Komnaty Evandry
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Komnaty Evandry
Sypialnia Evandry sąsiaduje bezpośrednio z komnatą zajmowaną przez Tristana. Przestronna i jasna dzięki wysokim na całą ścianę oknom, została wykończona w ciepłych, pastelowych kolorach, jak większość pomieszczeń w dworku. Na ścianach wiszą leśne pejzaże, zas podłogi otulają miękkie futra z białego lisa. Obszerne łoże z baldachimem kryje się za kaskadą puszczonego luźno, zwiewnego materiału. Rzeźbiona toaletka pełna jest flakoników perfum, kobiecej biżuterii i mazideł oraz pojedynczych, ususzonych bukietów kwiatów. Z sypialni przejść można do garderoby pękają w szwach od sukien, szat i peleryn oraz do łaźni. Przeszklone drzwi prowadzą na balkon, gdzie po czarnej barierce wspinają się pnącza kwiatów.
Żyła. Żyła - wciąż piękna i zachwycająca jak zawsze, zwiewny sen, który mógł ulecieć z tej komnaty jak rozdarte marzenie; czy miał pewność, że otaczająca go rzeczywistość była tą prawdziwą? Czy mógł wiedzieć, stwierdzić z całą pewnością, że nie nawiedzały go jedynie kolejne wizje, gwałtem wdzierające się do jego głowy? Tracił rozum - czy odzyskał rozum? Rześkie powietrze zdawało się pachnieć wolnością, ale szum wody bezlitośnie przypominał o Azkabanie: o najpotężniejszej anomalii, jaką w życiu widział, która dudniła bezlitosnymi falami, aż w końcu wezbrała się i wzbiła w powietrze, zapewniając niezapomniany spektakl iluminacji.
- Wróciłem - odpowiedział dziwnie głucho, nie będąc pewnym brzmienia własnych słów; wróciłem, czy aby na pewno? Wrócił - i był w domu, przy pięknej żonie - wrócił i żył, a ona spała snem tak słodkim, że nie wiedziała nic o tragediach, jakie zadziały się w tym czasie w Anglii; wrócił - i powoli zaczynało to do niego docierać. Opuścił najpilniej strzeżone czarodziejskie więzienie na świecie, potrafił wszystko, wolno mu było wszystko, zdolny był zrobić wszystko. Zacisnął zimną dłoń na jej ciepłej rączce, zamykając jej niewielką piąstkę w uścisku własnej, silnym, być może nieco zbyt mocnym - ale chciał poczuć zastaną rzeczywistość całym sobą, upewnić się, że była realna i prawdziwa, bliska, że istniała - że to naprawdę była jej komnata. - Wróciłem - powtórzył z większym przekonaniem, lekko ciągnąc ją za nadgarstek, by pomóc jej się podnieść do pozycji półleżącej; dostrzegał jej chwilowe zdenerwowanie, ale nie wydawał się nim przejąć - zbyt intensywnie chłonął jej widok. Uniósł lekko jej dłoń, a nachyliwszy się nad nią, musnął jej wierzch spierzchniętymi ustami.
Objął ją wpierw jednym ramieniem - potem ostrożnie otulił drugim, przejmując ją bliżej siebie, na wprost, pozwalając jej wtulić się we własną pierś. Była tutaj, żywa i prawdziwa, czuł ją całym sobą - delikatność jej skóry, jedwab jej włosów, zapach francuskich perfum i ciepło jej ciała. Nie czuł drugiego serca, które w niej biło - ale spokój na jej twarzy i wyczuwalnie zaokrąglony brzuch zapewniał o jego nienaruszonym stanie.
- Bałem się dzisiaj o ciebie, Evandro - szepnął w okolicach jej ucha, wdychając zapach jej złotych pukli. Pachniała tak inaczej od brudnych cel Azkabanu, od brudnej wody anomalii, od brudnego, zatęchłego powietrza tamtejszych korytarzy, od zimnego kamienia, jakim w całości wyłożone było to miejsce. - Bałem się, że coś ci się stanie - Nie mogła tego zrozumieć - ale to tez nie miało dla niego żadnego znaczenia, nie musiała rozumieć sensu, wystarczy, że usłyszy słowa wyrwane z kontekstu. - Bałem się, że cię stracę - dodał głucho, odejmując od niej prawe ramię, by przenieść dłoń na jej policzek, kciukiem gładząc linię jej szczęki - i unosząc ją lekko ku górze, chciał ujrzeć jej usta i oczy.
- Ale ty jesteś, cała, zdrowa i spokojna, piękna jak sen - mówił dalej, niemal nie biorąc oddechu; tak bardzo nie przypominała tej sennej mary - obejmowanej przez kościste szpony dementora, mniej więcej tak, jak teraz obejmowana była przez niego - które z nich mogło okazać się jej większym koszmarem? - Kiedy wszedłem do twojej komnaty, otulał cię blask księżyca. Twoja skóra w tym świetle wydawała się jeszcze bardziej mleczna, a włosy mieniły się odcieniami srebra i złota, usypiający szum fal zza okna zlewający się z melodią nocy - pomyślałem, że mam przed sobą syrenę. - Miał, jego słodka młoda żona naprawdę przypominała jedną z nich; była przeciwwagą, uzupełnieniem mrocznej i drapieżnej Deirdre, jego białym łabędziem, panią róż, błyszczącym rubinem w jego koronie, gwarantem pozycji. - Zaśpiewaj dla mnie - Jak syrena; w głosie Tristana nie pobrzmiewała prośba, nie było w nim pytania, krótkie, niemal chłodne polecenie, chciał tego - chciał ją usłyszeć i poczuć całym sobą ostatnim zmysłem, którym jeszcze jej nie czuł, zmęczonej i rozespanej, pewnie zagubionej, ale to wszystko nie miało znaczenia. Chciał poczuć życie - takie, jakie mógł je utracić. Jakie prawie stracił.
- Wróciłem - odpowiedział dziwnie głucho, nie będąc pewnym brzmienia własnych słów; wróciłem, czy aby na pewno? Wrócił - i był w domu, przy pięknej żonie - wrócił i żył, a ona spała snem tak słodkim, że nie wiedziała nic o tragediach, jakie zadziały się w tym czasie w Anglii; wrócił - i powoli zaczynało to do niego docierać. Opuścił najpilniej strzeżone czarodziejskie więzienie na świecie, potrafił wszystko, wolno mu było wszystko, zdolny był zrobić wszystko. Zacisnął zimną dłoń na jej ciepłej rączce, zamykając jej niewielką piąstkę w uścisku własnej, silnym, być może nieco zbyt mocnym - ale chciał poczuć zastaną rzeczywistość całym sobą, upewnić się, że była realna i prawdziwa, bliska, że istniała - że to naprawdę była jej komnata. - Wróciłem - powtórzył z większym przekonaniem, lekko ciągnąc ją za nadgarstek, by pomóc jej się podnieść do pozycji półleżącej; dostrzegał jej chwilowe zdenerwowanie, ale nie wydawał się nim przejąć - zbyt intensywnie chłonął jej widok. Uniósł lekko jej dłoń, a nachyliwszy się nad nią, musnął jej wierzch spierzchniętymi ustami.
Objął ją wpierw jednym ramieniem - potem ostrożnie otulił drugim, przejmując ją bliżej siebie, na wprost, pozwalając jej wtulić się we własną pierś. Była tutaj, żywa i prawdziwa, czuł ją całym sobą - delikatność jej skóry, jedwab jej włosów, zapach francuskich perfum i ciepło jej ciała. Nie czuł drugiego serca, które w niej biło - ale spokój na jej twarzy i wyczuwalnie zaokrąglony brzuch zapewniał o jego nienaruszonym stanie.
- Bałem się dzisiaj o ciebie, Evandro - szepnął w okolicach jej ucha, wdychając zapach jej złotych pukli. Pachniała tak inaczej od brudnych cel Azkabanu, od brudnej wody anomalii, od brudnego, zatęchłego powietrza tamtejszych korytarzy, od zimnego kamienia, jakim w całości wyłożone było to miejsce. - Bałem się, że coś ci się stanie - Nie mogła tego zrozumieć - ale to tez nie miało dla niego żadnego znaczenia, nie musiała rozumieć sensu, wystarczy, że usłyszy słowa wyrwane z kontekstu. - Bałem się, że cię stracę - dodał głucho, odejmując od niej prawe ramię, by przenieść dłoń na jej policzek, kciukiem gładząc linię jej szczęki - i unosząc ją lekko ku górze, chciał ujrzeć jej usta i oczy.
- Ale ty jesteś, cała, zdrowa i spokojna, piękna jak sen - mówił dalej, niemal nie biorąc oddechu; tak bardzo nie przypominała tej sennej mary - obejmowanej przez kościste szpony dementora, mniej więcej tak, jak teraz obejmowana była przez niego - które z nich mogło okazać się jej większym koszmarem? - Kiedy wszedłem do twojej komnaty, otulał cię blask księżyca. Twoja skóra w tym świetle wydawała się jeszcze bardziej mleczna, a włosy mieniły się odcieniami srebra i złota, usypiający szum fal zza okna zlewający się z melodią nocy - pomyślałem, że mam przed sobą syrenę. - Miał, jego słodka młoda żona naprawdę przypominała jedną z nich; była przeciwwagą, uzupełnieniem mrocznej i drapieżnej Deirdre, jego białym łabędziem, panią róż, błyszczącym rubinem w jego koronie, gwarantem pozycji. - Zaśpiewaj dla mnie - Jak syrena; w głosie Tristana nie pobrzmiewała prośba, nie było w nim pytania, krótkie, niemal chłodne polecenie, chciał tego - chciał ją usłyszeć i poczuć całym sobą ostatnim zmysłem, którym jeszcze jej nie czuł, zmęczonej i rozespanej, pewnie zagubionej, ale to wszystko nie miało znaczenia. Chciał poczuć życie - takie, jakie mógł je utracić. Jakie prawie stracił.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wrócił. Powtórzył to dwa, może pięć razy. Evandra ciągle była na wpół śpiąca, zawsze z trudem przychodziło jej przebudzenie. Kochała swoje barwne sny, wcale nie różniące się przesadnie od baśniowej rzeczywistości, w jakiej przyszło jej żyć. Poranne pobudki często przyprawiały ją o migreny. Przydatne bóle głowy uwalniały ją wtedy od przymusu natychmiastowego wstania na równe nogi. Lubiła się wylegiwać, leniwie wchodząc w następne dni. Czekać w ciepłej pościeli na gorącą kąpiel, delektować się, kawałek po kawałku, śniadaniami przyniesionymi do łóżka, pławić się w uwadze i zaniepokojeniu rodziny, pragnącej przychylić jej nieba, byleby tylko poczuła się lepiej. Od kiedy dorosła i stała się żoną, powstrzymywała tę słabość, pragnąc zaprezentować się z jak najlepszej strony. Nowy dom to nowe zasady, nie chciała być odebrana jako wątłego zdrowia kobieta. Miała dać życie dziedzicowi Kent i jakiekolwiek fizyczne dolegliwości podawały w wątpliwość jej wartość jako lady Rosier. Nikt nie ośmielił się jednakże budzić jej w środku nocy. Przekroczenie progu sypialni o tej porze zapowiadało wielką tragedię. Chyba, że czynił to jej mąż.
Mruknęła sennie, wspierając się na jego ramieniu, machinalnie przyjmując należne powitanie w postaci pełnego szacunku ucałowania dłoni. Oczy półwili pozostały przymknięte a ciało bezwładne. Pozwoliła mu się zamknąć w ramionach, przesunąć bliżej, tak, że wyraźnie czuła dziwny zapach. Nieprzyjemny, zalatujący wilgocią oraz czymś, co odruchowo kojarzyła z biedą. Zmarszczyła nosek, niechętnie otwierając półprzymknięte powieki. - Dlaczego miałbyś się o mnie obawiać? Byłam ciągle tutaj, w twoim domu - spytała lekko nieprzytomnie, jeszcze zbyt senna, by rozczulić się okazaną troską oraz zapanować nad odpowiednim określeniem przynależności Chateau Rose. Jego dom, nie ich dom. Do tej pory pilnowała się na każdym kroku, by spełnić oczekiwania pokładane w młodej żonie, z zachwytem akcentującej nową wspólnotę. Środek nocy nie sprzyjał przemyślanym wypowiedziom, była zmęczona i rozkojarzona, nie dopuszczając do siebie nawet odrobiny niepokoju tymi nagłymi wyznaniami.
- Nie tracisz mnie. Ostatnio zdajesz się mnie wręcz odzyskiwać - odpowiedziała miękko, uśmiechając się bezwiednie, gdy poczuła jak głaszcze jej policzek. Delikatny dotyk pozwalał jej spokojnie zorientować się w rzeczywistości i na dobre powitać jawę. Tristan częściej bywał w Kent, okazywał jej więcej czułości, traktował jak kruchą porcelanę, zaprzestając agresywnych zachowań. Już się nie bała, trzymał ją pewnie w ramionach i mówił - mówił tak, jak wtedy, gdy starał się o jej uwagę a później o rękę. Nikt nie potrafił tak pięknie pisać o miłości, nikt też nie mógł równać się z romantycznymi gestami, w których Rosier osiągnął mistrzostwo. Miewała w swym krótkim życiu wielu adoratorów. Niezliczone rzesze szlachciców pragnęło widzieć ją jako swoją, odrzucała wszystkich kapryśnie, tęsknie wyglądając wyłącznie listów pachnących różami. - Bo masz przed sobą syrenę, najdroższy - wyszeptała śpiewnie, z każdym kolejnym słowem rozbudzając się coraz bardziej. Ciało stało się bardziej świadome a spojrzenie bystre. Zaczynała łączyć fakty i zauważać pewne nieścisłości. Czyż nie była to ich historia w pigułce? W dziwnym, magicznym skrócie? Zaślepienie uczuciami, przekonanie o tym, że śni, skoro los zesłał do jej serca najprawdziwszego Księcia Róż, zwiedzenie słodkimi słówkami a potem - bolesne otrzeźwienie. Dlaczego tak wyglądał? Rozrzewnienie ustępowało powoli podejrzliwości i niezadowoleniu. Odsunęła twarz od przodu męskiej szaty, z grymasem na różowych ustach. Dopiero teraz spostrzegła, że jest brudny, pokryty pyłem lub szlamem. - Gdzie byłeś? - spytała, starając się wyswobodzić z uścisku i odsunąć na tyle, by nie pobrudzić koszuli nocnej. - Pachniesz jak stajenny - dodała z wyrzutem. Tylko z taką pracą kojarzyła nieprzyjemne zapachy i nieświeże ubranie. Zaczęła martwić się o to, czy przypadkiem kurz nie osiadł na jej buzi, nie obsypał włosów. Tristan obudził ją pieszczotą i komplementami, rozwiewało to jej gniew, inaczej zapewne zachowałaby się bardziej kapryśnie, ale im przytomniejsza się stawała, tym większe odczuwała niezadowolenie. Wyrywał ją ze snu, tak potrzebnego dziecku, po to, by mu zaśpiewała? Uwielbiała to robić, wiedziała, że zachwyca – że gdy śpiewa, staje się jeszcze piękniejsza, wręcz oszałamiająca – ale nie lubiła robić tego na rozkaz. A już na pewno nie zamierzała obdarzać go tą słodyczą w środku nocy, gdy wrócił do niej brudny. Gdyby nie ich niedawna rozmowa, obrzuciłaby go oskarżeniami, teraz wiedziała jednak, że wracał z rezerwatu. Nigdy nie lubiła fizycznego elementu jego pracy, nie podobało się jej ryzyko, które podejmuje. Bezpośrednie poskramianie smoków, przez większość czarodziei uznawane za nobilitujące, dla Evandry wydawało się prymitywne. Tym mocniej ucieszył ją awans, jej mąż przejął cały rezerwat, wpływało to też na jej pozycję, czyniąc ją jeszcze lepszą. Myślała też, że taka praca nie uwzględnia taplania się w błocie. – Odśwież się i udajmy się na spoczynek, jestem zmęczona – pożaliła się, przecierając wierzchem drobnej dłoni oczy.
Mruknęła sennie, wspierając się na jego ramieniu, machinalnie przyjmując należne powitanie w postaci pełnego szacunku ucałowania dłoni. Oczy półwili pozostały przymknięte a ciało bezwładne. Pozwoliła mu się zamknąć w ramionach, przesunąć bliżej, tak, że wyraźnie czuła dziwny zapach. Nieprzyjemny, zalatujący wilgocią oraz czymś, co odruchowo kojarzyła z biedą. Zmarszczyła nosek, niechętnie otwierając półprzymknięte powieki. - Dlaczego miałbyś się o mnie obawiać? Byłam ciągle tutaj, w twoim domu - spytała lekko nieprzytomnie, jeszcze zbyt senna, by rozczulić się okazaną troską oraz zapanować nad odpowiednim określeniem przynależności Chateau Rose. Jego dom, nie ich dom. Do tej pory pilnowała się na każdym kroku, by spełnić oczekiwania pokładane w młodej żonie, z zachwytem akcentującej nową wspólnotę. Środek nocy nie sprzyjał przemyślanym wypowiedziom, była zmęczona i rozkojarzona, nie dopuszczając do siebie nawet odrobiny niepokoju tymi nagłymi wyznaniami.
- Nie tracisz mnie. Ostatnio zdajesz się mnie wręcz odzyskiwać - odpowiedziała miękko, uśmiechając się bezwiednie, gdy poczuła jak głaszcze jej policzek. Delikatny dotyk pozwalał jej spokojnie zorientować się w rzeczywistości i na dobre powitać jawę. Tristan częściej bywał w Kent, okazywał jej więcej czułości, traktował jak kruchą porcelanę, zaprzestając agresywnych zachowań. Już się nie bała, trzymał ją pewnie w ramionach i mówił - mówił tak, jak wtedy, gdy starał się o jej uwagę a później o rękę. Nikt nie potrafił tak pięknie pisać o miłości, nikt też nie mógł równać się z romantycznymi gestami, w których Rosier osiągnął mistrzostwo. Miewała w swym krótkim życiu wielu adoratorów. Niezliczone rzesze szlachciców pragnęło widzieć ją jako swoją, odrzucała wszystkich kapryśnie, tęsknie wyglądając wyłącznie listów pachnących różami. - Bo masz przed sobą syrenę, najdroższy - wyszeptała śpiewnie, z każdym kolejnym słowem rozbudzając się coraz bardziej. Ciało stało się bardziej świadome a spojrzenie bystre. Zaczynała łączyć fakty i zauważać pewne nieścisłości. Czyż nie była to ich historia w pigułce? W dziwnym, magicznym skrócie? Zaślepienie uczuciami, przekonanie o tym, że śni, skoro los zesłał do jej serca najprawdziwszego Księcia Róż, zwiedzenie słodkimi słówkami a potem - bolesne otrzeźwienie. Dlaczego tak wyglądał? Rozrzewnienie ustępowało powoli podejrzliwości i niezadowoleniu. Odsunęła twarz od przodu męskiej szaty, z grymasem na różowych ustach. Dopiero teraz spostrzegła, że jest brudny, pokryty pyłem lub szlamem. - Gdzie byłeś? - spytała, starając się wyswobodzić z uścisku i odsunąć na tyle, by nie pobrudzić koszuli nocnej. - Pachniesz jak stajenny - dodała z wyrzutem. Tylko z taką pracą kojarzyła nieprzyjemne zapachy i nieświeże ubranie. Zaczęła martwić się o to, czy przypadkiem kurz nie osiadł na jej buzi, nie obsypał włosów. Tristan obudził ją pieszczotą i komplementami, rozwiewało to jej gniew, inaczej zapewne zachowałaby się bardziej kapryśnie, ale im przytomniejsza się stawała, tym większe odczuwała niezadowolenie. Wyrywał ją ze snu, tak potrzebnego dziecku, po to, by mu zaśpiewała? Uwielbiała to robić, wiedziała, że zachwyca – że gdy śpiewa, staje się jeszcze piękniejsza, wręcz oszałamiająca – ale nie lubiła robić tego na rozkaz. A już na pewno nie zamierzała obdarzać go tą słodyczą w środku nocy, gdy wrócił do niej brudny. Gdyby nie ich niedawna rozmowa, obrzuciłaby go oskarżeniami, teraz wiedziała jednak, że wracał z rezerwatu. Nigdy nie lubiła fizycznego elementu jego pracy, nie podobało się jej ryzyko, które podejmuje. Bezpośrednie poskramianie smoków, przez większość czarodziei uznawane za nobilitujące, dla Evandry wydawało się prymitywne. Tym mocniej ucieszył ją awans, jej mąż przejął cały rezerwat, wpływało to też na jej pozycję, czyniąc ją jeszcze lepszą. Myślała też, że taka praca nie uwzględnia taplania się w błocie. – Odśwież się i udajmy się na spoczynek, jestem zmęczona – pożaliła się, przecierając wierzchem drobnej dłoni oczy.
Gość
Gość
Niepokój mieszał się z błogością, niedaleki szum fal jednocześnie przerażał i uspokajał, widok Evandry - sennej, spokojnej, całkowicie bezpiecznej - koił nerwy; spała jak anioł i tak samo nie miała pojęcia o niczym, co wydarzyło się dzisiejszej nocy. Być może zdziwi się nad ranem, słysząc o pożarze Ministerstwa, a być może nie obejdzie jej to wcale, bo nikt nie będzie chciał byś posłańcem złych wieści przy młodej brzemiennej i ciężko chorej lady Rosier. Chateau Rose było jej oazą, pałacem, w którym zamknięta otoczona była bezwzględną protekcją i opieką.
- A dlaczego miałbym się nie martwić, mój słodki łabędziu? - kontynuował, bo choć Evandra nic nie rozumiała - rozumieć nie musiała. Nie będzie jej trudno dodać dwa do dwóch, wiedziała, jaki znak zdobił jego przedramię. - Co dnia, kiedy się budzę, martwię się, że to tylko sen, ułuda - mówił dalej, odsuwając z jej twarzy za ucho kosmyki ułożonych w sennym nieładzie złotych loków. - Że niczym sobie na ciebie nie zasłużyłem, że pewnego dnia znikniesz - rozmyjesz się jak sen, który nigdy się nie zdarzył. - Ściągnął lekko brew, zamyślone spojrzenie kierując na zwierciadło naprzeciw łoża Evandry; jak koszmar, który nigdy się nie zdarzył - kiedy wtulona w niego szukała schronienia wyglądała zupełnie jak swoja wyśniona bliźniaczka, z której dementor wyssał w Azkabanie życie. Oba życia, gdzieś w niej rosło przecież jego dziecko. - Ale zawsze jesteś: tak realna jak kwiaty, słońce i morze i zawsze od nich piękniejsza. - Lubił mamić kobiety słodkimi słówkami, ale w tym przypadku nie kłamał - poślubił półwilą piękność, z urodą której nie mogły się równać nawet najbardziej zachwycające krajobrazy. - Nie mów tak - poprosił - a może nakazał, w jego tonie pobrzmiewało wyłącznie przekonanie - nigdy cię nie utraciłem. - Pieprzenie kochanki w willi należącej do zmarłego ojca może mogło być powodem niepokoju Evandry, ale Tristan nie zamierzał odrzucać swojego wygodnego życia - chciał zachować przy sobie je obie. Evandra była nie tylko zachwycająca, była jego żoną i od jej samopoczucia zależało bezpieczeństwo jego dziecka; uchwycił już trofeum - ale to trofeum miało błyszczeć i brylować, wyróżniając się spośród innych. A do tego - potrzebne były jej choć strzępy wiary, że to wszystko wciąż miało głębszy sens. Przymknął oczy, wsłuchując się w jej śpiewny głos, miał - miał przed sobą najprawdziwszą syrenę.
- W rezerwacie - odpowiedział niemal machinalne, powracając ku niej spojrzeniem - wyraźniej zmęczonym. - Miałem naprawdę męczący dzień - dodał lekko ostrzegawczo, kiedy z wyrzutem wyzwała go od stajennych - mimo to pozwolił jej się odsunąć, wypuszczając ją z uścisku, co więcej częściowo spełnił jej prośbę - rozpinając guziki brudnej koszuli. Azkaban śmierdział parszywie - pozbycie się tego zapachu nie było wcale złym pomysłem. Kiedy zsunął jej materiał, dostrzegł na przedramieniu ślady po odmrożeniu - przeważnie nie nabawiał się ich przy smokach, ale blizny po poparzeniach wyglądały identycznie. Uwidoczniona była jego szara bladość, nie czuł się dobrze - był słaby, zmęczony i senny, a jego spojrzenie na dłużej spoczęło na tatuażu zdobiącym jego przedramię, odsłoniętym przez nagość. Skóra wokół niego wydawała się szczególnie sina, czarna magia wyniszczała go od środka. Odrzucił materiał koszuli na pobliskie obite jedwabiem krzesełko, przeciągając źrenice ku jej porcelanowej twarzy, ku łabędziej szyi, którą musnął palcami jak delikatny muślin kotarek jej łoża, jak struny harfy, które szarpała własnymi dłońmi. Powinien ją stąd zabrać, powinni spocząć razem w małżeńskim łożu, ale nie chciał jej niepotrzebnie niepokoić. Im dłużej siedział, tym mocniej odczuwał zmęczenie - im dłużej znajdował się w domu, tym szybciej opadała adrenalina utrzymująca go dotąd w przytomności, był nie mniej senny co ona. Delikatnie sięgnął ustami jej alabastrowej szyi, ledwie muskając jej skórę wargami - krótko. - Proszę - szepnął, miększym tonem, rozkaz przekuwając w szczerą prośbę; nie odejmując dłoni od jej szyi - drobnej i szczupłej, równie czule zaciskał ją na szyjach zamordowanych mugolek, równie czule chwytał krtanie dziewcząt, które wydały przy nim ostatnie tchnienie - słodkie wspomnienie, ostatni krzyk, pamiętał każdą śmierć.
- A dlaczego miałbym się nie martwić, mój słodki łabędziu? - kontynuował, bo choć Evandra nic nie rozumiała - rozumieć nie musiała. Nie będzie jej trudno dodać dwa do dwóch, wiedziała, jaki znak zdobił jego przedramię. - Co dnia, kiedy się budzę, martwię się, że to tylko sen, ułuda - mówił dalej, odsuwając z jej twarzy za ucho kosmyki ułożonych w sennym nieładzie złotych loków. - Że niczym sobie na ciebie nie zasłużyłem, że pewnego dnia znikniesz - rozmyjesz się jak sen, który nigdy się nie zdarzył. - Ściągnął lekko brew, zamyślone spojrzenie kierując na zwierciadło naprzeciw łoża Evandry; jak koszmar, który nigdy się nie zdarzył - kiedy wtulona w niego szukała schronienia wyglądała zupełnie jak swoja wyśniona bliźniaczka, z której dementor wyssał w Azkabanie życie. Oba życia, gdzieś w niej rosło przecież jego dziecko. - Ale zawsze jesteś: tak realna jak kwiaty, słońce i morze i zawsze od nich piękniejsza. - Lubił mamić kobiety słodkimi słówkami, ale w tym przypadku nie kłamał - poślubił półwilą piękność, z urodą której nie mogły się równać nawet najbardziej zachwycające krajobrazy. - Nie mów tak - poprosił - a może nakazał, w jego tonie pobrzmiewało wyłącznie przekonanie - nigdy cię nie utraciłem. - Pieprzenie kochanki w willi należącej do zmarłego ojca może mogło być powodem niepokoju Evandry, ale Tristan nie zamierzał odrzucać swojego wygodnego życia - chciał zachować przy sobie je obie. Evandra była nie tylko zachwycająca, była jego żoną i od jej samopoczucia zależało bezpieczeństwo jego dziecka; uchwycił już trofeum - ale to trofeum miało błyszczeć i brylować, wyróżniając się spośród innych. A do tego - potrzebne były jej choć strzępy wiary, że to wszystko wciąż miało głębszy sens. Przymknął oczy, wsłuchując się w jej śpiewny głos, miał - miał przed sobą najprawdziwszą syrenę.
- W rezerwacie - odpowiedział niemal machinalne, powracając ku niej spojrzeniem - wyraźniej zmęczonym. - Miałem naprawdę męczący dzień - dodał lekko ostrzegawczo, kiedy z wyrzutem wyzwała go od stajennych - mimo to pozwolił jej się odsunąć, wypuszczając ją z uścisku, co więcej częściowo spełnił jej prośbę - rozpinając guziki brudnej koszuli. Azkaban śmierdział parszywie - pozbycie się tego zapachu nie było wcale złym pomysłem. Kiedy zsunął jej materiał, dostrzegł na przedramieniu ślady po odmrożeniu - przeważnie nie nabawiał się ich przy smokach, ale blizny po poparzeniach wyglądały identycznie. Uwidoczniona była jego szara bladość, nie czuł się dobrze - był słaby, zmęczony i senny, a jego spojrzenie na dłużej spoczęło na tatuażu zdobiącym jego przedramię, odsłoniętym przez nagość. Skóra wokół niego wydawała się szczególnie sina, czarna magia wyniszczała go od środka. Odrzucił materiał koszuli na pobliskie obite jedwabiem krzesełko, przeciągając źrenice ku jej porcelanowej twarzy, ku łabędziej szyi, którą musnął palcami jak delikatny muślin kotarek jej łoża, jak struny harfy, które szarpała własnymi dłońmi. Powinien ją stąd zabrać, powinni spocząć razem w małżeńskim łożu, ale nie chciał jej niepotrzebnie niepokoić. Im dłużej siedział, tym mocniej odczuwał zmęczenie - im dłużej znajdował się w domu, tym szybciej opadała adrenalina utrzymująca go dotąd w przytomności, był nie mniej senny co ona. Delikatnie sięgnął ustami jej alabastrowej szyi, ledwie muskając jej skórę wargami - krótko. - Proszę - szepnął, miększym tonem, rozkaz przekuwając w szczerą prośbę; nie odejmując dłoni od jej szyi - drobnej i szczupłej, równie czule zaciskał ją na szyjach zamordowanych mugolek, równie czule chwytał krtanie dziewcząt, które wydały przy nim ostatnie tchnienie - słodkie wspomnienie, ostatni krzyk, pamiętał każdą śmierć.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Uśmiechnęła się sennie, gdy zwrócił się do niej tym pięknym porównaniem. Słodki, łagodny łabędź. Lubiła, gdy tak mówił, rozczulała ją delikatność, z jaką ją traktował, zacierająca ślady po dawnej brutalności. Obrączki, zdobiące ich dłonie, zmieniły ich oboje. On stał się łagodniejszy i pełen szacunku do swej żony, ona natomiast powoli wybaczała mężowi dawne przewinienia. Scalili się jak jeden organizm, służący wspólnej sprawie: ich rodzinie, przyszłemu potomstwu, respektowi, jakim się cieszyli. Przechyliła głowę na bok, uśmiechając się z zadowoleniem. Za to go pokochała, za romantyczne słowa, trafiające prosto do wrażliwego artystycznie serca. Wiersze, które do niej pisywał, przechowywała po dziś dzień, przejęta każdym wykaligrafowanym słowem, porównującym ją do zapierających dech w piersiach zjawisk. Zasługiwała na takie traktowanie, na szacunek oddawany bogini, będącej matką jego dzieci. - Mój kochany - skomentowała szeptem, wzruszona i obłaskawiona. Słodkie słówka uspokoiły ją, mogłaby znów natychmiastowo zasnąć, ale Tristan kontynuował. Pochlebstwa utorowały drogę do ostrożnego serca półwili a mąż zamieszkał w nim na stale, będąc niezmiennym elementem małżeńskiej rzeczywistości. Rozchyliła powieki, muskając wierzch dłoni swymi delikatnymi palcami. - To nie sen, to spełnione marzenie - powiedziała cicho. Walczył o nią, błagał, śnił o niej, tak, jak wielu mężczyzn, nie dziwiła się więc niemożności uwierzenia we własne szczęście. Czy na nią zasłużył? Odpowiedź na to pytanie ciągle była niejasna, wątpiła i obawiała się, pokładając wielką nadzieję w powrocie Tristana do domu. Do wierności i miłości, którą bez wahania okazywał jej każdego dnia.
Pominęła kwestię utraty. Obydwoje wiedzieli, że dzieliły ich trudne doświadczenia. Gwałtowność mężczyzny raz prawie przekreśliła ich szansę na silne, odwzajemnione uczucie. Nie chciała jednak do tego wracać, omijała niewygodne tematy, skupiając się na tym co przyjemne i piękne. Uśmiechnęła się ponownie, dalej muskając jego rękę. Tak jak przypuszczała, spędził wieczór w rezerwacie. - Coś się stało? Coś złego? - dopytała łagodnie, jak zainteresowana żona powinna robić, chociaż niewiele obchodziły ją te wielkie gady. Rezerwat miał stać się dziedzictwem jej synów, ale ona sama nie przepadała za zwierzętami, szacunkiem obdarzając tylko jednorożce, syreny i mądre centaury.
Westchnęła z rezygnacją, bliska machnięcia dłonią na chłopięce zachowanie Tristana. Posłuchał jej jednak. Rozpiął guziki koszuli, obnażając tors. Bardzo starała się nie zaczerwienić, była przecież dorosłą kobietą, ale i tak umknęła wzrokiem w bok. Zostali małżeństwem a on uczynił z niej w pełni kobietę, co jednak nie wpłynęło na cnotliwe zachowanie Evandry. Nagość ją peszyła, nawet ta uznawana za względnie przyzwoitą. - Dziękuję...Ale mógłbyś też zażyć kąpieli... - zaproponowała nieśmiało, powracając wzrokiem do twarzy Tristana. Uznawano go za bardzo przystojnego, zgadzała się z tym mianem. Rumieńce łagodnie wykwitnęły na jej bladych policzkach, niezbyt widoczne, bo przykryte woalką rozespania. Była wdzięczna za pozbycie się brudnej koszuli, pragnęła jednak odświeżenia. Położenie się bez wieczornej ablucji wywoływało w niej wewnętrzny sprzeciw. Brzydziła się brudem i także ten pokrywający ukochanego wpędzał ją w nerwicę. Nie dociekała, skąd pochodził i co właściwie robił w rezerwacie, że pojawiał się w domu w tak nagannym stanie. Liczyło się, że wrócił i że traktował ją tak, jak należało traktować Królową Róż.
Zaśmiała się cichutko, gdy musnął gorącym oddechem jej szyję. Przekręciła głowę, lecz nie po to, by uciekać od pieszczoty, ale by bardziej się na nią wystawić. Już się go nie obawiała, pozwalając mu na bliższy kontakt, bez wypominania drapieżnych zachowań z przeszłości. Cicha prośba wzruszyła ją na tyle, że po prostu odpuściła. Wtuliła głowę w zgięcie męskiej szyi, uważając, by nie odetchnąć zbyt głęboko, by do nozdrzy nie dotarł dziwnie zgniły zapach. Złote włosy opadły na jego obojczyki i plecy, łaskocząc go także w policzek, a sama Evandra zaczerpnęła powietrza, zaczynając cichy śpiew. Balladę o syrenie, historyczną opowieść łączoną z Wyspą Wight. Śpiewała prawie bezgłośnie, lecz dźwięcznie, chwaląc się umiejętnościami wokalnymi. Szeptała, gdy baśń poruszała tematy rozłąki i samotności i unosiła głos, gdy bohaterowie cieszyli się z powrotu w swe ramiona. Półwila rozluźniła się, skupiona na śpiewie; wsparła się znów całym ciałem o męża, przytulając policzek do mocnego barku. Dopiero gdy wybrzmiały ostatnie nuty melodyjnej opowiastki, przycisnęła miękkie usta do jego skóry, składając na niej czuły, krótki pocałunek. Bardzo odważny, od razu zawstydziła się. - Chodźmy spać, najdroższy - tym razem to ona poprosiła, ponownie splatając własne palce z niego. - Jesteśmy zmęczeni - dodała, mówiąc o sobie i o nim, ale także o dziecku, rosnącym w jej łonie. Powoli przeniosła ich złączone ręce na własny, lekko wypukły brzuch, okryty białą koronką koszuli nocnej.
Pominęła kwestię utraty. Obydwoje wiedzieli, że dzieliły ich trudne doświadczenia. Gwałtowność mężczyzny raz prawie przekreśliła ich szansę na silne, odwzajemnione uczucie. Nie chciała jednak do tego wracać, omijała niewygodne tematy, skupiając się na tym co przyjemne i piękne. Uśmiechnęła się ponownie, dalej muskając jego rękę. Tak jak przypuszczała, spędził wieczór w rezerwacie. - Coś się stało? Coś złego? - dopytała łagodnie, jak zainteresowana żona powinna robić, chociaż niewiele obchodziły ją te wielkie gady. Rezerwat miał stać się dziedzictwem jej synów, ale ona sama nie przepadała za zwierzętami, szacunkiem obdarzając tylko jednorożce, syreny i mądre centaury.
Westchnęła z rezygnacją, bliska machnięcia dłonią na chłopięce zachowanie Tristana. Posłuchał jej jednak. Rozpiął guziki koszuli, obnażając tors. Bardzo starała się nie zaczerwienić, była przecież dorosłą kobietą, ale i tak umknęła wzrokiem w bok. Zostali małżeństwem a on uczynił z niej w pełni kobietę, co jednak nie wpłynęło na cnotliwe zachowanie Evandry. Nagość ją peszyła, nawet ta uznawana za względnie przyzwoitą. - Dziękuję...Ale mógłbyś też zażyć kąpieli... - zaproponowała nieśmiało, powracając wzrokiem do twarzy Tristana. Uznawano go za bardzo przystojnego, zgadzała się z tym mianem. Rumieńce łagodnie wykwitnęły na jej bladych policzkach, niezbyt widoczne, bo przykryte woalką rozespania. Była wdzięczna za pozbycie się brudnej koszuli, pragnęła jednak odświeżenia. Położenie się bez wieczornej ablucji wywoływało w niej wewnętrzny sprzeciw. Brzydziła się brudem i także ten pokrywający ukochanego wpędzał ją w nerwicę. Nie dociekała, skąd pochodził i co właściwie robił w rezerwacie, że pojawiał się w domu w tak nagannym stanie. Liczyło się, że wrócił i że traktował ją tak, jak należało traktować Królową Róż.
Zaśmiała się cichutko, gdy musnął gorącym oddechem jej szyję. Przekręciła głowę, lecz nie po to, by uciekać od pieszczoty, ale by bardziej się na nią wystawić. Już się go nie obawiała, pozwalając mu na bliższy kontakt, bez wypominania drapieżnych zachowań z przeszłości. Cicha prośba wzruszyła ją na tyle, że po prostu odpuściła. Wtuliła głowę w zgięcie męskiej szyi, uważając, by nie odetchnąć zbyt głęboko, by do nozdrzy nie dotarł dziwnie zgniły zapach. Złote włosy opadły na jego obojczyki i plecy, łaskocząc go także w policzek, a sama Evandra zaczerpnęła powietrza, zaczynając cichy śpiew. Balladę o syrenie, historyczną opowieść łączoną z Wyspą Wight. Śpiewała prawie bezgłośnie, lecz dźwięcznie, chwaląc się umiejętnościami wokalnymi. Szeptała, gdy baśń poruszała tematy rozłąki i samotności i unosiła głos, gdy bohaterowie cieszyli się z powrotu w swe ramiona. Półwila rozluźniła się, skupiona na śpiewie; wsparła się znów całym ciałem o męża, przytulając policzek do mocnego barku. Dopiero gdy wybrzmiały ostatnie nuty melodyjnej opowiastki, przycisnęła miękkie usta do jego skóry, składając na niej czuły, krótki pocałunek. Bardzo odważny, od razu zawstydziła się. - Chodźmy spać, najdroższy - tym razem to ona poprosiła, ponownie splatając własne palce z niego. - Jesteśmy zmęczeni - dodała, mówiąc o sobie i o nim, ale także o dziecku, rosnącym w jej łonie. Powoli przeniosła ich złączone ręce na własny, lekko wypukły brzuch, okryty białą koronką koszuli nocnej.
Gość
Gość
Była tym, czego pragnął i tym, co chciał ujrzeć po okropieństwach Azkabanu, delikatną, złotowłosą pięknością o słowiczym głosie, eteryczną i zwiewną jak sen, uosobienie tego, co uwielbiał w kobietach i tego, czym kobieta była - pani jego serca, pani jego domu, świeżo koronowana królowa róż, jej bliskość, ciepło i zapach koiły nerwy i pozwalały wreszcie uwierzyć, że naprawdę znajdował się już daleko od więzienia, zostawiając koszmar zeszłego dnia daleko za sobą. Blizny wciąż pulsowały chłodem, żyły wciąż czerniały od magii, a jego ubranie wciąż przesiąknięte było swądem najstraszniejszego miejsca na czarodziejskiej mapie świata. Ale przed nim leżała Evandra - piękna jak zawsze, zdrowa jak zawsze i nieświadoma toczącego się za jej plecami piekła. Wyglądało na to, że nie doszły ją słuchy o wydarzeniach w Ministerstwie. Błogiego snu nie zakłócały żadne troski.
- Nic, czym musiałabyś sobie zaprzątać głowę - odparł spokojnie, ciepło, troskliwie. Rzadko dopuszczał żonę do polityki, ona również nie zamierzała się w nią plątać - głębsze tłumaczenia wydawały się zbyteczne. Bez podejrzeń nie musiał zatajać faktycznej przyczyny swojego stanu. - Nic, z czym bym sobie nie poradził - dodał i dopiero wypowiadając te słowa zdał sobie sprawę z ich znaczenia. Niezależnie od tego, jak trudna i straszna była ich misja, jak bardzo początkowo wydawała się niemozliwa - był tutaj. Wrócił do domu, do niej, z tarczą, nie na tarczy. A prawdopodobieństwo powodzenia było tak niewielkie. Nie mógł wiedzieć, co z Bagmanem - ale Czarny Pan będzie zadowolony z przeciągnięcia dementorów na jego stronę. To był wielki krok dla nich wszystkich. Wielki - dla przyszłego zwycięstwa. Na jego twarzy pojawił się uśmiech okraszony czymś w rodzaju zadowolenia, przerażającego, ale tylko dla kogoś, kto mógł znać powód tego szczęścia. Czarny Pan będzie zadowolony także ze skwierczących ciał w Ministerstwie - przecież nie kazał im tego robić. Dali pokaz jego potęgi całej Anglii, a może i całemu światu, o pożarze będą się rozpisywać również za granicą.
- Daj mi jeszcze chwilę - poprosił, choć słuchać sprzeciwu nie zamierzał - niezależnie od tego, jak mocno cuchnął Azkabanem, zamierzał wpierw poczuć życie i jego odsłony. Nie winił Evandry za brak zrozumienia, o niczym nie wiedziała -i o niczym dowiedzieć się nie mogła, była na to zbyt delikatna. Przy odrobinie szczęścia nawet nie usłyszy o znaku unoszącym się nad pożarem - tożsamym z tym, który rysował się na jego przedramieniu. Wiedział, że bała się o rodzinę - ale musiała zrozumieć, że robił to dla rodziny.
Musnął wargami jej nadstawioną szyję, zachłannie chłonąc wszystko to, co zdecydowała się mu ofiarować. Nie brał od niej zbyt wiele - w swoim stanie musiała oszczędzać siły. Była krucha, a pod sercem nosiła jego dziecko, zasługiwała na każdy szacunek. Zacisnął dłonie wokół jej dłoni, kiedy wsparła się o niego, wziął pod brodę jej głowę, czując miękkie pukle jej złotych loków. I wsłuchiwał się w jej śpiew, bardziej harmonijny od szumu drzew i morza, słodszy od śpiewu ptaków, bardziej kojący niż zapach róż zza okna. Rzeczywistość stawała się namacalna, wciąż obecny w pamięci klaustrofobiczny mur Azkabanu jął się rozpadać, a cegła po cegle zamieniała się na dwór Chateu Rose, nadmorski, bezpieczny, znajomy. Miłosna opowieść malowała przed nim obrazy tego, co bliskie sercu. Ścisnął jej dłonie mocniej, czując na nagiej skórze jej czuły pocałunek. Widma ranionej Evandry, widma dwóch umykających z jej ciała dusz, pomału rozmywały się w niepamięci - Tristan pozostał otulony melodyjnym czarem chwili.
- Nie odbieraj mi siebie tak szybko - poprosił znów, na krótko mocniej wzmacniając uścisk dłoni. Wyswobodziwszy prawą, uniósł ją wyżej - wpierw przygładzając jej policzek, potem nonszalanckim ruchem schodząc ku szyi - jak artysta dłutem sprawdzający swą rzeźbę - i ku ramieniu, z którego zrzucił białe ramiączko koronkowej koszuli nocnej. - Tak bardzo się o was bałem - szepnął, prosto do jej ucha, podchwytując użytą przez nią wcześniej liczbę mnogą. Musnął wargami jej uch, szyję, ramię, nie chcąc - nie pozwalając - jej odejść. To nie miało znaczenia, że niczego nie rozumiała - najważniejsze było to, że wciąż żyła.
- Nic, czym musiałabyś sobie zaprzątać głowę - odparł spokojnie, ciepło, troskliwie. Rzadko dopuszczał żonę do polityki, ona również nie zamierzała się w nią plątać - głębsze tłumaczenia wydawały się zbyteczne. Bez podejrzeń nie musiał zatajać faktycznej przyczyny swojego stanu. - Nic, z czym bym sobie nie poradził - dodał i dopiero wypowiadając te słowa zdał sobie sprawę z ich znaczenia. Niezależnie od tego, jak trudna i straszna była ich misja, jak bardzo początkowo wydawała się niemozliwa - był tutaj. Wrócił do domu, do niej, z tarczą, nie na tarczy. A prawdopodobieństwo powodzenia było tak niewielkie. Nie mógł wiedzieć, co z Bagmanem - ale Czarny Pan będzie zadowolony z przeciągnięcia dementorów na jego stronę. To był wielki krok dla nich wszystkich. Wielki - dla przyszłego zwycięstwa. Na jego twarzy pojawił się uśmiech okraszony czymś w rodzaju zadowolenia, przerażającego, ale tylko dla kogoś, kto mógł znać powód tego szczęścia. Czarny Pan będzie zadowolony także ze skwierczących ciał w Ministerstwie - przecież nie kazał im tego robić. Dali pokaz jego potęgi całej Anglii, a może i całemu światu, o pożarze będą się rozpisywać również za granicą.
- Daj mi jeszcze chwilę - poprosił, choć słuchać sprzeciwu nie zamierzał - niezależnie od tego, jak mocno cuchnął Azkabanem, zamierzał wpierw poczuć życie i jego odsłony. Nie winił Evandry za brak zrozumienia, o niczym nie wiedziała -i o niczym dowiedzieć się nie mogła, była na to zbyt delikatna. Przy odrobinie szczęścia nawet nie usłyszy o znaku unoszącym się nad pożarem - tożsamym z tym, który rysował się na jego przedramieniu. Wiedział, że bała się o rodzinę - ale musiała zrozumieć, że robił to dla rodziny.
Musnął wargami jej nadstawioną szyję, zachłannie chłonąc wszystko to, co zdecydowała się mu ofiarować. Nie brał od niej zbyt wiele - w swoim stanie musiała oszczędzać siły. Była krucha, a pod sercem nosiła jego dziecko, zasługiwała na każdy szacunek. Zacisnął dłonie wokół jej dłoni, kiedy wsparła się o niego, wziął pod brodę jej głowę, czując miękkie pukle jej złotych loków. I wsłuchiwał się w jej śpiew, bardziej harmonijny od szumu drzew i morza, słodszy od śpiewu ptaków, bardziej kojący niż zapach róż zza okna. Rzeczywistość stawała się namacalna, wciąż obecny w pamięci klaustrofobiczny mur Azkabanu jął się rozpadać, a cegła po cegle zamieniała się na dwór Chateu Rose, nadmorski, bezpieczny, znajomy. Miłosna opowieść malowała przed nim obrazy tego, co bliskie sercu. Ścisnął jej dłonie mocniej, czując na nagiej skórze jej czuły pocałunek. Widma ranionej Evandry, widma dwóch umykających z jej ciała dusz, pomału rozmywały się w niepamięci - Tristan pozostał otulony melodyjnym czarem chwili.
- Nie odbieraj mi siebie tak szybko - poprosił znów, na krótko mocniej wzmacniając uścisk dłoni. Wyswobodziwszy prawą, uniósł ją wyżej - wpierw przygładzając jej policzek, potem nonszalanckim ruchem schodząc ku szyi - jak artysta dłutem sprawdzający swą rzeźbę - i ku ramieniu, z którego zrzucił białe ramiączko koronkowej koszuli nocnej. - Tak bardzo się o was bałem - szepnął, prosto do jej ucha, podchwytując użytą przez nią wcześniej liczbę mnogą. Musnął wargami jej uch, szyję, ramię, nie chcąc - nie pozwalając - jej odejść. To nie miało znaczenia, że niczego nie rozumiała - najważniejsze było to, że wciąż żyła.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Małżeńskie łoże do niedawna przynosiło niechlubne skojarzenia. Z przestrzenią pełną dyskomfortu i niepokoju, miejscem, w którym jej wili urok wcale nie pomagał a wręcz szkodził, zwracając się przeciwko delikatnej półwili. Przywykła do nabożnego traktowania, łagodności w każdym geście. W związku z śmiertelną chorobą chuchano na nią i dmuchano, przez długie lata dbając, by nie stała się jej najmniejsza krzywda. Nigdy nie odmawiano jej żądaniom, a łzy potrafiły przekonać nawet najsurowszego wuja do zmiany nieprzychylnej decyzji. Na Tristana zaś z trudem działał nie tylko genetyczny urok, ale także czysto kobiecy smutek. Nie odmawiała mu wstępu do sypialni, pojmowała swe obowiązki młodej żony, część ich bliskości przynosiła jej także z nieśmiałością odkrywaną przyjemność, lecz wspomnienia łapczywości Rosiera wywoływały w niej dreszcze oraz wstrętne obrazy, sprowokowane historiami opowiadanymi przez niektóre kuzynki. Wierzyła, że te trudności są już za nimi. Dzięki niej, jego ukochanej, wyrósł z chłopięcych słabości, stając się oparciem, nieporuszoną opoką, na której wspierała się nawet w najpotworniejszych sytuacjach. To dzięki niemu tak szybko wróciła do zdrowia po wybuchu anomalii i to dzięki niemu czuła się coraz szczęśliwsza, każdego ranka uważnie obserwując rosnący brzuch, w niecierpliwym oczekiwaniu na pierwsze ruchy dziecka. Napełnił ją radością i napełnił ją życiem, w każdych tych słów znaczeniach, zaczęła więc tęsknić za bliskością ukochanego. Źle sypiała, gdy dłużej przebywał w rezerwacie, wyczekiwała też jego powrotu. Dość nieudolnie, szybko morzył ją sen, ale każdy poranek, który witali razem, czynił ją po prostu szczęśliwą.
Budzenie w środku ciemnej nocy już mniej, ale Tristan mówił o niej tak pięknie, że nie potrafiła się złościć. Uśmiechnęła się lekko, słysząc zapewnienia, w które święcie wierzyła. Jej mąż udowodnił, że nie istnieją dla niego wyzwania niemożliwe, ale słabe, kobiece serce dalej drżało z niepokoju o jego los, ślepe na dotychczasowe dowody. - Czy to ma coś wspólnego z...? - spytała cicho, nie mogąc się powstrzymać. Matka zapewne pokręciłaby z naganą głową, strofując ją na temat wścibskości. Czasy się jednak zmieniały, a troska żony powinna dotyczyć każdego elementu codzienności męża. Evandra zawiesiła głos, zbyt przejęta i obrzydzona ciemnym znamieniem, oszpecającym umięśnione przedramię ukochanego. Spojrzała na niego porozumiewawczo, wiedział, co ją niepokoi. Wbrew pozorom nie była aż tak nieświadoma i głupiutka, chociaż z ulgą przyjęłaby zaprzeczenie i pełną politowania odpowiedź, wskazującą problemy w rezerwacie jako przyczynę tego późnonocnego wybuchu czułości. Wolała być za to wdzięczna smokom a nie przerastającym ją, strasznym tajemnicom.
Próbowała pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia przy pomocy śpiewu, a im dłużej obdarowywała Tristana wokalną pieszczotą, tym spokojniejsza się stawała. Wtulała się mocniej w szerokie ramiona. Przy nikim nie czuła się tak bezpiecznie, jak przy nim: gdyby tylko nie opuścił jej tamtej majowej nocy, uchroniłby ją nawet przed atakiem Serpentyny, była tego pewna. Znalazł przecież sposób, by zdobyć nieosiągalne, półwile serce i by odzyskać przekreślone na wieki zaufanie. Dokonał niemożliwego, także rozwijając się jako czuły małżonek. Uśmiechnęła się raz jeszcze, mrużąc oczy w zadowoleniu, sennym i niezbyt przytomnym. Za dnia zawstydziłaby się, ukracając podobne zaloty, ale w sypialni byli sami, we dwoje, a Tristan przypominał własny wizerunek z wysyłanych, romantycznych listów. Jej mąż, jej książę, obdarzający ją stęsknionymi pocałunkami. Zadrżała, gdy zsunął z ramienia lekki jak mgiełka perfum materiał nocnej koszuli. Odruch nakazywał odsunięcie się do przyzwoitszej odległości i surowe powtórzenie prośby o to, by zażył kąpieli a potem ułożył się wraz z nią do snu. Mężczyzna trafił jednak w czułe miejsce Evandry, mówił to, co chciała usłyszeć. Nie mógł oderwać od niej rąk i ust, powstrzymać chęć czczenia jej jako swej małżonki, oddawania należnego hołdu kobiecie, noszącej w swym łonie kolejny pęd róży. Z cichym szelestem wciągnęła powietrze przez rozchylone wargi, zaczynając oddychać nieco szybciej. Bał się o nich, kochał ich, dbał o nich; dla lady Lestrange nie istniał silniejszy afrodyzjak od poczucia bezpieczeństwa i należnego półwili zachwytu. Przylgnęła do mężczyzny, pozwalając mu się dotykać, z pewną nieśmiałością biorąc jego twarz w obydwie dłonie, by złożyć na zmarszczonym czole lekki pocałunek. W jej przekonaniu będący niezwykle odważną i zmysłową pieszczotą. Już sam fakt, że zezwalała na to, by ją dotykał, zwłaszcza o takiej porze i w tak nieprzyjemnie pachnących okolicznościach, świadczył o wielkim wzruszeniu Evandry. Łamała zasady prawdziwych dam, by ulżyć mu w niepokoju. - Już nie musisz się bać, jesteś w domu, kochany. Przy mnie. To nie koszmar - szepnęła cichutko, unosząc się nieco na łożu, by przytulić jego głowę do swojej piersi. Uspokajająco pogładziła go po przydługich włosach, wilgotnych, pachnących stęchlizną. Skrzywiła się, ale nie mógł tego ujrzeć. Ciągle słyszała w swojej głowie czułość i prawdziwy strach, oddanie i tęsknotę, te wszystkie uczucia, z jakimi zjawił się przy niej tej nocy. Kochał ją, kochał do szaleństwa i udowadniał to każdym czułym pocałunkiem złożonym na szlachetnie białej skórze. Anielsko wykrojone usta półwili już się nie krzywiły, uśmiechnęła się do siebie samej, z triumfem i poruszeniem.
Budzenie w środku ciemnej nocy już mniej, ale Tristan mówił o niej tak pięknie, że nie potrafiła się złościć. Uśmiechnęła się lekko, słysząc zapewnienia, w które święcie wierzyła. Jej mąż udowodnił, że nie istnieją dla niego wyzwania niemożliwe, ale słabe, kobiece serce dalej drżało z niepokoju o jego los, ślepe na dotychczasowe dowody. - Czy to ma coś wspólnego z...? - spytała cicho, nie mogąc się powstrzymać. Matka zapewne pokręciłaby z naganą głową, strofując ją na temat wścibskości. Czasy się jednak zmieniały, a troska żony powinna dotyczyć każdego elementu codzienności męża. Evandra zawiesiła głos, zbyt przejęta i obrzydzona ciemnym znamieniem, oszpecającym umięśnione przedramię ukochanego. Spojrzała na niego porozumiewawczo, wiedział, co ją niepokoi. Wbrew pozorom nie była aż tak nieświadoma i głupiutka, chociaż z ulgą przyjęłaby zaprzeczenie i pełną politowania odpowiedź, wskazującą problemy w rezerwacie jako przyczynę tego późnonocnego wybuchu czułości. Wolała być za to wdzięczna smokom a nie przerastającym ją, strasznym tajemnicom.
Próbowała pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia przy pomocy śpiewu, a im dłużej obdarowywała Tristana wokalną pieszczotą, tym spokojniejsza się stawała. Wtulała się mocniej w szerokie ramiona. Przy nikim nie czuła się tak bezpiecznie, jak przy nim: gdyby tylko nie opuścił jej tamtej majowej nocy, uchroniłby ją nawet przed atakiem Serpentyny, była tego pewna. Znalazł przecież sposób, by zdobyć nieosiągalne, półwile serce i by odzyskać przekreślone na wieki zaufanie. Dokonał niemożliwego, także rozwijając się jako czuły małżonek. Uśmiechnęła się raz jeszcze, mrużąc oczy w zadowoleniu, sennym i niezbyt przytomnym. Za dnia zawstydziłaby się, ukracając podobne zaloty, ale w sypialni byli sami, we dwoje, a Tristan przypominał własny wizerunek z wysyłanych, romantycznych listów. Jej mąż, jej książę, obdarzający ją stęsknionymi pocałunkami. Zadrżała, gdy zsunął z ramienia lekki jak mgiełka perfum materiał nocnej koszuli. Odruch nakazywał odsunięcie się do przyzwoitszej odległości i surowe powtórzenie prośby o to, by zażył kąpieli a potem ułożył się wraz z nią do snu. Mężczyzna trafił jednak w czułe miejsce Evandry, mówił to, co chciała usłyszeć. Nie mógł oderwać od niej rąk i ust, powstrzymać chęć czczenia jej jako swej małżonki, oddawania należnego hołdu kobiecie, noszącej w swym łonie kolejny pęd róży. Z cichym szelestem wciągnęła powietrze przez rozchylone wargi, zaczynając oddychać nieco szybciej. Bał się o nich, kochał ich, dbał o nich; dla lady Lestrange nie istniał silniejszy afrodyzjak od poczucia bezpieczeństwa i należnego półwili zachwytu. Przylgnęła do mężczyzny, pozwalając mu się dotykać, z pewną nieśmiałością biorąc jego twarz w obydwie dłonie, by złożyć na zmarszczonym czole lekki pocałunek. W jej przekonaniu będący niezwykle odważną i zmysłową pieszczotą. Już sam fakt, że zezwalała na to, by ją dotykał, zwłaszcza o takiej porze i w tak nieprzyjemnie pachnących okolicznościach, świadczył o wielkim wzruszeniu Evandry. Łamała zasady prawdziwych dam, by ulżyć mu w niepokoju. - Już nie musisz się bać, jesteś w domu, kochany. Przy mnie. To nie koszmar - szepnęła cichutko, unosząc się nieco na łożu, by przytulić jego głowę do swojej piersi. Uspokajająco pogładziła go po przydługich włosach, wilgotnych, pachnących stęchlizną. Skrzywiła się, ale nie mógł tego ujrzeć. Ciągle słyszała w swojej głowie czułość i prawdziwy strach, oddanie i tęsknotę, te wszystkie uczucia, z jakimi zjawił się przy niej tej nocy. Kochał ją, kochał do szaleństwa i udowadniał to każdym czułym pocałunkiem złożonym na szlachetnie białej skórze. Anielsko wykrojone usta półwili już się nie krzywiły, uśmiechnęła się do siebie samej, z triumfem i poruszeniem.
Gość
Gość
Czuły pocałunek jej miękkich ust przypominało raczej muśnięcie motylich skrzydeł, wiedział, jak zachowawcza była, ile ta drobna pieszczota dla niej znaczyła - a sama bliskość, słowiczy głos snujący piękną baśń i zapach jej francuskich perfum otulały go dziwną aurą spokoju. Tak inną - tak przyjemniejszą - od wszystkiego, co pamiętał z Azkabanu. Nie wrócił do pełni sił, Evandra w ciemnościach najpewniej nie mogła dostrzec jego wybrzuszonych żył, przez które płynęła czarna krew - przelana z anomalii czarna magia w jej najczystszej postaci. Lupus zaleczył jego powierzchowne rany, ale temu w żaden sposób nie mógł zaradzić - temu zaradzić mógł tylko odpoczynek. Sen. Błogi spokój. Spokoju miał nie mieć jeszcze jakiś czas - nie wiedział, co stało się z jego towarzyszami, nie wiedział, czy Deirdre wciąż żyła. Nie wiedział też, co z Bagmanem - sukinsyn pewnie zwiał, a Czarny Pan nie będzie z tego zadowolony.
- Smoki - odparł, wyrwany z zamyślenia - w zasadzie machinalnie. Obrócił ku niej półprzytomne spojrzenie, bezwiednie zerkając na mroczny znak widoczny na jego lewym przedramieniu. Podczas zatrucia od wewnątrz mocą anomalii tatuaż wydawał się inny. Jakby coś tchnęło w nie życie. - To tylko smoki - Tak naprawdę często karmił ją kłamstwami, ale to konkretne naprawdę było jej potrzebne. Wiedział, że się o niego martwiła - martwiła się o rodzinę - i dobrze, bo takie było zadanie matki. Nie musiała znać szczegółów, nie potrzebowała ich. Wiadomość o tym, że jej mąż spędził minioną noc w najpilniej strzeżonym czarodziejskim więzieniu na świecie - włamując się do niego - mogłaby być dla niej zbyt trudna. Nie chciał ani nie zamierzał jej niepotrzebnie martwić - i tak wiele ostatnio przeszła.
- Śpiewaj dalej - poprosił, złakniony jej głosu, złakniony spokoju, jaki wzbudzała jej aura, złakniony harmonii, emocji, słodyczy chwili, wilego czaru roztaczanego przez czarownicę. Jej czułość nie była codzienna, uwierzył, że zaczął ją sobie zjednywać. Że zaczynała - pewnie powoli - ufać jego dobrym intencjom. Przecież nie chciał jej skrzywdzić - miał tylko parę sekretów, których nigdy nie powinna poznać.
Już nie musiał się bać. Już był w domu. Z dala od mar, cieni, koszmarów, z dala od przejmującego zimna - choć każdy powiew zimnego powietrza zza okna budził u niego nagłą czujność; miał minąć jeszcze długi czas, nim przyzwyczai się do wolności. Lekka koszulka opadła z jej smukłego ramienia, a on spojrzał na jej odsłoniętą, obrzmiałą pierś, nieskromnie wynurzoną spod materiału nocnego stroju. Był bardziej zmęczony, niż sądził. Złożył na tej piersi pocałunek - nim przytuliła go ku do swego łona z opiekuńczą czułością. To nie koszmar, rozumiała go bez słów - rozumiała go najlepiej. Położył głowę, zamykając powieki - czuł bicie jej serca, choć mógłby przysiąc, że zamiast jednego - słyszał dwa, nierówne, rytmiczne, jedno należące do matki - i drugie do dziecka. Dobrze było poczuć, jak żyją. Że żyją. Rozchylił usta, zamierzając dodać coś jeszcze - jednak głos ugrzązł mu w gardle, a wargi rozwarły się bezwładnie, jakby same, bez udziału mięśni - był naprawdę słaby. A teraz, w bezpiecznym schronieniu, na własnym dworze, nie w małżeńskim łożu, ale prywatnej sypialni Evandry, wiedział, że nie musiał już obawiać się zagrożenia. Adrenalina z wolna opadała, wartki strumień krwi zwalniał, rytm jego serca synchronizował się ze spokojnym, rozespanym sercem jego olśniewającej żony. Nawet w tym stanie - świeżo zerwana ze snu - wyglądała pięknie. Tristan nie miał zwyczaju kłaść się w taki sposób - bez wieczornej toalety - nie miał zwyczaju obcować w podobnym stanie przed nią. Ale dziś - dziś znużenie było silniejsze od dobrych manier i wychowania. Uniósł dłoń na jej biodro, lgnąc do jej ciała, nawet nie wiedząc, kiedy sen zmorzył jego powieki, odebrał przytomność, wypędzając do krainy snów. To był długi dzień - to był długi i ciężki okres przygotowań do Azkabanu, ale coś czuwało nad nim na tyle, by wrócił w jednym kawałku.
Już dawno nie był tak zmęczony.
- Smoki - odparł, wyrwany z zamyślenia - w zasadzie machinalnie. Obrócił ku niej półprzytomne spojrzenie, bezwiednie zerkając na mroczny znak widoczny na jego lewym przedramieniu. Podczas zatrucia od wewnątrz mocą anomalii tatuaż wydawał się inny. Jakby coś tchnęło w nie życie. - To tylko smoki - Tak naprawdę często karmił ją kłamstwami, ale to konkretne naprawdę było jej potrzebne. Wiedział, że się o niego martwiła - martwiła się o rodzinę - i dobrze, bo takie było zadanie matki. Nie musiała znać szczegółów, nie potrzebowała ich. Wiadomość o tym, że jej mąż spędził minioną noc w najpilniej strzeżonym czarodziejskim więzieniu na świecie - włamując się do niego - mogłaby być dla niej zbyt trudna. Nie chciał ani nie zamierzał jej niepotrzebnie martwić - i tak wiele ostatnio przeszła.
- Śpiewaj dalej - poprosił, złakniony jej głosu, złakniony spokoju, jaki wzbudzała jej aura, złakniony harmonii, emocji, słodyczy chwili, wilego czaru roztaczanego przez czarownicę. Jej czułość nie była codzienna, uwierzył, że zaczął ją sobie zjednywać. Że zaczynała - pewnie powoli - ufać jego dobrym intencjom. Przecież nie chciał jej skrzywdzić - miał tylko parę sekretów, których nigdy nie powinna poznać.
Już nie musiał się bać. Już był w domu. Z dala od mar, cieni, koszmarów, z dala od przejmującego zimna - choć każdy powiew zimnego powietrza zza okna budził u niego nagłą czujność; miał minąć jeszcze długi czas, nim przyzwyczai się do wolności. Lekka koszulka opadła z jej smukłego ramienia, a on spojrzał na jej odsłoniętą, obrzmiałą pierś, nieskromnie wynurzoną spod materiału nocnego stroju. Był bardziej zmęczony, niż sądził. Złożył na tej piersi pocałunek - nim przytuliła go ku do swego łona z opiekuńczą czułością. To nie koszmar, rozumiała go bez słów - rozumiała go najlepiej. Położył głowę, zamykając powieki - czuł bicie jej serca, choć mógłby przysiąc, że zamiast jednego - słyszał dwa, nierówne, rytmiczne, jedno należące do matki - i drugie do dziecka. Dobrze było poczuć, jak żyją. Że żyją. Rozchylił usta, zamierzając dodać coś jeszcze - jednak głos ugrzązł mu w gardle, a wargi rozwarły się bezwładnie, jakby same, bez udziału mięśni - był naprawdę słaby. A teraz, w bezpiecznym schronieniu, na własnym dworze, nie w małżeńskim łożu, ale prywatnej sypialni Evandry, wiedział, że nie musiał już obawiać się zagrożenia. Adrenalina z wolna opadała, wartki strumień krwi zwalniał, rytm jego serca synchronizował się ze spokojnym, rozespanym sercem jego olśniewającej żony. Nawet w tym stanie - świeżo zerwana ze snu - wyglądała pięknie. Tristan nie miał zwyczaju kłaść się w taki sposób - bez wieczornej toalety - nie miał zwyczaju obcować w podobnym stanie przed nią. Ale dziś - dziś znużenie było silniejsze od dobrych manier i wychowania. Uniósł dłoń na jej biodro, lgnąc do jej ciała, nawet nie wiedząc, kiedy sen zmorzył jego powieki, odebrał przytomność, wypędzając do krainy snów. To był długi dzień - to był długi i ciężki okres przygotowań do Azkabanu, ale coś czuwało nad nim na tyle, by wrócił w jednym kawałku.
Już dawno nie był tak zmęczony.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
A więc tuliła go, wierząc, że mówił prawdę. Tym razem chciała mu zawierzyć, poddać się uldze, wywołanej przez zrzucenie odpowiedzialności za przygnębiający stan męża na smoki. Wpływ tych bestii potrafiła pojąć. Tuż przed zamążpójściem nadrobiła zaległości oraz braki w zakresie opieki nad magicznymi stworzeniami, zmuszona do tego przez swego ojca. Wydawał ją za Rosiera, mężczyznę władającego rezerwatem w Kent. Przyniosłaby wstyd Lestrange'om, gdyby nie przygotowała się odpowiednio do pełnienia obowiązków żony tak szanowanego czarodzieja. Do tej pory bliżej zapoznawała się ze stworzeniami wodnymi, prawdziwą przyjaźń nawiązując z syrenami i trytonami, zamieszkującymi płytkie wody wokół wyspy Wight. Monstrualne, pokryte drogocenną łuską istoty, po prostu ją przerażały. Nie odnajdywała żadnych podobieństw, ignorując nawet te wynikające z genetyki półwili. I harpie i smoki ziały ogniem, ale nad tym urocza Evandra wolała się nie zastanawiać, odnosząc się do pasji ukochanego z szacunkiem, ale bez szczerego zainteresowania. Chciała, by był bezpieczny, a przebywanie ciągle przy tych niebezpiecznych gadach wiązało się z wysokim ryzykiem. Tym razem, w środku tej mrocznej, przygnębiającej nocy, cieszyła się z podanego na złotej tacy wytłumaczenia. Znane zło od zawsze było lepsze od tego nieznanego, sygnowanego paskudnym tatuażem, oszpecającym rękę Tristana. Odetchnęła z wyraźną ulgą. Ze smokami potrafiła sobie poradzić, znała uzdrowicieli specjalizujących się w leczeniu poparzeń. Nic poważnego mu nie groziło, mogli spędzić razem tą czułą noc, a ona uleczy go swym śpiewem.
- Cii, kochany - szepnęła śpiewnie, posłusznie spełniając jego prośbę. Wzruszał ją taki bezsilny i wrażliwy na jej piękno. Od dawna nie miała okazji obserwować go tak bezradnego i poruszonego, oddającego należny hołd swej żonie. Serce zabiło szybciej w półwilej piersi, gdy składał na bladym ciele delikatny pocałunek. Gładka skóra policzków spąsowiała, Evandra wyciągnęła też dość fałszywą nutę dalszej muzycznej opowieści, ale dalsze głaskanie jego szorstkich, ciemnych włosów i posypanego zarostem policzka uspokoiło ich obydwoje. Zmęczenie pohamowało męskie zakusy na kruche piękno rozespanej niewiasty. Żona zaś tuliła małżonka do piersi, syrenim śpiewem przeprowadzając go przez rwącą rzekę prosto do rzewnej krainy snu. Do spokoju i bezpieczeństwa, na jakie bez wątpienia zasłużył dzielnymi działaniami w rezerwacie. Evandra czule pieściła jego twarz opuszkami palców, upewniając się, że Tristan opada w objęcia zarówno swej ukochanej jak i Morferusza. Należał mu się odpoczynek, złagodzenie koszmaru. Lady Rosier niezbyt podobała się perspektywa zaśnięcia tuż obok brudnego męża, nie miała jednak serca, by rozbudzić go i wygonić do pokoju kąpielowego. Wkrótce zasnęła wraz z nim, tuż obok, wtulona w ciepły bok. Z uśmiechem, nieświadoma tego, co naprawdę stało się tej nocy.
| Ztx2.
- Cii, kochany - szepnęła śpiewnie, posłusznie spełniając jego prośbę. Wzruszał ją taki bezsilny i wrażliwy na jej piękno. Od dawna nie miała okazji obserwować go tak bezradnego i poruszonego, oddającego należny hołd swej żonie. Serce zabiło szybciej w półwilej piersi, gdy składał na bladym ciele delikatny pocałunek. Gładka skóra policzków spąsowiała, Evandra wyciągnęła też dość fałszywą nutę dalszej muzycznej opowieści, ale dalsze głaskanie jego szorstkich, ciemnych włosów i posypanego zarostem policzka uspokoiło ich obydwoje. Zmęczenie pohamowało męskie zakusy na kruche piękno rozespanej niewiasty. Żona zaś tuliła małżonka do piersi, syrenim śpiewem przeprowadzając go przez rwącą rzekę prosto do rzewnej krainy snu. Do spokoju i bezpieczeństwa, na jakie bez wątpienia zasłużył dzielnymi działaniami w rezerwacie. Evandra czule pieściła jego twarz opuszkami palców, upewniając się, że Tristan opada w objęcia zarówno swej ukochanej jak i Morferusza. Należał mu się odpoczynek, złagodzenie koszmaru. Lady Rosier niezbyt podobała się perspektywa zaśnięcia tuż obok brudnego męża, nie miała jednak serca, by rozbudzić go i wygonić do pokoju kąpielowego. Wkrótce zasnęła wraz z nim, tuż obok, wtulona w ciepły bok. Z uśmiechem, nieświadoma tego, co naprawdę stało się tej nocy.
| Ztx2.
Gość
Gość
| 02.12.
Cressida bardzo dawno nie miała okazji widzieć się z Evandrą, którą polubiła odkąd poznały się kilka lat temu, gdy w pewne letnie wakacje przyszło im się poznać podczas ślubu jakiejś wspólnej dalekiej krewnej. Cressie snuła się na uboczu, już wtedy nie czując żadnej potrzeby by brylować w towarzystwie i przyciągać spojrzenia. Była zbyt nieśmiała i niepewna siebie, by potrafić to robić. Siedziała więc na zewnątrz i rozmawiała z jakimś ptaszkiem, który akurat przysiadł na krzewie obok, kiedy w pobliżu pojawiła się przepiękna, onieśmielająca półwila, na widok której Cressie mogła się poczuć jeszcze bardziej nijaka i nieatrakcyjna. I choć z pozoru mogłoby się wydawać, że półwili oraz rudej, piegowatej i nieśmiałej wtedy jeszcze Flintówny rozmawiającej z ptakami nic nie połączy, że nie znajdą wspólnego języka – udało im się zakolegować i Cressie z wielkim żalem powitała fakt, że Evandra uczyła się w Hogwarcie i przez większość roku nie mogły się widywać, a jedynie wymieniać listy. To była z pewnością największa wada nauki w Beauxbatons – rozłąka z krewnymi i znajomymi pozostawionymi w Anglii i fakt, że tak wiele osób z wyższych sfer poznała dopiero w dorosłości i nie miała okazji bliżej się z nimi zaprzyjaźnić, skoro nie dzielili ze sobą lat spędzonych w jednej szkole. Później, niecały rok po powrocie ze szkoły nadszedł jej ślub, a fakt że Fawleyowie na krótki czas zbłądzili również nie sprzyjał niektórym znajomościom, więc z ulgą przyjęła ich nawrócenie i fakt, że nie będzie musiała zrywać wielu ważnych dla siebie więzi - czy raczej że ci znajomi nie zerwą ich z nią. Część musiała i tak, ale z tym musiała się jakoś pogodzić. Czasy się zmieniały i już nie mogła przyjaźnić się ze wszystkimi dawniej ważnymi dla niej osobami, bo zaczęła wyrastać pomiędzy nimi przepaść budowana przez politykę, która stawała się w ostatnich miesiącach o wiele bardziej zauważalna nawet dla kobiet.
Mimo tej głównie korespondencyjnej znajomości i spotkań jedynie w wakacje z czasem udało im się zaprzyjaźnić. Pan ojciec aprobował znajomość córki z lady Lestrange, licząc na to, że będzie mieć ona na nią dobry wpływ. Również przyszły narzeczony, a potem mąż pochwalał tę znajomość, wierząc że dzięki Evandrze Cressie może nabierze większej śmiałości, a przynajmniej będzie mieć koleżankę o artystycznej duszy.
Wiedziała że Evandra w tym roku również wyszła już za mąż, była na jej ślubie i podarowała jej z tej okazji piękny, namalowany przez siebie pejzaż jej rodzinnej wyspy Wight. Wiedziała też o jej ciąży, i choć cieszyła się z jej szczęścia, zarazem martwiła się o chorą na serpentynę przyjaciółkę. Zdawała sobie sprawę, że to naprawdę okrutna i niebezpieczna choroba, i że Evandra miała w dobie anomalii jeszcze więcej utrudnień i wszystko to było dla niej bardziej groźne niż dla Cressidy, która szczęśliwie urodziła się zdrowa. Geny podarowały jej tylko umiejętność rozmowy z ptactwem, więc mogła się nazwać szczęściarą, choć martwiła się o zdrowie swoich dzieci. Ona i William nie byli spokrewnieni, w każdym razie nie w ciągu ostatnich paru pokoleń, ale i tak zastanawiała się czasem, czy nie ujawni się u nich jakaś choroba, albo czy nie zaszkodzi im wpływ anomalii. Dlatego właśnie chciała wywieźć je wraz z opiekunką do Francji, aby były bezpieczne, a może i wyjechać tam na dłużej wraz z nimi, jeśli piekło anomalii prędko się nie skończy.
Ucieszyło ją zaproszenie od Evandry. Udało jej się uprosić męża o to, by pozwolił jej opuścić dworek i zjawić się u Rosierów. Williamowi, choć trzymał żonę pod kloszem dla jej bezpieczeństwa, zależało na tym, by Cressida była szczęśliwa i mogła podtrzymywać relacje z rodziną i koleżankami. Cressie zdawała sobie sprawę, że również musi dbać o swoją opinię dla dobra rodu męża, i musi rozsądnie dobierać sobie znajomych wśród osób z rodzin o odpowiednich poglądach.
Na tę wizytę ubrała się naprawdę ładnie w długą, ciemnoniebieską suknię i ciemniejszy od niej płaszczyk. Była podekscytowana i cieszyła się z nadchodzącej rozmowy z Evandrą, miała też nadzieję że brzemienna lady Rosier czuła się dobrze. Zapewne niedługo miała powitać na świecie pierworodnego... lub pierworodnych. Cressida wciąż pamiętała tamte dni oczekiwania na narodziny dziecka mającego uświęcić i umocnić jej małżeństwo. Czy i Evandra cieszyła się tak bardzo, jak ona wtedy? Czy może na pierwszy plan wysuwał się strach powodowany chorobą? Tak czy inaczej musiała z nią porozmawiać i zobaczyć ją jeszcze przed porodem, choć nie dopuszczała do siebie myśli o innym niż dobre zakończeniu.
Służba zaprowadziła ją do komnat Evandry.
- Tak się cieszę, że cię widzę. Od naszego spotkania minęło wiele czasu – odezwała się, lustrując półwilę uważnym spojrzeniem zielonych oczu. – Dobrze się czujesz, droga Evandro? – zapytała z troską. W ostatnich miesiącach ich znajomość powróciła do korespondencyjności rodem z Beauxbatons przez wzgląd na chorobę lady Rosier, anomalie i ograniczenia w transporcie. Było to więc pierwsze spotkanie od dłuższego czasu.
Cressida bardzo dawno nie miała okazji widzieć się z Evandrą, którą polubiła odkąd poznały się kilka lat temu, gdy w pewne letnie wakacje przyszło im się poznać podczas ślubu jakiejś wspólnej dalekiej krewnej. Cressie snuła się na uboczu, już wtedy nie czując żadnej potrzeby by brylować w towarzystwie i przyciągać spojrzenia. Była zbyt nieśmiała i niepewna siebie, by potrafić to robić. Siedziała więc na zewnątrz i rozmawiała z jakimś ptaszkiem, który akurat przysiadł na krzewie obok, kiedy w pobliżu pojawiła się przepiękna, onieśmielająca półwila, na widok której Cressie mogła się poczuć jeszcze bardziej nijaka i nieatrakcyjna. I choć z pozoru mogłoby się wydawać, że półwili oraz rudej, piegowatej i nieśmiałej wtedy jeszcze Flintówny rozmawiającej z ptakami nic nie połączy, że nie znajdą wspólnego języka – udało im się zakolegować i Cressie z wielkim żalem powitała fakt, że Evandra uczyła się w Hogwarcie i przez większość roku nie mogły się widywać, a jedynie wymieniać listy. To była z pewnością największa wada nauki w Beauxbatons – rozłąka z krewnymi i znajomymi pozostawionymi w Anglii i fakt, że tak wiele osób z wyższych sfer poznała dopiero w dorosłości i nie miała okazji bliżej się z nimi zaprzyjaźnić, skoro nie dzielili ze sobą lat spędzonych w jednej szkole. Później, niecały rok po powrocie ze szkoły nadszedł jej ślub, a fakt że Fawleyowie na krótki czas zbłądzili również nie sprzyjał niektórym znajomościom, więc z ulgą przyjęła ich nawrócenie i fakt, że nie będzie musiała zrywać wielu ważnych dla siebie więzi - czy raczej że ci znajomi nie zerwą ich z nią. Część musiała i tak, ale z tym musiała się jakoś pogodzić. Czasy się zmieniały i już nie mogła przyjaźnić się ze wszystkimi dawniej ważnymi dla niej osobami, bo zaczęła wyrastać pomiędzy nimi przepaść budowana przez politykę, która stawała się w ostatnich miesiącach o wiele bardziej zauważalna nawet dla kobiet.
Mimo tej głównie korespondencyjnej znajomości i spotkań jedynie w wakacje z czasem udało im się zaprzyjaźnić. Pan ojciec aprobował znajomość córki z lady Lestrange, licząc na to, że będzie mieć ona na nią dobry wpływ. Również przyszły narzeczony, a potem mąż pochwalał tę znajomość, wierząc że dzięki Evandrze Cressie może nabierze większej śmiałości, a przynajmniej będzie mieć koleżankę o artystycznej duszy.
Wiedziała że Evandra w tym roku również wyszła już za mąż, była na jej ślubie i podarowała jej z tej okazji piękny, namalowany przez siebie pejzaż jej rodzinnej wyspy Wight. Wiedziała też o jej ciąży, i choć cieszyła się z jej szczęścia, zarazem martwiła się o chorą na serpentynę przyjaciółkę. Zdawała sobie sprawę, że to naprawdę okrutna i niebezpieczna choroba, i że Evandra miała w dobie anomalii jeszcze więcej utrudnień i wszystko to było dla niej bardziej groźne niż dla Cressidy, która szczęśliwie urodziła się zdrowa. Geny podarowały jej tylko umiejętność rozmowy z ptactwem, więc mogła się nazwać szczęściarą, choć martwiła się o zdrowie swoich dzieci. Ona i William nie byli spokrewnieni, w każdym razie nie w ciągu ostatnich paru pokoleń, ale i tak zastanawiała się czasem, czy nie ujawni się u nich jakaś choroba, albo czy nie zaszkodzi im wpływ anomalii. Dlatego właśnie chciała wywieźć je wraz z opiekunką do Francji, aby były bezpieczne, a może i wyjechać tam na dłużej wraz z nimi, jeśli piekło anomalii prędko się nie skończy.
Ucieszyło ją zaproszenie od Evandry. Udało jej się uprosić męża o to, by pozwolił jej opuścić dworek i zjawić się u Rosierów. Williamowi, choć trzymał żonę pod kloszem dla jej bezpieczeństwa, zależało na tym, by Cressida była szczęśliwa i mogła podtrzymywać relacje z rodziną i koleżankami. Cressie zdawała sobie sprawę, że również musi dbać o swoją opinię dla dobra rodu męża, i musi rozsądnie dobierać sobie znajomych wśród osób z rodzin o odpowiednich poglądach.
Na tę wizytę ubrała się naprawdę ładnie w długą, ciemnoniebieską suknię i ciemniejszy od niej płaszczyk. Była podekscytowana i cieszyła się z nadchodzącej rozmowy z Evandrą, miała też nadzieję że brzemienna lady Rosier czuła się dobrze. Zapewne niedługo miała powitać na świecie pierworodnego... lub pierworodnych. Cressida wciąż pamiętała tamte dni oczekiwania na narodziny dziecka mającego uświęcić i umocnić jej małżeństwo. Czy i Evandra cieszyła się tak bardzo, jak ona wtedy? Czy może na pierwszy plan wysuwał się strach powodowany chorobą? Tak czy inaczej musiała z nią porozmawiać i zobaczyć ją jeszcze przed porodem, choć nie dopuszczała do siebie myśli o innym niż dobre zakończeniu.
Służba zaprowadziła ją do komnat Evandry.
- Tak się cieszę, że cię widzę. Od naszego spotkania minęło wiele czasu – odezwała się, lustrując półwilę uważnym spojrzeniem zielonych oczu. – Dobrze się czujesz, droga Evandro? – zapytała z troską. W ostatnich miesiącach ich znajomość powróciła do korespondencyjności rodem z Beauxbatons przez wzgląd na chorobę lady Rosier, anomalie i ograniczenia w transporcie. Było to więc pierwsze spotkanie od dłuższego czasu.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Chateau Rose nigdy wcześniej nie wydawało jej się tak ciche i puste. To musiało być złudzenie – jasne korytarze posiadłości wciąż były w końcu wypełnione mieszkańcami i służbą – ale z jakiegoś powodu fantomowa nieobecność Tristana, Mathieu, Fantine i Melisande uwierała ją szczególnie mocno, odczuwana w sposób niemal namacalny. Wadziła jej rozłąka, męczyła tęsknota – tym dotkliwsza, że panująca na zewnątrz zamieć od tygodni więziła ją wewnątrz bezpiecznych murów różanego dworu, mimo całej tej troski, którą ją otaczano, kojarzącego jej się czasami z kryształowym kloszem. Nigdy zresztą nie znosiła zimy; przeszkadzał jej szczypiący, wysuszający policzki mróz, przytłaczały ciepłe warstwy ciężkich (choć pięknych) ubrań, przygnębiał zbyt wcześnie zapadający zmrok i zbyt późno wstający dzień; być może miało to coś wspólnego z faktem, że przyszła na świat wiosną – a może po prostu chodziło o to, że jak każdy kwiat marniała od chłodu i braku słońca, dzięki wilim przodkom niezmiennie piękna, ale lśniąca blaskiem słabszym i jakby przygaszonym. Cierpiącym dodatkowo przez wzgląd na dokuczającą jej samotność, która również kierowała jej dłonią, kiedy kreśliła na pergaminie zaproszenie do Cressidy, licząc na to, że towarzystwo przyjaciółki odrobinę osłodzi jej ten wyjątkowo trudny czas.
Cieszyła się myślą o ich spotkaniu. Chociaż ich kontakt nigdy tak naprawdę nie został zerwany, utrzymywany dziesiątkami słanych regularnie listów, to od dawna już brakowało jej rozmowy w cztery oczy, okraszonej słodkim dźwiękiem kobiecego głosu i życzliwym uśmiechem rozjaśniającym obsypane piegami policzki. Wciąż pamiętała moment, w którym spotkały się po raz pierwszy, a los zdecydował się skrzyżować ich ścieżki w ciszy pachnącego wilgotnymi liśćmi ogrodu, gdzie każda z nich szukała czegoś innego: Cressida – odosobnienia i spokoju, Evandra – oddechu świeżego powietrza, łagodzącego powstałe od tańca rumieńce. Były od siebie skrajnie różne, jak jasno płonący, trzaskający temperamentem ogień i łagodna, szemrząca cicho woda, ale jakimś cudem odnalazły wspólny język, zapominając o trwającej zabawie i rozmawiając tamtego wieczoru tak długo, aż zaczęto ich szukać. Od tamtego czasu sporo się zmieniło – wydoroślały i spoważniały, daleko im już było do nastoletnich podlotków – ale Evandra wciąż odnajdywała w drobnej postaci przyjaciółki jakiś trudny do opisania spokój. W tym momencie potrzebny jej bardziej niż kiedykolwiek, mimo że oczywiście nie przyznałaby się do owej słabości nigdzie indziej, niż w dyskretnym azylu własnych komnat.
W których to właśnie przywitała Cressidę, pochodząc do niej z uśmiechem i całując subtelnie w oba policzki; dopiero później odsunęła się o pół kroku, przyglądając się jej ślicznej twarzy. – Zbyt wiele – zgodziła się; miała wrażenie, że nie widziały się całe wieki, rozdzielone najpierw jej zaostrzającą się chorobą, na długie tygodnie posyłającą ją w lodowate objęcia nieprzytomności, później – zagrażającymi na każdym kroku anomaliami, sprawiającymi, że podróżowanie graniczyło z niemożliwością. Szczególnie dla nich. – Wyglądasz przepięknie. Pogoda nie dokuczyła ci zbyt mocno? Mogę posłać Prymulkę po ciepły szal albo rozgrzewający eliksir – zaproponowała, zdając sobie sprawę, że swoim zaproszeniem wystawiła delikatną Cressidę na sporo niedogodności. Komplement również był szczery: chociaż nietypowa uroda lady Fawley nie wpisywała się w kanony klasycznego piękna, to Evandra zawsze uważała ją za znacznie ciekawszą, pozostającą w harmonijnej spójności z jej wrodzoną znajomością ptasiej mowy. Czasami, paradoksalnie, zazdrościła jej jednego i drugiego – w tych uczuciach nigdy nie było jednak ani krzty zawiści.
– Czuję się dobrze, dziękuję – odpowiedziała niemal odruchowo i naturalnie, traktując już pytanie o samopoczucie jako stały element konwersacji; coś, o co pytano ją tym częściej, im wyraźniej pod materiałem sukienki zarysowywała się krągłość rosnącego brzucha. Wiedziała, że nie zawsze rzeczywiście pytali o nią, troszcząc się bardziej o zdrowie mającego przyjść na świat dziedzica, ale zdawała sobie również sprawę, że pytanie Cressidy należało do tych szczerych i prostolinijnych. No i że przyjaciółka i tak wiedziała, nie tak dawno stając się matką bliźniąt. – Anomalie nie oszczędzają niczego i nikogo, ale trudno byłoby mi marzyć o lepszej opiece – dodała, uśmiechając się lekko. – A ty? Jak sobie radzisz? I jak czują się Portia i Julius? – zapytała, jeszcze nie do końca będąc w stanie sobie wyobrazić, jak wymagające musiało być uchronienie przed krzywdą dwójki niemowląt, w sytuacji, w której to dzieci stawały się najczęstszymi ofiarami magicznych wyładowań.
Poprowadziła je do pary miękkich foteli stojących po obu stronach niskiego, okrągłego stolika – wygodnych, obitych gładką, wyszywaną w kwiatowe wzory tkaniną. – Prymulko – przywołała skrzatkę, która pojawiła się niemal natychmiast, razem ze srebrną zastawą, na której spoczywały francuskie ciasteczka z różaną konfiturą. – Napijesz się herbaty? Wina? – zapytała, ponownie kierując pytanie ku Cressidzie. Zbliżało się popołudnie – nie było więc za wcześnie ani za późno na jedno ani drugie.
Cieszyła się myślą o ich spotkaniu. Chociaż ich kontakt nigdy tak naprawdę nie został zerwany, utrzymywany dziesiątkami słanych regularnie listów, to od dawna już brakowało jej rozmowy w cztery oczy, okraszonej słodkim dźwiękiem kobiecego głosu i życzliwym uśmiechem rozjaśniającym obsypane piegami policzki. Wciąż pamiętała moment, w którym spotkały się po raz pierwszy, a los zdecydował się skrzyżować ich ścieżki w ciszy pachnącego wilgotnymi liśćmi ogrodu, gdzie każda z nich szukała czegoś innego: Cressida – odosobnienia i spokoju, Evandra – oddechu świeżego powietrza, łagodzącego powstałe od tańca rumieńce. Były od siebie skrajnie różne, jak jasno płonący, trzaskający temperamentem ogień i łagodna, szemrząca cicho woda, ale jakimś cudem odnalazły wspólny język, zapominając o trwającej zabawie i rozmawiając tamtego wieczoru tak długo, aż zaczęto ich szukać. Od tamtego czasu sporo się zmieniło – wydoroślały i spoważniały, daleko im już było do nastoletnich podlotków – ale Evandra wciąż odnajdywała w drobnej postaci przyjaciółki jakiś trudny do opisania spokój. W tym momencie potrzebny jej bardziej niż kiedykolwiek, mimo że oczywiście nie przyznałaby się do owej słabości nigdzie indziej, niż w dyskretnym azylu własnych komnat.
W których to właśnie przywitała Cressidę, pochodząc do niej z uśmiechem i całując subtelnie w oba policzki; dopiero później odsunęła się o pół kroku, przyglądając się jej ślicznej twarzy. – Zbyt wiele – zgodziła się; miała wrażenie, że nie widziały się całe wieki, rozdzielone najpierw jej zaostrzającą się chorobą, na długie tygodnie posyłającą ją w lodowate objęcia nieprzytomności, później – zagrażającymi na każdym kroku anomaliami, sprawiającymi, że podróżowanie graniczyło z niemożliwością. Szczególnie dla nich. – Wyglądasz przepięknie. Pogoda nie dokuczyła ci zbyt mocno? Mogę posłać Prymulkę po ciepły szal albo rozgrzewający eliksir – zaproponowała, zdając sobie sprawę, że swoim zaproszeniem wystawiła delikatną Cressidę na sporo niedogodności. Komplement również był szczery: chociaż nietypowa uroda lady Fawley nie wpisywała się w kanony klasycznego piękna, to Evandra zawsze uważała ją za znacznie ciekawszą, pozostającą w harmonijnej spójności z jej wrodzoną znajomością ptasiej mowy. Czasami, paradoksalnie, zazdrościła jej jednego i drugiego – w tych uczuciach nigdy nie było jednak ani krzty zawiści.
– Czuję się dobrze, dziękuję – odpowiedziała niemal odruchowo i naturalnie, traktując już pytanie o samopoczucie jako stały element konwersacji; coś, o co pytano ją tym częściej, im wyraźniej pod materiałem sukienki zarysowywała się krągłość rosnącego brzucha. Wiedziała, że nie zawsze rzeczywiście pytali o nią, troszcząc się bardziej o zdrowie mającego przyjść na świat dziedzica, ale zdawała sobie również sprawę, że pytanie Cressidy należało do tych szczerych i prostolinijnych. No i że przyjaciółka i tak wiedziała, nie tak dawno stając się matką bliźniąt. – Anomalie nie oszczędzają niczego i nikogo, ale trudno byłoby mi marzyć o lepszej opiece – dodała, uśmiechając się lekko. – A ty? Jak sobie radzisz? I jak czują się Portia i Julius? – zapytała, jeszcze nie do końca będąc w stanie sobie wyobrazić, jak wymagające musiało być uchronienie przed krzywdą dwójki niemowląt, w sytuacji, w której to dzieci stawały się najczęstszymi ofiarami magicznych wyładowań.
Poprowadziła je do pary miękkich foteli stojących po obu stronach niskiego, okrągłego stolika – wygodnych, obitych gładką, wyszywaną w kwiatowe wzory tkaniną. – Prymulko – przywołała skrzatkę, która pojawiła się niemal natychmiast, razem ze srebrną zastawą, na której spoczywały francuskie ciasteczka z różaną konfiturą. – Napijesz się herbaty? Wina? – zapytała, ponownie kierując pytanie ku Cressidzie. Zbliżało się popołudnie – nie było więc za wcześnie ani za późno na jedno ani drugie.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
To miejsce różniło się dość mocno od leśnego dworu, w którym się wychowała. Przestrzenie Chateau Rose wręcz ociekały przepychem i zdobieniami, które onieśmielały dziewczątko, choć nie tak, jak gdyby musiała zetknąć się osobiście z innymi Rosierami. Ale i jej posiadłość wydawała się pusta i nie dziwiło ją poczucie osamotnienia Evandry, której bliscy wyjechali, a ona musiała zostać, bo choroba w połączeniu z zaawansowaną ciążą praktycznie uniemożliwiała jej jakiekolwiek wyjścia.
Cressida również nie przepadała za zimą, zwłaszcza tą obecną, anomalną. W normalnych zimach można było dopatrzeć się piękna, kiedy warstewka czystego, białego śniegu otulała świat i rośliny. Ogrody Ambleside w zeszłym roku o tej porze wyglądały naprawdę olśniewająco po pierwszych opadach śniegu, którego w północnej Anglii było więcej niż na włościach Flintów, Lestrange’ów czy Rosierów. Lecz ten rok nie był normalny, a pogoda za oknem mogła budzić niepokój i realne obawy, a nie zachwyt.
Niemniej jednak Cressida była dzieckiem lata, i najmocniej ukochała sobie właśnie ciepłe pory roku, gdy roślinność żyła i cieszyła oczy bujnym kwieciem, kiedy świeciło słońce, a temperatury pozwalały na spędzanie czasu na świeżym powietrzu. Uwielbiała malować w plenerze i wybierać się na konne przejażdżki, choć zawsze musiała uważać w słoneczne dni na swoją bladą i delikatną cerę, która niezwykle łatwo okrywała się zaczerwienieniami, a także piegami. Nawet osłanianie się parasoleczką nie chroniło jej buzi przed intensywniejszym nakrapianiem się w lecie, co w dzieciństwie było jednym ze źródeł kompleksów, bo miała poczucie wyróżniania się na tle rodziny jako jedyna ruda i piegowata. Przez geny odziedziczone po babce z Prewettów wyróżniała się też na salonach, ale w obecnych czasach myśl o takim powiązaniu budziła w niej raczej wstyd niż dumę. Poza tym nigdy nie lubiła się zbytnio wyróżniać ani zwracać na siebie uwagi.
Nic dziwnego, że gdy pierwszy raz ujrzała Evandrę poczuła uderzającą w nią falę kompleksów, kiedy rude brzydkie kaczątko (jak o sobie wtedy myślała) spotkało się ze wspaniałym łabędziem. Jednak ze strony półwili nie spotkały jej drwiny, których mogła się wtedy spodziewać, a mimo różnic mogły odnaleźć wspólny język i rozmawiać tak długo, dopóki rodziny zaniepokojone ich zniknięciem z przyjęcia nie znalazły ich w ogrodach. Evandra wydawała się całkiem miłą damą, która również miała artystyczną duszę, choć na tle rodu Lestrange zapewne nie wyróżniała się tym tak jak Cressida na tle Flintów hołdujących przede wszystkim skarbom lasu.
Ale później dorosły. Co było zaskakujące, to Cressie wcześniej wyszła za mąż. Jej pan ojciec, najwyraźniej obawiając się, że może być trudno znaleźć odpowiedniego kandydata dla tej mniej doskonałej córki, oddał ją pierwszemu mężczyźnie, który z takim zaangażowaniem o nią poprosił. To William zabiegał o rękę Cressidy po jej debiutanckim sabacie, a młódkę zawsze zastanawiało, co takiego w niej zobaczył, że pragnął zakończyć kawalerski stan właśnie dla niej. We wrześniu minęły dwa lata od zaręczyn, a półtora roku temu zostali małżeństwem. Evandrze pozwolono nacieszyć się panieństwem dłużej, może przez wzgląd na chorobę, a może po prostu nie obawiano się o jej przyszłość, bo z pewnością niejeden kawaler pragnął ubiegać się o jej rękę i staropanieństwo nigdy by jej nie zagroziło. Czy w ogóle istniały półwile stare panny?
Teraz obie były mężatkami i jedna już powitała na świecie potomstwo, a druga miała powitać je wkrótce. Cressie naprawdę cieszyła się ze sposobności do spotkania i rozmowy, więc skoro mąż umożliwił jej spotkanie, skorzystała z okazji i pojawiła się w posiadłości Rosierów. Jej piegowata buzia rozjaśniła się uśmiechem, gdy przekroczyła progi komnat i ujrzała Evandrę. Zbliżyła sie do niej, pozwalając by usta półwili musnęły jej nakrapiane policzki.
- Dziękuję, droga Evandro. Ty również – powiedziała, nie mijając się z prawdą, bo półwila nawet w obecnym czasie prezentowała się olśniewająco, a brzemienność wcale nie odejmowała jej urody. Cressida, nosząc pod sercem dzieci, również kwitła i czuła się tak kobieco jak nigdy wcześniej. I rzeczywiście pytała o nią, bo choć przejmowała się również jej dzieckiem, to nie zapominała, że oprócz niego ważna jest również matka. Zwłaszcza gdy ta była ciężko chora, co napawało Cressidę zmartwieniem i niepokojem. Bała się tego, że Evandrze mogłoby się coś stać. Niełatwo było być ciężarną chorą na serpentynę w dobie anomalii.
- Cieszę się, że bliscy się o ciebie troszczą. To trudny czas, ale z pewnością wyjątkowy – rzekła, zastanawiając się, ile czasu pozostało do rozwiązania. – Podróż nie była zbyt przyjemna, ale najważniejsze, że bezpiecznie dotarłam na miejsce i już jestem. Chętnie przyjmę szal, a także gorącą herbatę. Ta pogoda jest naprawdę... niepokojąca. Z jej powodu również nieczęsto opuszczam teraz posiadłość.
Anomalie spędzały jej sen z powiek już od maja. Nie tylko przez wzgląd na bezpieczeństwo swoje, męża i innych bliskich, ale przede wszystkim dzieci. Maleńkich, bezbronnych kruszynek, które pragnęła ochronić przed złem świata, choć zarazem czuła się bezsilna w obliczu potęgi nieznanej mocy, która wzięła we władanie cały kraj.
- Dbamy o ich zdrowie i bezpieczeństwo. Cały czas czuwa przy nich opiekunka, podaje im łagodne dawki eliksiru słodkiego snu, by zminimalizować... narażenie na anomalie i umożliwić im spokojny sen bez koszmarów – odpowiedziała, a w jej oczach błysnął niepokój, ale i ból. Nie tak powinny wyglądać początki życia jej dzieci. Na szczęście były w dobrych rękach, opiekunka była osobą rzetelną, zaufaną i posiadającą podstawowe przeszkolenie uzdrowicielskie. – Ale jeśli to się niedługo nie skończy, poważnie rozważamy z Williamem zabranie ich do Francji. Nie chcę, by musiały dorastać w cieniu anomalii. Kto wie, jakie to będzie mieć długofalowe skutki?
Gdyby nie to, że sprawy z wyjazdem się przeciągnęły przez chorobę jej matki, a także kilka innych kwestii, pewnie jeszcze w listopadzie znaleźliby się u mieszkającej tam krewnej Williama.
- Jak czujesz się z myślą, że już niedługo powitasz na świecie pierwsze dziecko... lub dzieci? To nastąpi w tym miesiącu? – zapytała z wyraźną ciekawością, choć podszytą niepokojem, bo zdawała sobie sprawę, że Evandra, oprócz radości oczekiwania, mogła też odczuwać realne obawy o to, jak jej osłabiony chorobą organizm zniesie poród.
Cressida również nie przepadała za zimą, zwłaszcza tą obecną, anomalną. W normalnych zimach można było dopatrzeć się piękna, kiedy warstewka czystego, białego śniegu otulała świat i rośliny. Ogrody Ambleside w zeszłym roku o tej porze wyglądały naprawdę olśniewająco po pierwszych opadach śniegu, którego w północnej Anglii było więcej niż na włościach Flintów, Lestrange’ów czy Rosierów. Lecz ten rok nie był normalny, a pogoda za oknem mogła budzić niepokój i realne obawy, a nie zachwyt.
Niemniej jednak Cressida była dzieckiem lata, i najmocniej ukochała sobie właśnie ciepłe pory roku, gdy roślinność żyła i cieszyła oczy bujnym kwieciem, kiedy świeciło słońce, a temperatury pozwalały na spędzanie czasu na świeżym powietrzu. Uwielbiała malować w plenerze i wybierać się na konne przejażdżki, choć zawsze musiała uważać w słoneczne dni na swoją bladą i delikatną cerę, która niezwykle łatwo okrywała się zaczerwienieniami, a także piegami. Nawet osłanianie się parasoleczką nie chroniło jej buzi przed intensywniejszym nakrapianiem się w lecie, co w dzieciństwie było jednym ze źródeł kompleksów, bo miała poczucie wyróżniania się na tle rodziny jako jedyna ruda i piegowata. Przez geny odziedziczone po babce z Prewettów wyróżniała się też na salonach, ale w obecnych czasach myśl o takim powiązaniu budziła w niej raczej wstyd niż dumę. Poza tym nigdy nie lubiła się zbytnio wyróżniać ani zwracać na siebie uwagi.
Nic dziwnego, że gdy pierwszy raz ujrzała Evandrę poczuła uderzającą w nią falę kompleksów, kiedy rude brzydkie kaczątko (jak o sobie wtedy myślała) spotkało się ze wspaniałym łabędziem. Jednak ze strony półwili nie spotkały jej drwiny, których mogła się wtedy spodziewać, a mimo różnic mogły odnaleźć wspólny język i rozmawiać tak długo, dopóki rodziny zaniepokojone ich zniknięciem z przyjęcia nie znalazły ich w ogrodach. Evandra wydawała się całkiem miłą damą, która również miała artystyczną duszę, choć na tle rodu Lestrange zapewne nie wyróżniała się tym tak jak Cressida na tle Flintów hołdujących przede wszystkim skarbom lasu.
Ale później dorosły. Co było zaskakujące, to Cressie wcześniej wyszła za mąż. Jej pan ojciec, najwyraźniej obawiając się, że może być trudno znaleźć odpowiedniego kandydata dla tej mniej doskonałej córki, oddał ją pierwszemu mężczyźnie, który z takim zaangażowaniem o nią poprosił. To William zabiegał o rękę Cressidy po jej debiutanckim sabacie, a młódkę zawsze zastanawiało, co takiego w niej zobaczył, że pragnął zakończyć kawalerski stan właśnie dla niej. We wrześniu minęły dwa lata od zaręczyn, a półtora roku temu zostali małżeństwem. Evandrze pozwolono nacieszyć się panieństwem dłużej, może przez wzgląd na chorobę, a może po prostu nie obawiano się o jej przyszłość, bo z pewnością niejeden kawaler pragnął ubiegać się o jej rękę i staropanieństwo nigdy by jej nie zagroziło. Czy w ogóle istniały półwile stare panny?
Teraz obie były mężatkami i jedna już powitała na świecie potomstwo, a druga miała powitać je wkrótce. Cressie naprawdę cieszyła się ze sposobności do spotkania i rozmowy, więc skoro mąż umożliwił jej spotkanie, skorzystała z okazji i pojawiła się w posiadłości Rosierów. Jej piegowata buzia rozjaśniła się uśmiechem, gdy przekroczyła progi komnat i ujrzała Evandrę. Zbliżyła sie do niej, pozwalając by usta półwili musnęły jej nakrapiane policzki.
- Dziękuję, droga Evandro. Ty również – powiedziała, nie mijając się z prawdą, bo półwila nawet w obecnym czasie prezentowała się olśniewająco, a brzemienność wcale nie odejmowała jej urody. Cressida, nosząc pod sercem dzieci, również kwitła i czuła się tak kobieco jak nigdy wcześniej. I rzeczywiście pytała o nią, bo choć przejmowała się również jej dzieckiem, to nie zapominała, że oprócz niego ważna jest również matka. Zwłaszcza gdy ta była ciężko chora, co napawało Cressidę zmartwieniem i niepokojem. Bała się tego, że Evandrze mogłoby się coś stać. Niełatwo było być ciężarną chorą na serpentynę w dobie anomalii.
- Cieszę się, że bliscy się o ciebie troszczą. To trudny czas, ale z pewnością wyjątkowy – rzekła, zastanawiając się, ile czasu pozostało do rozwiązania. – Podróż nie była zbyt przyjemna, ale najważniejsze, że bezpiecznie dotarłam na miejsce i już jestem. Chętnie przyjmę szal, a także gorącą herbatę. Ta pogoda jest naprawdę... niepokojąca. Z jej powodu również nieczęsto opuszczam teraz posiadłość.
Anomalie spędzały jej sen z powiek już od maja. Nie tylko przez wzgląd na bezpieczeństwo swoje, męża i innych bliskich, ale przede wszystkim dzieci. Maleńkich, bezbronnych kruszynek, które pragnęła ochronić przed złem świata, choć zarazem czuła się bezsilna w obliczu potęgi nieznanej mocy, która wzięła we władanie cały kraj.
- Dbamy o ich zdrowie i bezpieczeństwo. Cały czas czuwa przy nich opiekunka, podaje im łagodne dawki eliksiru słodkiego snu, by zminimalizować... narażenie na anomalie i umożliwić im spokojny sen bez koszmarów – odpowiedziała, a w jej oczach błysnął niepokój, ale i ból. Nie tak powinny wyglądać początki życia jej dzieci. Na szczęście były w dobrych rękach, opiekunka była osobą rzetelną, zaufaną i posiadającą podstawowe przeszkolenie uzdrowicielskie. – Ale jeśli to się niedługo nie skończy, poważnie rozważamy z Williamem zabranie ich do Francji. Nie chcę, by musiały dorastać w cieniu anomalii. Kto wie, jakie to będzie mieć długofalowe skutki?
Gdyby nie to, że sprawy z wyjazdem się przeciągnęły przez chorobę jej matki, a także kilka innych kwestii, pewnie jeszcze w listopadzie znaleźliby się u mieszkającej tam krewnej Williama.
- Jak czujesz się z myślą, że już niedługo powitasz na świecie pierwsze dziecko... lub dzieci? To nastąpi w tym miesiącu? – zapytała z wyraźną ciekawością, choć podszytą niepokojem, bo zdawała sobie sprawę, że Evandra, oprócz radości oczekiwania, mogła też odczuwać realne obawy o to, jak jej osłabiony chorobą organizm zniesie poród.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Już sama obecność Cressidy, cicha, nienachalna i zupełnie pozbawiona charakterystycznej dla oficjalnych spotkań teatralności, zdawała się koić nieco jej nerwy i wyciszać niepokoje, sprawiając, że odrobinę mniej obawiała się oceny, dla odmiany nie myśląc aż tak paranoicznie o tym, czy jej policzki nie były zbyt blade, a cera zbyt matowa. Nie przyznałaby się do tego nigdy, ale podobne lęki ostatnio towarzyszyły jej dosyć często; paradoksalnie – wile geny, które odziedziczyła po matce i babce, wyjątkowo skuteczne maskowały większość wymalowanych słabym zdrowiem niedoskonałości, odciągając uwagę nawet od tych najbardziej widocznych – ale nic nie mogła poradzić na strach, który pączkował uparcie w jej umyśle, stopniowo zatruwając ją od środka. Bała się: tego, że nie da rady, że stanie się ciężarem zamiast być oparciem, albo że spotka ją najgorsze i już wkrótce będzie jedynie tragicznym wspomnieniem, ze smutkiem snującym się opustoszałymi korytarzami. Wiedziała, że podobne myśli nie towarzyszyły wyłącznie jej, bo chociaż nikt w jej obecności nie zwerbalizowałby zawieszonych w powietrzu obaw, to nie mogła nie dostrzegać posyłanych jej spojrzeń: zaniepokojonych albo badawczych, rzucanych tylko wtedy, gdy sądzono, że nie patrzyła; robiła więc co mogła, by nie dawać nikomu powodów do podsycania tych podejrzeń, ale im więcej mijało czasu, tym bardziej męczące stawało się nieustanne zachowywanie pozorów. Między innymi dlatego tak bardzo cieszyło ją towarzystwo przyjaciółki, bliskiej jej niemal jak siostra, w której głosie może i brzmiała troska, ale próżno było szukać tam nieszczerości czy protekcjonalności. Cressida była młoda, ale była również matką i arystokratką, starającą się odnaleźć w świecie zagrożonym anomaliami – nic więc dziwnego, że Evandra zdecydowała się szukać porady właśnie u niej.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością w odpowiedzi na komplement, w ustach Cressidy brzmiał szczerze – podobnie zresztą jak jej kolejne słowa. – To prawda – przyznała, noszenie pod sercem żywego człowieka, wyczekiwanego dziedzica, nosiło w sobie wszystkie znamiona wyjątkowości – choć było w tym stanie równie wiele nadziei, jak i obaw; nic, co mówiono jej wcześniej, nie było w stanie przygotować jej na rzeczywistość, zalewającą ją falą niekontrolowanych emocji, a wśród nich i takich, których istnienia wcześniej nawet nie podejrzewała. – Żałuję jedynie, że nie przypadł na spokojniejsze czasy – przyznała po chwili, na myśli mając nie tylko anomalie, grzmiące na zewnątrz niekończącą się burzą, ale też panoszącą się po czarodziejskim świecie wojnę. Być może było w tym nieco naiwności, może czas zatarł wspomnienia – ale wydawało jej się, że jej dzieciństwo nie miało w sobie aż tyle strachu, że wtedy patrzyła w przyszłość z mniejszą niepewnością; chciała, by jej syn lub córka mogli doświadczyć tego samego. – Też staram się nie opuszczać posiadłości, zwłaszcza odkąd… – Zaczęła, a niedokończone zdanie zawisło w powietrzu, wypełnienie luki nie mogło być jednak trudne; Cressida wiedziała o tym, jak blisko śmierci znalazła się w maju – ona i jej dziecko, niemal pokonani brutalnym atakiem choroby. Westchnęła cicho. – Wiem, że to nieprawda, ale odnoszę wrażenie, jakby to trwało od zawsze. Anomalie, ta burza – pamiętasz jeszcze, jak wyglądała nasza codzienność przed? Próbuję sobie wyobrazić, jak to jest podnieść różdżkę i nie czuć niepokoju, ale im więcej mija czasu, tym bardziej wydaje mi się to abstrakcyjne – dodała, dzieląc się z przyjaciółką przemyśleniami. Nie mówiła o tym często, w towarzystwie nie wypadało jej poruszać tak ponurych kwestii, zresztą – zazwyczaj nie odnajdywała wcale w nich pociechy, ale tym razem nie widziała sensu w ubieraniu rzeczywistości w piękniejsze barwy, niż te, które faktycznie nosiła.
Potrzebowała szczerej rozmowy i przygotowania się na to, co miało dopiero nadejść – a z czym Cressida zmagała się już od jakiegoś czasu. – Są pod opieką uzdrowiciela? – zapytała z mieszaniną troski i zainteresowania, gdy przyjaciółka wspomniała o eliksirze słodkiego snu. – I czy anomalie… oddziałują na nie w jakiś sposób mimo tak młodego wieku? Daruj mi proszę bezpośredniość, nie próbuję być wścibska – ale byłabym znacznie spokojniejsza wiedząc, czego mogę oczekiwać – dodała przepraszająco, mając nadzieję, że Cressida nie posądzi jej o złe intencje. Zawsze życzyła jej jak najlepiej, dobre myśli śląc również w stronę Williama i bliźniąt, ale choć miło było posłuchać zabawnych i czułych historii o tej lepszej stronie ich dorastania, o tyle Evandra chciała znać też tę najgorszą.
– Och – mruknęła cicho, kiedy przyjaciółka wspomniała o planowanym wyjeździe do Francji. Rozumiała tę potrzebę, po części dziwiąc się odrobinę, że Fawleyowie nie skorzystali jeszcze z możliwości ucieczki przed niestabilną magią, ale nie potrafiła zignorować nieprzyjemnego, ostrego ukłucia egoizmu; nie chciała, by Cressida opuściła Anglię, ponownie ograniczając ich kontakty do słanych zbyt rzadko listów. – Jesteś pewna? To może być trudna podróż. Słyszałaś o Syrenim Lamencie? – zapytała, nie zduszając w porę tego samolubnego głosiku. Jej słowa nie były jednak pozbawione solidnej podstawy, w pamięci wciąż miała feralny rejs Tristana do francuskiego Calais, który niemal kosztował go życie, gdy statek teleportował się w niewłaściwe miejsce i skończył trasę na ostrych skałach wokół nieznanej nikomu wyspy, groźnej i przeklętej. – Chociaż Portia i Julius na pewno odetchnęłyby swobodniej we Francji – dodała po chwili. Sama nie myślała o wyjeździe, zbyt wiele trzymają ją – ich – tutaj, nie lubiła zresztą duszącego poczucia uciekania – nawet jeśli ucieczka wydawała się w danym momencie najrozsądniejszym rozwiązaniem.
Pojawienie się Prymulki odwróciło na chwilę jej uwagę od Cressidy. – Prymulko, przynieś nam proszę różanej herbaty – i szal dla lady Fawley – poleciła krótko, odprawiając skrzatkę. Poprawiła się na wygodnym fotelu, odruchowo wygładzając materiał sukni i nieco dłużej przytrzymując dłoń na zaokrąglonym brzuchu. Według uzdrowicieli rozwiązanie miało nadejść najwcześniej za dwa tygodnie, sama jednak czuła się, jakby mogło stać się to lada dzień. – Tak, tego się spodziewamy – odpowiedziała na pytanie przyjaciółki, zaczynając od tego drugiego. – Prawdę mówiąc, trudno mi opisać, jak się czuję. Z jednej strony chciałabym już wiedzieć, że wszystko jest w porządku – ze z nim wszystko jest w porządku – a z drugiej mam wrażenie, że będzie mi brakowało tego uczucia. – Posiadania dziecka blisko, przy sobie, tuż pod sercem; nie była pewna, czy to była więź, z której była gotowa zrezygnować. – I… – zawahała się, niepewna, czy było to coś, co wypadało jej czuć – a co dopiero wypowiedzieć na głos. – Nie wiem, czy będę wiedziała jak być matką. – To nie było coś, czego uczono w szkole, dla Evandry póki co pozostając niezbadaną wiedzą tajemną; co, jeśli przez swój brak doświadczenia, wyrządzi dziecku krzywdę? – Ty wiedziałaś? Od razu? Czy to przyszło z czasem? – zapytała, pochylając się lekko do przodu i zaciskając palce na jednym z finezyjnie wykonanych ciasteczek – bardziej po to, by zająć czymś dłonie, niż z faktycznej ochoty na słodkości.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością w odpowiedzi na komplement, w ustach Cressidy brzmiał szczerze – podobnie zresztą jak jej kolejne słowa. – To prawda – przyznała, noszenie pod sercem żywego człowieka, wyczekiwanego dziedzica, nosiło w sobie wszystkie znamiona wyjątkowości – choć było w tym stanie równie wiele nadziei, jak i obaw; nic, co mówiono jej wcześniej, nie było w stanie przygotować jej na rzeczywistość, zalewającą ją falą niekontrolowanych emocji, a wśród nich i takich, których istnienia wcześniej nawet nie podejrzewała. – Żałuję jedynie, że nie przypadł na spokojniejsze czasy – przyznała po chwili, na myśli mając nie tylko anomalie, grzmiące na zewnątrz niekończącą się burzą, ale też panoszącą się po czarodziejskim świecie wojnę. Być może było w tym nieco naiwności, może czas zatarł wspomnienia – ale wydawało jej się, że jej dzieciństwo nie miało w sobie aż tyle strachu, że wtedy patrzyła w przyszłość z mniejszą niepewnością; chciała, by jej syn lub córka mogli doświadczyć tego samego. – Też staram się nie opuszczać posiadłości, zwłaszcza odkąd… – Zaczęła, a niedokończone zdanie zawisło w powietrzu, wypełnienie luki nie mogło być jednak trudne; Cressida wiedziała o tym, jak blisko śmierci znalazła się w maju – ona i jej dziecko, niemal pokonani brutalnym atakiem choroby. Westchnęła cicho. – Wiem, że to nieprawda, ale odnoszę wrażenie, jakby to trwało od zawsze. Anomalie, ta burza – pamiętasz jeszcze, jak wyglądała nasza codzienność przed? Próbuję sobie wyobrazić, jak to jest podnieść różdżkę i nie czuć niepokoju, ale im więcej mija czasu, tym bardziej wydaje mi się to abstrakcyjne – dodała, dzieląc się z przyjaciółką przemyśleniami. Nie mówiła o tym często, w towarzystwie nie wypadało jej poruszać tak ponurych kwestii, zresztą – zazwyczaj nie odnajdywała wcale w nich pociechy, ale tym razem nie widziała sensu w ubieraniu rzeczywistości w piękniejsze barwy, niż te, które faktycznie nosiła.
Potrzebowała szczerej rozmowy i przygotowania się na to, co miało dopiero nadejść – a z czym Cressida zmagała się już od jakiegoś czasu. – Są pod opieką uzdrowiciela? – zapytała z mieszaniną troski i zainteresowania, gdy przyjaciółka wspomniała o eliksirze słodkiego snu. – I czy anomalie… oddziałują na nie w jakiś sposób mimo tak młodego wieku? Daruj mi proszę bezpośredniość, nie próbuję być wścibska – ale byłabym znacznie spokojniejsza wiedząc, czego mogę oczekiwać – dodała przepraszająco, mając nadzieję, że Cressida nie posądzi jej o złe intencje. Zawsze życzyła jej jak najlepiej, dobre myśli śląc również w stronę Williama i bliźniąt, ale choć miło było posłuchać zabawnych i czułych historii o tej lepszej stronie ich dorastania, o tyle Evandra chciała znać też tę najgorszą.
– Och – mruknęła cicho, kiedy przyjaciółka wspomniała o planowanym wyjeździe do Francji. Rozumiała tę potrzebę, po części dziwiąc się odrobinę, że Fawleyowie nie skorzystali jeszcze z możliwości ucieczki przed niestabilną magią, ale nie potrafiła zignorować nieprzyjemnego, ostrego ukłucia egoizmu; nie chciała, by Cressida opuściła Anglię, ponownie ograniczając ich kontakty do słanych zbyt rzadko listów. – Jesteś pewna? To może być trudna podróż. Słyszałaś o Syrenim Lamencie? – zapytała, nie zduszając w porę tego samolubnego głosiku. Jej słowa nie były jednak pozbawione solidnej podstawy, w pamięci wciąż miała feralny rejs Tristana do francuskiego Calais, który niemal kosztował go życie, gdy statek teleportował się w niewłaściwe miejsce i skończył trasę na ostrych skałach wokół nieznanej nikomu wyspy, groźnej i przeklętej. – Chociaż Portia i Julius na pewno odetchnęłyby swobodniej we Francji – dodała po chwili. Sama nie myślała o wyjeździe, zbyt wiele trzymają ją – ich – tutaj, nie lubiła zresztą duszącego poczucia uciekania – nawet jeśli ucieczka wydawała się w danym momencie najrozsądniejszym rozwiązaniem.
Pojawienie się Prymulki odwróciło na chwilę jej uwagę od Cressidy. – Prymulko, przynieś nam proszę różanej herbaty – i szal dla lady Fawley – poleciła krótko, odprawiając skrzatkę. Poprawiła się na wygodnym fotelu, odruchowo wygładzając materiał sukni i nieco dłużej przytrzymując dłoń na zaokrąglonym brzuchu. Według uzdrowicieli rozwiązanie miało nadejść najwcześniej za dwa tygodnie, sama jednak czuła się, jakby mogło stać się to lada dzień. – Tak, tego się spodziewamy – odpowiedziała na pytanie przyjaciółki, zaczynając od tego drugiego. – Prawdę mówiąc, trudno mi opisać, jak się czuję. Z jednej strony chciałabym już wiedzieć, że wszystko jest w porządku – ze z nim wszystko jest w porządku – a z drugiej mam wrażenie, że będzie mi brakowało tego uczucia. – Posiadania dziecka blisko, przy sobie, tuż pod sercem; nie była pewna, czy to była więź, z której była gotowa zrezygnować. – I… – zawahała się, niepewna, czy było to coś, co wypadało jej czuć – a co dopiero wypowiedzieć na głos. – Nie wiem, czy będę wiedziała jak być matką. – To nie było coś, czego uczono w szkole, dla Evandry póki co pozostając niezbadaną wiedzą tajemną; co, jeśli przez swój brak doświadczenia, wyrządzi dziecku krzywdę? – Ty wiedziałaś? Od razu? Czy to przyszło z czasem? – zapytała, pochylając się lekko do przodu i zaciskając palce na jednym z finezyjnie wykonanych ciasteczek – bardziej po to, by zająć czymś dłonie, niż z faktycznej ochoty na słodkości.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Cressie na szczęście nigdy nie musiała się przekonywać, jak to jest żyć w strachu przed trawiącą ciało genetyczną chorobą, choć jak każda lady znała osoby chore, a nawet miała takie w rodzinie. Sama mogła mówić o szczęściu, że nie ujawniła się u niej serpentyna, ani powszechna w rodzinie ze strony matki klątwa Ondyny. Choć wyglądała na drobniutką i kruchą, jej ciało było dostatecznie silne, by donosić bliźniaczą ciążę i wydać na świat dwójkę dzieci, chociaż o tym że było ich dwoje dowiedziała się dopiero przy porodzie, więc miała cudowną niespodziankę, nawet jeśli na początku tak stresującą i napawającą niepewnością na myśl, jak poradzi sobie nie z jednym niemowlęciem, a z dwójką?
Martwiła się o Evandrę, troszczyła o jej dobre samopoczucie, które wcale nie było dla niej mniej ważne niż dobro jej dziecka, które miała niedługo powitać na świecie. Choć lady Rosier była przepiękna i uroda półwili maskowała większość niedoskonałości, było w niej coś, co nadawało jej sylwetce wrażenia pewnej kruchości i ulotności. Chciała jednak być obok i okazać swoje wsparcie w tym stresującym, ale i ważnym okresie. Cieszyła się, że nawet kiedy Fawleyowie na kilka miesięcy zbłądzili, Evandra nie zerwała z nią kontaktu i nadal mogły się przyjaźnić. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie ich znajomości i zacieśniania relacji, poza anomaliami, które płatały im figle i zmniejszały poczucie bezpieczeństwa, a także utrudniały opuszczanie posiadłości.
Cressie bardzo lubiła Evandrę i żałowała, że nie dane było im poznać się wcześniej, że nie spędzały razem lat swojej nauki. Cressida przez osiem lat była odcięta od większości angielskich rówieśniczek, nie licząc tych również wysłanych do Francji, a tych nie było bardzo wiele. Bywały momenty, gdy żałowała, że nie trafiła do Hogwartu, ale kiedy zdawała sobie sprawę, do jakiego domu mogłaby trafić, tym samym przynosząc panu ojcu hańbę, doceniała francuską akademię i jej artystyczne zajęcia, a także brak podziału na lepsze i gorsze domy.
- Też tego żałuję. Tego, że moje dzieci musiały przyjść na świat akurat w roku tak pełnym niebezpieczeństw. Wolałabym żeby były bezpieczne i nic nie mogło im zagrozić, dlatego rozumiem twoje obawy. – Evandra miała czego się bać, bo nie tylko miała rodzić dziecko w czasach anomalii, ale jeszcze z serpentyną. Wiedziała o tamtej majowej tragedii, więc tym bardziej rozumiała lęki przyjaciółki. Sama też bardzo się o nią wtedy bała, kiedy usłyszała o tym, co jej się stało. Niemniej jednak miała nadzieję, że ten koszmar dobiegnie końca i że ich dzieci będą mogły wychowywać się szczęśliwie.
- Jakby się zastanowić... To rzeczywiście mam czasem wrażenie, jakby czasy beztroskiego dzieciństwa i młodości, i w ogóle czasy przed anomaliami, to było jakieś inne życie – stwierdziła. Niby to tylko pół roku, a czasem miała wrażenie jakby minęło więcej czasu odkąd świat wywrócił się do góry nogami. – I czasem też prawie zapominam, jak to jest bez strachu używać magii. Nigdy nie byłam wybitną czarownicą, to prawda, ale... brakuje mi tej swobody posługiwania się czarami nawet przy tak prostych rzeczach jak malowanie. Cóż, dobrze że skrzaty nadal mogą czarować bez takich komplikacji i życie w dworze może toczyć się ustalonym rytmem.
Dawniej często używała drobnych czarów transmutacyjnych i nie tylko przy malowaniu, na przykład by usunąć jakiś źle namalowany element. Ale przy anomaliach nie była skora do ryzyka. Nigdy nie lubiła ryzykować, a już na pewno nie z anomaliami. Nie warto było ryzykować obrażeń ciała po to, by usunąć niedoskonałość z obrazu lub przenieść sztalugę bez udziału skrzata.
- Są, muszą być. Zaufany uzdrowiciel regularnie sprawdza, czy nic złego się nie dzieje i zaleca odpowiednie... specyfiki, a nasza opiekunka posiada podstawowe przeszkolenie umożliwiające dawkowanie tych mikstur – powiedziała. – Nie tak intensywnie jak na dzieci, które ujawniły już magiczne zdolności, ale nie można lekceważyć tego, że jakiś wpływ jednak jest. Redukujemy go dzięki łagodnym miksturom nasennym, by mogły w spokoju i bez koszmarów przespać większość doby. – I to ją martwiło. Że anomalie mogły im zagrozić, i że z wiekiem będzie coraz gorzej. Nie posądzała też Evandry o złe intencje (była zbyt prostolinijna i naiwna, by się ich doszukiwać), była pewna że lady Rosier pyta o to wszystko, bo przygotowuje się na powitanie w najbliższych dniach na świecie własnego dziecka, które również będzie narażone na anomalie.
Myśleli o wyjeździe od pewnego czasu, ale ciągle coś ten wyjazd odwlekało, zawsze też mieli naiwną nadzieję że to się wreszcie skończy. Nie kończyło się, więc może nadszedł czas, by przestać się łudzić? I ona nie chciała opuszczać Anglii i tym samym oddalać się od swej rodziny i przyjaciół, ale dobro dzieci było najważniejsze. Poza tym nie była odważna, chciała unikać niebezpieczeństw i czułaby się spokojniej, gdyby wraz z mężem i dziećmi byli daleko od anomalii.
- Kojarzę mgliście nazwę, ale... co się stało? – spytała; była pewna że kiedyś słyszała tę nazwę w jakiejś rozmowie jej męża z jego ojcem, ale nie chciał jej opowiedzieć dokładnie, co się wydarzyło na pokładzie owego statku. Domyślała się tylko, że miał tam miejsce jakiś przykry wypadek, ale William nie lubił martwić Cressidy i trzymał ją pod kloszem. – Poza tym zawsze możemy zamówić świstoklik, niekoniecznie musimy podróżować statkiem. – Choć druga opcja pewnie byłaby mniej stresująca dla dzieci.
Gdy skrzatka przyniosła herbatę oraz szal, Cressie najpierw otuliła chude ramiona delikatnym, pachnącym różami materiałem, a później osłodziła herbatę.
Doskonale pamiętała, jak to było nosić pod sercem dzieci. Dziecko, jak myślała aż do dnia porodu. Jak czuła w sobie ruchy i z każdym kolejnym dniem kochała rosnące w niej życie coraz mocniej. Chciała kiedyś przeżyć to znowu, nawet za cenę bólu porodu. Marzyła o tym, by mieć dużo dzieci, co najmniej piątkę. I chociaż była tak młoda, młodsza od Evandry, w kwestii macierzyństwa to ona mogła podzielić się pewnymi doświadczeniami.
Napiła się herbaty i po chwili zaczęła mówić.
- Myślę, że żadna kobieta nie wie od razu. Ja też nie wiedziałam, czy sprawdzę się w byciu matką. Gdy zaszłam w ciążę miałam dziewiętnaście lat, sama ledwie przestałam być dzieckiem i też bałam się, że nie podołam takiemu brzemieniu, że to jeszcze za wcześnie. Ale wiedziałam, że to coś więcej niż obowiązek wobec rodu, ja... pragnęłam tego dziecka od pierwszych chwil gdy tylko dowiedziałam się, że je noszę. Chciałam nosić pod sercem nowe życie, i później wydać je na świat – powiedziała, przelotnie głaszcząc się po brzuchu, który rok temu o tej porze był już wyraźnie zaokrąglony, a obecnie zupełnie płaski. Dodatkowo dzięki gorsetowi pod suknią mogła się pochwalić nienaganną talią. Gdyby nie to, w jak groźnych czasach żyli, to być może teraz znowu nosiłaby w sobie kolejnego potomka. – Moja matka oraz matka Williama bardzo mi pomogły i okazały mi ogromne wsparcie. Fawleyowie zatrudnili też opiekunkę, tą samą która odchowywała już dzieci kuzynów Williama. To naprawdę oddana i dobra kobieta, z dużą wiedzą i doświadczeniem. – Dzięki temu młódce łatwiej było przetrwać pierwsze tygodnie i miesiące macierzyństwa. Opiekunka wykonywała obowiązki, których nie wypadało wykonywać lady, a ona sama przy dzieciach po prostu była, ofiarowując im swoją miłość i często przesiadując w ich komnatach nawet gdy spały. Gdy będą starsze, chciała by jej obecność w ich życiu była znacząca, nie chciała zrzucać ich wychowania jedynie na barki guwernantek. Pragnęła mieć w nie wkład i samodzielnie nauczyć je tego, w czym była dobra. – Z czasem to do ciebie przyjdzie. Twoje własne dziecko będzie czymś więcej niż obce dzieci, cząstką ciebie samej, a podejrzewam, że rodzina pomoże ci w tych pierwszych miesiącach. Wierzę, że sobie poradzisz i twój syn lub córka, a może oboje, będzie mieć szczęśliwe dzieciństwo przy matce takiej jak ty.
Tego Evandrze życzyła. By wszystko poszło dobrze i by już niedługo mogła stać się szczęśliwą mamą. Na bladej, piegowatej buzi Cressie pojawił się szczery, pokrzepiający uśmiech. Przelotnie musnęła dłonią ręki Evandry, dodając jej otuchy, a później sięgnęła po ciasteczko.
Martwiła się o Evandrę, troszczyła o jej dobre samopoczucie, które wcale nie było dla niej mniej ważne niż dobro jej dziecka, które miała niedługo powitać na świecie. Choć lady Rosier była przepiękna i uroda półwili maskowała większość niedoskonałości, było w niej coś, co nadawało jej sylwetce wrażenia pewnej kruchości i ulotności. Chciała jednak być obok i okazać swoje wsparcie w tym stresującym, ale i ważnym okresie. Cieszyła się, że nawet kiedy Fawleyowie na kilka miesięcy zbłądzili, Evandra nie zerwała z nią kontaktu i nadal mogły się przyjaźnić. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie ich znajomości i zacieśniania relacji, poza anomaliami, które płatały im figle i zmniejszały poczucie bezpieczeństwa, a także utrudniały opuszczanie posiadłości.
Cressie bardzo lubiła Evandrę i żałowała, że nie dane było im poznać się wcześniej, że nie spędzały razem lat swojej nauki. Cressida przez osiem lat była odcięta od większości angielskich rówieśniczek, nie licząc tych również wysłanych do Francji, a tych nie było bardzo wiele. Bywały momenty, gdy żałowała, że nie trafiła do Hogwartu, ale kiedy zdawała sobie sprawę, do jakiego domu mogłaby trafić, tym samym przynosząc panu ojcu hańbę, doceniała francuską akademię i jej artystyczne zajęcia, a także brak podziału na lepsze i gorsze domy.
- Też tego żałuję. Tego, że moje dzieci musiały przyjść na świat akurat w roku tak pełnym niebezpieczeństw. Wolałabym żeby były bezpieczne i nic nie mogło im zagrozić, dlatego rozumiem twoje obawy. – Evandra miała czego się bać, bo nie tylko miała rodzić dziecko w czasach anomalii, ale jeszcze z serpentyną. Wiedziała o tamtej majowej tragedii, więc tym bardziej rozumiała lęki przyjaciółki. Sama też bardzo się o nią wtedy bała, kiedy usłyszała o tym, co jej się stało. Niemniej jednak miała nadzieję, że ten koszmar dobiegnie końca i że ich dzieci będą mogły wychowywać się szczęśliwie.
- Jakby się zastanowić... To rzeczywiście mam czasem wrażenie, jakby czasy beztroskiego dzieciństwa i młodości, i w ogóle czasy przed anomaliami, to było jakieś inne życie – stwierdziła. Niby to tylko pół roku, a czasem miała wrażenie jakby minęło więcej czasu odkąd świat wywrócił się do góry nogami. – I czasem też prawie zapominam, jak to jest bez strachu używać magii. Nigdy nie byłam wybitną czarownicą, to prawda, ale... brakuje mi tej swobody posługiwania się czarami nawet przy tak prostych rzeczach jak malowanie. Cóż, dobrze że skrzaty nadal mogą czarować bez takich komplikacji i życie w dworze może toczyć się ustalonym rytmem.
Dawniej często używała drobnych czarów transmutacyjnych i nie tylko przy malowaniu, na przykład by usunąć jakiś źle namalowany element. Ale przy anomaliach nie była skora do ryzyka. Nigdy nie lubiła ryzykować, a już na pewno nie z anomaliami. Nie warto było ryzykować obrażeń ciała po to, by usunąć niedoskonałość z obrazu lub przenieść sztalugę bez udziału skrzata.
- Są, muszą być. Zaufany uzdrowiciel regularnie sprawdza, czy nic złego się nie dzieje i zaleca odpowiednie... specyfiki, a nasza opiekunka posiada podstawowe przeszkolenie umożliwiające dawkowanie tych mikstur – powiedziała. – Nie tak intensywnie jak na dzieci, które ujawniły już magiczne zdolności, ale nie można lekceważyć tego, że jakiś wpływ jednak jest. Redukujemy go dzięki łagodnym miksturom nasennym, by mogły w spokoju i bez koszmarów przespać większość doby. – I to ją martwiło. Że anomalie mogły im zagrozić, i że z wiekiem będzie coraz gorzej. Nie posądzała też Evandry o złe intencje (była zbyt prostolinijna i naiwna, by się ich doszukiwać), była pewna że lady Rosier pyta o to wszystko, bo przygotowuje się na powitanie w najbliższych dniach na świecie własnego dziecka, które również będzie narażone na anomalie.
Myśleli o wyjeździe od pewnego czasu, ale ciągle coś ten wyjazd odwlekało, zawsze też mieli naiwną nadzieję że to się wreszcie skończy. Nie kończyło się, więc może nadszedł czas, by przestać się łudzić? I ona nie chciała opuszczać Anglii i tym samym oddalać się od swej rodziny i przyjaciół, ale dobro dzieci było najważniejsze. Poza tym nie była odważna, chciała unikać niebezpieczeństw i czułaby się spokojniej, gdyby wraz z mężem i dziećmi byli daleko od anomalii.
- Kojarzę mgliście nazwę, ale... co się stało? – spytała; była pewna że kiedyś słyszała tę nazwę w jakiejś rozmowie jej męża z jego ojcem, ale nie chciał jej opowiedzieć dokładnie, co się wydarzyło na pokładzie owego statku. Domyślała się tylko, że miał tam miejsce jakiś przykry wypadek, ale William nie lubił martwić Cressidy i trzymał ją pod kloszem. – Poza tym zawsze możemy zamówić świstoklik, niekoniecznie musimy podróżować statkiem. – Choć druga opcja pewnie byłaby mniej stresująca dla dzieci.
Gdy skrzatka przyniosła herbatę oraz szal, Cressie najpierw otuliła chude ramiona delikatnym, pachnącym różami materiałem, a później osłodziła herbatę.
Doskonale pamiętała, jak to było nosić pod sercem dzieci. Dziecko, jak myślała aż do dnia porodu. Jak czuła w sobie ruchy i z każdym kolejnym dniem kochała rosnące w niej życie coraz mocniej. Chciała kiedyś przeżyć to znowu, nawet za cenę bólu porodu. Marzyła o tym, by mieć dużo dzieci, co najmniej piątkę. I chociaż była tak młoda, młodsza od Evandry, w kwestii macierzyństwa to ona mogła podzielić się pewnymi doświadczeniami.
Napiła się herbaty i po chwili zaczęła mówić.
- Myślę, że żadna kobieta nie wie od razu. Ja też nie wiedziałam, czy sprawdzę się w byciu matką. Gdy zaszłam w ciążę miałam dziewiętnaście lat, sama ledwie przestałam być dzieckiem i też bałam się, że nie podołam takiemu brzemieniu, że to jeszcze za wcześnie. Ale wiedziałam, że to coś więcej niż obowiązek wobec rodu, ja... pragnęłam tego dziecka od pierwszych chwil gdy tylko dowiedziałam się, że je noszę. Chciałam nosić pod sercem nowe życie, i później wydać je na świat – powiedziała, przelotnie głaszcząc się po brzuchu, który rok temu o tej porze był już wyraźnie zaokrąglony, a obecnie zupełnie płaski. Dodatkowo dzięki gorsetowi pod suknią mogła się pochwalić nienaganną talią. Gdyby nie to, w jak groźnych czasach żyli, to być może teraz znowu nosiłaby w sobie kolejnego potomka. – Moja matka oraz matka Williama bardzo mi pomogły i okazały mi ogromne wsparcie. Fawleyowie zatrudnili też opiekunkę, tą samą która odchowywała już dzieci kuzynów Williama. To naprawdę oddana i dobra kobieta, z dużą wiedzą i doświadczeniem. – Dzięki temu młódce łatwiej było przetrwać pierwsze tygodnie i miesiące macierzyństwa. Opiekunka wykonywała obowiązki, których nie wypadało wykonywać lady, a ona sama przy dzieciach po prostu była, ofiarowując im swoją miłość i często przesiadując w ich komnatach nawet gdy spały. Gdy będą starsze, chciała by jej obecność w ich życiu była znacząca, nie chciała zrzucać ich wychowania jedynie na barki guwernantek. Pragnęła mieć w nie wkład i samodzielnie nauczyć je tego, w czym była dobra. – Z czasem to do ciebie przyjdzie. Twoje własne dziecko będzie czymś więcej niż obce dzieci, cząstką ciebie samej, a podejrzewam, że rodzina pomoże ci w tych pierwszych miesiącach. Wierzę, że sobie poradzisz i twój syn lub córka, a może oboje, będzie mieć szczęśliwe dzieciństwo przy matce takiej jak ty.
Tego Evandrze życzyła. By wszystko poszło dobrze i by już niedługo mogła stać się szczęśliwą mamą. Na bladej, piegowatej buzi Cressie pojawił się szczery, pokrzepiający uśmiech. Przelotnie musnęła dłonią ręki Evandry, dodając jej otuchy, a później sięgnęła po ciasteczko.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wiedziała, że Cressida rozumiała. Dostrzegała to jej rysach, szczerych i pozbawionych teatralnego fałszu, słyszała w pokrzepiającym tonie głosu; uśmiechnęła się lekko, kiwając nieznacznie głową, na znak, że doceniała wszystkie łagodne i życzliwe słowa. Niepozbawione przestrogi i tej ponurej, otaczającej ich zewsząd aury, nawet teraz zdającej się przesączać przez okienne framugi i wprawiać w drżenie wypełniające komnatę powietrze. Chociaż odkąd nad Chateau Rose rozciągnęły się czarne, burzowe chmury, raz po raz jaśniejące od magicznych wyładowań, Evandra trzymała kotary w oknach szczelnie zaciągnięte, to światło filtrowane przez spływające po szybach fale deszczu i tak przedostawało się do środka, a nie do końca wytłumiony huk grzmotów szarpał ciepłem płonącego na kominku ognia. – Będziemy musiały nauczyć się bycia silnymi. Dla nich – odezwała się, cicho, ale też z jakąś nieuchwytną stanowczością, odbijającą się między śpiewnymi głoskami; zacisnęła szczupłe palce na porcelanowej filiżance; ciepło wypełniającej ją herbaty zdawało się ją uspokajać. – Te beztroskie czasy już raczej nie wrócą – dodała po chwili, upijając łyk gorącego płynu. Rzeczywiście w to wierzyła: że nawet jeśli niebo nad ich głowami wreszcie się oczyści, to czarodziejski świat nie powróci do równowagi tak łatwo. Być może wiedziała o tym już od dawna: wtedy, kiedy po raz pierwszy dostrzegła na przedramieniu Tristana czerniejący wyraźnie znak, oraz gdy przez kilka przerażających godzin nie wiedziała, czy jej bliscy przeżyli runięcie nienaruszalnego od tysięcy lat kamiennego kręgu. Czarodziejski świat wrzał, a ci, którzy przez lata siedzieli cicho, ośmielali się sięgać po coraz więcej, wyciągając ręce po rzeczy, które im się nie należały; zepchnięcie ich z powrotem do właściwego poziomu i ustawienie w linii było nieuniknione, nie miało jednak odbyć się ani spokojnie, ani w sposób pozbawiony konsekwencji.
Odstawiła filiżankę na spodek, razem z nią odkładając na chwilę również piętrzące się obawy. – Pracujesz teraz nad czymś? – zapytała z zainteresowaniem, gdy Cressida wspomniała o malarstwie. Zawsze podziwiała przyjaciółkę za jej talent do posługiwania się farbami i pędzlem; sama Evandra, choć w młodości pojęła podstawy, to stojąc przed czystym płótnem nigdy nie czuła się nawet w połowie tak dobrze, jak przy delikatnych strunach harfy. Być może miało to coś wspólnego z wychowywaniem się pośród melodyjnego śpiewu syren; a może zwyczajnie los obdarzył ją innymi talentami. – Widziałam ostatnio twój obraz w Fantasmagorii, jest przepiękny. Aż odnosi się wrażenie, że jest tam od zawsze. – Uśmiechnęła się, przypominając sobie swoją niedawną wizytę w balecie. Te ostatnio należały do rzadkości, cieszyła się więc z każdej, którą było jej dane odbyć, ponad sztukę wysuwając jednak naglące kwestie bezpieczeństwa.
Swojego i nienarodzonego jeszcze dziecka; jej jasne brwi zbiegły się ze sobą, oddzielone jedynie niewielką zmarszczką, gdy słuchała słów przyjaciółki, opisującej utrudnioną przez anomalię opiekę nad dziećmi. Wyłapywała każdą informację uważnie, odnotowując ją w pamięci; jeżeli miały jej pomóc w uniknięciu przynajmniej kilku błędów, były na wagę złota. – Wiesz może, jakie dokładnie to specyfiki? Mogłabym przygotować je zawczasu – zapytała, znów biorąc do rąk ciepłą jeszcze filiżankę. Nie miała wątpliwości, że zaufani uzdrowiciele roztoczą nad nią i nad dzieckiem właściwą opiekę, w jej pytaniu więcej było więc potrzeby zrobienia czegokolwiek niż faktycznej konieczności; alchemia od zawsze była jedną z rzeczy, które pomagały jej zdusić poczucie bezsilności związane z zaciskającymi się na jej szyi palcami serpentyny – nawet jeżeli jedynym skrawkiem kontroli, jaki posiadała, było warzenie własnych mikstur.
Gdy temat rozmowy zbliżył się do Syreniego Lamentu, zawahała się przez moment, zastanawiając, ile z historii, której niespodziewanym bohaterem stał się Tristan, mogła zdradzić; ostatecznie zdecydowała się na ograniczenie do powszechnie znanych faktów, zresztą – nie chciała wpędzić Cressidy w ponury nastrój. – Teleportacja wyrzuciła okręt w zupełnie innym miejscu niż powinna, prosto w sam środek wywołanego anomalią sztormu. Poszedł na dno z niemal wszystkimi pasażerami – rozwinęła, mocniej zaciskając palce na porcelanie, którą przytknęła na moment do ust. Ziołowy smak herbaty pomagał odciągnąć myśli od dawnych trosk. – Ale świstoklik rzeczywiście wydaje się bezpieczną opcją. Pewniejszą. – O ile czegokolwiek mogli być jeszcze pewni. Wargi Evandry drgnęły, przez moment chciała powiedzieć coś jeszcze: że będzie jej brakowało obecności Cressidy w kraju, że wolałaby móc zasięgać jej rady w tym początkowym, owianym poczuciem niewiadomej okresie – ale powstrzymała słowa, nim je odnalazły drogę na usta. Nie chciała, żeby przyjaciółka czuła się źle z powodu wyjazdu, z pewnością nie potrzebowała dodatkowej presji; stawianie na pierwszym miejscu dobra własnej rodziny, własnych dzieci, nie powinno wywoływać w nikim wyrzutów sumienia. Evandra w każdym przypadku robiła przecież to samo.
Świadomość ewentualnej rozłąki kazała jej jednak tym uważniej przysłuchiwać się Cressidzie, dzielącej się z nią własnymi doświadczeniami. Jej głos, jak i same słowa, dźwięczały jakimś trudnym do uchwycenia spokojem i pewnością. – Wiedziałam, że będziesz doskonałą matką od chwili, w której zobaczyłam, z jaką troskliwością traktujesz ptaki – powiedziała, uśmiechając się do kobiety ciepło. Cressida być może wydawała się krucha i bezbronna, trudno było jej jednak odmówić pokładów empatii, promieniującej od niej w sposób subtelny, ale łatwo wyczuwalny. Być może na tym właśnie polegał jej sekret; może sama będąc delikatnym kwiatem, doskonale rozumiała, jakiej uważnej potrzebowały opieki – i wiedziała, jak odpowiednio roztoczyć ją nad bliźniętami. – Dziękuję ci za te słowa, Cressie. Niczego więcej dla niego nie chcę – odpowiedziała, już teraz zdając sobie sprawę, że zapewnienie dzieciom spokojnego dzieciństwa będzie stanowiło niełatwe wyzwanie. Prawdopodobnie dla nich obu.
Odstawiła filiżankę na spodek, razem z nią odkładając na chwilę również piętrzące się obawy. – Pracujesz teraz nad czymś? – zapytała z zainteresowaniem, gdy Cressida wspomniała o malarstwie. Zawsze podziwiała przyjaciółkę za jej talent do posługiwania się farbami i pędzlem; sama Evandra, choć w młodości pojęła podstawy, to stojąc przed czystym płótnem nigdy nie czuła się nawet w połowie tak dobrze, jak przy delikatnych strunach harfy. Być może miało to coś wspólnego z wychowywaniem się pośród melodyjnego śpiewu syren; a może zwyczajnie los obdarzył ją innymi talentami. – Widziałam ostatnio twój obraz w Fantasmagorii, jest przepiękny. Aż odnosi się wrażenie, że jest tam od zawsze. – Uśmiechnęła się, przypominając sobie swoją niedawną wizytę w balecie. Te ostatnio należały do rzadkości, cieszyła się więc z każdej, którą było jej dane odbyć, ponad sztukę wysuwając jednak naglące kwestie bezpieczeństwa.
Swojego i nienarodzonego jeszcze dziecka; jej jasne brwi zbiegły się ze sobą, oddzielone jedynie niewielką zmarszczką, gdy słuchała słów przyjaciółki, opisującej utrudnioną przez anomalię opiekę nad dziećmi. Wyłapywała każdą informację uważnie, odnotowując ją w pamięci; jeżeli miały jej pomóc w uniknięciu przynajmniej kilku błędów, były na wagę złota. – Wiesz może, jakie dokładnie to specyfiki? Mogłabym przygotować je zawczasu – zapytała, znów biorąc do rąk ciepłą jeszcze filiżankę. Nie miała wątpliwości, że zaufani uzdrowiciele roztoczą nad nią i nad dzieckiem właściwą opiekę, w jej pytaniu więcej było więc potrzeby zrobienia czegokolwiek niż faktycznej konieczności; alchemia od zawsze była jedną z rzeczy, które pomagały jej zdusić poczucie bezsilności związane z zaciskającymi się na jej szyi palcami serpentyny – nawet jeżeli jedynym skrawkiem kontroli, jaki posiadała, było warzenie własnych mikstur.
Gdy temat rozmowy zbliżył się do Syreniego Lamentu, zawahała się przez moment, zastanawiając, ile z historii, której niespodziewanym bohaterem stał się Tristan, mogła zdradzić; ostatecznie zdecydowała się na ograniczenie do powszechnie znanych faktów, zresztą – nie chciała wpędzić Cressidy w ponury nastrój. – Teleportacja wyrzuciła okręt w zupełnie innym miejscu niż powinna, prosto w sam środek wywołanego anomalią sztormu. Poszedł na dno z niemal wszystkimi pasażerami – rozwinęła, mocniej zaciskając palce na porcelanie, którą przytknęła na moment do ust. Ziołowy smak herbaty pomagał odciągnąć myśli od dawnych trosk. – Ale świstoklik rzeczywiście wydaje się bezpieczną opcją. Pewniejszą. – O ile czegokolwiek mogli być jeszcze pewni. Wargi Evandry drgnęły, przez moment chciała powiedzieć coś jeszcze: że będzie jej brakowało obecności Cressidy w kraju, że wolałaby móc zasięgać jej rady w tym początkowym, owianym poczuciem niewiadomej okresie – ale powstrzymała słowa, nim je odnalazły drogę na usta. Nie chciała, żeby przyjaciółka czuła się źle z powodu wyjazdu, z pewnością nie potrzebowała dodatkowej presji; stawianie na pierwszym miejscu dobra własnej rodziny, własnych dzieci, nie powinno wywoływać w nikim wyrzutów sumienia. Evandra w każdym przypadku robiła przecież to samo.
Świadomość ewentualnej rozłąki kazała jej jednak tym uważniej przysłuchiwać się Cressidzie, dzielącej się z nią własnymi doświadczeniami. Jej głos, jak i same słowa, dźwięczały jakimś trudnym do uchwycenia spokojem i pewnością. – Wiedziałam, że będziesz doskonałą matką od chwili, w której zobaczyłam, z jaką troskliwością traktujesz ptaki – powiedziała, uśmiechając się do kobiety ciepło. Cressida być może wydawała się krucha i bezbronna, trudno było jej jednak odmówić pokładów empatii, promieniującej od niej w sposób subtelny, ale łatwo wyczuwalny. Być może na tym właśnie polegał jej sekret; może sama będąc delikatnym kwiatem, doskonale rozumiała, jakiej uważnej potrzebowały opieki – i wiedziała, jak odpowiednio roztoczyć ją nad bliźniętami. – Dziękuję ci za te słowa, Cressie. Niczego więcej dla niego nie chcę – odpowiedziała, już teraz zdając sobie sprawę, że zapewnienie dzieciom spokojnego dzieciństwa będzie stanowiło niełatwe wyzwanie. Prawdopodobnie dla nich obu.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zawsze była szczera i dobra. Pod tym względem odstawała od salonowych standardów, gdzie na porządku dziennym było granie, udawanie i zawoalowane intencje. Ona nie potrafiła taka być, dlatego od zawsze pozostawała z boku i nie zależało jej na brylowaniu w salonowym środowisku. Zadowalała się wypełnianiem obowiązków córki, żony i matki, na towarzyskich wydarzeniach pozwalała, by uwaga skupiała się na innych, podczas gdy ona szukała bezpiecznego cienia.
Choć Evandra na pierwszy rzut oka mogłaby się wydawać jedną z tych płytkich dam nie reprezentujących sobą nic więcej poza urodą, Cressie potrafiła wejrzeć głębiej i dostrzec osobę, która kryła się pod piękną prezencją półwili. Widziała osobę wrażliwą, ale w gruncie rzeczy mądrą i silną mimo kruchości swej cielesnej powłoki. Ceniła tę znajomość i cieszyła się, że dzięki nawróceniu rodziny swego męża mogła ją kontynuować. W innym przypadku większość jej rodzinnych więzi oraz znajomości stanęłaby pod znakiem zapytania. I tak musiała wyrzec się części relacji, ale najważniejsze zostały ocalone.
- Chciałabym być silniejsza, by moje dzieci mogły na mnie liczyć, kiedy będą tego potrzebować – powiedziała. Marzyła o tym, by móc być oparciem dla Juliusa i Portii, a w przyszłości też dla innych dzieci, które tak pragnęła mieć. Ale miała niskie mniemanie o swojej sile. Ojciec uważał ją za słabą, więc sama też się tak widziała. – Nie chciałabym żyć w świecie bez wartości i tradycji. – To wydawało się przerażające. Wizja upadku wartości i liczących setki lat rodów. Chyba wolałaby nie dożyć rzeczywistości, w której takie rzeczy stałyby się prawdą i wszyscy musieliby się odnaleźć w roli zwyczajnych ludzi, sprowadzeni do niej przez tych, którzy zazdrościli im pozycji i wielowiekowego dorobku. Dlatego w równościowych ruchach upatrywała zagrożenia dla sprawdzonego od wielu lat porządku, który przecież działał dobrze. Widziała w nich zagrożenie dla przyszłości swoich dzieci, dla których pragnęła prawdziwie szlacheckiego życia, w którym nigdy niczego by im nie brakowało. System klasowy był dobry, zachowywał bowiem naturalny i właściwy podział społeczeństwa czarodziejskiego. Nie popierała przemocy, która rozlała się między innymi w Stonehenge czy wcześniej w ministerstwie, krzywdząc wielu czarodziejów nie tylko mugolskiej krwi, ale nie popierała też idei równości i marzyła o świecie niezmiennie trwającym w dotychczasowym, zakładającym podziały porządku, w którym każdy znałby swoje miejsce. To co znane było stabilne i bezpieczne, a Cressida, jak na Flinta przystało, nie lubiła iść z duchem czasu. Ale i ona bała się, że to nie wróci do normy tak po prostu.
- Staram się malować, by nie myśleć tyle o anomaliach, ale moja wena... przeżywa ostatnio pewien kryzys – przyznała. – Cieszę się jednak, że podoba ci się obraz z Fantasmagorii. Starałam się jeszcze bardziej wiedząc, że ozdobi miejsce powiązane z tobą. – Naprawdę ją cieszyło, że pracownicy Fantasmagorii wybrali właśnie ją do namalowania tego pejzażu. Uwielbiała malować, ale jak przystało na lady nie wypadało jej tworzyć obrazów dla każdego, więc jej płótna zdobiły tylko miejsca o odpowiedniej renomie, ale regularnie wyświadczała przyjacielskie przysługi, tworząc dla swoich bliskich i przyjaciółek. Na ślub Evandry też podarowała jej obraz z morskim pejzażem kojarzącym się z wyspą Wight, by miała w nowym domu coś przypominającego o starym.
Rozmowa zeszła na trudniejszy temat, ale Cressie wymieniła nazwy wywarów, które opiekunka podawała jej dzieciom, by zapewnić im spokojny sen bez koszmarów i anomalnych ataków.
- W takich momentach aż zaczynam żałować, że sama lepiej nie znam się na warzeniu mikstur. Ale to kolejna rzecz, w której moja siostra zawsze była lepsza. – Czego pan ojciec nie omieszkał jej wypomnieć. Cokolwiek zrobiłaby Cressida, według ojca jej siostra zawsze zrobiłaby lepiej. Pozostawało jej pozostawiać tworzenie i podawanie eliksirów opiekunce, która kiedyś szkoliła się w Mungu i posiadła niezbędną wiedzę, zanim wzorem swojej matki postanowiła służyć rodowi Fawley w piastowaniu kolejnych rodzących się w rodzinie dzieci.
Słysząc opowieść Evandry wzdrygnęła się.
- Mam nadzieję, że twemu mężowi nic się nie stało – odezwała się, nawet nie chcąc dokładnie wyobrażać sobie tych wydarzeń, brzmiących tak makabrycznie. Brat nauczył ją kiedyś fundamentalnych podstaw pływania, czy raczej utrzymywania się na wodzie w leśnym stawie, ale ogrom i bezkres wzburzonego morza budziły w niej głęboki strach.
Nie chciała wyjeżdżać, ale liczyła się z tą koniecznością, z tym, że rodzina jej męża może tak postanowić, że zdecydują się wysłać ją i Williama wraz z dziećmi do Francji. W zasadzie każdego dnia była gotowa na taką wiadomość, polecenie spakowania niezbędnych rzeczy i pożegnania się na nie wiadomo jak długo z rodziną, którą kochała oraz z przyjaciółmi i znajomymi. Ale każda matka na jej miejscu zrobiłaby to samo i poświęciła się dla dobra dzieci, które były dla niej najważniejsze i tylko za nie byłaby gotowa oddać nawet i życie.
- Zawsze pragnęłam dzieci, ale bałam się, że nie podołam. Nie potrafiłam uwolnić się od myśli, że jestem tą gorszą z sióstr, nawet wtedy, gdy pan ojciec to mnie pierwszą wydał za mąż. – A pewnie zrobił tak dlatego, że bał się, że inny chętny na Cressidę się nie znajdzie, a William sam chciał właśnie ją, co musiało budzić w ojcu konsternację – dlaczego Cressida, kiedy jej lepsza siostra też była wolna? Dziewczątko wierzyło też, że ojciec najpierw chciał się pozbyć tej córki, z której był mniej dumny, bo jej siostra zawsze była jego oczkiem w głowie. – Kiedyś bałam się, że nikt mnie nie zechce i nigdy nie powiję dzieci. Żywot bezdzietnej, wzgardzonej starej panny wydawał mi się straszliwy, ale jakże realny. – Piękna Evandra pewnie nigdy nie musiała się tego bać, bo z pewnością od lat rody prześcigały się w pozyskaniu takiej kandydatki na narzeczoną dla swoich synów. – Moje umiejętności też nie budziły w panu ojcu entuzjazmu. Uważał, że czynią mnie zbyt słabą i miękką, i nie chwalił się zbytnio moją... odmiennością, choć na etapie kontraktu małżeńskiego pewnie musiał wspomnieć Fawleyom o tym... defekcie, z którym się urodziłam i który z bardzo dużym prawdopodobieństwem przekażę potomstwu. – Była słaba nawet jak na kobietę, choć w mniemaniu Leandera Flinta kobieta powinna znać swoje miejsce i być podległa mężczyźnie, choć jego żona Portia potrafiła skłaniać go do pewnych ustępstw, jako że pan ojciec szanował jej intelekt i błyskotliwe rady, i może nawet w jakiś sposób ją kochał, o czym świadczyło choćby to, że ugiął się jej błaganiom i zgodził się wysłać córki do Beauxbatons po pewnych makabrycznych incydentach w Hogwarcie. Matka wielokrotnie łagodziła jego stanowczość i wspierała Cressie. Choć pan ojciec faworyzował syna i starszą córkę, matka najwięcej troski miała wobec tej najmłodszej i najdelikatniejszej.
- Będę wyczekiwać na pomyślne wieści. Jestem pewna, że jego lub jej pojawienie się wleje w twoje życie wiele nowych uczuć, których jeszcze nie znałaś. – Bo to, co czuła do dzieci było zupełnie inne niż to, co czuła do Williama, rodziców, rodzeństwa czy innych bliskich. Przez długie miesiące czuła w sobie poruszające się nowe życie, wiedziała że pod jej sercem bije inne. Jak się potem okazało, znajdowały się tam aż dwa malutkie serduszka, co zaskoczyło i ją, i uzdrowicielkę przyjmującą poród, który odbył się parę tygodni przed terminem, przez co mąż musiał bardzo szybko zorganizować odpowiednią osobę. – Skoro to już niedługo... Czy masz wybrane imiona? – zapytała, choć zdawała sobie sprawę, że różnie bywało to z tymi prognozami uzdrowicieli, tym bardziej że w jej przypadku nie wiedzieli aż do porodu, że nosiła bliźnięta, a sama Cressie, niedoświadczona pierworódka, myślała że dziecko po prostu jest bardzo duże. William też przeżył szok, gdy po kilku godzinach wpuszczono go do komnat żony i zobaczył w jej ramionach dwa zawiniątka zamiast jednego. Dla Cressidy to był najszczęśliwszy moment w życiu, kiedy pierwszy raz mogła trzymać w ramionach syna i córkę. Dopiero pierwszego maja pojawiły się nad nimi czarne chmury i zmąciły te trwające wcześniej miesiące błogiego szczęścia. – Ja przy wyborze imion postawiłam na tradycyjność i z aprobatą męża nazwałam syna po ojcu Williama, a córkę po mej matce. – Chciałaby, by w przyszłości były takie, jak ich imiennicy. By Julius był silnym i dobrze wychowanym mężczyzną jak jego ojciec i dziadek, a Portia mądra i utalentowana jak jej babki. Była ciekawa, czy i Evandra myślała już nad imionami, choć zaraz pojawiła się w niej obawa, że może nie potrafiła o tym myśleć z lekkością, skoro dzień porodu mógł stanowić dla niej zagrożenie życia, i że jej cieszenie się dzieckiem nie było wcale rzeczą pewną. Ale Cressie postanowiła traktować ją normalnie, nie jak jajko, by nie przypominać jej o ciążącej nad nią groźbie, i zadała takie pytania, jakie zadałaby każdej innej przyszłej mamie czekającej na narodziny dziecka.
Choć Evandra na pierwszy rzut oka mogłaby się wydawać jedną z tych płytkich dam nie reprezentujących sobą nic więcej poza urodą, Cressie potrafiła wejrzeć głębiej i dostrzec osobę, która kryła się pod piękną prezencją półwili. Widziała osobę wrażliwą, ale w gruncie rzeczy mądrą i silną mimo kruchości swej cielesnej powłoki. Ceniła tę znajomość i cieszyła się, że dzięki nawróceniu rodziny swego męża mogła ją kontynuować. W innym przypadku większość jej rodzinnych więzi oraz znajomości stanęłaby pod znakiem zapytania. I tak musiała wyrzec się części relacji, ale najważniejsze zostały ocalone.
- Chciałabym być silniejsza, by moje dzieci mogły na mnie liczyć, kiedy będą tego potrzebować – powiedziała. Marzyła o tym, by móc być oparciem dla Juliusa i Portii, a w przyszłości też dla innych dzieci, które tak pragnęła mieć. Ale miała niskie mniemanie o swojej sile. Ojciec uważał ją za słabą, więc sama też się tak widziała. – Nie chciałabym żyć w świecie bez wartości i tradycji. – To wydawało się przerażające. Wizja upadku wartości i liczących setki lat rodów. Chyba wolałaby nie dożyć rzeczywistości, w której takie rzeczy stałyby się prawdą i wszyscy musieliby się odnaleźć w roli zwyczajnych ludzi, sprowadzeni do niej przez tych, którzy zazdrościli im pozycji i wielowiekowego dorobku. Dlatego w równościowych ruchach upatrywała zagrożenia dla sprawdzonego od wielu lat porządku, który przecież działał dobrze. Widziała w nich zagrożenie dla przyszłości swoich dzieci, dla których pragnęła prawdziwie szlacheckiego życia, w którym nigdy niczego by im nie brakowało. System klasowy był dobry, zachowywał bowiem naturalny i właściwy podział społeczeństwa czarodziejskiego. Nie popierała przemocy, która rozlała się między innymi w Stonehenge czy wcześniej w ministerstwie, krzywdząc wielu czarodziejów nie tylko mugolskiej krwi, ale nie popierała też idei równości i marzyła o świecie niezmiennie trwającym w dotychczasowym, zakładającym podziały porządku, w którym każdy znałby swoje miejsce. To co znane było stabilne i bezpieczne, a Cressida, jak na Flinta przystało, nie lubiła iść z duchem czasu. Ale i ona bała się, że to nie wróci do normy tak po prostu.
- Staram się malować, by nie myśleć tyle o anomaliach, ale moja wena... przeżywa ostatnio pewien kryzys – przyznała. – Cieszę się jednak, że podoba ci się obraz z Fantasmagorii. Starałam się jeszcze bardziej wiedząc, że ozdobi miejsce powiązane z tobą. – Naprawdę ją cieszyło, że pracownicy Fantasmagorii wybrali właśnie ją do namalowania tego pejzażu. Uwielbiała malować, ale jak przystało na lady nie wypadało jej tworzyć obrazów dla każdego, więc jej płótna zdobiły tylko miejsca o odpowiedniej renomie, ale regularnie wyświadczała przyjacielskie przysługi, tworząc dla swoich bliskich i przyjaciółek. Na ślub Evandry też podarowała jej obraz z morskim pejzażem kojarzącym się z wyspą Wight, by miała w nowym domu coś przypominającego o starym.
Rozmowa zeszła na trudniejszy temat, ale Cressie wymieniła nazwy wywarów, które opiekunka podawała jej dzieciom, by zapewnić im spokojny sen bez koszmarów i anomalnych ataków.
- W takich momentach aż zaczynam żałować, że sama lepiej nie znam się na warzeniu mikstur. Ale to kolejna rzecz, w której moja siostra zawsze była lepsza. – Czego pan ojciec nie omieszkał jej wypomnieć. Cokolwiek zrobiłaby Cressida, według ojca jej siostra zawsze zrobiłaby lepiej. Pozostawało jej pozostawiać tworzenie i podawanie eliksirów opiekunce, która kiedyś szkoliła się w Mungu i posiadła niezbędną wiedzę, zanim wzorem swojej matki postanowiła służyć rodowi Fawley w piastowaniu kolejnych rodzących się w rodzinie dzieci.
Słysząc opowieść Evandry wzdrygnęła się.
- Mam nadzieję, że twemu mężowi nic się nie stało – odezwała się, nawet nie chcąc dokładnie wyobrażać sobie tych wydarzeń, brzmiących tak makabrycznie. Brat nauczył ją kiedyś fundamentalnych podstaw pływania, czy raczej utrzymywania się na wodzie w leśnym stawie, ale ogrom i bezkres wzburzonego morza budziły w niej głęboki strach.
Nie chciała wyjeżdżać, ale liczyła się z tą koniecznością, z tym, że rodzina jej męża może tak postanowić, że zdecydują się wysłać ją i Williama wraz z dziećmi do Francji. W zasadzie każdego dnia była gotowa na taką wiadomość, polecenie spakowania niezbędnych rzeczy i pożegnania się na nie wiadomo jak długo z rodziną, którą kochała oraz z przyjaciółmi i znajomymi. Ale każda matka na jej miejscu zrobiłaby to samo i poświęciła się dla dobra dzieci, które były dla niej najważniejsze i tylko za nie byłaby gotowa oddać nawet i życie.
- Zawsze pragnęłam dzieci, ale bałam się, że nie podołam. Nie potrafiłam uwolnić się od myśli, że jestem tą gorszą z sióstr, nawet wtedy, gdy pan ojciec to mnie pierwszą wydał za mąż. – A pewnie zrobił tak dlatego, że bał się, że inny chętny na Cressidę się nie znajdzie, a William sam chciał właśnie ją, co musiało budzić w ojcu konsternację – dlaczego Cressida, kiedy jej lepsza siostra też była wolna? Dziewczątko wierzyło też, że ojciec najpierw chciał się pozbyć tej córki, z której był mniej dumny, bo jej siostra zawsze była jego oczkiem w głowie. – Kiedyś bałam się, że nikt mnie nie zechce i nigdy nie powiję dzieci. Żywot bezdzietnej, wzgardzonej starej panny wydawał mi się straszliwy, ale jakże realny. – Piękna Evandra pewnie nigdy nie musiała się tego bać, bo z pewnością od lat rody prześcigały się w pozyskaniu takiej kandydatki na narzeczoną dla swoich synów. – Moje umiejętności też nie budziły w panu ojcu entuzjazmu. Uważał, że czynią mnie zbyt słabą i miękką, i nie chwalił się zbytnio moją... odmiennością, choć na etapie kontraktu małżeńskiego pewnie musiał wspomnieć Fawleyom o tym... defekcie, z którym się urodziłam i który z bardzo dużym prawdopodobieństwem przekażę potomstwu. – Była słaba nawet jak na kobietę, choć w mniemaniu Leandera Flinta kobieta powinna znać swoje miejsce i być podległa mężczyźnie, choć jego żona Portia potrafiła skłaniać go do pewnych ustępstw, jako że pan ojciec szanował jej intelekt i błyskotliwe rady, i może nawet w jakiś sposób ją kochał, o czym świadczyło choćby to, że ugiął się jej błaganiom i zgodził się wysłać córki do Beauxbatons po pewnych makabrycznych incydentach w Hogwarcie. Matka wielokrotnie łagodziła jego stanowczość i wspierała Cressie. Choć pan ojciec faworyzował syna i starszą córkę, matka najwięcej troski miała wobec tej najmłodszej i najdelikatniejszej.
- Będę wyczekiwać na pomyślne wieści. Jestem pewna, że jego lub jej pojawienie się wleje w twoje życie wiele nowych uczuć, których jeszcze nie znałaś. – Bo to, co czuła do dzieci było zupełnie inne niż to, co czuła do Williama, rodziców, rodzeństwa czy innych bliskich. Przez długie miesiące czuła w sobie poruszające się nowe życie, wiedziała że pod jej sercem bije inne. Jak się potem okazało, znajdowały się tam aż dwa malutkie serduszka, co zaskoczyło i ją, i uzdrowicielkę przyjmującą poród, który odbył się parę tygodni przed terminem, przez co mąż musiał bardzo szybko zorganizować odpowiednią osobę. – Skoro to już niedługo... Czy masz wybrane imiona? – zapytała, choć zdawała sobie sprawę, że różnie bywało to z tymi prognozami uzdrowicieli, tym bardziej że w jej przypadku nie wiedzieli aż do porodu, że nosiła bliźnięta, a sama Cressie, niedoświadczona pierworódka, myślała że dziecko po prostu jest bardzo duże. William też przeżył szok, gdy po kilku godzinach wpuszczono go do komnat żony i zobaczył w jej ramionach dwa zawiniątka zamiast jednego. Dla Cressidy to był najszczęśliwszy moment w życiu, kiedy pierwszy raz mogła trzymać w ramionach syna i córkę. Dopiero pierwszego maja pojawiły się nad nimi czarne chmury i zmąciły te trwające wcześniej miesiące błogiego szczęścia. – Ja przy wyborze imion postawiłam na tradycyjność i z aprobatą męża nazwałam syna po ojcu Williama, a córkę po mej matce. – Chciałaby, by w przyszłości były takie, jak ich imiennicy. By Julius był silnym i dobrze wychowanym mężczyzną jak jego ojciec i dziadek, a Portia mądra i utalentowana jak jej babki. Była ciekawa, czy i Evandra myślała już nad imionami, choć zaraz pojawiła się w niej obawa, że może nie potrafiła o tym myśleć z lekkością, skoro dzień porodu mógł stanowić dla niej zagrożenie życia, i że jej cieszenie się dzieckiem nie było wcale rzeczą pewną. Ale Cressie postanowiła traktować ją normalnie, nie jak jajko, by nie przypominać jej o ciążącej nad nią groźbie, i zadała takie pytania, jakie zadałaby każdej innej przyszłej mamie czekającej na narodziny dziecka.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Komnaty Evandry
Szybka odpowiedź