Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Źródło
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Źródło
Wyspa Azkabanu przeszła ostatnim czasem wiele, od wybuchu anomalii i opanowaniu ją przez złe czarnoksięskie moce aż do ostatecznego oczyszczenia tego miejsca białą magią Zakonu Feniksa. Nierówności terenu popękały, w wielu miejscach wypuszczając strumienie jasnej, mieniącej się wody ocenianej przez czarodziejów nie tylko jako zdatną do picia: białe moce, które w całości przeniknęły w ziemię Azkabanu, nadały jej leczniczych właściwości. Przywraca siły, usuwa zatrucia, przyśpiesza gojenie się ran. Najzdrowsza jest woda spływająca bezpośrednio ze skał - te, które połączą się z gruntem i rzekami uciekają do obmywającego wyspę morza przeważnie są już zanieczyszczone. Zdobycie jej wymaga zanurzenia się w rzece i podpłynięcia pod niewielki wodospad lub wspięcia się na wyboiste skały. W pobliżu największego ze źródeł pojawia się dużo ptaków, a w powietrzu błądzą cząstki białej magii przypominające ogromne świetliki; przeważnie w okolicy jest cicho i spokojnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 16.07.19 20:07, w całości zmieniany 3 razy
Ciemność, która otoczyła nas po przejćiu przez barierę wydawała się inna i obca; powietrze było ciężkie, podłoga pulsowała od czarnej magii - potężniejszej niż cokolwiek, z czym miałem dotychczas styczność. Dotarliśmy na miejsce, nie miałem ku temu wątpliwości, a przeszywający wrzask zwiastował nadejście końca.
Oby nie naszego.
Blask bijący z różdżki Longbottoma rozgonił mroki - trudno było rozpoznać, że znajdowalśmy się w celach Azkabanu, które przypominały bardziej żywo organizm niż więzienie. Rozejrzałem się; wszyscy dotarli na czas, na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że każdy zdołał dokonać niemożliwego. Dzieci także - dlatego gdy Longbotto wydał rozkaz, bez wahania uniosłem swoją różdżkę, opanowując mroczną materię tak, jak uczyła nas tego Bathilda. Nie mogliśmy jej zawieść. I choć wielokrotnie miałem do czynienia z anomaliami, ta była zupełnie inna. Nieopisanie potężna. Wielka, ciemna otchłań, siejąca spustoszenie na całą Anglię.
Po raz ostatni.
Oby nie naszego.
Blask bijący z różdżki Longbottoma rozgonił mroki - trudno było rozpoznać, że znajdowalśmy się w celach Azkabanu, które przypominały bardziej żywo organizm niż więzienie. Rozejrzałem się; wszyscy dotarli na czas, na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że każdy zdołał dokonać niemożliwego. Dzieci także - dlatego gdy Longbotto wydał rozkaz, bez wahania uniosłem swoją różdżkę, opanowując mroczną materię tak, jak uczyła nas tego Bathilda. Nie mogliśmy jej zawieść. I choć wielokrotnie miałem do czynienia z anomaliami, ta była zupełnie inna. Nieopisanie potężna. Wielka, ciemna otchłań, siejąca spustoszenie na całą Anglię.
Po raz ostatni.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Nie był pewien, czego się spodziewać, kiedy wypadli z walącego się korytarza wprost do mrocznej komnaty; gdyby nie zaklęcie, które wyostrzało jego wzrok tak, by nie natrafiało na zjawiska, które nie istnieją, uznałby majaczące przed nimi stworzenie za omyłkę, fatamorganę, kolejną parszywą wizję i sztuczkę, która miała wyprowadzić ich na manowce. Ledwie moment później uciekł wzrokiem, szukając nim pozostałych grup, kompanów, a przede wszystkim dzieci, które w całej tej układance okazały się najważniejsze. Uniósł wzrok na kamień wskrzeszenia trzymany przez Harolda. Zimny i martwy. Musieli je ochronić. I musieli zniszczyć to stworzenie. Tę istotę. To zjawisko. Czymkolwiek było, odebrało mu rękę, odebrało wielu czarodziejom domy, rodziny i ich własne życia. Zasługwało na to, by wreszcie stąd odejść. Na zawsze. Nie patrząc na Julię, wciąż będącą przy Marcelli, skoordynował ruchy swojej różdżki z pozostałymi i skierował ją przeciwko kopule, dołączając do błysków zaklęć Harolda i pozostałych. Niech to tylko nie będzie kolejny błąd.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Kolejne różdżki rozbłyskiwały białą mocą, coraz silniej rozświetlając ciemne korytarze ponurego Azkabanu - wypełniały jego przestrzeń kontrastującym z przestrzenią ciepłem, nadzieją, czymś tak obcym dla ścian, o które obijali się dotąd posępni dementorzy. Malownicza fala jaskrawej białej energii uderzała z olbrzymią mocą, sypiąc skry, w smolistą kopułę, otaczając ją jak sieć zbłąkanych błyskawic. Aż w końcu: kopuła pękła, a wyzwolona istota wrzasnęła mocniej; zacisnęła pięści, wokół których zapłonęły czarne płomienie ale w zderzeniu z tak wielką potęgą nie miała szans. Jej sylwetka bladła, przechodziła bielą jak palony węgiel i w końcu obróciła się w proch, które w jednej chwili rozbryznęły na boki, jak strzała uderzając w serca Julii, Emmy i Piersa. Na twarzach dzieci pojawiło się przerażenie, pobladły, ale wszyscy tu zgromadzeni wiedzieli, że był to jedyny sposób, by usunąć z ich serc to, co zaszczepił w nich Grindelwald.
Benjamin i Samuel zniszczyli w tym czasie amulety ofiarowane przez Bathildę Bagshot - połamane fragmenty gliny rozjaśniły się w ich dłoniach, unosząc w górę jak świetlisty pył; przypominały jasne, błękitnawe ogniki sunące powoli ku sklepieniu - jeśli jednak ktokolwiek podążył za nimi wzrokiem, dostrzegł wyłącznie szczelinę, która rozpoczęła rozłam Azkabanu. Wewnątrz kamienia trzymanego przez Harolda zatlił się błękitny płomień - wkrótce artefakt rozjaśnił się blaskiem w pełni.
Wtem wyzwolona przez was moc wzburzyła się ponownie. Ziemia zadrżała, poczuliście ciepły powiew, a przed waszymi oczyma błysnęło jasne, białe światło, które wtem wzbiło się w górę niepowstrzymaną mocą. Niektórzy z was usłyszeli hałas walących się kamieni, inni poczuli ból, jakby zostali tymi kamieniami przygwożdżeni. Niektórzy krzyczeli, inni tylko krzyk usłyszeli. Ale pewne było tylko to, co nastało później: nagła cisza i nieprzenikniona ciemność.
