Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Ruiny
Strona 42 z 43 • 1 ... 22 ... 41, 42, 43
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ruiny
Azkaban za sprawą nagromadzonej białej magii obrócił się w ruinę. Wielki wybuch odsłonił najniższe warstwy przerażającego więzienia, otwierając dostęp do niekiedy przedziwnych prastarych ruin. Wiadomym jest, że Azkaban wzniósł jeden z wielkich rodów, nie jest jednak jasne, na czym właściwie, ani też w jaki sposób. Kamienie układają się w niezwykłe wzory i są pokryte mało zrozumiałymi, symbolicznymi żłobieniami sprawiającymi wrażenie pierwotnych. Niektórzy spekulują, że są tworami dementorów, którzy z wyspy uczynili wcześniej swoje królestwo. Od wilgotnej ziemi wznosi się para, wypuszczona w powietrze ciepłem nagromadzonej silnej białej magii.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.03.18 23:23, w całości zmieniany 1 raz
- Uwierz mi, że na obiad prościej jest jednak zabić świnię niż ciebie - odparł bez zawahania, nie zamierzając, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że ktoś rzeczywiście dla chleba mógłby zaszlachtować ją na ulicy; prawdopodobnie bardzo się mylił, dlatego odsuwał to od siebie tym mocniej. Dla pieniędzy człowiek był w stanie posunąć się do najgorszych czynów - ale chęć obdarowania żywnością swoich bliskich lub nawet nieznajomych, nie stała nigdy u przyczyn podobnych zachowań. Tylko skrajny egoizm mógł pchnąć złą rękę do czegoś tak potwornego. Ale przecież widział już wojenne zezwierzęcenie. - Nic ci po pieniądzach, kiedy nie ma co za nie kupić - Ale to przecież też było prawdą. To nie brak pieniędzy był problemem a brak żywności: brakowało podstawowych produktów, kraj był oparty o handel morski. Wszystko zostało odcięte. Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, odpowiadając jej łagodnym uśmiechem.
- Tak to widać? - Był, owszem, tam, gdzie króluje odwaga i do wyczynów ochota. Nabierało to ostatnio jakiegoś przykrego i przewrotnego znaczenia. Fakt, że zdolna alchemiczka należała do Ravenclawu, wydawał się bardziej niż naturalny. - Serio? To jednak szmat czasu - skwitował jej słowa krótko. Była starsza od niego. - Nie, nie, ja... byłem parę lat niżej - Nie potrafił wymienić roku, w którym rzeczywiście skończył szkołę, niechętnie zresztą do tej daty wracał, bo zdarzyło się to wcześniej, niż powinno. Żałował tego: żałował, bo teraz musiał poświęcać czas na coś, co mogło być już dawno za nim. Od pewnego czasu rozczytywał się w szkolnych podręcznikach do uroków, starając się choć odrobinę nadrobić stracony czas. Skupienie dużo go kosztowało. Szansa, że Charlie będzie go kojarzyła, rzeczywiście wydawała się niewielka, on nie pamiętał jej wcale - ale też nie wyglądała na taką, która szczególnie rzucała się w oczy. Pchając puste taczki, uśmiechał się dalej, podążając w kierunku majaczącej coraz bliżej wioski.
- Trzeba coś znaczyć, żeby zorganizować zabawę? - zapytał z rozbawieniem, rzeczywiście i jego pozycja tutaj nie była imponująca, ale nie sądził, że musi być ważniakiem, żeby ogarnąć kwestię organizacyjną pokazu dla dzieci. - Wiesz, wydaje mi się, że Zakonnicy mają na głowie poważniejsze zadania. - Jakkolwiek był dumny ze swoich umiejętności, jakkolwiek to, co potrafił, było darem rzadkim okupionym latami ciężkiej pracy, krwią i potem, tak był świadom, że podziwianie jego występów nie było dzisiaj priorytetem Zakonu Feniksa. - Ale jeśli będziesz chciała i uda ci się to ogarnąć, pewnie, że wpadnę. Po prostu prześlij mi list. - W końcu to ona złożyła tę propozycję, a z tego, co mówiła, i tak nie zamierzała zająć się niczym ważniejszym. Nie znał tutaj dzieci, nie znali go ich rodzice, nie miał z nimi zresztą żadnego obycia, organizatorskich zdolności z pewnością nie posiadał większych od tej spokojnej dziewczyny - cały był niepoukładany, chaotyczny, nieuporządkowany. Cóż mu po śmiałości, nie potrafił tego zrobić. - Billy sporo pomaga przy budowaniu tego wszystkiego - dodał, nie miałby czelności pytać go, czy nie chciałby się oderwać od prac, żeby zorganizować dzieciom pokaz z jego udziałem. - Jest niesamowity, własnymi rękami wznosi dla ludzi schronienia. To ważne, mieć dom, taki ze szczelnym dachem i ciepłymi ścianami. - Oczywiście, że to podziwiał. Nie dostrzegał tego tak mocno, kiedy tu mieszkał, ale kiedy zaczął pojawiać się w Oazie tylko od czasu do czasu, z koniecznymi zapasami, był w stanie dokładniej dostrzec efekty jego działań.
- Szkoda ich - odparł, na wspomnienie dzieciaków, ich lekcji. - Chyba każdy pamięta swój pierwszy dzień w Hogwarcie, podróż pociągiem, to magiczne przeżycie. To przykre, że oni... że nie wiadomo, czy kiedykolwiek oni będą mogli - Westchnął, nieco się zasępiając; w jakiś sposób przecież musiały nauczyć się czarować - dobrze, że miały ją. - Wygląda na to, ze robisz tu kawał dobrej roboty - zwrócił się do niej w końcu, rzeczywiście była skromna. Lekcje, korepetycje, jak zwał tak zwał, wykonywała pracę u podstaw, potrzebną, niezbędną, ważną. Te dzieciaki w końcu dorosną i nikt nie mógł mieć pewności, czy do tego czasu będą mogły opuścić to miejsce. Istniało pewne ryzyko, że zostaną tu na długie lata. Musieli być w stanie sobie poradzić, może dzięki temu za parę lat zamiast kryć się po kątach - ruszą na front. - Dlaczego narażałaś się w takim razie wcześniej? - zapytał, przenosząc na nią zaintrygowane spojrzenie. - może i z dnia na dzień robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, ale Zakon Feniksa przecież nigdy nie był chyba kołem gospodyń wiejskich. Od początku miał swój cel.
- Jesteśmy na miejscu - podjął, kiedy znaleźli się już na coraz gęściej zaludnionym terenie samej Oazy. Wciąż pozostawał po wrażeniem tego miejsca - i chyba im dłużej to trwało, tym bardziej był zdumiony. - Dzięki za spacer - pożegnał ją skinięciem głowy, powinien się zbierać. Do Londynu, zanim ktoś zauważy, że pominął dzisiaj popołudniowy trening.
- Tak to widać? - Był, owszem, tam, gdzie króluje odwaga i do wyczynów ochota. Nabierało to ostatnio jakiegoś przykrego i przewrotnego znaczenia. Fakt, że zdolna alchemiczka należała do Ravenclawu, wydawał się bardziej niż naturalny. - Serio? To jednak szmat czasu - skwitował jej słowa krótko. Była starsza od niego. - Nie, nie, ja... byłem parę lat niżej - Nie potrafił wymienić roku, w którym rzeczywiście skończył szkołę, niechętnie zresztą do tej daty wracał, bo zdarzyło się to wcześniej, niż powinno. Żałował tego: żałował, bo teraz musiał poświęcać czas na coś, co mogło być już dawno za nim. Od pewnego czasu rozczytywał się w szkolnych podręcznikach do uroków, starając się choć odrobinę nadrobić stracony czas. Skupienie dużo go kosztowało. Szansa, że Charlie będzie go kojarzyła, rzeczywiście wydawała się niewielka, on nie pamiętał jej wcale - ale też nie wyglądała na taką, która szczególnie rzucała się w oczy. Pchając puste taczki, uśmiechał się dalej, podążając w kierunku majaczącej coraz bliżej wioski.
- Trzeba coś znaczyć, żeby zorganizować zabawę? - zapytał z rozbawieniem, rzeczywiście i jego pozycja tutaj nie była imponująca, ale nie sądził, że musi być ważniakiem, żeby ogarnąć kwestię organizacyjną pokazu dla dzieci. - Wiesz, wydaje mi się, że Zakonnicy mają na głowie poważniejsze zadania. - Jakkolwiek był dumny ze swoich umiejętności, jakkolwiek to, co potrafił, było darem rzadkim okupionym latami ciężkiej pracy, krwią i potem, tak był świadom, że podziwianie jego występów nie było dzisiaj priorytetem Zakonu Feniksa. - Ale jeśli będziesz chciała i uda ci się to ogarnąć, pewnie, że wpadnę. Po prostu prześlij mi list. - W końcu to ona złożyła tę propozycję, a z tego, co mówiła, i tak nie zamierzała zająć się niczym ważniejszym. Nie znał tutaj dzieci, nie znali go ich rodzice, nie miał z nimi zresztą żadnego obycia, organizatorskich zdolności z pewnością nie posiadał większych od tej spokojnej dziewczyny - cały był niepoukładany, chaotyczny, nieuporządkowany. Cóż mu po śmiałości, nie potrafił tego zrobić. - Billy sporo pomaga przy budowaniu tego wszystkiego - dodał, nie miałby czelności pytać go, czy nie chciałby się oderwać od prac, żeby zorganizować dzieciom pokaz z jego udziałem. - Jest niesamowity, własnymi rękami wznosi dla ludzi schronienia. To ważne, mieć dom, taki ze szczelnym dachem i ciepłymi ścianami. - Oczywiście, że to podziwiał. Nie dostrzegał tego tak mocno, kiedy tu mieszkał, ale kiedy zaczął pojawiać się w Oazie tylko od czasu do czasu, z koniecznymi zapasami, był w stanie dokładniej dostrzec efekty jego działań.
- Szkoda ich - odparł, na wspomnienie dzieciaków, ich lekcji. - Chyba każdy pamięta swój pierwszy dzień w Hogwarcie, podróż pociągiem, to magiczne przeżycie. To przykre, że oni... że nie wiadomo, czy kiedykolwiek oni będą mogli - Westchnął, nieco się zasępiając; w jakiś sposób przecież musiały nauczyć się czarować - dobrze, że miały ją. - Wygląda na to, ze robisz tu kawał dobrej roboty - zwrócił się do niej w końcu, rzeczywiście była skromna. Lekcje, korepetycje, jak zwał tak zwał, wykonywała pracę u podstaw, potrzebną, niezbędną, ważną. Te dzieciaki w końcu dorosną i nikt nie mógł mieć pewności, czy do tego czasu będą mogły opuścić to miejsce. Istniało pewne ryzyko, że zostaną tu na długie lata. Musieli być w stanie sobie poradzić, może dzięki temu za parę lat zamiast kryć się po kątach - ruszą na front. - Dlaczego narażałaś się w takim razie wcześniej? - zapytał, przenosząc na nią zaintrygowane spojrzenie. - może i z dnia na dzień robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, ale Zakon Feniksa przecież nigdy nie był chyba kołem gospodyń wiejskich. Od początku miał swój cel.
- Jesteśmy na miejscu - podjął, kiedy znaleźli się już na coraz gęściej zaludnionym terenie samej Oazy. Wciąż pozostawał po wrażeniem tego miejsca - i chyba im dłużej to trwało, tym bardziej był zdumiony. - Dzięki za spacer - pożegnał ją skinięciem głowy, powinien się zbierać. Do Londynu, zanim ktoś zauważy, że pominął dzisiaj popołudniowy trening.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Charlie nie zakładała, że to potrzebująca, zdesperowana i głodna osoba zabiłaby ją własnoręcznie na ulicy. Ale ewentualność, że ktoś kto by ją rozpoznał wysłałby list do ministerstwa, była o wiele wyższa. Łatwiej było przecież wysłać list, pozwolić by to ministerstwo zajęło się sprawą i schwytało przestępczynię z plakatu, a później donosiciel mógłby cieszyć się nagrodą finansową nie brudząc sobie rąk samodzielnym wymierzaniem „sprawiedliwości”. I prawdę mówiąc, nie wiedziała jak teraz dokładnie działał świat poza Oazą, gdyż od miesięcy nie funkcjonowała w nim. Kilkudniowa wizyta u Macmillanów miała miejsce początkiem października, ale nadal można to było uznać za ukrywanie się, gdyż Charlie nie chadzała sobie po ulicach, nie spotykała się z przypadkowymi ludźmi i nie wystawiała na niepotrzebne ryzyko. Wiedziała za to jak funkcjonowała Oaza, gdzie zasoby były ograniczone i wszyscy chodzili niedożywieni. Zawsze wyobrażała sobie, że w świecie na zewnątrz jest łatwiej o jedzenie, że tam ci, którzy nie są uciekinierami przed systemem, mogą swobodniej kupować produkty, o jakich mieszkańcy Oazy mogą tylko marzyć. Zakładała też, że ci, którzy sprzyjają władzy, pewnie nie znają takich problemów.
- Myślisz, że na zewnątrz jest aż tak źle, że nawet pieniądze nie zapewniają pożywienia? – zastanowiła się, zdradzając się tym samym ze swoją ignorancją spowodowaną życiem od maja w Oazie.
Westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Tak po prostu… zgadywałam. Skoro nie boisz się ryzykownych akrobacji, to na pewno musisz być odważny – uśmiechnęła się. Ale tak, chłopak najbardziej wyglądał jej na Gryfona, gdyby miała zgadywać, i chyba odgadła poprawnie. – Rzeczywiście minęło trochę czasu odkąd opuściłam Hogwart. – Wyglądała jednak na parę lat młodszą niż w rzeczywistości, zawsze miała bardzo delikatne i młode rysy, w dodatku była niewysoka i drobna. Przez wychudzenie ta drobność była jeszcze bardziej widoczna i Charlie nie wyglądała jak pełna życia dorosła kobieta, nikt nie dawał jej dwudziestu czterech lat, które miała. Kiedy pracowała w Mungu musiała się starać, żeby traktowano ją poważnie, bo czasem zdarzało się, że jej nie doceniano właśnie przez to, że wyglądała zbyt młodo jak na wyobrażenie profesjonalnej alchemiczki. A w szkole rzeczywiście nie rzucała się w oczy, była szarą myszką, nudną prymuską, która większość czasu spędzała nad książkami i bardzo łatwo ją było przegapić, gdyż nie zapisała się w pamięci uczniów żadnymi wyskokami. Nie wyróżniała się z tłumu uczniów w żaden sposób i odleglejsze roczniki mogły jej w ogóle nie zapamiętać, może poza tymi osobami którym dawała korepetycje. Leightonowie rzadko bywali wyrazistymi i barwnymi jednostkami, rzadko wybijali się na pierwszy plan i zwykle stanowili tło, nie inaczej było z nią.
