestrowej nocy powróciła do niego w kwietniu, kiedy nastał czas na działanie. Chciał pozbyć się człowieka, w którym Pierwsza Czarownica Wizengamotu miała ogromne wsparcie. James Bradley pozostawał nad wyraz szanowanym czarodziejem, często stawiany był za wzór. Nieskazitelna przeszłość, bogate doświadczenie, niezachwiana postawa, ale również podziwiana przez niektórych mocno rozwinięte empatia względem szlamu. Musiał przyjrzeć się przeszłości tego człowieka bliżej, jednocześnie zacząć dokładniej badać szczegóły tamtej afery. Udało mu się w miarę możliwości zgromadzić pokaźną cześć dokumentacji, choć nie cała przetrwała po zeszłorocznym pożarze ministerialnego gmachu. Tym bardziej wnikliwie przeglądał kolejne stronnice raportów. Po zakończeniu śledztwa zarzuty postawiono tylko jednemu człowiekowi młodemu czarodziejowi, co ledwo rozpoczął swój staż z Służbach Administracyjnych Wizengamotu. To było oczywiste, że był tylko pionkiem, bądź został przez kogoś wrobiony, skoro nie zdołał nigdy wyjawić nazwisk swoich wspólników, wspomniał tylko, że polecono mu kontaktować się w sprawie zbiórki z niejakim Scottem Valhakisem, który pracował wówczas w Departamencie Kontroli Nad Magicznym Stworzeniami. Właśnie tym tropem ruszył Alphard, szukając powiązań pomiędzy wspomnianym Valhakisem a Bradleyem. Dzieliły ich trzy lata, ten pierwszy był w Gryffindorze, drugi w Ravenclawie. Jeden mieszkał od zawsze w Hogsmeade, drugi wychowywał na uboczu szkockiej wioski, ale po wejściu w dorosłość przeprowadził się do Londynu. Mogli się kojarzyć z lat szkolnych, ale nie było dowodu, że były sobie kiedykolwiek bliscy i to na tyle, aby razem uknuć spisek. Grzebiąc jednak w dokumentacji Alphard natrafił na pismo, które Bradley skierował bezpośrednio do Valhakisa, a dzięki podanemu w prawym górnym roku numerowi porządkowemu zdołał odnaleźć kolejne dokumenty, które nie zostały uwzględnione we wcześniejszym śledztwie. Odnalezione w nich daty i podpisy były jasnym dowodem fałszowania zapisków odnośnie wielkości wpłacanych datków do Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów oraz tych wypłacanych rzekomo rezerwatom już z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami.
Nim udał się z obciążającymi Bradleya dokumentami do Szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, zaczął wpierw rozsiewać własne plotki. W rozmowach dość subtelnie przypominał współpracownikom o dawnej aferze, porównując ją do innych finansowych machlojek, pod pozorem odszukania solidnego rozwiązania dla uniknięcia takich sytuacji w przeszłości. W jednej rozmowie zasugerował, że być może Bradley i Valhakis znali się lepiej. Na odzew nie czekał długo, zaraz znaleźli się świadkiem głoszący, że ci byli w dzieciństwie najlepszymi przyjaciółmi, kiedy młody James przyjeżdżał do starej babki do Hogsmeade i zawsze kręcił się po Miodowym Królestwie, gdzie wspaniała kobiecina pracowała na zapleczu. Kiedy w kuluarach zaczęto coraz częściej poruszać ten temat, również w obrębie samego Wizengamotu, Black śmiało podsunął Szefowi Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów zgromadzone przez siebie dowody, a ten natychmiast podjął odpowiednie kroki prawne, ewidentnie wdzięczny Ministrowi Malfoyowi za uzyskany na początku kwietnia awans. Black uprzejmie pomógł mu z napisaniem odpowiedniego wniosku do Pierwszej Czarownicy Wizengamotu z prośbą o zniesienie sędziowskiego immunitetu dla Jamesa Bradleya celem rozliczenia go z przestępstwa, za które winę poniósł ktoś inny. Po Ministerstwie zaraz zaczęła krążyć petycja, aby dla przykładu surowo ukazać sędziego. Jeśli lady Abbott chciała zachować twarz musiała oddać opinii publicznej na pożarcie swojego gorliwego zwolennika. W taki sposób Alphard uporał się nie tylko z jednym człowiekiem, ale naruszył coraz bardziej wrażliwą na ataki jedność promugolskiego obozu panującego w Wizengamocie.
| z tematu
Słowa mają wielką moc. Przy wypowiadaniu inkantacji można wręcz odnieść wrażenie, że magia muska koniuszek języka. Jednak te zwykłe słowa, które nie mają z procesem rzucania czarów nic wspólnego, również mogą stanowić siłę sprawczą. Tylko nie można rzucać ich na wiatr, muszą padać na podatny grunt – wsiąknąć w umysły i w nich pozostać zapamiętane jak istotne. Zdania trzeba układać ostrożnie, starannie, aby nie zmącić przekazu i zarazem powiedzieć tylko to, co się chce. Przy czym bezpośredniość nie jest wskazana, nie wszystko można powiedzieć wprost, niewygodne kwestie lepiej poruszać pod woalem bogatych metafor lub ucinać je krótko błyskotliwymi uwagami. Każdy może zacisnąć dłonie w pięści i bić się o swoje racje niczym najgorszy prymityw, jednak nie wszyscy są w stanie za swój oręż mieć słowo. Dyplomacją zajmować mogą się osoby obyte, wyróżniające się spośród reszty bystrością umysłu i zmysłem obserwacji. Niektórym mogłoby się wydawać, że pewne ceremoniały powszechne w budowaniu międzynarodowych relacji są dużym ograniczeniem, lecz wystarczało tylko lawirować pomiędzy nimi umiejętnie, aby osiągnąć swoje cele. Te same zwyczaje można było wykorzystywać w inny sposób i w mniej oficjalnych okolicznościach. Wystarczy tylko wyjawić kilka szczegółów, niby niezobowiązująco i przypadkiem, podczas kilku rozmów z pewnymi osobami, aby poruszyć machinę. Celnie rzucone kamienie poruszały głazy, te zaś tworzyły już lawinę. Mało kto zdoła wygrzebać się spod ciężkiej masy i na nowo wzrosnąć na osuwisku, choć wielką sztuką było tak naprawdę uniknięcie kataklizmu.
Alphard nad wyraz dobrze odnajdywał się na swoim stanowisku w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Uczony od najmłodszych lat etykiety i retoryki wsiąknął w środowisko znawców prawa bez większych trudności. Z roku na roku poznawał coraz więcej zależności pomiędzy urzędnikami i coraz pewniej z nich korzystał. Od zawsze lubił utarczki słowne, rzecz jasna toczone z dużą dozą uprzejmości i wyrafinowania, jeśli tylko obie strony skłonne były utrzymać wysoki poziom dyskusji. Na całe szczęcie otoczony był czystokrwistymi nazwiskami, dzięki czemu wszyscy znali zarówno spisane, jak i jedynie umowne zasady politycznej gry. Wszyscy wiążący swą przyszłość z polityką wręcz obsesyjnie dbali o swoją reputację, świadomi tego, że jeden odkryty błąd może łatwo przekreślić nawet najdłuższą karierę. Black z początku ignorował tę potrzebę pozostania krystalicznie czystym w oczach innych, musiał po prostu dojrzeć, aby samemu zacząć się pilnować na każdym kroku. Nie zamierzał też wahać się przed rozliczaniem innych z dawnych przewin, jeśli miało to być mu na rękę. Pozbycie się promugolskiego sędziego z Wizengamotu było zaś bardzo po jego myśli.
Rozłam w Ministerstwie Magii wcale nie zachwiał władzą sądowniczą. Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów zdawał się być w rozsypce, jednak najważniejszy jego organ wyszedł z całej sytuacji obronną ręką. Sędziowie zdołali zachować swoje przywileje i wciąż z nich korzystali, dzięki mocy immunitetów pozwalając sobie na śmiałą krytykę rządów Malfoya. Pomimo nacisków lady Elizabeth Abbott zdołała zachować swoje przewodnictwo nad Wizengamotem, zdolnie mobilizując cały obóz promugolski. Jednak konserwatywna mniejszość wspierana była przez całe Ministerstwo i całkiem umiejętnie zasiała ziarna niezgody pomiędzy przedstawicielami liberalnego frontu. Black również mógł coś zdziałać w tym kierunku.
Zaczęło się od plotki. Podczas sabatu Alphardowi przyszło brać udział w wielu rozmowach. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że dyskusje prowadzone podczas towarzyskich wydarzeń mogą stanowić cenne źródło informacji. Tym bardziej nie ignorował dysput szlachetnych dam, choć zdecydowanie chętniej przysłuchiwał się temu, co do powiedzenia mieli w swym gronie lordowie gromadzący się w eleganckiej palarni w rezydencji lady Nott. Maski na twarzach rozwiązywały języki, choć ci, którzy winni byli zachować ostrożność, nie dali się omamić złudnym poczuciem anonimowości. Nikt jednak nie szczędził sobie złośliwych uwag wobec promugolskich działaczy. Gdy tylko padło imię Jamesa Bradleya, Alphard natychmiast wytężył słuch, ciekaw tego, czego przyjdzie mu dowiedzieć się o wiekowym już sędzim. Stał się jeszcze bardziej czujny, kiedy ktoś połączył jego nazwisko z głośną aferą finansową jeszcze z poprzedniego wieku. Blisko siedemdziesiąt lat temu zorganizowana grupa oszustów zdołała wyprowadzić pokaźne sumy z Ministerstwa Magii, defraudując środki przeznaczone na odnowę kilku czarodziejskich rezerwatów. Cała sprawa zbulwersowała opinię publiczną, ponieważ zorganizowany zostały w tym celu nawet zbiórki. Kiedyś słyszał o tym od szanownego ojca, ten uwielbiał przekazywać takie historie w formie anegdotek, a potem kazać mu i Cygnusowi rozmyślać o tym, jakie mechanizmy zostały zastosowane i jak można było całego procederu uniknąć.
Czy to nie twoja żona kazała ci wtedy wpłacić sto galeonów na ten rezerwat kelpi?
Nawet mi o tym nie wspominaj! Potem musiałem wpłacić kolejne sto już do samego rezerwatu, bo cały czas mi świergotała, że nie może być tak, żeby biedne stworzenia były stratne.
Bradley prawie wtedy pożegnał się ze swoją posadą.
Nie mówcie mi, że ten drań o niczym nie wiedział! Już wtedy miał pod sobą wszystkich stażystów, tamtego przecież też musiał mieć na oku.
Z początku Black nie przywiązywał do zasłyszanych informacji tak wielkiej uwagi, traktując je raczej jako ciekawostkę. Rozmowa z sylwestrowej nocy powróciła do niego w kwietniu, kiedy nastał czas na działanie. Chciał pozbyć się człowieka, w którym Pierwsza Czarownica Wizengamotu miała ogromne wsparcie. James Bradley pozostawał nad wyraz szanowanym czarodziejem, często stawiany był za wzór. Nieskazitelna przeszłość, bogate doświadczenie, niezachwiana postawa, ale również podziwiana przez niektórych mocno rozwinięte empatia względem szlamu. Musiał przyjrzeć się przeszłości tego człowieka bliżej, jednocześnie zacząć dokładniej badać szczegóły tamtej afery. Udało mu się w miarę możliwości zgromadzić pokaźną cześć dokumentacji, choć nie cała przetrwała po zeszłorocznym pożarze ministerialnego gmachu. Tym bardziej wnikliwie przeglądał kolejne stronnice raportów. Po zakończeniu śledztwa zarzuty postawiono tylko jednemu człowiekowi młodemu czarodziejowi, co ledwo rozpoczął swój staż z Służbach Administracyjnych Wizengamotu. To było oczywiste, że był tylko pionkiem, bądź został przez kogoś wrobiony, skoro nie zdołał nigdy wyjawić nazwisk swoich wspólników, wspomniał tylko, że polecono mu kontaktować się w sprawie zbiórki z niejakim Scottem Valhakisem, który pracował wówczas w Departamencie Kontroli Nad Magicznym Stworzeniami. Właśnie tym tropem ruszył Alphard, szukając powiązań pomiędzy wspomnianym Valhakisem a Bradleyem. Dzieliły ich trzy lata, ten pierwszy był w Gryffindorze, drugi w Ravenclawie. Jeden mieszkał od zawsze w Hogsmeade, drugi wychowywał na uboczu szkockiej wioski, ale po wejściu w dorosłość przeprowadził się do Londynu. Mogli się kojarzyć z lat szkolnych, ale nie było dowodu, że były sobie kiedykolwiek bliscy i to na tyle, aby razem uknuć spisek. Grzebiąc jednak w dokumentacji Alphard natrafił na pismo, które Bradley skierował bezpośrednio do Valhakisa, a dzięki podanemu w prawym górnym roku numerowi porządkowemu zdołał odnaleźć kolejne dokumenty, które nie zostały uwzględnione we wcześniejszym śledztwie. Odnalezione w nich daty i podpisy były jasnym dowodem fałszowania zapisków odnośnie wielkości wpłacanych datków do Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów oraz tych wypłacanych rzekomo rezerwatom już z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami.
Nim udał się z obciążającymi Bradleya dokumentami do Szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, zaczął wpierw rozsiewać własne plotki. W rozmowach dość subtelnie przypominał współpracownikom o dawnej aferze, porównując ją do innych finansowych machlojek, pod pozorem odszukania solidnego rozwiązania dla uniknięcia takich sytuacji w przeszłości. W jednej rozmowie zasugerował, że być może Bradley i Valhakis znali się lepiej. Na odzew nie czekał długo, zaraz znaleźli się świadkiem głoszący, że ci byli w dzieciństwie najlepszymi przyjaciółmi, kiedy młody James przyjeżdżał do starej babki do Hogsmeade i zawsze kręcił się po Miodowym Królestwie, gdzie wspaniała kobiecina pracowała na zapleczu. Kiedy w kuluarach zaczęto coraz częściej poruszać ten temat, również w obrębie samego Wizengamotu, Black śmiało podsunął Szefowi Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów zgromadzone przez siebie dowody, a ten natychmiast podjął odpowiednie kroki prawne, ewidentnie wdzięczny Ministrowi Malfoyowi za uzyskany na początku kwietnia awans. Black uprzejmie pomógł mu z napisaniem odpowiedniego wniosku do Pierwszej Czarownicy Wizengamotu z prośbą o zniesienie sędziowskiego immunitetu dla Jamesa Bradleya celem rozliczenia go z przestępstwa, za które winę poniósł ktoś inny. Po Ministerstwie zaraz zaczęła krążyć petycja, aby dla przykładu surowo ukazać sędziego. Jeśli lady Abbott chciała zachować twarz musiała oddać opinii publicznej na pożarcie swojego gorliwego zwolennika. W taki sposób Alphard uporał się nie tylko z jednym człowiekiem, ale naruszył coraz bardziej wrażliwą na ataki jedność promugolskiego obozu panującego w Wizengamocie.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
7.04
Nastał nowy dzień, a wraz z nim przyszły zmiany; jedni się ich spodziewali, dla niektórych były zaskoczeniem, a jeszcze inni nie zwrócili na nie uwagi wciąż żyjąc we własnej rzeczywistości, zakrzywiając jej ramy, kształtując na własne potrzeby. Właśnie do tej ostatniej grupy należała elegancka, młoda kobieta, która właśnie przemoczyła próg Ministerstwa. Odziana w zieloną sukienkę sięgająco do kostek, poprawiła beżowy szal owinęty wokół pleców na wysokości brzucha, mocniej chwytając go długimi palcami. Kąciki jej czerwonych ust uniesione delikatnie ku górze nadawały jej twarzy miłego wyrazu, choć sama postawa wskazywała na osobę trudną w obyciu.
Prostując plecy, wypięła pierś do przodu ruszając przed siebie. Jej kroki dźwięczały nienaturalnie głośno, odbijając się echem od wypolerowanego do połysku ciemnego parkietu atrium. Choć wiedziała, że nie miała się czego obawiać czuła dziwny, nieprzyjemny ścisk w żołądku, który z każdym wykonanym krokiem stawał się coraz mocniej odczuwalny, tworząc gule w gardle, która utrudniała oddychanie. Dlaczego się denerwowała? Koniuszkiem języka przejechała po dolnej wardze, głębokim oddechem uspokajając skołatane nerwy.
To tylko formalność powtórzyła w myśleć otwierając drzwi średniej wielkości biura, z szerokim uśmiechem na twarzy. Podeszła do jednego z wolnych krzeseł na petentów, za drewnianym, ciężkim blatem siedział mężczyzna w kwiecie wieku.
- Witam, przyszłam złożyć dokumenty potrzebne do zarejestrowania różdżki - oznajmiła, od razu przechodząc do sedna sprawy, by nie tracić czasu na czcze gadanie czy zbędne rozmowy. Z niewielkiej kopertówki wyciągnęła plik papierów oraz zapakowaną w futerał różdżkę. Stres, który odczuwała jeszcze chwilę temu ulotnił się w momencie, kiedy usiadła na miękkim obiciu krzesła, poprawiając materiał sukienki, który pod wpływem prostego ruchu zmienił nieco swoje ułożenie, a przecież musiała prezentować się nienagannie.
Proces rejestracji ku udawnemu zaskoczeniu Artemis przeszedł bardzo sprawnie, na koniec z wdzięcznością uśmiechnęła się uroczo do grubszego mężczyzny, jakby przypadkiem dotykając jego pulchnej dłoni, pogładziła jej skórę opuszkami placów. Zanim wyszła obdarzyła się przez ramię, by następnie z cichym trzaskiem zniknąć za drzwiami.
Zt
Nastał nowy dzień, a wraz z nim przyszły zmiany; jedni się ich spodziewali, dla niektórych były zaskoczeniem, a jeszcze inni nie zwrócili na nie uwagi wciąż żyjąc we własnej rzeczywistości, zakrzywiając jej ramy, kształtując na własne potrzeby. Właśnie do tej ostatniej grupy należała elegancka, młoda kobieta, która właśnie przemoczyła próg Ministerstwa. Odziana w zieloną sukienkę sięgająco do kostek, poprawiła beżowy szal owinęty wokół pleców na wysokości brzucha, mocniej chwytając go długimi palcami. Kąciki jej czerwonych ust uniesione delikatnie ku górze nadawały jej twarzy miłego wyrazu, choć sama postawa wskazywała na osobę trudną w obyciu.
Prostując plecy, wypięła pierś do przodu ruszając przed siebie. Jej kroki dźwięczały nienaturalnie głośno, odbijając się echem od wypolerowanego do połysku ciemnego parkietu atrium. Choć wiedziała, że nie miała się czego obawiać czuła dziwny, nieprzyjemny ścisk w żołądku, który z każdym wykonanym krokiem stawał się coraz mocniej odczuwalny, tworząc gule w gardle, która utrudniała oddychanie. Dlaczego się denerwowała? Koniuszkiem języka przejechała po dolnej wardze, głębokim oddechem uspokajając skołatane nerwy.
To tylko formalność powtórzyła w myśleć otwierając drzwi średniej wielkości biura, z szerokim uśmiechem na twarzy. Podeszła do jednego z wolnych krzeseł na petentów, za drewnianym, ciężkim blatem siedział mężczyzna w kwiecie wieku.
- Witam, przyszłam złożyć dokumenty potrzebne do zarejestrowania różdżki - oznajmiła, od razu przechodząc do sedna sprawy, by nie tracić czasu na czcze gadanie czy zbędne rozmowy. Z niewielkiej kopertówki wyciągnęła plik papierów oraz zapakowaną w futerał różdżkę. Stres, który odczuwała jeszcze chwilę temu ulotnił się w momencie, kiedy usiadła na miękkim obiciu krzesła, poprawiając materiał sukienki, który pod wpływem prostego ruchu zmienił nieco swoje ułożenie, a przecież musiała prezentować się nienagannie.
Proces rejestracji ku udawnemu zaskoczeniu Artemis przeszedł bardzo sprawnie, na koniec z wdzięcznością uśmiechnęła się uroczo do grubszego mężczyzny, jakby przypadkiem dotykając jego pulchnej dłoni, pogładziła jej skórę opuszkami placów. Zanim wyszła obdarzyła się przez ramię, by następnie z cichym trzaskiem zniknąć za drzwiami.
Zt
Gość
Gość
drugi lipca tysiącdziesięćset pięćdziesiątego ósmego roku
Wertowałem spojrzeniem kolejne stronice akt. Żmudna codzienność pieczołowicie dopełnianych obowiązków kreowała się przede mną głównie kontrolą, którą nakładałem surowym, acz wyrozumiałym w głębi spojrzeniem. Ciepło lata odbierało pracownikom werwę, często odmawiało to swoistego wigoru monotonnej pracy, nadając jej miano gehenny - podjęli jednak taką drogę, określili mianem swojej profesji, tak jak i ja przed laty, gdy zajmowałem jedno z mijanych stanowisk. Oczekiwałem jej, w niemej trosce dopytując o rozrachunek dnia codziennego. Bezpieczeństwo stawiałem nade wszystko, w tle panosząc myśl, że była dla mnie bliska - daleka jednak pomówieniom, które rozkwitały w upragnionych przez szarą masę plotkach - niczym córka, niczym dziewczę, które przed laty nosiłem na rękach, oczekując gdy jej ojciec powróci na łamy wiejskiego siedliska. Nigdy nie zrozumiałem wyboru Amelie, ale nie byłem gotów konkurować z czymś tak irracjonalnym i niewytłumaczalnym jak miłość, którą to ponoć obdarzyła ojca swoich dzieci, a mojego przyjaciela. Nie odsunąłem się od niej, gdy serce pękło na pół - powróciłem na łamy znajomości tak, jak powinien każdy druh, niosąc wsparcie i wyciągając rękę, której nie miałem zamiaru odcinać w zadośćuczynieniu. Zbyt wiele lat stąpałem po tej ziemi, aby nieść rozgoryczenie podejmowanymi decyzjami innych ludzi - obserwowałem wielkie upadki i wielkie wygrane, sam podnosiłem się z kolan i opadałem, nic więc absolutnie dziwnego w tym, że ku skraju zrozumienia odpuszczałem, pozostawiając pod samosąd jedynie prywatne niuanse życia. W pracy liczyły się czyny, zestawienie dowodów i powódek, a do własnej perspektywy dodawałem jedynie emocje. Nie oceniałem też Neny, starałem się wskazywać zaś godną, bezpieczną drogę. Tego bezpieczeństwa potrzebowała, gdy w obliczu wojny, niosła na własnych barkach nieudolność rodziców. Nigdy nie powiedziałem tego głośno, zagryzając język w nieumyślnym geście rozproszenia myśl, ale nadal uważałem, że popełnili błąd. Czy ona miała popełnić podobny?
Stanąwszy przy biurku, oparłem się barkiem o framugę drzwi. Spojrzenie wertowało kolejne strony akt, czułem nerwowe spojrzenia rozdzierające materiał szaty na moich plecach - nie przepadali, gdy kontrolowałem sterty spisywanych zależności, acz większość z ministralnych podlotków wprost nie dorosła do tego, aby zrozumieć powagę niesienia odpowiedzialności. Oczekiwałem na nią, a stertę dokumentów niesioną z innego biura - w którym podarowałem jej miejsce - ale także na nią, jako na dziewczę - kobietę - którą obiecałem chronić, na imię własne, ale w imię jej rodzicielki, której łagodne spojrzenie odziedziczyła. Gdy ręka Amelie ścisnęła moją, a łzy nadały jej człowieczeństwa ponad tajemniczą aurę, wiedziałem, że nie mogę postąpić inaczej wobec przyjaciółki z dzieciństwa.
Ale nie znaczyło to, że jej krew z krwi podarowałem odrobinę słabości. O tym właśnie miała się przekonać.
prawda jest jak dobre wino
często znajduje się je w najciemniejszym kącie piwnicy. co jakiś czas trzeba je odwrócić. a także delikatnie odkurzyć, zanim wyjmie się je na światło dzienne i spożytkuje.
Maerin Scorsone
Zawód : znawca prawa magicznego, zastępca kierownika służb administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 52 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
kłamałem więcej
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
OPCM : 15 +3
UROKI : 8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +2
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sens w rubrykach, sens w spisach, sens w liście przewinień i liście kar, w całym stosiku papierów, które należy wypełnić piórem, złożyć podpis, złożyć wniosek i w końcu złożyć nadzieję, że to wszystko jest głupią pomyłką.
Uczę się oddzielać swoje myśli od tego, co jest tylko pismem; zlepkiem liter i słów, zdań i sentencji, które decydują o czyjejś winie i niewinności, trywialnej, bo za niewłaściwe użycie codziennych czarów z reguły nie dostaje się jednostronnego biletu do Azkabanu, raczej naganę, często grzywnę, rzadko areszt. Uczę lawirować w specyficznej duszności półciemnych korytarzy, uczę odpowiedniego stroju i odpowiednich filiżanek z kawą - uczę nawet udawania radości, bo uśmiech jest ważny w Anglii. W Nowej Anglii.
Granatowa garsonka z perlistymi guzikami jest po raz kolejny gładzona wierzchem dłoni, druga dociska do piersi trzy teczki w mdłych kolorach, kiedy krok mam sprężysty i zdecydowany, nieco za szybki, mieszający się z przyspieszonym tętnem i niewiedzą. Tą delikatną, podobną niemal eskcytacji, wciąż jednak odznaczającą się pewną nerwowością.
Kontrole to coś wszakże normalnego, do wszystkiego można się przyzwyczaić, wszystko znieść i nawet zaakceptować - fakt, że ta sprawowana jest przez niego ma nieść cień ulgi - i faktycznie go niesie, choć zaraz obok pojawia się to dziwne spięcie, które za wszelką cenę chcę zignorować. Zdeptać, ogłupić, bo dobrze wiem, że to irracjonalne.
Wygłuszony za sprawą prostych chodników krok sprawnie nie zdradza mojej obecności, choć korytarz jest niemal pusty, a pierwsze sylwetki mijam dopiero kiedy zbliżam się do głównej sali, słysząc też specyficzny gwar zciszonych rozmów i pojedyncze słowa.
Wiem, że już tam jest. Wiem, że czeka, bo punktualność to świętość, punktualność to porządek, a porządek to ład i zadowolenie, zadowolenie z kolei oznacza sprawne działanie, a to generuje pieniądze i dobrobyt. Znam te mechanizmy na pamięć. Muszę je znać.
I choć usta powoli przyjmują na siebie uśmiech, łagodny, miarowy, nie potrafię powstrzymać kołaczącego w piersi serca - ilekroć go widzę, choć w krajobrazie ministrialnych murów to wrażenie zawsze się pogłębia, zupełnie jakby zimne ściany kurczyły się wokół mnie - nas - aż słyszę tylko odbijający się w uszach męski głos. Ciepły, ale tutaj wystarczy chwila, by stał się lodowatym.
- Dzień dobry - nigdy nie wiem, jak powinnam mówić; panie Scorsone? Tego wymaga pewien zawodowy protokół, tym razem ograniczony do kurtuazyjnego skłonienia głowy kiedy podchodzę w jego kierunku, dzierżąc w dłoniach zestawienie z czerwcowego raportu, o który prosił.Żądał.
Co dalej?
Prostuję plecy, w drobnej nerwowości wysuwając dłoń ze stosikiem dokumentów ułożonych w teczkach - Wszystko się zgadza - jak mogłoby nie? Przekazuję przedmiot zainteresowania na jego ręce, tkwiąc w kilku sekundach niezręczności; powinniśmy, jak zawsze, w tej dziwnej ciszy przejść do mniejszej salki, gdzie można napić się herbaty? Powinnam w końcu pozwolić sobie samej mówić i zapytać go, dlaczego wciąż to robi?
Bądź wdzięczna, Neno.
Uczę się oddzielać swoje myśli od tego, co jest tylko pismem; zlepkiem liter i słów, zdań i sentencji, które decydują o czyjejś winie i niewinności, trywialnej, bo za niewłaściwe użycie codziennych czarów z reguły nie dostaje się jednostronnego biletu do Azkabanu, raczej naganę, często grzywnę, rzadko areszt. Uczę lawirować w specyficznej duszności półciemnych korytarzy, uczę odpowiedniego stroju i odpowiednich filiżanek z kawą - uczę nawet udawania radości, bo uśmiech jest ważny w Anglii. W Nowej Anglii.
Granatowa garsonka z perlistymi guzikami jest po raz kolejny gładzona wierzchem dłoni, druga dociska do piersi trzy teczki w mdłych kolorach, kiedy krok mam sprężysty i zdecydowany, nieco za szybki, mieszający się z przyspieszonym tętnem i niewiedzą. Tą delikatną, podobną niemal eskcytacji, wciąż jednak odznaczającą się pewną nerwowością.
Kontrole to coś wszakże normalnego, do wszystkiego można się przyzwyczaić, wszystko znieść i nawet zaakceptować - fakt, że ta sprawowana jest przez niego ma nieść cień ulgi - i faktycznie go niesie, choć zaraz obok pojawia się to dziwne spięcie, które za wszelką cenę chcę zignorować. Zdeptać, ogłupić, bo dobrze wiem, że to irracjonalne.
Wygłuszony za sprawą prostych chodników krok sprawnie nie zdradza mojej obecności, choć korytarz jest niemal pusty, a pierwsze sylwetki mijam dopiero kiedy zbliżam się do głównej sali, słysząc też specyficzny gwar zciszonych rozmów i pojedyncze słowa.
Wiem, że już tam jest. Wiem, że czeka, bo punktualność to świętość, punktualność to porządek, a porządek to ład i zadowolenie, zadowolenie z kolei oznacza sprawne działanie, a to generuje pieniądze i dobrobyt. Znam te mechanizmy na pamięć. Muszę je znać.
I choć usta powoli przyjmują na siebie uśmiech, łagodny, miarowy, nie potrafię powstrzymać kołaczącego w piersi serca - ilekroć go widzę, choć w krajobrazie ministrialnych murów to wrażenie zawsze się pogłębia, zupełnie jakby zimne ściany kurczyły się wokół mnie - nas - aż słyszę tylko odbijający się w uszach męski głos. Ciepły, ale tutaj wystarczy chwila, by stał się lodowatym.
- Dzień dobry - nigdy nie wiem, jak powinnam mówić; panie Scorsone? Tego wymaga pewien zawodowy protokół, tym razem ograniczony do kurtuazyjnego skłonienia głowy kiedy podchodzę w jego kierunku, dzierżąc w dłoniach zestawienie z czerwcowego raportu, o który prosił.
Co dalej?
Prostuję plecy, w drobnej nerwowości wysuwając dłoń ze stosikiem dokumentów ułożonych w teczkach - Wszystko się zgadza - jak mogłoby nie? Przekazuję przedmiot zainteresowania na jego ręce, tkwiąc w kilku sekundach niezręczności; powinniśmy, jak zawsze, w tej dziwnej ciszy przejść do mniejszej salki, gdzie można napić się herbaty? Powinnam w końcu pozwolić sobie samej mówić i zapytać go, dlaczego wciąż to robi?
Bądź wdzięczna, Neno.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pamiętam, o dziwo, jej pierwsze dni w murach Ministerstwa. Zawsze, ilekroć wkraczasz w lodowate mury sprawowanej administracji, te same emocje opadają na bruk roziskrzenia; strach, obawy, niepewność. Młódki bywają w tym bardziej opanowane, ciało drży, ale skrywają to pod słodkimi uśmiechami; ich męscy odpowiednicy często zgrywają się, prężąc muskuły pewności siebie, co zwykło wychodzić im na złe - kłamstwo, szczególnie w szeregach oddanych mi pracowników, wychodziło nawet w pozorach kreowanego charakteru.
Słyszałem jej kroki, roznosiły się tętentem po idealnie cichej izbie administratorów. Lekkie szczęknięcie klamki pozwoliło im odetchnąć, gdy na pozór zniknąłem w objęć spojrzeń; pierwsze szmery wydawały się nadto słyszalne, nim jednak z dozą złośliwości, wróciłem do pomieszczenia, Nenette pojawiła się obok. Prześlizgnąłem się spojrzeniem po kobiecej twarzy, diametralne podobieństwo do matki przysparzało mi mary zadowolenia; podobnie, jak Amelie, wydawała się ciepłą. Beże i brązy przeplatały się na młodym licu, kontrastowały z chłodem Ministerstwa. Jej matka nigdy by się tu nie odnalazła, byłem o tym przekonany pozwalając sobie na krótkie momenty powrotu do czasów, gdy świat był lepszy a ona była jego częścią; wydawała się zbyt dobra na wyścig stęchłych szczurów, który co rusz dokonywał się pośród korytarzy co istotniejszych departamentów. Marszczyła nos na wieść o rywalizacji, ukazując bijące żwawo serce w stronę największych, poznawanych przez nas drani. Była dobra, zbyt dobra dla świata, zbyt dobra dla mnie.
Czasami wydawało mi się, że to samo odziedziczyła stojąca obok mnie kobieta; nasze środowisko musiało ją jednak zahartować i tylko w głębi serca liczyłem, że nigdy nie zgasi tlącego się płomienia niewinności, którą momentami wydawała się wykazywać. Jednocześnie była przykładem tego, do czego nigdy nie byłem gotów doprowadzić swoich własnych córek - ciężka praca, utrzymywanie rodziny, to wszystko sprowadzało się hańbą na kobiety, których rola zarysowana tak klarownie, nie dopuszczała choćby jednego obowiązku więcej. Wiedziałem jednak, że mój drogi przyjaciel nigdy nie pozwoliłby na przyjęcie innej pomocy, niż ofiarowanie rozwiązania. Dumę przełykał ciężko, dławił się nią na pozór podobnie, co ja sam - podczas jednak, gdy niczym sęp znajdowałem padlinę i napełniałem pusty żołądek, on zawsze wolał skomleć. Skomlał i wtedy, gdy zapukałem do domostwa McKinnon; skomlał i łkał, upadał coraz niżej. Akceptowałem ich miłość, szanowałem przyjaciela sprzed lat, ale wiedziałem, że nigdy na nią nie zasługiwał.
— Dobry, panno McKinnon. — Odparłem zdawkowo, sięgając po ofiarowane mi dokumenty. Zniżony ton głosu miał nie utrudniać pracy otaczającym nam pracownikom, kiedy zajrzałem na pierwsze strony dokumentów w celu drobnej, szybkiej weryfikacji. Nie była to moja praca, nie sądziłem jednak, by Nena domyślała się moich obowiązków - a takie sprawy, pozwalały mi bez jej większej emocjonalności kontrolwować sytuację. Wolałem nie wykazywać powyższego normalnemu zainteresowania, nie peszyć niepewnej obranej ścieżki kobiety, której obecność tutaj zależała ledwie od mojego słowa - tak bowiem uważała. W istocie, gdyby nie praca, ciężka i godna, nikt by jej tu nie trzymał, ale nie miałem odwagi ani korzyści, by podnosić jej morale. Pozostawem zdystansowany, znosząc niepewne spojrzenia i jeszcze bardziej niezdecydowane decyzje jej rodziców; nie mogłem pozwolić na ledwie uniesienia temperamentu.
Dłoń powędrowała do brody, którą w krótkim geście potarłem, krzyżując pierwotnie ręce na klatce, teczkami swobodnie zwisającymi z dłoni, wykonując delikatnie kołysanie. Ledwie ruch głowy wskazał jej podążanie za mną, bowiem to, co miałem jej do przekazania, nie było godne wielu par uszu.
— Będę miał do ciebie sprawę. — Nie mogłem zdradzić zamiaru, spojrzenie oparło się pokusie spojrzenia na kobietę. Chłodny ton być może mierzwił wątłe ramiona, daleko było mi jednak do wyrzutów sumienia. Nie byłem gotowy na nic więcej, niż krótkie wyjaśnienia. — Z okazji urodzin Twojej mamy wraz z żoną chcielibyśmy jej coś przekazać… — A twoja matka chce coś, czego on jej nigdy nie ofiaruje.
Słyszałem jej kroki, roznosiły się tętentem po idealnie cichej izbie administratorów. Lekkie szczęknięcie klamki pozwoliło im odetchnąć, gdy na pozór zniknąłem w objęć spojrzeń; pierwsze szmery wydawały się nadto słyszalne, nim jednak z dozą złośliwości, wróciłem do pomieszczenia, Nenette pojawiła się obok. Prześlizgnąłem się spojrzeniem po kobiecej twarzy, diametralne podobieństwo do matki przysparzało mi mary zadowolenia; podobnie, jak Amelie, wydawała się ciepłą. Beże i brązy przeplatały się na młodym licu, kontrastowały z chłodem Ministerstwa. Jej matka nigdy by się tu nie odnalazła, byłem o tym przekonany pozwalając sobie na krótkie momenty powrotu do czasów, gdy świat był lepszy a ona była jego częścią; wydawała się zbyt dobra na wyścig stęchłych szczurów, który co rusz dokonywał się pośród korytarzy co istotniejszych departamentów. Marszczyła nos na wieść o rywalizacji, ukazując bijące żwawo serce w stronę największych, poznawanych przez nas drani. Była dobra, zbyt dobra dla świata, zbyt dobra dla mnie.
Czasami wydawało mi się, że to samo odziedziczyła stojąca obok mnie kobieta; nasze środowisko musiało ją jednak zahartować i tylko w głębi serca liczyłem, że nigdy nie zgasi tlącego się płomienia niewinności, którą momentami wydawała się wykazywać. Jednocześnie była przykładem tego, do czego nigdy nie byłem gotów doprowadzić swoich własnych córek - ciężka praca, utrzymywanie rodziny, to wszystko sprowadzało się hańbą na kobiety, których rola zarysowana tak klarownie, nie dopuszczała choćby jednego obowiązku więcej. Wiedziałem jednak, że mój drogi przyjaciel nigdy nie pozwoliłby na przyjęcie innej pomocy, niż ofiarowanie rozwiązania. Dumę przełykał ciężko, dławił się nią na pozór podobnie, co ja sam - podczas jednak, gdy niczym sęp znajdowałem padlinę i napełniałem pusty żołądek, on zawsze wolał skomleć. Skomlał i wtedy, gdy zapukałem do domostwa McKinnon; skomlał i łkał, upadał coraz niżej. Akceptowałem ich miłość, szanowałem przyjaciela sprzed lat, ale wiedziałem, że nigdy na nią nie zasługiwał.
— Dobry, panno McKinnon. — Odparłem zdawkowo, sięgając po ofiarowane mi dokumenty. Zniżony ton głosu miał nie utrudniać pracy otaczającym nam pracownikom, kiedy zajrzałem na pierwsze strony dokumentów w celu drobnej, szybkiej weryfikacji. Nie była to moja praca, nie sądziłem jednak, by Nena domyślała się moich obowiązków - a takie sprawy, pozwalały mi bez jej większej emocjonalności kontrolwować sytuację. Wolałem nie wykazywać powyższego normalnemu zainteresowania, nie peszyć niepewnej obranej ścieżki kobiety, której obecność tutaj zależała ledwie od mojego słowa - tak bowiem uważała. W istocie, gdyby nie praca, ciężka i godna, nikt by jej tu nie trzymał, ale nie miałem odwagi ani korzyści, by podnosić jej morale. Pozostawem zdystansowany, znosząc niepewne spojrzenia i jeszcze bardziej niezdecydowane decyzje jej rodziców; nie mogłem pozwolić na ledwie uniesienia temperamentu.
Dłoń powędrowała do brody, którą w krótkim geście potarłem, krzyżując pierwotnie ręce na klatce, teczkami swobodnie zwisającymi z dłoni, wykonując delikatnie kołysanie. Ledwie ruch głowy wskazał jej podążanie za mną, bowiem to, co miałem jej do przekazania, nie było godne wielu par uszu.
— Będę miał do ciebie sprawę. — Nie mogłem zdradzić zamiaru, spojrzenie oparło się pokusie spojrzenia na kobietę. Chłodny ton być może mierzwił wątłe ramiona, daleko było mi jednak do wyrzutów sumienia. Nie byłem gotowy na nic więcej, niż krótkie wyjaśnienia. — Z okazji urodzin Twojej mamy wraz z żoną chcielibyśmy jej coś przekazać… — A twoja matka chce coś, czego on jej nigdy nie ofiaruje.
prawda jest jak dobre wino
często znajduje się je w najciemniejszym kącie piwnicy. co jakiś czas trzeba je odwrócić. a także delikatnie odkurzyć, zanim wyjmie się je na światło dzienne i spożytkuje.
Maerin Scorsone
Zawód : znawca prawa magicznego, zastępca kierownika służb administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 52 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
kłamałem więcej
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
OPCM : 15 +3
UROKI : 8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +2
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pamiętam, o dziwo, moje pierwsze dni w murach Ministerstwa. Pamiętam uczenie się na pamięć szlaku mającego doprowadzić mnie do odpowiedniego miejsca; do maleńkiego gabinetu, lichego pomieszczenia będącego ledwie początkiem wielkiego, w którym urząd sprawował wyższy status i wyższe doświadczenie. Pamiętam szczęście, choć przeplatane nutą nierozwagi, innym razem zaś rozbawioną nerwowością – o byciu sekretarką nie wiedziałam wiele, o niewłaściwym użytkowaniu czarów nieco więcej, nie jednak na tyle, by móc ze spokojem piastować powierzone stanowisko.
Teraz, kiedy rubryki, spisy i odpowiednią dokumentację znam na tyle, że jej układ mogłabym namalować z zamkniętymi oczami, jest lepiej. Lżej, pozornie, to sobie wmawiam; podobnie jak wmawiam sobie swobodę i wyważony spokój, kiedy każdy kolejny krok przybliża mnie do miejsca, w którym urzęduje Scorsone, a ja, z życzliwym uśmiechem i dudniącym sercem zachowuje się tak, jakbym w tym wszystkim była profesjonalistką.
Ponoć im dłużej zacznie się powtarzać kłamstwo, w końcu stanie się ono prawdą; zastanawiam się, czy w tą prawdę wierzy on, i kiedy uwierzę w nią ja.
Dokumenty lądują w jego dłoniach, a ja swoje własne splatam za plecami, mimowolnie nieco bardziej prostując plecy, podczas gdy spojrzenie ślizga się za tym należącym do niego. Zerka na skupione oczy, na rysy twarzy, w końcu na smukłe palce, które dotykają pergaminu, a mnie obejmuje jakieś dziwaczne przekonanie, że muszą być bardzo chłodne.
Mimochodem pozwalam sobie na przelotne oględziny naszego otoczenia, kilka sylwetek pogrążonych w pracy, młoda dziewczyna z blond lokami, która różdżką kontroluje dużą tacę z herbatą i fikuśnym dzbankiem; w przyspieszonych krokach widać, jak krępuje ją kraciasta garsonka, ale dzielnie prze przed siebie, a ja w końcu przyłapuję się na tym, że nie wypada się gapić, więc prędko wracam spojrzeniem do pana Scorsone. Do Maerina.
– Tak? – rzucam od razu, nieco zdziwiona, w międzyczasie zastanawiając się, co powinnam powiedzieć dalej – zapytać o jego dzień? Skomentować pogodę? Finalnie ściskam dłonie za plecami jeszcze szczelniej, tworzę ciasny koszyczek i krok w krok ruszam za Scorsone, dotrzymując towarzystwa po jego prawej stronie wzdłuż ministerialnego korytarzyka.
Kolejne wyznanie nieco zbija mnie z tropu, ale nim pozwolę, by z ust wydostało się krótkie och, tłumię zdziwienie, ograniczając je do kilkukrotnego mrugnięcia.
– Panie Scorsone, ja… – to naprawdę nie jest konieczne? – To bardzo miło z pana… państwa strony – poprawiam się prędko, zadzierając w końcu odrobinę zawstydzony wzrok w górę – Mama na pewno bardzo się ucieszy – zwłaszcza, że w jej twarzy zawsze coś się zmienia, gdy słyszy jego imię. Nie odgadłam co. Dywaguję nad tym nadal, te wszystkie lata.
– Mogliby też państwo przekazać… to osobiście. Oczywiście nie chciałabym też nadwyrężać państwa czasu, rzecz jasna… – wpadam w kolejne słowa mające uspokoić nieco przyspieszone serce, uciekam wzrokiem i znów wracam nim do jego twarzy – Przepraszam, niepotrzebnie tyle mówię. Przekażę, oczywiście…
Teraz, kiedy rubryki, spisy i odpowiednią dokumentację znam na tyle, że jej układ mogłabym namalować z zamkniętymi oczami, jest lepiej. Lżej, pozornie, to sobie wmawiam; podobnie jak wmawiam sobie swobodę i wyważony spokój, kiedy każdy kolejny krok przybliża mnie do miejsca, w którym urzęduje Scorsone, a ja, z życzliwym uśmiechem i dudniącym sercem zachowuje się tak, jakbym w tym wszystkim była profesjonalistką.
Ponoć im dłużej zacznie się powtarzać kłamstwo, w końcu stanie się ono prawdą; zastanawiam się, czy w tą prawdę wierzy on, i kiedy uwierzę w nią ja.
Dokumenty lądują w jego dłoniach, a ja swoje własne splatam za plecami, mimowolnie nieco bardziej prostując plecy, podczas gdy spojrzenie ślizga się za tym należącym do niego. Zerka na skupione oczy, na rysy twarzy, w końcu na smukłe palce, które dotykają pergaminu, a mnie obejmuje jakieś dziwaczne przekonanie, że muszą być bardzo chłodne.
Mimochodem pozwalam sobie na przelotne oględziny naszego otoczenia, kilka sylwetek pogrążonych w pracy, młoda dziewczyna z blond lokami, która różdżką kontroluje dużą tacę z herbatą i fikuśnym dzbankiem; w przyspieszonych krokach widać, jak krępuje ją kraciasta garsonka, ale dzielnie prze przed siebie, a ja w końcu przyłapuję się na tym, że nie wypada się gapić, więc prędko wracam spojrzeniem do pana Scorsone. Do Maerina.
– Tak? – rzucam od razu, nieco zdziwiona, w międzyczasie zastanawiając się, co powinnam powiedzieć dalej – zapytać o jego dzień? Skomentować pogodę? Finalnie ściskam dłonie za plecami jeszcze szczelniej, tworzę ciasny koszyczek i krok w krok ruszam za Scorsone, dotrzymując towarzystwa po jego prawej stronie wzdłuż ministerialnego korytarzyka.
Kolejne wyznanie nieco zbija mnie z tropu, ale nim pozwolę, by z ust wydostało się krótkie och, tłumię zdziwienie, ograniczając je do kilkukrotnego mrugnięcia.
– Panie Scorsone, ja… – to naprawdę nie jest konieczne? – To bardzo miło z pana… państwa strony – poprawiam się prędko, zadzierając w końcu odrobinę zawstydzony wzrok w górę – Mama na pewno bardzo się ucieszy – zwłaszcza, że w jej twarzy zawsze coś się zmienia, gdy słyszy jego imię. Nie odgadłam co. Dywaguję nad tym nadal, te wszystkie lata.
– Mogliby też państwo przekazać… to osobiście. Oczywiście nie chciałabym też nadwyrężać państwa czasu, rzecz jasna… – wpadam w kolejne słowa mające uspokoić nieco przyspieszone serce, uciekam wzrokiem i znów wracam nim do jego twarzy – Przepraszam, niepotrzebnie tyle mówię. Przekażę, oczywiście…
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Niewiele to wszystko różniło się od moich pierwszych dni, gdy jak zbity pies krążyłem po ministerstwie i roznosiłem dokumenty pomiędzy biurami. Było w tym coś hartującego, wzmacniającego ducha, gdy mimo opadania na kolana, podnosiłem się co rusz i dążyłem do moich własnych celów. Miałem wsparcie, jej rodzice - mój przyjaciel - byli wsparciem nieodzownym, świadomi tego, że drzemiące we mnie ambicje sięgały zdecydowanie dalej niż jakiekolwiek, które kiedykolwiek trwały w nich. Winien im byłem wsparcie, nic więc dziwnego, że takowe podarowałem im w momencie, w którym upadali, ale nie umniejszało to Nenie, że pomogłem jej w zdobyciu pracy. Nie chciałem, by widziała we mnie kogoś, kogo mogłaby się bać - widziałem w niej młodą, mimo wszystko zagubioną kobietę, która wsparciem podarowała rodzinie wyjątkowy dar. Moje słowo i odnalezienie posady było jednym, drugie tkwiło w tym, że doprawdy się starała.
Mogłem przekazać sam, miała absolutną rację, nie byłem jednak gotowy spotkać się we trójkę - moja żona miała wrócić do kraju na ledwie kilka dni, uściskać nasze córki i poudawać zgodne małżeństwo, którym od wielu lat już nie byliśmy. Amelie wpędzała mnie niekiedy w kozi róg, mimo dekad mijających raz za razem, cały czas powodowała we mnie te same emocje, które wpajały mi uczucie rozdrażnienia opuszek palców - ja, Maerin Scorsone, nie byłem gotowy na taką konfrontację, szczególnie nie tą z moimi własnymi emocjami, które mimo lat, dalej nie odpuszczały.
— Niestety ciężko nam odnaleźć dogodny termin. — Odpowiedziałem sucho, zdając sobie sprawę, jak boleśnie osaczają korytarz moje słowa. Nie wdawałem się w dalszą dyskusję, nie wpędzałem w poczucie zażenowania, które powoli we mnie kiełkowało. Kroczyliśmy więc w ciszy, chwilowej, dręczącej, wpędzającej w niezrozumiałe poczucie winy. Może powinienem obrać łagodniejszy ton, nie byłem jednak gotów do poprawy. Ostatnie poczucie niepewności odegnałem krótkim chrząknięciem, brązowe spojrzenie sunęło po mijanych drzwiach, by wreszie dotrzeć do jednych z charakterystycznym podpisem Archiwum.
— Mam nadzieję, że nie dotknęła Cię sprawa Arthura Vernera. — Czarodzieja, który niegodnie skłamał na temat swojego pochodzenia, jednego z pracowników, którego nikczemne kłamstwo wyszło na jaw wraz ze słowami zaufanych. Pracowali nad podobnymi sprawami, widywałem ich niekiedy rozmawiających, nie był jednak głupi - wiedziałem, że Nenette nie będzie pajać się z gorszą krwią, gdy było to tak bardzo nieodpowiedzialne i niebezpieczne. Nie mogła przecież obarczyć rodzinę szykaną, jakoby pajała się z mugolami. Nie mniej, wolałem wiedzieć - wolał wytłumaczyć, niczym młodzince (którą już nie była, ale nie potrafiłe, inaczej na nią patrzeć). Chciałem, po prostu i aż, aby była - nawet i tu, wśród hien i wilków - bezpieczna.
Mogłem przekazać sam, miała absolutną rację, nie byłem jednak gotowy spotkać się we trójkę - moja żona miała wrócić do kraju na ledwie kilka dni, uściskać nasze córki i poudawać zgodne małżeństwo, którym od wielu lat już nie byliśmy. Amelie wpędzała mnie niekiedy w kozi róg, mimo dekad mijających raz za razem, cały czas powodowała we mnie te same emocje, które wpajały mi uczucie rozdrażnienia opuszek palców - ja, Maerin Scorsone, nie byłem gotowy na taką konfrontację, szczególnie nie tą z moimi własnymi emocjami, które mimo lat, dalej nie odpuszczały.
— Niestety ciężko nam odnaleźć dogodny termin. — Odpowiedziałem sucho, zdając sobie sprawę, jak boleśnie osaczają korytarz moje słowa. Nie wdawałem się w dalszą dyskusję, nie wpędzałem w poczucie zażenowania, które powoli we mnie kiełkowało. Kroczyliśmy więc w ciszy, chwilowej, dręczącej, wpędzającej w niezrozumiałe poczucie winy. Może powinienem obrać łagodniejszy ton, nie byłem jednak gotów do poprawy. Ostatnie poczucie niepewności odegnałem krótkim chrząknięciem, brązowe spojrzenie sunęło po mijanych drzwiach, by wreszie dotrzeć do jednych z charakterystycznym podpisem Archiwum.
— Mam nadzieję, że nie dotknęła Cię sprawa Arthura Vernera. — Czarodzieja, który niegodnie skłamał na temat swojego pochodzenia, jednego z pracowników, którego nikczemne kłamstwo wyszło na jaw wraz ze słowami zaufanych. Pracowali nad podobnymi sprawami, widywałem ich niekiedy rozmawiających, nie był jednak głupi - wiedziałem, że Nenette nie będzie pajać się z gorszą krwią, gdy było to tak bardzo nieodpowiedzialne i niebezpieczne. Nie mogła przecież obarczyć rodzinę szykaną, jakoby pajała się z mugolami. Nie mniej, wolałem wiedzieć - wolał wytłumaczyć, niczym młodzince (którą już nie była, ale nie potrafiłe, inaczej na nią patrzeć). Chciałem, po prostu i aż, aby była - nawet i tu, wśród hien i wilków - bezpieczna.
prawda jest jak dobre wino
często znajduje się je w najciemniejszym kącie piwnicy. co jakiś czas trzeba je odwrócić. a także delikatnie odkurzyć, zanim wyjmie się je na światło dzienne i spożytkuje.
Maerin Scorsone
Zawód : znawca prawa magicznego, zastępca kierownika służb administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 52 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
kłamałem więcej
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
OPCM : 15 +3
UROKI : 8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +2
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Służby Administracyjne Wizengamotu
Szybka odpowiedź