Jakże zaskakujące w pierwszej chwili musiało być miejsce, w którym się przebudziliście. Rozrzuceni, oszołomieni, ranni, powoli otwieraliście oczy, wyczuwając pod rękoma, pod ciałem, miękką trawę. Wilgotna ziemia epatowała przyjemnym ciepłem, zapach morskiej bryzy przyjemnie przeganiał wciąż wyczuwalny swąd śmierci i zgnilizny; znajdowaliście się na wyspie otoczonej wzburzonym morzem, porośniętej bujną roślinnością, pośrodku której ku niebu jak olbrzymi gejzer biła jasna biała magia. Przenikała pomiędzy wciąż skłębione czarne chmury, z których nieprzerwanie pada deszcz, swoim błyskiem przyćmiewając błyski piorunów. Rozprzestrzeniała się dalej, na boki, za horyzont ginący w otaczającej was mętnej i niespokojnej wodzie. Padający deszcz rosił wasze twarze i ciała, rosił ubrania, zmywając brud Azkabanu, a już po chwili jego krople również rozjaśniały białą magią. Błyszczał, świecił, samym swoim widokiem dając trudną do ujęcia w słowach nadzieję. Biło od niego coś dobrego. Szczęśliwego.
Jako pierwszy oprzytomniał Harold Longbottom, wszyscy mogli usłyszeć jego donośny głos przywołujący patronusa - jego świetlisty byk pognał przez wyspę. Nie patronus był zaskakujący: a fakt, że zaklęciu rzuconemu przez Harolda nie towarzyszyły żadne anomalie. Wciąż trzymał w ręku kamień wskrzeszenia. Żarzył się błękitnawym blaskiem. Trójka dzieci rozrzucona pomiędzy wami początkowo leżała nieruchomo, wkrótce jednak Emma poruszyła dłonią, z ust Julii wydobył się cichy płacz, a Piers zaczął podnosić się z miejsca. Harold przez jakiś czas stał w deszczu, wpatrując się w niespokojnie wzbierającą się morską wodę. Dopiero po chwili nachylił się nad najbardziej ranną Susanne, wyciągając ku niej rękę, by pomóc jej wstać. Lovegood początkowo nie była w stanie poznać, kim był: im jednak mocniej opływał ją coraz bardziej rzęsisty deszcz, tym szybciej wracała jej ostrość wzroku. Jeśli Jackie spróbuje powiedzieć choćby słowo, pojmie, że cokolwiek ściskało wcześniej jej gardło - odpuściło. Alexander nawet nie spostrzegł, kiedy znów mógł poruszyć lewą ręką dotąd ściśniętą paraliżem. Wszystko wskazywało na to, że po murach Azkabanu pozostały jedynie rozrzucone pośród gęstych i wysokich traw skały, obmyte oczyczszającym deszczem z krwi i śmierci.
- Wszyscy cali? - krzyk Longbottoma ledwie był słyszalny poprzez siąpiący deszcz - Wygląda na to, że anomalia zniknęła. Starałem się trzymać ją na uwięzi, kiedy podchodziliście do źródła, ale bywały momenty, w których mi się wyrywała. Jako minister miałem sporo czasu, by studiować jej zwyczaje... i przyjrzeć się tej wyspie. Była zniszczona, przepełniona śmiercią, ale oswobodzona biała magia sprawiła, że znów odżyła. Zamierzam ją zagospodarować jako oazę bezpieczną dla wszystkich, którzy zmuszeni będą lękać się obecnej władzy. Znacie umiejscowienie wejścia - Bathilda Bagshot skonsultowała je z Armando Dippetem, jest bezpieczne. Jeśli tylko będziecie gotowi, zaszczytem będzie przyjąć waszą pomoc. Śmiem podejrzewać, że to dziś jedno z najbezpieczniejszych miejsc świata. Od zawsze za takie uchodziło, choć dotąd nie nadawało się raczej do życia. W wiosce, która tu powstanie, dzieci w spokoju otrząsną się ze wszystkiego, co przeszły. Znam rodzinę, która chętnie da im trochę miłości. A póki co... wszyscy zasłużyliśmy na odpoczynek. Weźcie kamień, należy do was - To mówiąc, rzucił go prosto w ręce Benjamina.
Moc białej magii: 56 (Jackie) + 135 (Justine) + 53 (Maxine) + 81 (Marcella) + 95 (Jessa) + 103 (Sophia) + 56 (Artur) + 74 (Bertie) + 89 (Lucinda) + 48 (Susanne) + 45 (Ria) + 98 (Randall) + 69 (Kieran) + 83 (Lucan) + 143 (Alexander) + 147 (Frederick) + 133 (Brendan) + 47 (Anthony) + 100 (Harold) = 1 655 / 1500
Jessa: 216/236 (15 - poparzenia, 5 - psychiczne)
Anthony: 208/249 (15 - poparzenia, 10 - tłuczone, 5 - cięte, 11 - rozszczepienie, zerwana skóra z lewej dłoni), kara -5
Sophia: 174/244 (35 - poparzenia, 10 - tłuczone, 5 - cięte, 10 - osłabienie, 10 - szarpane); kara: -10
Randall: 167/232 (60 - tłuczone, 5 - cięte); -10; -15 do zaklęć wymagających u]celowania ( złamany oczodół, wylew krwi do oka)
Samuel: 183/266 (10 - tłuczone, 5 - cięte, 38 - szarpane, 15 - tłuczone, 15 - poparzenia,); kara: -15
Artur: 162/242 (30 - tłuczone, 35 - szarpane, 15 - zatrucia); kara: -15
Justine: 215/240 (20 - odmrożenia, 5 - psychiczne)
Brendan: 315/380 (15 -elektryczne, 10 - psychiczne, 10 - tłuczone, 30 - szarpane); kara -5
Kieran: 199/244 (15 - elektryczne, 20 - tłuczone, 10 - cięte - utrata ucha); kara -5
Lucan: 192/232 (40 - psychiczne); kara -5
Maxine: 169/215 (4 - elektryczne, 27 - tłuczone, 15 - psychiczne); kara -10
Ria: 220/220
Marcella: 218/250 (22 - psychiczne,10 - odmrożenia); kara -5
Benjamin 295/370 [15(elektryczne), 30(psychiczne), 15(tłuczone) (+max. 59); -10
Frederick 140/270 [15(elektryczne) 30(psychiczne), 35(psychiczne), 30(zatrucie-osłabienie), 15(tłuczone)]; -20
Alexander 90/220 [30(psychiczne), 35(psychiczne), 50(tłuczone) 15(tłuczone) ]; -30
Bertie 225/290 [15(elektryczne), 35(psychiczne) 15(tłuczone)]; -10
Lucinda 181/181
Jackie 211/211
Susanne 130/230 [30(psychiczne), 35(psychiczne), 20 (tłuczone) 15(tłuczone); kara -20
Samuel wykorzystana moc Zakonu 2/5
Justine wykorzystana moc Zakonu 2/4
Brendan wykorzystana moc Zakonu 1/4
Benjamin wykorzystana moc Zakonu 3/4
Frederick wykorzystana moc Zakonu 3/4
Alexander wykorzystana moc Zakonu 2/3
Bertie wykorzystana moc Zakonu 2/2
Magicus Extremos (Benjamin, Alexander, Frederick, Bertie, Jackie, Lucinda) +10 2/3
Magicus Extremos (Lucan, Brendan, Justine, Marcella, Ria, Kieran) +15 2/3
Eliksir czyścioszek - Benjamin - 7/10
Eliksir niezłomności - Bertie 2/5
Justine, Marcella, przez najbliższy tydzień męczyć was będzie przeziębienie.