- Ja po prostu… Nigdy tego nie robiłam. Ani w Oazie, ani poza nią nigdy niczego nie… organizowałam i prawdę mówiąc trochę nie wiem, z której strony się za to wziąć. Ostatnimi czasy moim szczytem umiejętności organizacyjnych jest to, że w ogóle wychodzę z chaty – przyznała szczerze. Trochę nie wiedziała jak się za to zabrać, przerastałaby ją chyba wizja zorganizowania czegoś dla całej Oazy, łatwiej było dotrzeć do tych rodzin które znała i które znały ją. Mieszkała tu bardzo długo, ale nie znała wszystkich. Śmiałość i siła przebicia nigdy nie były wpisane w jej naturę, zwłaszcza teraz, w depresji, kiedy nawet dużo prostsze czynności stanowiły wyzwanie. Zwykłe wstanie rano z łóżka czasem było walką z samą sobą, to żeby zacząć dawać dzieciom korepetycje stanowiło z jej strony ogromny wysiłek, z czasem było oczywiście już łatwiej, ale na początku było jej niezwykle trudno się zmobilizować, by wyjść z chatki, pokazać tych kilka zaklęć z transmutacji, zmienić się w kotkę czy opowiedzieć o rzeczach powiązanych z jej ukochaną alchemią. Dopiero gdy mijały kolejne dni odkrywała, że daje jej to motywację, że zaczyna to lubić i że dzięki temu mniej myśli o utraconym życiu. – Spróbuję porozmawiać z tymi zaprzyjaźnionymi rodzinami. Może kiedyś uda się coś pomyśleć. Wiem, że Billy jest zajęty, bardzo wiele robi dla społeczności Oazy. – I Charlie go za to podziwiała, zresztą chyba każdy doceniał jego pracę. Dzięki niemu i jemu podobnym ona i inni mieli gdzie mieszkać. Praca u podstaw była w Oazie bardzo istotna. Charlie nie potrafiła budować, ale znała się na eliksirach i transmutacji, więc to tymi talentami starała się przysłużyć, warząc lecznicze mikstury, rzucając transmutacyjne czary i udzielając korepetycji. – Mi też ich szkoda, i to bardzo. W Hogwarcie przeżyłam wiele pięknych chwil i bardzo ubolewam nad faktem, że w obecnych czasach nie każdy ma taką możliwość. Że jedyne co im pozostaje to liczenie na to, że ktoś z dorosłych znajdzie dla nich chwilę, żeby im coś pokazać. – To straszne, że niektóre dzieci nie mogły się uczyć, bo ich krew uznano za niedostatecznie czystą. Każde z nich utraci bardzo ważną część życia. Jak czułaby się ona, gdyby w przeszłości ktoś jej powiedział, że nie może pójść do szkoły? Że musi gnieść się w ciasnej Oazie i głodować zamiast przeżywać normalne życie dziecka? Miała wielkie szczęście, że zdążyła przeżyć lata młodości normalnie, a nauka była ważnym elementem tej młodości, dla niej nawet bardzo ważnym, bo bez niej nigdy nie spełniłaby marzenia o zostaniu alchemiczką. Wiele dzieci Oazy też mogło mieć swoje marzenia.
Zmieszała się, kiedy znowu się odezwał.
- Wiesz, ja… kiedyś nie czułam, że się narażam. To wszystko było znacznie mniej poważne niż dziś, wydawało mi się, że nic się nie stanie, że przecież to nic złego, że pomagam grupie moich przyjaciół i kolegów i po godzinach robię dla nich eliksiry. Nigdy, w nawet najbardziej pesymistycznych rozważaniach nie zakładałam, że to wszystko tak się skończy – przyznała szczerze, bo choć się praktycznie nie znali, czuła, że powinna powiedzieć prawdę. Niemniej jednak tak właśnie było, Zakon kiedyś wydawał się zabawą w zbawianie świata, ciekawą inicjatywą grupki przyjaciół którzy chcieli pomagać ponad podziałami. Nie mając nigdy styczności z walką była ignorantką, pragnęła wierzyć że wszystko się jakoś uspokoi. Warzyła eliksiry, czasem podejmowała się też drobnych i niegroźnych misji, nigdy nie stanęła naprzeciw wroga, bo do ryzykownych akcji się nie rwała i pozostawiała je ludziom biegłym w walce. Gdy nie było wojny pięknie i idealistycznie brzmiało to całe pomaganie przyjaciołom, a gdy nadeszła wojna i realne niebezpieczeństwo, Charlie zwyczajnie stchórzyła i wycofała się. Ukryła się w Oazie gdy zrozumiała, że jej życie jest w niebezpieczeństwie, a przecież pozostawała zupełnie bezbronna, bo zamiast rozwijać umiejętności obronne wolała warzyć eliksiry.
- Ja też dziękuję za spacer i rozmowę. Do zobaczenia – powiedziała, gdy już nadszedł czas pożegnania. Niewątpliwie dobrze jej zrobiła okazja do porozmawiania, dzięki temu sama mogła też pomyśleć nad pewnymi sprawami i niewątpliwie miała o nich myśleć przez resztę dnia, nawet już po tym, gdy płowa czupryna Marcela zniknęła z jej zasięgu wzroku. Ale nie wątpiła, że jeszcze kiedyś spotkają się znowu.
| zt. x 2
- Myślisz, że na zewnątrz jest aż tak źle, że nawet pieniądze nie zapewniają pożywienia? – zastanowiła się, zdradzając się tym samym ze swoją ignorancją spowodowaną życiem od maja w Oazie.
Westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Tak po prostu… zgadywałam. Skoro nie boisz się ryzykownych akrobacji, to na pewno musisz być odważny – uśmiechnęła się. Ale tak, chłopak najbardziej wyglądał jej na Gryfona, gdyby miała zgadywać, i chyba odgadła poprawnie. – Rzeczywiście minęło trochę czasu odkąd opuściłam Hogwart. – Wyglądała jednak na parę lat młodszą niż w rzeczywistości, zawsze miała bardzo delikatne i młode rysy, w dodatku była niewysoka i drobna. Przez wychudzenie ta drobność była jeszcze bardziej widoczna i Charlie nie wyglądała jak pełna życia dorosła kobieta, nikt nie dawał jej dwudziestu czterech lat, które miała. Kiedy pracowała w Mungu musiała się starać, żeby traktowano ją poważnie, bo czasem zdarzało się, że jej nie doceniano właśnie przez to, że wyglądała zbyt młodo jak na wyobrażenie profesjonalnej alchemiczki. A w szkole rzeczywiście nie rzucała się w oczy, była szarą myszką, nudną prymuską, która większość czasu spędzała nad książkami i bardzo łatwo ją było przegapić, gdyż nie zapisała się w pamięci uczniów żadnymi wyskokami. Nie wyróżniała się z tłumu uczniów w żaden sposób i odleglejsze roczniki mogły jej w ogóle nie zapamiętać, może poza tymi osobami którym dawała korepetycje. Leightonowie rzadko bywali wyrazistymi i barwnymi jednostkami, rzadko wybijali się na pierwszy plan i zwykle stanowili tło, nie inaczej było z nią.
- Ja po prostu… Nigdy tego nie robiłam. Ani w Oazie, ani poza nią nigdy niczego nie… organizowałam i prawdę mówiąc trochę nie wiem, z której strony się za to wziąć. Ostatnimi czasy moim szczytem umiejętności organizacyjnych jest to, że w ogóle wychodzę z chaty – przyznała szczerze. Trochę nie wiedziała jak się za to zabrać, przerastałaby ją chyba wizja zorganizowania czegoś dla całej Oazy, łatwiej było dotrzeć do tych rodzin które znała i które znały ją. Mieszkała tu bardzo długo, ale nie znała wszystkich. Śmiałość i siła przebicia nigdy nie były wpisane w jej naturę, zwłaszcza teraz, w depresji, kiedy nawet dużo prostsze czynności stanowiły wyzwanie. Zwykłe wstanie rano z łóżka czasem było walką z samą sobą, to żeby zacząć dawać dzieciom korepetycje stanowiło z jej strony ogromny wysiłek, z czasem było oczywiście już łatwiej, ale na początku było jej niezwykle trudno się zmobilizować, by wyjść z chatki, pokazać tych kilka zaklęć z transmutacji, zmienić się w kotkę czy opowiedzieć o rzeczach powiązanych z jej ukochaną alchemią. Dopiero gdy mijały kolejne dni odkrywała, że daje jej to motywację, że zaczyna to lubić i że dzięki temu mniej myśli o utraconym życiu. – Spróbuję porozmawiać z tymi zaprzyjaźnionymi rodzinami. Może kiedyś uda się coś pomyśleć. Wiem, że Billy jest zajęty, bardzo wiele robi dla społeczności Oazy. – I Charlie go za to podziwiała, zresztą chyba każdy doceniał jego pracę. Dzięki niemu i jemu podobnym ona i inni mieli gdzie mieszkać. Praca u podstaw była w Oazie bardzo istotna. Charlie nie potrafiła budować, ale znała się na eliksirach i transmutacji, więc to tymi talentami starała się przysłużyć, warząc lecznicze mikstury, rzucając transmutacyjne czary i udzielając korepetycji. – Mi też ich szkoda, i to bardzo. W Hogwarcie przeżyłam wiele pięknych chwil i bardzo ubolewam nad faktem, że w obecnych czasach nie każdy ma taką możliwość. Że jedyne co im pozostaje to liczenie na to, że ktoś z dorosłych znajdzie dla nich chwilę, żeby im coś pokazać. – To straszne, że niektóre dzieci nie mogły się uczyć, bo ich krew uznano za niedostatecznie czystą. Każde z nich utraci bardzo ważną część życia. Jak czułaby się ona, gdyby w przeszłości ktoś jej powiedział, że nie może pójść do szkoły? Że musi gnieść się w ciasnej Oazie i głodować zamiast przeżywać normalne życie dziecka? Miała wielkie szczęście, że zdążyła przeżyć lata młodości normalnie, a nauka była ważnym elementem tej młodości, dla niej nawet bardzo ważnym, bo bez niej nigdy nie spełniłaby marzenia o zostaniu alchemiczką. Wiele dzieci Oazy też mogło mieć swoje marzenia.
Zmieszała się, kiedy znowu się odezwał.
- Wiesz, ja… kiedyś nie czułam, że się narażam. To wszystko było znacznie mniej poważne niż dziś, wydawało mi się, że nic się nie stanie, że przecież to nic złego, że pomagam grupie moich przyjaciół i kolegów i po godzinach robię dla nich eliksiry. Nigdy, w nawet najbardziej pesymistycznych rozważaniach nie zakładałam, że to wszystko tak się skończy – przyznała szczerze, bo choć się praktycznie nie znali, czuła, że powinna powiedzieć prawdę. Niemniej jednak tak właśnie było, Zakon kiedyś wydawał się zabawą w zbawianie świata, ciekawą inicjatywą grupki przyjaciół którzy chcieli pomagać ponad podziałami. Nie mając nigdy styczności z walką była ignorantką, pragnęła wierzyć że wszystko się jakoś uspokoi. Warzyła eliksiry, czasem podejmowała się też drobnych i niegroźnych misji, nigdy nie stanęła naprzeciw wroga, bo do ryzykownych akcji się nie rwała i pozostawiała je ludziom biegłym w walce. Gdy nie było wojny pięknie i idealistycznie brzmiało to całe pomaganie przyjaciołom, a gdy nadeszła wojna i realne niebezpieczeństwo, Charlie zwyczajnie stchórzyła i wycofała się. Ukryła się w Oazie gdy zrozumiała, że jej życie jest w niebezpieczeństwie, a przecież pozostawała zupełnie bezbronna, bo zamiast rozwijać umiejętności obronne wolała warzyć eliksiry.
- Ja też dziękuję za spacer i rozmowę. Do zobaczenia – powiedziała, gdy już nadszedł czas pożegnania. Niewątpliwie dobrze jej zrobiła okazja do porozmawiania, dzięki temu sama mogła też pomyśleć nad pewnymi sprawami i niewątpliwie miała o nich myśleć przez resztę dnia, nawet już po tym, gdy płowa czupryna Marcela zniknęła z jej zasięgu wzroku. Ale nie wątpiła, że jeszcze kiedyś spotkają się znowu.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 8 października?
Zimne, październikowe powietrze w otrzeźwiający sposób chłodziło skórę, jednocześnie nagrzaną od snu, jak i pokrytą cienką warstewką lodowatego potu; wiejący od morza wiatr bez trudu przedzierał się przez grube oczka swetra – narzuconego byle jak na podkoszulek, ubranego w pośpiechu, w nagłej potrzebie wydostania się z klaustrofobicznych czterech ścian drewnianej chatki. Oddychał głęboko, starając się uspokoić łomoczące serce i drżąc na całym ciele; nie wiedział – z zimna czy z emocji, wspomnień przemieszanych ze snami, lepiących się do niego jak cienki materiał wilgotnego ubrania. Wszystkie noce od czasu powrotu z Azkabanu wyglądały mniej więcej tak samo: sen nie przychodził długo, odpędzany dzwoniącą w uszach ciszą, a gdy wreszcie się zjawiał – nie przynosił odpoczynku, zamiast tego wpychając go w objęcia kolejnych i kolejnych koszmarów, zlewających się ze sobą, niemających początku ani końca; budził się z nich gwałtownie, zrywając się z łóżka, w pierwszym odruchu szukając różdżki, by odegnać pochylających się nad nim dementorów – zanim orientował się, że ich tam nie było. Że jeszcze nie dotarły do Oazy, choć przecież kiedyś tu mieszkały; chodząc pomiędzy wypełnionymi ludźmi chatami trudno mu było w to uwierzyć, ale wystarczyło przejść kawałek dalej, do ruin w pobliżu ołtarza, żeby zobaczyć gołym okiem ślady obróconego w gruzy więzienia.
Miał wrażenie, że w ciągu ostatniego tygodnia przeszedł wyspę wzdłuż i wszerz, ucząc się jej prawie na pamięć. Spacery czasami mu pomagały – po pierwsze, upewnić się, że wszystko było w porządku; po drugie – zająć się czymś innym, uwolnić myśli spod zbyt nisko zawieszonego dachu, gdzie kłębiły się i kotłowały, nie dając mu złapać oddechu. Na świeżym powietrzu było łatwiej, a unosząca się nad ziemią mgła go uspokajała; tchnęła czymś dobrym, pachniała nadzieją; lubił przysiadać na powalonej kolumnie i obserwować, jak przesuwała się pomiędzy ruinami, liżąc nieśmiało pradawne kamienie, których czas przez setki lat nie był w stanie naruszyć.
Tej nocy – czy może poranka, jaśniejsza łuna tląca się pomiędzy drzewami sygnalizowała, że wkrótce miało świtać (lubił ten moment głębokiego uśpienia tuż przed) – również ruszył w stronę ruin, nie zdążył jednak wyjść jeszcze poza granice wioski, gdy w miękkim, otulającym ją półmroku, dostrzegł ruch. Wytężył wzrok, na ścieżce kluczącej pomiędzy domami dostrzegając znajomą postać Cedrica. Zatrzymał się, wahając się przez moment; nie prezentował się najlepiej – ze swetrem byle jak narzuconym na ubranie, w którym dopiero co spał, z włosami potarganymi od rzucania się po poduszce i cieniami pod oczami, wyglądał dokładnie tak, jak się czuł – ale z drugiej strony: czy tylko jego wspomnienia wygnały zbyt wcześnie z łóżka? Byli tam razem; choć od czasu powrotu z misji nie mieli okazji porozmawiać dłużej, odnosił wrażenie, że te długie cienie, których w żaden sposób nie potrafił się pozbyć, snuły się nie tylko za nim; z kim mógł podzielić się swoimi wątpliwościami, jeśli nie z człowiekiem, który doskonale wiedział, co się tam wydarzyło?
Odchrząknął głośniej, chcąc zwrócić na siebie uwagę, nim ruszył w stronę aurora, żeby zrównać się z nim krokiem; nie chciał go zaskoczyć, o tej porze miał prawo nie spodziewać się towarzystwa – wolał więc wcześniej zaznaczyć swoją obecność. – Cedric – odezwał się cicho, głosem trochę zachrypniętym; nie chciał krzyczeć – godzina była wczesna, na tyle, że nie tylko pobliskie domy wydawały się uśpione – czasami miał wrażenie, że na tych kilkanaście minut pomiędzy nocą a porankiem zasypiała cała wyspa. – Idziesz się p-p-przejść? – zapytał, w półmroku szukając spojrzeniem twarzy czarodzieja i starając się ocenić, czy naprzykrzał mu się swoim towarzystwem, gdzieś między jednym krokiem a drugim orientując się, że właściwie to potrzebował rozmowy. Uśmiechnął, podciągając wyżej kącik ust. – Nie chciałbym ci p-p-przeszkadzać – zaznaczył, trochę pytająco. Kolejny podmuch wiejącego od wody wiatru zatańczył pomiędzy drzewami, sprawiając, że przeszedł go dreszcz.
| k6 na psychozę
Zimne, październikowe powietrze w otrzeźwiający sposób chłodziło skórę, jednocześnie nagrzaną od snu, jak i pokrytą cienką warstewką lodowatego potu; wiejący od morza wiatr bez trudu przedzierał się przez grube oczka swetra – narzuconego byle jak na podkoszulek, ubranego w pośpiechu, w nagłej potrzebie wydostania się z klaustrofobicznych czterech ścian drewnianej chatki. Oddychał głęboko, starając się uspokoić łomoczące serce i drżąc na całym ciele; nie wiedział – z zimna czy z emocji, wspomnień przemieszanych ze snami, lepiących się do niego jak cienki materiał wilgotnego ubrania. Wszystkie noce od czasu powrotu z Azkabanu wyglądały mniej więcej tak samo: sen nie przychodził długo, odpędzany dzwoniącą w uszach ciszą, a gdy wreszcie się zjawiał – nie przynosił odpoczynku, zamiast tego wpychając go w objęcia kolejnych i kolejnych koszmarów, zlewających się ze sobą, niemających początku ani końca; budził się z nich gwałtownie, zrywając się z łóżka, w pierwszym odruchu szukając różdżki, by odegnać pochylających się nad nim dementorów – zanim orientował się, że ich tam nie było. Że jeszcze nie dotarły do Oazy, choć przecież kiedyś tu mieszkały; chodząc pomiędzy wypełnionymi ludźmi chatami trudno mu było w to uwierzyć, ale wystarczyło przejść kawałek dalej, do ruin w pobliżu ołtarza, żeby zobaczyć gołym okiem ślady obróconego w gruzy więzienia.
Miał wrażenie, że w ciągu ostatniego tygodnia przeszedł wyspę wzdłuż i wszerz, ucząc się jej prawie na pamięć. Spacery czasami mu pomagały – po pierwsze, upewnić się, że wszystko było w porządku; po drugie – zająć się czymś innym, uwolnić myśli spod zbyt nisko zawieszonego dachu, gdzie kłębiły się i kotłowały, nie dając mu złapać oddechu. Na świeżym powietrzu było łatwiej, a unosząca się nad ziemią mgła go uspokajała; tchnęła czymś dobrym, pachniała nadzieją; lubił przysiadać na powalonej kolumnie i obserwować, jak przesuwała się pomiędzy ruinami, liżąc nieśmiało pradawne kamienie, których czas przez setki lat nie był w stanie naruszyć.
Tej nocy – czy może poranka, jaśniejsza łuna tląca się pomiędzy drzewami sygnalizowała, że wkrótce miało świtać (lubił ten moment głębokiego uśpienia tuż przed) – również ruszył w stronę ruin, nie zdążył jednak wyjść jeszcze poza granice wioski, gdy w miękkim, otulającym ją półmroku, dostrzegł ruch. Wytężył wzrok, na ścieżce kluczącej pomiędzy domami dostrzegając znajomą postać Cedrica. Zatrzymał się, wahając się przez moment; nie prezentował się najlepiej – ze swetrem byle jak narzuconym na ubranie, w którym dopiero co spał, z włosami potarganymi od rzucania się po poduszce i cieniami pod oczami, wyglądał dokładnie tak, jak się czuł – ale z drugiej strony: czy tylko jego wspomnienia wygnały zbyt wcześnie z łóżka? Byli tam razem; choć od czasu powrotu z misji nie mieli okazji porozmawiać dłużej, odnosił wrażenie, że te długie cienie, których w żaden sposób nie potrafił się pozbyć, snuły się nie tylko za nim; z kim mógł podzielić się swoimi wątpliwościami, jeśli nie z człowiekiem, który doskonale wiedział, co się tam wydarzyło?
Odchrząknął głośniej, chcąc zwrócić na siebie uwagę, nim ruszył w stronę aurora, żeby zrównać się z nim krokiem; nie chciał go zaskoczyć, o tej porze miał prawo nie spodziewać się towarzystwa – wolał więc wcześniej zaznaczyć swoją obecność. – Cedric – odezwał się cicho, głosem trochę zachrypniętym; nie chciał krzyczeć – godzina była wczesna, na tyle, że nie tylko pobliskie domy wydawały się uśpione – czasami miał wrażenie, że na tych kilkanaście minut pomiędzy nocą a porankiem zasypiała cała wyspa. – Idziesz się p-p-przejść? – zapytał, w półmroku szukając spojrzeniem twarzy czarodzieja i starając się ocenić, czy naprzykrzał mu się swoim towarzystwem, gdzieś między jednym krokiem a drugim orientując się, że właściwie to potrzebował rozmowy. Uśmiechnął, podciągając wyżej kącik ust. – Nie chciałbym ci p-p-przeszkadzać – zaznaczył, trochę pytająco. Kolejny podmuch wiejącego od wody wiatru zatańczył pomiędzy drzewami, sprawiając, że przeszedł go dreszcz.
| k6 na psychozę
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
pasuje!
Głośnie chrząknięcie rozbrzmiało ponad szum fal, doskonale słyszalnych nawet w głębi wyspy, zwłaszcza o tej porze, kiedy większość mieszkańców Oazy wciąż pogrążona była we śnie. Wyrwało mnie z zamyślenia, zmusiła do poderwania wzroku, odruchowo wysunąłem też różdżkę z rękawa i odwróciłem się na pięcie, w stronę źródła dźwięku, gotów, aby się bronić - albo odpowiedzieć atakiem na atak, gdyby zaszła taka konieczność. Zapomniałem znów, że jestem w Oazie, że wróg (na całe szczęście) nie miał prawa się tu znaleźć. Moje imię wypowiedziane znajomym głosem sprawiło, że opuściłem osikowe drewno. Zamrugałem kilkakrotnie, w półmroku próbując dostrzec twarz, zanim jeszcze mój umysł przypisał ton głosu do właściwego imienia.
- William, to ty. Wybacz. Odruch - mruknąłem jedynie, wsuwając różdżkę do kieszeni długiego płaszcza; zajście mnie od tyłu mogło się tak skończyć niezależnie od tego, czy byłem zaspany, czy też nie. - Czemu nie śpisz o tak nieludzkiej porze? - spytałem, lecz czy naprawdę się temu dziwiłem? Raczej nie. Przyjrzawszy mu się zobaczyłem sweter narzucony na coś, co wyglądało na piżamę. Nie wyglądał, jakby to obowiązki zmusiły go do tego, by zerwać się jeszcze przed świtem i opuścić wygodne, ciepłe posłanie. Raczej na jego twarzy widziałem to, co każdego dnia od jakiegoś czasu oglądałem w lustrze. Cienie pod oczyma, opuszczone barki, jakby dźwigały na sobie wielki ciężar, matowe tęczówki, niezdrowo szara cera. Najwyraźniej nie tylko ja źle sypiałem.
Tej nocy wolałem wręcz nie spać w ogóle. Kręciłem się z boku na bok tylko po to, aby zapaść w płytki, niespokojny sen, pełen koszmarów, gdzie widziałem Pomonę. W nich znów byłem w Azkabanie, w tamtych mrocznych, lodowatych korytarzach i zaciskałem palce na szyi żony Jaydena Vane. W snach tych nie była jednak pozbawiona duszy, wprost przeciwnie, wydawała się pełna życia i chęci, próbowała mnie odtrącić, uwolnić się. Zaraz po tym jej twarz zmieniała się - a ja zamiast niej zaczynałem widzieć twarz mojej żony. Zamiast Pomony na korytarzu Azkabanu leżała Allya, a w jej oczach gasło znów życie - przeze mnie. Z tych snów budziłem się prawie z krzykiem, zlany zimnym potem i przerażony, a kiedy znów kładłem głowę na poduszkę - nawiedzała mnie nie gorsza wizja, tym razem z Lydią w roli głównej.
Nie mogłem tego znieść. Czułem się jeszcze bardziej zmęczony niż przed pójściem spać. Wstałem więc, przebrałem się w spodnie i koszulę, nałożyłem płaszcz. Jeszcze było stanowczo zbyt wcześnie, nie wstał nawet świt, by budzić Debbie i odprowadzić ją do Lizzie. Za wcześnie, aby otworzyć portal i ruszyć do Szkocji, gdzie miałem robotę. Nie mogłem zostać jednak w chacie - czułem, że się tam duszę. Musiałem wyjść. Zaczerpnąć świeżego powietrza. Poukładać myśli. Podświadomie nogi same poniosły mnie na ścieżkę wiodącą w stronę ruin, gdzie najgęściej koncentrowała się biała magia.
- Idę - potwierdziłem. - Masz ochotę się przyłączyć?
Wydawało mi się, że do tego właśnie dążył, a i ja poczułem, że potrzebowałem towarzystwa. Zimne, jesiennie powietrze poranka strąciło mi z powiek resztki snu, rozbudziło, otrzeźwiło - jednakże panująca wokół cisza wcale nie była kojąca. Cisza zaczynała mnie niepokoić. Robiłem więc wszystko, by wokół cicho nie było - nawet nuciłem pod nosem. Obecność Williama spadła mi jak z nieba. Niespodziewana, lecz bardzo potrzebna.
- W niczym nie przeszkadzasz. Nie mogłem spać, więc chciałem się przewietrzyć - zapewniłem go, zaczynając znów podążać ścieżką w stronę ruin; wkrótce pozostawiliśmy za sobą milczącą, uśpioną wioskę. - Jak się trzymasz? - spytałem wtedy, zawieszając na nim badawcze spojrzenie - nie wyglądał dobrze, nie musiał mnie okłamywać, że wszystko w porządku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Głośnie chrząknięcie rozbrzmiało ponad szum fal, doskonale słyszalnych nawet w głębi wyspy, zwłaszcza o tej porze, kiedy większość mieszkańców Oazy wciąż pogrążona była we śnie. Wyrwało mnie z zamyślenia, zmusiła do poderwania wzroku, odruchowo wysunąłem też różdżkę z rękawa i odwróciłem się na pięcie, w stronę źródła dźwięku, gotów, aby się bronić - albo odpowiedzieć atakiem na atak, gdyby zaszła taka konieczność. Zapomniałem znów, że jestem w Oazie, że wróg (na całe szczęście) nie miał prawa się tu znaleźć. Moje imię wypowiedziane znajomym głosem sprawiło, że opuściłem osikowe drewno. Zamrugałem kilkakrotnie, w półmroku próbując dostrzec twarz, zanim jeszcze mój umysł przypisał ton głosu do właściwego imienia.
- William, to ty. Wybacz. Odruch - mruknąłem jedynie, wsuwając różdżkę do kieszeni długiego płaszcza; zajście mnie od tyłu mogło się tak skończyć niezależnie od tego, czy byłem zaspany, czy też nie. - Czemu nie śpisz o tak nieludzkiej porze? - spytałem, lecz czy naprawdę się temu dziwiłem? Raczej nie. Przyjrzawszy mu się zobaczyłem sweter narzucony na coś, co wyglądało na piżamę. Nie wyglądał, jakby to obowiązki zmusiły go do tego, by zerwać się jeszcze przed świtem i opuścić wygodne, ciepłe posłanie. Raczej na jego twarzy widziałem to, co każdego dnia od jakiegoś czasu oglądałem w lustrze. Cienie pod oczyma, opuszczone barki, jakby dźwigały na sobie wielki ciężar, matowe tęczówki, niezdrowo szara cera. Najwyraźniej nie tylko ja źle sypiałem.
Tej nocy wolałem wręcz nie spać w ogóle. Kręciłem się z boku na bok tylko po to, aby zapaść w płytki, niespokojny sen, pełen koszmarów, gdzie widziałem Pomonę. W nich znów byłem w Azkabanie, w tamtych mrocznych, lodowatych korytarzach i zaciskałem palce na szyi żony Jaydena Vane. W snach tych nie była jednak pozbawiona duszy, wprost przeciwnie, wydawała się pełna życia i chęci, próbowała mnie odtrącić, uwolnić się. Zaraz po tym jej twarz zmieniała się - a ja zamiast niej zaczynałem widzieć twarz mojej żony. Zamiast Pomony na korytarzu Azkabanu leżała Allya, a w jej oczach gasło znów życie - przeze mnie. Z tych snów budziłem się prawie z krzykiem, zlany zimnym potem i przerażony, a kiedy znów kładłem głowę na poduszkę - nawiedzała mnie nie gorsza wizja, tym razem z Lydią w roli głównej.
Nie mogłem tego znieść. Czułem się jeszcze bardziej zmęczony niż przed pójściem spać. Wstałem więc, przebrałem się w spodnie i koszulę, nałożyłem płaszcz. Jeszcze było stanowczo zbyt wcześnie, nie wstał nawet świt, by budzić Debbie i odprowadzić ją do Lizzie. Za wcześnie, aby otworzyć portal i ruszyć do Szkocji, gdzie miałem robotę. Nie mogłem zostać jednak w chacie - czułem, że się tam duszę. Musiałem wyjść. Zaczerpnąć świeżego powietrza. Poukładać myśli. Podświadomie nogi same poniosły mnie na ścieżkę wiodącą w stronę ruin, gdzie najgęściej koncentrowała się biała magia.
- Idę - potwierdziłem. - Masz ochotę się przyłączyć?
Wydawało mi się, że do tego właśnie dążył, a i ja poczułem, że potrzebowałem towarzystwa. Zimne, jesiennie powietrze poranka strąciło mi z powiek resztki snu, rozbudziło, otrzeźwiło - jednakże panująca wokół cisza wcale nie była kojąca. Cisza zaczynała mnie niepokoić. Robiłem więc wszystko, by wokół cicho nie było - nawet nuciłem pod nosem. Obecność Williama spadła mi jak z nieba. Niespodziewana, lecz bardzo potrzebna.
