Biuro zgłoszeń
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Biuro zgłoszeń
Przestronne, dobrze oświetlone pomieszczenie, w którym zawsze coś się dzieje. To sowa z łopotem skrzydeł przeleci tuż nad głowami przekrzykujących hałas ludzi, by zanieść pilną prośbę o interwencję, to do środka wpadnie rozhisteryzowany skrzat, który nieskładnie będzie opowiadał o strasznym wypadku, to nagle na środku zmaterializuje się patronus, by łamiącym się głosem poinformować o rozszczepieniu. Chaosu dopełniają wpadający czarodzieje, część by poinformować o kolejnej magicznej katastrofie, inni łapiący niemalże w locie papiery i wybiegający, żeby zająć się następną niecierpiącą zwłoki sprawą. Pracownicy przyjmujący zgłoszenia muszą wykazać się olbrzymią cierpliwością, talentem do pracowania w ciągłym stresie oraz donośnym głosem, aby móc przekrzyczeć hałas i przynajmniej na chwilę zapanować nad całym zamieszaniem.
| koniec listopada
Nawet się nie obejrzała, kiedy od jej powrotu do Anglii minęło prawie pięć miesięcy. Czasem wydawało jej się, jakby to było może kilka dni, a czasem miała wrażenie, że tych miesięcy było więcej niż pięć, a wszystko przez rutynę, w jaką wydawała się popadać. Życie w tym pełnym zamiłowania do tradycji kraju nie było tak pełne wrażeń jak to w Stanach, tutaj wiele jej zwyczajów wyniesionych z tamtego kraju budziło zdumienie, niekiedy nawet zgorszenie. Choćby taki szczegół, jak niechęć do długich, nieporęcznych szat i wyjątkowe jak na kobietę zamiłowanie do noszenia spodni. Czy samo zachowanie dziewczyny, jej bezpośredniość i beztroska.
Szczególnie swoją odmienność odczuwała w pracy. Bo o ile po jej zakończeniu powracała do świata mugoli (w którym czuła się znacznie bardziej pewnie), tak w ministerstwie nieustannie przytłaczały ją sztywne normy oraz spojrzenia pełne konsternacji i dezaprobaty, ilekroć (choćby nieświadomie) zrobiła coś, co uchodziło za dziwaczne i niezrozumiałe. Choć szczęśliwie, jej Wydział Łączności z Mugolami, i tak chyba należał do tych bardziej tolerancyjnych i otwartych na ten pozamagiczny świat. A więc, co za tym szło – otwarty również na tak nietypową jak na tutejsze standardy czarownicę, jak panna Elliott.
Zaparkowała samochód w tym miejscu, co zazwyczaj, po czym pieszo ruszyła w stronę wejścia dla pracowników ministerstwa, by niedługo później pojawić się w przestronnym atrium. Dawno już przestała roztrząsać szczegółowo różnice między wyglądem tego gmachu a jego amerykańskiego odpowiednika, gdzie pracowała przez kilka lat. W jakiejś łazience szybko jeszcze narzuciła na siebie szatę, żeby nie kłuć w oczy tych wszystkich ważniaków; w końcu nie chciała tak szybko wylecieć ze stażu, skoro już miała w planach przez najbliższy czas pozostawać w Anglii, jakieś zajęcie i zarobki się przydadzą. Miała w końcu zamiar zarobić na własny samochód oraz telewizor, a i bieżące potrzeby pochłaniały trochę funduszy. Później zjechała windą na swoje piętro, po wyjściu niemal natychmiast potykając się o brzeg nieporęcznego, długiego okrycia.
Zaklęła brzydko. Pech chciał, że z windy obok akurat wyszedł jeden z ważniejszych pracowników jej działu, który chyba za nią nie przepadał, i prawdopodobnie usłyszał niezbyt ładne sformułowanie w ustach Alice, bo natychmiast spojrzał w jej stronę, poprawiając przylizaną zaczeskę i wpatrując się w nią z przyganą znad rogowych okularów, jak prawie zawsze, kiedy przychodziło im się ze sobą zetknąć. Chociaż nawet on chyba musiał doceniać jej wiedzę o mugolach, bo poza regularnym zlecaniem jej niezbyt przyjemnych zadań, żeby ją nauczyć pokory, nie robił nic więcej. Taka osoba jak ona była w tym dziale bardzo potrzebna i Alice o tym wiedziała. Bo kto lepiej da radę nawiązywać współpracę z niemagicznymi, jak nie osoba, która czuła się wśród mugoli tak swobodnie, jakby sama była jedną z nich? Jakoś nie widziała w tej roli czarodziejów, którzy w mieście czuli się tak niezręcznie, że ledwo unikali wpadnięcia pod samochód i zastanawiała się, co tacy jak oni w ogóle robili w tym dziale.
- Ach, panno Elliott! Jak dobrze, że jesteś, akurat szukałem kogoś, kto zrobiłby porządek w dokumentacjach z ostatniego miesiąca. Pan Spinnet odkrył wczoraj, że formularze w niektórych teczkach są wpięte w złej kolejności, nie wiem, co za patałach się tym zajmował. – Mężczyzna spojrzał znacząco na Alice, jednak ta była pewna, że fuszerka w aktach nie była jej sprawką. Przecież nie była aż tak roztargniona... Ani tak złośliwa. – Pełnoprawni pracownicy mają dużo innych zajęć, ale myślę, że tak ambitna stażystka jak ty chętnie się tego podejmie.
Alice nigdy nie lubiła papierkowej roboty. Prawie umierała z nudów za każdym razem, jak musiała siedzieć za biurkiem i przeglądać teczki, a póki co większość jej stażu tak wyglądała. Rzadko powierzano jej naprawdę odpowiedzialne zadania, zwykle każąc się zajmować papierkami czy poleceniami typu „przynieś, wynieś, pozamiataj”. Może od czasu do czasu ktoś zabierał ją w teren, żeby nabierała obycia z prawdziwymi sprawami, wymagającymi faktycznego kontaktu z mugolami (jej wiedza o świecie mugoli była w końcu powszechnie znanym faktem), ale jednak to wciąż było za mało, by mogła czuć pełną satysfakcję, i coraz bardziej żałowała, że jednak nie poszła do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. W Ameryce zaliczyła trzyletni staż i ponad rok pracy, więc tu nie musiałaby zaczynać od zera... Gorzej, że wtedy przysłaliby do Anglii jej akta, a po skandalu z tamtejszym szefem z pewnością pojawiły się w nich interesujące adnotacje, mogące jej zaszkodzić w dalszej karierze w tym dziale. Dlatego wolała zagryźć zęby i pójść do zupełnie innego departamentu.
Niemniej jednak, nie miała innego wyboru, jak po prostu powiedzieć, że oczywiście, postara się tym zająć jak najszybciej. Udała się więc do odpowiedniego pomieszczenia, gdzie stało kilka biurek oraz szafek z bieżącymi dokumentacjami. Pokój był niewielki, klitka właściwie, ale i tak był znany jako zmora stażystów. Mieścił się niedaleko Biura Zgłoszeń, skąd od czasu do czasu docierały do jej uszu przytłumione głosy, niekiedy nawet pokrzykiwania.
Alice z westchnieniem rzuciła swoją torbę gdzieś na podłogę obok zagraconego biurka, po czym otworzyła szufladę z dokumentami, które polecono jej przejrzeć i poukładać karty w odpowiedniej kolejności. Pomstując na dowcipnisia lub nieudacznika, który pozamieniał strony, zabrała się do swojej pracy.
Teczek było kilkanaście. Niby nie bardzo dużo, ale i tak należało poświęcić trochę czasu, żeby wszystkie przejrzeć i upewnić się, czy dokumenty są ułożone właściwie i w odpowiednich teczkach, żeby potem nie było problemów, jak trafią do archiwów, a Alice naprawdę nie chciała, żeby jakieś niedociągnięcia spadły na nią, bo i bez tego jej opinia nie była najlepsza. Siedziała tak już z dobrą godzinę, od czasu do czasu urozmaicając sobie monotonne sprawdzanie czytaniem niektórych zapisków. Musiała przyznać, że część z nich była całkiem zabawna, jak choćby ta, którą właśnie znalazła: „Do mugoli, którzy byli świadkami przelotu pary miotlarzy nad polami w południowo-wschodniej Anglii, została niezwłocznie wysłana grupa amnezjatorów. Przestraszeni mugole nie chcieli współpracować, jeden z nich zaatakował amnezjatora grabiami (mugolski przyrząd z metalowymi kolcami na jednym z końców, służący do zbierania zeschłego siana). Szczęśliwie skończyło się bez uszkodzeń zarówno po stronie pracowników ministerstwa, jak i mugoli; ich pamięć została szybko zmodyfikowana, dzięki czemu z pewnością nie będą zastanawiać się nad tym incydentem.”
Bardzo śmieszyły ją te wszystkie uwagi wypisywane przy nazwach mugolskich urządzeń, wyjaśnione gdyby akta trafiły w ręce kogoś, kto nie znał pojęć ze świata mugoli. Rzuciła jej się w oczy jeszcze między innymi żarówka (wydłużona szklana kula wydzielająca światło jak po użyciu zaklęcia Lumos), długopis (metalowy odpowiednik pióra, niewymagający użycia kałamarza) i telefon (mugolski przyrząd służący do rozmawiania na odległość, coś w rodzaju dwukierunkowych lusterek, tyle że przekazujących sam głos). Niektóre z określeń nawet wypisała sobie w podręcznym notatniku; sama nie wpadłaby na to, by tak określać te całkowicie oczywiste dla niej przedmioty. I kiedy tak porządkowała te papiery, od czasu do czasu podśmiewając się cicho, gdy znalazła coś, co ją rozbawiło, usłyszała skrzypnięcie drzwi i do pomieszczenia ktoś wszedł. Na wypadek, gdyby to był ktoś z szefostwa, natychmiast przestała chichotać.
- Panna Elliott? – zapytała inna młoda stażystka, niejaka Claire Robbins, która zaczęła tu pracować kilka miesięcy przed Alice. Dziewczyna wywróciła nieznacznie oczami na tę drętwą, archaiczną formę, jednak podniosła głowę znad papierów i spojrzała na dziewczynę.
- Po prostu Alice – poprawiła ją na samym początku. Szefa nie wypadało poprawiać, ale współpracownicy i stażyści to już inna sprawa. Robiła to już tyle razy, jednak Robbins z uporem nazywała ją „panną Elliott”. – Szukasz kogoś lub czegoś?
- Pan Bott kazał mi przynieść teczkę tej sprawy z przedwczoraj, o incydencie z pojedynkiem na przedmieściach Londynu i zapewniał, że znajduje się właśnie tutaj. Widziałaś ją może?
Alice przejrzała papiery na biurku, po czym odwróciła się do stojących za nią szafek na akta, zerkając pobieżnie na te nowsze. Teczki nie było.
- Nie widzę jej tu, może jest jeszcze w Biurze Zgłoszeń. Pójdę sprawdzić, i tak przyda mi się rozprostować nogi – powiedziała. Razem z Robbins opuściły klitkę, gdzie Alice spędziła poranek na porządkach w teczkach i skierowała się w stronę znacznie przestronniejszego i wiecznie gwarnego Biura Zgłoszeń, gdzie ciągle się coś działo. Gdy tylko pchnęła drzwi, hałas stał się jeszcze wyraźniejszy, a nad podłogą właśnie zmaterializował się jakiś patronus w postaci psa. Także tam było całe mnóstwo teczek najbardziej aktualnych i wciąż będących w toku spraw. Alice zagadała siedzącą najbliżej starszą czarownicę, która akurat nie przyjmowała żadnego zgłoszenia i zapytała o sprawę. Kobieta wskazała szafkę w pobliżu i zajęła się patronusem przekazującym wiadomość. Alice odnalazła teczkę i wyszła na korytarz, żeby oddać ją stażystce, która szybko czmychnęła, najwyraźniej bardzo się spiesząc, podczas gdy znużona Elliott mogła spokojnie wrócić do przerwanej nudnej czynności, żywiąc wielką nadzieję, że z biegiem czasu ilość tego typu zajęć zacznie się zmniejszać, a zamiast nich pojawią się prawdziwe sprawy, dużo bardziej interesujące niż tkwienie w zapyziałym biurze, przekładanie papierków czy roznoszenie napojów dłuższym stażem pracownikom.
| zt.
Nawet się nie obejrzała, kiedy od jej powrotu do Anglii minęło prawie pięć miesięcy. Czasem wydawało jej się, jakby to było może kilka dni, a czasem miała wrażenie, że tych miesięcy było więcej niż pięć, a wszystko przez rutynę, w jaką wydawała się popadać. Życie w tym pełnym zamiłowania do tradycji kraju nie było tak pełne wrażeń jak to w Stanach, tutaj wiele jej zwyczajów wyniesionych z tamtego kraju budziło zdumienie, niekiedy nawet zgorszenie. Choćby taki szczegół, jak niechęć do długich, nieporęcznych szat i wyjątkowe jak na kobietę zamiłowanie do noszenia spodni. Czy samo zachowanie dziewczyny, jej bezpośredniość i beztroska.
Szczególnie swoją odmienność odczuwała w pracy. Bo o ile po jej zakończeniu powracała do świata mugoli (w którym czuła się znacznie bardziej pewnie), tak w ministerstwie nieustannie przytłaczały ją sztywne normy oraz spojrzenia pełne konsternacji i dezaprobaty, ilekroć (choćby nieświadomie) zrobiła coś, co uchodziło za dziwaczne i niezrozumiałe. Choć szczęśliwie, jej Wydział Łączności z Mugolami, i tak chyba należał do tych bardziej tolerancyjnych i otwartych na ten pozamagiczny świat. A więc, co za tym szło – otwarty również na tak nietypową jak na tutejsze standardy czarownicę, jak panna Elliott.
Zaparkowała samochód w tym miejscu, co zazwyczaj, po czym pieszo ruszyła w stronę wejścia dla pracowników ministerstwa, by niedługo później pojawić się w przestronnym atrium. Dawno już przestała roztrząsać szczegółowo różnice między wyglądem tego gmachu a jego amerykańskiego odpowiednika, gdzie pracowała przez kilka lat. W jakiejś łazience szybko jeszcze narzuciła na siebie szatę, żeby nie kłuć w oczy tych wszystkich ważniaków; w końcu nie chciała tak szybko wylecieć ze stażu, skoro już miała w planach przez najbliższy czas pozostawać w Anglii, jakieś zajęcie i zarobki się przydadzą. Miała w końcu zamiar zarobić na własny samochód oraz telewizor, a i bieżące potrzeby pochłaniały trochę funduszy. Później zjechała windą na swoje piętro, po wyjściu niemal natychmiast potykając się o brzeg nieporęcznego, długiego okrycia.
Zaklęła brzydko. Pech chciał, że z windy obok akurat wyszedł jeden z ważniejszych pracowników jej działu, który chyba za nią nie przepadał, i prawdopodobnie usłyszał niezbyt ładne sformułowanie w ustach Alice, bo natychmiast spojrzał w jej stronę, poprawiając przylizaną zaczeskę i wpatrując się w nią z przyganą znad rogowych okularów, jak prawie zawsze, kiedy przychodziło im się ze sobą zetknąć. Chociaż nawet on chyba musiał doceniać jej wiedzę o mugolach, bo poza regularnym zlecaniem jej niezbyt przyjemnych zadań, żeby ją nauczyć pokory, nie robił nic więcej. Taka osoba jak ona była w tym dziale bardzo potrzebna i Alice o tym wiedziała. Bo kto lepiej da radę nawiązywać współpracę z niemagicznymi, jak nie osoba, która czuła się wśród mugoli tak swobodnie, jakby sama była jedną z nich? Jakoś nie widziała w tej roli czarodziejów, którzy w mieście czuli się tak niezręcznie, że ledwo unikali wpadnięcia pod samochód i zastanawiała się, co tacy jak oni w ogóle robili w tym dziale.
- Ach, panno Elliott! Jak dobrze, że jesteś, akurat szukałem kogoś, kto zrobiłby porządek w dokumentacjach z ostatniego miesiąca. Pan Spinnet odkrył wczoraj, że formularze w niektórych teczkach są wpięte w złej kolejności, nie wiem, co za patałach się tym zajmował. – Mężczyzna spojrzał znacząco na Alice, jednak ta była pewna, że fuszerka w aktach nie była jej sprawką. Przecież nie była aż tak roztargniona... Ani tak złośliwa. – Pełnoprawni pracownicy mają dużo innych zajęć, ale myślę, że tak ambitna stażystka jak ty chętnie się tego podejmie.
Alice nigdy nie lubiła papierkowej roboty. Prawie umierała z nudów za każdym razem, jak musiała siedzieć za biurkiem i przeglądać teczki, a póki co większość jej stażu tak wyglądała. Rzadko powierzano jej naprawdę odpowiedzialne zadania, zwykle każąc się zajmować papierkami czy poleceniami typu „przynieś, wynieś, pozamiataj”. Może od czasu do czasu ktoś zabierał ją w teren, żeby nabierała obycia z prawdziwymi sprawami, wymagającymi faktycznego kontaktu z mugolami (jej wiedza o świecie mugoli była w końcu powszechnie znanym faktem), ale jednak to wciąż było za mało, by mogła czuć pełną satysfakcję, i coraz bardziej żałowała, że jednak nie poszła do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. W Ameryce zaliczyła trzyletni staż i ponad rok pracy, więc tu nie musiałaby zaczynać od zera... Gorzej, że wtedy przysłaliby do Anglii jej akta, a po skandalu z tamtejszym szefem z pewnością pojawiły się w nich interesujące adnotacje, mogące jej zaszkodzić w dalszej karierze w tym dziale. Dlatego wolała zagryźć zęby i pójść do zupełnie innego departamentu.
Niemniej jednak, nie miała innego wyboru, jak po prostu powiedzieć, że oczywiście, postara się tym zająć jak najszybciej. Udała się więc do odpowiedniego pomieszczenia, gdzie stało kilka biurek oraz szafek z bieżącymi dokumentacjami. Pokój był niewielki, klitka właściwie, ale i tak był znany jako zmora stażystów. Mieścił się niedaleko Biura Zgłoszeń, skąd od czasu do czasu docierały do jej uszu przytłumione głosy, niekiedy nawet pokrzykiwania.
Alice z westchnieniem rzuciła swoją torbę gdzieś na podłogę obok zagraconego biurka, po czym otworzyła szufladę z dokumentami, które polecono jej przejrzeć i poukładać karty w odpowiedniej kolejności. Pomstując na dowcipnisia lub nieudacznika, który pozamieniał strony, zabrała się do swojej pracy.
Teczek było kilkanaście. Niby nie bardzo dużo, ale i tak należało poświęcić trochę czasu, żeby wszystkie przejrzeć i upewnić się, czy dokumenty są ułożone właściwie i w odpowiednich teczkach, żeby potem nie było problemów, jak trafią do archiwów, a Alice naprawdę nie chciała, żeby jakieś niedociągnięcia spadły na nią, bo i bez tego jej opinia nie była najlepsza. Siedziała tak już z dobrą godzinę, od czasu do czasu urozmaicając sobie monotonne sprawdzanie czytaniem niektórych zapisków. Musiała przyznać, że część z nich była całkiem zabawna, jak choćby ta, którą właśnie znalazła: „Do mugoli, którzy byli świadkami przelotu pary miotlarzy nad polami w południowo-wschodniej Anglii, została niezwłocznie wysłana grupa amnezjatorów. Przestraszeni mugole nie chcieli współpracować, jeden z nich zaatakował amnezjatora grabiami (mugolski przyrząd z metalowymi kolcami na jednym z końców, służący do zbierania zeschłego siana). Szczęśliwie skończyło się bez uszkodzeń zarówno po stronie pracowników ministerstwa, jak i mugoli; ich pamięć została szybko zmodyfikowana, dzięki czemu z pewnością nie będą zastanawiać się nad tym incydentem.”
Bardzo śmieszyły ją te wszystkie uwagi wypisywane przy nazwach mugolskich urządzeń, wyjaśnione gdyby akta trafiły w ręce kogoś, kto nie znał pojęć ze świata mugoli. Rzuciła jej się w oczy jeszcze między innymi żarówka (wydłużona szklana kula wydzielająca światło jak po użyciu zaklęcia Lumos), długopis (metalowy odpowiednik pióra, niewymagający użycia kałamarza) i telefon (mugolski przyrząd służący do rozmawiania na odległość, coś w rodzaju dwukierunkowych lusterek, tyle że przekazujących sam głos). Niektóre z określeń nawet wypisała sobie w podręcznym notatniku; sama nie wpadłaby na to, by tak określać te całkowicie oczywiste dla niej przedmioty. I kiedy tak porządkowała te papiery, od czasu do czasu podśmiewając się cicho, gdy znalazła coś, co ją rozbawiło, usłyszała skrzypnięcie drzwi i do pomieszczenia ktoś wszedł. Na wypadek, gdyby to był ktoś z szefostwa, natychmiast przestała chichotać.
- Panna Elliott? – zapytała inna młoda stażystka, niejaka Claire Robbins, która zaczęła tu pracować kilka miesięcy przed Alice. Dziewczyna wywróciła nieznacznie oczami na tę drętwą, archaiczną formę, jednak podniosła głowę znad papierów i spojrzała na dziewczynę.
- Po prostu Alice – poprawiła ją na samym początku. Szefa nie wypadało poprawiać, ale współpracownicy i stażyści to już inna sprawa. Robiła to już tyle razy, jednak Robbins z uporem nazywała ją „panną Elliott”. – Szukasz kogoś lub czegoś?
- Pan Bott kazał mi przynieść teczkę tej sprawy z przedwczoraj, o incydencie z pojedynkiem na przedmieściach Londynu i zapewniał, że znajduje się właśnie tutaj. Widziałaś ją może?
Alice przejrzała papiery na biurku, po czym odwróciła się do stojących za nią szafek na akta, zerkając pobieżnie na te nowsze. Teczki nie było.
- Nie widzę jej tu, może jest jeszcze w Biurze Zgłoszeń. Pójdę sprawdzić, i tak przyda mi się rozprostować nogi – powiedziała. Razem z Robbins opuściły klitkę, gdzie Alice spędziła poranek na porządkach w teczkach i skierowała się w stronę znacznie przestronniejszego i wiecznie gwarnego Biura Zgłoszeń, gdzie ciągle się coś działo. Gdy tylko pchnęła drzwi, hałas stał się jeszcze wyraźniejszy, a nad podłogą właśnie zmaterializował się jakiś patronus w postaci psa. Także tam było całe mnóstwo teczek najbardziej aktualnych i wciąż będących w toku spraw. Alice zagadała siedzącą najbliżej starszą czarownicę, która akurat nie przyjmowała żadnego zgłoszenia i zapytała o sprawę. Kobieta wskazała szafkę w pobliżu i zajęła się patronusem przekazującym wiadomość. Alice odnalazła teczkę i wyszła na korytarz, żeby oddać ją stażystce, która szybko czmychnęła, najwyraźniej bardzo się spiesząc, podczas gdy znużona Elliott mogła spokojnie wrócić do przerwanej nudnej czynności, żywiąc wielką nadzieję, że z biegiem czasu ilość tego typu zajęć zacznie się zmniejszać, a zamiast nich pojawią się prawdziwe sprawy, dużo bardziej interesujące niż tkwienie w zapyziałym biurze, przekładanie papierków czy roznoszenie napojów dłuższym stażem pracownikom.
| zt.
| przed świętami
Grudzień przyniósł ze sobą nie tylko zimę, ale także większą niż zwykle ilość zgłoszeń. Podczas gorączki przedświątecznych przygotowań czarodzieje folgowali sobie bardziej niż zwykle, często nie potrafiąc należycie zadbać o ostrożność. Wezwania do lekkomyślnych i zwykle omyłkowych aportacji w miejscach publicznych były niemal na porządku dziennym (zaledwie wczoraj Luna modyfikowała pamięć starszej mugolce, której jakiś spieszący się czarodziej aportował się na głowie, podczas gdy ta robiła zakupy), tak samo jak do mniej lub bardziej przypadkowych sytuacji użycia magii lub wymknięcia się spod kontroli magicznych przedmiotów. Nie tak dawno komuś na ulicy w jednym z mniejszych, mugolsko-czarodziejskich miasteczek odpaliły nagle magiczne fajerwerki, a czyjaś miotła, zaczarowana by zamieść mieszkanie, wymknęła się spod kontroli i wyważyła drzwi, siejąc popłoch u mugolskich lokatorów budynku, których ścigała po klatce schodowej. Amnezjatorzy mieli pełne ręce roboty i czekali, aż okres świąteczny i noworoczny wreszcie miną, a styczeń znowu przyniesie spokojniejszy okres.
Dzisiejszego dnia rozpoczynała pracę o późniejszej godzinie (w końcu wieczorami także musieli być dostępni jacyś amnezjatorzy), więc rano mogła się wyspać, a później, gdy już pojawiła się w biurze, zabrała się za porządkowanie swojego kącika pracy. Zazwyczaj w miejscach, gdzie urzędowała, panował spory rozgardiasz w którym potrafiła odnaleźć się wyłącznie ona sama, jednak akurat teraz znowu dopadła ją maniakalna chęć idealnie równego poukładania rozrzuconych po powierzchni biurka szpargałów. Z precyzją, jakby dokonywała oględzin eksponatów w gabinecie osobliwości układała przedmioty, raz jeszcze przypominając sobie, co w ogóle stanowiło element jej miejsca pracy.
Było zaledwie dwa dni przed świętami. Prawdopodobnie jej ostatni dzień pracy przed kilkudniowym urlopem. Właściwie już czekała na święta z siostrą, braćmi i ojcem, który ostatnio coraz rzadziej zstępował w zgiełk codziennego życia. Może nawet wpadną na trochę do wuja Leonarda i jego rodziny. Janus Spencer-Moon stanowczo zbyt wiele czasu spędzał zamknięty w swoim gabinecie, coraz bardziej dziwaczejąc.
Ale właśnie wtedy, gdy rozmyślała o tym, jak trochę ucywilizować własnego ojca, ktoś postanowił przeszkodzić jej i kilku innym osobom znajdującym się akurat w biurze.
- Mamy małe zamieszanie na przedmieściach. Ktoś chyba przedwcześnie świętuje, dostaliśmy zgłoszenie o pojedynku na tyłach czyjegoś domu i szkodach spowodowanych na posesji mugolskich sąsiadów – mówił czarodziej. – Kilka osób z komitetu łagodzenia mugoli i wydziału dezinformacji już tam pracuje, ale potrzebujemy jeszcze amnezjatora, gdyby okazało się że zachodzi konieczność modyfikowania pamięci.
Ostatecznie wytypowana została Luna i niejaki Williams, ten sam, z którym w listopadzie zajmowała się mugolskimi amatorami spacerów po lesie.
- Więc znowu pracujemy razem? – zagadał, co jak na niego było chyba rzadkim zjawiskiem, bo nieczęsto lubił odzywać się bez potrzeby.
Luna skinęła głową. Oboje deportowali się prosto w miejsce, gdzie kazano im się zjawić. Był to jeden z podmiejskich domków o całkiem sporym ogródku, należący najwyraźniej do rodziny czarodziejów. Okolica nie była gęsto zamieszkała, obok znajdowało się zaledwie kilka innych zabudowań, jednak czarodzieje i tak powinni dochowywać tajemnicy swojej odmienności. Może jednak na przedświątecznym przyjęciu lało się dużo alkoholu, bo dwójka wyraźnie podchmielonych mężczyzn wyległa do ogrodu i zaczęła miotać zaklęciami, rujnując zupełnie trawnik (głębokie dziury było widać mimo w większości wydeptanego lub roztopionego śniegu), podpalając żywopłot (który wciąż jeszcze się tlił, mimo że służby zaczęły działać jeszcze przed pojawieniem się amnezjatorów, którzy po wszystkim mieli po nich „posprzątać”, jeśli chodziło o wersję wydarzeń pamiętaną przez świadków) i niechcący transmutując zaklęciem psa, który biegał po podwórku, wymachując błoniastymi skrzydłami, przez co wyglądał jak krzyżówka z karłowatym smokiem.
W momencie, kiedy Luna na niego spojrzała, kichnął, a z jego pyska trysnęło kilka iskier. Następnie, wystraszywszy się licznych przybyszów, zatrzepotał skrzydłami i uniósł się na kilka metrów, lądując na dachu nadbudówki. Nieszczęsny rezultat błędnie rzuconego uroku, jak podsumowała Luna, po czym rzuciła szybko:
- Nim też trzeba się będzie zająć.
Choć to pewnie nie amnezjatorzy będą naprawiać skutki zaklęć, chyba że nikt inny nie będzie mieć czasu, by to zrobić. Na razie jednak mieli czekać i nie przeszkadzać, podczas gdy inni będą rozmawiać z uczestnikami zajścia i ustalać okoliczności, w jakich doszło do pogwałcenia zasad tajności, naprawiać szkody oraz ustalać, czy nie ucierpiał ktoś w znajdującym się kilkanaście metrów za płotem domu mugoli. Jedna z jego ścian także wydawała się lekko osmalona, a w oknie widniała pokaźna dziura. Dwóch czarodziejów właśnie kroczyło przed podwórze i dochodziło do drzwi, z których po chwili wybiegło wystraszone dziecko, a w ślad za nim ruszyła tęga i najwyraźniej również wystraszona mugolska kobieta.
- Chyba jednak niedługo będziemy mieli co robić – zauważyła. Póki co wciąż jeszcze stali na podwórzu czarodziejów. Im nie będzie trzeba modyfikować wspomnień, a kwestia ich odpowiedzialności za zajście nie była w rękach amnezjatorów, więc Luna nie widziała potrzeby dołączania się do tego rozgardiaszu. Zamiast tego po prostu czekała na bezpośrednie wyznaczenie dla nich konkretnego zadania.
- Jaka wersja wydaje się najbardziej prawdopodobna? Wybuch fajerwerków? – zapytała, wracając myślami do przypadku sprzed kilku dni, który podsunął jej ten pomysł teraz; spodziewała się, że mugole mogli widzieć kolorowe promienie i iskry śmigające po podwórzu, i taka wersja pasowałaby do zajścia.
- Mhm, słusznie – przytaknął Williams, także taksując wzrokiem szkody oraz odpowiedzialnych za nie czarodziejów, teraz wykłócających się z przedstawicielami interweniujących służb, którzy prowadzili ich z powrotem do wnętrza domu. Jeden z nich wciąż zauważalnie się zataczał, obaj nosili jeszcze na sobie ślady po zaklęciach; jeden posiadał nos i uszy przypominające świńskie, drugi gwizdał i podskakiwał. Prawdopodobnie były to stosunkowo nieszkodliwe czary, nie noszące na sobie znamion czarnej magii (wtedy z pewnością zostaliby zaangażowani również aurorzy, a tych Luna w pobliżu nie widziała), których będzie można się pozbyć prostymi urokami odwracającymi. Co również nie leżało w zadaniach amnezjatorów, ale Luna miała nadzieję, że nie dojdzie tutaj zaraz do jakiegoś kolejnego zamieszania.
Kilka minut później zostali jednak pospiesznie wezwani do domu mugoli, zostawiając za sobą ogarniany właśnie zamęt na podwórku rodziny czarodziejów. Rodzina mugoli została zgromadzona w jednym pomieszczeniu przez dwójkę czarodziejów z komitetu łagodzenia mugoli, którzy próbowali ich uspokajać i przekonywali, że to tylko niegroźny wybuch fajerwerków, który przytrafił się ich sąsiadom przygotowującym się do świąt i nowego roku.
- To wcale tak nie wyglądało! To znaczy... To było takie... Bardzo dziwne! – zaprotestowała mugolska kobieta, zauważalnie się jąkając. – Słyszałam dziwne huki i widziałam przez okno... Kolorowe płomienie! I ten ich pies... On miał skrzydła i zionął ogniem! – Jej głos zaczął się trząść i złapała się rękami za głowę.
- To tylko przywidzenia. Została pani oślepiona przez wybuch i wzrok zaczął oszukiwać, podpowiadając obrazy, które w rzeczywistości nigdy nie miały miejsca. Tak naprawdę pies tych ludzi czuje się całkiem dobrze i nigdy nie zionął ogniem. To przecież byłoby niemożliwe – zapewnił ich stojący obok Luny Williams.
A chwilę później oboje amnezjatorzy wyciągnęli różdżki i na każdego z czworga mugoli obecnych w pomieszczeniu zostało rzucone zaklęcie zmieniające pamięć i usuwające z ich wspomnień wszelkie znamiona magicznego incydentu, zastępując je wizjami pasującymi do ich świata, mającymi nie budzić żadnych podejrzeń.
Chwilę później, gdy wspomnienia mugolskich świadków zostały odpowiednio zmodyfikowane, czarodzieje opuścili ich dom, dostrzegając, że podwórze magicznej rodziny zostało już odpowiednio ogarnięte, by pasować do wersji wydarzeń ze stosunkowo niegroźnymi fajerwerkami mugoli. Nawet pies został już przywrócony do normalnego stanu, bez skrzydeł i iskier tryskających z pyska.
Williams poszedł jeszcze złożyć szybki raport do osoby nadzorującej cały incydent, powiadamiając o pomyślnym zajęciu się pamięcią mugoli.
- Możemy wracać. Oni także już kończą. Teraz tylko raporty...
- A później wracamy na nasze święta. Oby nie tak huczne jak u tej rodziny – przerwała mu Luna, po czym skinęła podbródkiem w stronę domu, obok którego stali.
- Racja, Spencer-Moon – przytaknął starszy amnezjator, zdobywając się nawet na lekki uśmiech w stronę młodej dziewczyny. A później oboje przenieśli się do ministerstwa, gdzie Luna do wieczora zajmowała się już głównie papierkową robotą, by ogarnąć wszystkie najważniejsze sprawy przed urlopem i nie zasłużyć sobie później na ochrzan, że czegoś nie dopilnowała. Czekało ją trochę krzątaniny na trzecim piętrze, gdzie mieściła się również Kwatera Główna Amnezjatorów. A przed samym powrotem do domu podrzuciła jeszcze parę teczek do Biura Zgłoszeń, po czym opuściła ministerstwo.
| zt.
Grudzień przyniósł ze sobą nie tylko zimę, ale także większą niż zwykle ilość zgłoszeń. Podczas gorączki przedświątecznych przygotowań czarodzieje folgowali sobie bardziej niż zwykle, często nie potrafiąc należycie zadbać o ostrożność. Wezwania do lekkomyślnych i zwykle omyłkowych aportacji w miejscach publicznych były niemal na porządku dziennym (zaledwie wczoraj Luna modyfikowała pamięć starszej mugolce, której jakiś spieszący się czarodziej aportował się na głowie, podczas gdy ta robiła zakupy), tak samo jak do mniej lub bardziej przypadkowych sytuacji użycia magii lub wymknięcia się spod kontroli magicznych przedmiotów. Nie tak dawno komuś na ulicy w jednym z mniejszych, mugolsko-czarodziejskich miasteczek odpaliły nagle magiczne fajerwerki, a czyjaś miotła, zaczarowana by zamieść mieszkanie, wymknęła się spod kontroli i wyważyła drzwi, siejąc popłoch u mugolskich lokatorów budynku, których ścigała po klatce schodowej. Amnezjatorzy mieli pełne ręce roboty i czekali, aż okres świąteczny i noworoczny wreszcie miną, a styczeń znowu przyniesie spokojniejszy okres.
Dzisiejszego dnia rozpoczynała pracę o późniejszej godzinie (w końcu wieczorami także musieli być dostępni jacyś amnezjatorzy), więc rano mogła się wyspać, a później, gdy już pojawiła się w biurze, zabrała się za porządkowanie swojego kącika pracy. Zazwyczaj w miejscach, gdzie urzędowała, panował spory rozgardiasz w którym potrafiła odnaleźć się wyłącznie ona sama, jednak akurat teraz znowu dopadła ją maniakalna chęć idealnie równego poukładania rozrzuconych po powierzchni biurka szpargałów. Z precyzją, jakby dokonywała oględzin eksponatów w gabinecie osobliwości układała przedmioty, raz jeszcze przypominając sobie, co w ogóle stanowiło element jej miejsca pracy.
Było zaledwie dwa dni przed świętami. Prawdopodobnie jej ostatni dzień pracy przed kilkudniowym urlopem. Właściwie już czekała na święta z siostrą, braćmi i ojcem, który ostatnio coraz rzadziej zstępował w zgiełk codziennego życia. Może nawet wpadną na trochę do wuja Leonarda i jego rodziny. Janus Spencer-Moon stanowczo zbyt wiele czasu spędzał zamknięty w swoim gabinecie, coraz bardziej dziwaczejąc.
Ale właśnie wtedy, gdy rozmyślała o tym, jak trochę ucywilizować własnego ojca, ktoś postanowił przeszkodzić jej i kilku innym osobom znajdującym się akurat w biurze.
- Mamy małe zamieszanie na przedmieściach. Ktoś chyba przedwcześnie świętuje, dostaliśmy zgłoszenie o pojedynku na tyłach czyjegoś domu i szkodach spowodowanych na posesji mugolskich sąsiadów – mówił czarodziej. – Kilka osób z komitetu łagodzenia mugoli i wydziału dezinformacji już tam pracuje, ale potrzebujemy jeszcze amnezjatora, gdyby okazało się że zachodzi konieczność modyfikowania pamięci.
Ostatecznie wytypowana została Luna i niejaki Williams, ten sam, z którym w listopadzie zajmowała się mugolskimi amatorami spacerów po lesie.
- Więc znowu pracujemy razem? – zagadał, co jak na niego było chyba rzadkim zjawiskiem, bo nieczęsto lubił odzywać się bez potrzeby.
Luna skinęła głową. Oboje deportowali się prosto w miejsce, gdzie kazano im się zjawić. Był to jeden z podmiejskich domków o całkiem sporym ogródku, należący najwyraźniej do rodziny czarodziejów. Okolica nie była gęsto zamieszkała, obok znajdowało się zaledwie kilka innych zabudowań, jednak czarodzieje i tak powinni dochowywać tajemnicy swojej odmienności. Może jednak na przedświątecznym przyjęciu lało się dużo alkoholu, bo dwójka wyraźnie podchmielonych mężczyzn wyległa do ogrodu i zaczęła miotać zaklęciami, rujnując zupełnie trawnik (głębokie dziury było widać mimo w większości wydeptanego lub roztopionego śniegu), podpalając żywopłot (który wciąż jeszcze się tlił, mimo że służby zaczęły działać jeszcze przed pojawieniem się amnezjatorów, którzy po wszystkim mieli po nich „posprzątać”, jeśli chodziło o wersję wydarzeń pamiętaną przez świadków) i niechcący transmutując zaklęciem psa, który biegał po podwórku, wymachując błoniastymi skrzydłami, przez co wyglądał jak krzyżówka z karłowatym smokiem.
W momencie, kiedy Luna na niego spojrzała, kichnął, a z jego pyska trysnęło kilka iskier. Następnie, wystraszywszy się licznych przybyszów, zatrzepotał skrzydłami i uniósł się na kilka metrów, lądując na dachu nadbudówki. Nieszczęsny rezultat błędnie rzuconego uroku, jak podsumowała Luna, po czym rzuciła szybko:
- Nim też trzeba się będzie zająć.
Choć to pewnie nie amnezjatorzy będą naprawiać skutki zaklęć, chyba że nikt inny nie będzie mieć czasu, by to zrobić. Na razie jednak mieli czekać i nie przeszkadzać, podczas gdy inni będą rozmawiać z uczestnikami zajścia i ustalać okoliczności, w jakich doszło do pogwałcenia zasad tajności, naprawiać szkody oraz ustalać, czy nie ucierpiał ktoś w znajdującym się kilkanaście metrów za płotem domu mugoli. Jedna z jego ścian także wydawała się lekko osmalona, a w oknie widniała pokaźna dziura. Dwóch czarodziejów właśnie kroczyło przed podwórze i dochodziło do drzwi, z których po chwili wybiegło wystraszone dziecko, a w ślad za nim ruszyła tęga i najwyraźniej również wystraszona mugolska kobieta.
- Chyba jednak niedługo będziemy mieli co robić – zauważyła. Póki co wciąż jeszcze stali na podwórzu czarodziejów. Im nie będzie trzeba modyfikować wspomnień, a kwestia ich odpowiedzialności za zajście nie była w rękach amnezjatorów, więc Luna nie widziała potrzeby dołączania się do tego rozgardiaszu. Zamiast tego po prostu czekała na bezpośrednie wyznaczenie dla nich konkretnego zadania.
- Jaka wersja wydaje się najbardziej prawdopodobna? Wybuch fajerwerków? – zapytała, wracając myślami do przypadku sprzed kilku dni, który podsunął jej ten pomysł teraz; spodziewała się, że mugole mogli widzieć kolorowe promienie i iskry śmigające po podwórzu, i taka wersja pasowałaby do zajścia.
- Mhm, słusznie – przytaknął Williams, także taksując wzrokiem szkody oraz odpowiedzialnych za nie czarodziejów, teraz wykłócających się z przedstawicielami interweniujących służb, którzy prowadzili ich z powrotem do wnętrza domu. Jeden z nich wciąż zauważalnie się zataczał, obaj nosili jeszcze na sobie ślady po zaklęciach; jeden posiadał nos i uszy przypominające świńskie, drugi gwizdał i podskakiwał. Prawdopodobnie były to stosunkowo nieszkodliwe czary, nie noszące na sobie znamion czarnej magii (wtedy z pewnością zostaliby zaangażowani również aurorzy, a tych Luna w pobliżu nie widziała), których będzie można się pozbyć prostymi urokami odwracającymi. Co również nie leżało w zadaniach amnezjatorów, ale Luna miała nadzieję, że nie dojdzie tutaj zaraz do jakiegoś kolejnego zamieszania.
Kilka minut później zostali jednak pospiesznie wezwani do domu mugoli, zostawiając za sobą ogarniany właśnie zamęt na podwórku rodziny czarodziejów. Rodzina mugoli została zgromadzona w jednym pomieszczeniu przez dwójkę czarodziejów z komitetu łagodzenia mugoli, którzy próbowali ich uspokajać i przekonywali, że to tylko niegroźny wybuch fajerwerków, który przytrafił się ich sąsiadom przygotowującym się do świąt i nowego roku.
- To wcale tak nie wyglądało! To znaczy... To było takie... Bardzo dziwne! – zaprotestowała mugolska kobieta, zauważalnie się jąkając. – Słyszałam dziwne huki i widziałam przez okno... Kolorowe płomienie! I ten ich pies... On miał skrzydła i zionął ogniem! – Jej głos zaczął się trząść i złapała się rękami za głowę.
- To tylko przywidzenia. Została pani oślepiona przez wybuch i wzrok zaczął oszukiwać, podpowiadając obrazy, które w rzeczywistości nigdy nie miały miejsca. Tak naprawdę pies tych ludzi czuje się całkiem dobrze i nigdy nie zionął ogniem. To przecież byłoby niemożliwe – zapewnił ich stojący obok Luny Williams.
A chwilę później oboje amnezjatorzy wyciągnęli różdżki i na każdego z czworga mugoli obecnych w pomieszczeniu zostało rzucone zaklęcie zmieniające pamięć i usuwające z ich wspomnień wszelkie znamiona magicznego incydentu, zastępując je wizjami pasującymi do ich świata, mającymi nie budzić żadnych podejrzeń.
Chwilę później, gdy wspomnienia mugolskich świadków zostały odpowiednio zmodyfikowane, czarodzieje opuścili ich dom, dostrzegając, że podwórze magicznej rodziny zostało już odpowiednio ogarnięte, by pasować do wersji wydarzeń ze stosunkowo niegroźnymi fajerwerkami mugoli. Nawet pies został już przywrócony do normalnego stanu, bez skrzydeł i iskier tryskających z pyska.
Williams poszedł jeszcze złożyć szybki raport do osoby nadzorującej cały incydent, powiadamiając o pomyślnym zajęciu się pamięcią mugoli.
- Możemy wracać. Oni także już kończą. Teraz tylko raporty...
- A później wracamy na nasze święta. Oby nie tak huczne jak u tej rodziny – przerwała mu Luna, po czym skinęła podbródkiem w stronę domu, obok którego stali.
- Racja, Spencer-Moon – przytaknął starszy amnezjator, zdobywając się nawet na lekki uśmiech w stronę młodej dziewczyny. A później oboje przenieśli się do ministerstwa, gdzie Luna do wieczora zajmowała się już głównie papierkową robotą, by ogarnąć wszystkie najważniejsze sprawy przed urlopem i nie zasłużyć sobie później na ochrzan, że czegoś nie dopilnowała. Czekało ją trochę krzątaniny na trzecim piętrze, gdzie mieściła się również Kwatera Główna Amnezjatorów. A przed samym powrotem do domu podrzuciła jeszcze parę teczek do Biura Zgłoszeń, po czym opuściła ministerstwo.
| zt.
Dzisiejszy dzień nie różnił się niczym od innych. Zima powoli zaczęła opuszczać już Londyn. Właściwie śniegu nie dało się już dojrzeć nigdzie. Zamiast niego małe pączki liści nieśmiało zaczynały ścielić gałęzie. Wiosna wychylała się zza każdego rogu i podobało mi się to. Jednocześnie też deszcz nadal nie ustępował. Był niczym pies, który nawet jeśli oddali się na chwilę to po jakimś czasie wiernie powraca do swojego właściciela. Czasem marzyło mi się, by ktoś inny przywłaszczył sobie nasz deszcz, ale jako kochający właściciele, my Anglicy, z czasem przyzwyczajaliśmy się do panującej u nas pogody i tylko raz na jakiś czas kręciliśmy nosem gdy lodowate krople w połączeniu z wiatrem przemoczyły nas do suchej nitki. Lekka mżawka padała dziś z nieba gdy szłam do pracy, ale nie przeszkadzało mi to wcale. Moje serce napawał radością fakt że nadchodziła pora roku w której wszystko budziło się do życia. Po zimie, która chłodem wbijała się w kości, wizja cieplejszych dni i słońca muskającego buzie promieniami była… miła. Najprościej rzecz ujmując.
Jak co dzień weszłam do Ministerstwa Magii. I jak co dzień też udałam się na swoje piętro do Biura Zgłoszeń zwalczając w sobie chęć zajrzenia choć na chwilę do Biura Aurorów by sprawdzić czy przypadkiem Sama nie ma w biurze. Tylko raz na jakiś czas ulegałam tej pokusie, zazwyczaj znajdując jego biuro puste. Ale czego mogłam się spodziewać? Musiał przecież uratować cały świat.
Wysiadłam z windy też dokładnie tak samo jak co dzień i uśmiechnęłam się do jednej z dyspozytorek, od której zawsze pachniało owocami leśnymi, głównie jagodami, miała na imię Luna. Na miejscu zaś czekał już na mnie mój partner – Storm Winterwind. Kiedyś zapytałam czemu rodzicie nazwali go burzą – od lat mnie to ciekawiło, bowiem Storm był człowiekiem spokojnym i bardziej pasowałoby nazwać go Bryza, albo Halny. Spojrzenie które mi wtedy rzucił do dzisiaj sprawiało że lodowaty dreszcz przechodził mi przez plecy gdy spojrzał na mnie krzywo i raz na zawsze odebrało mi chęć by ponownie zagłębiać się w temat. Ciągle nie mogłam przyzwyczaić się do jego widoku. Nadal tęskniąc za czasami nie tak odległymi, kiedy to do Ministerstwa wkraczałam razem z przyjaciółką u boku i razem z nią zajmowałam się sprawami dziwnymi, lub też dość znanymi przez nas. Ja i Storm głównie milczeliśmy. Nie był on za bardzo rozmowny. Do tego zawsze miał minę jakby coś go mocno rozzłościło z samego rana. Może nigdy nie mógł znaleźć skarpetek do pary? Znów wątpliwym było by ten fakt mógł złość kogoś aż tak. Od ponad dwóch tygodni wzdychałam ciężko za każdym razem gdy wysiadałam z windy, a później kierowałam się w jego stronę z uśmiechem, mając nadzieję że odwzajemni kiedyś ten gest – jak na razie były to próżne mrzonki.
-Tonks, spóźniłaś się. – mruknął, a może nawet warknął, zamiast dzień dobry. A ja prawie zagryzłam zęby ze złości nadal nie przestając się uśmiechać. Bo powiedziałam sobie, że nie dam mu się. Że nie pozwolę by zaraził mnie swoim pesymizmem.
-Wiem, wiem, całe 43 sekundy. – mówiłam prawdę. Doskonale wiedziałam ile się spóźniałam. W biurze wisiał wielki zegar który pokazywał czas z dokładnością właśnie do najmniejszych jednostek czasu. Storm zaś nigdy nie przepuścił okazji by wytknąć mi najmniejszy błąd, czy najmniejsze spóźnienie. Starałam się nie dawać mu do tego żadnych okazji, ale tak jak dzisiaj na przykład, nie miałam wpływu na to, że moje robocze spodnie schowały się pod łóżkiem postanawiając od rana zabawić się w chowanego. Winterwind był wrzodem na tyłku – jednym słowem, i z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu mocno za mną nie przepadał.
-Idziemy. – mruknął tylko łapiąc mnie za nadgarstek i przenosząc prosto na miejsce naszego pierwszego wezwania. Nienawidziłam gdy to robił. Ogólnie musiałam mocno starać się, każdego dnia od nowa, by znaleźć jakieś plusy pracy z nim. I tak dziś jego plusem był brak odstających na głowie włosów. Dałam mu mocną piątkę za fryzurę. Już po chwili obraz z rozmazanego stał się na powrót ostry i szybko zrozumiałam że trafiliśmy do Walii – dokładniej Cardiff, czy może bardziej jego obrzeży. Uliczkę ścieliły domki różnych wielkości, porozstawiane – przynajmniej moim zdaniem – całkiem przypadkowo.
Na pierwszy rzut oka można było zrozumieć co zaszło, kondygnacja starego domu zawaliła się – prawdopodobnie pod naporem siły która uderzyła w strop – czy to nieudanego zaklęcia, czy też eliksiru. Stawiałam na to drugie, to zazwyczaj wybuchy kościołków powodowały największe zniszczenia. Zaczęliśmy od razu. - Repello Mugoletum – rzucamy wspólnie odnajdując nić porozumienia w kontakcie wzrokowym. Okolica nie należała do typowo czarodziejskich. Musieliśmy najpierw zadbać o to, by nie zebrał się niepotrzebny tłum gapiów, do tego takich, którzy nie wiedzieli o istnieniu magii. Obszar nie był duży co zdecydowanie ułatwiło nam zadanie.
- Homenum Revelio- wypowiadam kolejną inkantację, dokładnie w tym samym czasie w którym Storm rzuca zaklęcie sprawdzające bezpieczeństwo obszaru a którym się znajdujemy. Zgodnie z zasadą, że by dobrze pomagać, trzeba najpierw zadbać o warunki odpowiednie do pracy. Carpiene które rzuca informuje nas o tym, że teren jest czysty. Moje zaklęcie zaś skutkuje białą jaśniejącą kulką, która zatrzymuje się pod kupką gruzu. Już ruszam w tamtą stronę kiedy to Strom zatrzymuje mnie gestem dłoni.
- Hexa Revelio- rzuca kolejne zaklęcie a powietrze wokół nas przybiera na gęstości. Drży i na kilka sekund staje się mlecznobiałe. Automatycznie czuję, jak coś ściska mnie w środku. Od raz też skrzeczenie kilku wron nieopodal zdaje mi się dziwnie ponure. To nie pierwszy z przypadków w których rzucenie tego zaklęcia skutkuje właśnie takim odzewem, od jakiegoś gdziekolwiek się nie ruszę napotykam na znamiona czarnej magii. W końcu wypuszczam z ust powietrze mając wrażenie, że wstrzymywałam je co najmniej kilka minut.
-Niczego nie dotykaj. – nawet nie jest to prośba, nie jest to też ostrzeżenie. Bardziej rozkaz. Polecenie. Brzmi trochę tak jakby uważał mnie za głupią. Ale nie odpowiadam nic, przytakuję mu głową i bierzemy się do pracy. Ja rzucam zaklęcie zmniejszające wagę na kawałki ścian, Storm zaś lewituje je. Musimy, dosłownie, dokopać się do osoby pod gruzem z nadzieją, że gdy w końcu do niej dotrzemy nadal będzie dla niej szansa na ratunek. Trzy minuty i dwadzieścia sześć sekund, taki okres czasu później naszym oczom ukazuje się sylwetka poszkodowanego. Jest nią starsza, sędziwa kobieta. Włosy jej już całkiem zbielały. Jest nieprzytomna. Ruszam pierwsza, jeszcze zanim mój partner ściągnie z niej wszystkie kawałki zawalonego budynki.
- Diagno Coro – wypowiadam inkantację zaklęcia sprawdzającego akcję serca. Różdżkę przykładam do jej serca i wzdycham z ulgą, gdy słyszę miarowe bicie. Żyje.
Nim się jednak spostrzegam coś mocno, aż do bólu łapie mnie za nadgarstek. Spoglądam na swoją rękę dostrzegając zaciśnięte wokół przegubu wiotkie, długie, naznaczone starością palce. Należą do poszkodowanej. Spoglądam w jej twarz, ma lekko uniesioną głową skierowaną w moją stronę, zamieram z przerażeniem, oczy ma otwarte, jednak nie dostrzegam w nich źrenic, ona zaś zaczyna mówić głosem docierającym do szpiku w moich kościach, który mrozi krew w moich żyłach.
Raz Dwa
Gdy jeden zakończy się a drugi rozpocznie na nowo
Trzy cztery
A czarne trzy kruki zbiorą się nad głową
Pięć Sześć
Żyzną glebę wspomogą nawozem z swych ciał
Siedem Osiem
Kopyto i …
-Attrequio omne – zaklęcie trafia prosto w kobietę wprowadzając ją w śpiączkę i nie pozwalając na skończenie swoje wypowiedzi. Nadal nie mogę oderwać spojrzenia od jej twarz. Dziwne, gorzkie uczucie tańczy mi na języku gdy próbuję zrozumieć znaczenie jej słów.
-To tylko majaki wywołane stresem, Tonks. – mówi w moją stronę. Przytakuje mu głową, ale nie mogę pozbyć się wrażenia że nie ma racji. Zamiast tego wyczarowuje nosze. Przenosimy ją na nie. – Przeniosę ją do Munga. Wezwij policję. Widzimy się w Biurze. – oznajmia mi i już po chwili razem z kobietą znika. Podnoszę się, chociaż czuję się słabo. Zgodnie z jego poleceniem wzywam policję, a już chwilę później jestem na powrót w kwaterze. Mam kilka chwil, które postanawiam wykorzystać na kawę.
-To tylko majaki wywołane stresem, Tonks. – powtarzam sobie raz jeszcze upijając łyk napoju wypełnionego kofeiną. Muszę pozbierać się do kupy, za chwilę znów ruszymy w teren.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 2 marca
– Nawet się nie ubieraj, Vance – usłyszała za plecami i dłonie zamarły jej na zapięciu lekkiego, kremowego płaszcza. Rozpoznała ten głos i skrzywiła się automatycznie (wewnętrznie, wyraz jej twarzy pozostał jednakowo neutralny), zduszając w zarodku chęć wywrócenia oczami. Charles Whittle, dowódca jej zespołu, przewyższający ją wiekiem jedynie o kilka lat, ale rozrostem ego o całą nieskończoność, stał za nią i dyszał jej w kark. – Ale… – skończyłam zmianę dwanaście minut temu, miała zamiar powiedzieć; urwała jednak, gdy odwróciwszy się na pięcie, zauważyła oddalający się tył głowy mężczyzny, którego najwidoczniej niespecjalnie obchodziła jej odpowiedź. Westchnęła, wypuszczając powietrze z płuc z wyraźną kapitulacją i płynnym ruchem odwiesiła okrycie z powrotem do szafki w pokoju dla personelu, zostając w charakterystycznym uniformie pracownika pogotowia. Wypadła do głównego pomieszczenia, podążając za Whittlem i w biegu związując białe włosy w ciasny koczek na czubku głowy. Gdyby była mniej oddana pracy i cieszyła się chociażby mikroskopijnymi pokładami asertywności, zapewne byłaby już w połowie drogi do domu, ale… cóż, była sobą. Dogoniła więc przełożonego, zauważając, że zdążył już zebrać pół tuzina innych ratowników, którzy otaczali go zgrabnym półkolem. Odruchowo (i z gasnącą szybko nadzieją) przeskanowała ubrane jednakowo sylwetki, szukając wśród nich charakterystycznych włosów przyjaciółki, ale Just nie było nigdzie w zasięgu wzroku. – Co się dzieje? – zapytała, zajmując swoje miejsce, jednak nikt jej nie odpowiedział; Charles już wydawał pierwsze polecenia, dzieląc ludzi na dwuosobowe grupy. Było ich sporo – zdecydowanie za dużo, żeby chodziło o zwyczajne pozbieranie kończyn nawet najbardziej groteskowo rozszczepionej ofiary nieudanej teleportacji.
Zaczekała, aż uwaga dowódcy ponownie skupi się na niej. – Vance, weźmiesz ze sobą Adamsa. Jak już mówiłem, zanim zdecydowałaś się zaszczycić nas swoją obecnością, dwóch idiotów urządziło sobie nielegalny pojedynek w knajpie na obrzeżach Aylesbury. Magiczna policja jest już na miejscu. Nie wiem, co dokładnie tam zastaniecie, ale podobno jest paskudnie. Nie ryzykujcie głupio i nie bawcie się w bohaterów – rzucił na jednym wydechu i zanim zdążyła o cokolwiek zapytać, już go nie było.
Adams okazał się młodziutkim stażystą o wielkich, przestraszonych oczach, który dołączył do czarodziejskiego pogotowia dwa dni wcześniej i jeszcze nigdy nie widział żadnej akcji ratowniczej na własne oczy. Przedstawił się Margaux jako Peter i w ciągu ich pospiesznej, trwającej półtorej minuty rozmowy, cztery razy zwrócił się do niej per pani Vance. Przy trzecim odpuściła sobie poprawianie go, decydując, że w stanie wyższego podekscytowania, w jakim obecnie się znajdował, i tak nic do niego nie dotrze i zwyczajnie kazała mu się trzymać blisko siebie, mając szczerą nadzieję, że chociaż nie będzie przeszkadzał i stwarzał zagrożenia. – Ruszamy – mruknęła do niego na koniec, uśmiechając się życzliwie i trochę współczująco, ale to były ostatnie pozytywne emocje, które zagościły na jej twarzy; w następnej chwili wymusiła na sobie maksymalne skupienie i razem ze stażystą teleportowała się we wskazane miejsce.
Whittle się nie mylił – paskudnie stanowiło całkiem trafny opis tego, co ukazało się ich oczom. Dwupiętrowa, drewniana karczma (czy może raczej to, co z niej zostało) przypominała groteskową pochodnię pośród otaczających ją ciemności; najmocniej płonął dach, ale z niektórych okien również wychylały się pomarańczowoczerwone, płomienne jęzory, zlizując kolejne połacie drewna z framug, parapetów i nadproży. Drzwi wejściowe były zablokowane – ściana, na której się znajdowały, częściowo się zawaliła, sprawiając, że otworzenie ich było niemożliwe. Część ratowników już wbiegała do środka przez wybitą w ścianie wyrwę, prześlizgując się przez dwumetrową przerwę w ścianie ognia, stworzoną i podtrzymywaną przez funkcjonariuszy magicznej policji. Niektórzy, klęcząc w rozmokniętej ziemi przed budynkiem, zajmowali się tymi szczęśliwcami, którym udało się uciec, zanim pożar rozpętał się na dobre. – Trzymaj się blisko mnie – powiedziała Margaux, świadoma, że się powtarza, ale też mając nadzieję, że jeśli powaga tego polecenia nie dotarła do jej towarzysza wcześniej, to zrobi to teraz.
Wyciągnęła różdżkę, ruszając przyspieszonym krokiem w stronę prowizorycznego przejścia i odruchowo zakrywając usta oraz nos rękawem szaty. Zatrzymała się przed wyrwą, żeby wymienić szybkie informacje ze stojącym tam policjantem. – Wasi zbierają już rannych z głównej sali, ale podobno ktoś jeszcze został na piętrze! – wykrzyczał do niej wąsaty mężczyzna, którego kojarzyła z widzenia, ale za nic nie mogła przypomnieć sobie jego imienia. Kiwnęła mu głową w geście podziękowania i pociągnęła Petera za sobą, z lekkim niepokojem patrząc na jego twarz, która nawet oświetlona czerwoną łuną ognia wydawała się kredowobiała.
W środku było… cóż, gorąco. Rozejrzawszy się po pogrążonym w chaosie, przestronnym pomieszczeniu, szybko zlokalizowała schody, jednak dotarcie do nich było już zdecydowanie trudniejsze. Podłoga przypominała istny labirynt, utworzony z poprzewracanych w panice stolików i krzeseł; wśród nielicznych prześwitów krążyli ratownicy, starając się wymanewrować w kierunku wyjścia lewitujących za nimi, nieprzytomnych czarodziejów. Cała północna część pomieszczenia zapadła się pod własnym ciężarem – w suficie, oddzielającym parter od piętra, ziała potężna dziura, a płonące belki stropowe w każdej chwili groziły oderwaniem się od konstrukcji i runięciem w dół. Głośne skrzypienie i trzaskanie zdawało się jedynie podkreślać ten fakt, dudniąc w uszach jak tykanie gigantycznego zegara. Musieli się spieszyć.
Wciąż z uniesioną w gotowości różdżką, przepchnęła się w do wąskiej klatki schodowej, dwa razy po drodze przystając w celu szybkiego ugaszenia tlącej się szaty. Stopnie zgrzytały złowieszczo przy każdym kroku, ale dopiero to, co zastali na górze sprawiło, że Margaux poczuła pierwsze poważne ukłucie strachu. Gdy tylko ich głowy wynurzyły się zza załamania korytarza, stało się jasne, że to właśnie tutaj pożar miał swoje źródło. Płonęło dosłownie wszystko: ściany, ogromne połacie podłogi, meble i ubrania na kilku leżących ciałach, skwierczących z paskudnym, wbijającym się w pamięć dźwiękiem. Zakaszlała, zatykając mocniej nos, żeby uchronić się przed wypełniającym powietrze smrodem i dymem, i już miała zawrócić, gdy spojrzeniem napotkała na opartą o przeciwległą ścianę sylwetkę mężczyzny, trzymającego się za klatkę piersiową i zdecydowanie żywego. – Tam – wymruczała niewyraźnie, głosem, który ledwie przebił się przez warstwy materiału, jednocześnie wskazując głową odpowiedni kierunek. Nie ryzykujcie głupio, odbiło się echem we wnętrzu jej czaszki, ale i tak parła do przodu, starając się nie słyszeć desek, niebezpiecznie trzeszczących pod jej stopami i chwiejąc się tylko na moment, gdy fragment jednej z nich oderwał się i poleciał w kierunku parteru.
Po pokonaniu dystansu, który zdawał się zająć jej całe godziny, uklękła przy rannym mężczyźnie, który co prawda zdawał się częściowo przytomny, ale kompletnie nie zwracał na nią uwagi. W miejscu, w którym siedział, dach spłonął już doszczętnie, otwierając salę na ciemne, usiane gwiazdami niebo; dostęp do świeżego powietrza niestety dodatkowo podsycał ogień, ale też rozgonił częściowo duszący, gryzący dym, co pozwoliło Margaux na chwilowe oderwanie rękawa od twarzy. – Słyszy mnie pan? Nazywam się Margaux i zaraz panu pomogę – powiedziała, starając się przekrzyczeć trzaskający pożar, ale wciąż nie doczekując się żadnej reakcji. Pochyliła się nad czarodziejem, odciągając rękę od miejsca, na którym kurczowo ją zaciskał i podwijając do góry osłaniającą je szatę. Nie widziała nigdzie krwi, ale pod skórą rozprzestrzeniał się gigantyczny, czerwono-fioletowy siniak. – Ictusosio – mruknęła pod nosem, rozpoznając czarnomagiczne zaklęcie; czyżby trafiła na jednego z pojedynkujących się, czy niewinną, trafioną przypadkowo ofiarę? Zagryzła wargę, wyciągając różdżkę i przykładając ją do miejsca, w którym obrażenia wydawały się najsilniejsze. Póki co nie zwracała uwagi na wystraszonego stażystę; przyzwyczajona, że jej partnerzy doskonale wiedzieli, co robią, z góry założyła, że Peter dokładnie ją obserwuje, jednocześnie zwracając uwagę na ewentualne niebezpieczeństwo. – Fonsio – rzuciła, mocno skupiając się na uszkodzonej kości mostka. Nie miała pojęcia, jak długo mężczyzna leżał w tym miejscu i czy nie było już za późno, ale musiała spróbować – nawet jeżeli miało to po prostu ułatwić sprawę uzdrowicielom w Mungu.
Z jej różdżki wydobyła się niebieskawa mgiełka, która bez problemu dotarła do odsłoniętej skóry i zaczęła w nią wnikać; mężczyzna, jakby na komendę, wreszcie się ocknął. Krzyknął krótko, zrywając się i łapiąc niespodziewającą się niczego Margaux za lewy nadgarstek, który następnie ścisnął mocno. Szarpnął nią do przodu, sprawiając, że straciła równowagę i upadła na kolana zaraz obok niego. – Próbuję panu pomóc! – wysyczała przez zaciśnięte z bólu zęby, bo kilka drzazg z uszkodzonego parkietu wbiło jej się w skórę. Ranny zdawał się jednak nie zwracać uwagi na jej słowa i wciąż próbował zrobić… coś, szamocząc się bezsensownie i w międzyczasie jęcząc z bólu, jaki z pewnością wywoływały zmiażdżone kości. – Och, do… Attrequio omne – wypowiedziała, celując różdżką tym razem w głowę czarodzieja, który natychmiast rozluźnił uścisk i znieruchomiał, zapadając w mocny sen. Zanim jednak zdążyła rzucić zaklęcie, które wyczarowałoby magiczne nosze, powietrze rozdarł wysoki pisk.
W pierwszej chwili pomyślała, że to mężczyzna mimo wszystko się ocknął, ale jedno spojrzenie na jego zaciśnięte powieki, wykluczyło tę opcję. Rozejrzała się dookoła, poszukując źródła dźwięku i dopiero wtedy zauważając maleńką, wciśniętą między przewrócony stół, a kąt sali sylwetkę. Dziewczynka, może siedmioletnia, siedziała na podłodze, z kolanami podciągniętymi pod brodę i nogami silnie oplecionymi przez drobne ramiona; w jednej dłoni ściskała pluszową zabawkę, a twarz miała zwróconą w kierunku Margaux i czarodzieja, którego właśnie wprowadziła w stan śpiączki. Intensywnie niebieskie oczy wyróżniały się nawet w rozgonionych płomieniami ciemnościach, a jasne kosmyki blond włosów opadały na policzki, częściowo zasłaniając ślad po paskudnym oparzeniu. Drobne usta miała otwarte, ułożone na kształt niemal idealnego ‘o’ i to właśnie spomiędzy nich wydobywał się przejmujący krzyk. – Co tu robi dziecko? – rzuciła w przestrzeń, zrywając się na równe nogi i nagle przypominając sobie o stażyście. Odwróciła się do niego, zauważając, że od dłuższego czasu wcale się nie poruszył; stał w miejscu, ze wzrokiem nieprzytomnie utkwionym w palących się zwłokach trzy metry dalej. Jego usta również były otwarte, poruszały się jednak niemo, nie wypowiadając ani jednego słowa. – Peter, sprawdź, czy ten mężczyzna nie ma żadnych innych obrażeń i przetransportuj go na dół – powiedziała głośno, ale jeżeli chłopak ją usłyszał, to nie dał tego po sobie poznać w żaden sposób. – Peter! – krzyknęła, szturchając go lekko w ramię. Dziewczynka nadal zawodziła. Fragment legara oderwał się od stropu i spadł, sypiąc dookoła iskrami, jakieś półtora metra od miejsca, w którym stali. – Peter, do cholery jasnej! – Wycelowała w niego różdżką. – Clavum – mruknęła; stażysta drgnął i wreszcie na nią spojrzał, wzrokiem nadal przerażonym, ale przytomnym. Chwyciła go za ramiona, chcąc utrzymać jego uwagę skupioną na tym, co mówiła. – Jeżeli się nie pospieszysz, ten czarodziej zaraz będzie wyglądał podobnie do tamtego – powiedziała, wskazując głową najpierw na nieprzytomnego mężczyznę, a następnie na płonące ciało. To wydawało się wreszcie dotrzeć do Adamsa, bo kiwnął głową i mruknął coś, co przy odrobinie dobrej woli można było zrozumieć jako tak. W następnej chwili przykucnął przy rannym, sprawdzając jego obrażenia.
Margaux odetchnęła z ulgą, od razu podbiegając do dziewczynki. Z każdą sekundą oddychało jej się coraz ciężej; miała wrażenie, że powietrze robiło się gęste, pozbawione tlenu i wiedziała, że ich czas się kończył. Musieli ruszyć do wyjścia… właściwie już. Uklęknęła na podłodze, uważnie mierząc spojrzeniem kilkulatkę, ale oprócz poparzenia na policzku, nie wydawała się poszkodowana w żaden sposób. – Hej, hej, spokojnie – odezwała się do niej, starając się, żeby jej głos brzmiał łagodniej, ale również żeby przebił się przez pisk, od którego zaczynało już dzwonić jej w uszach. – Mam na imię Margie, a ty? – zapytała; dziewczynka umilkła, przyglądając jej się wielkimi oczami, ale nie odezwała się ani nie poruszyła. – Wiem, że się boisz, ale musimy szybko się stąd wydostać. Do tej pory byłaś bardzo dzielna, myślisz, że mogłabyś być dzielna jeszcze przez chwilkę? – Wyciągnęła dłoń, chwytając ją za malutką rączkę. – Po drodze opowiem ci bajkę o… - jej spojrzenie zahaczyło o pluszowego jednorożca, zaciśniętego w dziecięcej piąstce - …jednorożcach. Lubisz jednorożce? – zapytała; z odgłosów za jej plecami domyśliła się, że Peter zaczął już transportować rannego czarodzieja do wyjścia i przepychał się przez powywracane stoliki. Ona powinna zrobić to samo. Zatrzymała wzrok na jasnej twarzyczce i prawie jęknęła z ulgi, gdy zobaczyła ledwie widoczne kiwnięcie głową. – Świetnie, chodź tutaj – odpowiedziała i nie tracąc ani chwili, otoczyła drobne ciałko ramionami, biorąc dziewczynkę na ręce. Wystraszona, oplotła Margaux szczelnie rękami i nogami, i obie ruszyły w niekończącą się podróż na zewnątrz – dziewczynka kwiląc cicho, kobieta mrucząc jej do ucha wymyślane na poczekaniu historie o zaczarowanych lasach i lśniących bielą jednorożcach – milknąc dopiero, gdy otoczyło je chłodne, czyste, marcowe powietrze, a nad ich głowami pojawiło się ciemne, wieczorne niebo.
| zt
– Nawet się nie ubieraj, Vance – usłyszała za plecami i dłonie zamarły jej na zapięciu lekkiego, kremowego płaszcza. Rozpoznała ten głos i skrzywiła się automatycznie (wewnętrznie, wyraz jej twarzy pozostał jednakowo neutralny), zduszając w zarodku chęć wywrócenia oczami. Charles Whittle, dowódca jej zespołu, przewyższający ją wiekiem jedynie o kilka lat, ale rozrostem ego o całą nieskończoność, stał za nią i dyszał jej w kark. – Ale… – skończyłam zmianę dwanaście minut temu, miała zamiar powiedzieć; urwała jednak, gdy odwróciwszy się na pięcie, zauważyła oddalający się tył głowy mężczyzny, którego najwidoczniej niespecjalnie obchodziła jej odpowiedź. Westchnęła, wypuszczając powietrze z płuc z wyraźną kapitulacją i płynnym ruchem odwiesiła okrycie z powrotem do szafki w pokoju dla personelu, zostając w charakterystycznym uniformie pracownika pogotowia. Wypadła do głównego pomieszczenia, podążając za Whittlem i w biegu związując białe włosy w ciasny koczek na czubku głowy. Gdyby była mniej oddana pracy i cieszyła się chociażby mikroskopijnymi pokładami asertywności, zapewne byłaby już w połowie drogi do domu, ale… cóż, była sobą. Dogoniła więc przełożonego, zauważając, że zdążył już zebrać pół tuzina innych ratowników, którzy otaczali go zgrabnym półkolem. Odruchowo (i z gasnącą szybko nadzieją) przeskanowała ubrane jednakowo sylwetki, szukając wśród nich charakterystycznych włosów przyjaciółki, ale Just nie było nigdzie w zasięgu wzroku. – Co się dzieje? – zapytała, zajmując swoje miejsce, jednak nikt jej nie odpowiedział; Charles już wydawał pierwsze polecenia, dzieląc ludzi na dwuosobowe grupy. Było ich sporo – zdecydowanie za dużo, żeby chodziło o zwyczajne pozbieranie kończyn nawet najbardziej groteskowo rozszczepionej ofiary nieudanej teleportacji.
Zaczekała, aż uwaga dowódcy ponownie skupi się na niej. – Vance, weźmiesz ze sobą Adamsa. Jak już mówiłem, zanim zdecydowałaś się zaszczycić nas swoją obecnością, dwóch idiotów urządziło sobie nielegalny pojedynek w knajpie na obrzeżach Aylesbury. Magiczna policja jest już na miejscu. Nie wiem, co dokładnie tam zastaniecie, ale podobno jest paskudnie. Nie ryzykujcie głupio i nie bawcie się w bohaterów – rzucił na jednym wydechu i zanim zdążyła o cokolwiek zapytać, już go nie było.
Adams okazał się młodziutkim stażystą o wielkich, przestraszonych oczach, który dołączył do czarodziejskiego pogotowia dwa dni wcześniej i jeszcze nigdy nie widział żadnej akcji ratowniczej na własne oczy. Przedstawił się Margaux jako Peter i w ciągu ich pospiesznej, trwającej półtorej minuty rozmowy, cztery razy zwrócił się do niej per pani Vance. Przy trzecim odpuściła sobie poprawianie go, decydując, że w stanie wyższego podekscytowania, w jakim obecnie się znajdował, i tak nic do niego nie dotrze i zwyczajnie kazała mu się trzymać blisko siebie, mając szczerą nadzieję, że chociaż nie będzie przeszkadzał i stwarzał zagrożenia. – Ruszamy – mruknęła do niego na koniec, uśmiechając się życzliwie i trochę współczująco, ale to były ostatnie pozytywne emocje, które zagościły na jej twarzy; w następnej chwili wymusiła na sobie maksymalne skupienie i razem ze stażystą teleportowała się we wskazane miejsce.
Whittle się nie mylił – paskudnie stanowiło całkiem trafny opis tego, co ukazało się ich oczom. Dwupiętrowa, drewniana karczma (czy może raczej to, co z niej zostało) przypominała groteskową pochodnię pośród otaczających ją ciemności; najmocniej płonął dach, ale z niektórych okien również wychylały się pomarańczowoczerwone, płomienne jęzory, zlizując kolejne połacie drewna z framug, parapetów i nadproży. Drzwi wejściowe były zablokowane – ściana, na której się znajdowały, częściowo się zawaliła, sprawiając, że otworzenie ich było niemożliwe. Część ratowników już wbiegała do środka przez wybitą w ścianie wyrwę, prześlizgując się przez dwumetrową przerwę w ścianie ognia, stworzoną i podtrzymywaną przez funkcjonariuszy magicznej policji. Niektórzy, klęcząc w rozmokniętej ziemi przed budynkiem, zajmowali się tymi szczęśliwcami, którym udało się uciec, zanim pożar rozpętał się na dobre. – Trzymaj się blisko mnie – powiedziała Margaux, świadoma, że się powtarza, ale też mając nadzieję, że jeśli powaga tego polecenia nie dotarła do jej towarzysza wcześniej, to zrobi to teraz.
Wyciągnęła różdżkę, ruszając przyspieszonym krokiem w stronę prowizorycznego przejścia i odruchowo zakrywając usta oraz nos rękawem szaty. Zatrzymała się przed wyrwą, żeby wymienić szybkie informacje ze stojącym tam policjantem. – Wasi zbierają już rannych z głównej sali, ale podobno ktoś jeszcze został na piętrze! – wykrzyczał do niej wąsaty mężczyzna, którego kojarzyła z widzenia, ale za nic nie mogła przypomnieć sobie jego imienia. Kiwnęła mu głową w geście podziękowania i pociągnęła Petera za sobą, z lekkim niepokojem patrząc na jego twarz, która nawet oświetlona czerwoną łuną ognia wydawała się kredowobiała.
W środku było… cóż, gorąco. Rozejrzawszy się po pogrążonym w chaosie, przestronnym pomieszczeniu, szybko zlokalizowała schody, jednak dotarcie do nich było już zdecydowanie trudniejsze. Podłoga przypominała istny labirynt, utworzony z poprzewracanych w panice stolików i krzeseł; wśród nielicznych prześwitów krążyli ratownicy, starając się wymanewrować w kierunku wyjścia lewitujących za nimi, nieprzytomnych czarodziejów. Cała północna część pomieszczenia zapadła się pod własnym ciężarem – w suficie, oddzielającym parter od piętra, ziała potężna dziura, a płonące belki stropowe w każdej chwili groziły oderwaniem się od konstrukcji i runięciem w dół. Głośne skrzypienie i trzaskanie zdawało się jedynie podkreślać ten fakt, dudniąc w uszach jak tykanie gigantycznego zegara. Musieli się spieszyć.
Wciąż z uniesioną w gotowości różdżką, przepchnęła się w do wąskiej klatki schodowej, dwa razy po drodze przystając w celu szybkiego ugaszenia tlącej się szaty. Stopnie zgrzytały złowieszczo przy każdym kroku, ale dopiero to, co zastali na górze sprawiło, że Margaux poczuła pierwsze poważne ukłucie strachu. Gdy tylko ich głowy wynurzyły się zza załamania korytarza, stało się jasne, że to właśnie tutaj pożar miał swoje źródło. Płonęło dosłownie wszystko: ściany, ogromne połacie podłogi, meble i ubrania na kilku leżących ciałach, skwierczących z paskudnym, wbijającym się w pamięć dźwiękiem. Zakaszlała, zatykając mocniej nos, żeby uchronić się przed wypełniającym powietrze smrodem i dymem, i już miała zawrócić, gdy spojrzeniem napotkała na opartą o przeciwległą ścianę sylwetkę mężczyzny, trzymającego się za klatkę piersiową i zdecydowanie żywego. – Tam – wymruczała niewyraźnie, głosem, który ledwie przebił się przez warstwy materiału, jednocześnie wskazując głową odpowiedni kierunek. Nie ryzykujcie głupio, odbiło się echem we wnętrzu jej czaszki, ale i tak parła do przodu, starając się nie słyszeć desek, niebezpiecznie trzeszczących pod jej stopami i chwiejąc się tylko na moment, gdy fragment jednej z nich oderwał się i poleciał w kierunku parteru.
Po pokonaniu dystansu, który zdawał się zająć jej całe godziny, uklękła przy rannym mężczyźnie, który co prawda zdawał się częściowo przytomny, ale kompletnie nie zwracał na nią uwagi. W miejscu, w którym siedział, dach spłonął już doszczętnie, otwierając salę na ciemne, usiane gwiazdami niebo; dostęp do świeżego powietrza niestety dodatkowo podsycał ogień, ale też rozgonił częściowo duszący, gryzący dym, co pozwoliło Margaux na chwilowe oderwanie rękawa od twarzy. – Słyszy mnie pan? Nazywam się Margaux i zaraz panu pomogę – powiedziała, starając się przekrzyczeć trzaskający pożar, ale wciąż nie doczekując się żadnej reakcji. Pochyliła się nad czarodziejem, odciągając rękę od miejsca, na którym kurczowo ją zaciskał i podwijając do góry osłaniającą je szatę. Nie widziała nigdzie krwi, ale pod skórą rozprzestrzeniał się gigantyczny, czerwono-fioletowy siniak. – Ictusosio – mruknęła pod nosem, rozpoznając czarnomagiczne zaklęcie; czyżby trafiła na jednego z pojedynkujących się, czy niewinną, trafioną przypadkowo ofiarę? Zagryzła wargę, wyciągając różdżkę i przykładając ją do miejsca, w którym obrażenia wydawały się najsilniejsze. Póki co nie zwracała uwagi na wystraszonego stażystę; przyzwyczajona, że jej partnerzy doskonale wiedzieli, co robią, z góry założyła, że Peter dokładnie ją obserwuje, jednocześnie zwracając uwagę na ewentualne niebezpieczeństwo. – Fonsio – rzuciła, mocno skupiając się na uszkodzonej kości mostka. Nie miała pojęcia, jak długo mężczyzna leżał w tym miejscu i czy nie było już za późno, ale musiała spróbować – nawet jeżeli miało to po prostu ułatwić sprawę uzdrowicielom w Mungu.
Z jej różdżki wydobyła się niebieskawa mgiełka, która bez problemu dotarła do odsłoniętej skóry i zaczęła w nią wnikać; mężczyzna, jakby na komendę, wreszcie się ocknął. Krzyknął krótko, zrywając się i łapiąc niespodziewającą się niczego Margaux za lewy nadgarstek, który następnie ścisnął mocno. Szarpnął nią do przodu, sprawiając, że straciła równowagę i upadła na kolana zaraz obok niego. – Próbuję panu pomóc! – wysyczała przez zaciśnięte z bólu zęby, bo kilka drzazg z uszkodzonego parkietu wbiło jej się w skórę. Ranny zdawał się jednak nie zwracać uwagi na jej słowa i wciąż próbował zrobić… coś, szamocząc się bezsensownie i w międzyczasie jęcząc z bólu, jaki z pewnością wywoływały zmiażdżone kości. – Och, do… Attrequio omne – wypowiedziała, celując różdżką tym razem w głowę czarodzieja, który natychmiast rozluźnił uścisk i znieruchomiał, zapadając w mocny sen. Zanim jednak zdążyła rzucić zaklęcie, które wyczarowałoby magiczne nosze, powietrze rozdarł wysoki pisk.
W pierwszej chwili pomyślała, że to mężczyzna mimo wszystko się ocknął, ale jedno spojrzenie na jego zaciśnięte powieki, wykluczyło tę opcję. Rozejrzała się dookoła, poszukując źródła dźwięku i dopiero wtedy zauważając maleńką, wciśniętą między przewrócony stół, a kąt sali sylwetkę. Dziewczynka, może siedmioletnia, siedziała na podłodze, z kolanami podciągniętymi pod brodę i nogami silnie oplecionymi przez drobne ramiona; w jednej dłoni ściskała pluszową zabawkę, a twarz miała zwróconą w kierunku Margaux i czarodzieja, którego właśnie wprowadziła w stan śpiączki. Intensywnie niebieskie oczy wyróżniały się nawet w rozgonionych płomieniami ciemnościach, a jasne kosmyki blond włosów opadały na policzki, częściowo zasłaniając ślad po paskudnym oparzeniu. Drobne usta miała otwarte, ułożone na kształt niemal idealnego ‘o’ i to właśnie spomiędzy nich wydobywał się przejmujący krzyk. – Co tu robi dziecko? – rzuciła w przestrzeń, zrywając się na równe nogi i nagle przypominając sobie o stażyście. Odwróciła się do niego, zauważając, że od dłuższego czasu wcale się nie poruszył; stał w miejscu, ze wzrokiem nieprzytomnie utkwionym w palących się zwłokach trzy metry dalej. Jego usta również były otwarte, poruszały się jednak niemo, nie wypowiadając ani jednego słowa. – Peter, sprawdź, czy ten mężczyzna nie ma żadnych innych obrażeń i przetransportuj go na dół – powiedziała głośno, ale jeżeli chłopak ją usłyszał, to nie dał tego po sobie poznać w żaden sposób. – Peter! – krzyknęła, szturchając go lekko w ramię. Dziewczynka nadal zawodziła. Fragment legara oderwał się od stropu i spadł, sypiąc dookoła iskrami, jakieś półtora metra od miejsca, w którym stali. – Peter, do cholery jasnej! – Wycelowała w niego różdżką. – Clavum – mruknęła; stażysta drgnął i wreszcie na nią spojrzał, wzrokiem nadal przerażonym, ale przytomnym. Chwyciła go za ramiona, chcąc utrzymać jego uwagę skupioną na tym, co mówiła. – Jeżeli się nie pospieszysz, ten czarodziej zaraz będzie wyglądał podobnie do tamtego – powiedziała, wskazując głową najpierw na nieprzytomnego mężczyznę, a następnie na płonące ciało. To wydawało się wreszcie dotrzeć do Adamsa, bo kiwnął głową i mruknął coś, co przy odrobinie dobrej woli można było zrozumieć jako tak. W następnej chwili przykucnął przy rannym, sprawdzając jego obrażenia.
Margaux odetchnęła z ulgą, od razu podbiegając do dziewczynki. Z każdą sekundą oddychało jej się coraz ciężej; miała wrażenie, że powietrze robiło się gęste, pozbawione tlenu i wiedziała, że ich czas się kończył. Musieli ruszyć do wyjścia… właściwie już. Uklęknęła na podłodze, uważnie mierząc spojrzeniem kilkulatkę, ale oprócz poparzenia na policzku, nie wydawała się poszkodowana w żaden sposób. – Hej, hej, spokojnie – odezwała się do niej, starając się, żeby jej głos brzmiał łagodniej, ale również żeby przebił się przez pisk, od którego zaczynało już dzwonić jej w uszach. – Mam na imię Margie, a ty? – zapytała; dziewczynka umilkła, przyglądając jej się wielkimi oczami, ale nie odezwała się ani nie poruszyła. – Wiem, że się boisz, ale musimy szybko się stąd wydostać. Do tej pory byłaś bardzo dzielna, myślisz, że mogłabyś być dzielna jeszcze przez chwilkę? – Wyciągnęła dłoń, chwytając ją za malutką rączkę. – Po drodze opowiem ci bajkę o… - jej spojrzenie zahaczyło o pluszowego jednorożca, zaciśniętego w dziecięcej piąstce - …jednorożcach. Lubisz jednorożce? – zapytała; z odgłosów za jej plecami domyśliła się, że Peter zaczął już transportować rannego czarodzieja do wyjścia i przepychał się przez powywracane stoliki. Ona powinna zrobić to samo. Zatrzymała wzrok na jasnej twarzyczce i prawie jęknęła z ulgi, gdy zobaczyła ledwie widoczne kiwnięcie głową. – Świetnie, chodź tutaj – odpowiedziała i nie tracąc ani chwili, otoczyła drobne ciałko ramionami, biorąc dziewczynkę na ręce. Wystraszona, oplotła Margaux szczelnie rękami i nogami, i obie ruszyły w niekończącą się podróż na zewnątrz – dziewczynka kwiląc cicho, kobieta mrucząc jej do ucha wymyślane na poczekaniu historie o zaczarowanych lasach i lśniących bielą jednorożcach – milknąc dopiero, gdy otoczyło je chłodne, czyste, marcowe powietrze, a nad ich głowami pojawiło się ciemne, wieczorne niebo.
| zt
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
01.04
Nadal nie mogę uwierzyć, że udało mi się uwarzyć bardziej skomplikowany eliksir niż zazwyczaj. Bije ode mnie wręcz jakaś duma, pewność siebie oraz dziki tryumf. Gdybym nie nazywał się Burke, najprawdopodobniej na mojej bladej twarzy pojawił się nawet uśmiech. Niestety, lub raczej całkiem szczęśliwie, nie wykazywałem żadnych emocji. Wszystkie uczucia biły od mojej postawy - bardziej zrelaksowanej niż zazwyczaj. Wchodzę po schodach dworku, a tuż przed kominkiem (uwielbiam ten sposób podróżowania, a popiół na ciemnych szatach jest prawie niewidoczny) upewniam się kontrolnie czy fiolka nadal spoczywa w mojej kieszeni. Tak. Z tego wszystkiego zapominam, że nadal mam na twarzy gogle bezpieczeństwa. Orientuję się w tym dopiero pokonując kolejne korytarze Ministerstwa Magii. Staję więc trochę zdezorientowany oraz ściągam z siebie tę ochronę. Kolejna plątanina zaułków, aż w końcu udaje mi się odnaleźć właściwą drogę. Oddycham z ulgą. Dzień głupców ma naprawdę wspaniałe perspektywy. Nawet planuję już dalszy jego przebieg wierząc w swoją dobrą passę. Robi mi się coraz cieplej kiedy krążę w pełnym odzieniu po wnętrzu budynku, ale nie zwracam na to uwagi - cel uświęca środki. Nie zamierzam zbyt długo tu przebywać.
Odnajduję w końcu miejsce, staję w kolejce. Nie tylko ja zgłaszam się do biura. Zerkam na zegarek kieszonkowy, cierpliwie czekam aż będę mógł wytłuszczyć cel swej wizyty. Kiedy to właśnie ja staję przed obszerną ladą, opowiadam, że wykonałem zlecenie na eliksir Garota. Nie mam najmniejszego pojęcia po co Ministerstwo go potrzebuje - mam jednak cichą nadzieję, że to dla nowej antymugolskiej policji. Niech przetrzebią wszystkie szlamy. Oddaję go, a kiedy rzeczoznawca potwierdza jego jakość, składam podpis oraz odbieram wynagrodzenie. Kto by przypuszczał, że pieniądze można zarobić nawet w tak prosty oraz szybki sposób? Zadowolony opuszczam budynek, znów za pomocą sieci Fiuu.
zt.
Nadal nie mogę uwierzyć, że udało mi się uwarzyć bardziej skomplikowany eliksir niż zazwyczaj. Bije ode mnie wręcz jakaś duma, pewność siebie oraz dziki tryumf. Gdybym nie nazywał się Burke, najprawdopodobniej na mojej bladej twarzy pojawił się nawet uśmiech. Niestety, lub raczej całkiem szczęśliwie, nie wykazywałem żadnych emocji. Wszystkie uczucia biły od mojej postawy - bardziej zrelaksowanej niż zazwyczaj. Wchodzę po schodach dworku, a tuż przed kominkiem (uwielbiam ten sposób podróżowania, a popiół na ciemnych szatach jest prawie niewidoczny) upewniam się kontrolnie czy fiolka nadal spoczywa w mojej kieszeni. Tak. Z tego wszystkiego zapominam, że nadal mam na twarzy gogle bezpieczeństwa. Orientuję się w tym dopiero pokonując kolejne korytarze Ministerstwa Magii. Staję więc trochę zdezorientowany oraz ściągam z siebie tę ochronę. Kolejna plątanina zaułków, aż w końcu udaje mi się odnaleźć właściwą drogę. Oddycham z ulgą. Dzień głupców ma naprawdę wspaniałe perspektywy. Nawet planuję już dalszy jego przebieg wierząc w swoją dobrą passę. Robi mi się coraz cieplej kiedy krążę w pełnym odzieniu po wnętrzu budynku, ale nie zwracam na to uwagi - cel uświęca środki. Nie zamierzam zbyt długo tu przebywać.
Odnajduję w końcu miejsce, staję w kolejce. Nie tylko ja zgłaszam się do biura. Zerkam na zegarek kieszonkowy, cierpliwie czekam aż będę mógł wytłuszczyć cel swej wizyty. Kiedy to właśnie ja staję przed obszerną ladą, opowiadam, że wykonałem zlecenie na eliksir Garota. Nie mam najmniejszego pojęcia po co Ministerstwo go potrzebuje - mam jednak cichą nadzieję, że to dla nowej antymugolskiej policji. Niech przetrzebią wszystkie szlamy. Oddaję go, a kiedy rzeczoznawca potwierdza jego jakość, składam podpis oraz odbieram wynagrodzenie. Kto by przypuszczał, że pieniądze można zarobić nawet w tak prosty oraz szybki sposób? Zadowolony opuszczam budynek, znów za pomocą sieci Fiuu.
zt.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie lubiła podróżować tak daleko - i wciąż nie była przyzwyczajona do takiej podróży pod ptasią formą. Przysiadła na jednej z gałęzi nieopodal budki telefonicznej, w której znajdowało się wejście do czarodziejskiego ministerstwa i dopiero, kiedy z zasięgu jej wronich oczu zniknęły wszystkie postaci, zsunęła się zgrabnym lotem - radziła sobie coraz lepiej - na chodnik, gdzie powróciła do ludzkiego kształtu, miękko opadając na stopy. W pierwszym odruchu - upewniła się, czy fiolki były bezpieczne i na swoim miejscu. W połach płaszczach - obie były wciąż całe i szczelnie zakorkowane.
Wewnątrz - nie odnalazła się od razu, będąc tu może nie po raz pierwszy w życiu, ale nie będąc tutaj od lat z pewnością. Być może dekadę temu, kiedy załatwiała sprawy związane z Mungiem i swoim kursem, miała kilka papierów do oddania, przyniesienia i potwierdzenia - co nie ułatwiało jej orientacji w terenie. Otuliła się szczelniej płaszczem, po drodze pytając mijanego czarodzieja o drogę na III poziom, do nowego Departamentu Kontroli Magicznej. Podejrzewała, że eliksir senności będzie potrzebny policji antymugolskiej, ale w rzeczy samej nie obchodziło jej to ani trochę. Najważniejsze - że dostanie pieniądze, których potrzebowała bardziej niż zwykle. Odstała kilka chwil w kolejce do biura zgłoszeń, nim przed sędziwą czarownicą odłożyła dwie fiolki, dopiero teraz uświadomiwszy sobie, że nie pomyślała, by je opisać. Eliksir senności, wyjaśniła w pośpiechu, dwie porcje. Tak, jak było w gazecie proszone.
Odczekała - Ministerstwo miało wszak swoje procedury, z których -w tym przypadku - najważniejszą była kontrola jakości. Przeszła ją pomyślnie: doskonale, mogła nabrać w tych sprawach większej pewności siebie, teraz - mogła na poważniej usiąść nad leczniczymi maściami - czekała ją jeszcze długa droga. Podpisała, specjalnie niewyraźnie, pokwitowanie, odebrała sakiewkę z zapłatą i ewakuowała się z Ministerstwa pośpiesznym, szybkim krokiem.
/zt
Wewnątrz - nie odnalazła się od razu, będąc tu może nie po raz pierwszy w życiu, ale nie będąc tutaj od lat z pewnością. Być może dekadę temu, kiedy załatwiała sprawy związane z Mungiem i swoim kursem, miała kilka papierów do oddania, przyniesienia i potwierdzenia - co nie ułatwiało jej orientacji w terenie. Otuliła się szczelniej płaszczem, po drodze pytając mijanego czarodzieja o drogę na III poziom, do nowego Departamentu Kontroli Magicznej. Podejrzewała, że eliksir senności będzie potrzebny policji antymugolskiej, ale w rzeczy samej nie obchodziło jej to ani trochę. Najważniejsze - że dostanie pieniądze, których potrzebowała bardziej niż zwykle. Odstała kilka chwil w kolejce do biura zgłoszeń, nim przed sędziwą czarownicą odłożyła dwie fiolki, dopiero teraz uświadomiwszy sobie, że nie pomyślała, by je opisać. Eliksir senności, wyjaśniła w pośpiechu, dwie porcje. Tak, jak było w gazecie proszone.
Odczekała - Ministerstwo miało wszak swoje procedury, z których -w tym przypadku - najważniejszą była kontrola jakości. Przeszła ją pomyślnie: doskonale, mogła nabrać w tych sprawach większej pewności siebie, teraz - mogła na poważniej usiąść nad leczniczymi maściami - czekała ją jeszcze długa droga. Podpisała, specjalnie niewyraźnie, pokwitowanie, odebrała sakiewkę z zapłatą i ewakuowała się z Ministerstwa pośpiesznym, szybkim krokiem.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wiadomość była jasna, tak jak zadanie, które złożono w jego rękach. Starał się myśleć jasno, pozbywając się - w pierwszej chwili - gniewnej masy, która przenikała wszelkie komórki jego ciała. Właściwie, początkowo nie mógł uwierzyć w absurdalną groteskowość wieści, które runęły na nich jak lawa. Dzięki ucieczce Margo - Zakon Feniksa zdołał dowiedzieć się o porwaniu dokonanym przez służby Ministerstwa Magii. Za pośrednictwem Bathildy rozpoczęto organizować ratunek, trzy grupy, które wyruszą w miejsca, gdzie rzekomo mogą się znajdować uprowadzeni czarodzieje. A wśród nich musiały być przynajmniej trzy osoby, których śmierć dopisałaby gorzką, trudną do przełknięcia listę win, która rosła wobec idiotycznych i okrutnych działań Ministerstwa oraz - jak już podejrzewali wcześniej - samego Grindewalda. Fakt, że jednym ze wskazanych miejsc była szkoła, wpisywał go na szczyt winnych. Czy był to przypadek? Ciężko byłoby uwierzyć, a zbieg okoliczności nie wchodził w rachubę.
W jego rękach znajdowała się próba dotarcia do informacji dotyczących patrolowania okolic zamku przez funkcjonariuszy policji antymugolskiej. teoretycznie miały się znajdować w departamencie przestrzegania prawa czarodziejów lub w departamencie kontroli magicznej. A Samuel musiał wybrać prawdopodobieństwo. Postawił na druga opcję, wędrując w górę, na wyższe piętro i zatrzymując swoje kroki dopiero w Biurze Zgłoszeń. Miejsce - tylko początkowo mogło dziwić wyborem, ale Skamander nieświadomie trafił na całkiem skuteczne źródło informacji.
Pojawił się w porze, która kumulował jeden ze szczytów chaosu, który na pierwszy rzut oka panował. Wchodzący do środka czarodzieje, kilka przekrzykujących się delegatów i petentów, gdzieś przemykała sowa, czy nawet jaśniejący blaskiem Patronus. I przede wszystkim - rozchodzące się na wszystkie strony sprawy, aktualnie w dużej mierze dotyczące spraw policji antymugolskiej. I tego szukał. Wtapiał się w tłum bez kłopotu, a nawet jeśli ktokolwiek mógł mieć uwagę - informacja o jego aurorskiej profesji wystarczała do zamknięcia ciekawskich ust. na szczęście - większość wolała zajmować się sobą. Ze zmarszczonym czołem i marsową miną przypominał jednego z niezadowolonych petentów, czekających na swoją kolej w zgłoszeniu sprawy. A tych było wiele. Początkowo tylko obserwował (jeśli w takim tłumie można było wyłapywać interesujące mankamenty) i słuchał, o co trudno nie było. Ludzie gadali bez przerwy, wiec wystarczało skupić się na wybranych jednostkach, które lokalizował dzięki kilku magicznie wypowiadanych słowach. I tak trafił na starszą matronę w towarzystwie guwernantek i małych bliźniaczek, żywo rozmawiających ..o Hogwarcie. O tym, że kobiety należały do szlacheckiego rodu - nie trudno było zgadnąć, tym bardziej, gdy treść nawiązywała do nieprzyjemnych - wg nich - spotkań ze...szlamami. Auror mimowolnie skrzywił się na dźwięk wypowiadanego słowa, a zaciśnięta w pięść dłoń zapulsowała bólem. Rany po próbie goiły się powoli i wciąż były miejsca wrażliwe, zdobiąc bliznami jego ciało. krew zagotowała się by przez trzy uderzenia serca próbować zmusić do reakcji. Ale miał inne zadanie i pod żadnym pozorem nie mógł się wychylać, by przypadkiem nie narazić ich misji na kłopoty.
Zmusił ciało do odwrócenia twarzy od "zrozpaczonej" szlachcianki, którą suchy głos urzędnika informował o podjętych w tej materii środkach. Dodatkowych informacji miała szukać na wskazanych tablicach ogłoszeń i w gablotkach. Zapewniano o bezpieczeństwie i wprowadzanych zmianach, na których dźwięk czarnowłosy miał ochotę splunąć.
Odwrócił się na pięcie, nim rozmawiając gromadka odszukała wskazane obiekty, chociaż obstawiał, że żadne nie pofatyguje się rozczytywać w kolejnych, rzucanych, antymugolskich pomysłach. Zajęło mu dłuższa chwilę nim stanął wraz z kilkoma postaciami, przeglądającymi wywieszane notki. Większość informacji dotyczyła ministerialnych próśb o wykonanie zleceń - badań, eliksirów, poszukiwań, ale - o zgrozo - wśród masy rozwijających się przy dotknięciu kartek, wołało ogłoszenie zachęcające organizację patrole na terenie samej szkoły. Coś nieprzyjemnie wierciło się w żołądku Skamandera, gdy przypominał sobie bandę - bojówkę? która panoszyła się w dokowej części Londynu, wrzeszcząc o nowym porządku, rzucając hasłami hołdującymi ideologii Grindewalda. Jeśli taki zasięg prania mózgu miały już w szkole, to zorganizowane jednostki policji antymugolskiej nie mogły tam być nowością.
W podobny sposób przewertował większość kartek, zbierając kolejne skrawki informacji, które mogły im pomóc. szukał już nie tylko dni, czy godzin, które odznaczały się regularnością spotkań (patroli?), ale i najbardziej obleganych miejsc.
Pokusił się nawet o zagadanie urzędniczki. W końcu jako ten, należący do Ministerialnych służb musiał reagować w sytuacji zagrożenia, a Hogwart był szczególnym miejscem, w którym jątrzyć się miała antymagiczna zaraza.... (było mu niedobrze na samą myśl, że wypowiadał podobne bzdury), użył całego pokładu uroku, wiedzy i (nawet) znajomości przepisów, by zostać skierowanym do dalszych dokumentacji, nie tak ukrytych, jak mogłoby się zdawać. A przysłuchiwanie się "osiągnięciom" antymugolskich policjantów mogło mu dać pełniejszy obraz zadań, jaki oblekali mury jego dawnej szkoły.
Kiedy w końcu wyszedł poza mury Ministerstwa - czuł się paskudnie. Duszna, trująca wręcz atmosfera budynku i natłok informacji, które musiał przewertować torpedowała bólem głowy. Najbardziej bolesne było to, że tak wielu - szczególnie wśród szlacheckiej strefie, jawnie, nawet z nienawiścią nawoływało do działań antymugolskich.
Tego było zbyt wiele.
803 słowa
| zt
W jego rękach znajdowała się próba dotarcia do informacji dotyczących patrolowania okolic zamku przez funkcjonariuszy policji antymugolskiej. teoretycznie miały się znajdować w departamencie przestrzegania prawa czarodziejów lub w departamencie kontroli magicznej. A Samuel musiał wybrać prawdopodobieństwo. Postawił na druga opcję, wędrując w górę, na wyższe piętro i zatrzymując swoje kroki dopiero w Biurze Zgłoszeń. Miejsce - tylko początkowo mogło dziwić wyborem, ale Skamander nieświadomie trafił na całkiem skuteczne źródło informacji.
Pojawił się w porze, która kumulował jeden ze szczytów chaosu, który na pierwszy rzut oka panował. Wchodzący do środka czarodzieje, kilka przekrzykujących się delegatów i petentów, gdzieś przemykała sowa, czy nawet jaśniejący blaskiem Patronus. I przede wszystkim - rozchodzące się na wszystkie strony sprawy, aktualnie w dużej mierze dotyczące spraw policji antymugolskiej. I tego szukał. Wtapiał się w tłum bez kłopotu, a nawet jeśli ktokolwiek mógł mieć uwagę - informacja o jego aurorskiej profesji wystarczała do zamknięcia ciekawskich ust. na szczęście - większość wolała zajmować się sobą. Ze zmarszczonym czołem i marsową miną przypominał jednego z niezadowolonych petentów, czekających na swoją kolej w zgłoszeniu sprawy. A tych było wiele. Początkowo tylko obserwował (jeśli w takim tłumie można było wyłapywać interesujące mankamenty) i słuchał, o co trudno nie było. Ludzie gadali bez przerwy, wiec wystarczało skupić się na wybranych jednostkach, które lokalizował dzięki kilku magicznie wypowiadanych słowach. I tak trafił na starszą matronę w towarzystwie guwernantek i małych bliźniaczek, żywo rozmawiających ..o Hogwarcie. O tym, że kobiety należały do szlacheckiego rodu - nie trudno było zgadnąć, tym bardziej, gdy treść nawiązywała do nieprzyjemnych - wg nich - spotkań ze...szlamami. Auror mimowolnie skrzywił się na dźwięk wypowiadanego słowa, a zaciśnięta w pięść dłoń zapulsowała bólem. Rany po próbie goiły się powoli i wciąż były miejsca wrażliwe, zdobiąc bliznami jego ciało. krew zagotowała się by przez trzy uderzenia serca próbować zmusić do reakcji. Ale miał inne zadanie i pod żadnym pozorem nie mógł się wychylać, by przypadkiem nie narazić ich misji na kłopoty.
Zmusił ciało do odwrócenia twarzy od "zrozpaczonej" szlachcianki, którą suchy głos urzędnika informował o podjętych w tej materii środkach. Dodatkowych informacji miała szukać na wskazanych tablicach ogłoszeń i w gablotkach. Zapewniano o bezpieczeństwie i wprowadzanych zmianach, na których dźwięk czarnowłosy miał ochotę splunąć.
Odwrócił się na pięcie, nim rozmawiając gromadka odszukała wskazane obiekty, chociaż obstawiał, że żadne nie pofatyguje się rozczytywać w kolejnych, rzucanych, antymugolskich pomysłach. Zajęło mu dłuższa chwilę nim stanął wraz z kilkoma postaciami, przeglądającymi wywieszane notki. Większość informacji dotyczyła ministerialnych próśb o wykonanie zleceń - badań, eliksirów, poszukiwań, ale - o zgrozo - wśród masy rozwijających się przy dotknięciu kartek, wołało ogłoszenie zachęcające organizację patrole na terenie samej szkoły. Coś nieprzyjemnie wierciło się w żołądku Skamandera, gdy przypominał sobie bandę - bojówkę? która panoszyła się w dokowej części Londynu, wrzeszcząc o nowym porządku, rzucając hasłami hołdującymi ideologii Grindewalda. Jeśli taki zasięg prania mózgu miały już w szkole, to zorganizowane jednostki policji antymugolskiej nie mogły tam być nowością.
W podobny sposób przewertował większość kartek, zbierając kolejne skrawki informacji, które mogły im pomóc. szukał już nie tylko dni, czy godzin, które odznaczały się regularnością spotkań (patroli?), ale i najbardziej obleganych miejsc.
Pokusił się nawet o zagadanie urzędniczki. W końcu jako ten, należący do Ministerialnych służb musiał reagować w sytuacji zagrożenia, a Hogwart był szczególnym miejscem, w którym jątrzyć się miała antymagiczna zaraza.... (było mu niedobrze na samą myśl, że wypowiadał podobne bzdury), użył całego pokładu uroku, wiedzy i (nawet) znajomości przepisów, by zostać skierowanym do dalszych dokumentacji, nie tak ukrytych, jak mogłoby się zdawać. A przysłuchiwanie się "osiągnięciom" antymugolskich policjantów mogło mu dać pełniejszy obraz zadań, jaki oblekali mury jego dawnej szkoły.
Kiedy w końcu wyszedł poza mury Ministerstwa - czuł się paskudnie. Duszna, trująca wręcz atmosfera budynku i natłok informacji, które musiał przewertować torpedowała bólem głowy. Najbardziej bolesne było to, że tak wielu - szczególnie wśród szlacheckiej strefie, jawnie, nawet z nienawiścią nawoływało do działań antymugolskich.
Tego było zbyt wiele.
803 słowa
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 14.03.17 0:56, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Nie mogłam zwlekać z wizytą u szefa; przypominający trolla Rutherford mimo wszystko musiał wiedzieć. Doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, że zatajenie informacji o noszonej przeze mnie klątwie jest nieodpowiednie, zwyczajowo złe – bowiem naraża nie tylko mnie, ale i każdego, kto razem ze mną ruszał w teren. Teraz w końcu rozumiałam, dlaczego każde miejsce interwencji pogotowania w którym brałam udział wykazywało obecność klątwy – ja nosiłam ją ze sobą.
Pukanie rozniosło się po korytarzu, gdy uderzyłam zwinięta dłonią w drewniane drzwi z nazwiskiem szefa. I choć nie brzmiało ono złowieszczo, czy też groźnie, ani nawet złowróżbnie, to ścisnęło mnie gardle. Ciche „wejść” oznajmiało, że mężczyzna jest w środku. Wzięłam głęboki wdech i razem z wydechem nacisnęłam klamkę wchodząc do pomieszczenia.
Rozmowa nie była przyjemna – nie mogła być. Wyrzut padający z oczu przełożonego, zdawał się jakby jednocześnie nosić przekonanie, że jeśli ktoś miał przysporzyć mu problemu, to właśnie ja, jak i spodziewanie się, że ten prędzej czy później nadejdzie. Mówiłam cicho, ostatkami sił hamując odruchy ciała, które najmocniej pragnęło podciągnąć kolana na krzesło i objąć je mocno dłońmi. Głowę miałam spuszczoną w wyrazie winy i wstydu. Wstydziłam się siebie, tego, że pozwoliłam by mara przylgnęła do mnie, splugawiła myśli, zaważyła na bezpieczeństwie – moim i każdego z moich partnerów.
-Tonks, słuchasz mnie? – zapytał ostro Dorian, dostrzegając moje chwilowe zawieszenie, już po chwili uniosłam na niego spojrzenie - wcześniej skupione na dłoniach. Przytaknęłam niemrawo głową. Większość jego słów umknęła mi pod natłokiem własnych myśli. Ale „papierkowa robota” i „wykluczenie z działania w terenie do czasu rozwiązania tej sprawy” jasno określały miejsce w którym miałam się znaleźć. Miejsce, którego szczerze i z całego serca nie znosiłam. Za biurkiem, zawalona milionem teczek z wypełnionymi na szybkości raportami, które należało sprawdzić i odpowiednio posegregować.
-Proszę, cokolwiek, tylko nie archiwum. – błagalny ton jasno dawał znać, że owa przestrzeń nie należy do tych, do których pałałam sympatią. Zdążyłam je już poznać odpowiednio dokładnie, wtedy jednak nie miała mi tam doskwierać samotność. Wtedy spędzałam tam czas ze swoją przyjaciółką.
-To nie koncert życzeń. – kończy rozmowę Rutherford. Ostentacyjnie rozwiera jedną z leżących na stole teczek i Justine nie pozostaje nic innego jak wyjść z kwiatkiem na którym widnieje zezwolenie na przebywanie w znienawidzonym pomieszczeniu.
Musiała to zrobić, czemu więc czuła się jakby właśnie sprzedała samą siebie?
Dwa tygodnie, tysiąc dwieście osiemdziesiąt jeden interwencji, które należało odpowiednio posegregować i opisać. Umierałam z każdą kolejną teczką. Czas dłużył się, ciągnął niemiłosiernie a wskazówki zegara znajdującego się w archiwum zdawały się przestać odmierzać odpowiednio czas. Dwa tygodnie, po których przyszła upragniona zmiana. Dziś miałam spędzić czas w domu Alby Jonsen mentorki ratowników i ratowniczek od kilku pokoleń. Kobiety z charakterem, ale i jednocześnie wielkim sercem. Jej niewielki dom o białym kolorze elewacji i ciemnozielonym dachu robił wrażenie przytulnego. Ogródek, choć zapuszczony, mówił o czasach w których prezentował się pięknie. Wślizgnęłam się cicho do środka, a następnie do sypialni i prawie podskoczyłam, gdy wypowiedziała w moim kierunku pierwsze zdanie.
- Spodziewałam się zobaczyć tutaj wielu ale nie ciebie czy Vance, Tonks. – stwierdziła na wstępie nie siląc się na zbędne – jej zdaniem – powitania. Uśmiechnęłam się do niej serdecznie. To ona jako pierwsza połączyła nas w parę, kto wie, czy gdybyśmy wtedy zostały inaczej podzielone nasze życie teraz wyglądałoby tak samo. - Więc, co zrobiło z ciebie moją pielęgniarkę?
-Klątwa Samobójców, zwana… - zaczynam, ale zanim zdążę cokolwiek więcej powiedzieć przerywa mi.
-Klątwą Zmyślonego Przyjaciela. – kończy moje wyjaśnienia kiwając potakująco głową z zamyśloną miną. Nie umiem powstrzymać własnej reakcji; rozwarte błękitne spojrzenie zawieszam na starszej kobiecie, przepełnione jest one zaskoczeniem, malującym się na całej mojej twarzy. Spogląda na mnie, a na jej – wiekowej już - twarzy pojawia się uśmiech okraszony zmarszczkami. – Nie wiem, czemu się dziwisz Tonks, sama zobaczysz, że pracując w pogotowiu spotkasz się z niejedną klątwą i niejeden problem zostanie postawiony przed tobą. Ale to nie to brudzi twoje jasne spojrzenie. – stwierdza skupiając na mnie uważne, zielone oczy, przeszywające na wskroś – takie, przed którym nie da się ukryć.
-Czas na eliksir, Albo. – zarządzam, bo rzeczywiście, jest już na niego czas, ale i jednocześnie mam nadzieję że odwrócę tym uwagę od siebie. Ostatnie o czym marzę, to zwiększona dawka atencji. Pomagam jej unieść głowę, przystawiam do warg fiolkę z eliksirem i przechylam ją pomału, obserwując jak jej zawartość znika w jej ustach.
Moja nauczycielka zapada w sen. Czas mija w rytmie tykającego zegara i nieśmiało podgrywającego radia. Moje łokcie trafiają na podłokietniki fotela w którym siadam, a splecione dłonie przytykam do twarzy w zamyśleniu obserwując swoją mentorkę, pozwalając myślom po prostu płynąć w oczekiwaniu na wybicie godziny zwiastującej podanie kolejnej dawki i gdy nadchodzi czas na następną porcję eliksiru układam dłonie na podłokietnikach by dźwignąć się do góry, w tym samym momencie uświadamiając sobie, że jej przenikliwe, zielone spojrzenie od jakiegoś czasu wpatruje się we mnie.
-Opowiem ci coś. Pamiętasz Jonsen’a? – pyta, wspominając swojego męża, pracował jako auror, każdy kto miał zaszczyt przejść przez szkolenie pod jej skrzydłami znał też historię jej męża. Mark Jonsen – nigdy nie potrafiłam zrozumieć, czemu określa swojego męża nazwiskiem, zapytana o to, powiedziała mi że na świecie jest zbyt dużo Marków, by mogła wymagać od każdego z kim rozmawia by wiedział, o którego konkretnie jej chodzi – zmarł w czasie Wielkiej Wojny Czarodziejów, kilka miesięcy przed odejściem na emeryturę, był dobrym aurorem, jednym z lepszych w tamtym czasie i jak mawiała Alba: umarł tak jak chciał, na polu walki, stając za ideałami w które wierzył. Ona zaś pracowała jeszcze długo, szkoląc na ratowników kolejne pokolenia, dopiero rok temu, gdy trapiąca ją klątwa – chodziły słuchy, że żyła z nią prawie od dekady, choć nikt nie był na tyle odważny by ją o to zapytać – zaatakowała mocniej nie pozwalając jej już dłużej na wykonywanie jakichkolwiek bardziej wymagających czynności zgodziła się odejść. Do naszych obowiązków nie należało nigdy doglądanie chorych, ale z szacunku dla niej i w podzięce to my zajmowaliśmy się nią na co dzień – zazwyczaj w jej progi oddelegowywani byli ratownicy, którzy w chwili obecnej nie byli w stanie pełnić swojej roli w terenie, lub którzy konkretnego dnia nie mieli przydziału partnera. Sama lubiłam ją odwiedzić co jakiś czas, była mądrą kobietą o ostrym i przenikliwym spojrzeniu, rozumiała dużo, a jej opowieści zawsze niosły ze sobą naukę.
Przytakuję więc jej głową. W końcu podnosząc się. Ruszam do półeczki, na której ustawione są fiolki wypełnione eliksirem, łapię za kolejną.
-Daj mi najpierw powiedzieć. – prosi Alba. W jej głosie pobrzmiewa stanowczość. Waham się tylko przez chwilę, zastanawiając się, czy późniejsze zażycie eliksiru będzie tragiczne w skutkach. Mierzymy się w milczeniu walcząc na spojrzenia i w końcu wzdycham lekko odpuszczając – najwyżej Rutherford mnie zabije.
-Poznaliśmy się już w szkole, jeden dom, ten sam pokój wspólny. Rozmowy przy cieple kominka i wspólne spędzane szlabany – jak przystało na Gryfonów – mówi, uśmiechając się lekko na odległe wspomnienia, nadal – mimo czasu – żywe w jej umyśle. Kapitulacja z mojej strony jest wyraźna, zapadam się ponownie w fotelu, doskonale wiedząc, że Abla nie wypije eliksiru, póki nie powie tego co planuje. – Szybko się zaprzyjaźniliśmy, ale nawet teraz, po latach, pamiętam że nigdy nie wyobrażałam go sobie w roli mojego męża – był moim przyjacielem, osobą nadającą na tych samach falach ale myślałam, że brakuje między nami chemii, tego czegoś co sprawia, że zaczynasz szaleć otumaniony uczuciem, o czym piszą poeci w swoich poemat i o czym wyją te wszystkie "piosenkarki". -macha lekceważąco ręką w stronę stojącego na komodzie radia. – I życie mijało w rytmie moich wezwań i jego, wspólnego picia ognistej i zwiedzania londyńskich pub’ów – do czasu, aż moi rodzicie nie postanowili że czas mi znaleźć kawalera. Miałam dwadzieścia cztery lata, gdy matka stwierdziła że tak dłużej być nie może – panna z dobrego domu, czystej krwi już dawno temu powinna być po ślubie. – zerknęła na mnie w jej oczach zatańczyły ogniki. – Oczywiście, że poskarżyłam mu się na matkę. Godzinami wygłaszałam tyrady na temat tego, że moja matka musiała wypić jakiś eliksir szaleństwa, jednocześnie jednak godziłam się na umówione przez nią spotkania. Szykowałam się wtedy na jedno z kolejnych, gdy Mark przyszedł z bukietem krwiście czerwonych róż. Pamiętam jak dzisiaj, jak powiedziałam mu na wejściu, że róże są przereklamowane i jeśli planuje zaimponować jakiejś kobiecie powinien postawić na inne kwiaty – chociażby tulipany. – zaśmiała się serdecznie kręcąc lekko głową. Zaraz jednak nawiedził ją napad kaszlu. Zerwałam się z miejsca zaniepokojona, ta jednak wstrzymała mnie unosząc dłoń. Odkaszlnęła jeszcze raz, chrząknęła i zaczęła mówić dalej. – Powiedział wtedy: Alba ty ghulu, to dla ciebie. A zaraz potem poprosił mnie o rękę, przyznając się do tego, że kochał mnie od zawsze.– zerknęła na mnie sprawdzając wyraz mojej twarzy, zadowolona z siebie. Ja zaś stałam nad jej łóżkiem marszcząc lekko brwi, próbując pojąć, dlaczego mi to opowiada, podświadomie czując, że przejrzała mnie już na wylot, że wyczytała wszystko z mojego spojrzenia. Nie powiedziałam jednak nic, sznurując usta w wąską linię. – Dopiero wtedy gdy zwerbalizował swoje uczucia. Dopiero wtedy... – powtórzyła raz jeszcze jakby dla zaznaczenia tego danego momentu – ...i ja zrozumiałam dlaczego każdy kandydat matki był jakiś nie taki. Dopiero wtedy ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że kocham go też. – pokiwała lekko głową, nadal nie ściągając z ust lekkiego uśmiechu. Jej zielone spojrzenie znów znalazło się na mnie. - Miłości nie da się nakręcać jak zegarka. Nie jest czymś, co można dowolnie kontrolować i ustawiać. Miłość żeby była prawdziwa musi być wolna. Nie wypiję więcej eliskiru, Tonks. – zdziwienie zajmuje całą moją twarz.
-Ale… - próbuję zaprotestować cicho, jednak jedyne co jestem w stanie powiedzieć to tylko to. I zanim zdążę się zastanowić porządnie jakich słów powinnam użyć, by przekonać ją do wychylenia kolejnej fiolki znów się odzywa.
-Nie wypiję. – postanawia z mocą. – Mam dość podtrzymywania życia na siłę. Chcę iść dalej, chcę zobaczyć się z Markiem, stęskniłam się za jego twarzą. – nadal stoję nad nią, zawieszona gdzieś w pół ruchu, kompletnie zaskoczona. W tej chwili potrafię jedynie stać i mrugać.
-Albo, proszę… - wypowiadam cicho, czując jak boleść w sercu powoli uświadamia mnie, że starsza kobieta już postanowiła, a ja nie jestem w stanie przekonać jej w żaden sposób do zmiany zdania.
-Nie wypiję Tonks, posiedź ze mną do tego czasu, opowiedz mi o nim. Czasem powiedzenie słów na głos przynosi ulgę, czasem nawet rozwiązanie.
Spełniłam więc jej prośbę. Przysunęłam do jej łóżka krzesło, a potem zasiadłam na nim podwijając nogi. I zaczęłam mówić, pozwalając by słowa płynęły z moich ust. Nie skupiałam się na nich, patrzyłam na jej twarz, na lekki uśmiech, który gościł na całej twarzy, na przymknięte powieki. Wyglądała tak spokojnie. Wraz z ostatnim tchnieniem z jej ust padło ciche Jonsen i razem z tym jej serce przestało bić.
Łzy poleciały same, gdy unosiłam różdżkę rzucając medico. Nie potrafiłam ich powstrzymać nawet wtedy, gdy oddział ratunkowy stawił się na miejscu. W otumanieniu szłam do gabinetu szefa do którego zostałam wezwana od razu. Opowiedziałam mu wszystko, czując jeszcze świeże łzy na policzkach.
Opowiedziałam mu o Albie, ratowniczce, która zapragnęła spotkać męża.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| druga połowa kwietnia
Tamtego dnia w Biurze Zgłoszeń panowała statyczna, leniwa wręcz cisza. Poranek, pozbawiony charakterystycznego, przypominającego środek pszczelego ula buczenia, wydawał się ciągnąć w nieskończoność, a ratownicy – przyzwyczajeni do pokonywania korytarza biegiem i robienia pięciu rzeczy jednocześnie – snuli się po pomieszczeniach ministerstwa jak ociężałe, pijane trzmiele, nie do końca pewni, co powinni ze sobą zrobić. Teoretycznie nie działo się nic niezwykłego – takie okresy, choć rzadkie i krótkotrwałe, zdarzały się od czasu do czasu – ale i tak można było odnieść wrażenie, że w powietrzu coś wisiało; zalegający dookoła spokój kojarzył się z tym, który pojawia się na kilkanaście minut przed nawałnicą, gęsty i naelektryzowany ładunkami, tylko czekającymi, żeby wybuchnąć.
Chwilowy bezruch w normalnych okolicznościach zupełnie by Margaux nie przeszkadzał, ale ponieważ kwiecień póki co nie przyniósł jej jeszcze niczego dobrego, czuła się co najmniej niespokojnie. Wydarzenia ostatnich tygodni ciążyły jej w sposób mocno odczuwalny, sprawiając, że trudno było jej zachować typowe dla siebie opanowanie. Poczucie bezużyteczności również nie pomagało, choć podejrzewała, że nie wbrew pozorom nie stanowiło wcale źródła problemu, a jedynie jeden z jego przykrych objawów. Epicentrum znajdowało się gdzieś indziej, wyżej, dalej, najprawdopodobniej złożone ze zbyt wielu czynników, by była w stanie je uchwycić, zresztą: nawet nie próbowała tego robić, stwierdzając, że na dłuższą metę i tak nie miało to znaczenia. Była w pełni świadoma, że tkwiła aktualnie w dosyć nieprzyjemnym pomiędzy, i że wydostanie się z niego było tylko kwestią czasu – rozwiązanie zagadki, przerażające czy nie, zbliżało się nieuchronnie wraz z uciekającymi z kalendarza kartkami, błyskawicznie przybliżającymi ją do daty ministerialnego przesłuchania.
Prawie podskoczyła, gdy jeden z pracowników odchrząknął głośno zaraz nad jej ramieniem, dając jej do zrozumienia, że stała na jego drodze. Odsunęła się uprzejmie, na moment zawieszając spojrzenie na młodym mężczyźnie, który dosłownie kilka dni wcześniej ukończył swój staż; przemknął obok bez słowa, nawet na nią nie zerkając, mimo że jeszcze do niedawna witał ją codziennie uśmiechem i życzliwym dzień dobry. Do tego również zaczynała się przyzwyczajać, już jakiś czas temu porzucając wątłą nadzieję, że antymugolska polityka ministerstwa nie odbije się w żaden sposób na jej pracy. Wyglądało na to, że zmiana nazwy departamentu zmieniła również – mniej lub bardziej – przebywających w nim czarodziejów, wprowadzając do codzienności Margaux nową dawkę spłoszonych spojrzeń i milknących po jej pojawieniu się szeptów. Jej współpracownicy podzielili się solidarnie pomiędzy tych, którzy nie mieli pojęcia, jak zachować się w jej obecności, oraz tych, którzy za wszelką cenę próbowali udawać, że wszystko było w porządku. Nie była pewna, która grupa smuciła ją bardziej. Może żadna; może najgorsza była świadomość, że po raz pierwszy odkąd zaczęła pracować w czarodziejskim pogotowiu, czuła się tak, jakby znalazła się w niewłaściwym miejscu.
Potok ponurych myśli został nagle przerwany przez głośne, charakterystyczne dla nowego wezwania poruszenie. Wyprostowała się, reagując natychmiastowo i automatycznie, po czym – poprawiwszy najpierw przekrzywioną szatę, ruszyła w stronę zbierającej się po drugiej stronie pomieszczenia grupy ratowników, ciesząc się, że uda jej się wyrwać z dusznego departamentu chociaż na kilkadziesiąt minut. Zdążyła jednak pokonać zaledwie połowę odległości, gdy silna dłoń na ramieniu zatrzymała ją w miejscu, zmuszając do odwrócenia się na pięcie.
– Vance – usłyszała za sobą, rozpoznając męski głos zanim jeszcze zatrzymała wzrok na jego właścicielu: wysokim, dobrze zbudowanym czarodzieju około pięćdziesiątki, który oprócz tego, że był posiadaczem najbardziej imponujących wąsów, jakie widziała w życiu, był również jej bezpośrednim przełożonym. Skinęła mu głową z szacunkiem, uśmiechając się jednocześnie niepewnie i ciepło, chociaż jego wyraz twarzy – stanowczy, zdenerwowany, odrobinę zakłopotany? – nie zwiastował niczego dobrego. Uniosła wyżej jasne brwi, rzucając mu pytające spojrzenie; tak?, chciała zapytać, nagląco, niecierpliwie, ale ostatecznie zrezygnowała, grzecznie czekając na słowa wyjaśnienia. Czy może – jedno słowo. – Zostajesz – rzucił w końcu, głową wskazując w stronę grupy, która właśnie szykowała się do wyruszenia, po czym uciekł wzrokiem gdzieś na bok. Popadała w paranoję, czy nie chciał patrzeć jej w oczy?
Skrzywiła się mimowolnie, a pomiędzy jej jasnymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
– Ale… – zaczęła defensywnie; miała sporo argumentów, żeby poprzeć swój sprzeciw. Po pierwsze, była jednym z bardziej doświadczonych ratowników na zmianie. Po drugie, wciąż miała pod sobą stażystę, który musiał się jeszcze wiele nauczyć, najlepiej pracując w terenie. Jakiekolwiek jednak zdania miała zamiar wypowiedzieć dalej, zostały zablokowane przez górującego nad nią czarodzieja.
– Posłuchaj – przerwał jej, zmuszając się do nawiązania kontaktu wzrokowego, chociaż Margaux wolałaby, żeby tego nie robił – zbyt wiele potrafiła odczytać z tego wodnistego, przepełnionego mieszanką emocji spojrzenia. – Po prostu zajmij się czymś pożytecznym i postaraj się nie wychylać – dodał, a ona miała wrażenie, że coś lodowatego rozlało się po jej wnętrznościach. Zacisnęła wargi, desperacko szukając czegoś, co mogłaby jeszcze powiedzieć – ale jej przełożony wcale nie czekał na aprobatę.
Po prostu zajmij się czymś pożytecznym i postaraj się nie wychylać.
Słowa zadźwięczały jej w głowie nieprzyjemnym dysonansem, sprawiając, że jeszcze przez dobrą minutę nie ruszyła się z miejsca, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w punkt, w którym chwilę wcześniej znajdowała się głowa czarodzieja. Nie słyszała już dźwięków naturalnej szamotaniny, które ucichły, gdy zniknęła wyznaczona do zadania grupa ratowników; nie dostrzegała też dziwnych spojrzeń, rzucanych przez mijających ją pracowników. Wszystko to przestało mieć znaczenie, czy może to ona przestała je mieć, jednym bezdusznym zdaniem odsunięta poza boczną linię, na zapomnianą i niepotrzebną ławkę rezerwowych. Przesadzała? Być może; nikt w końcu oficjalnie jej nie zwolnił, do jej rąk nie trafił urzędowo wyglądający list z wypowiedzeniem (chociaż podskórnie czuła, że wezwanie na przesłuchanie było właśnie tym), ale z jakiegoś powodu miała wrażenie, jakby właśnie to się stało. Przymknęła na sekundę powieki; czy naprawdę próbowano jej odebrać nawet to?
Poruszyła się kilka uderzeń serca później i płaskim, mechanicznym krokiem skierowała się w stronę wąskiego korytarzyka po wschodniej stronie biura, który na końcu zakręcał w prawo i kończył się nieco obskurnymi drzwiami. Po drugiej stronie znajdowało się archiwum: zagracony pokoik z sięgającymi sufitu regałami, pełnymi zakurzonych pudeł z raportami z interwencji, do którego posyłało się najczęściej nieopierzonych stażystów (żeby nie zawadzali i nie narobili szkód swoją obecnością) albo wyjątkowo kiepskich pracowników (w ramach kary, mającej poprawić motywację do staranniejszego wykonywania swoich obowiązków). Sama Margaux nie była tu od bardzo dawna, a od czasu jej powrotu do Londynu po dwuletniej nieobecności, nie pojawiła się w archiwum ani razu. Teraz jednak potrzebowała samotności oraz – paradoksalnie – jakiejś namiastki normalności, zapewnianej przez fakt, że istniały miejsca, w których mimo upływu lat nic się nie zmieniało.
Drzwi skrzypnęły za nią prawie bezgłośnie, po czym zamknęły się szczelnie, na dobre oddzielając ją od panujących na głównej sali szelestów. W oświetlonym słabym światłem pojedynczej lampy pomieszczeniu było cicho, zalegająca na półkach warstwa kurzu skutecznie tłumiła nieliczne dźwięki. Margaux westchnęła ciężko, wdychając przez moment kojący zapach starości, zanim podeszła do pierwszego z regałów, ściągając z niego odrzucony byle jak plik pergaminów. Na co dzień nikt nie troszczył się o skrupulatne prowadzenie dokumentacji (prawdę mówiąc, sama ratowniczka uważała to za stratę czasu), zadanie to odkładając na później i zrzucając zazwyczaj na najmłodszych stażem pracowników, ale tamtego dnia specjalnie jej to nie przeszkadzało. Wybór pomiędzy pozostaniem w biurze zgłoszeń, a zaszyciem się tutaj, był wyborem między bezczynnością, a robieniem czegokolwiek – nawet jeżeli owo cokolwiek miało pozostać kompletnie niezauważone.
Może mimo wszystko nie była w stanie zmienić świata.
Rozłożyła dokumenty na kawałku wolnej od pudeł przestrzeni, rozpoczynając powolny, żmudny proces sortowania, przekładania i odkurzania, płynnymi, sprawnymi ruchami wkładając raporty do odpowiednich teczek i układając je starannie w opisanych właściwie kartotekach. Wiedziała, że nie miała szans na uporządkowanie wszystkiego – zajęcie się chociażby wybranym fragmentem miało zabrać jej z życia długie godziny – ale wyjątkowo jej to nie przeszkadzało. Syzyfowa praca odsuwała przynajmniej jej myśli od ponurej rzeczywistości; nie wiedziała jedynie, dlaczego sprzątanie wśród starych spraw (w większości których sama brała udział) nieodzownie kojarzyło jej się z pożegnaniem.
| zt
Tamtego dnia w Biurze Zgłoszeń panowała statyczna, leniwa wręcz cisza. Poranek, pozbawiony charakterystycznego, przypominającego środek pszczelego ula buczenia, wydawał się ciągnąć w nieskończoność, a ratownicy – przyzwyczajeni do pokonywania korytarza biegiem i robienia pięciu rzeczy jednocześnie – snuli się po pomieszczeniach ministerstwa jak ociężałe, pijane trzmiele, nie do końca pewni, co powinni ze sobą zrobić. Teoretycznie nie działo się nic niezwykłego – takie okresy, choć rzadkie i krótkotrwałe, zdarzały się od czasu do czasu – ale i tak można było odnieść wrażenie, że w powietrzu coś wisiało; zalegający dookoła spokój kojarzył się z tym, który pojawia się na kilkanaście minut przed nawałnicą, gęsty i naelektryzowany ładunkami, tylko czekającymi, żeby wybuchnąć.
Chwilowy bezruch w normalnych okolicznościach zupełnie by Margaux nie przeszkadzał, ale ponieważ kwiecień póki co nie przyniósł jej jeszcze niczego dobrego, czuła się co najmniej niespokojnie. Wydarzenia ostatnich tygodni ciążyły jej w sposób mocno odczuwalny, sprawiając, że trudno było jej zachować typowe dla siebie opanowanie. Poczucie bezużyteczności również nie pomagało, choć podejrzewała, że nie wbrew pozorom nie stanowiło wcale źródła problemu, a jedynie jeden z jego przykrych objawów. Epicentrum znajdowało się gdzieś indziej, wyżej, dalej, najprawdopodobniej złożone ze zbyt wielu czynników, by była w stanie je uchwycić, zresztą: nawet nie próbowała tego robić, stwierdzając, że na dłuższą metę i tak nie miało to znaczenia. Była w pełni świadoma, że tkwiła aktualnie w dosyć nieprzyjemnym pomiędzy, i że wydostanie się z niego było tylko kwestią czasu – rozwiązanie zagadki, przerażające czy nie, zbliżało się nieuchronnie wraz z uciekającymi z kalendarza kartkami, błyskawicznie przybliżającymi ją do daty ministerialnego przesłuchania.
Prawie podskoczyła, gdy jeden z pracowników odchrząknął głośno zaraz nad jej ramieniem, dając jej do zrozumienia, że stała na jego drodze. Odsunęła się uprzejmie, na moment zawieszając spojrzenie na młodym mężczyźnie, który dosłownie kilka dni wcześniej ukończył swój staż; przemknął obok bez słowa, nawet na nią nie zerkając, mimo że jeszcze do niedawna witał ją codziennie uśmiechem i życzliwym dzień dobry. Do tego również zaczynała się przyzwyczajać, już jakiś czas temu porzucając wątłą nadzieję, że antymugolska polityka ministerstwa nie odbije się w żaden sposób na jej pracy. Wyglądało na to, że zmiana nazwy departamentu zmieniła również – mniej lub bardziej – przebywających w nim czarodziejów, wprowadzając do codzienności Margaux nową dawkę spłoszonych spojrzeń i milknących po jej pojawieniu się szeptów. Jej współpracownicy podzielili się solidarnie pomiędzy tych, którzy nie mieli pojęcia, jak zachować się w jej obecności, oraz tych, którzy za wszelką cenę próbowali udawać, że wszystko było w porządku. Nie była pewna, która grupa smuciła ją bardziej. Może żadna; może najgorsza była świadomość, że po raz pierwszy odkąd zaczęła pracować w czarodziejskim pogotowiu, czuła się tak, jakby znalazła się w niewłaściwym miejscu.
Potok ponurych myśli został nagle przerwany przez głośne, charakterystyczne dla nowego wezwania poruszenie. Wyprostowała się, reagując natychmiastowo i automatycznie, po czym – poprawiwszy najpierw przekrzywioną szatę, ruszyła w stronę zbierającej się po drugiej stronie pomieszczenia grupy ratowników, ciesząc się, że uda jej się wyrwać z dusznego departamentu chociaż na kilkadziesiąt minut. Zdążyła jednak pokonać zaledwie połowę odległości, gdy silna dłoń na ramieniu zatrzymała ją w miejscu, zmuszając do odwrócenia się na pięcie.
– Vance – usłyszała za sobą, rozpoznając męski głos zanim jeszcze zatrzymała wzrok na jego właścicielu: wysokim, dobrze zbudowanym czarodzieju około pięćdziesiątki, który oprócz tego, że był posiadaczem najbardziej imponujących wąsów, jakie widziała w życiu, był również jej bezpośrednim przełożonym. Skinęła mu głową z szacunkiem, uśmiechając się jednocześnie niepewnie i ciepło, chociaż jego wyraz twarzy – stanowczy, zdenerwowany, odrobinę zakłopotany? – nie zwiastował niczego dobrego. Uniosła wyżej jasne brwi, rzucając mu pytające spojrzenie; tak?, chciała zapytać, nagląco, niecierpliwie, ale ostatecznie zrezygnowała, grzecznie czekając na słowa wyjaśnienia. Czy może – jedno słowo. – Zostajesz – rzucił w końcu, głową wskazując w stronę grupy, która właśnie szykowała się do wyruszenia, po czym uciekł wzrokiem gdzieś na bok. Popadała w paranoję, czy nie chciał patrzeć jej w oczy?
Skrzywiła się mimowolnie, a pomiędzy jej jasnymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
– Ale… – zaczęła defensywnie; miała sporo argumentów, żeby poprzeć swój sprzeciw. Po pierwsze, była jednym z bardziej doświadczonych ratowników na zmianie. Po drugie, wciąż miała pod sobą stażystę, który musiał się jeszcze wiele nauczyć, najlepiej pracując w terenie. Jakiekolwiek jednak zdania miała zamiar wypowiedzieć dalej, zostały zablokowane przez górującego nad nią czarodzieja.
– Posłuchaj – przerwał jej, zmuszając się do nawiązania kontaktu wzrokowego, chociaż Margaux wolałaby, żeby tego nie robił – zbyt wiele potrafiła odczytać z tego wodnistego, przepełnionego mieszanką emocji spojrzenia. – Po prostu zajmij się czymś pożytecznym i postaraj się nie wychylać – dodał, a ona miała wrażenie, że coś lodowatego rozlało się po jej wnętrznościach. Zacisnęła wargi, desperacko szukając czegoś, co mogłaby jeszcze powiedzieć – ale jej przełożony wcale nie czekał na aprobatę.
Po prostu zajmij się czymś pożytecznym i postaraj się nie wychylać.
Słowa zadźwięczały jej w głowie nieprzyjemnym dysonansem, sprawiając, że jeszcze przez dobrą minutę nie ruszyła się z miejsca, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w punkt, w którym chwilę wcześniej znajdowała się głowa czarodzieja. Nie słyszała już dźwięków naturalnej szamotaniny, które ucichły, gdy zniknęła wyznaczona do zadania grupa ratowników; nie dostrzegała też dziwnych spojrzeń, rzucanych przez mijających ją pracowników. Wszystko to przestało mieć znaczenie, czy może to ona przestała je mieć, jednym bezdusznym zdaniem odsunięta poza boczną linię, na zapomnianą i niepotrzebną ławkę rezerwowych. Przesadzała? Być może; nikt w końcu oficjalnie jej nie zwolnił, do jej rąk nie trafił urzędowo wyglądający list z wypowiedzeniem (chociaż podskórnie czuła, że wezwanie na przesłuchanie było właśnie tym), ale z jakiegoś powodu miała wrażenie, jakby właśnie to się stało. Przymknęła na sekundę powieki; czy naprawdę próbowano jej odebrać nawet to?
Poruszyła się kilka uderzeń serca później i płaskim, mechanicznym krokiem skierowała się w stronę wąskiego korytarzyka po wschodniej stronie biura, który na końcu zakręcał w prawo i kończył się nieco obskurnymi drzwiami. Po drugiej stronie znajdowało się archiwum: zagracony pokoik z sięgającymi sufitu regałami, pełnymi zakurzonych pudeł z raportami z interwencji, do którego posyłało się najczęściej nieopierzonych stażystów (żeby nie zawadzali i nie narobili szkód swoją obecnością) albo wyjątkowo kiepskich pracowników (w ramach kary, mającej poprawić motywację do staranniejszego wykonywania swoich obowiązków). Sama Margaux nie była tu od bardzo dawna, a od czasu jej powrotu do Londynu po dwuletniej nieobecności, nie pojawiła się w archiwum ani razu. Teraz jednak potrzebowała samotności oraz – paradoksalnie – jakiejś namiastki normalności, zapewnianej przez fakt, że istniały miejsca, w których mimo upływu lat nic się nie zmieniało.
Drzwi skrzypnęły za nią prawie bezgłośnie, po czym zamknęły się szczelnie, na dobre oddzielając ją od panujących na głównej sali szelestów. W oświetlonym słabym światłem pojedynczej lampy pomieszczeniu było cicho, zalegająca na półkach warstwa kurzu skutecznie tłumiła nieliczne dźwięki. Margaux westchnęła ciężko, wdychając przez moment kojący zapach starości, zanim podeszła do pierwszego z regałów, ściągając z niego odrzucony byle jak plik pergaminów. Na co dzień nikt nie troszczył się o skrupulatne prowadzenie dokumentacji (prawdę mówiąc, sama ratowniczka uważała to za stratę czasu), zadanie to odkładając na później i zrzucając zazwyczaj na najmłodszych stażem pracowników, ale tamtego dnia specjalnie jej to nie przeszkadzało. Wybór pomiędzy pozostaniem w biurze zgłoszeń, a zaszyciem się tutaj, był wyborem między bezczynnością, a robieniem czegokolwiek – nawet jeżeli owo cokolwiek miało pozostać kompletnie niezauważone.
Może mimo wszystko nie była w stanie zmienić świata.
Rozłożyła dokumenty na kawałku wolnej od pudeł przestrzeni, rozpoczynając powolny, żmudny proces sortowania, przekładania i odkurzania, płynnymi, sprawnymi ruchami wkładając raporty do odpowiednich teczek i układając je starannie w opisanych właściwie kartotekach. Wiedziała, że nie miała szans na uporządkowanie wszystkiego – zajęcie się chociażby wybranym fragmentem miało zabrać jej z życia długie godziny – ale wyjątkowo jej to nie przeszkadzało. Syzyfowa praca odsuwała przynajmniej jej myśli od ponurej rzeczywistości; nie wiedziała jedynie, dlaczego sprzątanie wśród starych spraw (w większości których sama brała udział) nieodzownie kojarzyło jej się z pożegnaniem.
| zt
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| z gabinetu szefa aurorów x
Nie było jej tak lekko i niewinnie, jakby chciała - mimo wszystko bolączek nie dało się zagłuszyć na zbyt długi czas, nawet najgłośniejszym utworem swingowym i dźwiękiem pucowanych szyb. Energia gasła w niej co kilka chwil, spojrzenie pozostawiając smutnym, nieobecnym i niepewnym. Przez wiele lat nie pozwała tej części siebie, ale wydarzenia brutalnie wyciągały ją na wierzch, dając odejść dawnej Susanne w zapomnienie - to raczej ona, wesoła i pozytywna, była teraz tylko iskierką na tle całości. Rozbłyskiwała raz po raz, ale wizja rzeczywistości - za pozorowanymi oknami Ministerstwa Magii nie było jej co prawda widać, ale w gmachu zamieszanie spowodowane anomaliami było aż nazbyt widoczne - w gotowości trzymała zimny kubeł wody. Ten chlust prawdy był rozczarowaniem. Czym zasłużyli sobie na to wszystko? Codziennie przypominały jej się osoby, do których nie napisała jeszcze listu, nie wiedziała, co działo się z nimi tej nocy, ani żadnej innej. Westchnęła, uporczywie odganiając myśli - naprawdę potrzebowała chwili beztroski i uśmiechu. Mogła dźwigać wiele, ale cierpienie najbliższych było najtrudniejszym wyzwaniem. Teraz cierpiało trzy czwarte jej świata.
Uwinęli się z szybami w gabinecie nowej szefowej biura aurorów, muzyka także ucichła i wtedy zrobiło jej się jakoś nieswojo. Nie żeby czuła się pewnie już na samym początku - w końcu obudziła się w Ministerstwie Magii, kto czułby się dobrze z taką koleją rzeczy? - lecz mimo wszystko ciepłe, pozytywne tło dodawało choć trochę otuchy i rozganiało ciemne, chmurne myśli. Pożegnali się z perfekcyjną panią biura, Lovegood zaś stwierdziła, że wystarczy im tego piętra, udali się więc dalej. Tam czekała ich ogromna sala. Z ogromnymi oknami. Biała istota zerknęła na nie, z bolączką wodząc wzrokiem po tych wszystkich szybach.
- O nie, trzeba się przemknąć - wymamrotała pod nosem, rozglądając się za okazją do przejścia niepostrzeżenie przez ten sajgon - głośny tłum, masa ludzi, gdzieś w tle dokumenty rozleciały się z szumem, a do tego wszystkiego wielkie, zakurzone aż do szarości, okna - niemalże sytuacja grozy. - Patrz - tam są drzwi, możemy zarzekać się, że skierowali nas do tamtego pomieszczenia, a tu niedługo pojawi się inna grupa wprost z PIC - zaproponowała, schodząc z drogi jakiemuś rozgorączkowanemu czarodziejowi w długiej szlafmycy, ciągnącej się dwa metry za nim - i wciąż rosła.
Nie było jej tak lekko i niewinnie, jakby chciała - mimo wszystko bolączek nie dało się zagłuszyć na zbyt długi czas, nawet najgłośniejszym utworem swingowym i dźwiękiem pucowanych szyb. Energia gasła w niej co kilka chwil, spojrzenie pozostawiając smutnym, nieobecnym i niepewnym. Przez wiele lat nie pozwała tej części siebie, ale wydarzenia brutalnie wyciągały ją na wierzch, dając odejść dawnej Susanne w zapomnienie - to raczej ona, wesoła i pozytywna, była teraz tylko iskierką na tle całości. Rozbłyskiwała raz po raz, ale wizja rzeczywistości - za pozorowanymi oknami Ministerstwa Magii nie było jej co prawda widać, ale w gmachu zamieszanie spowodowane anomaliami było aż nazbyt widoczne - w gotowości trzymała zimny kubeł wody. Ten chlust prawdy był rozczarowaniem. Czym zasłużyli sobie na to wszystko? Codziennie przypominały jej się osoby, do których nie napisała jeszcze listu, nie wiedziała, co działo się z nimi tej nocy, ani żadnej innej. Westchnęła, uporczywie odganiając myśli - naprawdę potrzebowała chwili beztroski i uśmiechu. Mogła dźwigać wiele, ale cierpienie najbliższych było najtrudniejszym wyzwaniem. Teraz cierpiało trzy czwarte jej świata.
Uwinęli się z szybami w gabinecie nowej szefowej biura aurorów, muzyka także ucichła i wtedy zrobiło jej się jakoś nieswojo. Nie żeby czuła się pewnie już na samym początku - w końcu obudziła się w Ministerstwie Magii, kto czułby się dobrze z taką koleją rzeczy? - lecz mimo wszystko ciepłe, pozytywne tło dodawało choć trochę otuchy i rozganiało ciemne, chmurne myśli. Pożegnali się z perfekcyjną panią biura, Lovegood zaś stwierdziła, że wystarczy im tego piętra, udali się więc dalej. Tam czekała ich ogromna sala. Z ogromnymi oknami. Biała istota zerknęła na nie, z bolączką wodząc wzrokiem po tych wszystkich szybach.
- O nie, trzeba się przemknąć - wymamrotała pod nosem, rozglądając się za okazją do przejścia niepostrzeżenie przez ten sajgon - głośny tłum, masa ludzi, gdzieś w tle dokumenty rozleciały się z szumem, a do tego wszystkiego wielkie, zakurzone aż do szarości, okna - niemalże sytuacja grozy. - Patrz - tam są drzwi, możemy zarzekać się, że skierowali nas do tamtego pomieszczenia, a tu niedługo pojawi się inna grupa wprost z PIC - zaproponowała, schodząc z drogi jakiemuś rozgorączkowanemu czarodziejowi w długiej szlafmycy, ciągnącej się dwa metry za nim - i wciąż rosła.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
To było zabawne. Dostrzeganie wad i zalet Ministerstwa Magii przez wzgląd na czystość. Czy jednak nie był to również stan ducha zagubionych czarodziejów i czarownic? Nikt nie wiedział co się dzieje ani co robić. Czy zmiany szły ku dobremu? Czy powinni się martwić? Poniekąd JD zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie zostało naprawione. Niby obrana droga zdawała się być właściwą dla czarodziejskiego świata, ale równocześnie coś bardzo mocno go niepokoiło. Nie chciał jednak teraz o tym rozmyślać i niepokoić Sue, która i tak zdawała się być mocno zamyślona. To po jego głowie rozbijały się pytania bez odpowiedzi, chociaż znając ją, też nie była zupełnie od nich wolna. Oboje mieli lżejsze podejście do życia, ale równocześnie mocno się przejmowali. Emocje, dzięki którym Jay tak naprawdę się porozumiewał był bardzo ciężkie do powstrzymania. Szczególnie że nigdy specjalnie tego nie robił. Nie musiał. Taki był i nikt nie kazał mu się powstrzymać. Może dlatego łatwo dał się wciągnąć w śmieszną grę, którą prowadzili z Lovegood na terenie Ministerstwa Magii, zamierzając przejść nieznane sobie zakamarki w celu porządnego ich wyczyszczenia. W końcu nigdy nie był w biurze Ministra i pewnie nigdy już nie miał być. Zobaczył jak to jest być szefem aurorów i posłuchał również tej samej muzyki, dając się na moment porwać jej melodii. Z Susanne u boku było to tak banalnie proste... Uwinęli się z zaległymi zadaniami i ruszyli już powoli w stronę niższych pięter w celu złożenia przedmiotów, którymi tak zręcznie się posługiwali przez ostatnią godzinę. A może to było dłużej niż godzinę? No, nieważne. Sęk w tym, że jak znaleźli się na poziomie trzecim, spotkała ich niemała niespodzianka. Jak wcześniej nie spotykali praktycznie nikogo, tak tutaj tłumy mężczyzn i kobiet.
- Myślisz, że to dobra chwila na ucieczkę? - spytał, zerkając na jasnowłosą towarzyszkę, po czym ruszył przodem, lawirując między zgromadzonymi tam czarodziejami. Miał nadzieję, że dziewczyna była tuż za nim i jego wyższy wzrost pomógł im przejść bez większych uszkodzeń. Skręcili jeszcze parę razy wedle własnego uznania i znaleźli się cudem wprost starej czarownicy, która dała im wiadra i szmaty. Bez słowa zabrała im sprzęt i oddała różdżki, po czym praktycznie wygoniła do wyjścia. Będąc już na zewnątrz, w atrium Vane spojrzał na Sue i uśmiechnął się. - Zaproponowałbym jakiś deser, ale jest dość późno, więc... - mruknął, po czym podniósł głowę na wielki zegar. Fakt. Powinien już dawno być na obserwacjach.
|zt
- Myślisz, że to dobra chwila na ucieczkę? - spytał, zerkając na jasnowłosą towarzyszkę, po czym ruszył przodem, lawirując między zgromadzonymi tam czarodziejami. Miał nadzieję, że dziewczyna była tuż za nim i jego wyższy wzrost pomógł im przejść bez większych uszkodzeń. Skręcili jeszcze parę razy wedle własnego uznania i znaleźli się cudem wprost starej czarownicy, która dała im wiadra i szmaty. Bez słowa zabrała im sprzęt i oddała różdżki, po czym praktycznie wygoniła do wyjścia. Będąc już na zewnątrz, w atrium Vane spojrzał na Sue i uśmiechnął się. - Zaproponowałbym jakiś deser, ale jest dość późno, więc... - mruknął, po czym podniósł głowę na wielki zegar. Fakt. Powinien już dawno być na obserwacjach.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Och, właściwie nie do końca to miała na myśli - to znaczy planowała tylko przemknąć przez te okropne tłumy, by uniknąć mycia ogromnych okien nad salą pełną ludzi, i zająć się bardziej kameralnym pomieszczeniem - mniej roboty, mniej hałasu, mniej nerwów i pretensji; jednak z drugiej strony, opuszczenie Ministerstwa Magii wydawało się jeszcze lepszą opcją. Nie wiedziała, ale spędzili tu czasu, ale czuła potrzebę powrotu do domu, w znajome i spokojniejsze (przynajmniej trochę) miejsce, do znajomych ludzi.
- Lepszej nie będzie - uznała zgodnie, nie próbując tłumaczyć swojego poprzedniego planu, bo szybko go zmieniła, godząc się na ogólne opuszczenie gmachu. Podążała więc za astronomem, czasem wyglądając zza jego ramienia celem skontrolowania sytuacji na froncie, ale entuzjazm opadał jej momentalnie. Znów stawała się osowiała, zniechęcona i smutna, kiedy wszystkie wspomnienia i troski wracały. Zerknęła nieobecnym wzrokiem przed siebie, niekoniecznie orientując się, gdzie dokładnie skręcali, spojrzenie lokując wreszcie na starej czarownicy - ułamki sekund zajęło jej rozpoznanie kobiety i w tym samym czasie zaczęła podejrzewać, że mają prawdziwe kłopoty. Wyglądało na to, że pracownica zwyczajnie miała taki wyraz twarzy - oddała im bowiem różdżki i odebrała narzędzia pracy, pospieszając do wyjścia. Susanne spoglądała na nią ze zdziwieniem, ale nawet przez myśl nie przeszło jej, by protestować - mogli tylko dziękować sprzyjającemu losowi i własnemu planowi wycie... właściwie pracy, bo z wycieczką miało to niewiele wspólnego, przynajmniej od oficjalnej strony. Uśmiechnęła się blado i pokręciła głową.
- Nie, wracajmy do siebie, ale innym razem, przy lepszych okolicznościach - bardzo chętnie. Możesz nas odwiedzić, Bertie na pewno pomoże mi upiec coś dobrego - zaproponowała. Co mogli robić, poza ratowaniem świata, by zachował on pozory normalności? Wszyscy musieli jakoś sobie radzić, nie inaczej było z nimi. Nawet jeśli wszystko spowijała jakaś dziwna mgła, przeczucie, uczucie odrealnienia, nie mogli pozwolić nikomu ani niczemu na wybicie z rytmu. Choć dzisiaj powlokła się do Rudery z nieprzyjemnym uczuciem porażki i niepowodzenia w okiełznaniu magii, chyba czegoś zdołała się nauczyć. Na przykład tego, że umycie szyby z jednej strony wciąż dawało zabrudzony obraz rzeczywistości.
| zt
- Lepszej nie będzie - uznała zgodnie, nie próbując tłumaczyć swojego poprzedniego planu, bo szybko go zmieniła, godząc się na ogólne opuszczenie gmachu. Podążała więc za astronomem, czasem wyglądając zza jego ramienia celem skontrolowania sytuacji na froncie, ale entuzjazm opadał jej momentalnie. Znów stawała się osowiała, zniechęcona i smutna, kiedy wszystkie wspomnienia i troski wracały. Zerknęła nieobecnym wzrokiem przed siebie, niekoniecznie orientując się, gdzie dokładnie skręcali, spojrzenie lokując wreszcie na starej czarownicy - ułamki sekund zajęło jej rozpoznanie kobiety i w tym samym czasie zaczęła podejrzewać, że mają prawdziwe kłopoty. Wyglądało na to, że pracownica zwyczajnie miała taki wyraz twarzy - oddała im bowiem różdżki i odebrała narzędzia pracy, pospieszając do wyjścia. Susanne spoglądała na nią ze zdziwieniem, ale nawet przez myśl nie przeszło jej, by protestować - mogli tylko dziękować sprzyjającemu losowi i własnemu planowi wycie... właściwie pracy, bo z wycieczką miało to niewiele wspólnego, przynajmniej od oficjalnej strony. Uśmiechnęła się blado i pokręciła głową.
- Nie, wracajmy do siebie, ale innym razem, przy lepszych okolicznościach - bardzo chętnie. Możesz nas odwiedzić, Bertie na pewno pomoże mi upiec coś dobrego - zaproponowała. Co mogli robić, poza ratowaniem świata, by zachował on pozory normalności? Wszyscy musieli jakoś sobie radzić, nie inaczej było z nimi. Nawet jeśli wszystko spowijała jakaś dziwna mgła, przeczucie, uczucie odrealnienia, nie mogli pozwolić nikomu ani niczemu na wybicie z rytmu. Choć dzisiaj powlokła się do Rudery z nieprzyjemnym uczuciem porażki i niepowodzenia w okiełznaniu magii, chyba czegoś zdołała się nauczyć. Na przykład tego, że umycie szyby z jednej strony wciąż dawało zabrudzony obraz rzeczywistości.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
| 30 maja
Nie spodziewała się, że płaskie obcasy jej butów kiedykolwiek jeszcze będą miały okazję wygrać roznoszący się echem marsz na gładkiej posadzce biura zgłoszeń; pamiętała – wciąż żywo i nienaturalnie wręcz wyraźnie – jak na krótko po pamiętnych przesłuchaniach, przysięgała sama sobie, że ten moment nie nastąpi; że prędzej wyląduje na ulicy, niż zdecyduje się po raz kolejny przekroczyć próg Ministerstwa, nawet jeżeli oznaczałoby to rezygnację z pracy w miejscu, które ukochała sobie najbardziej. Groźby były puste i zupełnie niepotrzebne, bo w chwili ich wygłaszania, wciąż jeszcze znajdowała się na liście osób poszukiwanych, i jej pojawienie się jak gdyby nigdy nic w Departamencie Kontroli Magicznej, zapewne skończyłoby się szybkim aresztowaniem, ale to wcale nie zmniejszało gorzko-cierpkiego posmaku hipokryzji, który czuła, wdychając przesiąknięte zapachem chaosu powietrze. Chociaż od dnia jej oficjalnego powrotu do pracy minęły już prawie dwa tygodnie, wciąż nie mogła pozbyć się wątpliwości co do tego, czy aby na pewno robiła dobrze; z jednej strony – to nadal było to samo miejsce, któremu już raz na ślepo zaufała, a które to zaufanie brutalnie zniszczyło i podeptało; z drugiej – Wilhelmina nie była już Ministrem Magii, nikt (otwarcie) nie prześladował jej za mugolskie pochodzenie, a szalejące nad Anglią anomalie sprawiały, że ręce do pomocy były potrzebne bardziej, niż kiedykolwiek dotąd.
To właśnie ta niezdolność do bezczynnego siedzenia w mieszkaniu pierwotnie zagnała ją z powrotem w mury Ministerstwa, a to, co tam zastała, tylko upewniło ją w przekonaniu, że sumienie nie pozwoli jej tak po prostu unieść się własną dumą. Nie, nie wybaczyła im jeszcze – podejrzewała, że po tym, czego była świadkiem w Kruczej Wieży, tak naprawdę nie będzie w stanie w pełni wybaczyć nigdy – ale nie mogła unosić głowy wysoko, gdy cały świat kruszył się pod swoim własnym ciężarem. I nie tylko on; magiczne pogotowie, jednostka niegdyś wspaniale zorganizowana i uporządkowana, ugięła się pod naporem politycznej katastrofy i magicznych wybuchów, stanowiąc obecnie swój drżący, żałosny cień. Kwietniowe przesłuchania, oraz idące na nimi uwięzienia, zmniejszyły znacznie ilość doświadczonego personelu, pozostawiając na stanowiskach głównie czarodziejów, którzy o mugolskim świecie nie mieli najmniejszego pojęcia; po usunięciu dotychczasowej Minister Magii, sytuacja poprawiła się z kolei bardzo nieznacznie, bo większość pracowników albo nie przeżyła zafundowanych im przez Ministerstwo wakacji, albo nie chciała nawet słyszeć o powrocie. Na tym kłopoty czarodziejskiego pogotowia jednak się nie kończyły; paraliżującym (dosłownie) ciosem okazało się zaburzenie działania zaklęcia medico, które majowe anomalie zdawały się unicestwić całkowicie, pozbawiając ratowników ich głównego sposobu komunikacji ze światem zewnętrznym. Wezwania nie nadchodziły, a przynajmniej nadchodziły o wiele rzadziej, docierając w mury biura zgłoszeń w formie patronusów albo znacznie opóźnionych sów. Pracy za to było więcej niż zwykle, bo przypadkowe, niekontrolowane użycia magii, stały się codziennością, koncentrując się głównie na obszarach zamieszkałych przez mugoli.
Dokładnie w sam środek tego zamętu dała się wciągnąć Margaux, gdy kilkanaście dni wcześniej z duszą na ramieniu pojawiła się w biurze. Zdziwienie jej obecnością było tylko chwilowe, później nadeszła ulga – bo gdy płonął pożar, każda para rąk była ważna. Osobiście była za ten stan rzeczy wdzięczna; mimo że od czasu do czasu spotykała się z niezręcznymi rozmowami, urwanymi w połowie, gdy tylko się zbliżała, albo nieprzychylnymi spojrzeniami rzucanymi jej na korytarzu, to do tej pory nikt otwarcie nie ośmielił się skomentować ostatnich wydarzeń. Komitywa milczenia miała dużo wspólnego z koniecznością ratowania tonącego okrętu, do czego przyłączyła się bez słowa narzekania, bez zająknięcia wykonując polecenia przełożonych i co jakiś czas dzieląc się własnymi pomysłami na usprawnienie kulejącego systemu. Obejścia brakującego zaklęcia przywołującego niestety nie dało się wymyślić na poczekaniu, ale to właśnie dzięki – między innymi – jej inicjatywie, zdecydowano o utworzeniu mniejszych, wyszkolonych oddziałów, które od tej pory miały towarzyszyć zorganizowanym akcjom magicznej policji, tak samo jak grupy amnezjatorów, czy niewidzialnego oddziału zadaniowego. W wolnym czasie pisała też listy, namawiając ratowników o mugolskim pochodzeniu do powrotu; większość wiadomości wróciła z mniej lub bardziej grzecznymi odmowami, kilka osób udało jej się jednak zwerbować ponownie, i teraz pomagały reszcie odnaleźć się w rzeczywistości, w której świat magiczny zmieszał się nieodwracalnie z niemagicznym.
Usilne starania o przywrócenie porządku w strukturach magicznego pogotowia nie spowodowały bynajmniej, że Margaux przestała pojawiać się na akcjach w terenie; wprost przeciwnie, pracowała więcej niż kiedykolwiek, wykorzystując szczodrze rozdawane nadgodziny do zagłuszenia własnych demonów, nieustannie wyciągających po nią chciwe macki, licząc naiwnie, że jeżeli będzie biegła wystarczająco szybko i niestrudzenie, to zdoła prześcignąć własne problemy. To podejście, o dziwo, działało; podejrzewała, że tymczasowo, ale póki co wykorzystywała najlepiej jak mogła momenty, w których udawało jej się zgubić wiecznie śledzącą ją, widmową sylwetkę Roberta, spychając poza granice świadomości strach przed tym, co się stanie, gdy któraś z akcji przywoła zbyt mocno wspomnienia z odsieczy. Nie powiedziała o tym nikomu, ale ponure wizje czających się w mętnej wodzie inferiusów, do tej pory jej nie opuściły, grożąc w każdej chwili pozbawieniem jej emocjonalnej kontroli nad samą sobą. Mimo że nie załamała się zaraz po powrocie z akcji – nie zamknęła w mieszkaniu, kołysząc się w przód i w tył, nie rzuciła się na równię pochyłą autodestrukcji, ani nie odsunęła od siebie wszystkich przyjaciół (nie licząc tych, którzy sami odsunęli się od niej) – to zagrożenie przez cały czas nad nią wisiało, chowając się gdzieś na krawędzi wzroku, umykając, gdy tylko spróbowała je odnaleźć. Nie była głupia; chociaż nie skończyła kursów magipsychiatrycznych, to miała wystarczająco dużo doświadczenia medycznego, żeby rozpoznać, z czym miała do czynienia, ale coś i tak powstrzymywało ją przed przyznaniem głośno i otwarcie, że potrzebowała pomocy. Było tyle ludzi, którzy znajdowali się w gorszej sytuacji; jak mogłaby postawić siebie ponad nimi?
Wirowała więc w niekończącym się kołowrotku pracy, zbywając niecierpliwym machnięciem dłoni uwagi, że powinna odpocząć. Nieszczere, tak naprawdę nikt nie chciał, żeby zniknęła, nie teraz; zdawała sobie z tego sprawę, bez problemu zauważając, jak łatwo przychodziło jej przełożonym odwracanie wzroku od faktu, że ciągnęła dwunastą godzinę zmiany, albo że zdarzyło jej się irracjonalnie zachować podczas akcji ratowniczej. Teraz również spojrzenie starszego ratownika zatrzymało się najpierw na raporcie, który trzymała w rękach, a dopiero później na jej twarzy; udała, że tego nie dostrzegła, posyłając mu zmęczony uśmiech kogoś, kto był wykończony już tak długo, że stało się to bardziej stanem naturalnym, niż tymczasowym. Nie przeszkadzało jej to; kiedy się męczyła, męczyły się również podążające za nią demony. – Peter – przywitała się krótko, podając mu rolkę pergaminu, zapisaną starannym, ale pospiesznym pismem. Wypełniała arkusz przez ostatnią godzinę, wykorzystując chwilę przerwy między ratowaniem czarodziejów z walącego się domostwa, po tym jak u ich syna dosyć gwałtownie objawiła się magia, a zaplanowaną z góry interwencją na dotkniętym anomalią osiedlu kamienic, z którego trzeba było ewakuować przynajmniej trzy tuziny mieszkańców, i gdzie spodziewano się ofiar. Zapiski, które właśnie przekazała, dotyczyły właśnie tego drugiego i zawierały zbiór wskazówek, z którymi wszyscy powinni się zapoznać; osiedle, na którym mieli pracować, było w większości zamieszkałe przez mugoli.
Śledziła mężczyznę spod na wpół przymkniętych powiek, niecierpliwie czekając aż skończy przeglądać tekst. Żadne z nich nie zatrzymało się nawet na chwilę; zwyczajnie dostosowali tor ruchu tak, by zmierzać w tym samym kierunku, krocząc teraz w stronę szafek, przy których już zbierała się grupa ratowników. Margaux również nie próżnowała, wykorzystując chwilę milczenia na poprawienie szaty i upewnienie się, że jej różdżka była na miejscu. Spoglądając w dół, zatrzymała wzrok na wypolerowanym drewnie cynamonowca na sekundę dłużej, niż było to konieczne; nowa różdżka stanowiła namacalne przypomnienie o tym, gdzie cały ten bałagan właściwie się zaczął, choć po miesiącu przestała już patrzeć na nią z widoczną w jasnych tęczówkach złością. Jeżeli już, to czepiała się tego widoku jak ostatniego skrawka normalności; rzeczywistego dowodu, że nie oszalała.
– Pójdziesz z nimi – głos starszego ratownika wyrwał ją z chwilowego zamyślenia. W krótkim zdaniu nie było znaku zapytania, ale i tak nie miała zamiaru protestować, mimo że była pewna, że gdyby choć na chwilę się teraz zatrzymała, ugięłyby się pod nią kolana. – Oczywiście – odpowiedziała zamiast tego, a jej dłoń nieświadomie sięgnęła do fluorytu, przymocowanego do zawieszonego na szyi rzemyka. Poczuła tępe ukłucie smutku, ale odgoniła je bez większego trudu; nie było teraz na nie czasu.
Dotarłszy do grupy ratowników, skinęła w ich stronę głową, odbierając kilka pozbawionych wyrazu spojrzeń i bladych uśmiechów, na które odpowiedziała dokładnie tym samym. W oczach przygotowujących się do deportacji czarodziejów i czarownic dostrzegała coś boleśnie wręcz znajomego, co sprawiało, że mimo różnic w poglądach i niezatartych jeszcze uprzedzeń, rozumieli się bez słów. Przywitawszy się ze wszystkimi, przeniosła wzrok na dowódcę ekipy, żeby wysłuchać krótkiej, treściwej odprawy.
Gdy padło krótkie gotowi?, nie musiała zastanawiać się nad odpowiedzią.
| zt
Nie spodziewała się, że płaskie obcasy jej butów kiedykolwiek jeszcze będą miały okazję wygrać roznoszący się echem marsz na gładkiej posadzce biura zgłoszeń; pamiętała – wciąż żywo i nienaturalnie wręcz wyraźnie – jak na krótko po pamiętnych przesłuchaniach, przysięgała sama sobie, że ten moment nie nastąpi; że prędzej wyląduje na ulicy, niż zdecyduje się po raz kolejny przekroczyć próg Ministerstwa, nawet jeżeli oznaczałoby to rezygnację z pracy w miejscu, które ukochała sobie najbardziej. Groźby były puste i zupełnie niepotrzebne, bo w chwili ich wygłaszania, wciąż jeszcze znajdowała się na liście osób poszukiwanych, i jej pojawienie się jak gdyby nigdy nic w Departamencie Kontroli Magicznej, zapewne skończyłoby się szybkim aresztowaniem, ale to wcale nie zmniejszało gorzko-cierpkiego posmaku hipokryzji, który czuła, wdychając przesiąknięte zapachem chaosu powietrze. Chociaż od dnia jej oficjalnego powrotu do pracy minęły już prawie dwa tygodnie, wciąż nie mogła pozbyć się wątpliwości co do tego, czy aby na pewno robiła dobrze; z jednej strony – to nadal było to samo miejsce, któremu już raz na ślepo zaufała, a które to zaufanie brutalnie zniszczyło i podeptało; z drugiej – Wilhelmina nie była już Ministrem Magii, nikt (otwarcie) nie prześladował jej za mugolskie pochodzenie, a szalejące nad Anglią anomalie sprawiały, że ręce do pomocy były potrzebne bardziej, niż kiedykolwiek dotąd.
To właśnie ta niezdolność do bezczynnego siedzenia w mieszkaniu pierwotnie zagnała ją z powrotem w mury Ministerstwa, a to, co tam zastała, tylko upewniło ją w przekonaniu, że sumienie nie pozwoli jej tak po prostu unieść się własną dumą. Nie, nie wybaczyła im jeszcze – podejrzewała, że po tym, czego była świadkiem w Kruczej Wieży, tak naprawdę nie będzie w stanie w pełni wybaczyć nigdy – ale nie mogła unosić głowy wysoko, gdy cały świat kruszył się pod swoim własnym ciężarem. I nie tylko on; magiczne pogotowie, jednostka niegdyś wspaniale zorganizowana i uporządkowana, ugięła się pod naporem politycznej katastrofy i magicznych wybuchów, stanowiąc obecnie swój drżący, żałosny cień. Kwietniowe przesłuchania, oraz idące na nimi uwięzienia, zmniejszyły znacznie ilość doświadczonego personelu, pozostawiając na stanowiskach głównie czarodziejów, którzy o mugolskim świecie nie mieli najmniejszego pojęcia; po usunięciu dotychczasowej Minister Magii, sytuacja poprawiła się z kolei bardzo nieznacznie, bo większość pracowników albo nie przeżyła zafundowanych im przez Ministerstwo wakacji, albo nie chciała nawet słyszeć o powrocie. Na tym kłopoty czarodziejskiego pogotowia jednak się nie kończyły; paraliżującym (dosłownie) ciosem okazało się zaburzenie działania zaklęcia medico, które majowe anomalie zdawały się unicestwić całkowicie, pozbawiając ratowników ich głównego sposobu komunikacji ze światem zewnętrznym. Wezwania nie nadchodziły, a przynajmniej nadchodziły o wiele rzadziej, docierając w mury biura zgłoszeń w formie patronusów albo znacznie opóźnionych sów. Pracy za to było więcej niż zwykle, bo przypadkowe, niekontrolowane użycia magii, stały się codziennością, koncentrując się głównie na obszarach zamieszkałych przez mugoli.
Dokładnie w sam środek tego zamętu dała się wciągnąć Margaux, gdy kilkanaście dni wcześniej z duszą na ramieniu pojawiła się w biurze. Zdziwienie jej obecnością było tylko chwilowe, później nadeszła ulga – bo gdy płonął pożar, każda para rąk była ważna. Osobiście była za ten stan rzeczy wdzięczna; mimo że od czasu do czasu spotykała się z niezręcznymi rozmowami, urwanymi w połowie, gdy tylko się zbliżała, albo nieprzychylnymi spojrzeniami rzucanymi jej na korytarzu, to do tej pory nikt otwarcie nie ośmielił się skomentować ostatnich wydarzeń. Komitywa milczenia miała dużo wspólnego z koniecznością ratowania tonącego okrętu, do czego przyłączyła się bez słowa narzekania, bez zająknięcia wykonując polecenia przełożonych i co jakiś czas dzieląc się własnymi pomysłami na usprawnienie kulejącego systemu. Obejścia brakującego zaklęcia przywołującego niestety nie dało się wymyślić na poczekaniu, ale to właśnie dzięki – między innymi – jej inicjatywie, zdecydowano o utworzeniu mniejszych, wyszkolonych oddziałów, które od tej pory miały towarzyszyć zorganizowanym akcjom magicznej policji, tak samo jak grupy amnezjatorów, czy niewidzialnego oddziału zadaniowego. W wolnym czasie pisała też listy, namawiając ratowników o mugolskim pochodzeniu do powrotu; większość wiadomości wróciła z mniej lub bardziej grzecznymi odmowami, kilka osób udało jej się jednak zwerbować ponownie, i teraz pomagały reszcie odnaleźć się w rzeczywistości, w której świat magiczny zmieszał się nieodwracalnie z niemagicznym.
Usilne starania o przywrócenie porządku w strukturach magicznego pogotowia nie spowodowały bynajmniej, że Margaux przestała pojawiać się na akcjach w terenie; wprost przeciwnie, pracowała więcej niż kiedykolwiek, wykorzystując szczodrze rozdawane nadgodziny do zagłuszenia własnych demonów, nieustannie wyciągających po nią chciwe macki, licząc naiwnie, że jeżeli będzie biegła wystarczająco szybko i niestrudzenie, to zdoła prześcignąć własne problemy. To podejście, o dziwo, działało; podejrzewała, że tymczasowo, ale póki co wykorzystywała najlepiej jak mogła momenty, w których udawało jej się zgubić wiecznie śledzącą ją, widmową sylwetkę Roberta, spychając poza granice świadomości strach przed tym, co się stanie, gdy któraś z akcji przywoła zbyt mocno wspomnienia z odsieczy. Nie powiedziała o tym nikomu, ale ponure wizje czających się w mętnej wodzie inferiusów, do tej pory jej nie opuściły, grożąc w każdej chwili pozbawieniem jej emocjonalnej kontroli nad samą sobą. Mimo że nie załamała się zaraz po powrocie z akcji – nie zamknęła w mieszkaniu, kołysząc się w przód i w tył, nie rzuciła się na równię pochyłą autodestrukcji, ani nie odsunęła od siebie wszystkich przyjaciół (nie licząc tych, którzy sami odsunęli się od niej) – to zagrożenie przez cały czas nad nią wisiało, chowając się gdzieś na krawędzi wzroku, umykając, gdy tylko spróbowała je odnaleźć. Nie była głupia; chociaż nie skończyła kursów magipsychiatrycznych, to miała wystarczająco dużo doświadczenia medycznego, żeby rozpoznać, z czym miała do czynienia, ale coś i tak powstrzymywało ją przed przyznaniem głośno i otwarcie, że potrzebowała pomocy. Było tyle ludzi, którzy znajdowali się w gorszej sytuacji; jak mogłaby postawić siebie ponad nimi?
Wirowała więc w niekończącym się kołowrotku pracy, zbywając niecierpliwym machnięciem dłoni uwagi, że powinna odpocząć. Nieszczere, tak naprawdę nikt nie chciał, żeby zniknęła, nie teraz; zdawała sobie z tego sprawę, bez problemu zauważając, jak łatwo przychodziło jej przełożonym odwracanie wzroku od faktu, że ciągnęła dwunastą godzinę zmiany, albo że zdarzyło jej się irracjonalnie zachować podczas akcji ratowniczej. Teraz również spojrzenie starszego ratownika zatrzymało się najpierw na raporcie, który trzymała w rękach, a dopiero później na jej twarzy; udała, że tego nie dostrzegła, posyłając mu zmęczony uśmiech kogoś, kto był wykończony już tak długo, że stało się to bardziej stanem naturalnym, niż tymczasowym. Nie przeszkadzało jej to; kiedy się męczyła, męczyły się również podążające za nią demony. – Peter – przywitała się krótko, podając mu rolkę pergaminu, zapisaną starannym, ale pospiesznym pismem. Wypełniała arkusz przez ostatnią godzinę, wykorzystując chwilę przerwy między ratowaniem czarodziejów z walącego się domostwa, po tym jak u ich syna dosyć gwałtownie objawiła się magia, a zaplanowaną z góry interwencją na dotkniętym anomalią osiedlu kamienic, z którego trzeba było ewakuować przynajmniej trzy tuziny mieszkańców, i gdzie spodziewano się ofiar. Zapiski, które właśnie przekazała, dotyczyły właśnie tego drugiego i zawierały zbiór wskazówek, z którymi wszyscy powinni się zapoznać; osiedle, na którym mieli pracować, było w większości zamieszkałe przez mugoli.
Śledziła mężczyznę spod na wpół przymkniętych powiek, niecierpliwie czekając aż skończy przeglądać tekst. Żadne z nich nie zatrzymało się nawet na chwilę; zwyczajnie dostosowali tor ruchu tak, by zmierzać w tym samym kierunku, krocząc teraz w stronę szafek, przy których już zbierała się grupa ratowników. Margaux również nie próżnowała, wykorzystując chwilę milczenia na poprawienie szaty i upewnienie się, że jej różdżka była na miejscu. Spoglądając w dół, zatrzymała wzrok na wypolerowanym drewnie cynamonowca na sekundę dłużej, niż było to konieczne; nowa różdżka stanowiła namacalne przypomnienie o tym, gdzie cały ten bałagan właściwie się zaczął, choć po miesiącu przestała już patrzeć na nią z widoczną w jasnych tęczówkach złością. Jeżeli już, to czepiała się tego widoku jak ostatniego skrawka normalności; rzeczywistego dowodu, że nie oszalała.
– Pójdziesz z nimi – głos starszego ratownika wyrwał ją z chwilowego zamyślenia. W krótkim zdaniu nie było znaku zapytania, ale i tak nie miała zamiaru protestować, mimo że była pewna, że gdyby choć na chwilę się teraz zatrzymała, ugięłyby się pod nią kolana. – Oczywiście – odpowiedziała zamiast tego, a jej dłoń nieświadomie sięgnęła do fluorytu, przymocowanego do zawieszonego na szyi rzemyka. Poczuła tępe ukłucie smutku, ale odgoniła je bez większego trudu; nie było teraz na nie czasu.
Dotarłszy do grupy ratowników, skinęła w ich stronę głową, odbierając kilka pozbawionych wyrazu spojrzeń i bladych uśmiechów, na które odpowiedziała dokładnie tym samym. W oczach przygotowujących się do deportacji czarodziejów i czarownic dostrzegała coś boleśnie wręcz znajomego, co sprawiało, że mimo różnic w poglądach i niezatartych jeszcze uprzedzeń, rozumieli się bez słów. Przywitawszy się ze wszystkimi, przeniosła wzrok na dowódcę ekipy, żeby wysłuchać krótkiej, treściwej odprawy.
Gdy padło krótkie gotowi?, nie musiała zastanawiać się nad odpowiedzią.
| zt
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Biuro zgłoszeń
Szybka odpowiedź