Harold Longbottom wkrótce zniknął wam z oczu.
Benjamin i Samuel zniszczyli w tym czasie amulety ofiarowane przez Bathildę Bagshot - połamane fragmenty gliny rozjaśniły się w ich dłoniach, unosząc w górę jak świetlisty pył; przypominały jasne, błękitnawe ogniki sunące powoli ku sklepieniu - jeśli jednak ktokolwiek podążył za nimi wzrokiem, dostrzegł wyłącznie szczelinę, która rozpoczęła rozłam Azkabanu. Wewnątrz kamienia trzymanego przez Harolda zatlił się błękitny płomień - wkrótce artefakt rozjaśnił się blaskiem w pełni.
•
Wtem wyzwolona przez was moc wzburzyła się ponownie. Ziemia zadrżała, poczuliście ciepły powiew, a przed waszymi oczyma błysnęło jasne, białe światło, które wtem wzbiło się w górę niepowstrzymaną mocą. Niektórzy z was usłyszeli hałas walących się kamieni, inni poczuli ból, jakby zostali tymi kamieniami przygwożdżeni. Niektórzy krzyczeli, inni tylko krzyk usłyszeli. Ale pewne było tylko to, co nastało później: nagła cisza i nieprzenikniona ciemność.
Jakże zaskakujące w pierwszej chwili musiało być miejsce, w którym się przebudziliście. Rozrzuceni, oszołomieni, ranni, powoli otwieraliście oczy, wyczuwając pod rękoma, pod ciałem, miękką trawę. Wilgotna ziemia epatowała przyjemnym ciepłem, zapach morskiej bryzy przyjemnie przeganiał wciąż wyczuwalny swąd śmierci i zgnilizny; znajdowaliście się na wyspie otoczonej wzburzonym morzem, porośniętej bujną roślinnością, pośrodku której ku niebu jak olbrzymi gejzer biła jasna biała magia. Przenikała pomiędzy wciąż skłębione czarne chmury, z których nieprzerwanie pada deszcz, swoim błyskiem przyćmiewając błyski piorunów. Rozprzestrzeniała się dalej, na boki, za horyzont ginący w otaczającej was mętnej i niespokojnej wodzie. Padający deszcz rosił wasze twarze i ciała, rosił ubrania, zmywając brud Azkabanu, a już po chwili jego krople również rozjaśniały białą magią. Błyszczał, świecił, samym swoim widokiem dając trudną do ujęcia w słowach nadzieję. Biło od niego coś dobrego. Szczęśliwego.
Jako pierwszy oprzytomniał Harold Longbottom, wszyscy mogli usłyszeć jego donośny głos przywołujący patronusa - jego świetlisty byk pognał przez wyspę. Nie patronus był zaskakujący: a fakt, że zaklęciu rzuconemu przez Harolda nie towarzyszyły żadne anomalie. Wciąż trzymał w ręku kamień wskrzeszenia. Żarzył się błękitnawym blaskiem. Trójka dzieci rozrzucona pomiędzy wami początkowo leżała nieruchomo, wkrótce jednak Emma poruszyła dłonią, z ust Julii wydobył się cichy płacz, a Piers zaczął podnosić się z miejsca. Harold przez jakiś czas stał w deszczu, wpatrując się w niespokojnie wzbierającą się morską wodę. Dopiero po chwili nachylił się nad najbardziej ranną Susanne, wyciągając ku niej rękę, by pomóc jej wstać. Lovegood początkowo nie była w stanie poznać, kim był: im jednak mocniej opływał ją coraz bardziej rzęsisty deszcz, tym szybciej wracała jej ostrość wzroku. Jeśli Jackie spróbuje powiedzieć choćby słowo, pojmie, że cokolwiek ściskało wcześniej jej gardło - odpuściło. Alexander nawet nie spostrzegł, kiedy znów mógł poruszyć lewą ręką dotąd ściśniętą paraliżem. Wszystko wskazywało na to, że po murach Azkabanu pozostały jedynie rozrzucone pośród gęstych i wysokich traw skały, obmyte oczyczszającym deszczem z krwi i śmierci.
- Wszyscy cali? - krzyk Longbottoma ledwie był słyszalny poprzez siąpiący deszcz - Wygląda na to, że anomalia zniknęła. Starałem się trzymać ją na uwięzi, kiedy podchodziliście do źródła, ale bywały momenty, w których mi się wyrywała. Jako minister miałem sporo czasu, by studiować jej zwyczaje... i przyjrzeć się tej wyspie. Była zniszczona, przepełniona śmiercią, ale oswobodzona biała magia sprawiła, że znów odżyła. Zamierzam ją zagospodarować jako oazę bezpieczną dla wszystkich, którzy zmuszeni będą lękać się obecnej władzy. Znacie umiejscowienie wejścia - Bathilda Bagshot skonsultowała je z Armando Dippetem, jest bezpieczne. Jeśli tylko będziecie gotowi, zaszczytem będzie przyjąć waszą pomoc. Śmiem podejrzewać, że to dziś jedno z najbezpieczniejszych miejsc świata. Od zawsze za takie uchodziło, choć dotąd nie nadawało się raczej do życia. W wiosce, która tu powstanie, dzieci w spokoju otrząsną się ze wszystkiego, co przeszły. Znam rodzinę, która chętnie da im trochę miłości. A póki co... wszyscy zasłużyliśmy na odpoczynek. Weźcie kamień, należy do was - To mówiąc, rzucił go prosto w ręce Benjamina.