- W niczym nie przeszkadzasz. Nie mogłem spać, więc chciałem się przewietrzyć - zapewniłem go, zaczynając znów podążać ścieżką w stronę ruin; wkrótce pozostawiliśmy za sobą milczącą, uśpioną wioskę. - Jak się trzymasz? - spytałem wtedy, zawieszając na nim badawcze spojrzenie - nie wyglądał dobrze, nie musiał mnie okłamywać, że wszystko w porządku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
becomes law
resistance
becomes duty
Ostatnio zmieniony przez Cedric Dearborn dnia 14.10.21 7:02, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji – nie pomyślał o tym, że chociaż on zauważył Cedrica już wcześniej, to sam był dla aurora niewidoczny do momentu, w którym postanowił odchrząknąć – dlatego dostrzegając nagłe obrócenie się, czujne spojrzenie wbite w ciemność, różdżkę wyciągniętą w jego kierunku, w pierwszej chwili chciał zrobić to samo; jego palce powędrowały w stronę kieszeni, zreflektował się jednak w połowie ruchu, zamiast tego unosząc zgięte w łokciach ręce wyżej, wnętrzami dłoni obrócone ku mężczyźnie, w geście powszechnie oznaczającym brak wrogich zamiarów. Zatrzymał się, krótkie Cedric zawisło w powietrzu; zaczekał, aż właściciel imienia zrozumie, z kim miał do czynienia i opuści różdżkę. Gdyby czasy były inne – gdyby sam właśnie nie obudził się zlany potem z powtarzającego się od tygodnia koszmaru, w którym nie udało mu się przekazać ostrzeżenia na czas, i gdy dotarł do Oazy, zastał jedynie dogasające zgliszcza i zaścielające ziemię ciała – pewnie nie zrozumiałby tej nerwowości; dzisiaj wydawało mu się, że wiedział – dlatego w odpowiedzi na słowa aurora kiwnął zwyczajnie głową, opuszczając ręce i podchodząc bliżej dopiero, gdy koniec jego różdżki skierował się w stronę ziemi. – P-p-przepraszam. Nie chciałem cię zaskoczyć – odparł cicho, zrównując się z nim i dopiero teraz zauważając, że był już w pełni ubrany. Odchrząknął cicho, odruchowo naciągając wysłużony sweter niżej na materiałowe spodnie; dobrze, że przynajmniej nie wyszedł na zewnątrz w kapciach. – Coś mnie ob-b-budziło i nie mogłem już zasnąć – odpowiedział krótko, zerkając przelotnie w stronę czarodzieja, a później prawie od razu odwracając spojrzenie. Nie chciał mówić więcej: o tym, co widział, gdy tylko zamykał oczy, oraz że cisza i samotność w którymś momencie stały się jego największymi wrogami. Czuł się słaby; nie tylko fizycznie, zmęczone wydawały się też jego myśli, poruszając się powoli i ospale, jakby wypił za dużo eliksiru uspokajającego. Sięgnął dłonią do twarzy, opuszkami palców przecierając przymknięte powieki. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni przespał spokojnie całą noc, ani w którym punkcie sen bez snów stał się utopią, czymś niemożliwym do osiągnięcia.
Na pytanie zadane przez Cedrica odpowiedział z opóźnieniem, wahając się przez chwilę; starając się ocenić, czy mężczyzna przypadkiem nie proponował mu dołączenia do porannej przechadzki z prostej uprzejmości. W końcu kiwnął jednak głową. – Yhm. Jeśli nie masz nic p-p-przeciwko – przytaknął, ruszając dalej przed siebie – w stronę ruin. Wydawało mu się, że i auror zmierzał w tym samym kierunku; może nie tylko on uważał nagromadzoną tam białą magię za kojącą.
Słysząc, że też nie mógł spać, prawie odetchnął z ulgą. – No. Ja też – mruknął, odwracając spojrzenie w stronę ścieżki, na której już snuły się pierwsze jasne obłoki, wirując wokół ich kostek. Wepchnął dłonie do kieszeni, próbując ochronić je przed zimnym, kąsającym skórę powietrzem, choć ten gest miał w sobie też coś z bezwiednej, instynktownej defensywności. Jak się trzymasz? Poruszył ramionami niepewnie, czując nagłe ukłucie dyskomfortu; czuł na sobie wzrok aurora, uważny, badawczy. Jak się trzymał? – Ja… – czuję się dobrze, chciał skłamać, bo szczera odpowiedź na to pytanie była zbyt skomplikowana i złożona, by choć spróbować się zabrać za ubranie jej w słowa, ale nim zdążyłby dokończyć zdanie, po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz niemający nic wspólnego z otaczającym ich chłodem – a tuż przy krawędzi pola widzenia dostrzegł ją.
Zatrzymał się, wyciągając dłonie z kieszeni i w pierwszym odruchu zaciskając je w pięści; poderwał spojrzenie, podążając nim za sylwetką, którą dostrzegł pośród mgły, ale kobieta o czarnych włosach zniknęła mu sprzed oczu, mimo że nadal nieprzerwanie wyczuwał jej obecność. Obrócił się przez ramię, przestąpił z nogi na nogę, tknięty nagłym wrażeniem, że schroniła się za jego plecami – ale i tam nie dostrzegł niczego poza uśpioną wyspą, ścieżką niknącą w ciemnościach, cieniami drzew, mdłymi światłami wioski. Zamrugał, przełykając ślinę; gdzieś – niedaleko, tuż obok, nie był w stanie określić, gdzie dokładnie – coś zaszurało się o ziemię, sprawiając, że oddech zamarł mu w gardle, a w ustach zrobiło się sucho. Wiedział doskonale, co ciągnęła za sobą postać. – Gdzie ona jest? – zapytał, po części kierując te słowa do Cedrica, a częściowo po prostu rzucając je w przestrzeń. – W-w-widzisz ją? – zapytał, głośniej, natarczywiej, choć struny głosowe miał jakby ściśnięte. Dłonie, drżące, zaczęły niezdarnymi i chaotycznymi ruchami szukać zaplątanej w swetrze różdżki; wyciągnął ją po paru nerwowych wdechach, dopiero teraz orientując się, jak szybko biło mu serce. Słyszał jego uderzenia, szum krwi w uszach, przekształcający się stopniowo w pisk; po jego lewej stronie znów mignęła mu plama czerni, ktoś na niego patrzył; obrócił się gwałtownie, wyciągając przed siebie różdżkę, celował jednak w pustkę – a szybka zmiana pozycji pociągnęła za sobą falę zawrotów głowy. Zachwiał się, kolano ugięło się pod jego ciężarem, ale w ostatniej chwili odzyskał równowagę; obraz przed oczami zaczął wirować, rozlewać się po bokach jak topniejący na słońcu lód. – Gdzie ona jest, Cedric?! – prawie wykrzyknął, głosem, w który tym razem wkradła się desperacja. Wiedział, że powinien usiąść, w głowie mu dudniło, w powietrzu brakowało tlenu; skraplający się lód zmienił barwę na czarną, pochłaniając coraz większe połacie pola widzenia – ale musiał ją najpierw znaleźć, pociągnąć za brudną więzienną szatę, zanim ruszy w stronę celi, w której już czekała na nią śmiercionośna pułapka.
Na pytanie zadane przez Cedrica odpowiedział z opóźnieniem, wahając się przez chwilę; starając się ocenić, czy mężczyzna przypadkiem nie proponował mu dołączenia do porannej przechadzki z prostej uprzejmości. W końcu kiwnął jednak głową. – Yhm. Jeśli nie masz nic p-p-przeciwko – przytaknął, ruszając dalej przed siebie – w stronę ruin. Wydawało mu się, że i auror zmierzał w tym samym kierunku; może nie tylko on uważał nagromadzoną tam białą magię za kojącą.
Słysząc, że też nie mógł spać, prawie odetchnął z ulgą. – No. Ja też – mruknął, odwracając spojrzenie w stronę ścieżki, na której już snuły się pierwsze jasne obłoki, wirując wokół ich kostek. Wepchnął dłonie do kieszeni, próbując ochronić je przed zimnym, kąsającym skórę powietrzem, choć ten gest miał w sobie też coś z bezwiednej, instynktownej defensywności. Jak się trzymasz? Poruszył ramionami niepewnie, czując nagłe ukłucie dyskomfortu; czuł na sobie wzrok aurora, uważny, badawczy. Jak się trzymał? – Ja… – czuję się dobrze, chciał skłamać, bo szczera odpowiedź na to pytanie była zbyt skomplikowana i złożona, by choć spróbować się zabrać za ubranie jej w słowa, ale nim zdążyłby dokończyć zdanie, po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz niemający nic wspólnego z otaczającym ich chłodem – a tuż przy krawędzi pola widzenia dostrzegł ją.
Zatrzymał się, wyciągając dłonie z kieszeni i w pierwszym odruchu zaciskając je w pięści; poderwał spojrzenie, podążając nim za sylwetką, którą dostrzegł pośród mgły, ale kobieta o czarnych włosach zniknęła mu sprzed oczu, mimo że nadal nieprzerwanie wyczuwał jej obecność. Obrócił się przez ramię, przestąpił z nogi na nogę, tknięty nagłym wrażeniem, że schroniła się za jego plecami – ale i tam nie dostrzegł niczego poza uśpioną wyspą, ścieżką niknącą w ciemnościach, cieniami drzew, mdłymi światłami wioski. Zamrugał, przełykając ślinę; gdzieś – niedaleko, tuż obok, nie był w stanie określić, gdzie dokładnie – coś zaszurało się o ziemię, sprawiając, że oddech zamarł mu w gardle, a w ustach zrobiło się sucho. Wiedział doskonale, co ciągnęła za sobą postać. – Gdzie ona jest? – zapytał, po części kierując te słowa do Cedrica, a częściowo po prostu rzucając je w przestrzeń. – W-w-widzisz ją? – zapytał, głośniej, natarczywiej, choć struny głosowe miał jakby ściśnięte. Dłonie, drżące, zaczęły niezdarnymi i chaotycznymi ruchami szukać zaplątanej w swetrze różdżki; wyciągnął ją po paru nerwowych wdechach, dopiero teraz orientując się, jak szybko biło mu serce. Słyszał jego uderzenia, szum krwi w uszach, przekształcający się stopniowo w pisk; po jego lewej stronie znów mignęła mu plama czerni, ktoś na niego patrzył; obrócił się gwałtownie, wyciągając przed siebie różdżkę, celował jednak w pustkę – a szybka zmiana pozycji pociągnęła za sobą falę zawrotów głowy. Zachwiał się, kolano ugięło się pod jego ciężarem, ale w ostatniej chwili odzyskał równowagę; obraz przed oczami zaczął wirować, rozlewać się po bokach jak topniejący na słońcu lód. – Gdzie ona jest, Cedric?! – prawie wykrzyknął, głosem, w który tym razem wkradła się desperacja. Wiedział, że powinien usiąść, w głowie mu dudniło, w powietrzu brakowało tlenu; skraplający się lód zmienił barwę na czarną, pochłaniając coraz większe połacie pola widzenia – ale musiał ją najpierw znaleźć, pociągnąć za brudną więzienną szatę, zanim ruszy w stronę celi, w której już czekała na nią śmiercionośna pułapka.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W moim przypadku podobna reakcja właściwie nie była niczym nowym. Odkąd zacząłem pracować jako auror, od chwili, kiedy boleśnie przekonałem się jak dotkliwy może być atak z zaskoczenia, jeśli człowiek nie zachowa czujności i ostrożności, zachowywałem się w podobny sposób. Nie lubiłem, kiedy ktoś zachodził mnie od tyłu, zbliżał się znienacka, zakradał. Wiedziałem, że często wcale nie jest to celowe, nie ma w tym nieczystych, złych intencji, lecz i tak zwykle wzbudzało to we mnie niepokój i prowokowało to wyciągnięcia różdżki. A przynajmniej wsunięcia dłoni do kieszeni. Wielu starszych ode mnie aurorów, z długoletnim doświadczeniem, reagowało jeszcze bardziej paranoicznie. Niektórzy chodzili z fałszoskopami w kieszeniach, niekiedy od razu rzucali zaklęcia - tak na wszelki wypadek. W Oazie powinienem być spokojniejszy. Tutaj przecież czarnoksiężnik nie miał prawa przebywać, lecz od czasu mordu centaurów w Zakazanym Lesie straciłem stuprocentową pewność, że możemy być spokojni. Nigdzie nie było bezpiecznie. Nigdzie nie czułem się bezpiecznie - zwłaszcza, gdy każdej nocy prześladowały mnie wspomnienia z Azkabanu.
- Nie szkodzi - zapewniłem go, zdecydowanie spokojniejszym i pojednawczym tonem; nie miałem mu tego za złe, lecz i on nie powinien żywić do mnie urazy za taką reakcję. - Lepiej jednak nie zachodź aurora od tyłu - mruknąłem, starając się przybrać żartobliwy ton, nie wyszło mi to jednak najlepiej. Nie miałem nastroju do żartów. W ogóle. William pewnie też. Obaj wyglądaliśmy jakbyśmy nie mogli spać, ale nie tylko tej nocy, lecz każdej poprzedniej. Nie musiałem go o to pytać, nie musiał mi o tym mówić wprost - przeczuwałem, że tak jest. Obaj tam byliśmy. Tam, na dole, stając naprzeciwko tylu dementorów, ilu w życiu nie widziałem naraz. Czułbym się zdziwiony, gdyby było inaczej. Coś takiego odcisnęłoby swoje piętno nawet i na najbardziej doświadczonym aurorze, Gwardziście, nie znałem chyba nikogo, kto przetrwałby to bez żadnego szwanku i miał przy tym wciąż ludzkie uczucia.
- W porządku. Ja też czuję się jak smocze łajno - powiedziałem cicho, bo myślałem, że może właśnie to ma na myśli William, dlatego urwał, szukając odpowiednich słów. Stroniłem od wulgarnego słownictwa, lecz niekiedy trzeba było powiedzieć to wprost - zwłaszcza, że nie towarzyszyła nam żadna kobieta. - Nie chcę pić eliksirów na sen, inni potrzebują ich bardziej, później przez cały dzień nie mogę się obudzić, ale... - zacząłem mówić, tak po prostu, byleby nie narastała pomiędzy nami niezręczna cisza, kiedy kroczyliśmy ścieżką w stronę ruin, tonąc w porannej mgle. Dopiero po chwili zorientowałem się, że William się zatrzymał. Spojrzałem na niego przez ramię, myśląc, że może rozwiązał mu się but, może chce zapalić papierosa.
- Kto? - spytałem, ściągając brwi w zastanowieniu, kiedy spytał gdzie ona jest. Pytał o Amelię? Nie było jej z nami, gdy opuszczaliśmy wioskę. Ja także przystanąłem, odwracając się w stronę Moore'a. - Nikogo nie widzę. Nikogo z nami nie ma, William. Wszyscy śpią - wyrzekłem ostrożnie, a kiedy szukający się zachwiał - ruszyłem w jego stronę, szczerze zaniepokojony tym stanem. Krzyczał, a w oczach miał jakiś obłęd. - Kto? Kogo widzisz, William? Spokojnie, weź głęboki oddech, jesteśmy tu sami. Tylko ty i ja. Jesteśmy w Oazie - powiedziałem stanowczym tonem, łapiąc go za ramiona, spoglądając mu w oczy. - Spójrz na mnie - zażądałem stanowczo.
Skup się na tym, co prawdziwe.
- Nie szkodzi - zapewniłem go, zdecydowanie spokojniejszym i pojednawczym tonem; nie miałem mu tego za złe, lecz i on nie powinien żywić do mnie urazy za taką reakcję. - Lepiej jednak nie zachodź aurora od tyłu - mruknąłem, starając się przybrać żartobliwy ton, nie wyszło mi to jednak najlepiej. Nie miałem nastroju do żartów. W ogóle. William pewnie też. Obaj wyglądaliśmy jakbyśmy nie mogli spać, ale nie tylko tej nocy, lecz każdej poprzedniej. Nie musiałem go o to pytać, nie musiał mi o tym mówić wprost - przeczuwałem, że tak jest. Obaj tam byliśmy. Tam, na dole, stając naprzeciwko tylu dementorów, ilu w życiu nie widziałem naraz. Czułbym się zdziwiony, gdyby było inaczej. Coś takiego odcisnęłoby swoje piętno nawet i na najbardziej doświadczonym aurorze, Gwardziście, nie znałem chyba nikogo, kto przetrwałby to bez żadnego szwanku i miał przy tym wciąż ludzkie uczucia.
- W porządku. Ja też czuję się jak smocze łajno - powiedziałem cicho, bo myślałem, że może właśnie to ma na myśli William, dlatego urwał, szukając odpowiednich słów. Stroniłem od wulgarnego słownictwa, lecz niekiedy trzeba było powiedzieć to wprost - zwłaszcza, że nie towarzyszyła nam żadna kobieta. - Nie chcę pić eliksirów na sen, inni potrzebują ich bardziej, później przez cały dzień nie mogę się obudzić, ale... - zacząłem mówić, tak po prostu, byleby nie narastała pomiędzy nami niezręczna cisza, kiedy kroczyliśmy ścieżką w stronę ruin, tonąc w porannej mgle. Dopiero po chwili zorientowałem się, że William się zatrzymał. Spojrzałem na niego przez ramię, myśląc, że może rozwiązał mu się but, może chce zapalić papierosa.
- Kto? - spytałem, ściągając brwi w zastanowieniu, kiedy spytał gdzie ona jest. Pytał o Amelię? Nie było jej z nami, gdy opuszczaliśmy wioskę. Ja także przystanąłem, odwracając się w stronę Moore'a. - Nikogo nie widzę. Nikogo z nami nie ma, William. Wszyscy śpią - wyrzekłem ostrożnie, a kiedy szukający się zachwiał - ruszyłem w jego stronę, szczerze zaniepokojony tym stanem. Krzyczał, a w oczach miał jakiś obłęd. - Kto? Kogo widzisz, William? Spokojnie, weź głęboki oddech, jesteśmy tu sami. Tylko ty i ja. Jesteśmy w Oazie - powiedziałem stanowczym tonem, łapiąc go za ramiona, spoglądając mu w oczy. - Spójrz na mnie - zażądałem stanowczo.
Skup się na tym, co prawdziwe.
becomes law
resistance
becomes duty
Prawie nie słyszał zwracającego się do niego Cedrica. Słowa o paskudnym samopoczuciu i o eliksirach na sen przelatywały gdzieś obok, rozmywając się we wszechobecnej mgle, ale do niego nie trafiając; nie składając się ze sobą w żadną sensowną całość, z której można by wysnuć znaczenie – bo to, co go otaczało, nagle przestało być istotne. Zapomniał o uśpionych chatach, o chłodzie przedzierającym się przez podniszczony sweter, o obecności aurora tuż obok; liczyło się tylko odnalezienie majaczącej na krawędzi pola widzenia kobiety, której nie odegnało ani zawieszone w przestrzeni pytanie ani ból wibrujący w uderzonym o ziemię kolanie. Wciąż ją widział: czerń włosów, bladość twarzy; pustkę niewidzących oczu – pamiętał je, identyczne u matki i u córki, bez życia spoglądające w nieistniejący, spowity mrokiem sufit magicznego więzienia. Przyszła tu po nią? Była zła, że ją ze sobą zabrał? – P-p-przepraszam – wymamrotał, wciąż rozglądając się na boki, próbując zatrzymać na niej spojrzenie, ale niezmiennie mu umykała; jak błysk złota na boisku, złudny, przy słonecznej pogodzie potrafiący go oszukać równie skutecznie, co udany manewr przeciwnika.
Coś poruszyło się tuż obok niego, tym razem tak blisko, że odruchowo spróbował odskoczyć – ale osłabienie i niewygodna pozycja mu to uniemożliwiły; prawie upadł na ziemię, w miejscu przytrzymał go jednak silny uścisk czyichś ramion. To ona go dopadła? Jak miał jej wytłumaczyć, że jej dziecko nie przeżyło – że zabrały ją otaczające Oazę fale, że wyrył jej imię na pomniku pamięci? Wciągnął gwałtownie powietrze, nie zdając sobie sprawy z tego, że drżał na całym ciele, ale kiedy przeniósł spojrzenie na kobietę, przed sobą dostrzegł zaniepokojoną twarz Cedrica. Spójrz na mnie.
Spojrzał. Nie od razu, jego wzrok jeszcze przez chwilę uciekał na boki, jakby pływając po śliskiej powierzchni pola widzenia; potrzebował paru sekund, żeby zatrzymać spojrzenie na parze znajomych oczu. Zamrugał, pozwalając rozmytym liniom się wyostrzyć. – Cedric – powiedział na wydechu. Pisk w uszach ucichł; zawroty głowy ustały – nadal czuł się jednak słaby, a jego żołądek skręcił się nieprzyjemnie w fali mdłości. Powstrzymał je, zmuszając się do skupienia na własnym oddechu, do uspokojenia rozszalałych myśli; przełknął ślinę, w ustach czuł kwaśny posmak strachu – i raz jeszcze rozejrzał się dookoła, tym razem zdecydowanie przytomniej. Nie dostrzegł jej już – ani nie usłyszał, wokół nich znów panował uśpiony spokój wczesnego poranka, sprawiając, że zalał go wstyd. – Ja… Wybacz mi – odezwał się; gdyby wciąż nie był blady jak ściana, na szyję z pewnością wypłynąłby mu szkarłatny rumieniec. Zachował się głupio; uwierzył w śniony koszmar jak dziecko, poddał słabości umysłu. Sięgnął dłonią do twarzy, przecierając ją w geście zażenowania. – Nie chciałem… Nie m-m-miałem zamiaru cię zaniepokoić – powiedział, znów odnajdując wzrokiem aurora, choć najchętniej już w ogóle nie patrzyłby mu w oczy. Nie chciał dostrzec tam litości, niechęci. – Wydawało mi się, że k-k-ktoś tam stał – wytłumaczył się wymijająco, nie chcąc przyznać się, że miało to coś wspólnego z Azkabanem, bojąc się, że Cedric mógłby wziąć go za wariata. Zwykłe przywidzenia się zdarzały – zwłaszcza po nieprzespanej nocy wzrok był w stanie płatać figle, sprawiając, że patykowate cienie rzucane przez drzewa wyglądały jak prawdziwi ludzie – ale snujące się za nim halucynacje były czymś zupełnie innym.
Dźwignął się z ziemi, jeszcze trochę chwiejnie, nogi mając jak z waty; owiewający go wiatr wywołał kolejną falę dreszczy – i dopiero wtedy zorientował się, że całe jego ciało pokrywała warstewka potu. Odgarnął z twarzy włosy. – P-p-przepraszam, nie mam pojęcia, co we mnie wstąp-piło – powtórzył, choć nie do końca była to prawda. – Mówiłeś, że?.. – podjął, nieco koślawo starając się odsunąć od nich to, co stało się przed chwilą, skierować rozmowę na normalniejsze tory – nie miał jednak bladego pojęcia, o czym wcześniej rozmawiali; początek ich spotkania rozmył się we mgle, w porównaniu do ostatnich paru minut – nieostrej, niewyraźnej; wymykającej mu się powoli przez palce jak chłodna woda.
Coś poruszyło się tuż obok niego, tym razem tak blisko, że odruchowo spróbował odskoczyć – ale osłabienie i niewygodna pozycja mu to uniemożliwiły; prawie upadł na ziemię, w miejscu przytrzymał go jednak silny uścisk czyichś ramion. To ona go dopadła? Jak miał jej wytłumaczyć, że jej dziecko nie przeżyło – że zabrały ją otaczające Oazę fale, że wyrył jej imię na pomniku pamięci? Wciągnął gwałtownie powietrze, nie zdając sobie sprawy z tego, że drżał na całym ciele, ale kiedy przeniósł spojrzenie na kobietę, przed sobą dostrzegł zaniepokojoną twarz Cedrica. Spójrz na mnie.
Spojrzał. Nie od razu, jego wzrok jeszcze przez chwilę uciekał na boki, jakby pływając po śliskiej powierzchni pola widzenia; potrzebował paru sekund, żeby zatrzymać spojrzenie na parze znajomych oczu. Zamrugał, pozwalając rozmytym liniom się wyostrzyć. – Cedric – powiedział na wydechu. Pisk w uszach ucichł; zawroty głowy ustały – nadal czuł się jednak słaby, a jego żołądek skręcił się nieprzyjemnie w fali mdłości. Powstrzymał je, zmuszając się do skupienia na własnym oddechu, do uspokojenia rozszalałych myśli; przełknął ślinę, w ustach czuł kwaśny posmak strachu – i raz jeszcze rozejrzał się dookoła, tym razem zdecydowanie przytomniej. Nie dostrzegł jej już – ani nie usłyszał, wokół nich znów panował uśpiony spokój wczesnego poranka, sprawiając, że zalał go wstyd. – Ja… Wybacz mi – odezwał się; gdyby wciąż nie był blady jak ściana, na szyję z pewnością wypłynąłby mu szkarłatny rumieniec. Zachował się głupio; uwierzył w śniony koszmar jak dziecko, poddał słabości umysłu. Sięgnął dłonią do twarzy, przecierając ją w geście zażenowania. – Nie chciałem… Nie m-m-miałem zamiaru cię zaniepokoić – powiedział, znów odnajdując wzrokiem aurora, choć najchętniej już w ogóle nie patrzyłby mu w oczy. Nie chciał dostrzec tam litości, niechęci. – Wydawało mi się, że k-k-ktoś tam stał – wytłumaczył się wymijająco, nie chcąc przyznać się, że miało to coś wspólnego z Azkabanem, bojąc się, że Cedric mógłby wziąć go za wariata. Zwykłe przywidzenia się zdarzały – zwłaszcza po nieprzespanej nocy wzrok był w stanie płatać figle, sprawiając, że patykowate cienie rzucane przez drzewa wyglądały jak prawdziwi ludzie – ale snujące się za nim halucynacje były czymś zupełnie innym.
Dźwignął się z ziemi, jeszcze trochę chwiejnie, nogi mając jak z waty; owiewający go wiatr wywołał kolejną falę dreszczy – i dopiero wtedy zorientował się, że całe jego ciało pokrywała warstewka potu. Odgarnął z twarzy włosy. – P-p-przepraszam, nie mam pojęcia, co we mnie wstąp-piło – powtórzył, choć nie do końca była to prawda. – Mówiłeś, że?.. – podjął, nieco koślawo starając się odsunąć od nich to, co stało się przed chwilą, skierować rozmowę na normalniejsze tory – nie miał jednak bladego pojęcia, o czym wcześniej rozmawiali; początek ich spotkania rozmył się we mgle, w porównaniu do ostatnich paru minut – nieostrej, niewyraźnej; wymykającej mu się powoli przez palce jak chłodna woda.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Podążaliśmy obaj wydeptaną ścieżką ku ruinom, w porannej mgle i październikowym chłodzie, na tyle rześkim, by człowieka ocucić i strącić z powiek sen - a my obaj razem z Williamem nie byliśmy przecież zaspani. O takim stanie mogłem tylko pomarzyć. O głębokim, niczym niezmąconym śnie, słodkim i spokojnym, pozwalającym odpocząć. Eliksir Słodkiego Snu mógłby go zapewnić, lecz tak jak zdecydowałem się Williamowi wyznać - nie chciałem ani ich nadużywać, ani wykorzystywać, bo wydawało mi się, że inni mogą potrzebować ich bardziej. Oaza miała ograniczone zapasy. Musiałem dać sobie radę. Postawiłem na szczerość wobec towarzysza, lecz nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że moje słowa trafiają w pustą przestrzeń, rozmywają się w porannej mgle - i nie myliłem się. Były szukający Jastrzębi z Falmouth zatrzymał się, wpadł w jakiś dziwny stan, nie nazwałbym tego histerią, wydawał się jednak całkiem przerażony, mówił od rzeczy.
Dopadłem do niego, starając się jak mogłem, aby skupić na sobie jego uwagę, sprawić, że wróci do rzeczywistości. Wydawało mi się, że najlepiej będzie jeśli cały czas będę do niego mówił, cierpliwie tłumaczył gdzie jest i co naprawdę dzieje się wokół. Chyba miał przywidzenia. Może tylko wzrokowe, może też i słuchowe. Nie sądziłem, aby była to wina nadużycia jakiejkolwiek substancji, o nie. Domyślałem się co to mogło być - i nie dziwiłem się temu ani trochę.
Odetchnąłem z ulgą, gdy wypowiedział moje imię. Z każdą chwilą spojrzenie Moore'a robiło się coraz bardziej przytomne, aż wreszcie spojrzał na mnie bardziej widzącym wzrokiem. Nie przestałem jednak do niego mówić, dopóki nie upewnił mnie swoimi słowami, że naprawdę już było lepiej. Dopiero wtedy opuściłem ręce, wypuszczając z uścisku jego silne ramiona, zrobiłem krok w tył; wciąż jednak przyglądałem się mu uważnie, badawczo. Bez śladu litości, bez pogardy, bez kpiny, bo pewnie tego się obawiał. Ja byłem jednak bardzo daleki od podobnej oceny.
- Słuchaj, stary, nie masz mnie za co przepraszać - przyznałem szczerze, powoli ruszając dalej ścieżką i zachęcając Williama, aby uczynił to samo. Lepiej się rozruszać, rozgrzać, odejść od tego miejsca, gdzie jak sam przyznał, wydawało mu się, że kogoś widzi. Pomyślałem, że lepiej będzie jeśli sam nie będę pytał co widział. Jeśli zechce, to opowie sam, jeśli nie - nie śmiałbym go do tego zmuszać. Sam bym sobie tego nie życzył, by ktoś ciągnął mnie za język. Nie chciałem jednak porzucać tematu ot tak. - Nie czyń sobie wyrzutów. Nie myśl też, że nawet jeśli coś widzisz... słyszysz teraz to czyni cię wariatem. Po pierwszej wizycie w Azkabanie czułem się... paskudnie. Mój patronus pognał za jednym dementorem, obok zaś pojawił się inny, nie byłem na to przygotowany - powiedziałem nagle, choć sam się zdziwiłem sobie, że ta opowieść nagle zaczęła płynąć z moich ust. - Był wtedy tylko jeden. Dwa tygodnie temu... Było ich wiele. Zdziwiłbym się, gdybyśmy... Wyszli stamtąd bez szwanku, Billy - wyrzekłem cicho, spoglądając na niego przez ramię. Może się myliłem. Może widział coś innego, lecz trudno byłoby mi w to uwierzyć. Wiedziałem jaki przeżył koszmar, bo go z nim współdzieliłem - i sam, mimo wielu wizyt w pierwszym Azkabanie, czułem się wciąż przez niego dręczony. - Wiesz. Czasami mi się wydaje, że muszę znaleźć coś, co należy do Pomon Vane, bo inaczej zwariuję.
Dopadłem do niego, starając się jak mogłem, aby skupić na sobie jego uwagę, sprawić, że wróci do rzeczywistości. Wydawało mi się, że najlepiej będzie jeśli cały czas będę do niego mówił, cierpliwie tłumaczył gdzie jest i co naprawdę dzieje się wokół. Chyba miał przywidzenia. Może tylko wzrokowe, może też i słuchowe. Nie sądziłem, aby była to wina nadużycia jakiejkolwiek substancji, o nie. Domyślałem się co to mogło być - i nie dziwiłem się temu ani trochę.
Odetchnąłem z ulgą, gdy wypowiedział moje imię. Z każdą chwilą spojrzenie Moore'a robiło się coraz bardziej przytomne, aż wreszcie spojrzał na mnie bardziej widzącym wzrokiem. Nie przestałem jednak do niego mówić, dopóki nie upewnił mnie swoimi słowami, że naprawdę już było lepiej. Dopiero wtedy opuściłem ręce, wypuszczając z uścisku jego silne ramiona, zrobiłem krok w tył; wciąż jednak przyglądałem się mu uważnie, badawczo. Bez śladu litości, bez pogardy, bez kpiny, bo pewnie tego się obawiał. Ja byłem jednak bardzo daleki od podobnej oceny.
- Słuchaj, stary, nie masz mnie za co przepraszać - przyznałem szczerze, powoli ruszając dalej ścieżką i zachęcając Williama, aby uczynił to samo. Lepiej się rozruszać, rozgrzać, odejść od tego miejsca, gdzie jak sam przyznał, wydawało mu się, że kogoś widzi. Pomyślałem, że lepiej będzie jeśli sam nie będę pytał co widział. Jeśli zechce, to opowie sam, jeśli nie - nie śmiałbym go do tego zmuszać. Sam bym sobie tego nie życzył, by ktoś ciągnął mnie za język. Nie chciałem jednak porzucać tematu ot tak. - Nie czyń sobie wyrzutów. Nie myśl też, że nawet jeśli coś widzisz... słyszysz teraz to czyni cię wariatem. Po pierwszej wizycie w Azkabanie czułem się... paskudnie. Mój patronus pognał za jednym dementorem, obok zaś pojawił się inny, nie byłem na to przygotowany - powiedziałem nagle, choć sam się zdziwiłem sobie, że ta opowieść nagle zaczęła płynąć z moich ust. - Był wtedy tylko jeden. Dwa tygodnie temu... Było ich wiele. Zdziwiłbym się, gdybyśmy... Wyszli stamtąd bez szwanku, Billy - wyrzekłem cicho, spoglądając na niego przez ramię. Może się myliłem. Może widział coś innego, lecz trudno byłoby mi w to uwierzyć. Wiedziałem jaki przeżył koszmar, bo go z nim współdzieliłem - i sam, mimo wielu wizyt w pierwszym Azkabanie, czułem się wciąż przez niego dręczony. - Wiesz. Czasami mi się wydaje, że muszę znaleźć coś, co należy do Pomon Vane, bo inaczej zwariuję.
becomes law
resistance
becomes duty
W miarę, jak opuszczał go strach – stopniowo, powoli, jak piasek na plaży zmywanej cofającymi się falami – jego klatkę piersiową zaczął wypełniać wstyd; pewnie niepotrzebny – w głosie Cedrica nie słyszał wyrzutów, głoski nie były też zabarwione litością – ale podnosząc się z ziemi i tak unikał jego spojrzenia, obawiając się, co mógłby dostrzec w parze spoglądających na niego tęczówek. Odchrząknął, podświadomie starając się w ten sposób pozbyć niematerialnej, wypełniającej jego uszy waty, czując się podobnie do tych coraz częstszych momentów, w których budził się zlany potem z powracających do niego koszmarów. Nie ruszył w ślad za aurorem od razu, najpierw pochylając się jeszcze, żeby otrzepać spodnie z ziemi i kurzu, a później wierzchem dłoni ocierając czoło, na którym osiadła warstewka zimnego, lepkiego potu. Gdzieś w tyle jego czaszki pojawiła się myśl o tym, żeby odmówić dalszego spaceru – uciec przed tym wpełzającym na szyję i policzki gorącem, uwolnić Cedrica od swojej męczącej obecności – ale prawdę mówiąc, nie chciał być teraz sam. Przerażała go perspektywa powrotu do ciasnej, wypełnionej głównie ciszą chaty, co prawda zamieszkałej również przez jego córkę i braci, ale w tych nocnych, pogrążonych we śnie godzinach, i tak kojarzącej mu się z samotnością.
Ruszył się więc – przyspieszając kroku i zrównując się z aurorem, zastanawiając się, czy to byłoby dziwne, jeśli zacząłby się zachowywać tak, jakby nic się nie stało. Miał na to ochotę, kolejne słowa przecinające przestrzeń mu jednak na to nie pozwoliły; zerknął więc w stronę czarodzieja, w jakimś obronnym geście obejmując się ramionami. Zrobiło mu się chłodno, choć miał wrażenie, że nie była to wina niskiej temperatury. – Dementorzy m-m-mogą to zrobić? – odezwał się cicho, samemu do końca nie zdając sobie z tego sprawy – dopóki jego słowa nie rozległy się gdzieś obok, niby wypowiedziane jego głosem, ale jakby nienależące do niego. Przełknął ślinę, z trudem; gardło miał suche i chropowate. – Sprawić, że zobaczysz rzeczy, kt-t-tóre nie istnieją? – Wydawało mu się to paskudne, przerażające, naruszające wszystkie możliwe bariery prywatności; jego myśli zawsze należały tylko do niego – a opieranie się na tym, co widział na własne oczy, dawało mu swoiste poczucie bezpieczeństwa, którego nie dostrzegał, dopóki nie wymknęło mu się z rąk. Teraz czuł się, jakby grunt osuwał mu się spod nóg – bo jeśli nie mógł wierzyć sobie, to komu mógł?
Milczał przez chwilę, mnąc słowa we własnych ustach, walcząc z oporem wypowiedzenia ich na głos; miał wrażenie, że jeśli to zrobi – jeśli pozwoli im wybrzmieć – to w jakiś sposób staną się prawdziwsze, realne. Odetchnął powoli, w końcu decydując się jednak odezwać – ośmielony opowieścią Cedrica. – To, co widzę, nie ma n-n-najmniejszego sensu – powiedział powoli, zawieszając wzrok na zasnutych mgłą ruinach. – Ta k-k-kobieta… Została w Azkabanie, zginęła tam. Wiem, że t-t-tak się stało, bo ją widziałem, w-w-weszła do celi i uruchomiła jakąś p-p-pułapkę, przebiły ją lodowe sople. Nie może jej tu być, to n-n-niemożliwe. Wiem o tym – powtórzył, mimowolnie przyjmując ton usprawiedliwienia; nie był przecież szalony. – Ale wydaje się taka p-p-prawdziwa – dodał ciszej, ledwie słyszalnie, nie potrafiąc w żaden sposób logicznie wytłumaczyć ani połączyć jednego z drugim. Jakim cudem nie czyniło to z niego wariata?
Słysząc imię Pomony odruchowo zacisnął mocniej palce na materiale swetra; wciąż pamiętał dzień, w którym oddał jej ciało Jaydenowi – wspomnienia były świeże, surowe, drażniące. Nie wyobrażał sobie, co musiał czuć Cedric, zmuszony do odebrania jej życia. On sam nie potrafił tego zrobić – nawet w momencie, w którym wiedział już, że Sarah nie dało się uratować, nie był w stanie pozbyć się resztek nadziei. – Co masz na m-m-myśli? – zapytał, spoglądając w stronę idącego obok niego aurora. – Co znaleźć? – doprecyzował, starając się nie brzmieć natarczywie, ale jednocześnie pozostawiając przestrzeń do dalszej rozmowy – jeśli Cedric chciałby ją kontynuować; wyglądał, jakby coś go dręczyło, a William zauważył, że im dłużej mówili, tym bardziej opuszczało go to cuchnące, paskudne wrażenie oblepiającego go brudu; oddychał też swobodniej, odnajdując ukojenie w ruchu, nawet jeśli składał się zaledwie ze stawiania jednej stopy przed drugą.
Ruszył się więc – przyspieszając kroku i zrównując się z aurorem, zastanawiając się, czy to byłoby dziwne, jeśli zacząłby się zachowywać tak, jakby nic się nie stało. Miał na to ochotę, kolejne słowa przecinające przestrzeń mu jednak na to nie pozwoliły; zerknął więc w stronę czarodzieja, w jakimś obronnym geście obejmując się ramionami. Zrobiło mu się chłodno, choć miał wrażenie, że nie była to wina niskiej temperatury. – Dementorzy m-m-mogą to zrobić? – odezwał się cicho, samemu do końca nie zdając sobie z tego sprawy – dopóki jego słowa nie rozległy się gdzieś obok, niby wypowiedziane jego głosem, ale jakby nienależące do niego. Przełknął ślinę, z trudem; gardło miał suche i chropowate. – Sprawić, że zobaczysz rzeczy, kt-t-tóre nie istnieją? – Wydawało mu się to paskudne, przerażające, naruszające wszystkie możliwe bariery prywatności; jego myśli zawsze należały tylko do niego – a opieranie się na tym, co widział na własne oczy, dawało mu swoiste poczucie bezpieczeństwa, którego nie dostrzegał, dopóki nie wymknęło mu się z rąk. Teraz czuł się, jakby grunt osuwał mu się spod nóg – bo jeśli nie mógł wierzyć sobie, to komu mógł?
Milczał przez chwilę, mnąc słowa we własnych ustach, walcząc z oporem wypowiedzenia ich na głos; miał wrażenie, że jeśli to zrobi – jeśli pozwoli im wybrzmieć – to w jakiś sposób staną się prawdziwsze, realne. Odetchnął powoli, w końcu decydując się jednak odezwać – ośmielony opowieścią Cedrica. – To, co widzę, nie ma n-n-najmniejszego sensu – powiedział powoli, zawieszając wzrok na zasnutych mgłą ruinach. – Ta k-k-kobieta… Została w Azkabanie, zginęła tam. Wiem, że t-t-tak się stało, bo ją widziałem, w-w-weszła do celi i uruchomiła jakąś p-p-pułapkę, przebiły ją lodowe sople. Nie może jej tu być, to n-n-niemożliwe. Wiem o tym – powtórzył, mimowolnie przyjmując ton usprawiedliwienia; nie był przecież szalony. – Ale wydaje się taka p-p-prawdziwa – dodał ciszej, ledwie słyszalnie, nie potrafiąc w żaden sposób logicznie wytłumaczyć ani połączyć jednego z drugim. Jakim cudem nie czyniło to z niego wariata?
Słysząc imię Pomony odruchowo zacisnął mocniej palce na materiale swetra; wciąż pamiętał dzień, w którym oddał jej ciało Jaydenowi – wspomnienia były świeże, surowe, drażniące. Nie wyobrażał sobie, co musiał czuć Cedric, zmuszony do odebrania jej życia. On sam nie potrafił tego zrobić – nawet w momencie, w którym wiedział już, że Sarah nie dało się uratować, nie był w stanie pozbyć się resztek nadziei. – Co masz na m-m-myśli? – zapytał, spoglądając w stronę idącego obok niego aurora. – Co znaleźć? – doprecyzował, starając się nie brzmieć natarczywie, ale jednocześnie pozostawiając przestrzeń do dalszej rozmowy – jeśli Cedric chciałby ją kontynuować; wyglądał, jakby coś go dręczyło, a William zauważył, że im dłużej mówili, tym bardziej opuszczało go to cuchnące, paskudne wrażenie oblepiającego go brudu; oddychał też swobodniej, odnajdując ukojenie w ruchu, nawet jeśli składał się zaledwie ze stawiania jednej stopy przed drugą.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Po przebudzeniu wydawało mi się, że potrzebuję być sam. Oczyścić umysł z koszmarów i myśli; myliłem się jednak, bo w samotności te koszmary nawiedzały mnie na jawie, paskudnych myśli było coraz więcej i więcej. Wracały najgorsze wspomnienia. Cisza wokół mnie niepokoiła, a jednocześnie nie mogłem się oprzeć wrażeniu cudzej obecności - obecności bliskich i wszystkich tych, których zawiodłem, nie zdołałem im pomóc. Spotykając na swojej drodze Williama pojąłem, że teraz sam być nie powinienem i on także nie.
- I tak, i nie. Nie potrafią wyczarować iluzji, jeśli o to pytasz - odparłem, pokręciwszy przy tym głową. - Ich obrzydliwe moce oddziałują jednak na umysł tak mocno, że zaczyna płatać ci figle. Cholera, jak to brzmi, nie wiem jak ująć to inaczej. Chcę przez to powiedzieć, że to wszystko dzieje się w twojej głowie. Wydaje ci się, że najgorsze wspomnienia i wszystko, co złe, wypływa na jawę. Widzisz coś, ale to nie jest prawdziwe i trzeba kurczowo trzymać się tej myśli - mówiłem powoli, rozważnie dobierając słowa, by wyrazić się jak najlepiej. - Mam na myśli to, że to tylko halucynacje - sprostowałem w końcu. To słowo tak źle brzmiało. Kojarzyło się z szaleństwem, wariactwem, chorymi na oddziale zamkniętym w Szpitalu świętego Munga, lecz przecież nawet zdrowy i silny umysł mógł złamać się pod naporem tak silnego nacisku jaki wywierali dementorzy. Szczególnie, kiedy otaczali cię samego tak licznie. Wierzyłem, że ani ja, ani Billy nie byliśmy wariatami, jedynie lepkiej warstwy koszmaru Azkabanu nie potrafiliśmy wciąż z siebie zmyć - nieważne jak długo stąpalibyśmy chłodnym, rześkim porankiem brodząc w rosie.
- To co widzisz wcale nie musi mieć sensu. Wystarczy wspomnienie, które wzbudza w tobie lęk, chce to zrobić znowu - wyjaśniłem ponurym tonem. Nie chciałem się wymądrzać, nie byłem przecież specjalistą z zakresu magipsychiatrii, lecz to o czym opowiadał William wcale nie brzmiało obco. Sam tego doświadczyłem, doświadczałem dalej, choć po raz pierwszy aż tak mocno. - Nie obwiniaj się za jej śmierć. Winę za nią ponoszą ci, którzy ją tam wtrącili. Nie można ocalić wszystkich, to niemożliwe.
Im prędzej człowiek się z tym pogodzi, tym lepiej. Wydawało mi się wciąż, że wśród nas, Zakonu Feniksa i jego sojuszników, wciąż panowało przeświadczenie, że jedna śmierć, mimo ocalenia wielu innych, przekreśla cały wysiłek i trud, pozostawia po sobie ciążące wyrzuty sumienia. To jedna z rzeczy, których auror musi nauczyć się bardzo szybko - niekiedy trzeba poświęcić jednostkę dla dobra większości.
Temat Pomony wciąż był dla mnie trudny, mimo że po powrocie z Azkabanu powiedziałem o tym od razu, pozornie niewzruszony, zdając raport Haroldowi Longbottomowi. Czułem na sobie wówczas spojrzenia innych - potępiające wręcz. Wiedziałem, że podjąłem wówczas słuszną decyzję, lecz kolejne wyrzuty sumienia, ciężkie jak głaz, dołączyły do plejady innych w mojej głowie.
- Gdy dotarłem do Pomony było już za późno. Twoja siostra była już prawie nieprzytomna, wokół nas znalazło się mnóstwo dementorów, jeden z nich odebrał Pomonie życie. Resztę udało mi się przegnać, lecz nie zdążyłem tego zrobić zanim wyssał z niej duszę. To jest koniec, to gorsze niż śmierć. Nie mogłem zabrać ich obu, Pomony i Lydii, a nie chciałem zostawiać tam Pomony, by gniła bez świadomości do końca swoich dni. Zdecydowałem, że... Skrócę jej cierpienie. Zabrałem pukiel jej włosów, by oddać rodzinie. Nie wiem, gdzie się podział. Teraz napadają mnie myśli, że muszę go znaleźć, inaczej zwariuję - opowiedziałem Williamowi, nie patrząc w jego stronę, a ruin wychylających się zza porannej mgły.
- I tak, i nie. Nie potrafią wyczarować iluzji, jeśli o to pytasz - odparłem, pokręciwszy przy tym głową. - Ich obrzydliwe moce oddziałują jednak na umysł tak mocno, że zaczyna płatać ci figle. Cholera, jak to brzmi, nie wiem jak ująć to inaczej. Chcę przez to powiedzieć, że to wszystko dzieje się w twojej głowie. Wydaje ci się, że najgorsze wspomnienia i wszystko, co złe, wypływa na jawę. Widzisz coś, ale to nie jest prawdziwe i trzeba kurczowo trzymać się tej myśli - mówiłem powoli, rozważnie dobierając słowa, by wyrazić się jak najlepiej. - Mam na myśli to, że to tylko halucynacje - sprostowałem w końcu. To słowo tak źle brzmiało. Kojarzyło się z szaleństwem, wariactwem, chorymi na oddziale zamkniętym w Szpitalu świętego Munga, lecz przecież nawet zdrowy i silny umysł mógł złamać się pod naporem tak silnego nacisku jaki wywierali dementorzy. Szczególnie, kiedy otaczali cię samego tak licznie. Wierzyłem, że ani ja, ani Billy nie byliśmy wariatami, jedynie lepkiej warstwy koszmaru Azkabanu nie potrafiliśmy wciąż z siebie zmyć - nieważne jak długo stąpalibyśmy chłodnym, rześkim porankiem brodząc w rosie.
- To co widzisz wcale nie musi mieć sensu. Wystarczy wspomnienie, które wzbudza w tobie lęk, chce to zrobić znowu - wyjaśniłem ponurym tonem. Nie chciałem się wymądrzać, nie byłem przecież specjalistą z zakresu magipsychiatrii, lecz to o czym opowiadał William wcale nie brzmiało obco. Sam tego doświadczyłem, doświadczałem dalej, choć po raz pierwszy aż tak mocno. - Nie obwiniaj się za jej śmierć. Winę za nią ponoszą ci, którzy ją tam wtrącili. Nie można ocalić wszystkich, to niemożliwe.
Im prędzej człowiek się z tym pogodzi, tym lepiej. Wydawało mi się wciąż, że wśród nas, Zakonu Feniksa i jego sojuszników, wciąż panowało przeświadczenie, że jedna śmierć, mimo ocalenia wielu innych, przekreśla cały wysiłek i trud, pozostawia po sobie ciążące wyrzuty sumienia. To jedna z rzeczy, których auror musi nauczyć się bardzo szybko - niekiedy trzeba poświęcić jednostkę dla dobra większości.
Temat Pomony wciąż był dla mnie trudny, mimo że po powrocie z Azkabanu powiedziałem o tym od razu, pozornie niewzruszony, zdając raport Haroldowi Longbottomowi. Czułem na sobie wówczas spojrzenia innych - potępiające wręcz. Wiedziałem, że podjąłem wówczas słuszną decyzję, lecz kolejne wyrzuty sumienia, ciężkie jak głaz, dołączyły do plejady innych w mojej głowie.
- Gdy dotarłem do Pomony było już za późno. Twoja siostra była już prawie nieprzytomna, wokół nas znalazło się mnóstwo dementorów, jeden z nich odebrał Pomonie życie. Resztę udało mi się przegnać, lecz nie zdążyłem tego zrobić zanim wyssał z niej duszę. To jest koniec, to gorsze niż śmierć. Nie mogłem zabrać ich obu, Pomony i Lydii, a nie chciałem zostawiać tam Pomony, by gniła bez świadomości do końca swoich dni. Zdecydowałem, że... Skrócę jej cierpienie. Zabrałem pukiel jej włosów, by oddać rodzinie. Nie wiem, gdzie się podział. Teraz napadają mnie myśli, że muszę go znaleźć, inaczej zwariuję - opowiedziałem Williamowi, nie patrząc w jego stronę, a ruin wychylających się zza porannej mgły.
becomes law
resistance
becomes duty
Chociaż tematom, które poruszali, daleko było do szczęśliwych czy lekkich, to płynące gdzieś obok słowa Cedrica – rzeczowe, spokojne, wyważone – w jakiś sposób stopniowo zdawały się wyciągać go z ramion niedawnego koszmaru na jawie, wyciszając dudnienie uderzającego o klatkę piersiową serca i rozluźniając metalową, zaciśniętą wokół żeber obręcz. Odetchnął powoli, opuszczając spojrzenie na własne buty i przez moment skupiając się po prostu na stawianiu jednej stopy przed drugą; przyglądając się, jak kamienna ścieżka przesuwa się pod nim, oddalając go od snującej się we mgle, widmowej postaci kobiety, której nie zdążył uratować.
Milczał przez chwilę, zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć. – Tylko… – zaczął, wyciągając bezwiednie jedną dłoń z kieszeni i zawieszając na niej spojrzenie; powoli zginając i rozginając palce – jak odróżnić, czy to, na co p-p-patrzysz, jest prawdziwe? – dokończył, przełykając ślinę. Gardło wciąż miał suche, szorstkie; marzył o tym, żeby napić się gorącej, miętowej herbaty, albo chociaż chłodnej wody. – Skoro wygląda tak samo, wydaje dźwięki, p-p-pachnie tak samo? – zapytał, unosząc wzrok. Prawdopodobnie nie powinien brnąć w ten ciąg myślowy, zastanawianie się nad tym, czy otaczający go świat istniał – czy rzeczywiście wciąż był w Oazie, czy może wyspa mimo wszystko spłonęła, bo nie zdążył zanieść na czas ostrzeżenia, i jedynie wydawało mu się, że było inaczej? – stanowił prostą drogę do szaleństwa, ale nie potrafił całkowicie wyrzucić z głowy takiej możliwości. – W Azkabanie widziałem Amelię – przyznał, wypowiadając na głos kolejne z wspomnień; jedno z tych, które przerażały go najbardziej, i które podszyte były najgrubszą warstwą nieuzasadnionego poczucia winy. – Wiedziałem, że nie m-m-mogło jej tam być, ale nie p-p-potrafiłem przestać zadawać sobie pytania: co, jeśli. Co, jeśli uznałbym, że to tylko p-p-przywidzenie, a ona naprawdę by tam była? Jeśli p-p-potrzebowałaby pomocy, a ja nie zrobiłbym nic – urwał, czując, jak w gardle rośnie mu niewidzialna, blokująca głoski gula. Nie chciał o tym myśleć, a jednocześnie nie mógł przestać. Pociągnął nosem, zaczynając żałować, że wychodząc z chaty, nie ubrał się cieplej; teraz, gdy opuszczała go adrenalina, stawał się na powrót wrażliwy na chłód, bez trudu przedzierający się przez duże oczka wysłużonego swetra. Cienka warstewka zimnego potu nie pomagała; musiał powstrzymywać drżenie ciała, raz po raz napinając mięśnie. – Wybacz, sam się w tym wszystkim zap-p-plątałem – mruknął, kręcąc lekko głową. Zdawał sobie sprawę, że Cedric miał rację, ale nie chciał dopuścić do siebie myśli, że te halucynacje miały już z nim zostać; że już nigdy nie będzie sobą – i że już na zawsze pozostanie kimś obcym, niezdolnym do otoczenia innych opieką, nie mogąc robić jedynej rzeczy, która sprawiała, że czuł się potrzebny.
– Nie obwiniam się – zaprzeczył od razu, odruchowo, może nieco zbyt szybko, jeszcze w trakcie wypowiadania tych słów orientując się, że nie była to prawda. Zdanie wybrzmiało głucho, bez przekonania, i tak też się czuł – bo przecież wystarczyło, żeby wtedy pociągnął ją w tył, by był uważniejszy, by nie stracił jej z oczu. Mógł jej pomóc – ale popełnił błąd, tak samo, jak być może popełnił błąd, rozdzielając się z Cedrikiem i Lydią.
Chaos możliwości i niesprawdzonych scenariuszy spowodował, że w klatce piersiowej znów poczuł ukłucie paniki, a jego oddech stał się jakby płytszy, bardziej niespokojny; zmusił się więc do porzucenia tych myśli, bezwiednie zaciskając dłonie w pięści i skupiając się na powrót na słowach aurora; chwytając się ich jak krawędzi tratwy, powstrzymującej go przez opadnięciem w pozbawioną dna toń wspomnień i wyrzutów sumienia. Zdania padające z ust Cedrica go zaskoczyły; zerknął w jego stronę, ale ten na niego nie patrzył, zaraz potem więc również i William przeniósł wzrok na ruiny, mając wrażenie, że narusza jakąś prywatną granicę, osobistą przestrzeń. Nigdy nie obwiniał go o to, co stało się w podziemnym więzieniu – po tym, jak już zrozumiał, co oznaczał pocałunek dementora, rozumiał, że Cedric nie mógł postąpić inaczej, a w jakiś egoistyczny (i budzący wewnętrzną odrazę) sposób był mu też wdzięczny – że wybrał jego siostrę, że postawił ją na pierwszym miejscu. – Oddałem ją jej m-m-mężowi Cedric. Pomonę, jej ciało – przypomniał łagodnie; nie próbując go pocieszać, a jedynie zrozumieć. – Nie musisz już… Nic już nie m-m-możemy dla niej zrobić. Ani ja, ani ty. Zrobiłeś wszystko, co m-m-mogłeś – powiedział, wierząc, że właśnie tak było. Nie wypowiadając na głos myśli, która zamajaczyła mu w głowie, kanciasta, niewygodna – że gdyby też tam wtedy był, to być może we trójkę byliby w stanie zrobić więcej.
Milczał przez chwilę, zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć. – Tylko… – zaczął, wyciągając bezwiednie jedną dłoń z kieszeni i zawieszając na niej spojrzenie; powoli zginając i rozginając palce – jak odróżnić, czy to, na co p-p-patrzysz, jest prawdziwe? – dokończył, przełykając ślinę. Gardło wciąż miał suche, szorstkie; marzył o tym, żeby napić się gorącej, miętowej herbaty, albo chociaż chłodnej wody. – Skoro wygląda tak samo, wydaje dźwięki, p-p-pachnie tak samo? – zapytał, unosząc wzrok. Prawdopodobnie nie powinien brnąć w ten ciąg myślowy, zastanawianie się nad tym, czy otaczający go świat istniał – czy rzeczywiście wciąż był w Oazie, czy może wyspa mimo wszystko spłonęła, bo nie zdążył zanieść na czas ostrzeżenia, i jedynie wydawało mu się, że było inaczej? – stanowił prostą drogę do szaleństwa, ale nie potrafił całkowicie wyrzucić z głowy takiej możliwości. – W Azkabanie widziałem Amelię – przyznał, wypowiadając na głos kolejne z wspomnień; jedno z tych, które przerażały go najbardziej, i które podszyte były najgrubszą warstwą nieuzasadnionego poczucia winy. – Wiedziałem, że nie m-m-mogło jej tam być, ale nie p-p-potrafiłem przestać zadawać sobie pytania: co, jeśli. Co, jeśli uznałbym, że to tylko p-p-przywidzenie, a ona naprawdę by tam była? Jeśli p-p-potrzebowałaby pomocy, a ja nie zrobiłbym nic – urwał, czując, jak w gardle rośnie mu niewidzialna, blokująca głoski gula. Nie chciał o tym myśleć, a jednocześnie nie mógł przestać. Pociągnął nosem, zaczynając żałować, że wychodząc z chaty, nie ubrał się cieplej; teraz, gdy opuszczała go adrenalina, stawał się na powrót wrażliwy na chłód, bez trudu przedzierający się przez duże oczka wysłużonego swetra. Cienka warstewka zimnego potu nie pomagała; musiał powstrzymywać drżenie ciała, raz po raz napinając mięśnie. – Wybacz, sam się w tym wszystkim zap-p-plątałem – mruknął, kręcąc lekko głową. Zdawał sobie sprawę, że Cedric miał rację, ale nie chciał dopuścić do siebie myśli, że te halucynacje miały już z nim zostać; że już nigdy nie będzie sobą – i że już na zawsze pozostanie kimś obcym, niezdolnym do otoczenia innych opieką, nie mogąc robić jedynej rzeczy, która sprawiała, że czuł się potrzebny.
– Nie obwiniam się – zaprzeczył od razu, odruchowo, może nieco zbyt szybko, jeszcze w trakcie wypowiadania tych słów orientując się, że nie była to prawda. Zdanie wybrzmiało głucho, bez przekonania, i tak też się czuł – bo przecież wystarczyło, żeby wtedy pociągnął ją w tył, by był uważniejszy, by nie stracił jej z oczu. Mógł jej pomóc – ale popełnił błąd, tak samo, jak być może popełnił błąd, rozdzielając się z Cedrikiem i Lydią.
Chaos możliwości i niesprawdzonych scenariuszy spowodował, że w klatce piersiowej znów poczuł ukłucie paniki, a jego oddech stał się jakby płytszy, bardziej niespokojny; zmusił się więc do porzucenia tych myśli, bezwiednie zaciskając dłonie w pięści i skupiając się na powrót na słowach aurora; chwytając się ich jak krawędzi tratwy, powstrzymującej go przez opadnięciem w pozbawioną dna toń wspomnień i wyrzutów sumienia. Zdania padające z ust Cedrica go zaskoczyły; zerknął w jego stronę, ale ten na niego nie patrzył, zaraz potem więc również i William przeniósł wzrok na ruiny, mając wrażenie, że narusza jakąś prywatną granicę, osobistą przestrzeń. Nigdy nie obwiniał go o to, co stało się w podziemnym więzieniu – po tym, jak już zrozumiał, co oznaczał pocałunek dementora, rozumiał, że Cedric nie mógł postąpić inaczej, a w jakiś egoistyczny (i budzący wewnętrzną odrazę) sposób był mu też wdzięczny – że wybrał jego siostrę, że postawił ją na pierwszym miejscu. – Oddałem ją jej m-m-mężowi Cedric. Pomonę, jej ciało – przypomniał łagodnie; nie próbując go pocieszać, a jedynie zrozumieć. – Nie musisz już… Nic już nie m-m-możemy dla niej zrobić. Ani ja, ani ty. Zrobiłeś wszystko, co m-m-mogłeś – powiedział, wierząc, że właśnie tak było. Nie wypowiadając na głos myśli, która zamajaczyła mu w głowie, kanciasta, niewygodna – że gdyby też tam wtedy był, to być może we trójkę byliby w stanie zrobić więcej.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Trudno było mi odpowiedzieć na pytanie Williama. Sam niekiedy chciałbym wiedzieć jak odróżnić to, co nieprawdziwe, od tego co nieprawdziwe. Niekiedy bywało to wręcz niemożliwe. Siły ciemności, istoty tak obrzydliwe jak dementorzy imali się każdego sposobu, aby człowiekowi zmącić w głowie. Mieszali prawdę z kłamstwem i to była najgorsza broń jakiej mogli użyć. Należało kurczowo trzymać się rzeczywistości, nawet kiedy bywała bolesna i jeszcze gorsza. – Czasami ból przywraca do realności – mruknąłem jedynie. Nie chciałem opowiadać banałów o uszczypnięciu się, lecz niekiedy nawet i to potrafiło choć odrobinę pomóc.- Warto mieć przy sobie eliksir, który wzmacnia siłę ducha, ochrania umysł – dodałem pragmatycznie. Odezwała się we mnie ta praktyczna strona. Czuwający Strażnik bywał na wagę złota i niejednokrotnie po niego sięgałem podczas misji. Może gdybyśmy mieli go więcej w Azkabanie, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie mogliśmy jednak polegać wyłącznie na eliksirach i magii. Aby nabrać sił, odporności na to wszystko, człowiek musiał się zmierzyć z tymi demonami bez wspomagaczy. Każdy musiał wypracować własną metodę. Nie było na to innej rady.
Słuchałem opowieści o Amelii z ponurą miną. Szczerze mu tego współczułem. Czy mogło być coś gorszego dla rodzica, nieistotne, czy matki czy ojca, niż ujrzeć własne dziecko w podobnych okolicznościach? Nie mieć pewności, czy jest bezpieczne, czy nie, nawet gdy rozsądek podpowiadał, że to niemożliwe, by tu było? Rozumiałem go. Sam widząc własne dziecko tam na dole pewnie prawie bym oszalał. Podziwiałem Williama, że mimo wszystko zdołał się stamtąd wydostać.
- Mhm – mruknąłem z powątpiewanie. Nie wierzyłem w to, że się nie obwiniał. Każdy z nas się chyba obwiniał. Widziałem to w oczach innych, wiedziałem sam po sobie. Zawsze było coś, czego człowiek żałował, że mógł zrobić więcej. Ja żyłem z podobnymi wyrzutami sumienia od wielu, wielu lat. Do całej tej plejady wyrzutów związanych ze śmiercią mojej żony i córki dołączyła Pomona Vane, o której zdecydowałem się opowiedzieć Williamowi.
Wiedziałem, że postąpiłem słusznie. Nie było innego wyjścia. Po odebraniu tej kobiecie duszy przez dementora jej życie właściwie się skończyło. Była już tylko pustą skorupą, która by tam gniła. Nikt nie chciałby takiego losu. Wiedziałem, ze jeśli jej rodzina naprawdę ją kochała – także by tego nie chciała. To los gorszy od śmierci, dlatego zacisnąłem dłoń na kobiecym gardle, by przerwać dopływ powietrza do płuc. Ona już i tak nie żyła. Postąpiłem słusznie, co jednak z tego, jeśli irracjonalnie czułem, że zawiodłem? Wszystko to wypalało mnie od środka. Czasami byłem już pewien, że nie ma co płonąć, lecz kolejne mroczne dni udowadniały mi, że to jeszcze nie koniec tego całego bólu, z którymi musiałem sobie radzić z kamienna miną – bo byłem potrzebny innym. William tez musiał. Był mężczyzną, ojcem, bratem. Nie mógł się poddawać. Tego chyba nie musiałem mu powtarzać, przypominać o odpowiedzialności jaka na nim ciążyła.
- Dziękuję, Williamie – odpowiedziałem cicho. Bardzo chciałem powiedzieć, że mam nadzieję, że Pomona będzie odpoczywać w spokoju, lecz kłamstwo to nie przeszło mi przez gardło. Nie teraz. Wiedziałem, że tak nie będzie – jej dusza została pożarta przez dementora. Na kolejne słowa tylko skinąłem głową, nie odpowiadając już nic. Zrobiłem wszystko co mogłem, ale mogłem za mało i w tym tkwił problem. Westchnąłem ciężko i poklepałem Williama po ramieniu. – Wracajmy już może, napijmy się czegoś gorącego, to dobrze nam zrobi = zaproponowałem, czując, że opuszcza się kotara, za którą ukrywałem prawdziwe myśli i uczucia. Do tego poranek był zbyt zimny, a my za cienko ubrani. Chłód przypominał o Azkabanie, a obecna pora nie nadawała się na chorowanie i magiczny katar.
| zt x2
Słuchałem opowieści o Amelii z ponurą miną. Szczerze mu tego współczułem. Czy mogło być coś gorszego dla rodzica, nieistotne, czy matki czy ojca, niż ujrzeć własne dziecko w podobnych okolicznościach? Nie mieć pewności, czy jest bezpieczne, czy nie, nawet gdy rozsądek podpowiadał, że to niemożliwe, by tu było? Rozumiałem go. Sam widząc własne dziecko tam na dole pewnie prawie bym oszalał. Podziwiałem Williama, że mimo wszystko zdołał się stamtąd wydostać.
- Mhm – mruknąłem z powątpiewanie. Nie wierzyłem w to, że się nie obwiniał. Każdy z nas się chyba obwiniał. Widziałem to w oczach innych, wiedziałem sam po sobie. Zawsze było coś, czego człowiek żałował, że mógł zrobić więcej. Ja żyłem z podobnymi wyrzutami sumienia od wielu, wielu lat. Do całej tej plejady wyrzutów związanych ze śmiercią mojej żony i córki dołączyła Pomona Vane, o której zdecydowałem się opowiedzieć Williamowi.
Wiedziałem, że postąpiłem słusznie. Nie było innego wyjścia. Po odebraniu tej kobiecie duszy przez dementora jej życie właściwie się skończyło. Była już tylko pustą skorupą, która by tam gniła. Nikt nie chciałby takiego losu. Wiedziałem, ze jeśli jej rodzina naprawdę ją kochała – także by tego nie chciała. To los gorszy od śmierci, dlatego zacisnąłem dłoń na kobiecym gardle, by przerwać dopływ powietrza do płuc. Ona już i tak nie żyła. Postąpiłem słusznie, co jednak z tego, jeśli irracjonalnie czułem, że zawiodłem? Wszystko to wypalało mnie od środka. Czasami byłem już pewien, że nie ma co płonąć, lecz kolejne mroczne dni udowadniały mi, że to jeszcze nie koniec tego całego bólu, z którymi musiałem sobie radzić z kamienna miną – bo byłem potrzebny innym. William tez musiał. Był mężczyzną, ojcem, bratem. Nie mógł się poddawać. Tego chyba nie musiałem mu powtarzać, przypominać o odpowiedzialności jaka na nim ciążyła.
- Dziękuję, Williamie – odpowiedziałem cicho. Bardzo chciałem powiedzieć, że mam nadzieję, że Pomona będzie odpoczywać w spokoju, lecz kłamstwo to nie przeszło mi przez gardło. Nie teraz. Wiedziałem, że tak nie będzie – jej dusza została pożarta przez dementora. Na kolejne słowa tylko skinąłem głową, nie odpowiadając już nic. Zrobiłem wszystko co mogłem, ale mogłem za mało i w tym tkwił problem. Westchnąłem ciężko i poklepałem Williama po ramieniu. – Wracajmy już może, napijmy się czegoś gorącego, to dobrze nam zrobi = zaproponowałem, czując, że opuszcza się kotara, za którą ukrywałem prawdziwe myśli i uczucia. Do tego poranek był zbyt zimny, a my za cienko ubrani. Chłód przypominał o Azkabanie, a obecna pora nie nadawała się na chorowanie i magiczny katar.
| zt x2
becomes law
resistance
becomes duty
| 1 kwietnia
Już dawno powinni porozmawiać. O szczegółach lutowego przesłuchania i zdobytych tamtego dnia informacjach. Nie musiała znać pełni wiążącej go z Thomasem relacji, by mniemać, że nie podejrzewał go o taką bezwolność, a może raczej o oportunizm, wyrachowanie, jakie zaprezentował nad rzeką Lune – wszak wciąż nie mogli mieć pewności, czy kierowała nim wtedy tylko i wyłącznie głupota, czy coś więcej. Bo gdyby Marcel wiedział, gdyby przez jego głowę choćby przemknął cień podejrzenia, że Doe zdolny jest do przekroczenia granicy i przeobrażenia się w mordercę – czy nadal chciałby mu pomagać? Nadstawiać za niego karku...? Ciągle jednak okazywało się, że coś staje im na drodze. Jeśli nie zobowiązania samego Carringtona, to doniesienia o kolejnych napadach czy samosądach, a w końcu nadciągające znad Suffolk czarne chmury. Nie mogła zignorować skreślonego dłonią nieznanego autora listu, nie mogła też uwierzyć mu na słowo. Potrzebowała czasu – choć tego stale mieli jak na lekarstwo – by zweryfikować prawdziwość zawartych w wiadomości ostrzeżeń. Wyglądało jednak na to, że ich przeciwnicy nie próżnowali; podczas gdy oni z trudem gasili zarzewia mnożących się problemów, stawiali czoła pokłosiu dokonanych nie tak dawno masakr, zwolennicy nowego ładu maszerowali dalej. Kiedy mieli zdusić ostatek oporu w Ipswich? I na których ziemiach skupić w następnej kolejności?
Nie wiedziała. Wiedziała jednak, że muszą stąpać z ostrożnością i wyczuciem, kierować swe siły tam, gdzie mogą osiągnąć jakikolwiek sukces. I nie pozwalać sobie na żadną, nawet najmniejszą, nieroztropność. Kiedy Thomas pojawił się na nowo w życiu niegdysiejszego przyjaciela ze szkolnej ławy? Czy wtedy, gdy było mu to na rękę? Gdy potrzebował jego talentów i umiejętności, by wywinąć się spod ostrza gilotyny...? Nie mogła, nie potrafiła uwierzyć, że było to jedynie pasmo zbiegów okoliczności i nieszczęśliwych wypadków. Powinien wiedzieć o nim wszystko – i potraktować tę sytuację jako przestrogę, gorzką nauczkę na przyszłość. Żałowała jedynie, że nie mogli spotkać się twarzą w twarz wcześniej, jeszcze w marcu; wierzyła przy tym, że zawarte w liście ostrzeżenie wystarczyło, by miał się na baczności. Mogła napisać, że Doe to morderca – lecz czy wtedy potrafiłby mieć go na oku? Wiernie odgrywać swoją rolę?
Oaza niemalże w niczym nie przypominała obrazu, który powinna. Przygnani z całych Wysp nieszczęśnicy tłoczyli się na niewielkim skrawku lądu, głodni i zziębnięci, wyniszczeni trwającym już od roku konfliktem. Kiedy to minęło? Bezksiężycowa Noc, ucieczka z Londynu. Zaangażowanie w działania Zakonu Feniksa. Łoskot walącego się Tower. Widok okaleczonych zębiskami dzikich zwierząt, porzuconych w śniegu ciał. Najdłuższe dwanaście miesięcy życia. Co miały przynieść kolejne tygodnie? I ile jeszcze wytrzyma?
Przystanęła pod budynkiem ratuszu; tu mieli się spotkać. Była pewna, że jest przed jedenastą, tak przynajmniej mówił zawieszony na długim łańcuszku zegarek, zaśniedziały i tykający cicho, niemalże niedosłyszalnie. Czas uciekał, sekunda za sekundą; ktoś gdzieś teraz umierał, właśnie w tej chwili. Wypatrywała twarzy Marceliusa wśród kręcących się dookoła mieszkańców osady. Jak miał zareagować na prawdę? I co powiedzieć o wizycie w więzieniu? Kolejnej. Tej, w trakcie której wdarto się do ich umysłów siłą.
– Jesteś – przywitała go krótko, składając usta w bladym, niemrawym uśmiechu. Była zmęczona i nie próbowała tego maskować żadną sztuczką, nie tym razem. – Przejdźmy się. Na ile dobrze znasz okolicę? – zapytała, poprawiając poły opatulającego ją płaszcza; może i mieli już kwiecień, wciąż jednak było zimno, za zimno. Ruch powinien pomóc w rozgrzaniu zastałych mięśni. Poza tym, nie chciała, by strzępki ich rozmowy dotarły do uszu postronnych. – Jak ręka? – dodała po chwili milczenia, niemalże konwersacyjnym tonem, znów odnajdując go spojrzeniem podkrążonych oczu; badawczym, ostrożnym. Denerwował się? A może martwił? Zapewne stąpała po kruchym lodzie, nie mieli jednak jeszcze okazji, by porozmawiać o tym, co się stało. I jak sobie z tym poradził. Nie mogła zrzucić na jego barki więcej niż byłby w stanie udźwignąć.
Bezwiednie prowadziła go w kierunku ruin, podskórnie przeczuwając, że nie spotkają tam żadnej żywej duszy.
Już dawno powinni porozmawiać. O szczegółach lutowego przesłuchania i zdobytych tamtego dnia informacjach. Nie musiała znać pełni wiążącej go z Thomasem relacji, by mniemać, że nie podejrzewał go o taką bezwolność, a może raczej o oportunizm, wyrachowanie, jakie zaprezentował nad rzeką Lune – wszak wciąż nie mogli mieć pewności, czy kierowała nim wtedy tylko i wyłącznie głupota, czy coś więcej. Bo gdyby Marcel wiedział, gdyby przez jego głowę choćby przemknął cień podejrzenia, że Doe zdolny jest do przekroczenia granicy i przeobrażenia się w mordercę – czy nadal chciałby mu pomagać? Nadstawiać za niego karku...? Ciągle jednak okazywało się, że coś staje im na drodze. Jeśli nie zobowiązania samego Carringtona, to doniesienia o kolejnych napadach czy samosądach, a w końcu nadciągające znad Suffolk czarne chmury. Nie mogła zignorować skreślonego dłonią nieznanego autora listu, nie mogła też uwierzyć mu na słowo. Potrzebowała czasu – choć tego stale mieli jak na lekarstwo – by zweryfikować prawdziwość zawartych w wiadomości ostrzeżeń. Wyglądało jednak na to, że ich przeciwnicy nie próżnowali; podczas gdy oni z trudem gasili zarzewia mnożących się problemów, stawiali czoła pokłosiu dokonanych nie tak dawno masakr, zwolennicy nowego ładu maszerowali dalej. Kiedy mieli zdusić ostatek oporu w Ipswich? I na których ziemiach skupić w następnej kolejności?
Nie wiedziała. Wiedziała jednak, że muszą stąpać z ostrożnością i wyczuciem, kierować swe siły tam, gdzie mogą osiągnąć jakikolwiek sukces. I nie pozwalać sobie na żadną, nawet najmniejszą, nieroztropność. Kiedy Thomas pojawił się na nowo w życiu niegdysiejszego przyjaciela ze szkolnej ławy? Czy wtedy, gdy było mu to na rękę? Gdy potrzebował jego talentów i umiejętności, by wywinąć się spod ostrza gilotyny...? Nie mogła, nie potrafiła uwierzyć, że było to jedynie pasmo zbiegów okoliczności i nieszczęśliwych wypadków. Powinien wiedzieć o nim wszystko – i potraktować tę sytuację jako przestrogę, gorzką nauczkę na przyszłość. Żałowała jedynie, że nie mogli spotkać się twarzą w twarz wcześniej, jeszcze w marcu; wierzyła przy tym, że zawarte w liście ostrzeżenie wystarczyło, by miał się na baczności. Mogła napisać, że Doe to morderca – lecz czy wtedy potrafiłby mieć go na oku? Wiernie odgrywać swoją rolę?
Oaza niemalże w niczym nie przypominała obrazu, który powinna. Przygnani z całych Wysp nieszczęśnicy tłoczyli się na niewielkim skrawku lądu, głodni i zziębnięci, wyniszczeni trwającym już od roku konfliktem. Kiedy to minęło? Bezksiężycowa Noc, ucieczka z Londynu. Zaangażowanie w działania Zakonu Feniksa. Łoskot walącego się Tower. Widok okaleczonych zębiskami dzikich zwierząt, porzuconych w śniegu ciał. Najdłuższe dwanaście miesięcy życia. Co miały przynieść kolejne tygodnie? I ile jeszcze wytrzyma?
Przystanęła pod budynkiem ratuszu; tu mieli się spotkać. Była pewna, że jest przed jedenastą, tak przynajmniej mówił zawieszony na długim łańcuszku zegarek, zaśniedziały i tykający cicho, niemalże niedosłyszalnie. Czas uciekał, sekunda za sekundą; ktoś gdzieś teraz umierał, właśnie w tej chwili. Wypatrywała twarzy Marceliusa wśród kręcących się dookoła mieszkańców osady. Jak miał zareagować na prawdę? I co powiedzieć o wizycie w więzieniu? Kolejnej. Tej, w trakcie której wdarto się do ich umysłów siłą.
– Jesteś – przywitała go krótko, składając usta w bladym, niemrawym uśmiechu. Była zmęczona i nie próbowała tego maskować żadną sztuczką, nie tym razem. – Przejdźmy się. Na ile dobrze znasz okolicę? – zapytała, poprawiając poły opatulającego ją płaszcza; może i mieli już kwiecień, wciąż jednak było zimno, za zimno. Ruch powinien pomóc w rozgrzaniu zastałych mięśni. Poza tym, nie chciała, by strzępki ich rozmowy dotarły do uszu postronnych. – Jak ręka? – dodała po chwili milczenia, niemalże konwersacyjnym tonem, znów odnajdując go spojrzeniem podkrążonych oczu; badawczym, ostrożnym. Denerwował się? A może martwił? Zapewne stąpała po kruchym lodzie, nie mieli jednak jeszcze okazji, by porozmawiać o tym, co się stało. I jak sobie z tym poradził. Nie mogła zrzucić na jego barki więcej niż byłby w stanie udźwignąć.
Bezwiednie prowadziła go w kierunku ruin, podskórnie przeczuwając, że nie spotkają tam żadnej żywej duszy.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 42 z 43 • 1 ... 22 ... 41, 42, 43
Ruiny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda