Komnaty Evandry
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Komnaty Evandry
Sypialnia Evandry sąsiaduje bezpośrednio z komnatą zajmowaną przez Tristana. Przestronna i jasna dzięki wysokim na całą ścianę oknom, została wykończona w ciepłych, pastelowych kolorach, jak większość pomieszczeń w dworku. Na ścianach wiszą leśne pejzaże, zas podłogi otulają miękkie futra z białego lisa. Obszerne łoże z baldachimem kryje się za kaskadą puszczonego luźno, zwiewnego materiału. Rzeźbiona toaletka pełna jest flakoników perfum, kobiecej biżuterii i mazideł oraz pojedynczych, ususzonych bukietów kwiatów. Z sypialni przejść można do garderoby pękają w szwach od sukien, szat i peleryn oraz do łaźni. Przeszklone drzwi prowadzą na balkon, gdzie po czarnej barierce wspinają się pnącza kwiatów.
Nie odpowiedziała od razu na słowa Cressidy – z jakiegoś powodu tak pełne niewypowiedzianych wątpliwości – ale między jej jasnymi brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. Wiedziała nie od dzisiaj, że przyjaciółka myślała o samej sobie niżej niż powinna, a jej niepewność siebie przebijała się czasami spod łagodnych słów lub starannie skreślonych wersów w wymienianych przez nie listach, jednak sama Evandra wciąż nie potrafiła do końca tego zrozumieć. Cressidzie niczego przecież nie brakowało; była piękna w nieszablonowy, przyciągający oko sposób, wyróżniający ją spośród mdłego tłumu, w którego cieniu uparcie się kryła, starając się wtopić w niepasujące do jej niezwykłości tło; była utalentowaną malarką, a spod jej pędzla wychodziły prawdziwe cuda; od niedawna była też spełnioną żoną i matką, wypełniającą ciążące na niej powinności z gracją i dumą. – Na pewno będą mogły na ciebie liczyć, Cressie. Jeśli teraz ci się wydaje, że brakuje ci siły, szukaj jej u Williama, u rodziny. U przyjaciół, przecież ich wam nie brakuje. Nie musisz dźwigać tego sama – powiedziała łagodnie, zatrzymując spojrzenie parze oczu w kolorze zielonych lasów, wśród których Cressida się urodziła i wychowała. – Zresztą – już teraz radzisz sobie świetnie. – Jej dzieci były przecież całe i zdrowe, chronione przed zagrażającą im rzeczywistością nie tylko przez tabun uzdrowicieli i opiekunek, ale przede wszystkim opiekuńcze ramiona troszczącej się o nie matki; silnej na tyle, by wydać je na świat, i zapewnić bezpieczeństwo w czasach, które temu nie sprzyjały.
Czasach trudnych, siejących niepokój – ale i umacniających więzi, które miały utrzymać ich rzeczywistość w całości. – Nie będziemy żyć w takim świecie – odpowiedziała Cressidzie z bijącą z głosu pewnością, tym razem nieskażoną nawet cieniem wątpliwości. Wierzyła, że chaos, który burzył ich spokój i groził przewrotem, koniec końców zostanie okiełznany; że ich świat, właściwy świat, zbudowany był na zbyt mocnych fundamentach, by poddać się naporowi krzyczących coraz głośniej awanturników, i ostatecznie runąć. Wierzyła w Tristana, w jego siłę i zapewnienia; w to, że poprowadzi do wielkości nie tylko Rosierów, ale również wraz z innymi czarodziejami wyznającymi podobne idee, zdoła wywalczyć i zbudować rzeczywistość, w której nie będzie już miejsca dla ludzi siejących zamęt, odwracających się od darowanej im magicznej potęgi, i bratających się z tymi, którzy byli jej pozbawieni. Nie, nie popierała bezmyślnej przemocy ani dążenia do wojny – ale nie miała też w sobie wyrozumiałości dla tych, którzy poddawali się własnej głupocie i ignorancji, stanowiąc zagrożenie dla rzeczy jej najdroższych, i niszcząc to, co inni z mozołem budowali przez lata.
W odpowiedzi na słowa Cressidy kiwnęła głową ze zrozumieniem. – Mi ostatnio także trudno skupić się na muzyce – przyznała, odgłosy grzmotów – nawet magicznie wygłuszone – zatruwały nawet najpiękniejsze i najbliższe sercu melodie. – Kiedy to wszystko już się uspokoi i poczuję się lepiej, musimy wybrać się razem do Fantasmagorii – zaproponowała, starając się oderwać myśli ich obu od ponurych, rozciągających się za oknem chmur. Planowanie czasami pomagało jej w odzyskaniu równowagi; to była iluzja, ale całkiem przydatna: jeżeli po Nowym Roku miała zaplanowane spotkanie z przyjaciółką, to oznaczało, że miała go dożyć; jeśli szykowały się na wspólną podróż do Londynu, to na pewno miała być wtedy możliwa.
Nie musiała wołać skrzatki, by polecić jej spisanie wymienianych przez Cressidę mikstur; znała te nazwy, zachowała je więc starannie w pamięci, planując uwarzenie ich później – na wszelki wypadek, na czarną godzinę. – Cóż, na pewno nie zna się od ciebie lepiej na malarstwie – zauważyła łagodnie. Starszą lady Flint znała głównie z opowieści przyjaciółki, była dla niej twarzą, która od czasu do czasu migała jej na salonach – i z którą z jakiegoś powodu nigdy nie było jej po drodze. Nie dzieliła więc zachwytów nad jej talentami, po cichu uważając, że były przesadzone – a Cressida nie miała żadnych powodów, by czuć się gorsza.
Kiwnęła lekko głową. – Nic poważnego, wrócił już do pełni sił – zapewniła, na moment odrywając spojrzenie od jasnej, kobiecej twarzy, i zawieszając wzrok na przysłoniętym firanami oknie. – Dzięki niemu Kent ma pod swoją opieką jedyny w Wielkiej Brytanii okaz srebrnika morskiego. Cudem udało się uratować go z zatopionej wyspy. Jest naprawdę niezwykły – dodała po chwili z dumą, jak zawsze, gdy zdarzało jej się wspominać o rezerwacie.
Nie spodziewała się, że jej słowa, w jej mniemaniu nieszkodliwe, wywołają swego rodzaju lawinę; słuchała Cressidy z uwagą, a padające z jej ust zdania – przepełnione jakimś trudnym do wychwycenia żalem – wywoływały w niej na zmianę współczucie i ochotę potrząśnięcia przyjaciółki za ramiona. Tego drugiego rzecz jasna nie mogła zrobić, bo ani jej nie wypadało, ani nie była w odpowiedniej formie, ale i tak wyciągnęła rękę, by zacisnąć dłoń na szczupłych palcach; tak bardzo utalentowanych, spod których wychodziły obrazy, zdobiące później ściany arystokratycznych dworków. – Posłuchaj mnie, Cressie. I wybacz mi szczerość, jest podyktowana jedynie tym, że jesteś mi droga – odezwała się, a w jej głosie zabrzmiała stanowczość, która pojawiała się tam zazwyczaj wtedy, gdy Evandra próbowała przekonać kogoś do własnych racji – nie tylko wysuwając argumenty, ale robiąc to tak, jakby były oczywistością. – Będziesz słaba i miękka tylko wtedy, kiedy pozwolisz sobie taką być. Twej siostrze na pewno nie brakuje talentów, ale nie brakuje ich również tobie. Twój mąż cię uwielbia, widziałam, jak na ciebie patrzy. Twoje obrazy budzą zachwyt. Twoje dzieci mają wrażliwą, kochającą ich matkę, której potrzebują. Dlaczego nie skupisz się na tym wszystkim, co masz, tylko uparcie wzdychasz do tego, czego mieć nigdy nie będziesz – i co tak naprawdę wcale nie jest ci potrzebne? – Być może była zbyt młoda, żeby zrozumieć; może nie potrafiła wczuć się w jej sytuację, bo nigdy jej nie doświadczyła, od samego urodzenia uwielbiana przez oboje rodziców i traktowana jak oczko w przysłowiowej głowie – ale troszczyła się o Cressidę na tyle, że nie chciała, by ta tonęła w duszącym, fałszywym przekonaniu o własnych wadach.
Odsunęła się ponownie, wypuszczając palce przyjaciółki z uścisku, i opierając się lekko o wygodne oparcie, kiedy rozmowa ponownie zeszła na dzieci; uśmiechnęła się ciepło, odruchowo dotykając opuszkami zaokrąglonego, schowanego pod miękkim materiałem brzucha. – Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy – przyznała, choć ciche propozycje oczywiście już od dłuższego czasu chodziły jej po głowie. Ostateczną decyzję miała pozostawić jednak Tristanowi. – Ale jeżeli urodzę syna, chciałabym, żeby przynajmniej drugie imię nosił po ojcu – dodała po chwili, spoglądając na Cressidę, ale myśląc o nienarodzonym jeszcze dziecku, synu nestora, potomku dumnego rodu; jeżeli z imion, jak niektórzy wierzyli, naprawdę płynęła siła, to miał w przyszłości potrzebować największych jej pokładów.
Czasach trudnych, siejących niepokój – ale i umacniających więzi, które miały utrzymać ich rzeczywistość w całości. – Nie będziemy żyć w takim świecie – odpowiedziała Cressidzie z bijącą z głosu pewnością, tym razem nieskażoną nawet cieniem wątpliwości. Wierzyła, że chaos, który burzył ich spokój i groził przewrotem, koniec końców zostanie okiełznany; że ich świat, właściwy świat, zbudowany był na zbyt mocnych fundamentach, by poddać się naporowi krzyczących coraz głośniej awanturników, i ostatecznie runąć. Wierzyła w Tristana, w jego siłę i zapewnienia; w to, że poprowadzi do wielkości nie tylko Rosierów, ale również wraz z innymi czarodziejami wyznającymi podobne idee, zdoła wywalczyć i zbudować rzeczywistość, w której nie będzie już miejsca dla ludzi siejących zamęt, odwracających się od darowanej im magicznej potęgi, i bratających się z tymi, którzy byli jej pozbawieni. Nie, nie popierała bezmyślnej przemocy ani dążenia do wojny – ale nie miała też w sobie wyrozumiałości dla tych, którzy poddawali się własnej głupocie i ignorancji, stanowiąc zagrożenie dla rzeczy jej najdroższych, i niszcząc to, co inni z mozołem budowali przez lata.
W odpowiedzi na słowa Cressidy kiwnęła głową ze zrozumieniem. – Mi ostatnio także trudno skupić się na muzyce – przyznała, odgłosy grzmotów – nawet magicznie wygłuszone – zatruwały nawet najpiękniejsze i najbliższe sercu melodie. – Kiedy to wszystko już się uspokoi i poczuję się lepiej, musimy wybrać się razem do Fantasmagorii – zaproponowała, starając się oderwać myśli ich obu od ponurych, rozciągających się za oknem chmur. Planowanie czasami pomagało jej w odzyskaniu równowagi; to była iluzja, ale całkiem przydatna: jeżeli po Nowym Roku miała zaplanowane spotkanie z przyjaciółką, to oznaczało, że miała go dożyć; jeśli szykowały się na wspólną podróż do Londynu, to na pewno miała być wtedy możliwa.
Nie musiała wołać skrzatki, by polecić jej spisanie wymienianych przez Cressidę mikstur; znała te nazwy, zachowała je więc starannie w pamięci, planując uwarzenie ich później – na wszelki wypadek, na czarną godzinę. – Cóż, na pewno nie zna się od ciebie lepiej na malarstwie – zauważyła łagodnie. Starszą lady Flint znała głównie z opowieści przyjaciółki, była dla niej twarzą, która od czasu do czasu migała jej na salonach – i z którą z jakiegoś powodu nigdy nie było jej po drodze. Nie dzieliła więc zachwytów nad jej talentami, po cichu uważając, że były przesadzone – a Cressida nie miała żadnych powodów, by czuć się gorsza.
Kiwnęła lekko głową. – Nic poważnego, wrócił już do pełni sił – zapewniła, na moment odrywając spojrzenie od jasnej, kobiecej twarzy, i zawieszając wzrok na przysłoniętym firanami oknie. – Dzięki niemu Kent ma pod swoją opieką jedyny w Wielkiej Brytanii okaz srebrnika morskiego. Cudem udało się uratować go z zatopionej wyspy. Jest naprawdę niezwykły – dodała po chwili z dumą, jak zawsze, gdy zdarzało jej się wspominać o rezerwacie.
Nie spodziewała się, że jej słowa, w jej mniemaniu nieszkodliwe, wywołają swego rodzaju lawinę; słuchała Cressidy z uwagą, a padające z jej ust zdania – przepełnione jakimś trudnym do wychwycenia żalem – wywoływały w niej na zmianę współczucie i ochotę potrząśnięcia przyjaciółki za ramiona. Tego drugiego rzecz jasna nie mogła zrobić, bo ani jej nie wypadało, ani nie była w odpowiedniej formie, ale i tak wyciągnęła rękę, by zacisnąć dłoń na szczupłych palcach; tak bardzo utalentowanych, spod których wychodziły obrazy, zdobiące później ściany arystokratycznych dworków. – Posłuchaj mnie, Cressie. I wybacz mi szczerość, jest podyktowana jedynie tym, że jesteś mi droga – odezwała się, a w jej głosie zabrzmiała stanowczość, która pojawiała się tam zazwyczaj wtedy, gdy Evandra próbowała przekonać kogoś do własnych racji – nie tylko wysuwając argumenty, ale robiąc to tak, jakby były oczywistością. – Będziesz słaba i miękka tylko wtedy, kiedy pozwolisz sobie taką być. Twej siostrze na pewno nie brakuje talentów, ale nie brakuje ich również tobie. Twój mąż cię uwielbia, widziałam, jak na ciebie patrzy. Twoje obrazy budzą zachwyt. Twoje dzieci mają wrażliwą, kochającą ich matkę, której potrzebują. Dlaczego nie skupisz się na tym wszystkim, co masz, tylko uparcie wzdychasz do tego, czego mieć nigdy nie będziesz – i co tak naprawdę wcale nie jest ci potrzebne? – Być może była zbyt młoda, żeby zrozumieć; może nie potrafiła wczuć się w jej sytuację, bo nigdy jej nie doświadczyła, od samego urodzenia uwielbiana przez oboje rodziców i traktowana jak oczko w przysłowiowej głowie – ale troszczyła się o Cressidę na tyle, że nie chciała, by ta tonęła w duszącym, fałszywym przekonaniu o własnych wadach.
Odsunęła się ponownie, wypuszczając palce przyjaciółki z uścisku, i opierając się lekko o wygodne oparcie, kiedy rozmowa ponownie zeszła na dzieci; uśmiechnęła się ciepło, odruchowo dotykając opuszkami zaokrąglonego, schowanego pod miękkim materiałem brzucha. – Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy – przyznała, choć ciche propozycje oczywiście już od dłuższego czasu chodziły jej po głowie. Ostateczną decyzję miała pozostawić jednak Tristanowi. – Ale jeżeli urodzę syna, chciałabym, żeby przynajmniej drugie imię nosił po ojcu – dodała po chwili, spoglądając na Cressidę, ale myśląc o nienarodzonym jeszcze dziecku, synu nestora, potomku dumnego rodu; jeżeli z imion, jak niektórzy wierzyli, naprawdę płynęła siła, to miał w przyszłości potrzebować największych jej pokładów.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Cressie nie potrafiła myśleć o sobie jako o osobie wartościowej, jej samoocena była wręcz niezdrowo niska. Choć sama nigdy by tego tak nie nazwała, pewna że to właściwe i normalne, jej pan ojciec wprowadzał toksyczną atmosferę, faworyzując dwójkę starszych dzieci i deprecjonując najmłodszą córkę, która z pewnymi rzeczami radziła sobie gorzej, zaś malarskich talentów pragmatyczny, przyziemny ojciec nie uważał za zbyt wartościowe, bo jego wrażliwość na piękno malarstwa była zerowa i cenił jedynie szczegółowe szkice ziół w rodowych zielnikach. Nigdy się nad nią nie znęcał, nie krzywdził jej w typowym tego słowa znaczeniu i zawsze dbał o byt każdego ze swoich dzieci oraz o ich umiejętności, ale te wszystkie drobiazgi, każda sytuacja, kiedy chwalił jej siostrę i krytykował Cressidę, kiedy stawiał jej rodzeństwo za wzór miała wpływ na to, że dziewczątko o wyjątkowo wrażliwej duszy kształtowało się na osobę niepewną siebie i swojej wartości. To, co myślała o sobie dziś, było sumą tych wszystkich sytuacji, tych malutkich drobiazgów, na które pan ojciec pewnie nie zwrócił uwagi, a które miały tak silny wpływ na kształtowanie się jej delikatnej psychiki. Tym sposobem przez lata nauczyła się myśleć o sobie jako o tej gorszej, mniej wartościowej, wybrakowanej i mającej mniejsze szanse na dobre zamążpójście. Dodatkowym czynnikiem, oprócz ojca, było też to, że odstawała od innych dziewcząt swoim wyglądem a także zachowaniem. Była zahukana, skryta i nieśmiała, przez co niektóre dziewczęta śmiały się, że została wychowana w lesie przez centaury. Złośliwostki na salonach też nie sprzyjały jej pewności siebie i nauczyły ją, że powinna trzymać się w cieniu, na uboczu, gdzie czuła się spokojniej i bezpieczniej. Choć nigdy nie ignorowała obowiązków córki, a potem narzeczonej i żony, nie wysuwała się na pierwszy plan. Pojawiała się na salonach, bo wiedziała że tak trzeba, ale zawsze czaiła się gdzieś w tle, przemykała bokiem, starając się przyciągać jak najmniej spojrzeń, choć to, że była ruda, w obecnych czasach wcale nie pomagało, nawet jeśli jej poglądy i zachowanie pozostawały właściwe dla jej urodzenia, i nigdy nie skalała się żadnymi niestosownymi zapędami nawet w szkole, choć odosobnienie teoretycznie mogłoby sprzyjać rozluźnieniu. Ale zasady pana ojca były świętością nawet w dalekiej Francji. Były nią nawet teraz, gdy nosiła już inne nazwisko. Pan ojciec nadal był największym autorytetem w jej życiu, budził większy respekt niż mąż i ktokolwiek inny, na co na pewno miała wpływ jego surowość i konserwatyzm, mąż bowiem pozostawał człowiekiem dużo bardziej ciepłym, przystępnym i opiekuńczym. To, że nie deprecjonował jej i nie umniejszał jej wartości, a wręcz przeciwnie, na każdym kroku ją adorował i uważał za wartościową, nadal budziło w niej konsternację i ostrożność wobec jego zabiegów, tak różniących się od tego, jak była traktowana przez umiłowanego pana ojca.
- Nie mam zbyt wielu przyjaciół. Nauka w Beauxbatons oddaliła mnie od tych spośród rówieśników, którzy uczyli się w kraju – przyznała smutno; to, że uczyła się w Beauxbatons miało duży wpływ na to, że była odcięta od rówieśników uczących się w Hogwarcie i nie zdążyła nawiązać z nimi głębszej więzi. Evandra była jedną z nielicznych niespokrewnionych z nią absolwentek Hogwartu, które Cressie poznała jeszcze przed debiutem, choć niewątpliwie gdyby miały okazję uczyć się razem, ich znajomość byłaby silniejsza, bo scementowana przez lata codziennej bliskości, której otrzymywane raz na parę tygodni listy nie mogły zastąpić. Cressida nie miała jednak szans konkurować z więziami, które jej rówieśniczki zawarły w szkole, więc długo jeszcze miała być skazana na stanie z boku, na samotność na salonach i powolne, ostrożne poszukiwania nowych przyjaciółek, co było procesem bardzo żmudnym i długotrwałym, a co za tym idzie, zniechęcającym. Niedostatek bliskich relacji był kolejną rzeczą, jaka przyczyniała się do jej niskiego poczucia własnej wartości. Bo widocznie coś z nią było nie tak, skoro nie miała wianuszka przyjaciółek jak inne dziewczęta. – Mam jednak męża, mam rodzeństwo i rodziców. – W końcu to Flintowie byli w jej mniemaniu prawdziwą rodziną, ale to pojęcie rozszerzyło się po ślubie też na męża, a potem na dzieci. Większość Fawleyów jednak nie zdążyła jeszcze stać się jej bliska, nie tak jak ludzie, z którymi się wychowała. Choć w rodzinie męża spotkała się z życzliwością, była osobą która otwierała się powoli i zawsze długo trwało, zanim mogła nazwać kogoś bliskim. – Pragnę po prostu, by moje dzieci były bezpieczne i szczęśliwe. Żeby dorastały w tej samej znanej, stabilnej i pewnej rzeczywistości, w której dorosłyśmy my. Oboje z Williamem staramy się otoczyć je opieką. – Jedną z rzeczy, która sprawiała, że zaczynała kochać Williama było to, że nie był zimną, odległą i wyniosłą figurą, jak wielu szlacheckich ojców, a starał angażować się w życie dzieci, interesował się nimi i nie zrzucał tego wyłącznie na jej barki. Wiedziała, że będzie dobrym ojcem, że nigdy nie da żadnemu dziecku odczuć, że jest gorsze od pozostałych.
Naprawdę chciała wierzyć w to, że ich świat i wartości przetrwają. Bo choć nigdy nie popierała przemocy i odbierania komukolwiek życia, widziała w krzyczących coraz głośniej mugolakach i ich zwolennikach zagrożenie dla siebie i swoich dzieci, dla świata którego ona i jej bliscy byli częścią. Niżej urodzeni zazdrościli im i dlatego próbowali mącić, tak przynajmniej twierdził jej pan ojciec. Chcieli zniszczyć to, czego nie rozumieli, choć nie dali temu światu nic, przychodząc z zewnątrz na to, co stworzyły przez wieki rody czystej krwi.
- Z przyjemnością wybiorę się tam z tobą! – ucieszyła się. Może za kilka tygodni, gdy Evandra już szczęśliwie urodzi i dojdzie do siebie, będą mogły razem wybrać się na jakieś baletowe przedstawienie do Fantasmagorii. Myśl o takim spotkaniu i ją podnosiła na duchu, naprawdę chciała, by to było możliwe.
- Mój pan ojciec nigdy nie uważał malarstwa za równie wartościowy talent, jak umiejętność warzenia mikstur czy doskonałą znajomość magicznych ziół, nie wspominając o umiejętności polowania – przyznała z goryczą. Znała się na roślinach dobrze, ale nie była w tym zakresie wybitna. Dobrze jeździła konno, ale nienawidziła polowań i z tego powodu nigdy nie opanowała dobrze strzelania z łuku, a potem zapomniała i tych szczątkowych umiejętności, które wpoił jej ojciec. Nigdy nie chciała krzywdzić żywych istot, zwłaszcza że była zwierzęcousta.
- Cieszę się, że już wszystko dobrze – dodała. – I oooch... naprawdę macie w rezerwacie srebrnika? – spytała; kiedyś w jakiejś książce czytała o takim gatunku, ale z oczywistych względów nigdy nie widziała go na własne oczy. Jako Flintówna żywiła jednak pewne zamiłowanie do świata natury, nie tylko roślin, ale i zwierząt, więc zaciekawiła ją ta informacja.
Zaraz później jednak jej serduszko znów zostało zawładnięte przez kompleksy i poczucie bycia gorszą od siostry. Gdy Evandra musnęła jej dłoń, westchnęła, ale spojrzała na nią; w jej spojrzeniu czaiła się niepewność, ale i wdzięczność za okazane wsparcie.
- Ja tylko chciałam... żeby mój pan ojciec mnie kochał i akceptował – wyznała jedno z najgłębszych pragnień jej serca. Kiedy była dzieckiem, a potem nastolatką najmocniej na świecie pragnęła właśnie tego, miłości i akceptacji ojca, jednocześnie często pomijając fakt, że otrzymywała to od matki. Ale ją otrzymywała całkowicie za darmo, zaś o uwagę ojca musiała walczyć z rodzeństwem i zawsze w tej rywalizacji przegrywała. – Zawsze chciałam być równie dobra jak moje rodzeństwo, by widzieć na jego twarzy wyraz dumy. – Odkąd urodziła dzieci, to tylko jednej rzeczy na świecie pragnęła mocniej niż zasłużenia na miłość ojca; pragnęła tego, by jej dzieci zawsze były bezpieczne i szczęśliwe, i żeby nigdy nie dotknęły ich żadne krzywdy i nieszczęścia. Marzyła o tym, żeby mieć dużo dzieci i żeby miały one długie, szczęśliwe życie. – Narodziny dzieci sporo w moim życiu zmieniły, wysunęły na pierwszy plan troskę o ich dobro i bezpieczeństwo, ale moje serce nie umie zapomnieć o tym, że... że potrzebuję akceptacji.
Bo Cressida czerpała swoje poczucie wartości z tego, jak oceniali ją inni, zwłaszcza rodzina. I zwłaszcza ojciec. Rzadko kiedy przyznawała się do pragnienia jego akceptacji, ale pozostawało faktem, że to ojciec miał największą swoją rolę w tym, jak postrzegała siebie. I wierzyła, że akceptacja jej największego życiowego autorytetu jest czymś, czego faktycznie potrzebowała. Nie dostąpiła bowiem tego szczęścia, by być dla ojca oczkiem w głowie. Wychował ją wymagająco i konserwatywnie, skąpiąc ciepłych uczuć, a jej delikatna psychika potrzebowała pobłażliwości, opieki, troski i miłości, nie tylko nauki, wymagań i oczekiwań, które desperacko pragnęła spełnić, a nie zawsze jej to wychodziło.
Zapatrzona w to pragnienie zadowolenia kogoś, kogo prawdopodobnie nie zadowoli nigdy, bo poprzeczka nieustannie miała piąć się w górę, czasem nie doceniała w pełni tego, co miała, czyli miłości matki, męża, tego że miała śliczne dzieci i talent malarski. Ale Evandra miała rację, powinna to wszystko doceniać zwłaszcza teraz, kiedy czasy były tak niepewne i nie wiadomo, jak długo dane jej będzie się tym cieszyć.
- Wiem, że masz rację, ale wiem też, jak trudno wcielić to w życie, gdy przez lata stałam w cieniu rodzeństwa i chciałam im dorównać. Choć od półtora roku mieszkam z mężem, nadal trudno wyzbyć mi się pewnego sposobu myślenia bez względu na ilość komplementów, jakie wypowiada w moją stronę William.
Nie było łatwo całkowicie zmienić sposób myślenia po tylu latach, zwłaszcza że była już dorosła, więc jej psychika była ukształtowana i zmieniała się dużo wolniej. Nie była już dzieckiem, które dopiero dorastało i jego nawyki i myślenie dało się zmienić w szybszym czasie. Z ulgą powitała zmianę tematu na dzieci, dostrzegła też czułe muśnięcie brzucha przez Evandrę. Kiedy sama była w ciąży, też często dotykała swojego brzucha i gładziła go troskliwie. Teraz trochę jej tego brakowało i skrycie marzyła o tym, by jej łono znowu się wypełniło.
- Na pewno wybierzecie piękne imiona – rzekła. Nie wątpiła też w to, że cokolwiek Evandra urodzi, na pewno będzie to piękne i zdolne dziecko. I oby zdrowe. Sama kurczowo trzymała się myśli, że skoro ona i William są zdrowi, to może Julius i Portia też będą. Oby.
Znowu napiła się herbaty, powoli ją kończąc. Porozmawiała z Evandrą jeszcze trochę, ciesząc się tym spotkaniem, chwilami spędzonymi w jej towarzystwie i rozmową, która pozwoliła jej trochę się odprężyć i odegnać ponure myśli. Jednocześnie pragnęła wierzyć, że wkrótce spotkają się ponownie, że poród Evandry zakończy się pomyślnie i gdy znów się zobaczą, już obie będą szczęśliwymi i spełnionymi matkami.
W końcu jednak nadszedł czas pożegnania. Cressie ostrożnie i lekko przytuliła Evandrę, dziękując jej za to spotkanie i wyrażając nadzieję, że wszystko będzie dobrze i wkrótce zobaczą się znów. Później pozostał jej powrót do Ambleside, do męża i dzieci.
| zt.
- Nie mam zbyt wielu przyjaciół. Nauka w Beauxbatons oddaliła mnie od tych spośród rówieśników, którzy uczyli się w kraju – przyznała smutno; to, że uczyła się w Beauxbatons miało duży wpływ na to, że była odcięta od rówieśników uczących się w Hogwarcie i nie zdążyła nawiązać z nimi głębszej więzi. Evandra była jedną z nielicznych niespokrewnionych z nią absolwentek Hogwartu, które Cressie poznała jeszcze przed debiutem, choć niewątpliwie gdyby miały okazję uczyć się razem, ich znajomość byłaby silniejsza, bo scementowana przez lata codziennej bliskości, której otrzymywane raz na parę tygodni listy nie mogły zastąpić. Cressida nie miała jednak szans konkurować z więziami, które jej rówieśniczki zawarły w szkole, więc długo jeszcze miała być skazana na stanie z boku, na samotność na salonach i powolne, ostrożne poszukiwania nowych przyjaciółek, co było procesem bardzo żmudnym i długotrwałym, a co za tym idzie, zniechęcającym. Niedostatek bliskich relacji był kolejną rzeczą, jaka przyczyniała się do jej niskiego poczucia własnej wartości. Bo widocznie coś z nią było nie tak, skoro nie miała wianuszka przyjaciółek jak inne dziewczęta. – Mam jednak męża, mam rodzeństwo i rodziców. – W końcu to Flintowie byli w jej mniemaniu prawdziwą rodziną, ale to pojęcie rozszerzyło się po ślubie też na męża, a potem na dzieci. Większość Fawleyów jednak nie zdążyła jeszcze stać się jej bliska, nie tak jak ludzie, z którymi się wychowała. Choć w rodzinie męża spotkała się z życzliwością, była osobą która otwierała się powoli i zawsze długo trwało, zanim mogła nazwać kogoś bliskim. – Pragnę po prostu, by moje dzieci były bezpieczne i szczęśliwe. Żeby dorastały w tej samej znanej, stabilnej i pewnej rzeczywistości, w której dorosłyśmy my. Oboje z Williamem staramy się otoczyć je opieką. – Jedną z rzeczy, która sprawiała, że zaczynała kochać Williama było to, że nie był zimną, odległą i wyniosłą figurą, jak wielu szlacheckich ojców, a starał angażować się w życie dzieci, interesował się nimi i nie zrzucał tego wyłącznie na jej barki. Wiedziała, że będzie dobrym ojcem, że nigdy nie da żadnemu dziecku odczuć, że jest gorsze od pozostałych.
Naprawdę chciała wierzyć w to, że ich świat i wartości przetrwają. Bo choć nigdy nie popierała przemocy i odbierania komukolwiek życia, widziała w krzyczących coraz głośniej mugolakach i ich zwolennikach zagrożenie dla siebie i swoich dzieci, dla świata którego ona i jej bliscy byli częścią. Niżej urodzeni zazdrościli im i dlatego próbowali mącić, tak przynajmniej twierdził jej pan ojciec. Chcieli zniszczyć to, czego nie rozumieli, choć nie dali temu światu nic, przychodząc z zewnątrz na to, co stworzyły przez wieki rody czystej krwi.
- Z przyjemnością wybiorę się tam z tobą! – ucieszyła się. Może za kilka tygodni, gdy Evandra już szczęśliwie urodzi i dojdzie do siebie, będą mogły razem wybrać się na jakieś baletowe przedstawienie do Fantasmagorii. Myśl o takim spotkaniu i ją podnosiła na duchu, naprawdę chciała, by to było możliwe.
- Mój pan ojciec nigdy nie uważał malarstwa za równie wartościowy talent, jak umiejętność warzenia mikstur czy doskonałą znajomość magicznych ziół, nie wspominając o umiejętności polowania – przyznała z goryczą. Znała się na roślinach dobrze, ale nie była w tym zakresie wybitna. Dobrze jeździła konno, ale nienawidziła polowań i z tego powodu nigdy nie opanowała dobrze strzelania z łuku, a potem zapomniała i tych szczątkowych umiejętności, które wpoił jej ojciec. Nigdy nie chciała krzywdzić żywych istot, zwłaszcza że była zwierzęcousta.
- Cieszę się, że już wszystko dobrze – dodała. – I oooch... naprawdę macie w rezerwacie srebrnika? – spytała; kiedyś w jakiejś książce czytała o takim gatunku, ale z oczywistych względów nigdy nie widziała go na własne oczy. Jako Flintówna żywiła jednak pewne zamiłowanie do świata natury, nie tylko roślin, ale i zwierząt, więc zaciekawiła ją ta informacja.
Zaraz później jednak jej serduszko znów zostało zawładnięte przez kompleksy i poczucie bycia gorszą od siostry. Gdy Evandra musnęła jej dłoń, westchnęła, ale spojrzała na nią; w jej spojrzeniu czaiła się niepewność, ale i wdzięczność za okazane wsparcie.
- Ja tylko chciałam... żeby mój pan ojciec mnie kochał i akceptował – wyznała jedno z najgłębszych pragnień jej serca. Kiedy była dzieckiem, a potem nastolatką najmocniej na świecie pragnęła właśnie tego, miłości i akceptacji ojca, jednocześnie często pomijając fakt, że otrzymywała to od matki. Ale ją otrzymywała całkowicie za darmo, zaś o uwagę ojca musiała walczyć z rodzeństwem i zawsze w tej rywalizacji przegrywała. – Zawsze chciałam być równie dobra jak moje rodzeństwo, by widzieć na jego twarzy wyraz dumy. – Odkąd urodziła dzieci, to tylko jednej rzeczy na świecie pragnęła mocniej niż zasłużenia na miłość ojca; pragnęła tego, by jej dzieci zawsze były bezpieczne i szczęśliwe, i żeby nigdy nie dotknęły ich żadne krzywdy i nieszczęścia. Marzyła o tym, żeby mieć dużo dzieci i żeby miały one długie, szczęśliwe życie. – Narodziny dzieci sporo w moim życiu zmieniły, wysunęły na pierwszy plan troskę o ich dobro i bezpieczeństwo, ale moje serce nie umie zapomnieć o tym, że... że potrzebuję akceptacji.
Bo Cressida czerpała swoje poczucie wartości z tego, jak oceniali ją inni, zwłaszcza rodzina. I zwłaszcza ojciec. Rzadko kiedy przyznawała się do pragnienia jego akceptacji, ale pozostawało faktem, że to ojciec miał największą swoją rolę w tym, jak postrzegała siebie. I wierzyła, że akceptacja jej największego życiowego autorytetu jest czymś, czego faktycznie potrzebowała. Nie dostąpiła bowiem tego szczęścia, by być dla ojca oczkiem w głowie. Wychował ją wymagająco i konserwatywnie, skąpiąc ciepłych uczuć, a jej delikatna psychika potrzebowała pobłażliwości, opieki, troski i miłości, nie tylko nauki, wymagań i oczekiwań, które desperacko pragnęła spełnić, a nie zawsze jej to wychodziło.
Zapatrzona w to pragnienie zadowolenia kogoś, kogo prawdopodobnie nie zadowoli nigdy, bo poprzeczka nieustannie miała piąć się w górę, czasem nie doceniała w pełni tego, co miała, czyli miłości matki, męża, tego że miała śliczne dzieci i talent malarski. Ale Evandra miała rację, powinna to wszystko doceniać zwłaszcza teraz, kiedy czasy były tak niepewne i nie wiadomo, jak długo dane jej będzie się tym cieszyć.
- Wiem, że masz rację, ale wiem też, jak trudno wcielić to w życie, gdy przez lata stałam w cieniu rodzeństwa i chciałam im dorównać. Choć od półtora roku mieszkam z mężem, nadal trudno wyzbyć mi się pewnego sposobu myślenia bez względu na ilość komplementów, jakie wypowiada w moją stronę William.
Nie było łatwo całkowicie zmienić sposób myślenia po tylu latach, zwłaszcza że była już dorosła, więc jej psychika była ukształtowana i zmieniała się dużo wolniej. Nie była już dzieckiem, które dopiero dorastało i jego nawyki i myślenie dało się zmienić w szybszym czasie. Z ulgą powitała zmianę tematu na dzieci, dostrzegła też czułe muśnięcie brzucha przez Evandrę. Kiedy sama była w ciąży, też często dotykała swojego brzucha i gładziła go troskliwie. Teraz trochę jej tego brakowało i skrycie marzyła o tym, by jej łono znowu się wypełniło.
- Na pewno wybierzecie piękne imiona – rzekła. Nie wątpiła też w to, że cokolwiek Evandra urodzi, na pewno będzie to piękne i zdolne dziecko. I oby zdrowe. Sama kurczowo trzymała się myśli, że skoro ona i William są zdrowi, to może Julius i Portia też będą. Oby.
Znowu napiła się herbaty, powoli ją kończąc. Porozmawiała z Evandrą jeszcze trochę, ciesząc się tym spotkaniem, chwilami spędzonymi w jej towarzystwie i rozmową, która pozwoliła jej trochę się odprężyć i odegnać ponure myśli. Jednocześnie pragnęła wierzyć, że wkrótce spotkają się ponownie, że poród Evandry zakończy się pomyślnie i gdy znów się zobaczą, już obie będą szczęśliwymi i spełnionymi matkami.
W końcu jednak nadszedł czas pożegnania. Cressie ostrożnie i lekko przytuliła Evandrę, dziękując jej za to spotkanie i wyrażając nadzieję, że wszystko będzie dobrze i wkrótce zobaczą się znów. Później pozostał jej powrót do Ambleside, do męża i dzieci.
| zt.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Chciała zrozumieć – być w stanie prześledzić ścieżki przemykających przez umysł przyjaciółki myśli, wczuć się w jej położenie i doświadczyć przez moment tych samych emocji, sądząc, że być może wtedy wiedziałaby, jak jej pomóc – jakich użyć słów, jakich dokonać gestów; mogła jednak wyłącznie zgadywać. Uśmiechnęła się więc ciepło, kręcąc lekko głową. – Masz mnie – zapewniła, mając nadzieję, że Cressida o tym wiedziała. Ich relacja mogła nie być zakorzeniona w długich, wspólnie spędzonych w szkole latach, ale Evandra bynajmniej nie uważała jej przez to za płytszą; szkolne znajomości kończyły się często wraz z ostatnią ucztą w murach zamku, niezdolne do przetrwania próby czasu – gdy okazywało się, że poza noszonymi na szatach barwami, nie miało się z drugą osobą tak naprawdę nic wspólnego. Nie potrafiłaby zliczyć, jak wiele jej własnych przyjaźni, w Hogwarcie pozornie szczerych i prawdziwych, zamieniło się w mgliste, niewyraźne wspomnienia – i być może nie było w tym nic złego. – A czasy, w jakich żyjemy, powinny zbliżyć nas – nie tylko je dwie, ale czarodziejów wiernych wiekowym tradycjom – jeszcze bardziej – dodała. Czy nie był to czas powstawania nowych sojuszy, wypełniających puste miejsce po tych zerwanych, zdradzonych przez tych, którzy się od nich odwrócili? Czy sami Fawleyowie nie powracali właśnie na słuszną ścieżkę?
Mimo wszystko nie chciała jednak rozmawiać o polityce, nie chcąc marnować na nią tych kilku chwil, które mogła spędzić z Cressidą. Przepełnioną obawami o przyszłość w równym stopniu co ona sama, i mówiącą o nich otwarcie, co na pewien sposób wydawało jej się orzeźwiające. Czasami bywała zmęczona: unoszeniem głowy wysoko, zasłanianiem trosk uśmiechem, okazywaniem siły, której momentami zwyczajnie jej brakowało; tutaj nie miały świadków, nikt nie przysłuchiwał się ich rozmowie z uchem przyciśniętym do rzeźbionych drzwi, Evandra opuszczała więc ostrożnie niewidzialne bariery, na ogół wzniesione wysoko. Pierwszy raz od dłuższego czasu oddychając swobodniej. – Nie wiem, czy będą dorastać w tej samej – wiedziała, że nie; że czarodziejski świat zabrnął już w etap nieodwracalnych zmian na tyle daleko, że nie było możliwości, by tak po prostu powrócić do punktu wyjścia – ale mam nadzieję, że w lepszej. Wiem, że tak będzie – poprawiła, się, nie mogło być inaczej.
Uśmiechnęła się szerzej, kiedy Cressida entuzjastycznie zareagowała na propozycję wizyty w Fantasmagorii. – To wspaniale – odpowiedziała, zaciskając szczupłe palce na uchu filiżanki i unosząc ją do ust; ziołowo-owocowy aromat herbaty koił jej nerwy. – Niedawno byłam obejrzeć Dziadka do orzechów, ale na wiosnę balet szykuje nowy repertuar. Na pewno ci się spodoba – dodała, starając się ignorować fakt, jak bardzo odlegle to brzmiało, nawet wypowiedziane jej własnym głosem; na wiosnę oznaczało po wszystkim – gdzieś po przejściu przez tę ciemną firanę, utkaną z kwestii niepewnych i przesiąkniętych obawami.
Westchnęła cicho. – Ale William uważa inaczej, prawda? – zapytała, pozornie lekko, chcąc odwrócić uwagę Cressidy od doświadczonych w młodości niesprawiedliwości na teraźniejszość – osłodzoną obecnością męża, pochodzącego z rodziny, w której sztukę doceniało się i uwielbiało. – Tak – przytaknęła, odrobinę zaskoczona, że nazwa rzadkiego gatunku nie okazała się dla przyjaciółki zupełnie obca. – Jeszcze dochodzi do siebie, wiele przeszedł, nim trafił do Kent – ale liczymy na to, że uda się stworzyć tu dla niego dom – odpowiedziała. W normalnych okolicznościach zaproponowałaby Cressidzie odwiedziny w rezerwacie, wiedziała jednak, że było jeszcze za wcześnie; Teddris potrzebował przede wszystkim spokoju – nie kakofonii coraz to nowszych głosów.
Wysłuchała kolejnych słów przyjaciółki z troską, przez moment mocniej zaciskając palce na jej drobnej dłoni. – Wiem, Cressie – przytaknęła łagodnie, żałując, że nie było cudownych, magicznych inkantacji, których mogłaby użyć zamiast tego – ale być może pora już zapomnieć o przeszłości. Jeżeli nie dla siebie, to dla twoich dzieci, które potrzebują cię szczęśliwej i w pełni sił – odezwała się ostrożnie. Nie chciała jej pouczać ani dzielić się mądrościami, nie była wiele od niej starsza, z pewnością nie bardziej doświadczona – jeżeli coś mogła jej jednak zaoferować, to z pewnością było to wsparcie.
Bez względu na wszystko.
| zt <3
Mimo wszystko nie chciała jednak rozmawiać o polityce, nie chcąc marnować na nią tych kilku chwil, które mogła spędzić z Cressidą. Przepełnioną obawami o przyszłość w równym stopniu co ona sama, i mówiącą o nich otwarcie, co na pewien sposób wydawało jej się orzeźwiające. Czasami bywała zmęczona: unoszeniem głowy wysoko, zasłanianiem trosk uśmiechem, okazywaniem siły, której momentami zwyczajnie jej brakowało; tutaj nie miały świadków, nikt nie przysłuchiwał się ich rozmowie z uchem przyciśniętym do rzeźbionych drzwi, Evandra opuszczała więc ostrożnie niewidzialne bariery, na ogół wzniesione wysoko. Pierwszy raz od dłuższego czasu oddychając swobodniej. – Nie wiem, czy będą dorastać w tej samej – wiedziała, że nie; że czarodziejski świat zabrnął już w etap nieodwracalnych zmian na tyle daleko, że nie było możliwości, by tak po prostu powrócić do punktu wyjścia – ale mam nadzieję, że w lepszej. Wiem, że tak będzie – poprawiła, się, nie mogło być inaczej.
Uśmiechnęła się szerzej, kiedy Cressida entuzjastycznie zareagowała na propozycję wizyty w Fantasmagorii. – To wspaniale – odpowiedziała, zaciskając szczupłe palce na uchu filiżanki i unosząc ją do ust; ziołowo-owocowy aromat herbaty koił jej nerwy. – Niedawno byłam obejrzeć Dziadka do orzechów, ale na wiosnę balet szykuje nowy repertuar. Na pewno ci się spodoba – dodała, starając się ignorować fakt, jak bardzo odlegle to brzmiało, nawet wypowiedziane jej własnym głosem; na wiosnę oznaczało po wszystkim – gdzieś po przejściu przez tę ciemną firanę, utkaną z kwestii niepewnych i przesiąkniętych obawami.
Westchnęła cicho. – Ale William uważa inaczej, prawda? – zapytała, pozornie lekko, chcąc odwrócić uwagę Cressidy od doświadczonych w młodości niesprawiedliwości na teraźniejszość – osłodzoną obecnością męża, pochodzącego z rodziny, w której sztukę doceniało się i uwielbiało. – Tak – przytaknęła, odrobinę zaskoczona, że nazwa rzadkiego gatunku nie okazała się dla przyjaciółki zupełnie obca. – Jeszcze dochodzi do siebie, wiele przeszedł, nim trafił do Kent – ale liczymy na to, że uda się stworzyć tu dla niego dom – odpowiedziała. W normalnych okolicznościach zaproponowałaby Cressidzie odwiedziny w rezerwacie, wiedziała jednak, że było jeszcze za wcześnie; Teddris potrzebował przede wszystkim spokoju – nie kakofonii coraz to nowszych głosów.
Wysłuchała kolejnych słów przyjaciółki z troską, przez moment mocniej zaciskając palce na jej drobnej dłoni. – Wiem, Cressie – przytaknęła łagodnie, żałując, że nie było cudownych, magicznych inkantacji, których mogłaby użyć zamiast tego – ale być może pora już zapomnieć o przeszłości. Jeżeli nie dla siebie, to dla twoich dzieci, które potrzebują cię szczęśliwej i w pełni sił – odezwała się ostrożnie. Nie chciała jej pouczać ani dzielić się mądrościami, nie była wiele od niej starsza, z pewnością nie bardziej doświadczona – jeżeli coś mogła jej jednak zaoferować, to z pewnością było to wsparcie.
Bez względu na wszystko.
| zt <3
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Chwilę stał z dłonią uniesioną w górze, nim uderzył knykciami o drewno drzwi jej sypialni, decydując się pchnąć je dopiero, kiedy usłyszał zaproszenie. Teraz to on pogłębiał dzielący ich dystans, musiał, po koszmarach, jakich doświadczył tamtej nocy, ni chwili nie był sam, gdzieś przy nim, gdzieś w nim, wewnątrz jego duszy, wciąż tkwiła ona, kimkolwiek lub czymkolwiek była, pragnęła krwi i pragnęła jej od niego. Radził sobie z nią przeważnie, spychając na same krańce świadomości, z której jednak raz za czas straszna Morrigan wynurzała się niby hydra z morskich odmętów - i atakowała na oślep, nie biorąc jeńców. Chciał się jej wyzbyć, ale nie potrafił. Nigdy wcześniej nie rozstawał się z różdżką - od niespełna trzech tygodni poruszał się po Chateau Rose wyłącznie bez niej, teraz też nie miał jej przy sobie. Jakaż tkwiła w tym ironia, dopiero co był świadkiem iskier skrzących w jej oczach, budzącego się z letargu zapału - czy miał temu pomóc wygasnąć? Nie chciał - ale nie mógł jej przecież narażać.
- Evandro - powitał ją, słowem i płytkim ukłonem, dyskretnie zamykając za sobą drzwi; rozległ się cichy trzask. - Jak się czujesz? - zapytał, mniej kontrolnie, a bardziej machinalnie, wiedział, że się martwiła. Z pewnością Francisem, choć nie zaskoczyłoby go, gdyby podobną empatią wykazała się względem Melisande - ale te troski przecież podzielali. Przeszedł dalej, w głąb pokoju, nie zamierzając przeszkadzać jej w wieczornych zajęciach - przystanął przed oknem, spoglądając na nocne niebo nad Dover z dłońmi splecionymi za plecami. - Ufam, że trudności z zaopatrzeniem nie będą trwały długo. - Może nie były dotkliwe czy bardzo uciążliwe, ale subtelnie odczuwalne. Wolałby, żeby ta sytuacja nie uległa... pogorszeniu w przyszłości. - Ale to naturalna konsekwencja - odpowiedział sam sobie, konieczność czy skutek działań, które nie do końca zakończyły się sukcesem? Wolał zaklinać rzeczywistość, było zbyt wcześnie, by przesądzać. - Brakuje ci czegoś szczególnie? - zwrócił się do niej, oglądając przez ramię na lśniące złoto jej włosów, przemykając wzrokiem po ich pasmach - miał przecież rozległe kontakty, które był w stanie wykorzystać. Przystanął bokiem, zbierając myśli. Grzecznościowa rozmowa nie była tym, po co tutaj przyszedł, a najbardziej oczywisty pretekst - nie był bynajmniej jedynym. Myślał o tym od dłuższego czasu i choć powziął decyzję, nie był całkiem przekonany. Nie wiedział, jaki to mogło mieć na nią wpływ. W każdym znaczeniu. Lecz któż - jeśli nie ona?
- Chciałem cię o coś poprosić - zwrócił się do niej w końcu, nie kończąc myśli. - Choć prośba ta może ci się wydać osobliwa, a może nawet niestosowna, wiedz, że jest dla mnie niezwykle ważna - zapowiedział, usiłując odnaleźć spojrzeniem skrzący błękit jej oczu.
czy moja nowa koleżanka łaknie dzisiaj krwi? [bylobrzydkobedzieladnie]
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 03.02.21 16:07, w całości zmieniany 1 raz
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Złote kandelabry rzucały jasny blask, nadając pastelom ciepła. Choć od momentu szczelnego zamknięcia szklanych flakoników minęła już dłuższa chwila, to w powietrzu wciąż unosiła się mieszanka zapachów róż i jaśminu. Machinalne ’proszę’ i krótkie spojrzenie rzucone przez ramię. Na ułamek sekundy spięła się, obawiając nagłych wydarzeń i kolejnych obowiązków, które zmusiłyby ją do ponownego złapania się w ryzy; na widok Tristana bezgłośnie odetchnęła z ulgą, zapraszając go uśmiechem do środka. Tylko za drzwiami własnej komnaty mogła zrzucić z siebie maskę i pozwolić sobie na zmęczenie, jakim nie chciała zarzucać pozostałych domowników. Otoczyli ją opieką przez cały okres niedyspozycji i wahań nastrojów, czuła, że jest im to teraz winna. Uczuć w niej skłębionych było zbyt wiele, momentami przyłapywała się na myślach, podsuwających jej podświadomości rozwiązania, do jakich uciekać się nie chciała. Francis był tym, który gościł w jej zmartwieniach najczęściej, ale jej cierpliwość także miała własne granice, zwłaszcza gdy chciała nią obdarować Melisande, Tristana, jak i pogrążonych w głębokiej rozpaczy Aquilę i Rigela. Kiedyś sądziła, że zawiązane w szkole przyjaźnie nie przetrwają próby czasu i rozpadną się wraz z dniem egzaminów, ale ostatnie miesiące udowodniły, że nikt prócz niej samej nie może o tym zadecydować.
Siedząc przy toaletce, wodziła wzrokiem za Tristanowym odbiciem w lustrze, szczerze ciesząc się, że ją odwiedził. Także i on zmienił się od dnia śmierci lorda Blacków, wyczuwała ogarniające go napięcie, z niepokojem oczekując nagłego wybuchu. Czy był sposób, by okazać mu więcej wsparcia?
- Odsuwam troski i odnajduję spokój - odparła na pytanie o samopoczucie, co wcale nie było dalekie od prawdy. Nie było ’dobrze’ czy ’źle’, ani nawet nie ’w porządku’, powtarzała w duchu, że emocje są reakcją na problemy, z jakimi przyszło im się mierzyć; całe szczęście coraz lepiej sobie z nimi radziła. Kąpiel w zimnej wodzie koiła zmysły i poprawiała nastrój, od kilku lat była już jej rytuałem, jaki pomagał odzyskać równowagę i nad sobą zapanować. - Czy ty możesz powiedzieć to samo o sobie? - Liczyła na to, że uda im się osiągnąć silniejsze pojednanie, wypracują zaufanie i zaczną dzielić się zarówno codziennymi przemyśleniami, jak i poruszać ważniejsze tematy. Zdobioną różanym motywem szczotką czesała lekko wilgotne włosy słuchając słów Tristana. Powaga i neutralność, nakreślone granice, które w momencie pewności i oswojenia mieli oboje przekroczyć. Wynikłe trudności z zaopatrzeniem nie były tym, o czym chciała z nim dziś mówić, wolała by wieczór był przeznaczony tylko dla nich, a nie dla piętrzących się problemów, którymi mogli przecież zająć się zaraz po śniadaniu. Odłożyła szczotkę na miejsce między kryształowymi flakonami, zwracając się w kierunku męża. - Zajmujemy się tym, nie ma powodów do obaw. - Korzystała z doświadczenia Cedriny w prowadzeniu domu, była nieocenioną pomocą, gdy tłumaczyła Evandrze zawiłości ksiąg. Mimo iż wciąż panował między nimi dystans, to chyba doceniała zapał swojej synowej. - Jedyne, czego mi brakuje, to twoja obecność. - Znów postawiła na szczerość, choć dobrze wiedziała, że pyta o praktykalia. Martwiło ją zaognienie konfliktu, dalszy rozlew krwi był przerażający, lecz zakorzeniona już głęboko świadomość o słuszności sprawy nie pozwalała na wysuwanie dalszych wątpliwości. Powzięła decyzję o oddaniu się własnym obowiązkom, nie chciała już nigdy być niczyim zmartwieniem. Liczyła tylko na to, że swoją bezpośrednią zuchwałością nie wymaga od niego zbyt wiele.
- Oczywiście - odpowiedziała od razu, ściągając brwi w zastanowieniu. - Jak mogę ci pomóc? - Nie wiedziała co miała oznaczać wspomniana niestosowność, ale nie sądziła, że może mieć wpływ na jej wyrażoną już zgodę.
Siedząc przy toaletce, wodziła wzrokiem za Tristanowym odbiciem w lustrze, szczerze ciesząc się, że ją odwiedził. Także i on zmienił się od dnia śmierci lorda Blacków, wyczuwała ogarniające go napięcie, z niepokojem oczekując nagłego wybuchu. Czy był sposób, by okazać mu więcej wsparcia?
- Odsuwam troski i odnajduję spokój - odparła na pytanie o samopoczucie, co wcale nie było dalekie od prawdy. Nie było ’dobrze’ czy ’źle’, ani nawet nie ’w porządku’, powtarzała w duchu, że emocje są reakcją na problemy, z jakimi przyszło im się mierzyć; całe szczęście coraz lepiej sobie z nimi radziła. Kąpiel w zimnej wodzie koiła zmysły i poprawiała nastrój, od kilku lat była już jej rytuałem, jaki pomagał odzyskać równowagę i nad sobą zapanować. - Czy ty możesz powiedzieć to samo o sobie? - Liczyła na to, że uda im się osiągnąć silniejsze pojednanie, wypracują zaufanie i zaczną dzielić się zarówno codziennymi przemyśleniami, jak i poruszać ważniejsze tematy. Zdobioną różanym motywem szczotką czesała lekko wilgotne włosy słuchając słów Tristana. Powaga i neutralność, nakreślone granice, które w momencie pewności i oswojenia mieli oboje przekroczyć. Wynikłe trudności z zaopatrzeniem nie były tym, o czym chciała z nim dziś mówić, wolała by wieczór był przeznaczony tylko dla nich, a nie dla piętrzących się problemów, którymi mogli przecież zająć się zaraz po śniadaniu. Odłożyła szczotkę na miejsce między kryształowymi flakonami, zwracając się w kierunku męża. - Zajmujemy się tym, nie ma powodów do obaw. - Korzystała z doświadczenia Cedriny w prowadzeniu domu, była nieocenioną pomocą, gdy tłumaczyła Evandrze zawiłości ksiąg. Mimo iż wciąż panował między nimi dystans, to chyba doceniała zapał swojej synowej. - Jedyne, czego mi brakuje, to twoja obecność. - Znów postawiła na szczerość, choć dobrze wiedziała, że pyta o praktykalia. Martwiło ją zaognienie konfliktu, dalszy rozlew krwi był przerażający, lecz zakorzeniona już głęboko świadomość o słuszności sprawy nie pozwalała na wysuwanie dalszych wątpliwości. Powzięła decyzję o oddaniu się własnym obowiązkom, nie chciała już nigdy być niczyim zmartwieniem. Liczyła tylko na to, że swoją bezpośrednią zuchwałością nie wymaga od niego zbyt wiele.
- Oczywiście - odpowiedziała od razu, ściągając brwi w zastanowieniu. - Jak mogę ci pomóc? - Nie wiedziała co miała oznaczać wspomniana niestosowność, ale nie sądziła, że może mieć wpływ na jej wyrażoną już zgodę.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wpatrywał się w krajobraz za oknem, zatapiając się w słodkich nęcących zapachach wypełniających jej sypialnię - ten zapach smakował pewną błogością, przyjemną, na swój sposób podniosłą i kusząco drażniącą. Miał poczucie, że nie powinien tu przychodzić - nie teraz - ale wciąż naiwnie, nieco egocentrycznie, wierzył, że jest w stanie zapanować nad bytem, który splótł się z jego duszą. Czy był rzeczywiście, wątpliwe. Przeniósł spojrzenie na nią, wodząc wzrokiem za jej smukłą dłonią przeczesującą opadające na ramiona włosy, przemykając wzdłuż linii jej profilu, którego kształt podkreślało ciepłe światło rozganiające wieczorne mroki. Odnalazł jej spojrzenie w lustrze toaletki, krzyżując z nim własne, unosząc lekko w górę kącik ust, gdy mówiła o spokoju. Nie przyszło im żyć w prostych czasach, ale to właśnie te trudne budowały historię. Czy tak się dało, odseparować myśli do trosk, choć na kilka chwil odnaleźć słodką ułudę ciszy? Nie odjął spojrzenia, kiedy zapytała o niego, ale nie zamierzał tez uciekać od odpowiedzi.
- Jak? - zapytał wpierw, odnosząc się do jej myśli; jak udawało jej się odsunąć troski? Wiedział, że zdarzenia ostatnich tygodni nie były obojętne jej sercu. - Chyba zapomniałem już, czym jest spokój - wyznał szczerze, ton jego głosu nie wybrzmiewał smutkiem czy gniewem, naznaczony był raczej nostalgią. - Ale czy wolno mi o nim teraz pamiętać? - Teraz, kiedy na jednej szali ważono przyszłość Melisande, a na drugiej Francisa, teraz, kiedy wojna weszła w ostrzejszą fazę, teraz, kiedy drażniły go duchy, których istoty nie chciał ani nie potrafił pojąć, starożytne celtyckie duchy podziemnego ołtarza, krwawa Morrigan. Nie wiedział, czy kiedykolwiek uda mu się jej pozbyć - odciąć od jej zgubnego wpływu, stawiającego w niebezpieczeństwie każdego, kto znajdował się obok. Przecież to dostrzegała, niepokój, nagle pojawiającą się oschłość i obcy krwawy poblask w spojrzeniu, gwałtowność myśli, zniknięcia. Nie chciał być przy niej, kiedy słyszał jej zdradliwe podszepty. Żywiła się wojną i tam mogli się ze sobą porozumieć, ale jej istota tutaj, w Chataeu Rose, nie powinna się w ogóle znaleźć.
A przecież sam ją tu przyprowadził.
- Jestem ostatnio nieswój, przepraszam - dodał, nie odsłoniłby się w ten sposób w żadnej innej chwili, ale rozmawiał przecież ze swoją żoną i bez ni jednego świadka. To ku niej winien sięgać w chwilach zwątpienia, ona miała być mu wsparciem. - Tamto miejsce zostawiło we mnie ślad - stwierdził po chwili, chwili, w której na jego twarz padł cień niezadowolenia. Nie tak miało to wyglądać. Nie tego pragnął. Kiwnął głową, przyjmując jej słowa. Nie chciała tłumaczeń, radziła sobie, zaczynał iskrzyć w niej ogień, który przed paroma miesiącami zdawał się ledwie wypalać. Wciąż przyglądał się temu z pewnym podziwem - podziwem dla jej wewnętrznej siły, którą chyba wciąż nie przestawała go zaskakiwać. Niosła te troski nie skarżąc się ni razu.
- Zaniedbałem cię? - zapytał, wprost i szczerze, jak ona była szczerą. Unikał jej, to prawda. Unikał jej, bo starożytny duch w jego sercu łaknął rozlewu krwi. Już wcześniej było trudno, wojna, obowiązki, skryte przyjemności, mógł bywać u jej boku częściej, teraz zaś nie bywał wcale - mimo obietnic złożonych przed paroma tygodniami. Ostatnie, o czym myślał w tym stanie, to wizyta w teatrze lub na przyjęciu. - Nie chciałem tego - Jakże miało to wybrzmieć, że bał się, że ją skrzywdzi? Czy wolno było mu się przyznawać do tego, że nie panował nad mocami, z którymi tamtego dnia zadarł? To on miał być jej ostoją, nie wrogiem, nie źródłem grozy. - Od pewnego czasu... mam poczucie, że tak będzie lepiej - dodał bez przekonania, nie drgnąwszy nawet z miejsca, jakby wciąż się obawiając - że bezlitosna wiedźma wykrzyczy swój rozkaz, śmiejąc mu się prosto w twarz. Czy istniał sposób, aby się jej pozbyć? Być może.
- Chciałbym poprosić cię o twoją obrączkę - odparł w końcu, wracając spojrzeniem do odbicia jej oczu w lustrze toaletki. - Tylko na kilka dni, zwrócę ci ją niebawem - Zdawał sobie sprawę z tego, że ta prośba nie mogła przemknąć bez wzbudzania pytań. Ale czasem niewiedza naprawdę była błogosławieństwem, z czasem to dostrzeże, wyczuje. Będzie wiedziała, gdzieś w sercu, choć jej umysł wiedzieć nie powinien. Tak tylko mógł zapewnić bezpieczeństwo sobie i jej. - Proszę, o to jedno mnie nie pytaj - dodał, nie odejmując wzroku od jej twarzy - i oczekując werdyktu. Brak obrączki na jej dłoni mógł co prawda wzbudzić nieprzyjemne plotki, ale w tak krótkim czasie rękawiczki przecież starczą, by to zamaskować.
- Jak? - zapytał wpierw, odnosząc się do jej myśli; jak udawało jej się odsunąć troski? Wiedział, że zdarzenia ostatnich tygodni nie były obojętne jej sercu. - Chyba zapomniałem już, czym jest spokój - wyznał szczerze, ton jego głosu nie wybrzmiewał smutkiem czy gniewem, naznaczony był raczej nostalgią. - Ale czy wolno mi o nim teraz pamiętać? - Teraz, kiedy na jednej szali ważono przyszłość Melisande, a na drugiej Francisa, teraz, kiedy wojna weszła w ostrzejszą fazę, teraz, kiedy drażniły go duchy, których istoty nie chciał ani nie potrafił pojąć, starożytne celtyckie duchy podziemnego ołtarza, krwawa Morrigan. Nie wiedział, czy kiedykolwiek uda mu się jej pozbyć - odciąć od jej zgubnego wpływu, stawiającego w niebezpieczeństwie każdego, kto znajdował się obok. Przecież to dostrzegała, niepokój, nagle pojawiającą się oschłość i obcy krwawy poblask w spojrzeniu, gwałtowność myśli, zniknięcia. Nie chciał być przy niej, kiedy słyszał jej zdradliwe podszepty. Żywiła się wojną i tam mogli się ze sobą porozumieć, ale jej istota tutaj, w Chataeu Rose, nie powinna się w ogóle znaleźć.
A przecież sam ją tu przyprowadził.
- Jestem ostatnio nieswój, przepraszam - dodał, nie odsłoniłby się w ten sposób w żadnej innej chwili, ale rozmawiał przecież ze swoją żoną i bez ni jednego świadka. To ku niej winien sięgać w chwilach zwątpienia, ona miała być mu wsparciem. - Tamto miejsce zostawiło we mnie ślad - stwierdził po chwili, chwili, w której na jego twarz padł cień niezadowolenia. Nie tak miało to wyglądać. Nie tego pragnął. Kiwnął głową, przyjmując jej słowa. Nie chciała tłumaczeń, radziła sobie, zaczynał iskrzyć w niej ogień, który przed paroma miesiącami zdawał się ledwie wypalać. Wciąż przyglądał się temu z pewnym podziwem - podziwem dla jej wewnętrznej siły, którą chyba wciąż nie przestawała go zaskakiwać. Niosła te troski nie skarżąc się ni razu.
- Zaniedbałem cię? - zapytał, wprost i szczerze, jak ona była szczerą. Unikał jej, to prawda. Unikał jej, bo starożytny duch w jego sercu łaknął rozlewu krwi. Już wcześniej było trudno, wojna, obowiązki, skryte przyjemności, mógł bywać u jej boku częściej, teraz zaś nie bywał wcale - mimo obietnic złożonych przed paroma tygodniami. Ostatnie, o czym myślał w tym stanie, to wizyta w teatrze lub na przyjęciu. - Nie chciałem tego - Jakże miało to wybrzmieć, że bał się, że ją skrzywdzi? Czy wolno było mu się przyznawać do tego, że nie panował nad mocami, z którymi tamtego dnia zadarł? To on miał być jej ostoją, nie wrogiem, nie źródłem grozy. - Od pewnego czasu... mam poczucie, że tak będzie lepiej - dodał bez przekonania, nie drgnąwszy nawet z miejsca, jakby wciąż się obawiając - że bezlitosna wiedźma wykrzyczy swój rozkaz, śmiejąc mu się prosto w twarz. Czy istniał sposób, aby się jej pozbyć? Być może.
- Chciałbym poprosić cię o twoją obrączkę - odparł w końcu, wracając spojrzeniem do odbicia jej oczu w lustrze toaletki. - Tylko na kilka dni, zwrócę ci ją niebawem - Zdawał sobie sprawę z tego, że ta prośba nie mogła przemknąć bez wzbudzania pytań. Ale czasem niewiedza naprawdę była błogosławieństwem, z czasem to dostrzeże, wyczuje. Będzie wiedziała, gdzieś w sercu, choć jej umysł wiedzieć nie powinien. Tak tylko mógł zapewnić bezpieczeństwo sobie i jej. - Proszę, o to jedno mnie nie pytaj - dodał, nie odejmując wzroku od jej twarzy - i oczekując werdyktu. Brak obrączki na jej dłoni mógł co prawda wzbudzić nieprzyjemne plotki, ale w tak krótkim czasie rękawiczki przecież starczą, by to zamaskować.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Jak przywrócić sobie spokój? Jak z uśmiechem na ustach witać kolejny dzień i nie poddać się wszechogarniającemu szaleństwu?
- Wspieram się myślą, że ten stan nie będzie trwać wiecznie - odparła zgodnie z prawdą. Śmierć Alpharda, nieposłuszeństwo Francisa, cały ten szalejący wokół nich konflikt; ze skutkami porażek przyjdzie im się mierzyć jeszcze przez długi czas, ale czy to nie one wzmacniają ich odporność i siłę? Zagrożenie nie było już czymś odległym, co nie dosięgnie mieszkańców tych pałacowych murów, Evandra czuła narastający strach ściskający żołądek i gardło; strach, że wkrótce to do nich zapuka jeden z wysłanników Czarnego Pana, by zwrócić ciało, powtarzając hasła o bohaterskich czynach. Czym były suche hasła, czym był wznoszony pomnik - żadne słowa ani gesty nie mogły ukoić bólu po takiej stracie. - Nie jest to łatwe, przyznaję, ale jeśli ja nie będę w to wierzyć, to dlaczego inni mają? - Być przykładem i oparciem dla innych, choć tyle mogła zrobić dla bliskich, którzy trwali przy niej w trudnych chwilach. - Im dłużej będziesz zatracać się w samych problemach, tym trudniej przyjdzie ci odnaleźć drogę powrotną. Nie zapominaj też, że nie jesteś sam. - Mimo iż nie znała wszystkich szczegółów trapiących go spraw, nie zamierzała się z niczego wycofywać. Obiecała sobie, że będzie tą, która przyniesie spokój innym; kotwicą i bezpieczną przystanią, przy której można wziąć oddech i załatać poszarpane nerwy. - Nadchodzące miesiące będą decydujące, trudniejsze, niż zwykle, dlatego tym bardziej należy ci się odpoczynek. - Gdy przygotowywano ją do pełnionej obecnie roli, wspominano o dobrych i złych chwilach, tyle że nikt nie mówił jak sobie radzić w przypadku otwartej wojny. Może i Tristan chciał zatrzymać konflikt przed drzwiami Château Rose, ale dotyczył ich tak bardzo, że nie sposób udawać, że nie istnieje. Jedno było pewne, nie było już odwrotu, nie mogli się poddać ani zawahać, tyle że decyzje podejmowane pod presją rzadko kiedy kończyły się sukcesem.
- Liczyłam na to, że uda nam się spędzać więcej czasu razem, ale rozumiem że jesteś zajęty i pochłaniają cię obowiązki. - Brał na siebie zbyt wiele, ciążąca na nim odpowiedzialność wcale nie malała. Evandra nie chciała na nikogo zrzucać winy za tę sytuację, momentami zastanawiała się nawet czy jest tak, jakby zamienili się miejscami. Czy w ostatnich miesiącach to on patrzył na nią z żalem i współczuciem, nie wiedząc co poradzić w zaistniałej sytuacji? Traktowali samych siebie jako jednostki silne i samodzielne, nie wierząc, by ktokolwiek inny zrozumiał powagę i sens toczonych bitew, zapominając że wspólnie mogliby zmierzyć się ze wszystkim.- Czy to przez zadanie dla Czarnego Pana? - Moc i zasada działania artefaktów nie były jej dobrze znane, ale wiedziała o nich tyle, by wystrzegać się nieznanego. Parająca się wytwórstwem magicznych przedmiotów Primrose Burke wielokrotnie opowiadała o zaklinanych w nich siłach, jak i o niebezpieczeństwach czyhających na niedoświadczonych poszukiwaczy skarbów, jednak i one nie mogły się równać z mocą tych należących do Czarnego Pana. - Jakakolwiek nie byłaby to siła, poradzimy sobie z nią. - Nie było wszak rzeczy niemożliwych - problemów bez rozwiązania ani klątw nie do przełamania. - Jeśli jednak uważasz, że… tak będzie lepiej… - powtórzyła za nim, ale mimo iż nie chciała zbytnio naciskać i zdawała sobie sprawę z własnej niewiedzy, to z trudem akceptowała tu własną bezsilność. - Chcę tylko byś wiedział, że jestem tu dla ciebie, kiedy tylko mnie potrzebujesz.
Zdziwiona prośbą odruchowo zerknęła na biżuterię na swojej dłoni. Nie rozstawała się ze swoją obrączką, bez niej była nieswoja, naga. Nie była wyłącznie przedmiotem, ładną ozdobą, a symbolem przynależności. Stała się jej częścią, świadczyła o wiecznej mocy, spajającej ją z Tristanem w jedno. Co mogło być z nią nie tak? Pytania już cisnęły się na usta, ale powstrzymała je cichym westchnieniem, tym samym godząc się na złożoną prośbę. Podniosła się z miejsca i podeszła do okna, brzeg jedwabnego, przewiązanego niedbale w pasie peniuaru sunął po drewnianych panelach. Zdjęła z palca obrączkę i podała ją Tristanowi na otwartej dłoni. - Zdążyłam się przywiązać, więc lepiej jej nie zgub. - Zadarła brodę, by odnaleźć jego spojrzenie, lekkim uśmiechem podkreśliła żartobliwy ton swoich słów. - Czy na dzisiejszy wieczór masz jeszcze obowiązki, które wymagają twojej pilnej uwagi? - Nie wyglądał jakby się spieszył, ale zrozumiałaby, gdyby wymyślił coś w ramach wymówki dla ucieczki, jeśli nie czuł się pewnie.
- Wspieram się myślą, że ten stan nie będzie trwać wiecznie - odparła zgodnie z prawdą. Śmierć Alpharda, nieposłuszeństwo Francisa, cały ten szalejący wokół nich konflikt; ze skutkami porażek przyjdzie im się mierzyć jeszcze przez długi czas, ale czy to nie one wzmacniają ich odporność i siłę? Zagrożenie nie było już czymś odległym, co nie dosięgnie mieszkańców tych pałacowych murów, Evandra czuła narastający strach ściskający żołądek i gardło; strach, że wkrótce to do nich zapuka jeden z wysłanników Czarnego Pana, by zwrócić ciało, powtarzając hasła o bohaterskich czynach. Czym były suche hasła, czym był wznoszony pomnik - żadne słowa ani gesty nie mogły ukoić bólu po takiej stracie. - Nie jest to łatwe, przyznaję, ale jeśli ja nie będę w to wierzyć, to dlaczego inni mają? - Być przykładem i oparciem dla innych, choć tyle mogła zrobić dla bliskich, którzy trwali przy niej w trudnych chwilach. - Im dłużej będziesz zatracać się w samych problemach, tym trudniej przyjdzie ci odnaleźć drogę powrotną. Nie zapominaj też, że nie jesteś sam. - Mimo iż nie znała wszystkich szczegółów trapiących go spraw, nie zamierzała się z niczego wycofywać. Obiecała sobie, że będzie tą, która przyniesie spokój innym; kotwicą i bezpieczną przystanią, przy której można wziąć oddech i załatać poszarpane nerwy. - Nadchodzące miesiące będą decydujące, trudniejsze, niż zwykle, dlatego tym bardziej należy ci się odpoczynek. - Gdy przygotowywano ją do pełnionej obecnie roli, wspominano o dobrych i złych chwilach, tyle że nikt nie mówił jak sobie radzić w przypadku otwartej wojny. Może i Tristan chciał zatrzymać konflikt przed drzwiami Château Rose, ale dotyczył ich tak bardzo, że nie sposób udawać, że nie istnieje. Jedno było pewne, nie było już odwrotu, nie mogli się poddać ani zawahać, tyle że decyzje podejmowane pod presją rzadko kiedy kończyły się sukcesem.
- Liczyłam na to, że uda nam się spędzać więcej czasu razem, ale rozumiem że jesteś zajęty i pochłaniają cię obowiązki. - Brał na siebie zbyt wiele, ciążąca na nim odpowiedzialność wcale nie malała. Evandra nie chciała na nikogo zrzucać winy za tę sytuację, momentami zastanawiała się nawet czy jest tak, jakby zamienili się miejscami. Czy w ostatnich miesiącach to on patrzył na nią z żalem i współczuciem, nie wiedząc co poradzić w zaistniałej sytuacji? Traktowali samych siebie jako jednostki silne i samodzielne, nie wierząc, by ktokolwiek inny zrozumiał powagę i sens toczonych bitew, zapominając że wspólnie mogliby zmierzyć się ze wszystkim.- Czy to przez zadanie dla Czarnego Pana? - Moc i zasada działania artefaktów nie były jej dobrze znane, ale wiedziała o nich tyle, by wystrzegać się nieznanego. Parająca się wytwórstwem magicznych przedmiotów Primrose Burke wielokrotnie opowiadała o zaklinanych w nich siłach, jak i o niebezpieczeństwach czyhających na niedoświadczonych poszukiwaczy skarbów, jednak i one nie mogły się równać z mocą tych należących do Czarnego Pana. - Jakakolwiek nie byłaby to siła, poradzimy sobie z nią. - Nie było wszak rzeczy niemożliwych - problemów bez rozwiązania ani klątw nie do przełamania. - Jeśli jednak uważasz, że… tak będzie lepiej… - powtórzyła za nim, ale mimo iż nie chciała zbytnio naciskać i zdawała sobie sprawę z własnej niewiedzy, to z trudem akceptowała tu własną bezsilność. - Chcę tylko byś wiedział, że jestem tu dla ciebie, kiedy tylko mnie potrzebujesz.
Zdziwiona prośbą odruchowo zerknęła na biżuterię na swojej dłoni. Nie rozstawała się ze swoją obrączką, bez niej była nieswoja, naga. Nie była wyłącznie przedmiotem, ładną ozdobą, a symbolem przynależności. Stała się jej częścią, świadczyła o wiecznej mocy, spajającej ją z Tristanem w jedno. Co mogło być z nią nie tak? Pytania już cisnęły się na usta, ale powstrzymała je cichym westchnieniem, tym samym godząc się na złożoną prośbę. Podniosła się z miejsca i podeszła do okna, brzeg jedwabnego, przewiązanego niedbale w pasie peniuaru sunął po drewnianych panelach. Zdjęła z palca obrączkę i podała ją Tristanowi na otwartej dłoni. - Zdążyłam się przywiązać, więc lepiej jej nie zgub. - Zadarła brodę, by odnaleźć jego spojrzenie, lekkim uśmiechem podkreśliła żartobliwy ton swoich słów. - Czy na dzisiejszy wieczór masz jeszcze obowiązki, które wymagają twojej pilnej uwagi? - Nie wyglądał jakby się spieszył, ale zrozumiałaby, gdyby wymyślił coś w ramach wymówki dla ucieczki, jeśli nie czuł się pewnie.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wygiął lekko usta w uśmiechu, ni to sztucznym ni radosnym, raczej zamyślonym, naznaczonym chyba przede wszystkim spokojem, jaki wyczuł od jej słów, a jakiego chyba nie do końca się u niej spodziewał. Dźwigał na ramionach dużo i chyba ostatnim czasem zaczynał odczuwać... zmęczenie, tak dalekie od jej optymizmu. Czy rzeczywiście w kilka tygodni ich role zdążyły się zamienić? W londyńskich podziemiach otrzymał cios, który go przerażał - a od którego nie potrafił się odciąć, przerzucając ten ciężar na jej, wątlejsze przecież barki.
- Mamy przewagę, ale widmo końca jest jeszcze dalekie - odparł na jej słowa, by po chwili unieść kąciki ust wyżej. Przypomniała mu, że nie powinien mówić w ten sposób. - Nie, masz słuszność, to nasza wiara umacnia wiarę pozostałych. Strzeże nas jak tarcza. I my też powinniśmy jej strzec. - Zamyślił się nad jej słowy, nie zaprzeczając ich brzmieniu. Czarne myśli nigdy nie były odpowiednim rozwiązaniem, ale czy w tym labiryncie pogubionych nadziei wciąż mógł uchwycić trzymaną przez nią nić? - Nie jestem - przytaknął, opieszale, z zamyśleniem obserwując jej sylwetkę, gładkie ciało subtelnie okryte delikatnym peniuarem. Nawet sobie nie wyobrażała, jak bardzo nie był sam. Dobrze było mieć ją znów przy sobie, rozbudzoną z bolesnego letargu. Silną. I wpatrywał się w nią dalej, gdy mówiła o odpoczynku, bez słowa, wsłuchując się w kojące brzmienie jej głosu, który w połączeniu z zapachem wypełniającym jej komnaty odprężał sam w sobie.
Jakiś cień przemknął przez jego twarz, kiedy zaczęła mówić o jego obowiązkach. Nie chciał je zawodzić, nie po tamtej rozmowie - jednak czy mógł jej wyznać całą prawdę? Czy nie przerazi jej tymi słowy, czy nie zburzy tak wiotkiego przecież, z trudem wypracowanego zaufania? Mijał się z nią zbyt często, ale tutaj chodziło przecież też o nią. Zapewniała go o swoim wsparciu, czy rzeczywiście było na dobre i na złe - i czy zdawała sobie sprawę z rozległości tego, co w istocie było złem? Kiwnął głową z zastanowieniem, przytakując jej słowom. To przez zadanie dla Czarnego Pana był inny. Początkowo nie odpowiedział jednak nic, śledząc wzrokiem jej przepełnione wilą gracją kroki. Sięgnął dłonią po pierścień ofiarowany mu na otwartej dłoni, krótką chwilę obracając go między palcami, przyglądając się jego powierzchni, złotemu poblaskowi. Nie był tylko pierścieniem. Był też symbolem. I miał stać się czymś znacznie ważniejszym.
- Postaram się - obiecał, odnajdując jej iskrzące spojrzenie, uśmiech odwzajemnił własnym. - Tylko kilka dni - powtórzył, zamykając jej obrączkę w dłoni i wsuwając do kieszeni czarodziejskiej szaty - kilkakrotnie upewniając się, że znajdowała się w bezpiecznym miejscu. - Dziękuję - dodał, nie odejmując spojrzenia od czerni jej źrenic, dając temu słowu wybrzmieć w pełni. Wybrzmieć, jakby dziękował za coś rzeczywiście istotnego, ważnego, większego. Dla niego ten gest faktycznie znaczył dzisiaj wiele. Przecząco pokręcił głową na jej pytanie, choć czuł, choć wiedział, że nie powinno go tutaj być. Czy znów zawodził, tym razem swoją nieobecnością, obojętnością? - Nie chcę wychodzić - mruknął w odpowiedzi, trochę chyba wymijająco. Nie chciał, ale czy nie powinien? Odsunął się nieznacznie od parapetu, czyniąc krok w jej stronę - dłonią sięgnął jej podbródka, nachylając się ku niej, by posmakować jej ust, zatrzymał jednak twarz gdzieś obok, zadawalając się zapachem jej skóry i perfum, drżeniem powstrzymując się od śmielszego gestu.
- Moce tamtego miejsca żyły, Evandro - wyznał w końcu, szeptem, umilknąwszy ledwie moment później, by zebrać myśli. Jak mógł jej o tym opowiedzieć, by nie wzięła go za szaleńca? Czym były tamte byty, okrutnymi pradawnymi duchami o potężnej mocy? Więc jak to możliwe, że snuły się tak daleko od swojego więzienia? Czy posilały się teraz na nich? Jakie miały być tego konsekwencje? - Przez cały czas były z nami, w jakiś sposób związane z tamtymi podziemnymi korytarzami. Z kamieniami, których pragnął Czarny Pan. - Opowiadał, czy zadawał pytania? Sam miał wiele wątpliwości, nieoczywistości nie przestawały się mnożyć. - Kobieta - Niewiele więcej o niej wiedział. - Kilkakrotnie opętała Francisa, rozmawiałem z nią, gdy nie potrafił wydostać się spod jej wpływu. Trudno było zrozumieć, kim była i czego właściwie pragnęła. Ze mną... ze mną było jej trudniej. - Przez większość czasu. Przynajmniej do momentu, w którym bezmyślnie chwycił kamień, chroniąc go przed Francisem - lub Francisa przed nim, dziś sam już nie wiedział. - Ale kiedy dotknąłem tego artefaktu... - Ściągnął brew, teraz, w tym momencie, czuł się przecież wolny. Pozbawiony zgubnego wpływu. W pełni świadomy, sam sobą kierował. Ale nie było tak przez cały czas. - Wciąż wydaje mi się, że jest przy mnie, prawie czuję na karku jej oddech. - Może to tylko obawy? Wymysły? Może to jego podświadomość szeptała do niego tamte słowa, może nie potrafił już rozdzielić jednego od drugiego. Ale przecież czuł ją: czuł jej obecność, słyszał, wiedział, że była prawdziwa. Nie odsunął się od niej, kiedy poszukiwał spojrzeniem jej oczu ponownie. W jego tkwiło coś niepokojącego, innego niż zwykle, trochę chyba błagalnego. Bezradnego? Cóż mógł zrobić? - Czasem ją słyszę, mówi do mnie - szeptał dalej, z obawą, co mógł ujrzeć w jej źrenicach. Czy mu wierzyła? Czy sądziła, że oszalał? Czy oszalał? - Czasem ze mną zwycięża. - Nie chcę tego, Evandro. Naprawdę tego nie chcę. I chyba nie wiem już, co mam robić. Nie mógł tego ukrywać przed nią wiecznie. Bo dla własnego nawet bezpieczeństwa powinna o tym wiedzieć. Jak miał trzymać demony wojny z dala od niej, gdy jeden z nich znajdował się pod tym dachem? Czyżby? Czy nie usprawiedliwiał tylko bolesnej chwili słabości, gdy nie potrafił już utrzymać własnych myśli w ryzach? Nie miał przecież prawa do słabości - i tym bardziej nie miał prawa straszyć jej.
Chyba też nie miał prawa tu dziś przychodzić, a jednak był.
- Mamy przewagę, ale widmo końca jest jeszcze dalekie - odparł na jej słowa, by po chwili unieść kąciki ust wyżej. Przypomniała mu, że nie powinien mówić w ten sposób. - Nie, masz słuszność, to nasza wiara umacnia wiarę pozostałych. Strzeże nas jak tarcza. I my też powinniśmy jej strzec. - Zamyślił się nad jej słowy, nie zaprzeczając ich brzmieniu. Czarne myśli nigdy nie były odpowiednim rozwiązaniem, ale czy w tym labiryncie pogubionych nadziei wciąż mógł uchwycić trzymaną przez nią nić? - Nie jestem - przytaknął, opieszale, z zamyśleniem obserwując jej sylwetkę, gładkie ciało subtelnie okryte delikatnym peniuarem. Nawet sobie nie wyobrażała, jak bardzo nie był sam. Dobrze było mieć ją znów przy sobie, rozbudzoną z bolesnego letargu. Silną. I wpatrywał się w nią dalej, gdy mówiła o odpoczynku, bez słowa, wsłuchując się w kojące brzmienie jej głosu, który w połączeniu z zapachem wypełniającym jej komnaty odprężał sam w sobie.
Jakiś cień przemknął przez jego twarz, kiedy zaczęła mówić o jego obowiązkach. Nie chciał je zawodzić, nie po tamtej rozmowie - jednak czy mógł jej wyznać całą prawdę? Czy nie przerazi jej tymi słowy, czy nie zburzy tak wiotkiego przecież, z trudem wypracowanego zaufania? Mijał się z nią zbyt często, ale tutaj chodziło przecież też o nią. Zapewniała go o swoim wsparciu, czy rzeczywiście było na dobre i na złe - i czy zdawała sobie sprawę z rozległości tego, co w istocie było złem? Kiwnął głową z zastanowieniem, przytakując jej słowom. To przez zadanie dla Czarnego Pana był inny. Początkowo nie odpowiedział jednak nic, śledząc wzrokiem jej przepełnione wilą gracją kroki. Sięgnął dłonią po pierścień ofiarowany mu na otwartej dłoni, krótką chwilę obracając go między palcami, przyglądając się jego powierzchni, złotemu poblaskowi. Nie był tylko pierścieniem. Był też symbolem. I miał stać się czymś znacznie ważniejszym.
- Postaram się - obiecał, odnajdując jej iskrzące spojrzenie, uśmiech odwzajemnił własnym. - Tylko kilka dni - powtórzył, zamykając jej obrączkę w dłoni i wsuwając do kieszeni czarodziejskiej szaty - kilkakrotnie upewniając się, że znajdowała się w bezpiecznym miejscu. - Dziękuję - dodał, nie odejmując spojrzenia od czerni jej źrenic, dając temu słowu wybrzmieć w pełni. Wybrzmieć, jakby dziękował za coś rzeczywiście istotnego, ważnego, większego. Dla niego ten gest faktycznie znaczył dzisiaj wiele. Przecząco pokręcił głową na jej pytanie, choć czuł, choć wiedział, że nie powinno go tutaj być. Czy znów zawodził, tym razem swoją nieobecnością, obojętnością? - Nie chcę wychodzić - mruknął w odpowiedzi, trochę chyba wymijająco. Nie chciał, ale czy nie powinien? Odsunął się nieznacznie od parapetu, czyniąc krok w jej stronę - dłonią sięgnął jej podbródka, nachylając się ku niej, by posmakować jej ust, zatrzymał jednak twarz gdzieś obok, zadawalając się zapachem jej skóry i perfum, drżeniem powstrzymując się od śmielszego gestu.
- Moce tamtego miejsca żyły, Evandro - wyznał w końcu, szeptem, umilknąwszy ledwie moment później, by zebrać myśli. Jak mógł jej o tym opowiedzieć, by nie wzięła go za szaleńca? Czym były tamte byty, okrutnymi pradawnymi duchami o potężnej mocy? Więc jak to możliwe, że snuły się tak daleko od swojego więzienia? Czy posilały się teraz na nich? Jakie miały być tego konsekwencje? - Przez cały czas były z nami, w jakiś sposób związane z tamtymi podziemnymi korytarzami. Z kamieniami, których pragnął Czarny Pan. - Opowiadał, czy zadawał pytania? Sam miał wiele wątpliwości, nieoczywistości nie przestawały się mnożyć. - Kobieta - Niewiele więcej o niej wiedział. - Kilkakrotnie opętała Francisa, rozmawiałem z nią, gdy nie potrafił wydostać się spod jej wpływu. Trudno było zrozumieć, kim była i czego właściwie pragnęła. Ze mną... ze mną było jej trudniej. - Przez większość czasu. Przynajmniej do momentu, w którym bezmyślnie chwycił kamień, chroniąc go przed Francisem - lub Francisa przed nim, dziś sam już nie wiedział. - Ale kiedy dotknąłem tego artefaktu... - Ściągnął brew, teraz, w tym momencie, czuł się przecież wolny. Pozbawiony zgubnego wpływu. W pełni świadomy, sam sobą kierował. Ale nie było tak przez cały czas. - Wciąż wydaje mi się, że jest przy mnie, prawie czuję na karku jej oddech. - Może to tylko obawy? Wymysły? Może to jego podświadomość szeptała do niego tamte słowa, może nie potrafił już rozdzielić jednego od drugiego. Ale przecież czuł ją: czuł jej obecność, słyszał, wiedział, że była prawdziwa. Nie odsunął się od niej, kiedy poszukiwał spojrzeniem jej oczu ponownie. W jego tkwiło coś niepokojącego, innego niż zwykle, trochę chyba błagalnego. Bezradnego? Cóż mógł zrobić? - Czasem ją słyszę, mówi do mnie - szeptał dalej, z obawą, co mógł ujrzeć w jej źrenicach. Czy mu wierzyła? Czy sądziła, że oszalał? Czy oszalał? - Czasem ze mną zwycięża. - Nie chcę tego, Evandro. Naprawdę tego nie chcę. I chyba nie wiem już, co mam robić. Nie mógł tego ukrywać przed nią wiecznie. Bo dla własnego nawet bezpieczeństwa powinna o tym wiedzieć. Jak miał trzymać demony wojny z dala od niej, gdy jeden z nich znajdował się pod tym dachem? Czyżby? Czy nie usprawiedliwiał tylko bolesnej chwili słabości, gdy nie potrafił już utrzymać własnych myśli w ryzach? Nie miał przecież prawa do słabości - i tym bardziej nie miał prawa straszyć jej.
Chyba też nie miał prawa tu dziś przychodzić, a jednak był.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Posłuszeństwo Czarnemu Panu było jednym z jego obowiązków. Ich obowiązkiem, o którym wiedziała, i jaki rozumiała. Choć pytań było wciąż zbyt wiele miała świadomość, że gdy przyjdzie na to pora, otworzy się przed nią i da szansę na odbudowanie ich relacji. Stworzenie jej na nowo.
Dotyk jego palców sięgających do podbródka sprawił, że na krótko i niezauważenie wstrzymała oddech. Mimo wieloletniej znajomości, złożonej przysięgi i niemal rocznego syna, wciąż wywoływał w niej odruchy podlotka. W kącikach oczu błąkała się niezwykła jak na nią nieśmiałość. W każdej z takich chwil uświadamiała sobie, jak niewiele miała okazji, by się z nim prawdziwie oswoić.
”Moce tamtego miejsca żyły.” Skoro siły podziemi opętały Francisa mogło to znaczyć, że mówił prawdę. Tylko czy rzeczywiście to pod wpływem ich mocy zareagował tak nierozważnie, skazując się na podejrzenia o zdradę, a może tylko starał się w ten sposób zakamuflować swoje działania? Pospiesznie odepchnęła te myśli, powtarzając sobie, że wciąż nie wie wszystkiego, zuchwałością byłoby wydawać kolejne oskarżenia. Czy podczas wizyty w szpitalu nie potraktowała go zbyt oschle? Żal, jakiego nie chciała przelewać na resztę domowników, znalazł już swe ujście w innym miejscu. Został wyrzucony z Château Rose bez większego zawahania niczym niechciany rupieć, wyraźnie ukazując różnicę w sympatii, jaką Evandra darzyła poszczególnych członków rodziny. Nierozważnie dała ponieść się impulsowi i popełniła błąd - czy zostanie jej wybaczony? Słowa przeprosin nie sprawiały trudu i nie przynosiły wstydu, gdy miało się pewność, że zostaną przyjęte. Przeprosiny za stłuczoną wazę, spóźnienie na spotkanie czy nieprzesłane życzenia urodzinowe były niczym w stosunku do zdeptanego zaufania. Nie od początku tak je traktowała, sądząc, iż swym naciskiem i nieugiętością pomaga, niestrudzenie dba o fasady ustalonego porządku, lecz wybrane argumenty okazały się nie być do końca trafione. ”Tylko tobie mogę wyznać tę tajemnicę”, czytała w otrzymanym od kuzyna liście, stając twarzą w twarz z kolejnymi oczekiwaniami, jakim nie mogła wtedy sprostać. Nie chciała znów uginać karku, dostosowywać się do wyznaczonych ram, spełniać cudzych życzeń przy nieposzanowaniu własnych przekonań. Dopiero zaczynała rozumieć co znaczy przedłożyć zasady ponad sympatię, a gorzki smak podjętej decyzji wcale jej tego nie ułatwiał.
- Dlaczego nie mówiłeś wcześniej? - spytała od razu, znów reagując impulsywnie, po chwili jednak jej wzrok złagodniał. Nic dziwnego, że nie chciał jej o tym mówić, kiedy przed dwoma tygodniami podczas spotkania w pokoju dziennym wcale nie ułatwiała mu ciężkiej roli posłańca. Stłuczone szkło uważała za swoją winę, rozpaczliwie i egoistycznie szukała wyjaśnień dla działań brata, nie zważając na zadawane innym ciosy. Lepiej żyć w nieświadomości, w otoczeniu kłamstw czy zmierzyć się z prawdą, dźwigając jej ciężar? Ta uporczywa myśl, że coś jest nie tak, jak powinno. Na niedopowiedzenia natykała się na każdym kroku, uporczywie wmawiając sobie, że to tylko wyobraźnia, że tam nic więcej nie ma, żadnych sekretów ani tajemnic. Kiedy Francis przyznał się do oszustw posypał się jej misternie układany domek z kart; pojawiły się myśli, że lepiej gdyby okazało się, iż cierpi na kolejną rodzinną przypadłość, niż by była to prawda. Wszystko stałoby się na powrót łatwe, tylko czy aby na pewno właśnie tego chciała?
Przejęła się jego strachem, w pełni rozumiejąc trzymającą go bezsilność. O szaleństwie wiedziała wiele: bezwzględnych głosach szepczących z tyłu głowy, śledzących każdy ruch ślepiach, widocznych w odbiciu lustra tylko przez jedno uderzenie serca. Wiedziała też, że w takim przypadku nie wystarczy rozmowa i rozwianie wątpliwości, że one wracają, skutecznie utrudniając codzienność. Tristan był jednak zbyt pewny swoich odczuć, zbyt wiele faktów potwierdzało jego słowa, by można było mówić o nim jak o szaleńcu.
- Przepraszam, masz prawo mieć wątpliwości, ale nie powinieneś mierzyć się z tym samotnie - westchnęła, zaraz potrząsając głową, czując, że znów go zawiodła. Powinna była to dostrzec od razu. - Kto jeszcze o tym wie? - Jeśli zdradził już komuś z czym przyszło mu się borykać, musiał to być ktoś zaufany. Sama zamierzała zachować to dla siebie, lecz byłoby łatwiej z wiedzą, że w razie nieszczęśliwego wypadku istnieje ktoś, do kogo może się zwrócić. - Trzeba zagłuszyć ją czy przepędzić? Co z innymi, którzy byli tam wtedy z tobą, czy oni sięgali po artefakty? - Nie oczekiwała nazwisk, a statystyk. Skoro kamieni było więcej, na pewno nie on jeden mierzył się z konsekwencjami. Primrose pisała do niej w liście o stanie swojego brata i kuzyna z zaznaczeniem, że wszystko z nimi w porządku, tyle że i dla niej zachowanie Tristana nie wzbudziło większych podejrzeń. Korzystając ze sposobności uniosła ręce, by objąć go ostrożnie w pasie i zacisnęła lekko palce na materiale czarodziejskiej szaty.
- Czy jest tu teraz z nami? - Ściągnęła brwi w zastanowieniu ściszyła nieco głos. Wolała nie dopytywać ani nie snuć domysłów bez pewności, że byt ich nie usłyszy. - Czy udało się wam odkryć kim jest i czego pragnie? - Bez podstawowej wiedzy na temat prastarych, magicznych bytów trudno jej było podejść rzeczowo do tematu, natomiast nie było tajemnicą, iż wszystkie te istoty często znacząco różniły się od wyobrażeń. Pozbawione ludzkich odruchów oraz potrzeb, istniejąc wyłącznie dla wyższego celu, niekiedy powstałe w wyniku wypadku. By je zrozumieć należało odrzucić wszystko, co dotychczas uznawało się za pewnik, pewnie dlatego ludzkie, przepełnione pychą umysły tak łatwo padały ich ofiarą. - Może trzeba dać jej tego, czego chce? A może wręcz przeciwnie, bez dostępu do tego, czego chce, opadnie z sił i przestanie być takim zagrożeniem?
Dotyk jego palców sięgających do podbródka sprawił, że na krótko i niezauważenie wstrzymała oddech. Mimo wieloletniej znajomości, złożonej przysięgi i niemal rocznego syna, wciąż wywoływał w niej odruchy podlotka. W kącikach oczu błąkała się niezwykła jak na nią nieśmiałość. W każdej z takich chwil uświadamiała sobie, jak niewiele miała okazji, by się z nim prawdziwie oswoić.
”Moce tamtego miejsca żyły.” Skoro siły podziemi opętały Francisa mogło to znaczyć, że mówił prawdę. Tylko czy rzeczywiście to pod wpływem ich mocy zareagował tak nierozważnie, skazując się na podejrzenia o zdradę, a może tylko starał się w ten sposób zakamuflować swoje działania? Pospiesznie odepchnęła te myśli, powtarzając sobie, że wciąż nie wie wszystkiego, zuchwałością byłoby wydawać kolejne oskarżenia. Czy podczas wizyty w szpitalu nie potraktowała go zbyt oschle? Żal, jakiego nie chciała przelewać na resztę domowników, znalazł już swe ujście w innym miejscu. Został wyrzucony z Château Rose bez większego zawahania niczym niechciany rupieć, wyraźnie ukazując różnicę w sympatii, jaką Evandra darzyła poszczególnych członków rodziny. Nierozważnie dała ponieść się impulsowi i popełniła błąd - czy zostanie jej wybaczony? Słowa przeprosin nie sprawiały trudu i nie przynosiły wstydu, gdy miało się pewność, że zostaną przyjęte. Przeprosiny za stłuczoną wazę, spóźnienie na spotkanie czy nieprzesłane życzenia urodzinowe były niczym w stosunku do zdeptanego zaufania. Nie od początku tak je traktowała, sądząc, iż swym naciskiem i nieugiętością pomaga, niestrudzenie dba o fasady ustalonego porządku, lecz wybrane argumenty okazały się nie być do końca trafione. ”Tylko tobie mogę wyznać tę tajemnicę”, czytała w otrzymanym od kuzyna liście, stając twarzą w twarz z kolejnymi oczekiwaniami, jakim nie mogła wtedy sprostać. Nie chciała znów uginać karku, dostosowywać się do wyznaczonych ram, spełniać cudzych życzeń przy nieposzanowaniu własnych przekonań. Dopiero zaczynała rozumieć co znaczy przedłożyć zasady ponad sympatię, a gorzki smak podjętej decyzji wcale jej tego nie ułatwiał.
- Dlaczego nie mówiłeś wcześniej? - spytała od razu, znów reagując impulsywnie, po chwili jednak jej wzrok złagodniał. Nic dziwnego, że nie chciał jej o tym mówić, kiedy przed dwoma tygodniami podczas spotkania w pokoju dziennym wcale nie ułatwiała mu ciężkiej roli posłańca. Stłuczone szkło uważała za swoją winę, rozpaczliwie i egoistycznie szukała wyjaśnień dla działań brata, nie zważając na zadawane innym ciosy. Lepiej żyć w nieświadomości, w otoczeniu kłamstw czy zmierzyć się z prawdą, dźwigając jej ciężar? Ta uporczywa myśl, że coś jest nie tak, jak powinno. Na niedopowiedzenia natykała się na każdym kroku, uporczywie wmawiając sobie, że to tylko wyobraźnia, że tam nic więcej nie ma, żadnych sekretów ani tajemnic. Kiedy Francis przyznał się do oszustw posypał się jej misternie układany domek z kart; pojawiły się myśli, że lepiej gdyby okazało się, iż cierpi na kolejną rodzinną przypadłość, niż by była to prawda. Wszystko stałoby się na powrót łatwe, tylko czy aby na pewno właśnie tego chciała?
Przejęła się jego strachem, w pełni rozumiejąc trzymającą go bezsilność. O szaleństwie wiedziała wiele: bezwzględnych głosach szepczących z tyłu głowy, śledzących każdy ruch ślepiach, widocznych w odbiciu lustra tylko przez jedno uderzenie serca. Wiedziała też, że w takim przypadku nie wystarczy rozmowa i rozwianie wątpliwości, że one wracają, skutecznie utrudniając codzienność. Tristan był jednak zbyt pewny swoich odczuć, zbyt wiele faktów potwierdzało jego słowa, by można było mówić o nim jak o szaleńcu.
- Przepraszam, masz prawo mieć wątpliwości, ale nie powinieneś mierzyć się z tym samotnie - westchnęła, zaraz potrząsając głową, czując, że znów go zawiodła. Powinna była to dostrzec od razu. - Kto jeszcze o tym wie? - Jeśli zdradził już komuś z czym przyszło mu się borykać, musiał to być ktoś zaufany. Sama zamierzała zachować to dla siebie, lecz byłoby łatwiej z wiedzą, że w razie nieszczęśliwego wypadku istnieje ktoś, do kogo może się zwrócić. - Trzeba zagłuszyć ją czy przepędzić? Co z innymi, którzy byli tam wtedy z tobą, czy oni sięgali po artefakty? - Nie oczekiwała nazwisk, a statystyk. Skoro kamieni było więcej, na pewno nie on jeden mierzył się z konsekwencjami. Primrose pisała do niej w liście o stanie swojego brata i kuzyna z zaznaczeniem, że wszystko z nimi w porządku, tyle że i dla niej zachowanie Tristana nie wzbudziło większych podejrzeń. Korzystając ze sposobności uniosła ręce, by objąć go ostrożnie w pasie i zacisnęła lekko palce na materiale czarodziejskiej szaty.
- Czy jest tu teraz z nami? - Ściągnęła brwi w zastanowieniu ściszyła nieco głos. Wolała nie dopytywać ani nie snuć domysłów bez pewności, że byt ich nie usłyszy. - Czy udało się wam odkryć kim jest i czego pragnie? - Bez podstawowej wiedzy na temat prastarych, magicznych bytów trudno jej było podejść rzeczowo do tematu, natomiast nie było tajemnicą, iż wszystkie te istoty często znacząco różniły się od wyobrażeń. Pozbawione ludzkich odruchów oraz potrzeb, istniejąc wyłącznie dla wyższego celu, niekiedy powstałe w wyniku wypadku. By je zrozumieć należało odrzucić wszystko, co dotychczas uznawało się za pewnik, pewnie dlatego ludzkie, przepełnione pychą umysły tak łatwo padały ich ofiarą. - Może trzeba dać jej tego, czego chce? A może wręcz przeciwnie, bez dostępu do tego, czego chce, opadnie z sił i przestanie być takim zagrożeniem?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Błysk w jej oku ściągnął jego uwagę, niewielka dzieląca ich przestrzeń zdała się zbyt mała, duszna, dłoń błądziła po jej skórze dalej, z delikatnego podbródka przesuwając się po linii szyi, na jej tył, kark, otaczając go kleszczącym dotykiem odrzucającym złote nici jej włosów. Wydawała się tak krucha, a wciąż nie przestawała go zaskakiwać wewnętrzną siłą, tak piękna - nieprzerwanie budząc w nim niegasnące pożądanie. Nachylił głowę nad jej ramieniem, przyciągnięty jej zapachem, w odpowiedzi na jej pytanie - milcząc zbyt długą chwilę. Dlaczego nie mówił wcześniej, czy zrozumiałaby, czy uwierzyłaby, gdy nie chciała wierzyć w jego słowa wcześniej? Czy nie szukałaby w tym wymówki dla swojego brata, usprawiedliwiając tylko mocniej potknięcia niechybnie wiodące go prosto ku zgubie? Czy nie przeraziłaby się - jego - i tego, co mogło w nim dziś drzemać? Czy nie bała się teraz?
- Nie wiedziałem - odpowiedział, tak szczerze, jak potrafił. Czym były moce tamtych podziemi - nie wiedział do teraz - z ich mocą mierzył się przez ostatnie dni, które udowodniły mu, że winien zacząć traktować je poważnie. Czy opuszczą go kiedykolwiek, tego też wiedzieć nie mógł. - Nie byłem pewien - poprawił się, a może uzupełnił, chaotyczne myśli układały się nieskładnie, tak jak nieskładna i niepewna była jego wizja tamtego dnia. - To, co się tam wydarzyło... - zaczął bez przekonania, ponad jej ramieniem spoglądając w lustro nad jej toaletką, przez ułamek sekundy mając wrażenie, że dostrzega tam kogoś innego: że coś wdarło się do jego serca, opętało jego ciało i zagnieździło się w nim na dobre, chcąc przejąć kontrolę nad jego bytem. Złośliwa pani wojny, kimkolwiek była. Pogubiona pradawna dusza, zbyt potężna, by móc ją zignorować - i zbyt potężna, by chcieć ją oswobodzić. - Wciąż nie jestem pewien, co było prawdą, a co tylko złudną wizją nasłaną przez tamte moce. - W tym i Francis, ale to niczego nie ułatwiało. Ułatwiało za to jemu: chachmęcenie. - Potężne i podstępne, znały lęki i pragnienia. - I wreszcie pozbawiły życia Alpharda Blacka, który dopiero rozkładał swoje czarne skrzydła do wysokiego lotu; nigdy nie sądził, że pomyśli o jego śmierci z żalem, ale dziś, dziś Alphard Black był wielką stratą dla rycerskiej sprawy. I chyba uświadamiał nieco jak kruche potrafiło być ludzkie życie, tę myśl koncentrowała jednak skryta już w jego ubraniu obrączka Evandry.
- Nie - powtórzył za nią niemal bezwiednie, nie powinien mierzyć się z tym samotnie, czy rzeczywiście? Czy nie do tej roli przygotowywano go całe życie, opoki, ostoi, siły, czy miał prawo zarzucać ją swoimi lękami zamiast zakasać ją w sercu i uśpić, nie pozwalając im nigdy wynurzyć się z oceanu przepełnionych wątpliwościami myśli? Czy w ogóle miał prawo do lęku lub niepewności? - Nikt - wyznał, w odpowiedzi na jej pytanie, nikt, tylko ona, nie mówił o tym nikomu wcześniej. Może powinni wiedzieć, przynajmniej śmierciożercy: ale i przed nimi nie mógł być przecież słaby. Oni - nie mogli utracić do niego zaufania, czy słusznie? Czy nie powinni wiedzieć, że ufać mu już nie mogli? Czy jeśli nie panował sam nad sobą, czy wciąż w ogóle był w stanie pełnić swoją rolę? Jego usta drgnęły w bezwiednym grymasie, musiał to zachować dla siebie. Nie prosił o to jej, podobna prośba by jej uwłaczała, wiedział, wierzył, że i tak to uczyni. - Czarny Pan, stanął wtedy przy nas, on wie o wszystkim. Przenika wzrokiem na wskroś, poznając w ten sposób najgłębiej skrywane myśli. - Nigdy nie poznał i nigdy nie pozna już nikogo tak potężnego jak on. Jeśli ktokolwiek mógł znaleźć sposób na pozbycie się tej mocy - to był to tylko on. W jego głosie wybrzmiewał podziw mieszany z nadzieją, wierzył, wierzył, że Czarny Pan go nie opuści. Nie mógł tego zrobić. - Nie wiem, czy da się ją zagłuszyć. Nie wiem, czy da się ją przepędzić - mówił dalej, a głos zaczynał przenikać lękiem, czy mogło okazać się inaczej? - Alphard, Alphard Black - On sięgnął po artefakt. I on miał zostać pogrzebany. - Byliśmy rozdzieleni, nie zdążyłem dostrzec wiele. Artefaktów czekało na nas ledwie kilka, poszkodowały najsilniejszych. Też nie wszystkich, ofiar jest niewiele. - Deirdre, opuszki jego palców przesunęły się wzdłuż jej karku wyżej, we włosy. Deirdre przesłała mu raport, z Sigrun nie było dobrze. Co się stanie, jeśli to potrwa dłużej, jeśli załamanie śmierciożerców walkowerem odda tę wojnę? Nie mogli na to pozwolić, musieli walczyć: ze wszystkich sił, niezależnie od tego, ile tych sił pozostało. Przymknął oczy, czując jej słodkie objęcie, unosząc lewą dłoń, by złożyć ją na jej talii, okrytej ledwie lekkim materiałem nocnego peniuaru zasłaniającego nocną bieliznę. Palce przesuwały się po jej skórze ostrożnie, muśnięciami, badając krzywiznę nad biodrem. Przyciągnął ją do siebie bliżej, zanurzając twarz w miękkości jej włosów, tak pięknie pachniały.
- Teraz milczy - szepnął nad jej uchem, czy była z nimi, pewności mieć nie mógł. Wciąż jej nie rozumiał, wciąż nie znał, podobnie jak dla niej i dla niego stanowiła zagadkę. Mógł mówić tylko o tym, co czuł, co mu się wydawało i co podejrzewał. - Jakby spała, zaklęta w mirażu obcego świata. Myślę, że spędziła pod ziemią setki lat, a teraz chce być wreszcie wolna. - Czy nie każdy marzył o wolności? - To zły byt, najdroższa. Złośliwy i potężny, druidycznego pochodzenia, a może nawet od druidów starszy. Towarzyszył jej trzepot kruczych skrzydeł i wiedźmi chichot. Był zdradliwy. Mętny. Jakby pragnął... chaosu - Ale chaos nie był im przyjacielem. Pragnęli porządku. Ładu. - Była głodna krwi - dodał głucho. - I obawiam się, że żywiła się wojną - A ta nie dobiegnie końca. - Cierpieniem i zdradą. - Stał w samym oku cyklonu, z którego nie mógł i nie był w stanie się wycofać. Nie mógł odebrać jej tego żywiołu, ale mógł ją nim karmić. Jak długo i jak brutalnie? Nie znajdował radości w pozbawionym celu rozlewie krwi, zazwyczaj nie. - Może to spokój ją usypia - Może, a może milczała tylko złośliwym kaprysem. Czy mogłaby skrzywdzić ją? Chciał wierzyć, że nie pozwoliłby jej na to. - Obiecałem jej - stwierdził głucho - że wyprowadzę ją na zewnątrz - I postawiłem jej warunki, które zignorowała, rządząc się prawem silniejszego. Przecenił chyba swoje możliwości. - Kazała mi poznać swoje imię, ale nie wiem, gdzie je znaleźć - mruknął ze zrezygnowaniem, w nagłym porywie szczerości, tak brzmiało jej żądanie, żądanie, którego nie spełnił i którego spełnić nie potrafił. - Pozbędę się jej - obiecał, może chcąc wyrwać się z tej żałości, wycofać z wylewności, stanąć murem i ostoją, którą powinien przy niej być.
- Nie wiedziałem - odpowiedział, tak szczerze, jak potrafił. Czym były moce tamtych podziemi - nie wiedział do teraz - z ich mocą mierzył się przez ostatnie dni, które udowodniły mu, że winien zacząć traktować je poważnie. Czy opuszczą go kiedykolwiek, tego też wiedzieć nie mógł. - Nie byłem pewien - poprawił się, a może uzupełnił, chaotyczne myśli układały się nieskładnie, tak jak nieskładna i niepewna była jego wizja tamtego dnia. - To, co się tam wydarzyło... - zaczął bez przekonania, ponad jej ramieniem spoglądając w lustro nad jej toaletką, przez ułamek sekundy mając wrażenie, że dostrzega tam kogoś innego: że coś wdarło się do jego serca, opętało jego ciało i zagnieździło się w nim na dobre, chcąc przejąć kontrolę nad jego bytem. Złośliwa pani wojny, kimkolwiek była. Pogubiona pradawna dusza, zbyt potężna, by móc ją zignorować - i zbyt potężna, by chcieć ją oswobodzić. - Wciąż nie jestem pewien, co było prawdą, a co tylko złudną wizją nasłaną przez tamte moce. - W tym i Francis, ale to niczego nie ułatwiało. Ułatwiało za to jemu: chachmęcenie. - Potężne i podstępne, znały lęki i pragnienia. - I wreszcie pozbawiły życia Alpharda Blacka, który dopiero rozkładał swoje czarne skrzydła do wysokiego lotu; nigdy nie sądził, że pomyśli o jego śmierci z żalem, ale dziś, dziś Alphard Black był wielką stratą dla rycerskiej sprawy. I chyba uświadamiał nieco jak kruche potrafiło być ludzkie życie, tę myśl koncentrowała jednak skryta już w jego ubraniu obrączka Evandry.
- Nie - powtórzył za nią niemal bezwiednie, nie powinien mierzyć się z tym samotnie, czy rzeczywiście? Czy nie do tej roli przygotowywano go całe życie, opoki, ostoi, siły, czy miał prawo zarzucać ją swoimi lękami zamiast zakasać ją w sercu i uśpić, nie pozwalając im nigdy wynurzyć się z oceanu przepełnionych wątpliwościami myśli? Czy w ogóle miał prawo do lęku lub niepewności? - Nikt - wyznał, w odpowiedzi na jej pytanie, nikt, tylko ona, nie mówił o tym nikomu wcześniej. Może powinni wiedzieć, przynajmniej śmierciożercy: ale i przed nimi nie mógł być przecież słaby. Oni - nie mogli utracić do niego zaufania, czy słusznie? Czy nie powinni wiedzieć, że ufać mu już nie mogli? Czy jeśli nie panował sam nad sobą, czy wciąż w ogóle był w stanie pełnić swoją rolę? Jego usta drgnęły w bezwiednym grymasie, musiał to zachować dla siebie. Nie prosił o to jej, podobna prośba by jej uwłaczała, wiedział, wierzył, że i tak to uczyni. - Czarny Pan, stanął wtedy przy nas, on wie o wszystkim. Przenika wzrokiem na wskroś, poznając w ten sposób najgłębiej skrywane myśli. - Nigdy nie poznał i nigdy nie pozna już nikogo tak potężnego jak on. Jeśli ktokolwiek mógł znaleźć sposób na pozbycie się tej mocy - to był to tylko on. W jego głosie wybrzmiewał podziw mieszany z nadzieją, wierzył, wierzył, że Czarny Pan go nie opuści. Nie mógł tego zrobić. - Nie wiem, czy da się ją zagłuszyć. Nie wiem, czy da się ją przepędzić - mówił dalej, a głos zaczynał przenikać lękiem, czy mogło okazać się inaczej? - Alphard, Alphard Black - On sięgnął po artefakt. I on miał zostać pogrzebany. - Byliśmy rozdzieleni, nie zdążyłem dostrzec wiele. Artefaktów czekało na nas ledwie kilka, poszkodowały najsilniejszych. Też nie wszystkich, ofiar jest niewiele. - Deirdre, opuszki jego palców przesunęły się wzdłuż jej karku wyżej, we włosy. Deirdre przesłała mu raport, z Sigrun nie było dobrze. Co się stanie, jeśli to potrwa dłużej, jeśli załamanie śmierciożerców walkowerem odda tę wojnę? Nie mogli na to pozwolić, musieli walczyć: ze wszystkich sił, niezależnie od tego, ile tych sił pozostało. Przymknął oczy, czując jej słodkie objęcie, unosząc lewą dłoń, by złożyć ją na jej talii, okrytej ledwie lekkim materiałem nocnego peniuaru zasłaniającego nocną bieliznę. Palce przesuwały się po jej skórze ostrożnie, muśnięciami, badając krzywiznę nad biodrem. Przyciągnął ją do siebie bliżej, zanurzając twarz w miękkości jej włosów, tak pięknie pachniały.
- Teraz milczy - szepnął nad jej uchem, czy była z nimi, pewności mieć nie mógł. Wciąż jej nie rozumiał, wciąż nie znał, podobnie jak dla niej i dla niego stanowiła zagadkę. Mógł mówić tylko o tym, co czuł, co mu się wydawało i co podejrzewał. - Jakby spała, zaklęta w mirażu obcego świata. Myślę, że spędziła pod ziemią setki lat, a teraz chce być wreszcie wolna. - Czy nie każdy marzył o wolności? - To zły byt, najdroższa. Złośliwy i potężny, druidycznego pochodzenia, a może nawet od druidów starszy. Towarzyszył jej trzepot kruczych skrzydeł i wiedźmi chichot. Był zdradliwy. Mętny. Jakby pragnął... chaosu - Ale chaos nie był im przyjacielem. Pragnęli porządku. Ładu. - Była głodna krwi - dodał głucho. - I obawiam się, że żywiła się wojną - A ta nie dobiegnie końca. - Cierpieniem i zdradą. - Stał w samym oku cyklonu, z którego nie mógł i nie był w stanie się wycofać. Nie mógł odebrać jej tego żywiołu, ale mógł ją nim karmić. Jak długo i jak brutalnie? Nie znajdował radości w pozbawionym celu rozlewie krwi, zazwyczaj nie. - Może to spokój ją usypia - Może, a może milczała tylko złośliwym kaprysem. Czy mogłaby skrzywdzić ją? Chciał wierzyć, że nie pozwoliłby jej na to. - Obiecałem jej - stwierdził głucho - że wyprowadzę ją na zewnątrz - I postawiłem jej warunki, które zignorowała, rządząc się prawem silniejszego. Przecenił chyba swoje możliwości. - Kazała mi poznać swoje imię, ale nie wiem, gdzie je znaleźć - mruknął ze zrezygnowaniem, w nagłym porywie szczerości, tak brzmiało jej żądanie, żądanie, którego nie spełnił i którego spełnić nie potrafił. - Pozbędę się jej - obiecał, może chcąc wyrwać się z tej żałości, wycofać z wylewności, stanąć murem i ostoją, którą powinien przy niej być.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Strachu nie można się było wyzbyć. To on nadawał ramy istnieniu, to on świadczył o mądrości, jaką należało kierować się podejmując wszelkie decyzje. Ten kto twierdził, że niczego się nie boi, musiał być kłamcą albo głupcem.
Wiedziała o splamionych krwią dłoniach Tristana, wiedziała o istnieniu tajemnic, jakich nigdy nie przyjdzie jej poznać, o rozumieniu nie wspominając. Mimo to właśnie w jego objęciach czuła się teraz najbezpieczniej, gdy wyznając prawdę o swoich odczuciach, wpuszczał ją do swojego życia dalej, niż dotychczas.
- Musisz im powiedzieć. - Łagodnym tonem wysunęła prośbę, szczerze wierząc, że wspólnie poradzą sobie z problemem okrutnego bytu. Nawet jeśli struktura Śmierciożerców nie opierała się na prywatnych wyznaniach, to musieli znać swoje słabości, by w razie wypadku odpowiednio zareagować. - Nie należy obawiać się sięgania po pomoc, zwłaszcza jeśli dzięki temu można ograniczyć straty. - Tylko czy znając je, nie znajdzie się ktoś, kto chciałby wykorzystać je do własnych celów?
Przykro było słuchać o nielicznych ofiarach wynikłych w zleconym przez Czarnego Pana zadaniu - dlaczego nieszczęście musiało dotknąć akurat najbliższe jej osoby? I czy przy paraniu się czarną magią można było w ogóle mówić o nieszczęściu? Mimo iż nie znała jej arkan, miała świadomość ponoszenia znacznej ceny w zamian za ogrom odkrywanych sekretów. Rzeczywistość nie była sprawiedliwa, czego zresztą oczekiwać od świata, w którym podjęcie każdej decyzji podlegało licznym zmiennym? Pozostało im pogodzić się z myślą, że takie konsekwencje przytrafiać się będą już zawsze, lub kreować świat pod własne dyktando.
Z tą właśnie myślą przyjęła ciepły dotyk, czule przesuwający się wzdłuż linii pleców i bioder. Poruszony przez nich temat był ważny i chciała go omówić, ale skutecznie ją rozpraszał, przesuwając myśli w zupełnie innym kierunku. Przylgnęła ciasno do obejmujących ją ramion, dostosowując do sunącej wzdłuż jej ciała dłoni. Budził w niej pragnienie, jakiemu nie zamierzała się oprzeć. Szept łaskotał przyjemnie płatek ucha, wprawiając ją w lekkie drżenie i odganiając niespokojne myśli.
Przybycie której z istot zwiastował trzepot kruczych skrzydeł i magia druidycznego pochodzenia? Nie ona jedna dążyła do chaosu. Czy kierując się chęcią usilnego jego powstrzymania, można było prawdziwie zapanować nad niszczycielską mocą? Jak uporządkować moc, której potęgi i znaczenia się nie zna oraz nie rozumie? Panująca obecnie wojna była więc idealnym miejscem dla strasznego bytu. Czy nasycony odejdzie, niczym spełniająca swą powinność błądząca dusza, czy też jego pragnienie ściągnie na nich najgorszą z katastrof?
Stojąc tak w bezruchu i krótkim milczeniu odczuła braki w swojej wiedzy, tak bardzo chciałaby posłużyć wskazówką i radą. Pomóc bardziej, niż uśmiechem i pocieszającym słowem. Wchodząc do rodu Rosier wiedziała, że aby móc aktywnie uczestniczyć w jego życiu, niezawadzając niczym bezużyteczna ozdoba przestawiana z kąta w kąt, musi wykazać się zrozumieniem, ale i determinacją. W swoim odczuciu robiła wiele, ale czy to wystarczyło?
- Sięgniemy do ksiąg i manuskryptów. Na pewno istnieje choć jeden, w którym opisano jej żywot. - Mogła zostać też wyklęta i zapomniana, co sprawiało odszukanie jej imienia niemożliwym do wykonania, jednak nie należało się poddawać przed wykonaniem pierwszego kroku. Poza tym, jaką mieli pewność, spełnianie zachcianek tej istoty wyzwoli ich spod niszczycielskiego wpływu? Jeśli tkwił wciąż przy nich w ukryciu, wszelkie próby pozbycia się go w sposób inny, niż ustalony w umowie, mogą zakończyć się dla Tristana tragicznie, a do tego nie mogła dopuścić.
Zrezygnowała z kontynuowania tematu, bez sprzeciwu przyjmując próbę wycofania się. Dość już mieli rozważań, które wracały ich do podstaw problemu - niewystarczających informacji. Była zdeterminowana, by pomóc, choćby miało się to równać z poruszeniem nieba i ziemi. Należało niezwłocznie zabrać się do pracy, ale opuszczenie jego ramion było ostatnim, na co miała w tym momencie chęć.
- Wiem, kochany - przytaknęła uspokajającym szeptem. - Ostatni rok był burzliwy, nic nie mogło nas do tego przygotować. Nadmiar problemów potrafi zniechęcić, podciąć skrzydła, zmusić do wycofania. Wystawiani na ciągłe próby nie poddajemy się żadnej z nich, tej też nie pozwolimy nad sobą zwyciężyć. - Złapała za brzeg męskiej szaty z zamiarem zsunięcia wierzchniej warstwy z jego ramion. Kiedy po raz ostatni byli ze sobą tak blisko? Każda chwila zdawała się być nowym odkryciem, gdy zdobyła się na odsunięcie negatywnych emocji i niepewności, jakie towarzyszyły jej od tamtego dnia w pokoju dziennym. Zrozumiała, że to nie jego złość brała wtedy górę, a wściekły, pożądający chaosu byt.
Delikatny, niespieszny dotyk testował jej cierpliwość. Tęskniła za zapachem, jaki zostawiał na pościeli, do czego nie zdążyła się dotąd przyznać. Odwróciła głowę, pozbawiając go schronienia w swoich włosach, po czym sama przerwała tę krótką rozłąkę i wtuliła się w szorstki policzek, nie patrząc nawet spod przymkniętych powiek. Chciała trwać w tej krótkiej chwili nieco dłużej. Wspięła się na palce, by skraść choć jeden, czuły pocałunek, przed którym się wzbraniał. Czy wahał się ze względu na zaklęty w nim byt, czy też był to efekt niechęci, jaką sama niegdyś zbudowała?
Wiedziała o splamionych krwią dłoniach Tristana, wiedziała o istnieniu tajemnic, jakich nigdy nie przyjdzie jej poznać, o rozumieniu nie wspominając. Mimo to właśnie w jego objęciach czuła się teraz najbezpieczniej, gdy wyznając prawdę o swoich odczuciach, wpuszczał ją do swojego życia dalej, niż dotychczas.
- Musisz im powiedzieć. - Łagodnym tonem wysunęła prośbę, szczerze wierząc, że wspólnie poradzą sobie z problemem okrutnego bytu. Nawet jeśli struktura Śmierciożerców nie opierała się na prywatnych wyznaniach, to musieli znać swoje słabości, by w razie wypadku odpowiednio zareagować. - Nie należy obawiać się sięgania po pomoc, zwłaszcza jeśli dzięki temu można ograniczyć straty. - Tylko czy znając je, nie znajdzie się ktoś, kto chciałby wykorzystać je do własnych celów?
Przykro było słuchać o nielicznych ofiarach wynikłych w zleconym przez Czarnego Pana zadaniu - dlaczego nieszczęście musiało dotknąć akurat najbliższe jej osoby? I czy przy paraniu się czarną magią można było w ogóle mówić o nieszczęściu? Mimo iż nie znała jej arkan, miała świadomość ponoszenia znacznej ceny w zamian za ogrom odkrywanych sekretów. Rzeczywistość nie była sprawiedliwa, czego zresztą oczekiwać od świata, w którym podjęcie każdej decyzji podlegało licznym zmiennym? Pozostało im pogodzić się z myślą, że takie konsekwencje przytrafiać się będą już zawsze, lub kreować świat pod własne dyktando.
Z tą właśnie myślą przyjęła ciepły dotyk, czule przesuwający się wzdłuż linii pleców i bioder. Poruszony przez nich temat był ważny i chciała go omówić, ale skutecznie ją rozpraszał, przesuwając myśli w zupełnie innym kierunku. Przylgnęła ciasno do obejmujących ją ramion, dostosowując do sunącej wzdłuż jej ciała dłoni. Budził w niej pragnienie, jakiemu nie zamierzała się oprzeć. Szept łaskotał przyjemnie płatek ucha, wprawiając ją w lekkie drżenie i odganiając niespokojne myśli.
Przybycie której z istot zwiastował trzepot kruczych skrzydeł i magia druidycznego pochodzenia? Nie ona jedna dążyła do chaosu. Czy kierując się chęcią usilnego jego powstrzymania, można było prawdziwie zapanować nad niszczycielską mocą? Jak uporządkować moc, której potęgi i znaczenia się nie zna oraz nie rozumie? Panująca obecnie wojna była więc idealnym miejscem dla strasznego bytu. Czy nasycony odejdzie, niczym spełniająca swą powinność błądząca dusza, czy też jego pragnienie ściągnie na nich najgorszą z katastrof?
Stojąc tak w bezruchu i krótkim milczeniu odczuła braki w swojej wiedzy, tak bardzo chciałaby posłużyć wskazówką i radą. Pomóc bardziej, niż uśmiechem i pocieszającym słowem. Wchodząc do rodu Rosier wiedziała, że aby móc aktywnie uczestniczyć w jego życiu, niezawadzając niczym bezużyteczna ozdoba przestawiana z kąta w kąt, musi wykazać się zrozumieniem, ale i determinacją. W swoim odczuciu robiła wiele, ale czy to wystarczyło?
- Sięgniemy do ksiąg i manuskryptów. Na pewno istnieje choć jeden, w którym opisano jej żywot. - Mogła zostać też wyklęta i zapomniana, co sprawiało odszukanie jej imienia niemożliwym do wykonania, jednak nie należało się poddawać przed wykonaniem pierwszego kroku. Poza tym, jaką mieli pewność, spełnianie zachcianek tej istoty wyzwoli ich spod niszczycielskiego wpływu? Jeśli tkwił wciąż przy nich w ukryciu, wszelkie próby pozbycia się go w sposób inny, niż ustalony w umowie, mogą zakończyć się dla Tristana tragicznie, a do tego nie mogła dopuścić.
Zrezygnowała z kontynuowania tematu, bez sprzeciwu przyjmując próbę wycofania się. Dość już mieli rozważań, które wracały ich do podstaw problemu - niewystarczających informacji. Była zdeterminowana, by pomóc, choćby miało się to równać z poruszeniem nieba i ziemi. Należało niezwłocznie zabrać się do pracy, ale opuszczenie jego ramion było ostatnim, na co miała w tym momencie chęć.
- Wiem, kochany - przytaknęła uspokajającym szeptem. - Ostatni rok był burzliwy, nic nie mogło nas do tego przygotować. Nadmiar problemów potrafi zniechęcić, podciąć skrzydła, zmusić do wycofania. Wystawiani na ciągłe próby nie poddajemy się żadnej z nich, tej też nie pozwolimy nad sobą zwyciężyć. - Złapała za brzeg męskiej szaty z zamiarem zsunięcia wierzchniej warstwy z jego ramion. Kiedy po raz ostatni byli ze sobą tak blisko? Każda chwila zdawała się być nowym odkryciem, gdy zdobyła się na odsunięcie negatywnych emocji i niepewności, jakie towarzyszyły jej od tamtego dnia w pokoju dziennym. Zrozumiała, że to nie jego złość brała wtedy górę, a wściekły, pożądający chaosu byt.
Delikatny, niespieszny dotyk testował jej cierpliwość. Tęskniła za zapachem, jaki zostawiał na pościeli, do czego nie zdążyła się dotąd przyznać. Odwróciła głowę, pozbawiając go schronienia w swoich włosach, po czym sama przerwała tę krótką rozłąkę i wtuliła się w szorstki policzek, nie patrząc nawet spod przymkniętych powiek. Chciała trwać w tej krótkiej chwili nieco dłużej. Wspięła się na palce, by skraść choć jeden, czuły pocałunek, przed którym się wzbraniał. Czy wahał się ze względu na zaklęty w nim byt, czy też był to efekt niechęci, jaką sama niegdyś zbudowała?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Musiał im powiedzieć, czy rzeczywiście? Wiedział, że miała rację, że tak byłoby bezpieczniej, wiedział też, że tego tak naprawdę potrzebował, była jak głos rozsądku, ale szeptany syrenim śpiewem, który zamiast na manowce, zwodził ku spokojnemu lądowi. Stało za tym ryzyko, duże, co jeśli nie wyzwoli się spod władzy okrutnego bytu, co jeśli wojenne fale zostaną przy nim na zawsze, łaknąc rozlewu krwi? Co jeśli - prócz łaknienia - mógł zaczerpnąć z mocy tego ducha? Tak wiele pytań, żadnych odpowiedzi, moc wątpliwości, czy opętanie mogło zachwiać jego pozycją? Odebrać mu to, co miał? Nie miał podstaw, by obawiać się śmierciożerców, łączyła ich nie tylko wspólna sprawa, większość z nich była dla niego kimś więcej, kimś ważniejszym. Ufał im przecież na tyle, by wiedzieli, Mulciber mu nie zagrażał. Nie odpowiedział, bił się z myślami, a może spychał je trochę na boczny tor, kiedy wyczuwał reakcję jej ciała pod dotykiem swojej dłoni. Kuszące łuki przyciągały, nadając temu dotykowi większej zachłanności, wciąż hamowanej - czym? Czy wątpliwością przed tym, co w sobie nosił, a nad czym panować nie potrafił? Kącik jego ust drgnął w górę, gry zaproponowała pomoc, w rzeczy samej poszukiwanie informacji wydawało się teraz jedynym, co leżało w ich zasięgu. Niedbale skinął głową, niepewny, czy był jej wdzięczny, czy wręcz przeciwnie, że nie wycofała się od niego po wyznaniu gorzkiej prawdy. Tak przecież byłoby dla niej najlepiej - gdyby był teraz daleko, gdyby dał jej przestrzeń, gdyby się do niej nie zbliżał, budując między nimi kolejny mur, który odgrodzi ją w kamiennej, a może złotej klatce. Gdzieś w aroganckich podszeptach usprawiedliwiał się sam przed sobą, że nawet istota tak potężna, jak ten pradawny duch, nie mogła przejąć nad nim pełnej kontroli. Że wciąż mógł z nim walczyć - i wywalczyć wolność, bezpieczeństwo, choćby chwilowe, dla niej. Negował myśli, które sprowadzały go na ziemię i przypominały, że przecież już teraz sromotnie przegrał tę walkę. Dziś, prócz dręczącej go zjawy, dręczył go ból nie całkiem zaliczonych blizn pozostałych po wydarzeniach w tamtym miejscu, trzech podłużnych śladów na plecach, wciąż przeszywających spazmatycznym bólem przy nieodpowiednim ruchu.
- Jutro - skontrował jej słowa szeptem, makabryczna mara odeszła w cień, nie była wcale najważniejsza, z pewnością nie teraz, kiedy milczała. Jej słowa dawały nadzieję, podsycały otuchę, pozwalały uwierzyć, że niemożliwe rzeczywiście było możliwe, pogrzebał już kwestię zawarcia z tą zjawą ugody, może przedwcześnie. Może obszerne biblioteki Chateau Rose skrywały manuskrypty tak dawne, by wydobycie imienia zjawy było możliwe - a jeśli nie te, to mogli przecież zdobyć dostęp do wielu innych angielskich księgozbiorów. Nie lekceważył nigdy jej rozległej wiedzy, wiedział też, że wcale nie rzucała tych słów na wiatr, dostrzegał w jej oczach skrzącą determinację, którą potrafił docenić. Za którą był też wdzięczny, choć nie wypowiedział tej wdzięczności na głos. Nadwątlone nerwy, rozbudzony niepokój, obawy, ocean niespokojnych myśli uspokajał się jak morska tafla po sztormie, kiedy jej spokojny szept otulał go jak łagodna bryza.
- Próby - powtórzył po niej obojętniej, gdy oswobodziła go z wierzchniej szaty, przeszedł przecież najcięższą z prób, tą, która wywiodła go na piedestał, tą, która wyrysowała na jego przedramieniu Mroczny Znak. Jeśli ona go nie zabiła, nic go nie zabije. A ona, jego słodka Evandra, przypominała mu dzisiaj krzew róży, który smagany wiatrem mógł tracić kwiaty, lecz zranione pędy odrastały silniejsze i mocniejsze niż wcześniej. W jej żyłach płynęła krew wielkich ludzi, potężnych czarodziejów, jeśli w chwili jej słabości, która przeminęła, zdarzyło mu się w nią zwątpić, dziś wiedział, że niesłusznie. Jej skroń wyciosano po to, by niosła koronę. Chyba nie spostrzegł w momentu, od którego zaczęła używać liczby mnogiej, choć w jej ustach brzmiało to tak naturalnie, jak gdyby nigdy nie mówiła inaczej. - Przez trudy do zwycięstw, przez ciernie do gwiazd. Nic już nie schowa naszych skrzydeł. - Rzucają cień na cały kraj. Ponoć to z takiej pozycji najprościej było potracić polepione pióra i upaść, ale te wątpliwości rozmyły się gdzieś w jej ufności. Wierze? - I nic ich nie zatrzyma. - Szybowali wszak wysoko i pewnie, wyżej, niż kiedykolwiek wcześniej. Odsunął się nieznacznie, gdy obróciła głowę, ocierając się policzkiem o jej, gdy ku niemu powróciła, pozwalając odurzyć się jej zapachem w pełni. W dniu ślubu, przed nim, dziś, nie pożądał jej wcale mniej, dlatego nie zawahał się, gdy sięgnęła ustami jego ust, przyjemna słodycz. Brakowało mu tego smaku. Brakowało mu ciepła jej ciała i wilego uroku mącącego zmysły. Brakowało mu jej westchnień i jej kołatającego serca. Starał się być cierpliwy, dać jej czas, miała do niego prawo po narodzinach syna. Ale minęło już tyle długich miesięcy. - Musimy tylko nauczyć się latać, by to nie wiatr rządził przestworzem - szepnął w jej wciąż rozchylone usta, kiedy się rozeszły z jego, zainspirowany jej słowem. Jego oddech przyśpieszył, mogła to wyczuć na skórze, dłonie wspięły się na jej talię zachłanniej, otaczając klatkę żeber kleszczami palców, stanowczym ruchem zabierając ją w kierunku łóżka, przesuwając się razem z nią, nachylił się niżej, smakując jej szyi, niedbale okrytej linii dekoltu, wreszcie zmuszając, by opadła w miękką pościel. Dopiero wtedy prostym ruchem rozwiązał pas jej peniuaru, rozchylając jego delikatne poły, by pochłonąć jej zakrytą nagość bezwstydnym spojrzeniem. Kiedy pozbył się koszuli, wsparł się na przedramieniu nad nią, czarny tatuaż na skórze zdawał się pochłaniać światło, symbol roześmianej czaszki i złowieszczego węża, który wysuwał się spomiędzy jej szczęk, niósł dzisiaj powszechną grozę. Nie dla niego. I nie dla niej.
Rozchylone usta, wrząca krew, urywany oddech, nie mów już nic. Oddaj mi to, co podług prawa ludzkiego i prawa natury należy do mnie.
- Jutro - skontrował jej słowa szeptem, makabryczna mara odeszła w cień, nie była wcale najważniejsza, z pewnością nie teraz, kiedy milczała. Jej słowa dawały nadzieję, podsycały otuchę, pozwalały uwierzyć, że niemożliwe rzeczywiście było możliwe, pogrzebał już kwestię zawarcia z tą zjawą ugody, może przedwcześnie. Może obszerne biblioteki Chateau Rose skrywały manuskrypty tak dawne, by wydobycie imienia zjawy było możliwe - a jeśli nie te, to mogli przecież zdobyć dostęp do wielu innych angielskich księgozbiorów. Nie lekceważył nigdy jej rozległej wiedzy, wiedział też, że wcale nie rzucała tych słów na wiatr, dostrzegał w jej oczach skrzącą determinację, którą potrafił docenić. Za którą był też wdzięczny, choć nie wypowiedział tej wdzięczności na głos. Nadwątlone nerwy, rozbudzony niepokój, obawy, ocean niespokojnych myśli uspokajał się jak morska tafla po sztormie, kiedy jej spokojny szept otulał go jak łagodna bryza.
- Próby - powtórzył po niej obojętniej, gdy oswobodziła go z wierzchniej szaty, przeszedł przecież najcięższą z prób, tą, która wywiodła go na piedestał, tą, która wyrysowała na jego przedramieniu Mroczny Znak. Jeśli ona go nie zabiła, nic go nie zabije. A ona, jego słodka Evandra, przypominała mu dzisiaj krzew róży, który smagany wiatrem mógł tracić kwiaty, lecz zranione pędy odrastały silniejsze i mocniejsze niż wcześniej. W jej żyłach płynęła krew wielkich ludzi, potężnych czarodziejów, jeśli w chwili jej słabości, która przeminęła, zdarzyło mu się w nią zwątpić, dziś wiedział, że niesłusznie. Jej skroń wyciosano po to, by niosła koronę. Chyba nie spostrzegł w momentu, od którego zaczęła używać liczby mnogiej, choć w jej ustach brzmiało to tak naturalnie, jak gdyby nigdy nie mówiła inaczej. - Przez trudy do zwycięstw, przez ciernie do gwiazd. Nic już nie schowa naszych skrzydeł. - Rzucają cień na cały kraj. Ponoć to z takiej pozycji najprościej było potracić polepione pióra i upaść, ale te wątpliwości rozmyły się gdzieś w jej ufności. Wierze? - I nic ich nie zatrzyma. - Szybowali wszak wysoko i pewnie, wyżej, niż kiedykolwiek wcześniej. Odsunął się nieznacznie, gdy obróciła głowę, ocierając się policzkiem o jej, gdy ku niemu powróciła, pozwalając odurzyć się jej zapachem w pełni. W dniu ślubu, przed nim, dziś, nie pożądał jej wcale mniej, dlatego nie zawahał się, gdy sięgnęła ustami jego ust, przyjemna słodycz. Brakowało mu tego smaku. Brakowało mu ciepła jej ciała i wilego uroku mącącego zmysły. Brakowało mu jej westchnień i jej kołatającego serca. Starał się być cierpliwy, dać jej czas, miała do niego prawo po narodzinach syna. Ale minęło już tyle długich miesięcy. - Musimy tylko nauczyć się latać, by to nie wiatr rządził przestworzem - szepnął w jej wciąż rozchylone usta, kiedy się rozeszły z jego, zainspirowany jej słowem. Jego oddech przyśpieszył, mogła to wyczuć na skórze, dłonie wspięły się na jej talię zachłanniej, otaczając klatkę żeber kleszczami palców, stanowczym ruchem zabierając ją w kierunku łóżka, przesuwając się razem z nią, nachylił się niżej, smakując jej szyi, niedbale okrytej linii dekoltu, wreszcie zmuszając, by opadła w miękką pościel. Dopiero wtedy prostym ruchem rozwiązał pas jej peniuaru, rozchylając jego delikatne poły, by pochłonąć jej zakrytą nagość bezwstydnym spojrzeniem. Kiedy pozbył się koszuli, wsparł się na przedramieniu nad nią, czarny tatuaż na skórze zdawał się pochłaniać światło, symbol roześmianej czaszki i złowieszczego węża, który wysuwał się spomiędzy jej szczęk, niósł dzisiaj powszechną grozę. Nie dla niego. I nie dla niej.
Rozchylone usta, wrząca krew, urywany oddech, nie mów już nic. Oddaj mi to, co podług prawa ludzkiego i prawa natury należy do mnie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Istniała dla niego, a on dla niej, tworzyli jedno. Dla Evandry naturalnym było, że przez kolejne próby przechodzić będą razem, mimo iż dotychczas zdawali się żyć bardziej obok. Gorzkich prawd mogła przyjąć wiele, każdy jednak miał swoje ograniczenia, granicę nie do przekroczenia, myśli nie do zrozumienia. Jak wiele mogli sobie zdradzić, by zawiązująca się między nimi więź nie zerwała się na zawsze? Czy wciąż należało coś zataić, czy też zawierzyć płonnym deklaracjom, mającym świadczyć, że będą trwać wiecznie?
”Przez ciernie do gwiazd”, powtórzyła we własnych myślach, odkrywając że te słowa miały więcej znaczeń, niż przypuszczała, jak bardzo pasują do kolejnych sfer życia, odzwierciedlając nieustanną walkę ku wewnętrznemu spokojowi. Posiadana wiara nie była niezachwiana, lecz wypracowana wyrozumiałość pozwalała jej dzielić się nią z tymi, u których przeważały wątpliwości. Obietnice złożone Tristanowi nie były słowami rzucanymi na wiatr i była gotowa, by dać im potwierdzenie w czynach.
Czułe słówka i zalotne spojrzenia wcale nie były jej obce. Niezobowiązujące kuszenie, przymilne uśmiechy, niby-przypadkowe gesty i to świetnie udawane zaskoczenie, słysząc słowa komplementu. Zupełnie inaczej miało się to w sytuacji pożycia małżeńskiego, w której wciąż czuła się niepewnie - nowa, słaba, niedoświadczona. Czy to brak wiedzy tak ją osłabiał, że truchlała w przestrachu, a może niepewność uczuć względem swojego męża? W takich momentach niczym natrętna mucha wracały słowa lady Nott, ”nie wierz w uczucia”, “odrzuć te mrzonki”. Ile ty masz lat? - przedrzeźniała ją w myślach, nie chcąc się poddawać smutnej prawdzie.
Tristan był dla niej dobry, jasno widziała zaangażowanie nie tylko w jego gestach, ale i spojrzeniu, którego łagodność zawsze rozczulała. Dlaczego więc tak ją onieśmielał? Co sprawiało, że przy bliższym dotyku zamierała, w nim budząc irytację, w sobie poczucie winy? Teraz nadszedł moment, by powiedzieć sobie dość.
Żadna z blizn nie była w stanie go oszpecić. Rany na plecach dołącza do kolekcji, z triumfem nosząc każdy z tych orderów. Evandra rozumiała, że miarą wartości są przeciwności, jakie trzeba pokonać na drodze do świetności. Wierzyła w słuszność niesionej przez nich sprawy, symbol czaszki i węża kojarzył jej się jednoznacznie ze spokojem oraz bezpieczeństwem. Czerń mrocznego znaku kontrastowała z jasną przesuwającą się nań dłonią. W nagłym uniesieniu chwilą kobiece palce zacisnęły się nieco zbyt mocno, kreśląc na przedramieniu zaróżowione ślady, nim przedostały się do jego miękkich włosów. Ciepły oddech kładł się na rozdrażnionej skórze, będąc ukojeniem, jak i impulsem wyzwalającym coraz silniejsze drżenie.
To miała być podniosła chwila, tajemny rytuał, ich własna uroczystość. W zdenerwowaniu oczekiwała przełomowego momentu, możliwości złapania oddechu i wiatru w żagle. Skrycie pragnęła, by wspólnie wpłynęli na ten krępujący nurt, lecz tego jednego nie mogła zaplanować - własnej impulsywności.
Porzucając wszelkie mgliście wysnute plany, świadomie dziś lgnęła do niego z ekscytacją, wyciągając szyję i domagając się nowych pieszczot. Dążyła do bliskości, przed którą dotychczas broniła się ze wszystkich sił. Opór wywołany był strachem przed porażką, wzniesiony mur świadczył o obawach i wyobrażeniach, jakie teraz odchodziły w niepamięć - czy na zawsze?
Chcę nas takich częściej, mówiło jej zamglone spojrzenie spod wpół przymkniętych oczu, kiedy z dreszczem podniecenia wyczuła pod jego palcami swoje przyspieszone tętno. Z westchnieniem na ustach gromadziła w swej ulotnej pamięci odczucia, będące dlań zupełnie nowymi. Z wolna budził się w niej tłamszony dotychczas głód, skrywane pragnienie. Tak jak zawsze chciała więcej.
| zt x2
”Przez ciernie do gwiazd”, powtórzyła we własnych myślach, odkrywając że te słowa miały więcej znaczeń, niż przypuszczała, jak bardzo pasują do kolejnych sfer życia, odzwierciedlając nieustanną walkę ku wewnętrznemu spokojowi. Posiadana wiara nie była niezachwiana, lecz wypracowana wyrozumiałość pozwalała jej dzielić się nią z tymi, u których przeważały wątpliwości. Obietnice złożone Tristanowi nie były słowami rzucanymi na wiatr i była gotowa, by dać im potwierdzenie w czynach.
Czułe słówka i zalotne spojrzenia wcale nie były jej obce. Niezobowiązujące kuszenie, przymilne uśmiechy, niby-przypadkowe gesty i to świetnie udawane zaskoczenie, słysząc słowa komplementu. Zupełnie inaczej miało się to w sytuacji pożycia małżeńskiego, w której wciąż czuła się niepewnie - nowa, słaba, niedoświadczona. Czy to brak wiedzy tak ją osłabiał, że truchlała w przestrachu, a może niepewność uczuć względem swojego męża? W takich momentach niczym natrętna mucha wracały słowa lady Nott, ”nie wierz w uczucia”, “odrzuć te mrzonki”. Ile ty masz lat? - przedrzeźniała ją w myślach, nie chcąc się poddawać smutnej prawdzie.
Tristan był dla niej dobry, jasno widziała zaangażowanie nie tylko w jego gestach, ale i spojrzeniu, którego łagodność zawsze rozczulała. Dlaczego więc tak ją onieśmielał? Co sprawiało, że przy bliższym dotyku zamierała, w nim budząc irytację, w sobie poczucie winy? Teraz nadszedł moment, by powiedzieć sobie dość.
Żadna z blizn nie była w stanie go oszpecić. Rany na plecach dołącza do kolekcji, z triumfem nosząc każdy z tych orderów. Evandra rozumiała, że miarą wartości są przeciwności, jakie trzeba pokonać na drodze do świetności. Wierzyła w słuszność niesionej przez nich sprawy, symbol czaszki i węża kojarzył jej się jednoznacznie ze spokojem oraz bezpieczeństwem. Czerń mrocznego znaku kontrastowała z jasną przesuwającą się nań dłonią. W nagłym uniesieniu chwilą kobiece palce zacisnęły się nieco zbyt mocno, kreśląc na przedramieniu zaróżowione ślady, nim przedostały się do jego miękkich włosów. Ciepły oddech kładł się na rozdrażnionej skórze, będąc ukojeniem, jak i impulsem wyzwalającym coraz silniejsze drżenie.
To miała być podniosła chwila, tajemny rytuał, ich własna uroczystość. W zdenerwowaniu oczekiwała przełomowego momentu, możliwości złapania oddechu i wiatru w żagle. Skrycie pragnęła, by wspólnie wpłynęli na ten krępujący nurt, lecz tego jednego nie mogła zaplanować - własnej impulsywności.
Porzucając wszelkie mgliście wysnute plany, świadomie dziś lgnęła do niego z ekscytacją, wyciągając szyję i domagając się nowych pieszczot. Dążyła do bliskości, przed którą dotychczas broniła się ze wszystkich sił. Opór wywołany był strachem przed porażką, wzniesiony mur świadczył o obawach i wyobrażeniach, jakie teraz odchodziły w niepamięć - czy na zawsze?
Chcę nas takich częściej, mówiło jej zamglone spojrzenie spod wpół przymkniętych oczu, kiedy z dreszczem podniecenia wyczuła pod jego palcami swoje przyspieszone tętno. Z westchnieniem na ustach gromadziła w swej ulotnej pamięci odczucia, będące dlań zupełnie nowymi. Z wolna budził się w niej tłamszony dotychczas głód, skrywane pragnienie. Tak jak zawsze chciała więcej.
| zt x2
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Całodziennie opady śniegu ułożyły biały dywan na wysypanej kamykami drodze prowadzącej do głównych drzwi wejściowych Château Rose. Teraz żaden z białych puchów nie poruszał się na delikatnym wietrze, a głuchą ciszę przerywał wyłącznie chrzęst stawianych kroków. Przy drzwiach stała już służba, czekając aż przybyli oddadzą im swe płaszcze. Evandra podziękowała uśmiechem Mathieu za miłe towarzystwo oraz asystę w drodze powrotnej. Dzisiejszego dnia wiele zrobił dla czarodziejskiej społeczności, należał mu się odpoczynek. Wzrok lady Rosier spoczął na młodej kobiecie o kruczoczarnych włosach, na rozmowie z którą najbardziej jej teraz zależało. Wyciągnęła ku niej dłoń i poprowadziła bocznym korytarzem do zachodniego skrzydła pałacu. Gdy gościła w Kent ostatnim razem musiały ograniczyć się do uśmiechów na Sali Burz, kiedy to wydawane przyjęcie miało potwierdzić połączenie ich rodów. Tragiczne koleje losu odsunęły je od siebie, ale przecież nie miało tak być już zawsze.
Rozwarło się przed nimi dwudrzwiowe przejście prowadzące do Evandrowych komnat. Zawieszone na zdobionych kinkietach świece rozbłysły ciepłym blaskiem. Zerknęła przez ramię na towarzyszącą jej szlachciankę, chcąc dostrzec na jej twarzy pierwsze wrażenie. Oczekując prywatności mogły zająć niemal każdy z saloników, ale Aquila nie była gościem, którego nocami prowadzano do oficjalnych pokoi. Lady Black była wszak jej bliską przyjaciółką, półwila nie obawiała się odsłonić przed nią intymnych sekretów.
Dania, jakie podano w Stoke-on-Trent przed egzekucją pozostawiały wiele do życzenia, ale czegóż wymagać od tak biednej społeczności. Naturalnie z czystej gościnności skosztowała rosołu, ale nie będąc pewną jak przebiegną wydarzenia na placu w miasteczku w Staffordshire wolała zapobiec potencjalnym niedogodnościom żołądkowym, a co za tym idzie, prawdziwej katastrofą.
Zanim jeszcze zostały zupełnie same półwila nakazała skrzatowi przynieść butelkę ginu oraz kilka przekąsek. W chwilę później na niskim stoliku pojawiły się talerzyki pełne winogron, plastrów pleśniowego sera, jagnięcej wędliny oraz bagietek z oliwą, a także dwie szklaneczki i dwie szklane butelki - z wodą oraz trunku wybranego z polecenia Aquili.
Ciężka wełniana spódnica za pomocą krótkiego ruchu różdżką została pozbawiona brudnych, śnieżnych kropel, przez środek komnaty sunęła miękko po lakierowanym parkiecie wprost do toaletki. Evandra zatrzymała się, nachylając do zwierciadła z nieprzekonaną miną.
- Coś mi mówi, że prędko nie pozbędę się tego zapachu z włosów - westchnęła ciężko, czując wciąż na sobie dziwną lepkość oraz wplątany między nitki tkanin swąd palonych ciał. Odwróciła się do przyjaciółki, szukając wzrokiem jej spojrzenia. - Ale za to stało się też dziś wiele dobrego. - Wróciła do stolika, zajmując miejsce na obitym aksamitem szezlongu. - Cieszę się, że udałaś się tam wraz ze mną. Gdyby nie twoje wsparcie, przekonanie tych ludzi byłoby o wiele trudniejsze. - Wyciągnęła swoją bladą, wciąż chłodną od mrozu dłoń, podając jedną z zapełnionych już ginem szklanek przyjaciółce.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Komnaty Evandry
Szybka odpowiedź