Moc białej magii: 56 (Jackie) + 135 (Justine) + 53 (Maxine) + 81 (Marcella) + 95 (Jessa) + 103 (Sophia) + 56 (Artur) + 74 (Bertie) + 89 (Lucinda) + 48 (Susanne) + 45 (Ria) + 98 (Randall) + 69 (Kieran) + 83 (Lucan) + 143 (Alexander) + 147 (Frederick) + 133 (Brendan) + 47 (Anthony) + 100 (Harold) = 1 655 / 1500
Jessa: 216/236 (15 - poparzenia, 5 - psychiczne)
Anthony: 208/249 (15 - poparzenia, 10 - tłuczone, 5 - cięte, 11 - rozszczepienie, zerwana skóra z lewej dłoni), kara -5
Sophia: 174/244 (35 - poparzenia, 10 - tłuczone, 5 - cięte, 10 - osłabienie, 10 - szarpane); kara: -10
Randall: 167/232 (60 - tłuczone, 5 - cięte); -10; -15 do zaklęć wymagających u]celowania ( złamany oczodół, wylew krwi do oka)
Samuel: 183/266 (10 - tłuczone, 5 - cięte, 38 - szarpane, 15 - tłuczone, 15 - poparzenia,); kara: -15
Artur: 162/242 (30 - tłuczone, 35 - szarpane, 15 - zatrucia); kara: -15
Justine: 215/240 (20 - odmrożenia, 5 - psychiczne)
Brendan: 315/380 (15 -elektryczne, 10 - psychiczne, 10 - tłuczone, 30 - szarpane); kara -5
Kieran: 199/244 (15 - elektryczne, 20 - tłuczone, 10 - cięte - utrata ucha); kara -5
Lucan: 192/232 (40 - psychiczne); kara -5
Maxine: 169/215 (4 - elektryczne, 27 - tłuczone, 15 - psychiczne); kara -10
Ria: 220/220
Marcella: 218/250 (22 - psychiczne,10 - odmrożenia); kara -5
Benjamin 295/370 [15(elektryczne), 30(psychiczne), 15(tłuczone) (+max. 59); -10
Frederick 140/270 [15(elektryczne) 30(psychiczne), 35(psychiczne), 30(zatrucie-osłabienie), 15(tłuczone)]; -20
Alexander 90/220 [30(psychiczne), 35(psychiczne), 50(tłuczone) 15(tłuczone) ]; -30
Bertie 225/290 [15(elektryczne), 35(psychiczne) 15(tłuczone)]; -10
Lucinda 181/181
Jackie 211/211
Susanne 130/230 [30(psychiczne), 35(psychiczne), 20 (tłuczone) 15(tłuczone); kara -20
Samuel wykorzystana moc Zakonu 2/5
Justine wykorzystana moc Zakonu 2/4
Brendan wykorzystana moc Zakonu 1/4
Benjamin wykorzystana moc Zakonu 3/4
Frederick wykorzystana moc Zakonu 3/4
Alexander wykorzystana moc Zakonu 2/3
Bertie wykorzystana moc Zakonu 2/2
Magicus Extremos (Benjamin, Alexander, Frederick, Bertie, Jackie, Lucinda) +10 2/3
Magicus Extremos (Lucan, Brendan, Justine, Marcella, Ria, Kieran) +15 2/3
Eliksir czyścioszek - Benjamin - 7/10
Eliksir niezłomności - Bertie 2/5
Justine, Marcella, przez najbliższy tydzień męczyć was będzie przeziębienie.
Harold Longbottom wkrótce zniknął wam z oczu.
I wreszcie - to wszystko miało się skończyć; serce zabiło mocniej, gdy rozbrzmiał łomot, gdy światło w kamieniu zdawało się rozżarzyć zbyt późno, gdy istota zdawała się przechodzić do odwetu i wreszcie gdy napotkał wzrokiem twarze przerażonych dzieci. Wszystko działo się zbyt szybko, w jednej sekundzie, w chwili, a potem zapadła ciemność, przez którą nie dało się już nic przejrzeć. Ciemność, którym ustąpił dopiero aksamitny dotyk wilgotnej miękkiej... trawy? Zacisnął pięści, wbijając palce w ciepłą ziemię, unosząc się i oglądając wokół na to, co zostało z tego miejsca. Którego miejsca? Czy anomalia porwała ich w inny świat? Czy może - wszyscy byli już martwi a tak miało wyglądać życie po śmierci? Czy to oznaczało, że ponieśli porażkę? Dzieci żyły.
Świetlisty byk nie mógł być wytworem zła: a on w tym momencie nie był pewien, co właściwie oznacza brak anomalii towarzyszących zaklęciu. Obejrzał się na Longbottoma, wsłuchując się w sens jego słów: z nieba zaczął padać deszcz, który tylko pozornie padał przez ostatni okres - był przecież inny. Czuł to całym sobą. Czuł to wszystkim. Wysunął przed siebie dłoń, pozwalając opaść na nią kroplom spadającego deszczu, obserwując ich dziwny krystalizujący się kształt. Miał w sobie moc.
Więc jednak - trud nie poszedł na nic? To już koniec? Ponury Azkaban został wymieniony na ukrytą oazę, oby pełniła swoją rolę lepiej, niż więzienie pełniło je ostatnimi czasy. Oby ukryci tu ludzie naprawdę odnaleźli spokój. I bezpieczeństwo, którego tak bardzo wszystkim brakuje. Minister odszedł, obejrzał się na czarodziejów wokół, w pierwszym odruchu odnajdując wzrokiem Rię - do której podszedł, zamierzając pomóc jej wstać.
- W porządku? - Nie była ranna, jej rany zostały zasklepione, ale nie dało się tak łatwo pozbyć blizn; był pewien, że i tak była wystarczająco zmęczona. - Nie wyglądałaś dobrze - Sam był trochę ranny, ale nie na tyle, by przeszkadzało mu to w drodze. Miał grubą skórę. Czy mogli się teraz - tak po prostu - teleportować do domu? Przeciągnął wzrokiem dalej, po Zakonnikach, szukając wzrokiem innych. Jackie wyglądała na całą, pozostali - lepiej lub gorzej - też. I Hereward. Hereward zginął. Odnalazł w kieszeni szaty zroszony krwią pył, który zabrał a Azkabanu, po czym odnalazł wzrokiem wpierw Samuela, potem Benjamina. To oni powinni dowiedzieć się jako pierwsi.
- Straciliśmy Herewarda - oświadczył, bez emocji w głosie. Przerażenie odbierało mu dech, niedowierzanie wypychało z głowy jasne myśli, zaprzeczenie próbowało zagłuszyć krzykiem wypowiadane słowa. Ale to była prawda. Gwardzista nie żył.
Świetlisty byk nie mógł być wytworem zła: a on w tym momencie nie był pewien, co właściwie oznacza brak anomalii towarzyszących zaklęciu. Obejrzał się na Longbottoma, wsłuchując się w sens jego słów: z nieba zaczął padać deszcz, który tylko pozornie padał przez ostatni okres - był przecież inny. Czuł to całym sobą. Czuł to wszystkim. Wysunął przed siebie dłoń, pozwalając opaść na nią kroplom spadającego deszczu, obserwując ich dziwny krystalizujący się kształt. Miał w sobie moc.
Więc jednak - trud nie poszedł na nic? To już koniec? Ponury Azkaban został wymieniony na ukrytą oazę, oby pełniła swoją rolę lepiej, niż więzienie pełniło je ostatnimi czasy. Oby ukryci tu ludzie naprawdę odnaleźli spokój. I bezpieczeństwo, którego tak bardzo wszystkim brakuje. Minister odszedł, obejrzał się na czarodziejów wokół, w pierwszym odruchu odnajdując wzrokiem Rię - do której podszedł, zamierzając pomóc jej wstać.
- W porządku? - Nie była ranna, jej rany zostały zasklepione, ale nie dało się tak łatwo pozbyć blizn; był pewien, że i tak była wystarczająco zmęczona. - Nie wyglądałaś dobrze - Sam był trochę ranny, ale nie na tyle, by przeszkadzało mu to w drodze. Miał grubą skórę. Czy mogli się teraz - tak po prostu - teleportować do domu? Przeciągnął wzrokiem dalej, po Zakonnikach, szukając wzrokiem innych. Jackie wyglądała na całą, pozostali - lepiej lub gorzej - też. I Hereward. Hereward zginął. Odnalazł w kieszeni szaty zroszony krwią pył, który zabrał a Azkabanu, po czym odnalazł wzrokiem wpierw Samuela, potem Benjamina. To oni powinni dowiedzieć się jako pierwsi.
- Straciliśmy Herewarda - oświadczył, bez emocji w głosie. Przerażenie odbierało mu dech, niedowierzanie wypychało z głowy jasne myśli, zaprzeczenie próbowało zagłuszyć krzykiem wypowiadane słowa. Ale to była prawda. Gwardzista nie żył.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Oczy przeszkliły się od blasku, postać wiedźmy zawyła, a dłoń Marcelli zaciskała się na różdżce gorącej od siły magii. Choć wszędzie przebłyskiwało światło z różdżek Zakonników, każde mrugnięcie okiem przedłużało się w nieskończoność. Każde było krótką ciemnością, jakby wyczekiwała tego, że to wszystko w końcu padnie, że to nieuniknione. Albo ona, albo oni.
W jej płucach zastygł krzyk, gdy białe światło przeniknęło ciało dziewczynki. Kamień rozbłysł. Wszystko stało się białe i sczerniało.
Obudziło ją skostnienie palców, ledwie mogła nimi poruszyć. W gardle czuła nieprzyjemne drapanie, jednak pod dłońmi czuła ciepło. Ciepło miękkiej trawy i woda na twarzy, ale ta woda była ciepła. Gdy Marcella uchyliła powieki, ta woda obmyła jej powieki. Uniosła dłonie tak, by mieć je naprzeciwko swojej twarzy. Nadal pozostawały na niej resztki krwi, którą deszcz wymywał z niej. Jednak na pewno plama zostanie na ubraniach. Na ubraniach oraz w głowie. Koszulę miała rozdartą na plecach, płaszcz zupełnie porzuciła, podniosła się do pozycji siedzącej przemoczona, zziębnięta i obolała, zadając sobie w głowie jedynie jedno pytanie - czy się udało. Brendan obudził się przed nią, więc to na nim najpierw spoczęła jej uwaga, dopiero po chwili dostrzegła na niebie świetlistego byka, który mógł oznaczać jedynie jedno. Wygrali. Tuż niedaleko niej znajdowali się dwaj gwardziści, którzy również prowadzili dzieci bliżej kamienia. Odnalazła wzrokiem Samuela - wyglądał okropnie jak oni wszyscy i zdecydowanie gorzej niż ona, co już jej się nie podobało. Uniosła się bardziej, by jej wzrok mógł spotkać Justine oraz Lucindę, a także resztę jej drużyny. Wydawali się być w komplecie.
- J-Julia? Julia! - Na jej rękach brakowało ciężaru, który był tutaj, blisko gdy jeszcze była całkowicie przytomna. Zerwała się na boleśnie odrętwiałe nogi. Chyba miała kilka odcisków w mokrych skarpetkach i butach. Gdy wszystko dobiegło końca zaczęła zauważać jak okropny stan prezentowała, jednak chwilowo to nie było ważne, wzrokiem odnalazła dziewczynkę i podbiegła tylko po to, by przyklęknąć na miękkiej, zielonej trawie i złapać ją w objęcia ponownie z ochotą ronienia łez podobnie jak i ona to teraz robiła. Odpowiedzialność to wielkie brzemię, a wzięła je na siebie, gdy zaopiekowała się małą pod czujnym okiem Tonks. Dopiero po chwili wzruszenia, ledwie powstrzymując żałosne pociągnięcie nosem, nie wiedząc już nawet czy towarzyszyło jej rozgoryczenie czy może wzruszenie, zauważyła, że prosto pod jej nogi spadł biały kamień, który wzięła w dłoń.
Stracili jednego z nich, co docierało do niej bardzo powoli, ale chociaż nie miała głębokiej więzi z zaginionym gwardzistą, uderzyło ją to mocno. Kolejny, który padł... Zapłacili okropnie wysoką cenę, a czy było warto - tylko oni mogli sobie odpowiedzieć.
W jej płucach zastygł krzyk, gdy białe światło przeniknęło ciało dziewczynki. Kamień rozbłysł. Wszystko stało się białe i sczerniało.
Obudziło ją skostnienie palców, ledwie mogła nimi poruszyć. W gardle czuła nieprzyjemne drapanie, jednak pod dłońmi czuła ciepło. Ciepło miękkiej trawy i woda na twarzy, ale ta woda była ciepła. Gdy Marcella uchyliła powieki, ta woda obmyła jej powieki. Uniosła dłonie tak, by mieć je naprzeciwko swojej twarzy. Nadal pozostawały na niej resztki krwi, którą deszcz wymywał z niej. Jednak na pewno plama zostanie na ubraniach. Na ubraniach oraz w głowie. Koszulę miała rozdartą na plecach, płaszcz zupełnie porzuciła, podniosła się do pozycji siedzącej przemoczona, zziębnięta i obolała, zadając sobie w głowie jedynie jedno pytanie - czy się udało. Brendan obudził się przed nią, więc to na nim najpierw spoczęła jej uwaga, dopiero po chwili dostrzegła na niebie świetlistego byka, który mógł oznaczać jedynie jedno. Wygrali. Tuż niedaleko niej znajdowali się dwaj gwardziści, którzy również prowadzili dzieci bliżej kamienia. Odnalazła wzrokiem Samuela - wyglądał okropnie jak oni wszyscy i zdecydowanie gorzej niż ona, co już jej się nie podobało. Uniosła się bardziej, by jej wzrok mógł spotkać Justine oraz Lucindę, a także resztę jej drużyny. Wydawali się być w komplecie.
- J-Julia? Julia! - Na jej rękach brakowało ciężaru, który był tutaj, blisko gdy jeszcze była całkowicie przytomna. Zerwała się na boleśnie odrętwiałe nogi. Chyba miała kilka odcisków w mokrych skarpetkach i butach. Gdy wszystko dobiegło końca zaczęła zauważać jak okropny stan prezentowała, jednak chwilowo to nie było ważne, wzrokiem odnalazła dziewczynkę i podbiegła tylko po to, by przyklęknąć na miękkiej, zielonej trawie i złapać ją w objęcia ponownie z ochotą ronienia łez podobnie jak i ona to teraz robiła. Odpowiedzialność to wielkie brzemię, a wzięła je na siebie, gdy zaopiekowała się małą pod czujnym okiem Tonks. Dopiero po chwili wzruszenia, ledwie powstrzymując żałosne pociągnięcie nosem, nie wiedząc już nawet czy towarzyszyło jej rozgoryczenie czy może wzruszenie, zauważyła, że prosto pod jej nogi spadł biały kamień, który wzięła w dłoń.
Stracili jednego z nich, co docierało do niej bardzo powoli, ale chociaż nie miała głębokiej więzi z zaginionym gwardzistą, uderzyło ją to mocno. Kolejny, który padł... Zapłacili okropnie wysoką cenę, a czy było warto - tylko oni mogli sobie odpowiedzieć.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Cała seria zdarzeń przetoczyła się w jednej chwili. Ludzki umysł nie był w stanie wyłapać wszystkich szczegółów. Po pęknięciu kopuły anomalia podniosła jeszcze bardziej piskliwy krzyk, lecz to już nie zdało się na nic – jasność pokonała mrok, wyzwalając tym samym potężną energię, która przetoczyła się przez całą wyspę, może jeszcze dalej. Azkaban zaczął się rozpadać, wtedy też podniosły się krzyki, to chyba ranni krzyczeli o pomoc. Nie słyszał jednak dziecięcych głosów. Coś na kształt niewidocznej fali uderzeniowej powaliło Kierana na ziemię i chwilę później znów nastała ciemność.
Gdy otworzył ponownie oczy, w pierwszej chwili pomyślał, że znajduje się w innym miejscu. Leżał na miękkiej trawie, od której unosił się przyjemny zapach, a w powietrzu wyczuć można było woń morskiej bryzy. To nie mogło być to samo mroczne więzienie dla najgorszego rodzaju zbrodniarzy. A jednak to wciąż była wyspa, porośnięta bujną roślinnością, spokojna pomimo wzburzonych wokół wód. Najbardziej niesamowite było jednak jasne światło, które potężnym strumieniem uderzało w ciemne bramy nieba. Chmury wciąż pozostawały burzowe, zsyłały im ulewę, śnieg i grad. Rineheart podniósł się o własnych siłach i wyciągnął dłoń, czując po prostu spokój. Twardy lód, który zdołał pochwycić, w jednej chwili przemienił się w jasny kryształ. Mógł wyczuć bijącą w nim magię. Schował go do kieszeni płaszcza, zamierzając odkryć jego naturę później.
Udało im się. Z ziemi zaczęli powstawać pozostali, a Longbottom wyczarował świetlistego byka. Przy rzuceniu zaklęcia nic się nie wydarzyło. Jeszcze nieco zdezorientowany Kieran próbował swym umysłem ogarnąć zaskakujący ciąg zdarzeń. Słowa byłego Ministra pomogły mu zrozumieć, co się wydarzyło. Odmieniony dzięki ich walce Azkaban od tej pory miał stanowić schronienie dla uciskanych.
Jakby z opóźnieniem usłyszał łkanie małej Julii. Dzieci przeżyły. Nie musieli poświęcić kolejnych niewinnych istnień w walce z anomalią. Ciężar wypowiedzianych przez Brendana słów spoczął także na jego barkach. Straciliśmy Herewarda. Jeden z Gwardzistów miał nie powrócić z tej misji. Ale reszta żyła, prawda? Wcześniej, przy walce z anomalią, miała wrażenie, że byli wszyscy. Przesunął spojrzeniem wokół, aby najpierw odnaleźć twarz Jackie. Widok jej twarzy uspokoił go. Obok Brendana była Ria, nieco dalej dostrzegł Maxine, Lucana, potem Justine, na końcu Marcellę zajmującą się Julią.
Longbottom rzekł, że zasłużyli na odpoczynek, ale ile tak naprawdę mieli czasu na zregenerowanie sił? Wróg, nawet jeśli znajdujący się daleko stąd, nie zamierzał złożyć broni. Voldemort posiadł już czarną różdżkę, ale czy nie będzie próbował odnaleźć kamienia wskrzeszenia? I co powinni z nim zrobić? Ukryć czy zachować? Pomimo paradoksalnie kojącej ulewy nie zapominał o tych wszystkich wątpliwościach. Musieli powrócić do reszty świata i tam dopiero zająć tymi kłopotliwym kwestiami. Być może profesor Bagshot miała dla nich odpowiedzi. Chciał, żeby je miała.
Gdy otworzył ponownie oczy, w pierwszej chwili pomyślał, że znajduje się w innym miejscu. Leżał na miękkiej trawie, od której unosił się przyjemny zapach, a w powietrzu wyczuć można było woń morskiej bryzy. To nie mogło być to samo mroczne więzienie dla najgorszego rodzaju zbrodniarzy. A jednak to wciąż była wyspa, porośnięta bujną roślinnością, spokojna pomimo wzburzonych wokół wód. Najbardziej niesamowite było jednak jasne światło, które potężnym strumieniem uderzało w ciemne bramy nieba. Chmury wciąż pozostawały burzowe, zsyłały im ulewę, śnieg i grad. Rineheart podniósł się o własnych siłach i wyciągnął dłoń, czując po prostu spokój. Twardy lód, który zdołał pochwycić, w jednej chwili przemienił się w jasny kryształ. Mógł wyczuć bijącą w nim magię. Schował go do kieszeni płaszcza, zamierzając odkryć jego naturę później.
Udało im się. Z ziemi zaczęli powstawać pozostali, a Longbottom wyczarował świetlistego byka. Przy rzuceniu zaklęcia nic się nie wydarzyło. Jeszcze nieco zdezorientowany Kieran próbował swym umysłem ogarnąć zaskakujący ciąg zdarzeń. Słowa byłego Ministra pomogły mu zrozumieć, co się wydarzyło. Odmieniony dzięki ich walce Azkaban od tej pory miał stanowić schronienie dla uciskanych.
Jakby z opóźnieniem usłyszał łkanie małej Julii. Dzieci przeżyły. Nie musieli poświęcić kolejnych niewinnych istnień w walce z anomalią. Ciężar wypowiedzianych przez Brendana słów spoczął także na jego barkach. Straciliśmy Herewarda. Jeden z Gwardzistów miał nie powrócić z tej misji. Ale reszta żyła, prawda? Wcześniej, przy walce z anomalią, miała wrażenie, że byli wszyscy. Przesunął spojrzeniem wokół, aby najpierw odnaleźć twarz Jackie. Widok jej twarzy uspokoił go. Obok Brendana była Ria, nieco dalej dostrzegł Maxine, Lucana, potem Justine, na końcu Marcellę zajmującą się Julią.
Longbottom rzekł, że zasłużyli na odpoczynek, ale ile tak naprawdę mieli czasu na zregenerowanie sił? Wróg, nawet jeśli znajdujący się daleko stąd, nie zamierzał złożyć broni. Voldemort posiadł już czarną różdżkę, ale czy nie będzie próbował odnaleźć kamienia wskrzeszenia? I co powinni z nim zrobić? Ukryć czy zachować? Pomimo paradoksalnie kojącej ulewy nie zapominał o tych wszystkich wątpliwościach. Musieli powrócić do reszty świata i tam dopiero zająć tymi kłopotliwym kwestiami. Być może profesor Bagshot miała dla nich odpowiedzi. Chciał, żeby je miała.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| z wybrzeża
Mężczyzna, którego spotkał w celi przestał krwawić. Gabriel miał chwilę, aby uważniej mu się przyjrzeć, a to co zobaczył wprawiło go w osłupienie. Wiedział, że do Azkabanu nie trafiało się za nic, ale nigdy nie spodziewał się, że trafić mógł właśnie na niego - kimkolwiek był miał na sobie znamię, który wzbudził jeszcze bardziej odrażające uczucia w Gabrielu niż dotychczas. A on poświęcił mu czas... Czas, który mógł przeznaczyć na powrót do towarzyszy.
Zbyt pochłonęło go studiowanie znaku na jego przedramieniu, aby rzucić się w stronę powrotną. Usłyszał ryk umierającej anomalii - miał nadzieję, że to omen samych dobrych wieści. Niestety, zaraz po tym nastąpiła ciemność. Nie miał pojęcia ile czasu spędził dryfując w bezdennej czerni. Nie miał pojęcia co mogło się z nim dziać. Poczuł deszcz na twarzy, poczuł wiatr smagający jego twarz. Na pewno nie był w celi... Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Usłyszał głos dobrze znajomy. To był Minister. Odetchnął z ulgą. Spróbował się podnieść, nieco zbyt gwałtownie, stąd jęk, który wydobył się spomiędzy jego ust. Rozejrzał się dookoła - oprócz więźnia, który leżał do połowy zanurzony w wodzie, nie widział nikogo, ale oni musieli gdzieś tu być. Podniósł się i podszedł do brzegu, wyciągając więźnia z wody. Kimkolwiek był to Zakon miał zdecydować co z nim zrobią nim zostanie oddany w ręce wymiaru sprawiedliwości. Miał nadzieję, że gdy dotrze do reszty, zobaczy wszystkich całych i zdrowych. Zaczął zmierzać wgłąb lądu z bezwładnym jeszcze więźniem, który był mu niczym balast.
- Just?! Sam?! - krzyknął w eter. Chociaż czuł, że nabiera sił, a rany na jego nodze wywołane pnączami ustępują, niełatwo było dźwigać bezwładnego człowieka. Nie ukrywał też, że potrzebował szybkiej rozmowy z gwardzistami - co dalej robić? Uważał, że nie powinien go zostawiać nad brzegiem, czy zrobił dobrze? Prawdopodobnie. Zmrużył oczy, wyostrzając wzrok.
Mężczyzna, którego spotkał w celi przestał krwawić. Gabriel miał chwilę, aby uważniej mu się przyjrzeć, a to co zobaczył wprawiło go w osłupienie. Wiedział, że do Azkabanu nie trafiało się za nic, ale nigdy nie spodziewał się, że trafić mógł właśnie na niego - kimkolwiek był miał na sobie znamię, który wzbudził jeszcze bardziej odrażające uczucia w Gabrielu niż dotychczas. A on poświęcił mu czas... Czas, który mógł przeznaczyć na powrót do towarzyszy.
Zbyt pochłonęło go studiowanie znaku na jego przedramieniu, aby rzucić się w stronę powrotną. Usłyszał ryk umierającej anomalii - miał nadzieję, że to omen samych dobrych wieści. Niestety, zaraz po tym nastąpiła ciemność. Nie miał pojęcia ile czasu spędził dryfując w bezdennej czerni. Nie miał pojęcia co mogło się z nim dziać. Poczuł deszcz na twarzy, poczuł wiatr smagający jego twarz. Na pewno nie był w celi... Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Usłyszał głos dobrze znajomy. To był Minister. Odetchnął z ulgą. Spróbował się podnieść, nieco zbyt gwałtownie, stąd jęk, który wydobył się spomiędzy jego ust. Rozejrzał się dookoła - oprócz więźnia, który leżał do połowy zanurzony w wodzie, nie widział nikogo, ale oni musieli gdzieś tu być. Podniósł się i podszedł do brzegu, wyciągając więźnia z wody. Kimkolwiek był to Zakon miał zdecydować co z nim zrobią nim zostanie oddany w ręce wymiaru sprawiedliwości. Miał nadzieję, że gdy dotrze do reszty, zobaczy wszystkich całych i zdrowych. Zaczął zmierzać wgłąb lądu z bezwładnym jeszcze więźniem, który był mu niczym balast.
- Just?! Sam?! - krzyknął w eter. Chociaż czuł, że nabiera sił, a rany na jego nodze wywołane pnączami ustępują, niełatwo było dźwigać bezwładnego człowieka. Nie ukrywał też, że potrzebował szybkiej rozmowy z gwardzistami - co dalej robić? Uważał, że nie powinien go zostawiać nad brzegiem, czy zrobił dobrze? Prawdopodobnie. Zmrużył oczy, wyostrzając wzrok.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miałem co chciałem, obcowałem z nieznanym. Różdżki rozbłyskiwały bielą, może oddzielnie nie sprostałyby mrokom Azkabanu, ale razem tworzy potężne światło. Wbijało się w mrok, stanowiąc jego całkowite przeciwieństwo. Dokonywaliśmy czegoś niemożliwego, przeciwstawiając się sercu anomalii. Naszym orężem była wiedza, rytuały oraz coś tak nieuchwytnego jak nieustępliwy duch. Nie mogliśmy się poddać. Obcowaliśmy z nieznanym... i zwyciężyliśmy.
Po tym czułem się jak budząc z długiego snu, jakby znalazł się w zupełnie innym miejscu i czasie. Niebo rozbłysło niebieskim blaskiem, a na skórze poczułem krople deszczu. Nie zimnego, wyciskającego radość jak ten z ostatnich dni. Ta ulewa miała w sobie coś odświeżającego, jakby zmywała z nas to wszystko, czym byliśmy obarczeni. Deszcz był zmieszany ze śniegiem i gradem, ale jakoś się tym nie potrafiłem w tej chwili przejmować. Po prostu siedziałem, jak podróżnik, który wrócił właśnie z bardzo długiej wędrówki i nie miał siły zważać na takie drobnostki jak pogoda.
Nie mogłem jednak zdobyć się na całkowitą beztroskę. Wiele nas kosztowało to zwycięstwo, niektórzy musieli przypłacić je życiem. Przeliczyłem ocalałych, na każdym zatrzymując wzrok choć na chwilę. Najdłuższym postojem mógł się poszczycić mój stryj, Harold Longbottom. Minister mówił w pewnym sensie o nadziei, dając jakiś punkt zaczepienia, potencjalnie bezpieczną przystań. Skinąłem tylko głową w potwierdzeniu, nie przejmując się czy zwraca na mnie uwagę, nie miało to chwilowo znaczenia. Przez uderzenie serca śledziłem spojrzeniem rzucony Kamień Wskrzeszeń.
Nie miałem siły nikogo wołać, chyba najchętniej skamieniałbym teraz, stając się integralnym elementem krajobrazu. Kusząca myśl, zobojętnieć, doświadczyć prawdziwego spokoju i harmonii...
Nie, praca nie została jeszcze skończona, to tylko krok. Voldemort nadal ma Czarną Różdżkę, nadal jego poplecznicy rosną w siłę. Wstałem chwiejnie, czując kąsanie bólu z niezaleczony jeszcze ran. Chwyciłem w dłonie płatki śniegu, może żeby uspokoić drżenie rąk. Wtem skrystalizowały się w jedną bryłę, biały kryształ. Przez moment nawet nie drgnąłem, obserwując znalezisko. Miło jest obcować z niezwykłością magii, która nie przynosiła cierpienia.
Po tym czułem się jak budząc z długiego snu, jakby znalazł się w zupełnie innym miejscu i czasie. Niebo rozbłysło niebieskim blaskiem, a na skórze poczułem krople deszczu. Nie zimnego, wyciskającego radość jak ten z ostatnich dni. Ta ulewa miała w sobie coś odświeżającego, jakby zmywała z nas to wszystko, czym byliśmy obarczeni. Deszcz był zmieszany ze śniegiem i gradem, ale jakoś się tym nie potrafiłem w tej chwili przejmować. Po prostu siedziałem, jak podróżnik, który wrócił właśnie z bardzo długiej wędrówki i nie miał siły zważać na takie drobnostki jak pogoda.
Nie mogłem jednak zdobyć się na całkowitą beztroskę. Wiele nas kosztowało to zwycięstwo, niektórzy musieli przypłacić je życiem. Przeliczyłem ocalałych, na każdym zatrzymując wzrok choć na chwilę. Najdłuższym postojem mógł się poszczycić mój stryj, Harold Longbottom. Minister mówił w pewnym sensie o nadziei, dając jakiś punkt zaczepienia, potencjalnie bezpieczną przystań. Skinąłem tylko głową w potwierdzeniu, nie przejmując się czy zwraca na mnie uwagę, nie miało to chwilowo znaczenia. Przez uderzenie serca śledziłem spojrzeniem rzucony Kamień Wskrzeszeń.
Nie miałem siły nikogo wołać, chyba najchętniej skamieniałbym teraz, stając się integralnym elementem krajobrazu. Kusząca myśl, zobojętnieć, doświadczyć prawdziwego spokoju i harmonii...
Nie, praca nie została jeszcze skończona, to tylko krok. Voldemort nadal ma Czarną Różdżkę, nadal jego poplecznicy rosną w siłę. Wstałem chwiejnie, czując kąsanie bólu z niezaleczony jeszcze ran. Chwyciłem w dłonie płatki śniegu, może żeby uspokoić drżenie rąk. Wtem skrystalizowały się w jedną bryłę, biały kryształ. Przez moment nawet nie drgnąłem, obserwując znalezisko. Miło jest obcować z niezwykłością magii, która nie przynosiła cierpienia.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wszystko działo się zbyt szybko, jak zawsze, gdy ryzykował własnym i cudzym życiem - zdążył już poznać smak tego pędu, wyłapać intensywniejsze nuty, uniewrażliwić zmysły na bodźce tak przerażająco silne, że mogące roztrzaskać w drobny mak budowane latami człowieczeństwo. Trzask zaklęcia, nieziemskie wycie, bolesna cisza, rozsypujący się w dłoni medalion. W końcu: jasność. Śmiertelna, ostateczna, doprowadzająca do ciemności. Wright czuł się tak, jakby na jego piersi wylądowały setki kamieni, ciężkich głazów, a każdy z nich zbudowany został ze słów zwątpienia, z odrazy, z cierpienia, które spowodował. Zaczerpnął ostatniego oddechu, zastanawiając się nad tym, czy dalej będzie mógł spróbować naprawić popełnione przez siebie błędy raz jeszcze - i czy będzie mógł obserwować z góry, z tej rysowanej w mugolskich baśniach chmurki, na którą trafiali zmarli dziadkowie, wujkowie przygnieceni przez drzewa i kuzynowie zagubieni w głębi lasu, Percivala. Miał nadzieję, że tak.
I to właśnie z poczuciem nadziei się ocknął, z twarzą wbitą w miękką, żyzną, wilgotną ziemię. Dłuższą chwilę zajęło mu otworzenie oczu i zorientowanie się w czasoprzestrzeni; przekręcił się ciężko na plecy, kaszląc i wpatrując się w...niebo? Nie było tu pulchnych obłoczków, lecz otoczenie w niczym nie przypominało Azkabanu. Roślinność pięła się ku górze, bujna, niepowstrzymana, lśniąca w padającym intensywnie deszczu. Jasnym, białym, pełnym nadziei, ulgi, miłości, dobra: Wright zerwał się na równe nogi, na moment zapominając o obrażeniach, szeroko otwartymi oczami przyglądając się każdemu detalowi. Innym Zakonnikom, których mimowolnie zaczął liczyć, rozpoznając znajome twarze. Buzującemu gejzerowi pośrodku tej dżungli, zdającemu się napełniać powietrze świeżą bryzą. Trójce dzieci, które powracały do życia, zmęczone i przerażone, lecz oddychające.
A w końcu - jego spojrzenie spotkało się w rzęsitej ulewie ze spojrzeniem Harolda. Kilka sekund później odruchowo przyciskał do piersi rozgrzany kamień: tym razem z prawdziwą, nie metaforyczną, wielką odpowiedzialnością, zdającą się rezonować z żwawym, szybkim biciem jego własnego serca, obijającego się od żeber. Milczał, w końcu skinął tylko głową, delikatnie wsuwając lśniący kamień do kieszeni podartej koszuli na piersi. Deszcz zalewał mu oczy, zagłuszał część jęków i płaczu dzieci, lecz słowa stojącego nieopodal Brendana dotarły do jego uszu. - Jak? - spytał tylko, krótko, na tyle było go stać; orzechowe oczy były wilgotne, od deszczu, łez, zmęczenia. Skroń pulsowała tępym bólem, ale nie poddał mu się. - Czy ktoś jeszcze zginął? - spytał donośnie, wprost, nie owijając w bawełnę; musiał wiedzieć, kogo stracili; musiał zapanować nad tym chaosem. Nie potrafił cieszyć się sukcesem, nie teraz, gdy wibrował w nim jeszcze lęk oraz poczucie beznadziei. - Jeśli ktoś czuje się na siłach, powinien zaopiekować się dziećmi. Potrzebujemy suchego miejsca, bezpiecznego terenu, by opatrzeć rannych - kontynuował, rozglądając się po Zakonnikach; sam podszedł do Emmy, przykucając przy niej i dotykając ciepłą, dużą dłonią jej ramienia. - