Salonik
AutorWiadomość
Salonik
Jedno z najciemniejszych pomieszczeń w zamku. Mniejszy salonik, przeznaczony na nieformalne spotkania, głównie w gronie rodziny. Panujący tu półmrok rozświetla cała masa świec - znajdujących się na szafkach oraz lewitujących pod sufitem. Okna prawie zawsze przykryte są jedwabnymi, ciemnoszarymi kotarami. Meble - w głównej mierze szafki oraz regały wykonane są z mahoniu. Na brązowoszarych ścianach spoczywają lustra w srebrnych ramach i obrazy przedstawiające przodków rodu Burke. W centrum mieszczą się sofy, fotele i stolik kawowy - wszystko wykonane jest z ciemnego drewna dominującego w całym saloniku. Pod przeciwległą ścianą znaleźć można wypełniony po brzegi barek. Panele zaś są całkowicie odkryte, pozbawione dywanów. Służba mocno pracuje na utrzymanie podłogi w nienagannym stanie.
30.06
Wciąż je widział. Nie chciały zostawić go w spokoju. Oplatały jego umysł, snując lepkie, czarne nici i mamiąc jego zmysły. Zalegały w kątach, a gdy nie patrzył, wysuwały ku niemu swoje oślizgłe macki. Były bardzo dobre w chowaniu się przed jego wzrokiem - widywał je jedynie kątem oka. Wisiały nad jego głową, zupełnie niczym katowski topór - jak drapieżnik nad ofiarą? - którego przecież nie tak dawno uniknął. I mimo że na wyciągnięcie ręki miał aksamitne pościele i grube koce, którymi owijał się, siadając przed kominkiem, mimo że służący codziennie przynosili mu na srebrnych półmiskach najlepszej jakości potrawy i smakołyki... Craig wciąż był przerażony. Ani miękkie posłanie, ani nawet ciepło kominka nie potrafiło przegnać wspomnienia o lodowatym zimnie wilgotnej celi. Miał wrażenie, że jego kości wciąż trzeszczą, jakby należały do starca, który niedawno przekroczył setkę. Jego dłonie były tak słabe, że miał trudności nawet ze złamaniem obcej różdżki, otrzymanej podczas ucieczki z Azkabanu.
Pragnął się schować. Zniknąć, rozpłynąć w powietrzu. W ciszy i spokoju, pośród znajomych korytarzy i gobelinów, próbować jakoś uporać się z demonami, które wciąż niepokoiły jego duszę. Doskonale wiedział jednak, że taki luksus nie był mu dany. Przeklęci nie mieli zaznać spokoju. Ale choć każdego dnia nawet podniesienie się z łóżka było dla Craiga niemal tytanicznym wysiłkiem... jakimś sposobem zawsze potrafił się do tego zmusić. Musiał odzyskać siebie. Odzyskać swoje życie, swoją pracę, pozycję. Zrzucić skórę człowieka złamanego przez potworności Azkabanu, a światu pokazać nową - może lekko poznaczoną bliznami, ale dzięki temu zdecydowanie silniejszą i odporniejszą. Wiedział jednak, że nic nie wskóra, jeśli będzie zmuszony do ukrywania się pośród ścian rodowej posiadłości. List do Zachary'ego był pierwszym z wielu, które miał zamiar napisać.
Na miejsce spotkania wybrał mniejszy z salonów, znajdujących się w posiadłości. Ostatnimi dniami to właśnie to pomieszczenie upodobał sobie szczególnie. Było ciemne - nawet jak na standardy i upodobania, z których słynęła jego rodzina. W tym wypadku głównym powodem tej decyzji była jednak chwilowa awersja do światła, która dręczyła jego oczy. Kolejna z pamiątek, które pozostawił mu Azkaban. Ale walczył z tym. Ilość świec, przy których blasku spędzał ostatnio czas, systematycznie wzrastała. Matka patrzyła na niego krzywo, gdy oznajmił jej, że podejmie gościa właśnie w tym salonie. Prawdopodobnie martwiła się, że jej syn znów wplącze się w sam środek zdarzeń, które potencjalnie mogłyby go zaprowadzić do Azkabanu - a ona nie będzie mogła go podsłuchać. Nie winił jej, jej obawy nie były w końcu bezpodstawne. I choć bolało go serce, musiał przełożyć swój obowiązek nad miłość do niej. Musiał odzyskać swoje życie, by móc dalej godnie służyć Czarnemu Panu. A Zachary miał być jednym z tych, którzy mieli pomóc mu w odzyskaniu jego twarzy. Błękitnokrwiści winni się w końcu trzymać razem. Słowo jednego szlachcica można było podważyć. Trzeba było jednak być szaleńcem, by podważyć słowa kilku zbratanych ze sobą rodów.
Wciąż je widział. Nie chciały zostawić go w spokoju. Oplatały jego umysł, snując lepkie, czarne nici i mamiąc jego zmysły. Zalegały w kątach, a gdy nie patrzył, wysuwały ku niemu swoje oślizgłe macki. Były bardzo dobre w chowaniu się przed jego wzrokiem - widywał je jedynie kątem oka. Wisiały nad jego głową, zupełnie niczym katowski topór - jak drapieżnik nad ofiarą? - którego przecież nie tak dawno uniknął. I mimo że na wyciągnięcie ręki miał aksamitne pościele i grube koce, którymi owijał się, siadając przed kominkiem, mimo że służący codziennie przynosili mu na srebrnych półmiskach najlepszej jakości potrawy i smakołyki... Craig wciąż był przerażony. Ani miękkie posłanie, ani nawet ciepło kominka nie potrafiło przegnać wspomnienia o lodowatym zimnie wilgotnej celi. Miał wrażenie, że jego kości wciąż trzeszczą, jakby należały do starca, który niedawno przekroczył setkę. Jego dłonie były tak słabe, że miał trudności nawet ze złamaniem obcej różdżki, otrzymanej podczas ucieczki z Azkabanu.
Pragnął się schować. Zniknąć, rozpłynąć w powietrzu. W ciszy i spokoju, pośród znajomych korytarzy i gobelinów, próbować jakoś uporać się z demonami, które wciąż niepokoiły jego duszę. Doskonale wiedział jednak, że taki luksus nie był mu dany. Przeklęci nie mieli zaznać spokoju. Ale choć każdego dnia nawet podniesienie się z łóżka było dla Craiga niemal tytanicznym wysiłkiem... jakimś sposobem zawsze potrafił się do tego zmusić. Musiał odzyskać siebie. Odzyskać swoje życie, swoją pracę, pozycję. Zrzucić skórę człowieka złamanego przez potworności Azkabanu, a światu pokazać nową - może lekko poznaczoną bliznami, ale dzięki temu zdecydowanie silniejszą i odporniejszą. Wiedział jednak, że nic nie wskóra, jeśli będzie zmuszony do ukrywania się pośród ścian rodowej posiadłości. List do Zachary'ego był pierwszym z wielu, które miał zamiar napisać.
Na miejsce spotkania wybrał mniejszy z salonów, znajdujących się w posiadłości. Ostatnimi dniami to właśnie to pomieszczenie upodobał sobie szczególnie. Było ciemne - nawet jak na standardy i upodobania, z których słynęła jego rodzina. W tym wypadku głównym powodem tej decyzji była jednak chwilowa awersja do światła, która dręczyła jego oczy. Kolejna z pamiątek, które pozostawił mu Azkaban. Ale walczył z tym. Ilość świec, przy których blasku spędzał ostatnio czas, systematycznie wzrastała. Matka patrzyła na niego krzywo, gdy oznajmił jej, że podejmie gościa właśnie w tym salonie. Prawdopodobnie martwiła się, że jej syn znów wplącze się w sam środek zdarzeń, które potencjalnie mogłyby go zaprowadzić do Azkabanu - a ona nie będzie mogła go podsłuchać. Nie winił jej, jej obawy nie były w końcu bezpodstawne. I choć bolało go serce, musiał przełożyć swój obowiązek nad miłość do niej. Musiał odzyskać swoje życie, by móc dalej godnie służyć Czarnemu Panu. A Zachary miał być jednym z tych, którzy mieli pomóc mu w odzyskaniu jego twarzy. Błękitnokrwiści winni się w końcu trzymać razem. Słowo jednego szlachcica można było podważyć. Trzeba było jednak być szaleńcem, by podważyć słowa kilku zbratanych ze sobą rodów.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byłoby skazą na honorze, gdyby Zachary nie przyznał przed sobą, że list otrzymany kilka dni wcześniej nie spędzał mu snu z powiek. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz biała sowa zawitała w jego progach, przerywając długi okres ciszy oraz braku wieści od tego, którego zwał swym przyjacielem. Niewątpliwie cieszył się, że nie został zapomniany przez Craiga, jednak nie umiał poradzić sobie z myślami krążącymi wokół dostarczonej wiadomości. Zmartwienie nad stanem świata jedynie pogłębiało się, gdy raz za razem próbował poskładać w całość to, co wiedział i o czym mówili inni. Wszystko to zdawało się nie pasować do siebie. Każdy kolejny element sprawiał wrażenie nie tylko niekompletnego, ale przede wszystkim zaburzającego sens poprzedzającej go całości. Składanie każdej kolejnej myśli w dający się logicznie uargumentować ciąg było głównym zajęciem Zachary’ego przez ostatnie dni, gdy tylko zyskiwał krótką przerwę w pracy, z której nie korzystał, choć zawsze mu przysługiwała. Nigdy na ten stan nie śmiał narzekać. Nadmiar pracy budził w nim jedynie ogrom współczucia i przerażenia, wobec tego, co działo się poza murami szpitala. Nie chciał myśleć, co stałoby się, gdyby to właśnie ten szpital został potraktowany w sposób, w jaki zniszczono Ministerstwo. Lata budowania renomy, jego własna cegiełka dołożona do tego miejsca zostałyby zrujnowane szybciej niż zdążyłby rzucić najprostsze zaklęcie.
Dziś jednak myśli uzdrowiciela krążyły wokół zbliżającego się spotkania. Słowa listu coraz głębiej wdzierały się w świadomość, wprowadzając Zachary’ego w roztargnienie. Nie miał pojęcia, czego mogła dotyczyć prośba. Nie wiedział nic. Nie posiadał żadnej wskazówki, która naprowadziłaby go na jakikolwiek trop. Wiedział jedynie to, że odmowa nie wchodziła w rachubę, a na szali ważyły się sprawy ważniejsze niż jego osobiste rozterki. Tkwił w tej politycznej grze dostatecznie długo, aby wiedzieć, z czym się zmagał. Wkraczał coraz głębiej w brudne zagrywki i knowania, choć potencjalnie nie to było meritum nadciągającej rozmowy. Był jednak całkowicie pewien, że bez tego nie mogło się obejść i jego prywatne opinie nie miały w tej chwili większego znaczenia. Choć wybierał się w drogę do przyjaciela, to jednocześnie odbywał wizytę u rodziny cieszącej się szacunkiem i wszelkie zasady musiały zostać zachowane. Nie potrafił podejść do sytuacji inaczej niż z pełną – odrobinę sztampową – powagą. Niczym dziwnym zatem był fakt, że Zachary na to spotkanie (jak i w związku z ostatnimi anomaliami) przybrał więcej warstw swoich charakterystycznych, luźnych szat i zwrócił się z prośbą do krewnych, by pomogli mu dotrzeć na miejsce. Ryzyko samodzielnej teleportacji czy skorzystania z kominka było zbyt wielkie, a przecież nie mógł pozwolić sobie na wypadek, gdy czekały na niego tak istotne sprawy. Nie wątpił, że tak długie milczenie Craiga związane było z czymś naprawdę ważnym. Obawiał się jedynie czegoś, czemu nie będzie potrafił sprostać, bowiem miało być związane z kategoriami, które jego samego nie dotykały zbyt mocno. W pewnych sprawach wciąż pozostawał w cieniu i jedynie skromnie podążał za bratem, zachowując wysoce stosowny dystans oraz spokój. Nie chciał, aby tym razem była to kwestia, na którą nie znajdzie odpowiedniego remedium, a tych przecież istniało wiele. Niestety – póki co – Zachary nie mógł zastosować żadnego z nich. Owiany tajemnicą prywatnego spotkania na gruncie Durham temat tkwił w jego głowie przez całą podróż aż pod bramy posiadłości. Dostanie się do środka w inny sposób przeczyło zasadom przestrzeganym od pokoleń, a przede wszystkim nawiązywało do charakteru, jaki Shafiq sam nadawał temu spotkaniu. Jeśli rozmowa miała dotyczyć szczególnie drażliwej kwestii, wolał zachować pozory i nie mieszać się bezpośrednio w to, co jeszcze mogło być związane z Craigiem.
Znajdując się już w środku, zdał się jedynie na służbę. Było dlań oczywistym, że odpowiednie osoby zostały poinformowane o spotkaniu i całość nie stanowiła jego własnego widzimisię. Jedynie uprzejmie skinął głową, polecając zaprowadzenie go do gospodarza, w drodze zastanawiając się, co tak naprawdę czekało na niego na miejscu. Nie poświęcał uwagi wystrojowi; pogrążony we własnym myślach kroczył za sługą Burke’ów, aż wreszcie dotarł do jednej z komnat. Gestem ręki wskazał, by został zapowiedziany, przestrzegając zasad, podług których odebrał wychowanie i – wraz z uchyleniem się służącego – wkroczył do rozjaśnianego świecami pomieszczenia. Obdarował je zaledwie nikłym spojrzeniem, niemal natychmiast poświęcając swoje zainteresowanie czekającemu na niego mężczyźnie. Nie odezwał się jednak. Milczał. Czekał na to, co miało zostać wyjaśnione i dlaczego to właśnie jego pomoc miała być nieoceniona. Już zaraz miał poznać prawdę.
Dziś jednak myśli uzdrowiciela krążyły wokół zbliżającego się spotkania. Słowa listu coraz głębiej wdzierały się w świadomość, wprowadzając Zachary’ego w roztargnienie. Nie miał pojęcia, czego mogła dotyczyć prośba. Nie wiedział nic. Nie posiadał żadnej wskazówki, która naprowadziłaby go na jakikolwiek trop. Wiedział jedynie to, że odmowa nie wchodziła w rachubę, a na szali ważyły się sprawy ważniejsze niż jego osobiste rozterki. Tkwił w tej politycznej grze dostatecznie długo, aby wiedzieć, z czym się zmagał. Wkraczał coraz głębiej w brudne zagrywki i knowania, choć potencjalnie nie to było meritum nadciągającej rozmowy. Był jednak całkowicie pewien, że bez tego nie mogło się obejść i jego prywatne opinie nie miały w tej chwili większego znaczenia. Choć wybierał się w drogę do przyjaciela, to jednocześnie odbywał wizytę u rodziny cieszącej się szacunkiem i wszelkie zasady musiały zostać zachowane. Nie potrafił podejść do sytuacji inaczej niż z pełną – odrobinę sztampową – powagą. Niczym dziwnym zatem był fakt, że Zachary na to spotkanie (jak i w związku z ostatnimi anomaliami) przybrał więcej warstw swoich charakterystycznych, luźnych szat i zwrócił się z prośbą do krewnych, by pomogli mu dotrzeć na miejsce. Ryzyko samodzielnej teleportacji czy skorzystania z kominka było zbyt wielkie, a przecież nie mógł pozwolić sobie na wypadek, gdy czekały na niego tak istotne sprawy. Nie wątpił, że tak długie milczenie Craiga związane było z czymś naprawdę ważnym. Obawiał się jedynie czegoś, czemu nie będzie potrafił sprostać, bowiem miało być związane z kategoriami, które jego samego nie dotykały zbyt mocno. W pewnych sprawach wciąż pozostawał w cieniu i jedynie skromnie podążał za bratem, zachowując wysoce stosowny dystans oraz spokój. Nie chciał, aby tym razem była to kwestia, na którą nie znajdzie odpowiedniego remedium, a tych przecież istniało wiele. Niestety – póki co – Zachary nie mógł zastosować żadnego z nich. Owiany tajemnicą prywatnego spotkania na gruncie Durham temat tkwił w jego głowie przez całą podróż aż pod bramy posiadłości. Dostanie się do środka w inny sposób przeczyło zasadom przestrzeganym od pokoleń, a przede wszystkim nawiązywało do charakteru, jaki Shafiq sam nadawał temu spotkaniu. Jeśli rozmowa miała dotyczyć szczególnie drażliwej kwestii, wolał zachować pozory i nie mieszać się bezpośrednio w to, co jeszcze mogło być związane z Craigiem.
Znajdując się już w środku, zdał się jedynie na służbę. Było dlań oczywistym, że odpowiednie osoby zostały poinformowane o spotkaniu i całość nie stanowiła jego własnego widzimisię. Jedynie uprzejmie skinął głową, polecając zaprowadzenie go do gospodarza, w drodze zastanawiając się, co tak naprawdę czekało na niego na miejscu. Nie poświęcał uwagi wystrojowi; pogrążony we własnym myślach kroczył za sługą Burke’ów, aż wreszcie dotarł do jednej z komnat. Gestem ręki wskazał, by został zapowiedziany, przestrzegając zasad, podług których odebrał wychowanie i – wraz z uchyleniem się służącego – wkroczył do rozjaśnianego świecami pomieszczenia. Obdarował je zaledwie nikłym spojrzeniem, niemal natychmiast poświęcając swoje zainteresowanie czekającemu na niego mężczyźnie. Nie odezwał się jednak. Milczał. Czekał na to, co miało zostać wyjaśnione i dlaczego to właśnie jego pomoc miała być nieoceniona. Już zaraz miał poznać prawdę.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeśli Craig miałby się zastanowić, by znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest największym plugastwem stworzonym przez człowieka, bez zawahania odpowiedziałby, że to właśnie polityka. Z której strony by na to nie spojrzał i nie ważne jak wielkie korzyści ciągnął z brudnych interesów a także z kontaktów z konkretnymi rodami szlacheckimi - umowy, łapówki, przysługi, kontakty i zmowy - wszystko to było przesiąknięte zgnilizną aż do samych podstaw. To nie była gra dla ludzi o słabych nerwach. Prędzej czy później wykańczała psychicznie, gdyż trzeba było stale mieć się na baczności. Wystarczyło czasem kilka błędnie dobranych słów, jeden źle wysłany list i tworzone długo porozumienie mogło legnąć w gruzach. Jednak odpowiednie kontakty potrafiły przynieść nieprawdopodobne zyski i korzyści... co właśnie w tym dniu Craig zamierzał wykorzystać.
Nawet z umysłem pogrążonym wciąż w mroku i zimnie pozostałym po Azkabanie, Burke miał niemal bolesną świadomość, że pierwszy list, który wysyła do swojego przyjaciela po wyjściu z Azkabanu, ma właśnie podłoże polityczne. Że jest to prośba o pomoc, powiązana z mrocznym światem, do którego Shafiq nie należał, a który był niezwykle niebezpieczny. Craig nie miał jednak wyboru. Po raz kolejny musiał wykorzystać pozycje zarówno swoją, jak i Zacharego, aby osiągnąć swój cel - cel, który dla zwykłych ludzi równać się mógł chyba tylko z cudem.
Choć dalekie to było od elegancji i ogólnie przyjętych zasad przyjmowania gości, Craig nie ubrał się wcale w swoją najlepszą szatę. Planował ją przywdziać, pragnąc ugościć swojego przyjaciela jak należało, wkrótce jednak odkrył bardzo jeden, poważny problem - niemal wszystkie z jego ubrań prezentowały się na jego wychudłym ciele niemal jak na kościstym manekinie. Co za tym szło, w żadnej ze swoich szat nie wyglądał dobrze, a na wizytę u krawca było już za późno. Burke uznał z resztą szycie tak pokracznych, zwężonych ubrań za zwyczajnie bezsensowne. Planował szybko wrócić do swojej normalnej wagi i formy - chociaż jak wiadomo planowanie a realizacja celu były dwoma, zupełnie osobnymi aspektami. Prawie nie jadł. Nie potrafił przełknąć frykasów, które podsuwano mu przed nos. Czy była to wina skurczonego do granic żołądka, czy też ciągłych niepokojów, przez które nie był w stanie nic przełknąć (szczególnie w samotności)... tego nie wiedział. Dużo prościej było mu za to sięgać do kieliszka. W ostatnim czasie zdarzało mu się to zdecydowanie coraz częściej, co musiał przyznać z dużą niechęcią.
Więc oto siedział - w mniejszym saloniku, odziany w kilka warstw grubych acz niezwykle gustownych szlafroków i z pledem i Bashem na kolanach. Wszystko to z dwóch powodów: po pierwsze, by choć trochę ukryć nienaturalnie szczupłą, wręcz wychudzoną sylwetkę Craiga (Burke nie sądził jednak, by Zachary, który był przecież uzdrowicielem, dał się na to nabrać. Wciąż jednak zamierzał spróbować), natomiast drugim z powodów tak grubej warstwy wierzchniej było to, że mężczyźnie wciąż było przeraźliwie zimno. Mimo pogoda na zewnątrz dopisywała i, niezależnie czy mowa była o dniu czy o nocy, było ciepło, i mimo że w skrzydle rezydencji, w którym przebywał Craig wciąż palono w kominkach... jemu wciąż było zimno. Na skórze wciąż czuł ziąb, wspomnienie lodowatej celi, która przez cały okres uwięzienia, obiecała mu, że umrze w jej wnętrzu. Że zgnije za kratami, nie ujrzawszy już twarzy rodziny i przyjaciół, że nikt go nie uratuje.
Choć Craig już od pewnego czasu był przygotowany i oczekiwał na gościa w saloniku, gdy ten w końcu przybył, zaanonsowany przez służącego, Burke poderwał się z fotela nieco zbyt gwałtownie - odrobinę jak spłoszone zwierzę. Szybko jednak przywołał na twarz typowy dla Burke'ów, oszczędny uśmiech i powoli podszedł do Zacharego, który to wkroczył do pomieszczenia.
- Mój drogi - odezwał się, podchodząc by wymienić z nim uścisk dłoni a następnie objąć go w powitalnym geście. - Nawet nie masz pojęcia jak dobrze cię widzieć. - kolejna znajoma i do tego życzliwa twarz. Jeszcze trochę i może Craig znów się do tego przyzwyczai.
Nawet z umysłem pogrążonym wciąż w mroku i zimnie pozostałym po Azkabanie, Burke miał niemal bolesną świadomość, że pierwszy list, który wysyła do swojego przyjaciela po wyjściu z Azkabanu, ma właśnie podłoże polityczne. Że jest to prośba o pomoc, powiązana z mrocznym światem, do którego Shafiq nie należał, a który był niezwykle niebezpieczny. Craig nie miał jednak wyboru. Po raz kolejny musiał wykorzystać pozycje zarówno swoją, jak i Zacharego, aby osiągnąć swój cel - cel, który dla zwykłych ludzi równać się mógł chyba tylko z cudem.
Choć dalekie to było od elegancji i ogólnie przyjętych zasad przyjmowania gości, Craig nie ubrał się wcale w swoją najlepszą szatę. Planował ją przywdziać, pragnąc ugościć swojego przyjaciela jak należało, wkrótce jednak odkrył bardzo jeden, poważny problem - niemal wszystkie z jego ubrań prezentowały się na jego wychudłym ciele niemal jak na kościstym manekinie. Co za tym szło, w żadnej ze swoich szat nie wyglądał dobrze, a na wizytę u krawca było już za późno. Burke uznał z resztą szycie tak pokracznych, zwężonych ubrań za zwyczajnie bezsensowne. Planował szybko wrócić do swojej normalnej wagi i formy - chociaż jak wiadomo planowanie a realizacja celu były dwoma, zupełnie osobnymi aspektami. Prawie nie jadł. Nie potrafił przełknąć frykasów, które podsuwano mu przed nos. Czy była to wina skurczonego do granic żołądka, czy też ciągłych niepokojów, przez które nie był w stanie nic przełknąć (szczególnie w samotności)... tego nie wiedział. Dużo prościej było mu za to sięgać do kieliszka. W ostatnim czasie zdarzało mu się to zdecydowanie coraz częściej, co musiał przyznać z dużą niechęcią.
Więc oto siedział - w mniejszym saloniku, odziany w kilka warstw grubych acz niezwykle gustownych szlafroków i z pledem i Bashem na kolanach. Wszystko to z dwóch powodów: po pierwsze, by choć trochę ukryć nienaturalnie szczupłą, wręcz wychudzoną sylwetkę Craiga (Burke nie sądził jednak, by Zachary, który był przecież uzdrowicielem, dał się na to nabrać. Wciąż jednak zamierzał spróbować), natomiast drugim z powodów tak grubej warstwy wierzchniej było to, że mężczyźnie wciąż było przeraźliwie zimno. Mimo pogoda na zewnątrz dopisywała i, niezależnie czy mowa była o dniu czy o nocy, było ciepło, i mimo że w skrzydle rezydencji, w którym przebywał Craig wciąż palono w kominkach... jemu wciąż było zimno. Na skórze wciąż czuł ziąb, wspomnienie lodowatej celi, która przez cały okres uwięzienia, obiecała mu, że umrze w jej wnętrzu. Że zgnije za kratami, nie ujrzawszy już twarzy rodziny i przyjaciół, że nikt go nie uratuje.
Choć Craig już od pewnego czasu był przygotowany i oczekiwał na gościa w saloniku, gdy ten w końcu przybył, zaanonsowany przez służącego, Burke poderwał się z fotela nieco zbyt gwałtownie - odrobinę jak spłoszone zwierzę. Szybko jednak przywołał na twarz typowy dla Burke'ów, oszczędny uśmiech i powoli podszedł do Zacharego, który to wkroczył do pomieszczenia.
- Mój drogi - odezwał się, podchodząc by wymienić z nim uścisk dłoni a następnie objąć go w powitalnym geście. - Nawet nie masz pojęcia jak dobrze cię widzieć. - kolejna znajoma i do tego życzliwa twarz. Jeszcze trochę i może Craig znów się do tego przyzwyczai.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zagubienie Zachary'ego zdawało się nie mieć końca, bowiem powoli przestało wynikać z tego, co powodowało je, gdy przybył do zimnej Anglii. W ciągu kilku lat zdążył zaadaptować się do zupełnie innych warunków. Nauczył się współżyć tak, aby ze wszystkiego płynęły jak największe korzyści, lecz w to nieubłaganie wnikała polityka rodów czy Ministerstwa; bez względu na to, kto aktualnie piastował stanowisko Ministra. Gra polityczna arystokracji wywoływała w nim ogromną chęć zniknięcia w miejsce nienaniesione na mapy, ukrycia swojego jestestwa i własnej wyjątkowości z dala od ciekawskich spojrzeń szukających okazji i sensacji do wykorzystania dla własnych celów.
Nie inaczej było i w przypadku wizyty w Durham. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wieść o jego poczynaniach krążyła między ustami kolejnych osób, choć Zachary nie wykazał chęci do skrywania swoich zamiarów. Nie widział niczego złego w odwiedzinach u bliskiej mu osoby; tej jednej z tak wielu, której w pewien sposób ufał i pokładał własne nadzieje, że nie stanie się nic złego. Prawdopodobnie mylił się i z wielu rzeczy nie zdawał sobie sprawy, lecz wszystkie myśli z tym związane odchodziły na dalszy plan. Brudna polityczna gra w jego własnych myślach odchodziła w niebyt, gdy przekraczał drzwi komnaty i uwydatniła się jeszcze bardziej, osiągając maksimum wraz z ujrzeniem Craiga. Choć cały wyraz twarzy Zachary'ego nie uległ zmianie, w jego oczach pojawiło się coś niepokojącego. Uważnie śledził sylwetkę swojego gospodarza i przyjaciela, z każdą sekundą zauważając coraz więcej pomimo grubych warstw odzienia. Lata praktyki zbierały żniwo. Nie dał się zwieść. Widział, a tym samym wiedział, że z Craigiem coś było nie tak. Nie wiedział jeszcze, co dokładnie mu dolegało, ale i na to przyjdzie stosowna pora. Na wszystko istniał odpowiedni sposób.
Widząc go, jak wstaje, jak przybiera uśmiech na twarz, sam wygiął wargi w lekkim rozluźnieniu, wiedząc, że przebywali sami i nikt miał im nie przeszkadzać. Przynajmniej taką wyczuwał intencję, bowiem rzeczywistość mogła zweryfikować wszystko w sposób najmniej sprzyjający trwającej właśnie okazji. Mimo wszystko Zachary starał się być rozluźniony. Bariera konwenansu przestawała mieć dla niego znaczenie, gdy nie był czujnie obserwowany przez innych, a towarzyszące mu osoby uznawał za bliskie. Nie zmieniło to jednak tego, że na modłę Shafiqów trzymał dystans, który został złamany wraz ze słowami powitania. Głos Craiga był dla Zachary'ego niemal obcy, a zarazem tak znajomy, że bez najmniejszej wątpliwości uścisnął dłoń mężczyzny i oddał objęcie w sposób znany mu z Egiptu. Nie pamiętał już, czy pokazywał Craigowi to, jaki zwyczaj panował w jego rodzinnych stronach. Nie pamiętał i równie mocno nie dbał o prawdziwość tego faktu. Nie miał on najmniejszego znaczenia, gdy na pierwszy plan wchodziły sprawy znacznie poważniejsze niż to, w jaki sposób powinien być wymieniany uścisk dłoni.
— Dobrze móc cię zobaczyć — odparł, mnąc w myślach krótkie wreszcie, którego uniknął w swoje odpowiedzi, nie chcąc brzmieć oskarżycielsko czy karcąco. Żaden z nich nie był dzieckiem, by czynić temu drugiemu zupełnie zbędne w tej chwili uwagi. Traktował Burke'a jak przyjaciela, którego dawno – bardzo dawno – temu widział po raz ostatni i właśnie nastąpił moment, żeby wszystko wyjaśnić.
— Blanche zdawała się być zaniepokojona, gdy przyniosła twój list — rzucił mimochodem, odsuwając się od przyjaciela i krótko lustrując spojrzeniem zaciemnioną komnatę. Nie zamierzał zdradzać mężczyźnie, skąd istniała w nim pewność związana ze stanem jego sowy. Nie to stanowiło clou, którym powinni się zajmować, choć niewątpliwie było przyczynkiem, wokół którego Zachary potrafił rozpocząć rozmowę i wydobyć z niej jak najwięcej informacji. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że mógł wprawić Craiga w zastanowienie, choć ten bardzo dobrze wiedział, jaka więź łączyła go z Ammunem i co z niej wynikało. Stawiał sobie tylko pytanie, czy próba lawirowania pomiędzy pobocznymi zagadnieniami doprowadzi do tego, co faktycznie miało być celem tego spotkania. Nie sądził, aby Craigowi zebrało się na plotki.
— Domyślam się, że twoje zaproszenie wynika z naprawdę istotnej kwestii — zaczął cicho, rzucając mężczyźnie uważne spojrzenie, obdarzając go odrobiną troski, którą okazywał tak rzadko wobec osób spoza rodziny. Nawet wobec swoich pacjentów nie okazywał tego, co ofiarował Craigowi. Oni byli obcy i zasługiwali na nieskażony profesjonalizm wyprany z zupełnie niepotrzebnych emocji. Nie liczyło się nic poza udzieleniem właściwej pomocy i budowaniem profesjonalnego wizerunku. Tego wymagano od każdego uzdrowiciela i tym kierował się Zachary. Upływ lat sprawił jednak, że granica między życiem prywatnym a zawodowym zacierała się tak znacznie, iż przekraczanie jej było niewidoczne i niedostrzegalne, niemal nieistniejące w tym, jak to wszystko miało przebiegać.
Nie inaczej było i w przypadku wizyty w Durham. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wieść o jego poczynaniach krążyła między ustami kolejnych osób, choć Zachary nie wykazał chęci do skrywania swoich zamiarów. Nie widział niczego złego w odwiedzinach u bliskiej mu osoby; tej jednej z tak wielu, której w pewien sposób ufał i pokładał własne nadzieje, że nie stanie się nic złego. Prawdopodobnie mylił się i z wielu rzeczy nie zdawał sobie sprawy, lecz wszystkie myśli z tym związane odchodziły na dalszy plan. Brudna polityczna gra w jego własnych myślach odchodziła w niebyt, gdy przekraczał drzwi komnaty i uwydatniła się jeszcze bardziej, osiągając maksimum wraz z ujrzeniem Craiga. Choć cały wyraz twarzy Zachary'ego nie uległ zmianie, w jego oczach pojawiło się coś niepokojącego. Uważnie śledził sylwetkę swojego gospodarza i przyjaciela, z każdą sekundą zauważając coraz więcej pomimo grubych warstw odzienia. Lata praktyki zbierały żniwo. Nie dał się zwieść. Widział, a tym samym wiedział, że z Craigiem coś było nie tak. Nie wiedział jeszcze, co dokładnie mu dolegało, ale i na to przyjdzie stosowna pora. Na wszystko istniał odpowiedni sposób.
Widząc go, jak wstaje, jak przybiera uśmiech na twarz, sam wygiął wargi w lekkim rozluźnieniu, wiedząc, że przebywali sami i nikt miał im nie przeszkadzać. Przynajmniej taką wyczuwał intencję, bowiem rzeczywistość mogła zweryfikować wszystko w sposób najmniej sprzyjający trwającej właśnie okazji. Mimo wszystko Zachary starał się być rozluźniony. Bariera konwenansu przestawała mieć dla niego znaczenie, gdy nie był czujnie obserwowany przez innych, a towarzyszące mu osoby uznawał za bliskie. Nie zmieniło to jednak tego, że na modłę Shafiqów trzymał dystans, który został złamany wraz ze słowami powitania. Głos Craiga był dla Zachary'ego niemal obcy, a zarazem tak znajomy, że bez najmniejszej wątpliwości uścisnął dłoń mężczyzny i oddał objęcie w sposób znany mu z Egiptu. Nie pamiętał już, czy pokazywał Craigowi to, jaki zwyczaj panował w jego rodzinnych stronach. Nie pamiętał i równie mocno nie dbał o prawdziwość tego faktu. Nie miał on najmniejszego znaczenia, gdy na pierwszy plan wchodziły sprawy znacznie poważniejsze niż to, w jaki sposób powinien być wymieniany uścisk dłoni.
— Dobrze móc cię zobaczyć — odparł, mnąc w myślach krótkie wreszcie, którego uniknął w swoje odpowiedzi, nie chcąc brzmieć oskarżycielsko czy karcąco. Żaden z nich nie był dzieckiem, by czynić temu drugiemu zupełnie zbędne w tej chwili uwagi. Traktował Burke'a jak przyjaciela, którego dawno – bardzo dawno – temu widział po raz ostatni i właśnie nastąpił moment, żeby wszystko wyjaśnić.
— Blanche zdawała się być zaniepokojona, gdy przyniosła twój list — rzucił mimochodem, odsuwając się od przyjaciela i krótko lustrując spojrzeniem zaciemnioną komnatę. Nie zamierzał zdradzać mężczyźnie, skąd istniała w nim pewność związana ze stanem jego sowy. Nie to stanowiło clou, którym powinni się zajmować, choć niewątpliwie było przyczynkiem, wokół którego Zachary potrafił rozpocząć rozmowę i wydobyć z niej jak najwięcej informacji. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że mógł wprawić Craiga w zastanowienie, choć ten bardzo dobrze wiedział, jaka więź łączyła go z Ammunem i co z niej wynikało. Stawiał sobie tylko pytanie, czy próba lawirowania pomiędzy pobocznymi zagadnieniami doprowadzi do tego, co faktycznie miało być celem tego spotkania. Nie sądził, aby Craigowi zebrało się na plotki.
— Domyślam się, że twoje zaproszenie wynika z naprawdę istotnej kwestii — zaczął cicho, rzucając mężczyźnie uważne spojrzenie, obdarzając go odrobiną troski, którą okazywał tak rzadko wobec osób spoza rodziny. Nawet wobec swoich pacjentów nie okazywał tego, co ofiarował Craigowi. Oni byli obcy i zasługiwali na nieskażony profesjonalizm wyprany z zupełnie niepotrzebnych emocji. Nie liczyło się nic poza udzieleniem właściwej pomocy i budowaniem profesjonalnego wizerunku. Tego wymagano od każdego uzdrowiciela i tym kierował się Zachary. Upływ lat sprawił jednak, że granica między życiem prywatnym a zawodowym zacierała się tak znacznie, iż przekraczanie jej było niewidoczne i niedostrzegalne, niemal nieistniejące w tym, jak to wszystko miało przebiegać.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ucieszył go fakt, gdy dostrzegł, że przynajmniej Zachary wygląda dobrze. Z wiadomych względów nie miał od niego żadnych wieści przez ponad dwa miesiące, a chociaż nie było też specjalnych powodów, aby się o młodego Shafiqa obawiać, los bywał przecież przewrotny. Tym bardziej, gdy teraz szalały owe przeklęte anomalie - Craig wciąż nie bardzo mógł przywyknąć do faktu, że magia jest tak nieposłuszna. Może to dobrze, że chwilowo nie posiadał różdżki. Tę, którą dostał podczas akcji ratunkowej w Azkabanie, przełamał na pół ledwo znalazł się pośród znajomych ścian Durham. Była nieposłuszna, toporna, a ponadto - paskudnie brzydka. Ale mimo wszystko, dało się nią rzucać jakieś zaklęcia i Craiga do tego kusiło. Był w końcu czarodziejem, korzystanie z magii było dla niego tak naturalne jak oddychanie. Teraz, gdy nie miał pod ręką żadnej różdżki, przynajmniej nie mógł powodować żadnych wypadków. Była to definitywnie ostatnia rzecz, której teraz potrzebował.
Nie skomentował jego słów traktujących o Blanche. Już dawno przywykł do tego, że Zachary'ego i ptaki łączyło coś. Faktem było, że jego więź z rarogiem była bardziej niż niezwykła i wyjątkowa, ale przecież nie ograniczało się to tylko do Ammuna. Burke nie wiedział co to było - gdyby go zapytać, zapewne byłby skory do podejrzewania lorda Shafiqa o umiejętności powiązane raczej z animagią - ale też nie usiłował się za wszelką cenę dowiedzieć. Każdy miał prawo do swoich tajemnic i prawo to należało uszanować. Choć z pewnością kłamstwem byłoby stwierdzenie, że Craiga czasem nie zastanawiało, z jakiego powodu jego sowa - nie najmłodsza już przecież i raczej mało przyjazna, zarówno z wyglądu, jak i z charakteru - tak dobrze reaguje na jego przyjaciela.
Słysząc kolejne słowa padające z ust Zachary'ego, oczy Craiga pociemniały. Właściwie było mu trochę wstyd - wstyd, że ich pierwsze spotkanie po tak długim czasie, jest spowodowane prośbą, którą Burke chciał wystosować wobec swojego przyjaciela. Że nie była to zwyczajna, towarzyska schadzka, podczas której mieli po prostu napić się wina i ponarzekać na nieistotne sprawy życia codziennego. Zanim jednak zabrał się za odpowiedź, wskazał przyjacielowi jeden z foteli - nie wypadało w końcu trzymać gościa na nogach. Sam ponownie zajął swoje miejsce, tym razem jednak Bash już nie zaszczycił swoją obecnością jego kolan. Kot widać obraził się za to, że jego pan w ogóle raczył go zrzucić, gdy ruszył się z miejsca by powitać swego przyjaciela.
- Z żalem muszę to przyznać, ale tak. - zaczął, gdy już spoczął na miękkim siedzisku. Swoje dłonie schował między fałdami szat, aby ponownie spróbować je ogrzać - Wolałbym, byśmy spotkali się w lepszych, bardziej sprzyjających okolicznościach. - długo bił się z myślami, czy powinien zdradzić Zachary'emu, co tak naprawdę działo się z jego osobą przez te dwa miesiące. Wiele przemawiało ku temu, aby podzielić się z Shafiqiem prawdą. Począwszy od niezwykle marnego stanu fizycznego, w którym znajdował się Craig i który już zdążył zaniepokoić jego gościa, poprzez naturę prośby, którą Burke chciał wystosować ku swojemu przyjacielowi, a skończywszy na przyjaźni, która ich łączyła. Odnaleźć mógłby jednak równie wiele argumentów przemawiających za tym, by skłamać. Na szczęście zawsze istniał sposób na to, by odnaleźć złoty środek - poza tym, Craig również miał prawo do swoich tajemnic.
- Nie patrz tak na mnie - ciężko było winić Shafiqa za niezwykłą uwagę, z którą przyglądał się swojemu gospodarzowi, zapewne próbując wyłapać jeszcze więcej szczegółów dotyczących jego formy. Burke z pewnością nie omieszka poprosić swojego przyjaciela również o medyczną przysługę, niemniej teraz odrobinę go to rozpraszało. Ciężko mu było zebrać myśli, jego umysł wciąż spowijała mgła i lęk pozostałe po Azkabanie. Świadomość, że jest już bezpieczny, że wszystkie te twarze, które dziś znów mija na korytarzu posiadłości są prawdziwe, czasem z trudem do niego docierała. - Blanche niepokoiła się nie bez powodu. Przez ostatnie dwa miesiące tkwiłem... w celi. - nie było co owijać w bawełnę. Jednak nawet Zachary nie musiał wiedzieć, że owa cela znajdowała się w Azkabanie, a jego strażnikami byli nie kto inny a zastępy posępnych, przerażających dementorów - Stąd cisza z mojej strony. Stąd marny stan, który sobą obecnie prezentuję. I na koniec, stąd również prośba, o której pisałem - będę potrzebować twojej pomocy, żeby oczyścić swoje imię.
Nie skomentował jego słów traktujących o Blanche. Już dawno przywykł do tego, że Zachary'ego i ptaki łączyło coś. Faktem było, że jego więź z rarogiem była bardziej niż niezwykła i wyjątkowa, ale przecież nie ograniczało się to tylko do Ammuna. Burke nie wiedział co to było - gdyby go zapytać, zapewne byłby skory do podejrzewania lorda Shafiqa o umiejętności powiązane raczej z animagią - ale też nie usiłował się za wszelką cenę dowiedzieć. Każdy miał prawo do swoich tajemnic i prawo to należało uszanować. Choć z pewnością kłamstwem byłoby stwierdzenie, że Craiga czasem nie zastanawiało, z jakiego powodu jego sowa - nie najmłodsza już przecież i raczej mało przyjazna, zarówno z wyglądu, jak i z charakteru - tak dobrze reaguje na jego przyjaciela.
Słysząc kolejne słowa padające z ust Zachary'ego, oczy Craiga pociemniały. Właściwie było mu trochę wstyd - wstyd, że ich pierwsze spotkanie po tak długim czasie, jest spowodowane prośbą, którą Burke chciał wystosować wobec swojego przyjaciela. Że nie była to zwyczajna, towarzyska schadzka, podczas której mieli po prostu napić się wina i ponarzekać na nieistotne sprawy życia codziennego. Zanim jednak zabrał się za odpowiedź, wskazał przyjacielowi jeden z foteli - nie wypadało w końcu trzymać gościa na nogach. Sam ponownie zajął swoje miejsce, tym razem jednak Bash już nie zaszczycił swoją obecnością jego kolan. Kot widać obraził się za to, że jego pan w ogóle raczył go zrzucić, gdy ruszył się z miejsca by powitać swego przyjaciela.
- Z żalem muszę to przyznać, ale tak. - zaczął, gdy już spoczął na miękkim siedzisku. Swoje dłonie schował między fałdami szat, aby ponownie spróbować je ogrzać - Wolałbym, byśmy spotkali się w lepszych, bardziej sprzyjających okolicznościach. - długo bił się z myślami, czy powinien zdradzić Zachary'emu, co tak naprawdę działo się z jego osobą przez te dwa miesiące. Wiele przemawiało ku temu, aby podzielić się z Shafiqiem prawdą. Począwszy od niezwykle marnego stanu fizycznego, w którym znajdował się Craig i który już zdążył zaniepokoić jego gościa, poprzez naturę prośby, którą Burke chciał wystosować ku swojemu przyjacielowi, a skończywszy na przyjaźni, która ich łączyła. Odnaleźć mógłby jednak równie wiele argumentów przemawiających za tym, by skłamać. Na szczęście zawsze istniał sposób na to, by odnaleźć złoty środek - poza tym, Craig również miał prawo do swoich tajemnic.
- Nie patrz tak na mnie - ciężko było winić Shafiqa za niezwykłą uwagę, z którą przyglądał się swojemu gospodarzowi, zapewne próbując wyłapać jeszcze więcej szczegółów dotyczących jego formy. Burke z pewnością nie omieszka poprosić swojego przyjaciela również o medyczną przysługę, niemniej teraz odrobinę go to rozpraszało. Ciężko mu było zebrać myśli, jego umysł wciąż spowijała mgła i lęk pozostałe po Azkabanie. Świadomość, że jest już bezpieczny, że wszystkie te twarze, które dziś znów mija na korytarzu posiadłości są prawdziwe, czasem z trudem do niego docierała. - Blanche niepokoiła się nie bez powodu. Przez ostatnie dwa miesiące tkwiłem... w celi. - nie było co owijać w bawełnę. Jednak nawet Zachary nie musiał wiedzieć, że owa cela znajdowała się w Azkabanie, a jego strażnikami byli nie kto inny a zastępy posępnych, przerażających dementorów - Stąd cisza z mojej strony. Stąd marny stan, który sobą obecnie prezentuję. I na koniec, stąd również prośba, o której pisałem - będę potrzebować twojej pomocy, żeby oczyścić swoje imię.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Możliwość ujrzenia oblicza Burke’a – jednego z tych ludzi, których mianował przyjacielem – powinna napawać go radością. Powinna, szeptał cichy głos własnych myśli podszyty nieufnością tak charakterystyczną, jak osobliwe były spotkania z pacjentami w Świętym Mungu. Szeptał nieustannie z każdą sekundą od momentu przekroczenia otwartych drzwi zaciemnionej komnaty. Podsuwał kolejne domysły i przypuszczenia. Zasiewał dziwną, trudną do opisania panikę oraz troskę; emocję, którą wykazywał się tak szczodrze i mechanicznie, że stanowiła rutynę, a ostatecznie była tym, co w ustach i myślach Zachary’ego właściwie nie miało miejsca. Jego prawdziwe zachowanie bywało zagadką i dla niego samego, gdy przyszło mu stawać przed sytuacjami tak różnymi od tych przeżywanych każdego dnia. Za fakt ten mógł winić jedynie siebie, choć nie potrafił pluć sobie w brodę, że zajmował się sprawami równie istotnymi, będącymi na wskroś przesłankami politycznymi w ustach tych, którzy nie mieli pojęcia o wadze oraz potędze ludzi branych przez nich na języki. Sprowadzano to do uczuć całkowicie nieistotnych, zbędnych, niemalże potrzebnych tak jak troska, którą ofiarowywał tak szczodrze. Miewał przez wrażenie, że – z każdym dniem spędzonym na leczeniu ofiar w szpitalu – stawał się pustą skorupą niezdolną do odczuwania właściwych emocji; lalką dążącą do celów postawionych przed wiekami, skrupulatnie osiąganych wraz z kolejnymi pokoleniami Shafiqów. Zastanawiał się tym samym, czy i on sam nie skupiał się zbyt mocno na pragnieniach Jaffera, w blasku których dorastał i którymi był karmiony od dnia narodzin, czy to nie maksyma powtarzana od tysiącleci czyniła go pustym, nieczułym, a przede wszystkim bezradnym w obliczu uczuć będących mu nieznanych – zapomnianych, jak podpowiadał cichy głos na dnie świadomości.
Choć obserwowanie twarzy Craiga niewątpliwie mogło być zajęciem na tyle inspirującym, by pragnął poświęcić mu całe godziny, Zachary'ego obejmowały wątpliwości. Z wolna ogarniał go płaszcz zagubienia niemal identyczny do tego, gdy postawił pierwsze kroki na brytyjskich posiadłościach swojej rodziny. Pomimo przebywania w domu, czuł wyobcowanie sięgające najgłębszych piasków pustyni, tak i tutaj, mimo upływu lat, odczuwał alienację. Nie wiedział... nie znał jej przyczyny, odrzucając każdy z argumentów podsuwanych przez natrętne wspomnienia. Powinien być jedynie, prawdziwie zaaferowany tym, co skłoniło mężczyznę przed nim do wysłania zaproszenia. I był, lecz nie potrafił na tyle uciec od własnych trosk, aby stać się kimś, kto przez tyle lat ofiarowywał emocje jedynie najbliższym członkom własnej rodziny, zasiadając z nimi do posiłku prawie tak samo, jak z lekkim skinieniem głowy przyjmował miejsce od swojego gospodarza.
Fotel, w którym zasiadł, nie zajmował jego myśli. Miejsce tymczasowego spoczynku, jego mała przystań w przygnębiającym pomieszczeniu, właściwie nie miało żadnego znaczenia. Zbyt wiele domysłów przedzierało się, by wieść prym w gonitwie zmartwień zrodzonych jednym listem. Nie skrywał przed sobą, jaki wpływ wywarła od niego wiadomość Craiga. Był ze sobą całkowicie szczery i żałował, że posiadał te kilka tajemnic, którymi nie mógł podzielić się z przyjacielem. Jego wyraz twarzy zdradzał Zachary'emu wystarczająco. Wiedział, że nie pozna wszystkich motywów. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak działały te sprawy i równie mocno przejmował się tym, że nie potrafił nic na to zaradzić. Mógł jedynie liczyć na czas oraz to, że wraz z nim przyjaciel zechce podzielić się większą ilością powodów stanu, do którego go doprowadzono. Od początku nie miał wątpliwości, że wszystko to wynikało z cudzego gestu, choć nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż i on sam nie przyłożył do tego ręki. Kwestię istotną stanowiły tylko proporcje oraz nazwiska tych, którzy brali w tym udział.
— Znam zdecydowanie lepsze miejsce, w którym dawno cię nie było — odpowiedział z lekkim żalem, nie mogąc przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz Craig gościł na wyspie. — Być może rozważysz propozycję rewizyty, gdy dojdziemy do porozumienia z tym. — Dodał, wyraźnie wskazując na niego, określając go poniekąd beztroskim, charakterystycznym uprzedmiotowieniem, gdy zmagał się z małoletnimi pacjentami, nieświadomie przyrównując przyjaciela do sytuacji, w których dziecko odpowiadało pojedynczymi dźwiękami. Nie wątpił ani przez sekundę, że w tym przypadku dostanie całą garść słów, byle tylko stanowiły odpowiedni kontekst i niosły ze sobą to, czego akurat Burke potrzebował, lecz Shafiq zastanawiał się, na ile miały być one zgodne z okrutną rzeczywistością.
Palce Zachary'ego ścisnęły materiał ściągane szala wraz z padającym w przestrzeń słowem kluczowym. Druga dłoń uzdrowiciela zacisnęła się na podłokietniku fotela, będąc wyraźnym sygnałem (choć zapewne nieszczególnie widocznym) tego, jaki emocjonalny przewrót i jaka bitwa myśli przechodziła przez jego głowę. Uważne spojrzenie rzucone Craigowi straciło więc swą troskę. Jasne oczy Zachary'ego, tak kontrastujące z jego ciemniejszą karnacją, obrzucały mężczyznę wszystkim, co cisnęło się na usta, choć żadna głoska nie rozwarła zaciśniętych warg i skrytych pod nimi zębów. Cisza oraz pozorna spokojna poza, którą w pewien sposób zachowywał, były dla niego samego obce. Nie miały nic wspólnego z jego spokojnym, niemal cichym usposobieniem i życiem w cieniu pozostałych członków rodziny, a może tak tylko mu się wydawało. Może próbował przeczekać burzę myśli i pragnął w spokoju przemyśleć odpowiedź, którą zamierzał uraczyć Burke'a. Może, podsunął po raz kolejny cichy głos własnych myśli, przypominający bezkreśnie ton, jakim obdarzał go Ammun, gdy wymieniali kąśliwe uwagi o błękitnej krwi niektórych gatunków ptaków. Podobieństwo to wzbudzało w Zacharym jeszcze jedno uczucie, dotychczas nieznane i obce, pragnące wybić się ponad sztuczny spokój, będące niczym innym jak pragnieniem zemsty na tych, którzy śmieli podnieść rękę na jego przyjaciela. Pozostało ono jednak tłem przebijającym się w jego spojrzeniu. Tłem pragnącym stać się ucieleśnieniem nowego pragnienia, gdy tylko zostanie zaspokojone informacjami potrzebnymi do jego spełnienia. Póki co pozostało ono skryte w myślach Shafiqa, choć jego usta rozchyliły się lekko, wydobywając ledwie słyszalne, nieeleganckie westchnienie podszyte zupełnie nieistotną kpiną.
— Chcę wiedzieć — wycedził powoli, rzucając przyjacielowi spojrzenie pełne gorliwego wyzwania, by nie odrzucał zaufania, którym obdarzył go w ciągu tych kilku lat. — Chcę wiedzieć wszystko — powtórzył nieco głośnie z wyraźnym arabskim zabarwieniem głosek będących ucieleśnieniem tego, jak bardzo chciał pomóc.
Choć obserwowanie twarzy Craiga niewątpliwie mogło być zajęciem na tyle inspirującym, by pragnął poświęcić mu całe godziny, Zachary'ego obejmowały wątpliwości. Z wolna ogarniał go płaszcz zagubienia niemal identyczny do tego, gdy postawił pierwsze kroki na brytyjskich posiadłościach swojej rodziny. Pomimo przebywania w domu, czuł wyobcowanie sięgające najgłębszych piasków pustyni, tak i tutaj, mimo upływu lat, odczuwał alienację. Nie wiedział... nie znał jej przyczyny, odrzucając każdy z argumentów podsuwanych przez natrętne wspomnienia. Powinien być jedynie, prawdziwie zaaferowany tym, co skłoniło mężczyznę przed nim do wysłania zaproszenia. I był, lecz nie potrafił na tyle uciec od własnych trosk, aby stać się kimś, kto przez tyle lat ofiarowywał emocje jedynie najbliższym członkom własnej rodziny, zasiadając z nimi do posiłku prawie tak samo, jak z lekkim skinieniem głowy przyjmował miejsce od swojego gospodarza.
Fotel, w którym zasiadł, nie zajmował jego myśli. Miejsce tymczasowego spoczynku, jego mała przystań w przygnębiającym pomieszczeniu, właściwie nie miało żadnego znaczenia. Zbyt wiele domysłów przedzierało się, by wieść prym w gonitwie zmartwień zrodzonych jednym listem. Nie skrywał przed sobą, jaki wpływ wywarła od niego wiadomość Craiga. Był ze sobą całkowicie szczery i żałował, że posiadał te kilka tajemnic, którymi nie mógł podzielić się z przyjacielem. Jego wyraz twarzy zdradzał Zachary'emu wystarczająco. Wiedział, że nie pozna wszystkich motywów. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak działały te sprawy i równie mocno przejmował się tym, że nie potrafił nic na to zaradzić. Mógł jedynie liczyć na czas oraz to, że wraz z nim przyjaciel zechce podzielić się większą ilością powodów stanu, do którego go doprowadzono. Od początku nie miał wątpliwości, że wszystko to wynikało z cudzego gestu, choć nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż i on sam nie przyłożył do tego ręki. Kwestię istotną stanowiły tylko proporcje oraz nazwiska tych, którzy brali w tym udział.
— Znam zdecydowanie lepsze miejsce, w którym dawno cię nie było — odpowiedział z lekkim żalem, nie mogąc przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz Craig gościł na wyspie. — Być może rozważysz propozycję rewizyty, gdy dojdziemy do porozumienia z tym. — Dodał, wyraźnie wskazując na niego, określając go poniekąd beztroskim, charakterystycznym uprzedmiotowieniem, gdy zmagał się z małoletnimi pacjentami, nieświadomie przyrównując przyjaciela do sytuacji, w których dziecko odpowiadało pojedynczymi dźwiękami. Nie wątpił ani przez sekundę, że w tym przypadku dostanie całą garść słów, byle tylko stanowiły odpowiedni kontekst i niosły ze sobą to, czego akurat Burke potrzebował, lecz Shafiq zastanawiał się, na ile miały być one zgodne z okrutną rzeczywistością.
Palce Zachary'ego ścisnęły materiał ściągane szala wraz z padającym w przestrzeń słowem kluczowym. Druga dłoń uzdrowiciela zacisnęła się na podłokietniku fotela, będąc wyraźnym sygnałem (choć zapewne nieszczególnie widocznym) tego, jaki emocjonalny przewrót i jaka bitwa myśli przechodziła przez jego głowę. Uważne spojrzenie rzucone Craigowi straciło więc swą troskę. Jasne oczy Zachary'ego, tak kontrastujące z jego ciemniejszą karnacją, obrzucały mężczyznę wszystkim, co cisnęło się na usta, choć żadna głoska nie rozwarła zaciśniętych warg i skrytych pod nimi zębów. Cisza oraz pozorna spokojna poza, którą w pewien sposób zachowywał, były dla niego samego obce. Nie miały nic wspólnego z jego spokojnym, niemal cichym usposobieniem i życiem w cieniu pozostałych członków rodziny, a może tak tylko mu się wydawało. Może próbował przeczekać burzę myśli i pragnął w spokoju przemyśleć odpowiedź, którą zamierzał uraczyć Burke'a. Może, podsunął po raz kolejny cichy głos własnych myśli, przypominający bezkreśnie ton, jakim obdarzał go Ammun, gdy wymieniali kąśliwe uwagi o błękitnej krwi niektórych gatunków ptaków. Podobieństwo to wzbudzało w Zacharym jeszcze jedno uczucie, dotychczas nieznane i obce, pragnące wybić się ponad sztuczny spokój, będące niczym innym jak pragnieniem zemsty na tych, którzy śmieli podnieść rękę na jego przyjaciela. Pozostało ono jednak tłem przebijającym się w jego spojrzeniu. Tłem pragnącym stać się ucieleśnieniem nowego pragnienia, gdy tylko zostanie zaspokojone informacjami potrzebnymi do jego spełnienia. Póki co pozostało ono skryte w myślach Shafiqa, choć jego usta rozchyliły się lekko, wydobywając ledwie słyszalne, nieeleganckie westchnienie podszyte zupełnie nieistotną kpiną.
— Chcę wiedzieć — wycedził powoli, rzucając przyjacielowi spojrzenie pełne gorliwego wyzwania, by nie odrzucał zaufania, którym obdarzył go w ciągu tych kilku lat. — Chcę wiedzieć wszystko — powtórzył nieco głośnie z wyraźnym arabskim zabarwieniem głosek będących ucieleśnieniem tego, jak bardzo chciał pomóc.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie zmuszaj mnie, bym zaczął ci łgać w żywe oczy - wkraczali na tematy, których nie wolno mu było poruszać. Złoty środek tkwił właśnie tutaj, nie dało się go przesunąć w tym momencie w żadną ze stron. Nie ważne jak bardzo Zachary by chciał, ani jak gorliwie by go namawiał, nie było nawet cienia możliwości, by Burke podzielił się większą ilością informacji. Wiedział, że to okrutne. Że spowoduje tym samym zawód, a może wręcz gniew w przeszywającym dotąd spojrzeniu jasnych oczu Shafiqa. Pragnął podzielić się z nim prawdą, opowiedzieć mu o horrorze bycia zamkniętym w celi, bez choćby cienia szansy na ucieczkę. Zdradzić mu nazwiska tych, którzy do tego dopuścili, którzy przyczynili się do okrycia go hańbą i krzywdy wyrządzonej zarówno na jego ciele jak i umyśle. Ale ta wiedza zarezerwowana była dla bardzo wąskiego grona - i Zachary do niego nie należał. Nawet biorąc pod uwagę wieloletnią przyjaźń, która łączyła ich dwójkę, Burke musiał pozostać nieugięty. Pewne informacje bywały bardzo niebezpieczne - i to była właśnie jedna z nich. Zasługiwał na to, by obrzucić go teraz pogardliwym spojrzeniem, nienawistnymi prychnięciami czy nawet kpiącymi docinkami. Nie zdziwiłby się, gdyby Shafiq postanowił skorzystać z którejś z tych form na wyrażenie swojego niezadowolenia - chodź raczej spodziewał się, że po drugiej stronie saloniku zapanuje jedynie lodowata i wielce wymowna cisza. Bezczelność zachowania Burke'a, który mimo to prosił swojego gościa o przysługę, z pewnością zostanie zapamiętana na długo - a potem wypominana mu przy każdej możliwej okazji. Jeśli nie słowem, to odpowiednio zimnym uśmiechem lub sugestywną ciszą. No i nie można przecież było zapomnieć o nadmiernej uprzejmości, podszytej szyderstwem. To chyba był ulubiony sposób na okazanie pogardy, praktykowany przez większość szlachty. Burke był jednak gotów na to, by udźwignąć ciężar oskarżenia, które spodziewał się ujrzeć w oczach Zechariaha. Dla jego dobra.
Miał nadejść taki czas. Czas, kiedy nie tylko lord Shafiq ale i inni czarodzieje, a nawet robactwo, potocznie nazywane mugolami, mieli poznać te wszystkie tajemnice. Gdy ten dzień nadejdzie, wszyscy zostaną brutalnie uświadomieni co oznacza symbol czaszki z jadowitym gadem w miejscu języka, poznają imię najpotężniejszego czarnoksiężnika obecnych czasów... oraz usłyszą o jego najwierniejszych sługach, którzy nie bali się postawić na szali własnego życia oraz... własnej duszy.
Gdy Burke próbował sobie wyobrazić ten krwawy, ale jakże chwalebny moment, na chwilę udało mu się zagłuszyć zżerające go poczucie winy. Czarodzieje wymagali ochrony. Czysta krew potrzebowała szczególnej protekcji. Shafiq był żywym przykładem tego, co Craig usiłował za wszelką cenę ocalić - dziedzictwa dziesiątek pokoleń błękitnokrwistych czarodziejów, potęgi prawdziwej magii oraz szlacheckiej dumy. On sam również był uosobieniem tego wszystkiego. Dość jednak, że jego życie narażone było na niebezpieczeństwo. Craig nie mógł skazać przyjaciela na taki sam los. Musiał jednak przyznać, że gdy wyobraził sobie Zachary'ego pośród Rycerzy Walpurgii... wizja ta wydała mu się przez chwilę nawet kusząca. Burke był szczególnie wyczulony na kwestie niesubordynacji oraz niewierności i, choć był pewien, że po incydencie z Russellem żaden z rycerzy na pewno nie odważy się już zdradzić, myśl o tym, że wśród sług Czarnego Pana byłby ktoś, komu Craig mógłby ufać tak bezgranicznie jak to miało miejsce w przypadku Zachary'ego, byłaby... pokrzepiająca. I jednocześnie na tyle nęcąca, że musiał ją od siebie prędko odepchnąć. Swoje spojrzenie utkwił więc na powrót w swoim gościu honorowym - a wzrok miał twardy, gotów stawić czoła niezadowoleniu Shafiqa. - Masz moje słowo, że o właściwej porze, dowiesz się wszystkiego. Więcej nawet, niż byś chciał. Ale nie teraz. - Zachary musiał mu po prostu zaufać, nie ważne jak samolubnie by to nie zabrzmiało. Zaufać oraz pomóc: aby wszystko to, do czego dążył Burke, mogło się ziścić. - Teraz potrzebuję poświadczenia spisanego twoją ręką. Aby oczyścić swoje imię. Wtedy wszystko będzie jak dawniej. - i nawet wycieczka do pewnej rezydencji na pewnej wyspie byłaby wtedy tylko kwestią czasu. Wrota Durham także bardziej niż chętnie otwierałyby się przed lordem Shafiqiem. Burke zdecydowanie potrafił się odwdzięczać za przysługi. Tym hojniej, im bardziej komuś ufał.
Miał nadejść taki czas. Czas, kiedy nie tylko lord Shafiq ale i inni czarodzieje, a nawet robactwo, potocznie nazywane mugolami, mieli poznać te wszystkie tajemnice. Gdy ten dzień nadejdzie, wszyscy zostaną brutalnie uświadomieni co oznacza symbol czaszki z jadowitym gadem w miejscu języka, poznają imię najpotężniejszego czarnoksiężnika obecnych czasów... oraz usłyszą o jego najwierniejszych sługach, którzy nie bali się postawić na szali własnego życia oraz... własnej duszy.
Gdy Burke próbował sobie wyobrazić ten krwawy, ale jakże chwalebny moment, na chwilę udało mu się zagłuszyć zżerające go poczucie winy. Czarodzieje wymagali ochrony. Czysta krew potrzebowała szczególnej protekcji. Shafiq był żywym przykładem tego, co Craig usiłował za wszelką cenę ocalić - dziedzictwa dziesiątek pokoleń błękitnokrwistych czarodziejów, potęgi prawdziwej magii oraz szlacheckiej dumy. On sam również był uosobieniem tego wszystkiego. Dość jednak, że jego życie narażone było na niebezpieczeństwo. Craig nie mógł skazać przyjaciela na taki sam los. Musiał jednak przyznać, że gdy wyobraził sobie Zachary'ego pośród Rycerzy Walpurgii... wizja ta wydała mu się przez chwilę nawet kusząca. Burke był szczególnie wyczulony na kwestie niesubordynacji oraz niewierności i, choć był pewien, że po incydencie z Russellem żaden z rycerzy na pewno nie odważy się już zdradzić, myśl o tym, że wśród sług Czarnego Pana byłby ktoś, komu Craig mógłby ufać tak bezgranicznie jak to miało miejsce w przypadku Zachary'ego, byłaby... pokrzepiająca. I jednocześnie na tyle nęcąca, że musiał ją od siebie prędko odepchnąć. Swoje spojrzenie utkwił więc na powrót w swoim gościu honorowym - a wzrok miał twardy, gotów stawić czoła niezadowoleniu Shafiqa. - Masz moje słowo, że o właściwej porze, dowiesz się wszystkiego. Więcej nawet, niż byś chciał. Ale nie teraz. - Zachary musiał mu po prostu zaufać, nie ważne jak samolubnie by to nie zabrzmiało. Zaufać oraz pomóc: aby wszystko to, do czego dążył Burke, mogło się ziścić. - Teraz potrzebuję poświadczenia spisanego twoją ręką. Aby oczyścić swoje imię. Wtedy wszystko będzie jak dawniej. - i nawet wycieczka do pewnej rezydencji na pewnej wyspie byłaby wtedy tylko kwestią czasu. Wrota Durham także bardziej niż chętnie otwierałyby się przed lordem Shafiqiem. Burke zdecydowanie potrafił się odwdzięczać za przysługi. Tym hojniej, im bardziej komuś ufał.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ukrywaj, nie przeżywaj, powtarzał coraz głośniej własnych myślach, zagłuszając wszystkie pozostałe, szczególnie te pragnące wyjawić tajemnice skrywane na dnie serca Zachary'ego, niech nie wie nikt. Słowa wielokrotnie powtarzane przez jedną z najdroższych mu osób tak mocno wyryły się w pamięci uzdrowiciela. Tak mocno, że były czymś, co wobec jego gwałtownej reakcji stanowiło jedyne skuteczne remedium niosące ukojenie dopiero co zszarganym myślom. Wspomnienia pozostawały jednak silne i chwila, ta bardzo konkretna, odmowna i wręcz błagająca o dosadniejszą reakcję już lokowała się w pamięci Shafiqa, zajmując zaszczytne miejsce wspomnienia mającego być wypominanym przez najbliższe tygodnie, a nawet miesiące. Pomimo tego nie nastąpiło nic, co mogłoby świadczyć o tym, jak bardzo słowa Craiga go raniły, choć doskonale i w pełni świadomie zdawał sobie sprawę z tego, że nie było to na celowe i naumyślne tak, jak czynili to inni wbrew wszelkim przejawom logicznego myślenia. Chłód własnej krytyki utrzymywał go w dobrym stanie przez tyle lat i miał trwać jeszcze przez kolejne tak długo, aż nie trafi na kogoś, kto jednym gestem będzie potrafił zburzyć fundamenty jego jestestwa; na szczęście Craig nie był tym kimś, co w istocie witał z ulgą, nie chcąc, by przyjaciel był przyczynkiem jego wewnętrznej zagłady.
Bez słowa odpowiedzi podniósł się z fotela. Spojrzeniem zawędrował od najciemniejszych zakamarków komnaty, stopniowo kierując się ku coraz jaśniejszym plamom światła świec, aż utkwił wzrok w pośrednim stanie jasności, będącym niemal doskonałą metaforą uczuć i słów wkradających się na język. W kilku krótkich krokach, z żalem chłonąc klaustrofobiczną aurę salonu, znalazł się przy zasłoniętym oknie, palcami muskając kotarę chroniącą go od rzeczywistości pędzącej szybciej niż słowa, które wypowiadał, unikając konfrontacji, a przede wszystkim izolując się od kontaktu ze starszym mężczyzną. Mimo osiągniętego spokoju, mimo jasnej deklaracji gestów, nie odezwał się nawet najkrótszym z dźwięków. Nie chciał. Nie potrafił. Nie bił się z własnymi myślami. Trwał w pozornie błogiej pozie niczym posągi naznaczające rodzinną rezydencję Shafiqów w Kairze. Przez moment czuł się niczym rzeźba. Mógł jedynie obserwować jedną perspektywę, choć był w stanie słyszeć wszystko poza nią.
Czyżby taki koniec wieszczył mi los? Czy tym mam się stać; marmurowym posągiem zdolnym jedynie dostrzegać rzeczywistość, lecz nie być jej częścią? Wątpliwości zdawały się być jedynymi przesłankami tkwiącymi w jego głowie. Choć przyjmowały postać pytań, chłód logicznego myślenia doskonale przedstawiał mu to, czego się obawiał. Nadszarpnięte zaufanie – pęknięcie na perfekcyjnym lustrze – właśnie to miało być jego udręką do samej śmierci. Nie sądził, że i jemu kiedyś przyjdzie się z tym zmierzyć. Wielokrotnie stykał się z nieufnością własnych pacjentów wobec niego samego. Tak często miał styczność z brakiem zaufania, lecz naprawdę nie sądził, że tak prędko pozna drugą stronę tego medalu. Gorzki smak porażki niemal parzył w język, gdy przypominał sobie słowa Craiga. Nie zmuszaj mnie, powtórzył wewnętrzny głos do złudzenia przypominający ten, który należał do sowy przyjaciela. W ostatnim czasie to ona – pokryta piórami i ptasim pierzem Blanche – była mu bliższa. Wątpił jednak, by była w tak bliskiej komitywie ze swoim panem. Wszystko, co dotychczas przeżył, był w stanie poddać wątpliwościom, prócz więzi łączącej go z jego najbliższym i najwierniejszym przyjacielem.
— Ammun — wydobył z siebie szeptem, sięgając do głębi swej świadomości, tak łatwo przyjmując perspektywę raroga, że zdawał się ignorować fakt skorzystania z daru przodków przed obcym. Oziębłość własnych emocji nie zrobiła nic, aby temu zapobiec; jedynie cicho sugerowała ułudę, iluzję rzeczywistości sączącą się z otaczającego ich zewsząd cienia. Mrok pomieszczenia zdawał się być nikłą otuchą tego, jak poświęcał się zachowaniu kamiennej, niemal śmiertelnej powagi, jednak światło dnia przebijające się zza kotary pozwalało ujrzeć chłodny wyraz jego twarzy, usta zamykające się po niedawno wypowiedzianym słowie – jedynym, które zabrzmiało w ciszy i które nie pasowało do tego, co działo się w komnacie – spojrzenie jasnych oczu utkwionych w materiale zasłony, jakby to właśnie w niej rozgrywała się wielka polityczna gra, której uczestnikiem stał się wraz z wkroczeniem na brytyjskie ziemie.
Nie zdołał uniknąć lepkich macek arystokracji. Nie chciał wiedzieć, czy wdał się w ojca, dziadka, czy może samego nestora. Ignorował to. Usilnie obwieszczał rzeczywistości, że nie tykał się spraw polityki, a jednocześnie zanurzał palce coraz głębiej w zimnej wodzie, obmywając się coraz mocniej intrygą mającą zaledwie jeden, dalekosiężny cel. Władza, zadrwił we własnych myślach. Miał jej pod dostatkiem, a jednak z każdym na wskroś n e u t r a l n y m czynem sięgał po więcej. Dostrzegał to. Nie był ślepy. Widział doskonale, co czynił i jaka kryła się za tym intencja. Nawet zdolnością własnej ignorancji nie był w stanie uniknąć świadomości, że kiedyś stanie się kimś więcej aniżeli zaledwie wysłannikiem przodków żyjącym ich wiecznymi zasługami. Nie wiedział tylko, w którym momencie swojego życia zaczął podążać nową ścieżką, będącą przedłużeniem tego, w co bezgranicznie wierzył i czemu bezkompromisowo hołdował, będąc dumą swojego rodu. Dumą, będącą w stanie sprostać nawet najbardziej wymagającym oczekiwaniom, spełniającą obowiązki bez cienia przymusu, podążającą brudną polityką dokładnie tak samo, jak czynili to jej poprzednicy.
Poruszył ramionami, wypuszczając z ust ciche, pogwałcające wszechobecną ciszę westchnienie nie będące wyrazem jakiejkolwiek rezygnacji, a krótkim zwieńczeniem tego, co usłyszał z chwilą przekroczenia drzwi komnaty.
— Dobrze — odezwał się głębokim tonem, robiąc niewielki krok do tyłu i zwracając się w stronę Craiga. — Ja, Zechariah Azhar Shafiq, lord brytyjskiej ziemi, reprezentant przodków Egiptu i szajch nad Biban Al-Muluk — podjął głośno z charakterystycznym arabskim akcentem — uroczyście poświadczam, że lord Craig Burke, członek brytyjskiej arystokracji, został niesłusznie oskarżony i posądzony o zarzucane mu przestępstwa. Afrontem i hańbą dla mego rodu pozostają insynuacje, że przyjaciel rodu Shafiqów mógł choćby palcem przyczynić się do niedorzecznych pomówień, wobec których zaświadczam. — Słowa płynące z ust Zachary'ego były czymś niezwykłym dla niego samego. Nie wiedział nic. Nie miał pojęcia o niczym i najprawdopodobniej łgał. Jedynie wierzył. Wierzył w tę nikłą, prawie nieobecną nadzieję, że cała ta sytuacja była niedorzeczną pomyłką.
— Czy taka formuła wyraża odpowiednio to, czego mi nie powiedziałeś? — zapytał z przekąsem, powoli odwracając się w stronę zasłony, obdarzając Craiga ledwie przelotnym spojrzeniem. Pomimo powagi goszczącej na jego twarzy, wiara w niewinność przyjaciela czyniła wyraz ten przyjemniejszym. Spojrzenie jasnych oczu, choć trochę nieobecne, zdawało się zapominać o rysie na szklanej tafli zaufania, z każdym mrugnięciem oddalając się od niedawnego konfliktu. Spojrzenie to nie było jednak zwierciadłem duszy i nie mówiło całej prawdy goszczącej w myślach Zachary'ego.
Bez słowa odpowiedzi podniósł się z fotela. Spojrzeniem zawędrował od najciemniejszych zakamarków komnaty, stopniowo kierując się ku coraz jaśniejszym plamom światła świec, aż utkwił wzrok w pośrednim stanie jasności, będącym niemal doskonałą metaforą uczuć i słów wkradających się na język. W kilku krótkich krokach, z żalem chłonąc klaustrofobiczną aurę salonu, znalazł się przy zasłoniętym oknie, palcami muskając kotarę chroniącą go od rzeczywistości pędzącej szybciej niż słowa, które wypowiadał, unikając konfrontacji, a przede wszystkim izolując się od kontaktu ze starszym mężczyzną. Mimo osiągniętego spokoju, mimo jasnej deklaracji gestów, nie odezwał się nawet najkrótszym z dźwięków. Nie chciał. Nie potrafił. Nie bił się z własnymi myślami. Trwał w pozornie błogiej pozie niczym posągi naznaczające rodzinną rezydencję Shafiqów w Kairze. Przez moment czuł się niczym rzeźba. Mógł jedynie obserwować jedną perspektywę, choć był w stanie słyszeć wszystko poza nią.
Czyżby taki koniec wieszczył mi los? Czy tym mam się stać; marmurowym posągiem zdolnym jedynie dostrzegać rzeczywistość, lecz nie być jej częścią? Wątpliwości zdawały się być jedynymi przesłankami tkwiącymi w jego głowie. Choć przyjmowały postać pytań, chłód logicznego myślenia doskonale przedstawiał mu to, czego się obawiał. Nadszarpnięte zaufanie – pęknięcie na perfekcyjnym lustrze – właśnie to miało być jego udręką do samej śmierci. Nie sądził, że i jemu kiedyś przyjdzie się z tym zmierzyć. Wielokrotnie stykał się z nieufnością własnych pacjentów wobec niego samego. Tak często miał styczność z brakiem zaufania, lecz naprawdę nie sądził, że tak prędko pozna drugą stronę tego medalu. Gorzki smak porażki niemal parzył w język, gdy przypominał sobie słowa Craiga. Nie zmuszaj mnie, powtórzył wewnętrzny głos do złudzenia przypominający ten, który należał do sowy przyjaciela. W ostatnim czasie to ona – pokryta piórami i ptasim pierzem Blanche – była mu bliższa. Wątpił jednak, by była w tak bliskiej komitywie ze swoim panem. Wszystko, co dotychczas przeżył, był w stanie poddać wątpliwościom, prócz więzi łączącej go z jego najbliższym i najwierniejszym przyjacielem.
— Ammun — wydobył z siebie szeptem, sięgając do głębi swej świadomości, tak łatwo przyjmując perspektywę raroga, że zdawał się ignorować fakt skorzystania z daru przodków przed obcym. Oziębłość własnych emocji nie zrobiła nic, aby temu zapobiec; jedynie cicho sugerowała ułudę, iluzję rzeczywistości sączącą się z otaczającego ich zewsząd cienia. Mrok pomieszczenia zdawał się być nikłą otuchą tego, jak poświęcał się zachowaniu kamiennej, niemal śmiertelnej powagi, jednak światło dnia przebijające się zza kotary pozwalało ujrzeć chłodny wyraz jego twarzy, usta zamykające się po niedawno wypowiedzianym słowie – jedynym, które zabrzmiało w ciszy i które nie pasowało do tego, co działo się w komnacie – spojrzenie jasnych oczu utkwionych w materiale zasłony, jakby to właśnie w niej rozgrywała się wielka polityczna gra, której uczestnikiem stał się wraz z wkroczeniem na brytyjskie ziemie.
Nie zdołał uniknąć lepkich macek arystokracji. Nie chciał wiedzieć, czy wdał się w ojca, dziadka, czy może samego nestora. Ignorował to. Usilnie obwieszczał rzeczywistości, że nie tykał się spraw polityki, a jednocześnie zanurzał palce coraz głębiej w zimnej wodzie, obmywając się coraz mocniej intrygą mającą zaledwie jeden, dalekosiężny cel. Władza, zadrwił we własnych myślach. Miał jej pod dostatkiem, a jednak z każdym na wskroś n e u t r a l n y m czynem sięgał po więcej. Dostrzegał to. Nie był ślepy. Widział doskonale, co czynił i jaka kryła się za tym intencja. Nawet zdolnością własnej ignorancji nie był w stanie uniknąć świadomości, że kiedyś stanie się kimś więcej aniżeli zaledwie wysłannikiem przodków żyjącym ich wiecznymi zasługami. Nie wiedział tylko, w którym momencie swojego życia zaczął podążać nową ścieżką, będącą przedłużeniem tego, w co bezgranicznie wierzył i czemu bezkompromisowo hołdował, będąc dumą swojego rodu. Dumą, będącą w stanie sprostać nawet najbardziej wymagającym oczekiwaniom, spełniającą obowiązki bez cienia przymusu, podążającą brudną polityką dokładnie tak samo, jak czynili to jej poprzednicy.
Poruszył ramionami, wypuszczając z ust ciche, pogwałcające wszechobecną ciszę westchnienie nie będące wyrazem jakiejkolwiek rezygnacji, a krótkim zwieńczeniem tego, co usłyszał z chwilą przekroczenia drzwi komnaty.
— Dobrze — odezwał się głębokim tonem, robiąc niewielki krok do tyłu i zwracając się w stronę Craiga. — Ja, Zechariah Azhar Shafiq, lord brytyjskiej ziemi, reprezentant przodków Egiptu i szajch nad Biban Al-Muluk — podjął głośno z charakterystycznym arabskim akcentem — uroczyście poświadczam, że lord Craig Burke, członek brytyjskiej arystokracji, został niesłusznie oskarżony i posądzony o zarzucane mu przestępstwa. Afrontem i hańbą dla mego rodu pozostają insynuacje, że przyjaciel rodu Shafiqów mógł choćby palcem przyczynić się do niedorzecznych pomówień, wobec których zaświadczam. — Słowa płynące z ust Zachary'ego były czymś niezwykłym dla niego samego. Nie wiedział nic. Nie miał pojęcia o niczym i najprawdopodobniej łgał. Jedynie wierzył. Wierzył w tę nikłą, prawie nieobecną nadzieję, że cała ta sytuacja była niedorzeczną pomyłką.
— Czy taka formuła wyraża odpowiednio to, czego mi nie powiedziałeś? — zapytał z przekąsem, powoli odwracając się w stronę zasłony, obdarzając Craiga ledwie przelotnym spojrzeniem. Pomimo powagi goszczącej na jego twarzy, wiara w niewinność przyjaciela czyniła wyraz ten przyjemniejszym. Spojrzenie jasnych oczu, choć trochę nieobecne, zdawało się zapominać o rysie na szklanej tafli zaufania, z każdym mrugnięciem oddalając się od niedawnego konfliktu. Spojrzenie to nie było jednak zwierciadłem duszy i nie mówiło całej prawdy goszczącej w myślach Zachary'ego.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwował w ciszy. Wiedział, że jego słowa nie spotkają się z zadowoleniem. Że będą powodem całej fali goryczy, złości, wyrzutów ukrytych za uprzejmością. Urażonej dumy. Zawodu, rozczarowania, może nawet smutku? Z drugiej strony był też świadom, że tak naprawdę nie będzie w stanie doczekać się żadnych wyrazistszych znaków, świadczących o burzy, która mogła rozszaleć się wewnątrz osoby Shafiqa. Te rysy tak rzadko wykrzywiała jakaś konkretniejsza emocja, przemawiały głównie oczy. Ileż w tym było ironii - egipską, egzotyczną krew postrzegano raczej jako tę temperamentną, gorącą, gwałtowną nawet. Budziła fascynację, zaciekawienie, prowokowała spojrzenia, które na sabatach i bankietach często próbowano ukryć, a które przepełnione były zainteresowaniem.
Tymczasem od Anglików, od rodowych Brytyjczyków, a już w szczególności od jej najznamienitszych, najszlachetniejszych przedstawicieli, pożądano chłodu, rozwagi i ukrywania emocji. Od niego, od Burke'a wymagano zimnych spojrzeń, sztywnych ruchów, powagi i pogardy posyłanej wszystkim dookoła. Ojciec łajał go za każdy gwałtowniejszy przejaw emocji, za każdy głupszy wybryk, wyskok czy zbyt głośny śmiech. A łajał go często. I zawsze w ciszy. Spojrzeniem. Pojedynczym słowem, wypowiedzianym tonem, który zmroziłby nawet piekło. Tak, by syn wiedział, że w oczach seniora był słaby. Niegodny. Że przynosił imieniu Burke'ów wstyd. Kiedyś jeszcze się tym przejmował.
A gdy spoglądał na Shafiqa, widział maskę.
Winfred Burke z pewnością byłby szczęśliwszy, mając takiego spadkobiercę.
Craig wstał. Podniósł się z fotela powoli, ostrożnie, niemal jak starzec, bojący się, by jego ciało przygniecione dekadami trwania nie rozpadło się na proch. Kilka warstw ciepłych, grubych szat, które miał na sobie, z cichym szelestem przesunęło się po podłodze, kiedy podszedł bliżej do przyjaciela. Przez chwilę próbował zakłócić jego spokój, mimo zachowania ciszy. Pochwycić jego spojrzenie, odbite w ciemnej szybie. Wwiercał wzrok w widoczne na szkle jasne tęczówki, a w jego własnych - jakże podobnych, mimo dzielących ich różnic kulturowych i etnicznych - widać było determinację, ale również spokój. Nie chciał być tutaj tym złym, nie zamierzał więc kajać się przed przyjacielem, prosić go o wybaczenie, próbować udobruchać jego osobę przeprosinami. Jego wola pozostała niezachwiana. Potrzebował tej przysługi. Potrzebował, aby jego przyjaciel zagłębił się w paskudne, cuchnące odmęty polityki, zmów oraz układów. Czasami zapominał, że Shafiq był w tym świecie stosunkowo od niedawna. Jak głęboko zdołał się zakopać w bagno angielskiej polityki przez tych kilka lat, odkąd przybył na stałe na brytyjską ziemię? Czy może przez cały ten czas udawało mu się od tego uciekać? Jak wiele intryg mógł mieć na swoim koncie zdolny uzdrowiciel, spędzający większość swoich chwil na niesieniu pomocy medycznej potrzebującym? Nawet jeśli polityka już wyciągnęła po niego swoje szpony, z pewnością nie wciągnęła go tak głęboko, jak wymagał od niego teraz Craig. Zawsze jednak musiał być ten pierwszy raz, od tego nie było ucieczki. Nie w świecie brytyjskiej szlachty - tu wydanie na kogoś wyroku śmierci było równie proste jak zdmuchnięcie świecy. Z równie wielką łatwością można było też uratować przed kostuchą nawet największego zbrodniarza i kryminalistę... z czego Craig zamierzał skorzystać.
- Wystarczy - odpowiedział po prostu, zupełnie nie reagując na pretensjonalny ton rozbrzmiewający w pytaniu Zachary'ego. Przyjdzie czas na uspokojenie wzburzonych emocji, na naprawienie tego, co zapewne dziś zburzył swoimi bezprecedensowymi żądaniami, odnowienie nici porozumienia, która przetarła się w kilku miejscach. Na wszystko miał nadejść czas, gdyż machina ruszyła już przed siebie i w tym momencie nic nie mogło jej powstrzymać. Działy się rzeczy wielkie. Większe niż lord Shafiq, niż sam Burke, czy którykolwiek z innych czarodziejskich szlachciców. - Masz moje słowo - przypomniał mu, posyłając jeszcze jedno z uważnych spojrzeń w kierunku dwóch jasnych punktów widocznych na tle szyby - oczu Shafiqa. Na razie tyle musiało mu wystarczyć. Słowo Burke'a. Słowo szlachcica. A także, mimo możliwych wątpliwości, słowo przyjaciela.
Tym też sposobem, część formalną, tę zdecydowanie mniej przyjemną, ale niestety obowiązkową, mieli już za sobą. I choć reszta tego spotkania nie miała wręcz prawa przebiec w beztroskiej, swobodnej atmosferze, Burke zamierzał spędzić ten krótki czas jak najmilej się dało. Pragnął choć na chwilę zapomnieć o nieprzyjemnościach, o zimnie i koszmarach, które nawiedzały go każdej nocy. O świecie zewnętrznym, czyhającym by dopaść zbiega z Azkabanu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Mury Durham były jego schronieniem, niestety nie dość szczelnym. Niektóre potwory potrafiły się przedostawać nawet przez najtwardsze, najgrubsze i najwyższe mury. Po cichy liczył jednak, że osoba Shafiq'a potrafiła je odstraszyć. Chociaż część z nich. Ot, aby mógł w spokoju przespać chociaż jedną noc. Całą noc. Bez budzenia się, bez krzyków. Od zmierzchu do świtu.
- Zechcesz dołączyć do mnie ponownie? - odezwał się, gdy sam zasiadł już znów na swoim miejscu, wyciągając rękę po filiżankę z herbatą, która w czasie ich rozmowy pojawiła się na stoliku.
Tymczasem od Anglików, od rodowych Brytyjczyków, a już w szczególności od jej najznamienitszych, najszlachetniejszych przedstawicieli, pożądano chłodu, rozwagi i ukrywania emocji. Od niego, od Burke'a wymagano zimnych spojrzeń, sztywnych ruchów, powagi i pogardy posyłanej wszystkim dookoła. Ojciec łajał go za każdy gwałtowniejszy przejaw emocji, za każdy głupszy wybryk, wyskok czy zbyt głośny śmiech. A łajał go często. I zawsze w ciszy. Spojrzeniem. Pojedynczym słowem, wypowiedzianym tonem, który zmroziłby nawet piekło. Tak, by syn wiedział, że w oczach seniora był słaby. Niegodny. Że przynosił imieniu Burke'ów wstyd. Kiedyś jeszcze się tym przejmował.
A gdy spoglądał na Shafiqa, widział maskę.
Winfred Burke z pewnością byłby szczęśliwszy, mając takiego spadkobiercę.
Craig wstał. Podniósł się z fotela powoli, ostrożnie, niemal jak starzec, bojący się, by jego ciało przygniecione dekadami trwania nie rozpadło się na proch. Kilka warstw ciepłych, grubych szat, które miał na sobie, z cichym szelestem przesunęło się po podłodze, kiedy podszedł bliżej do przyjaciela. Przez chwilę próbował zakłócić jego spokój, mimo zachowania ciszy. Pochwycić jego spojrzenie, odbite w ciemnej szybie. Wwiercał wzrok w widoczne na szkle jasne tęczówki, a w jego własnych - jakże podobnych, mimo dzielących ich różnic kulturowych i etnicznych - widać było determinację, ale również spokój. Nie chciał być tutaj tym złym, nie zamierzał więc kajać się przed przyjacielem, prosić go o wybaczenie, próbować udobruchać jego osobę przeprosinami. Jego wola pozostała niezachwiana. Potrzebował tej przysługi. Potrzebował, aby jego przyjaciel zagłębił się w paskudne, cuchnące odmęty polityki, zmów oraz układów. Czasami zapominał, że Shafiq był w tym świecie stosunkowo od niedawna. Jak głęboko zdołał się zakopać w bagno angielskiej polityki przez tych kilka lat, odkąd przybył na stałe na brytyjską ziemię? Czy może przez cały ten czas udawało mu się od tego uciekać? Jak wiele intryg mógł mieć na swoim koncie zdolny uzdrowiciel, spędzający większość swoich chwil na niesieniu pomocy medycznej potrzebującym? Nawet jeśli polityka już wyciągnęła po niego swoje szpony, z pewnością nie wciągnęła go tak głęboko, jak wymagał od niego teraz Craig. Zawsze jednak musiał być ten pierwszy raz, od tego nie było ucieczki. Nie w świecie brytyjskiej szlachty - tu wydanie na kogoś wyroku śmierci było równie proste jak zdmuchnięcie świecy. Z równie wielką łatwością można było też uratować przed kostuchą nawet największego zbrodniarza i kryminalistę... z czego Craig zamierzał skorzystać.
- Wystarczy - odpowiedział po prostu, zupełnie nie reagując na pretensjonalny ton rozbrzmiewający w pytaniu Zachary'ego. Przyjdzie czas na uspokojenie wzburzonych emocji, na naprawienie tego, co zapewne dziś zburzył swoimi bezprecedensowymi żądaniami, odnowienie nici porozumienia, która przetarła się w kilku miejscach. Na wszystko miał nadejść czas, gdyż machina ruszyła już przed siebie i w tym momencie nic nie mogło jej powstrzymać. Działy się rzeczy wielkie. Większe niż lord Shafiq, niż sam Burke, czy którykolwiek z innych czarodziejskich szlachciców. - Masz moje słowo - przypomniał mu, posyłając jeszcze jedno z uważnych spojrzeń w kierunku dwóch jasnych punktów widocznych na tle szyby - oczu Shafiqa. Na razie tyle musiało mu wystarczyć. Słowo Burke'a. Słowo szlachcica. A także, mimo możliwych wątpliwości, słowo przyjaciela.
Tym też sposobem, część formalną, tę zdecydowanie mniej przyjemną, ale niestety obowiązkową, mieli już za sobą. I choć reszta tego spotkania nie miała wręcz prawa przebiec w beztroskiej, swobodnej atmosferze, Burke zamierzał spędzić ten krótki czas jak najmilej się dało. Pragnął choć na chwilę zapomnieć o nieprzyjemnościach, o zimnie i koszmarach, które nawiedzały go każdej nocy. O świecie zewnętrznym, czyhającym by dopaść zbiega z Azkabanu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Mury Durham były jego schronieniem, niestety nie dość szczelnym. Niektóre potwory potrafiły się przedostawać nawet przez najtwardsze, najgrubsze i najwyższe mury. Po cichy liczył jednak, że osoba Shafiq'a potrafiła je odstraszyć. Chociaż część z nich. Ot, aby mógł w spokoju przespać chociaż jedną noc. Całą noc. Bez budzenia się, bez krzyków. Od zmierzchu do świtu.
- Zechcesz dołączyć do mnie ponownie? - odezwał się, gdy sam zasiadł już znów na swoim miejscu, wyciągając rękę po filiżankę z herbatą, która w czasie ich rozmowy pojawiła się na stoliku.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zachary doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaka moc kryła się w jego oczach oraz równie mocno wiedział o słabości skrywanej w jasnych, niebieskoszarych tęczówkach. Wystarczyłoby jedno skrzyżowanie spojrzeń z Craigiem, by przełamać jego chłodną, złudną barierę spokoju utrzymywaną na przekór wszystkim przesłankom, wobec których jego egipskie korzenie – piasek Doliny Królów – czyniły go gorącokrwistym, temperamentnym człowiekiem. Nie wiedział, skąd i w jaki sposób wzięło się to przeświadczenie, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że po szajchu oczekiwano reakcji innych od tych, które praktykowano w Anglii. Być może dla nich była to kwestia asymilacji i tego, jak gładko Zachary wsiąkł w brytyjską arystokrację, lecz od samego początku twierdzenie to zadawało kłam i fałsz, którymi otaczali się cały czas, bowiem ugodowość Shafiqa w całości stanowiła standardy postawione przed nim już w dzieciństwie. Nie zmieniało to jednak tego, że istniały inne sposoby na okazywanie emocji absolutnie zgodne z jego naturą. Korzystanie z nich przychodziło niestety z trudem. Utrzymywanie kamiennej, niemal bezgranicznie obojętnej powagi przeczyło piaskowej burzy szalejącej wewnątrz, którą Zachary z podniesionym czołem znosił, nie dając wyrazu własnym słabościom. Doskonale wiedział, że musiał wytrzymać; musiał cierpieć, musiał wyleczyć rany zadane przez przyjaciela, choć jedynym lekarstwem było ograniczenie kontaktu to niezbędnego minimum.
Diagnoza postawiona wobec siebie samego była więc niezmienna i jednocześnie stanowiła przysięgę tak kruchą, tak łatwą do złamania, iż lękał się, co stałoby się, gdyby jej nie dotrzymał. Wystarczyłby zaledwie lekki ruch oczu, by ją złamać. Nie chciał tego robić. Ba, nie zamierzał. Twardo przestrzegał wytyczanych sobie zadań. Zbyt dobrze wiedział, jakie kary ponosili wiarołomni i krętacze, lecz czy nie stawał się jednym z nich, świadcząc wobec czegoś, o czym nie miał pojęcia? Ciągle się nad tym zastanawiał. Znał nie jedną i nie dwie historie z grobowców. Przytaczanie ich przysporzyłoby jednak więcej zmartwień niż pożytku, toteż Zachary odpuścił sobie kolejne wspominki z ubiegłych lat, wciąż kontemplując splot nici na zasłonach. Lekkim oddechem wprawiał materiał w ruch, spojrzeniem wodził po delikatnych fałdach załamujących światło i zatrzymywał się na oknie, prócz własnego odbicia dostrzegając dwa punkciki należące do Burke'a. Omijanie ich na szklanej tafli było niezwykle łatwe i proste. Przychodziło bez cienia wewnętrznej walki z samym sobą. Było niczym senna mara, którą mógł rozgonić jednym ruchem ręki, choć doskonale wiedział, że wszystko to działo się w rzeczywistości i stanowiło dużo twardszy orzech do zgryzienia; a to, co Zachary miał uczynić, było jeszcze trudniejsze.
Odwracając się w stronę mężczyzny, wzrokiem, jak i całym ruchem głowy podążył z niewielkim opóźnieniem, jakby z tęsknotą opuszczając widok za oknem. Spojrzeniem zaledwie prześlizgnął się po twarzy Craiga, po czym wrócił na swoje miejsce w fotelu i bez żadnego słowa chwycił za filiżankę pełną herbaty, przez moment rozkoszując się tak znajomym mu zapachem. Wziął niewielki łyk, nim począł analizę drogocennej porcelany. Nie wątpił ani przez sekundę, że była droga. Misterne zdobienia przykuwały uwagę, znikały pod palcami, gdy chłonął tak przyjemne ciepło nagrzanego naczynia. Prosta czynność absorbowała go równie mocno jak stare zwoje, którymi zaczytywał się w swoich komnatach. Odciągała od codziennych trosk – mamiła spokojem utrzymywanym z niemałym trudem w obliczu pytań cisnących się na usta. Te jednak miały pozostań niewypowiedziane. Już obiecał sobie, że wykaże się cierpliwością i pozwoli otrzymanej ranie zasklepić się, zagoić. Być może nie pozostanie po niej ślad, brzydka blizna na jego własnym honorze, której za wszelką cenę pragnął uniknąć.
— Pisemne poręcznie prześlę Ammunem — odezwał się nagle cicho, jakby nie chciał wypowiadać jakichkolwiek słów. — Zrobisz z nim to, co uznasz za stosowne. — Dodał jeszcze, pragnąc skrycie zasygnalizować, że nie chciał głębiej brodzić w bagnie, w którym znalazł się Craig. Stwierdzenie to było jednocześnie prawdą i najczystszym z kłamstw. Za wszelką cenę chciał uniknąć ścierania się na płaszczyznach, którego nie dotyczyły, lecz w tym samym momencie pragnął wiedzieć wszystko, co wydarzyło się jego przyjacielowi. Chciał znać nazwiska tych, którzy mu to uczynili. Po raz pierwszy świadomie pragnął zemsty za wyrządzone krzywdy. Wypełniająca go chęć uleczenia zła odbijała się w jego oczach. Była tym nikłym błyskiem szarości w spojrzeniu rzucanym ukradkiem Craigowi, jakby miała mieć nieznaną moc rozplątywania cudzego języka. Całe szczęście nie potrafił tego. Wątpił, pomimo swoich najszczerszych chęci, że był gotowy poznać całą prawdę i okrucieństwo, z którymi dotychczas miał tak niewiele wspólnego. W murach jego własnej komnaty nigdy nie miało to miejsca. I mieć nie będzie, dopowiedział głośno we własnych myślach, powoli sącząc kolejne porcje herbaty, opuszkami palców gładząc filiżankę z wyraźnym szacunkiem, który i jemu okazano, nie serwując zwyczajowego wyboru alkoholi. Nie sądził jednak, że w ciszy i karcących słowach Ammuna zdoła powstrzymać się od otworzenia butelki.
— Powinienem już wracać — powiedział cicho, zerkając jeszcze na filiżankę, by ostatecznie podjąć próbę spojrzenia Craigowi w oczy. Chłód jego wzroku nie ocieplił się pomimo herbaty. Zdawał się być jeszcze bardziej wyrazisty i nieco złowrogi, niosący pewne ostrzeżenie. Choć równie dobrze mogła to być kolejna ułuda lub wytwór wyobraźni. — Z utęsknieniem czekam na moment, w którym magia znowu będzie nam posłuszna. Tymczasem muszę spędzić długą podróż w powozie. — Skinął głową, jakby chciał sam potwierdzić swoim słowom i zapewnić siebie, że nie natknie się w drodze powrotnej na żadną anomalię.
— Moje zaproszenie pozostaje aktualne. Uprzedź mnie jednak, gdybyś... znowu wybierał się do więzienia — rzekł pewnie, choć zawahał się i zaciął, przywołując na chwilę słowa przyjaciela. Pomimo wahania uściskał go na pożegnanie, na krótko obdarzając ostrożnym spojrzeniem, nim otworzył drzwi do komnaty i machnięciem dłoni nakazał służbie odprowadzenie go do wyjścia. Pośród korytarzy nie było miejsca na luźną atmosferę. Znów wkroczył w konwenans zachowań i obyczajów, zgodnie z którymi podążał w milczeniu, aż znalazł się w powozie i opuścił tereny Burke'ów, na powrót pochłaniając się w umartwiającej zadumie.
z/t x2
Diagnoza postawiona wobec siebie samego była więc niezmienna i jednocześnie stanowiła przysięgę tak kruchą, tak łatwą do złamania, iż lękał się, co stałoby się, gdyby jej nie dotrzymał. Wystarczyłby zaledwie lekki ruch oczu, by ją złamać. Nie chciał tego robić. Ba, nie zamierzał. Twardo przestrzegał wytyczanych sobie zadań. Zbyt dobrze wiedział, jakie kary ponosili wiarołomni i krętacze, lecz czy nie stawał się jednym z nich, świadcząc wobec czegoś, o czym nie miał pojęcia? Ciągle się nad tym zastanawiał. Znał nie jedną i nie dwie historie z grobowców. Przytaczanie ich przysporzyłoby jednak więcej zmartwień niż pożytku, toteż Zachary odpuścił sobie kolejne wspominki z ubiegłych lat, wciąż kontemplując splot nici na zasłonach. Lekkim oddechem wprawiał materiał w ruch, spojrzeniem wodził po delikatnych fałdach załamujących światło i zatrzymywał się na oknie, prócz własnego odbicia dostrzegając dwa punkciki należące do Burke'a. Omijanie ich na szklanej tafli było niezwykle łatwe i proste. Przychodziło bez cienia wewnętrznej walki z samym sobą. Było niczym senna mara, którą mógł rozgonić jednym ruchem ręki, choć doskonale wiedział, że wszystko to działo się w rzeczywistości i stanowiło dużo twardszy orzech do zgryzienia; a to, co Zachary miał uczynić, było jeszcze trudniejsze.
Odwracając się w stronę mężczyzny, wzrokiem, jak i całym ruchem głowy podążył z niewielkim opóźnieniem, jakby z tęsknotą opuszczając widok za oknem. Spojrzeniem zaledwie prześlizgnął się po twarzy Craiga, po czym wrócił na swoje miejsce w fotelu i bez żadnego słowa chwycił za filiżankę pełną herbaty, przez moment rozkoszując się tak znajomym mu zapachem. Wziął niewielki łyk, nim począł analizę drogocennej porcelany. Nie wątpił ani przez sekundę, że była droga. Misterne zdobienia przykuwały uwagę, znikały pod palcami, gdy chłonął tak przyjemne ciepło nagrzanego naczynia. Prosta czynność absorbowała go równie mocno jak stare zwoje, którymi zaczytywał się w swoich komnatach. Odciągała od codziennych trosk – mamiła spokojem utrzymywanym z niemałym trudem w obliczu pytań cisnących się na usta. Te jednak miały pozostań niewypowiedziane. Już obiecał sobie, że wykaże się cierpliwością i pozwoli otrzymanej ranie zasklepić się, zagoić. Być może nie pozostanie po niej ślad, brzydka blizna na jego własnym honorze, której za wszelką cenę pragnął uniknąć.
— Pisemne poręcznie prześlę Ammunem — odezwał się nagle cicho, jakby nie chciał wypowiadać jakichkolwiek słów. — Zrobisz z nim to, co uznasz za stosowne. — Dodał jeszcze, pragnąc skrycie zasygnalizować, że nie chciał głębiej brodzić w bagnie, w którym znalazł się Craig. Stwierdzenie to było jednocześnie prawdą i najczystszym z kłamstw. Za wszelką cenę chciał uniknąć ścierania się na płaszczyznach, którego nie dotyczyły, lecz w tym samym momencie pragnął wiedzieć wszystko, co wydarzyło się jego przyjacielowi. Chciał znać nazwiska tych, którzy mu to uczynili. Po raz pierwszy świadomie pragnął zemsty za wyrządzone krzywdy. Wypełniająca go chęć uleczenia zła odbijała się w jego oczach. Była tym nikłym błyskiem szarości w spojrzeniu rzucanym ukradkiem Craigowi, jakby miała mieć nieznaną moc rozplątywania cudzego języka. Całe szczęście nie potrafił tego. Wątpił, pomimo swoich najszczerszych chęci, że był gotowy poznać całą prawdę i okrucieństwo, z którymi dotychczas miał tak niewiele wspólnego. W murach jego własnej komnaty nigdy nie miało to miejsca. I mieć nie będzie, dopowiedział głośno we własnych myślach, powoli sącząc kolejne porcje herbaty, opuszkami palców gładząc filiżankę z wyraźnym szacunkiem, który i jemu okazano, nie serwując zwyczajowego wyboru alkoholi. Nie sądził jednak, że w ciszy i karcących słowach Ammuna zdoła powstrzymać się od otworzenia butelki.
— Powinienem już wracać — powiedział cicho, zerkając jeszcze na filiżankę, by ostatecznie podjąć próbę spojrzenia Craigowi w oczy. Chłód jego wzroku nie ocieplił się pomimo herbaty. Zdawał się być jeszcze bardziej wyrazisty i nieco złowrogi, niosący pewne ostrzeżenie. Choć równie dobrze mogła to być kolejna ułuda lub wytwór wyobraźni. — Z utęsknieniem czekam na moment, w którym magia znowu będzie nam posłuszna. Tymczasem muszę spędzić długą podróż w powozie. — Skinął głową, jakby chciał sam potwierdzić swoim słowom i zapewnić siebie, że nie natknie się w drodze powrotnej na żadną anomalię.
— Moje zaproszenie pozostaje aktualne. Uprzedź mnie jednak, gdybyś... znowu wybierał się do więzienia — rzekł pewnie, choć zawahał się i zaciął, przywołując na chwilę słowa przyjaciela. Pomimo wahania uściskał go na pożegnanie, na krótko obdarzając ostrożnym spojrzeniem, nim otworzył drzwi do komnaty i machnięciem dłoni nakazał służbie odprowadzenie go do wyjścia. Pośród korytarzy nie było miejsca na luźną atmosferę. Znów wkroczył w konwenans zachowań i obyczajów, zgodnie z którymi podążał w milczeniu, aż znalazł się w powozie i opuścił tereny Burke'ów, na powrót pochłaniając się w umartwiającej zadumie.
z/t x2
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
28.04
Świat wywraca się do góry nogami, trzeszczy, skrzypi, skowyczy. Jednak nabiera dokładnie takiego kształtu, jaki powinien posiadać od początku - nietolerującego brudu zalewającego ulice, słabości krwi, zarazy rozszerzającej się w zawrotnym tempie. My, spadkobiercy pradawnych tradycji, szlachectwa w żyłach, wzory do naśladowania; my jesteśmy w mniejszości. Stłamszeni przez pospolitość, osoby pozbawione daru magii, te, które powinny do nich dołączyć, a zamiast tego losowym zbiegiem okoliczności otrzymują tę cenną umiejętność. Nie, jeśli chcą sobie żyć, to mogą - w odosobnieniu, bez rozmnażania się, dotykania prawdziwych czarodziejów, żeby nie zarazić nas okrutną przypadłością szlamowatości. Wiem, że masa osób nie zgodziłaby się z tym poglądem, bo jest konserwatywny, fanatyczny, brutalny, chociaż jest raptem myślą, wnioskiem, jaki wysnułem na przestrzeni życia. Jednak to mnie nie interesuje. Zdanie tych, którzy pragną się buntować przeciwko oczywistemu. Powinniśmy hołubić temu, co odwieczne, nie zmieniając tego w żaden sposób. Ale oni nie posłuchali produkując całą masę ludzi z rozrzedzonym rodowodem. Można byłoby powiedzieć, że to nie ich wina, że tacy się urodzili, ale dlaczego powielają niezdrowe schematy? Dlaczego buntują się przeciwko starym porządkom? A moglibyśmy żyć w zgodzie, gdyby tylko zrozumieli. Nie rozumieją. Pozostaje mi cieszyć się, że istnieją ludzie na tyle odważni, że starają się poukładać ten chaos. Stłumić rebelię, wprowadzić porządek. Dzięki temu moja rodzina nie będzie musiała się o nic martwić, niczego obawiać. Wszystko zostanie pod kontrolą, życie na nowo rozkwitnie pełnią barw. Będę mógł pozostać spokojny o malującą się coraz lepiej przyszłość naszego rodu. Utrzymamy swą pozycję, być może nawet umacniając ją bez obaw o niechcianą interwencję z zewnątrz. Handel czarnomagicznymi przedmiotami kwitnie w najlepsze, a Borgin & Burke prosperuje lepiej niż dotychczas. Nie, to nie oznacza, że możemy spokojnie spocząć na laurach; na granicach miast nadal czają się rewolucjoniści próbujący odwrócić bieg wydarzeń. Pragnący zemsty, powrotu do tego, co utracili. Żałuję, że czystka została uruchomiona jedynie w Londynie - i chociaż jest to ku temu dobre miejsce, to Durham powinien spotkać podobny los. To już tylko luźne przemyślenia poparte wewnętrznymi pragnieniami, nic więcej. Nie zamierzam wprowadzać dywagacji w czyny.
Przynajmniej nie dziś, kiedy pulsowanie skroni towarzyszy mi od rana i za nic w świecie nie chce przestać. Nawet moje zaufane eliksiry nie są w stanie sobie z nim poradzić, bo jedynie nieco tłamszą denerwujący dyskomfort. Nie mam siły do alchemii, do nauki, nawet zwykłego czytania. Literki zbiegają się w jedną, wielką plamę, zaś zrozumienie wcale nie nadchodzi. Snuję się więc po całym zamku, bez jakiegoś konkretnego planu. Nawet wyszedłem na chwilę na zewnątrz uznając, że świeże, wiosenne powietrze napełni mnie energią, ale nic z tego. Wracam z podkulonym ogonem, pokonany przez własny organizm. Nie wiem do czego zmierza, nie pozwala nawet utonąć w muzyce fortepianu. Nie chcę martwić tym Elodie, bo ona ostatnio czuje się dużo gorzej niż ja, stąd cierpię w milczeniu oraz samotności. Wreszcie nogi porywają mnie do saloniku - skąpanego w mroku przynoszącym niesamowitą ulgę. Cisza utula do snu wszelkie nerwowości, łuny świec dają odpocząć zmęczonym oczom. Opadam ciężko na kanapę, kark układając na oparciu; ciemność sufitu sprowadza spokój. Przymykam ciężkie powieki, wyrównuję oddech i mógłbym przysiąc, że pomaga. Ból powoli, leniwie odchodzi w niebyt, zostawiając mnie w cudzie zawieszenia. Bez zobowiązań, bez zbędnych rozważań. W nicości. Czuję się, jakbym lewitował nad rzeczywistością będąc już całkowicie gdzie indziej. Teraz wystarczy jedynie nabrać sił, żeby zmierzyć się z codziennością oraz zawalczyć o dobre samopoczucie żony. Bo przecież moje słowa nigdy nie są czczymi obietnicami - rzadko opuszczają moje usta, dlatego śmiało można nazwać je cennymi, wyjątkowymi. Należy je zatem skrupulatnie pielęgnować.
Świat wywraca się do góry nogami, trzeszczy, skrzypi, skowyczy. Jednak nabiera dokładnie takiego kształtu, jaki powinien posiadać od początku - nietolerującego brudu zalewającego ulice, słabości krwi, zarazy rozszerzającej się w zawrotnym tempie. My, spadkobiercy pradawnych tradycji, szlachectwa w żyłach, wzory do naśladowania; my jesteśmy w mniejszości. Stłamszeni przez pospolitość, osoby pozbawione daru magii, te, które powinny do nich dołączyć, a zamiast tego losowym zbiegiem okoliczności otrzymują tę cenną umiejętność. Nie, jeśli chcą sobie żyć, to mogą - w odosobnieniu, bez rozmnażania się, dotykania prawdziwych czarodziejów, żeby nie zarazić nas okrutną przypadłością szlamowatości. Wiem, że masa osób nie zgodziłaby się z tym poglądem, bo jest konserwatywny, fanatyczny, brutalny, chociaż jest raptem myślą, wnioskiem, jaki wysnułem na przestrzeni życia. Jednak to mnie nie interesuje. Zdanie tych, którzy pragną się buntować przeciwko oczywistemu. Powinniśmy hołubić temu, co odwieczne, nie zmieniając tego w żaden sposób. Ale oni nie posłuchali produkując całą masę ludzi z rozrzedzonym rodowodem. Można byłoby powiedzieć, że to nie ich wina, że tacy się urodzili, ale dlaczego powielają niezdrowe schematy? Dlaczego buntują się przeciwko starym porządkom? A moglibyśmy żyć w zgodzie, gdyby tylko zrozumieli. Nie rozumieją. Pozostaje mi cieszyć się, że istnieją ludzie na tyle odważni, że starają się poukładać ten chaos. Stłumić rebelię, wprowadzić porządek. Dzięki temu moja rodzina nie będzie musiała się o nic martwić, niczego obawiać. Wszystko zostanie pod kontrolą, życie na nowo rozkwitnie pełnią barw. Będę mógł pozostać spokojny o malującą się coraz lepiej przyszłość naszego rodu. Utrzymamy swą pozycję, być może nawet umacniając ją bez obaw o niechcianą interwencję z zewnątrz. Handel czarnomagicznymi przedmiotami kwitnie w najlepsze, a Borgin & Burke prosperuje lepiej niż dotychczas. Nie, to nie oznacza, że możemy spokojnie spocząć na laurach; na granicach miast nadal czają się rewolucjoniści próbujący odwrócić bieg wydarzeń. Pragnący zemsty, powrotu do tego, co utracili. Żałuję, że czystka została uruchomiona jedynie w Londynie - i chociaż jest to ku temu dobre miejsce, to Durham powinien spotkać podobny los. To już tylko luźne przemyślenia poparte wewnętrznymi pragnieniami, nic więcej. Nie zamierzam wprowadzać dywagacji w czyny.
Przynajmniej nie dziś, kiedy pulsowanie skroni towarzyszy mi od rana i za nic w świecie nie chce przestać. Nawet moje zaufane eliksiry nie są w stanie sobie z nim poradzić, bo jedynie nieco tłamszą denerwujący dyskomfort. Nie mam siły do alchemii, do nauki, nawet zwykłego czytania. Literki zbiegają się w jedną, wielką plamę, zaś zrozumienie wcale nie nadchodzi. Snuję się więc po całym zamku, bez jakiegoś konkretnego planu. Nawet wyszedłem na chwilę na zewnątrz uznając, że świeże, wiosenne powietrze napełni mnie energią, ale nic z tego. Wracam z podkulonym ogonem, pokonany przez własny organizm. Nie wiem do czego zmierza, nie pozwala nawet utonąć w muzyce fortepianu. Nie chcę martwić tym Elodie, bo ona ostatnio czuje się dużo gorzej niż ja, stąd cierpię w milczeniu oraz samotności. Wreszcie nogi porywają mnie do saloniku - skąpanego w mroku przynoszącym niesamowitą ulgę. Cisza utula do snu wszelkie nerwowości, łuny świec dają odpocząć zmęczonym oczom. Opadam ciężko na kanapę, kark układając na oparciu; ciemność sufitu sprowadza spokój. Przymykam ciężkie powieki, wyrównuję oddech i mógłbym przysiąc, że pomaga. Ból powoli, leniwie odchodzi w niebyt, zostawiając mnie w cudzie zawieszenia. Bez zobowiązań, bez zbędnych rozważań. W nicości. Czuję się, jakbym lewitował nad rzeczywistością będąc już całkowicie gdzie indziej. Teraz wystarczy jedynie nabrać sił, żeby zmierzyć się z codziennością oraz zawalczyć o dobre samopoczucie żony. Bo przecież moje słowa nigdy nie są czczymi obietnicami - rzadko opuszczają moje usta, dlatego śmiało można nazwać je cennymi, wyjątkowymi. Należy je zatem skrupulatnie pielęgnować.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas przemyka między szczupłymi paluszkami, niby złote drobiny piasku niemogące zatrzymać się ni na chwilę, zezwolić na moment oddechu, przyzwyczajenie się do nowych warunków z wdziękiem oraz poczuciem opanowania. W płochym niby rajski ptak sercu rodzi się pragnienie perfekcjonizmu, za co winą obarczyć jakże wyrozumiale może nie własną arogancję, a czerwień krwi płynącą poprzez eleganckie linie błękitnych żył, odcinających się jakże przyjemnie przy bieli cienkich nadgarstków i boli ją niezmiernie samo wyobrażenie, iż idealny obraz tkany w głowie — nienagannej, młodziutkiej żony rozkwitającej niby prześliczny pąk kwiatu w ofiarowanej jej roli, mógłby się nie ziścić. Lecz jest to trudne, przywyknąć do osiadającej zewsząd ciemności, do ciężkich zasłon oraz mebli pamiętających wiele pokoleń wstecz i myśli, że kolejny widok zabytkowych taborecików oraz łbów zwierząt doprowadzi ją, jeśli nie do omdlenia, to chociaż przyczyni się do urokliwego zaszklenia orzechowych oczu, podkreślającego tym samym odczuwaną przez dziewczątko rozpacz. Ku zmartwieniu oraz żalowi niezgłębionemu, nie może sobie pozwolić na zbyt częste dąsy, moszczenie się we własnym niezadowoleniu, kiedy wciąż przychodzi jej służyć wsparciem dla szanownego wujaszka Parkinsona, który w swej nieskończonej dobroci uchyla przed nią kręte ścieżki tkanin, specyfiki krojów i odpowiedniego doboru szwów, ofiarowując pobieranie nauk od najlepszych stylistów oraz szwaczy rodowego domu mody, czujących niezaprzeczalną wdzięczność za możliwość podzielenia się własną wiedzą z lady Burke. Tęsknie wspomina cierpką słodycz wina osiadającą na języku oraz leniwe popołudnia otulone słońcem wonnej Grecji, gdy przychodzi jej balansować między odpowiedzialnością płynącą z koligacji rodzinnych i ambicji własnej a wypełnianiem obowiązków świeżo upieczonej żony, wciąż pąsem kalającej jasne policzki. Była przekonana, iż moment, w którym delikatną rączkę będzie zdobić złota obrączka, oznaczać będzie błogość wypoczynku oraz skupianie swej skromnej uwagi na byciu cudowną małżonką i upewnianie się, iż transport futer z odległej Rosji przebiegł bez większych problemów i każdy miękki płaszczyk, bądź przepiękna etola będą się prezentować nań idealnie. Tymczasem ustalanie szczegółów pomniejszych przyjęć charytatywnych, wybieranie terminu większej gali mającej na celu uświadomienie społeczeństwu roli jednorożców w magicznym ekosystemie było okropnie czasochłonne, nie wspominając o wizytach w pracowniach Domu Mody, gdzie musiała dbać, żeby nikt nie zlekceważył istoty oraz płynącej zeń subtelności, jakie stopniowo prezentowały sobą suknie artystki. I chociaż okropnym byłoby kłamstwem, stwierdzić, że choćby raz pot skalał gładkie czoło w tych jakże pracowitych chwilach, okraszonych wyśmienitą herbatą oraz kolejnymi folderami ubrań mających uświetnić niebawem garderoby możnych, tak przecież perełka nie próżnowała wcale w tym swoim poślubnym życiu. Była wielce zajętą damą, być może trochę zmęczoną ową rolą i niebywale oburzoną panującą sytuacją w Londynie. Rozumiała, iż tylko silną ręką można przyczynić się do zmian lepszych, działających niezaprzeczalnie na korzyść pokrzywdzonej magicznej braci, która nie nosiła w sobie ni grama skażenia, jakim była szlamowatość, zepchniętej na margines, kiedy ci paskudni, wstrętni po stokroć mugole rozpanoszyli się po mieście, jakby było ono ich własnością — ale wykonanie? Tragedia. Żeby nieświadomi słuszności idei czystości ośmielali się jeszcze walczyć, twierdząc, że wszyscy winni być równi. Z g r o z a. Sądziła więc, iż był to idealny powód do rozkapryszenia, jakie ostatnio targało Elodie. Do senności oraz niechęci do przebywania w zbyt dusznych pomieszczeniach, do grymaszenia przy posiłkach, ciężarem kładących się na wrażliwym żołądku szlachcianki, choć wszystko to czyniła ze smakiem, z urokiem zranionej łani szukającej oparcia w bezpiecznych ramionach pana męża. Ten zaś cierpliwie wciąż sięgał ku niej, nawet kiedy intensywność spojrzenia podsycała skrami złości, które tłumił muśnięciami ust na bladym karku, niestrudzonym marszem chłodnych rąk po drżącej pod wpływem dotyku skórze i kiedy ciepłota pościeli otulała ze sobą splecione ciała, potulnie przepraszała za swe dąsy, kształtnym noskiem sunąc po linii wyraźnie zarysowanej żuchwy Quentina, nieco śmielej, acz wciąż tchnąc niewinnością nawet w obliczu takiej bliskości. Zresztą, pociesza się łagodnie Ellie, przyglądając się czy aby diamentowe kolczyki pasują do chmurnej miny, jaką obecnie dzierżyła, nie może mieć mi już nic za złe, oświadcza w duchu pewnie, opuszkami palców muskając okolice napiętego już brzucha. Bez grama rozdrażnienia, a za to z niekończącym się oczarowaniem, jakby wciąż nie mogła pojąć, iż będąc ledwie kwiatem we wczesnym rozkwicie, nosiła pod sercem swoje prywatne ziarenko. Którego tajemnicę łaknąc uwagi, z pewnością by zdradziła, gdyby tak nie chciała wpierw ujrzeć reakcji jej posępnego ponuraka, powolnej realizacji, iż w istocie ich rodziny nie popełniły błędu i lord Burke otrzymał żonę najwspanialszą z możliwych. Jeśli tylko dostrzegałby subtelne aluzje, symbolikę, jaką mu prezentowała od ponad tygodnia — lecz nie, alchemik pozostawał głuchy na jej ostrożne słowa, na szlachetną walkę z chwiejnością nastrojów i jest gotowa się rozpłakać. Tupnąć drogocennym bucikiem za podobne zaniedbanie, domagać się adoracji za noszenie pod sercem małego lorda, pierwszego potomka Quentina i zadośćuczynienia za krzywdy przy tym uczynione.
Tylko kiedy pojawia się w irytujących mrokach saloniku, gotowa nieść lament na różanych wargach, cała brawura oraz złość ulatuje zeń, zastąpiona łagodnością. A także zawstydzeniem. Patrząc wciąż przez pryzmat własnych niedogodności, nie dostrzegła jakim napięciem znaczone są członki mężczyzny, jak znużenie niepokojąco wpasowuje się w bladość przystojnej twarzy. I znowu ma chęć płakać, acz nie z tego samego, co uprzednio powodu. Ujmując rąbki karminowej sukni, unosi spódnicę tak, by na samych czubkach palców mogła przemieścić się w stronę męża, nie przerywając zarazem ciszy stukotem niewielkich obcasików. Pozwala sobie okrążyć zajmowaną przez niego kanapę, znaleźć się za czarodziejem tak, żeby mogła wpleć smukłe palce między ciemne kosmyki, czule, niemalże pieszczotliwie, pragnąc w podobny gest wpleść całą troskę, jaka weń wrzała. Czy wciąż była dla niego tą nienaganną młodziutką żoną?
Tylko kiedy pojawia się w irytujących mrokach saloniku, gotowa nieść lament na różanych wargach, cała brawura oraz złość ulatuje zeń, zastąpiona łagodnością. A także zawstydzeniem. Patrząc wciąż przez pryzmat własnych niedogodności, nie dostrzegła jakim napięciem znaczone są członki mężczyzny, jak znużenie niepokojąco wpasowuje się w bladość przystojnej twarzy. I znowu ma chęć płakać, acz nie z tego samego, co uprzednio powodu. Ujmując rąbki karminowej sukni, unosi spódnicę tak, by na samych czubkach palców mogła przemieścić się w stronę męża, nie przerywając zarazem ciszy stukotem niewielkich obcasików. Pozwala sobie okrążyć zajmowaną przez niego kanapę, znaleźć się za czarodziejem tak, żeby mogła wpleć smukłe palce między ciemne kosmyki, czule, niemalże pieszczotliwie, pragnąc w podobny gest wpleść całą troskę, jaka weń wrzała. Czy wciąż była dla niego tą nienaganną młodziutką żoną?
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Bałem się tego, jak Elodie zniesie przeprowadzkę oraz adaptację w mrocznych zakamarkach Durham, dlatego odnalazłem w sobie na tyle wyrozumiałości, że oboje wzięliśmy wolne. Teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się, jakby miesiąc miodowy w Grecji zdarzył się przed wiekami, nie zaś tygodniami temu. Spokój majestatycznych plaż oraz kojący szum wody rozmywa się w umyśle pozostając już tylko pięknym wspomnieniem. Naturalnie staram się wypchnąć z pamięci wielogodzinne zakupy modowe, te wszystkie pokazy oraz międzypaństwowe wymiany obowiązującymi trendami. Jedynie odwiedziny w zachwycających galeriach sztuki oraz muzeach nadają się jeszcze do tęsknych wspominek, ale nic więcej. Za to obraz, jaki będzie mi już zawsze towarzyszył, to widok uśmiechniętej żony - jakby ktoś zdjął z niej wszelkie troski oraz obawy, dość skrupulatnie rozwinięte tuż przed samą ceremonią ślubną. Chciałbym, żeby tak było już zawsze; niestety, powrót do Wielkiej Brytanii okazuje się być powrotem do okrucieństwa rzeczywistości. Spływającej przemocą, krwią oraz zamieszkami - z kolei zamek pozostał dokładnie taki sam jak stulecia temu. Wiem, że starość potrafi być drażniąca, całkowicie odmienna od świeżych gustów i nowych pomysłów kreatywnej czarownicy, ale nie jestem w stanie zmienić dla niej wielowiekowej tradycji. Nie powinna wręcz tego oczekiwać - to tak jakby odmienić dziedzictwo Parkinsonów. Dziedzictwo, z którego są przecież dumni i któremu hołubią po dziś dzień. Zatem pozostaje trudna sztuka asymilacji, akceptacji każdej odmienności stanowiącej integralną część danych obyczajów. Niektóre rzeczy są po prostu niezmienne i z tym należy się pogodzić. Tak jak mugole powinni pojąć, że nie są mile widziani wśród magicznej społeczności. Dotyczy to także wszystkich tych, którzy nie zgadzają się z niniejszym stwierdzeniem.
Tak czy inaczej staram się jak mogę, żeby ulżyć małżonce cierpieniom adaptacyjnym, ale ja także mam swoje obowiązki. Borgin & Burke potrzebuje uwagi - wyplenienie większości zarazy ze stolicy spowodowało znaczny wzrost klienteli. Miłośnicy czarnej magii chętniej odwiedzają sklep nie musząc martwić się o niechciany ogon w postaci prawych aurorów. Mogą swobodniej chodzić po ulicach nie wstydząc się swoich zainteresowań, gdy nie muszą ukrywać się aż tak bardzo jak dotąd. Ktoś musi pomóc ojcu z finansami oraz Edgarowi z towarem, nic nie zrobi się samo. Jak wiadomo lepiej polegać na sobie niż bezmyślnych sługach lub niekompetentnych pracownikach. Nie, nie ma ich dużo, ale znajdą się i tacy. Nic nie jest doskonałe, nawet rodowy biznes.
W dodatku nieustannie wzrasta zapotrzebowanie na różnorakie eliksiry, w większości trucizny, ale też ochronne. Ciężko jest żonglować wszystkim, włącznie z czasem wolnym wyłącznie dla siebie. Każdy prędzej czy później potrzebuje naładować się energią zamiast wiecznie wypruwać ze swego wnętrza flaki. Wydawałoby się, że to nic trudnego - jakieś dopełnienie formalności, jakieś mieszanie łyżką kociołka, nic nadzwyczajnego. Nic pochłaniającego siły. A jednak to wszystko wymaga koncentracji, cierpliwości oraz nieustępliwości. Męczy po dłuższym czasie, gdy przerwy zdarzają się zbyt rzadko. Może stąd ten uporczywy ból głowy? Jako przypomnienie, że muszę odpoczywać? Dziś mam wrażenie, że nie robię nic innego, snując się jak duch po całym zamku i nie tylko tam.
Mimo wszystko wydaje się, że odpowiednia doza bezczynności ma zdziałać cuda na uciążliwe pulsowanie w skroni. Właściwie mam już otwierać oczy, gotów do dalszej wędrówki, gdy wyczuwam znajomą obecność tak blisko siebie. Ze światem spowitym w ciemnościach wyostrzają się inne zmysły, zaś tego zapachu nie pomyliłbym z nikim innym. Oddycham spokojnie, przez zdecydowanie zbyt krótką chwilę poddając się miłemu dotykowi. Wreszcie wyciągam swoją dłoń, palcami przejeżdżając po przedramieniu, aż ciągnę delikatnie nadgarstek ku sobie, żeby złożyć na nim kilka czułych pocałunków. - Usiądź obok mnie - proszę cicho, licząc jednak, że Elodie tak właśnie zrobi. Niezręcznie się czuję siedząc, gdy ona stoi. - Jak się dziś czujesz? - dopytuję z troską, wiedząc, że ostatnio wykazuje jeszcze większą wrażliwość na bodźce dookoła. Niestety, jestem na tyle niedomyślny, że nie umiem jasno określić przyczyny takiego stanu rzeczy. - Wezwać jeszcze raz uzdrowiciela? - Ostatnio stwierdził, że wszystko w porządku, ale nie jestem co do tego przekonany.
Tak czy inaczej staram się jak mogę, żeby ulżyć małżonce cierpieniom adaptacyjnym, ale ja także mam swoje obowiązki. Borgin & Burke potrzebuje uwagi - wyplenienie większości zarazy ze stolicy spowodowało znaczny wzrost klienteli. Miłośnicy czarnej magii chętniej odwiedzają sklep nie musząc martwić się o niechciany ogon w postaci prawych aurorów. Mogą swobodniej chodzić po ulicach nie wstydząc się swoich zainteresowań, gdy nie muszą ukrywać się aż tak bardzo jak dotąd. Ktoś musi pomóc ojcu z finansami oraz Edgarowi z towarem, nic nie zrobi się samo. Jak wiadomo lepiej polegać na sobie niż bezmyślnych sługach lub niekompetentnych pracownikach. Nie, nie ma ich dużo, ale znajdą się i tacy. Nic nie jest doskonałe, nawet rodowy biznes.
W dodatku nieustannie wzrasta zapotrzebowanie na różnorakie eliksiry, w większości trucizny, ale też ochronne. Ciężko jest żonglować wszystkim, włącznie z czasem wolnym wyłącznie dla siebie. Każdy prędzej czy później potrzebuje naładować się energią zamiast wiecznie wypruwać ze swego wnętrza flaki. Wydawałoby się, że to nic trudnego - jakieś dopełnienie formalności, jakieś mieszanie łyżką kociołka, nic nadzwyczajnego. Nic pochłaniającego siły. A jednak to wszystko wymaga koncentracji, cierpliwości oraz nieustępliwości. Męczy po dłuższym czasie, gdy przerwy zdarzają się zbyt rzadko. Może stąd ten uporczywy ból głowy? Jako przypomnienie, że muszę odpoczywać? Dziś mam wrażenie, że nie robię nic innego, snując się jak duch po całym zamku i nie tylko tam.
Mimo wszystko wydaje się, że odpowiednia doza bezczynności ma zdziałać cuda na uciążliwe pulsowanie w skroni. Właściwie mam już otwierać oczy, gotów do dalszej wędrówki, gdy wyczuwam znajomą obecność tak blisko siebie. Ze światem spowitym w ciemnościach wyostrzają się inne zmysły, zaś tego zapachu nie pomyliłbym z nikim innym. Oddycham spokojnie, przez zdecydowanie zbyt krótką chwilę poddając się miłemu dotykowi. Wreszcie wyciągam swoją dłoń, palcami przejeżdżając po przedramieniu, aż ciągnę delikatnie nadgarstek ku sobie, żeby złożyć na nim kilka czułych pocałunków. - Usiądź obok mnie - proszę cicho, licząc jednak, że Elodie tak właśnie zrobi. Niezręcznie się czuję siedząc, gdy ona stoi. - Jak się dziś czujesz? - dopytuję z troską, wiedząc, że ostatnio wykazuje jeszcze większą wrażliwość na bodźce dookoła. Niestety, jestem na tyle niedomyślny, że nie umiem jasno określić przyczyny takiego stanu rzeczy. - Wezwać jeszcze raz uzdrowiciela? - Ostatnio stwierdził, że wszystko w porządku, ale nie jestem co do tego przekonany.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mijają się. Obce ciała na obcych orbitach, stykające się ze sobą przy odpowiednim układzie okoliczności, oblekające się w materiał bliskości oraz nieśmiałego porozumienia na te kilka ulotnych chwil wspólnej koegzystencji. Nie ma w tym przykrości, w tej próbie złapania rytmu rzeczywistości pozbawionej słodyczy winogron pękających w ustach oraz czułych muśnięć słońca, aromatu słonych wód oraz minionych wieków zaklętych w muzealnych ścianach. Leniwe dni spędzane poza granicami rodzimego kraju dobiegły przecież nieuchronnego końca, choć żalem znaczyła rozstanie z jakże odmiennym, wprost przełomowym światem greckiej mody, tak niecierpliwie wyczekiwała powrotu na salony, gotowa zachwycać na nowo, ozdobiona niezmiennie urokiem oraz nabytym świeżo doświadczeniem młodziutkiej żony i tylko szept jakiś ciężarem rosił serce na myśl, że obowiązki na nowo napną rozluźnione mięśnie lorda Burke, przystojna twarz ponownie ściągnie się surowością i łagodność jego spojrzenia znacznie rzadziej będzie sięgać wiotkiej sylwetki, gdy tylko przyjdzie im wślizgnąć się wdzięcznie w przeznaczone im role. Niedopuszczalne. Podobny brak uwagi, troski ciepłem goszczącej w ciemności tęczówek, zastąpionej złudnym przekonaniem, iż nie powinna oczekiwać zbyt wiele — jednakże w błękitnych liniach żył krążył rubin krwi Parkinsonów, potomków Eimher Pięknowłosej hołubiących tradycję wespół z powiewem świeżości, który w niczym przypominać miał wichurę gotową zburzyć wszystkie znane im dotąd zasady i dlatego też nikt nie wmówi blondyneczce, iż groteskowy taborecik w jednej z sal był niezbędny panom na Durham w utrzymaniu ich drogocennego dziedzictwa. Mogła obawiać się wyzierającego zewsząd mroku, chmurnych oblicz niechętnych rozświergotanej perełce, zaakceptować umiłowanie do czerni oraz szarości, ciężkich odcieni złota przetykanych gdzieniegdzie i pozostania w tęsknocie za czasami dawnymi, lecz godzić się na otaczanie starymi przedmiotami tylko dlatego, iż były wiekowe? Och, słodka Morgano, niemal wyczuwała nadchodzące pulsowanie między jasnymi skroniami. Nie powinna się denerwować, znaczyć orzechowych oczu śladami łez, różanych warg drżeniem, kiedy pod sercem nosiła swojego małego lorda, bądź lady, jednak było to trudne. Czyż nie narażała się już i tak wystarczająco obowiązkami zawodowymi? Czy nie dręczyła własnych myśli, starając się przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz zwilżyła usta szampanem? Musiała zadbać o siebie, zachować pogodę ducha, gościć beztroskę na ślicznej buzi i sądzi, iż pomocnym byłaby wielce opieka krewnych oraz najdroższych przyjaciółek, gdyby tak nie liczyła wpierw na Quentina. Na jego wyciągnięte dłonie, dumę bijącą z męskiej sylwetki, kiedy pojmie, że oto jego młodziutka żona była tą jedyną i właściwą, matką jego dzieci. I powie jej to, całując jasne kosmyki włosów, ale na tyle ostrożnie, iż nie naruszy misternej fryzury i będzie wspaniale oraz idealnie. Elodie wzdychała w zachwycie nad podobnym wyobrażeniem, krocząc leciutko niczym wśród chmur, wyczekując chwili, w której alchemik pojmie, co starała mu się przekazać artystka. Przecież to nie było takie trudne, dostrzec zbieżności w ścielących nocną szafkę folderach z dziecięcą modą, zawieszonych magicznych jagodach w liczbie trzech — odpowiednio jedną mniejszą, znajdującą się między dwiema większymi owocami w imię symboliki — na kolejno różowych oraz niebieskich wstążkach w stanowczo zbyt ciemnej sypialni mężczyzny. Póki co ich wspólnej sypialni, choć kiedy Quentin pochwalił dobór niemowlęcych bucików, mówiąc, że Mariusowi będą z pewnością pasować, Ellie poważnie się zastanawiała, czy nie powinna przekazać, by pospieszyli się z renowacjami jej komnat, bo zaraz kruche emocje wezmą nad nią górę. Szczęśliwie zmęczenie odbijające się cieniem pod dolnymi powiekami najdroższego męża powstrzymało potok gniewu, wywołując przeciągłe westchnienie oraz propozycję długiej, ciepłej kąpieli. Jednak dość tego, postanawia lady Burke, kiedy ulubiona herbata jaśminowa smakuje nie tak, jak powinna, a zwyczajowe przysmaki wywołują szereg mdłości. Czas upomnieć się o swoje, dodaje dumnie, lecz i to postanowienie przemija, gdy przychodzi jej odnaleźć czarodzieja w saloniku, pogrążonego w chwilowym odprężeniu, acz zmarszczone brwi sugerują napięcie nieznanego pochodzenia. I nie zastanawia się, akceptując kalejdoskop uczuć, jakiemu się poddaje, z delikatnością smukłych paluszków gładząc głowę mężczyzny, bawiąc się nieco dłuższymi kosmykami, aż w końcu chichocząc, kiedy przyciąga do siebie cienki nadgarstek, który rosi pocałunkami. I Elodie zapomina o dąsach, o walce o należną jej uwagę, bo tutaj, w tym pomieszczeniu istnieją tylko oni. Już nie tak obce ciała na równie obcych orbitach. Dlatego też pochyla się nad swym lordem, najwspanialszym pośród wszystkich ponuraków i z lekka nieśmiale muska wargami jego skroń w powitalnym geście, by zaraz to mogła spełnić jego prośbę, w połowie drogi obracając się wokół własnej osi z radością, bo teraz czuła się wspaniale. Przysiadła tuż obok, drobnymi dłońmi niemal natychmiast oplatając rękę lorda Burke.
— Kiedy was widzę, troski zdają się odchodzić precz. Mój mąż przynosi mi prawdziwe ukojenie, jakże miałabym nie czuć się lepiej w jego towarzystwie? — pyta z łagodnym uśmiechem, z iskrą tańczącą pośród złotych plamek rozsianych wokół czerni źrenic. Opuszcza zaraz główkę, rozumiejąc, iż musi podarować mu jeszcze jedną szansę, by sam pojął, co właśnie ma miejsce, nim najdroższa Adeline zacznie nim potrząsać niczym szmacianą kukiełką, żeby wreszcie zaczął widzieć. Kochała kuzynkę, lecz czasem bywała ona nad wyraz przerażająca — To nic nie da — mówi bezradnie Elodie, opuszczając ramiona, jakby właśnie niebo postanowiło się nań zatrzymać — Nic nie jest on w stanie uczynić, pomóc w żaden sposób. Przyprawił mnie o straszne lęki mój drogi, pozbawił snu oraz spokoju, choć nie mogę go za to winić, przecież czynił to, co nakazywał mu zawód, ale... — waha się, dolną wargę przygryza, jakby nie była pewna, czy rzeczywiście może się ośmielić na podobną prośbę — Zapewnił, iż samopoczucie może mi zapewnić posiadanie pewnego eliksiru, ale Quentinie, on jest zbyt ważny, bym jego stworzenie mogła powierzyć komukolwiek. A przecież wiem, że masz tyle pracy, że jesteś zmęczony, a jednak muszę cię poprosić, byś pomógł mi go stworzyć. Czy bardzo to okrutne z mej strony? — pyta, przestraszona nie na żarty, jakby właśnie wpadła w swą grę, która przecież nie do końca grą była. Bała się przecież, to oczywiste, z niepewnością spoglądała na przyszłość i widząc, że mężczyzna był skłonny ją wysłuchać, sprawiło, iż obnażyła się okropnie ze swymi słabościami. Nie było to jednak zachowanie egoistyczne, bo ego ustąpić miejsca musiało komuś znacznie istotniejszemu. Dziecku.
— Kiedy was widzę, troski zdają się odchodzić precz. Mój mąż przynosi mi prawdziwe ukojenie, jakże miałabym nie czuć się lepiej w jego towarzystwie? — pyta z łagodnym uśmiechem, z iskrą tańczącą pośród złotych plamek rozsianych wokół czerni źrenic. Opuszcza zaraz główkę, rozumiejąc, iż musi podarować mu jeszcze jedną szansę, by sam pojął, co właśnie ma miejsce, nim najdroższa Adeline zacznie nim potrząsać niczym szmacianą kukiełką, żeby wreszcie zaczął widzieć. Kochała kuzynkę, lecz czasem bywała ona nad wyraz przerażająca — To nic nie da — mówi bezradnie Elodie, opuszczając ramiona, jakby właśnie niebo postanowiło się nań zatrzymać — Nic nie jest on w stanie uczynić, pomóc w żaden sposób. Przyprawił mnie o straszne lęki mój drogi, pozbawił snu oraz spokoju, choć nie mogę go za to winić, przecież czynił to, co nakazywał mu zawód, ale... — waha się, dolną wargę przygryza, jakby nie była pewna, czy rzeczywiście może się ośmielić na podobną prośbę — Zapewnił, iż samopoczucie może mi zapewnić posiadanie pewnego eliksiru, ale Quentinie, on jest zbyt ważny, bym jego stworzenie mogła powierzyć komukolwiek. A przecież wiem, że masz tyle pracy, że jesteś zmęczony, a jednak muszę cię poprosić, byś pomógł mi go stworzyć. Czy bardzo to okrutne z mej strony? — pyta, przestraszona nie na żarty, jakby właśnie wpadła w swą grę, która przecież nie do końca grą była. Bała się przecież, to oczywiste, z niepewnością spoglądała na przyszłość i widząc, że mężczyzna był skłonny ją wysłuchać, sprawiło, iż obnażyła się okropnie ze swymi słabościami. Nie było to jednak zachowanie egoistyczne, bo ego ustąpić miejsca musiało komuś znacznie istotniejszemu. Dziecku.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Salonik
Szybka odpowiedź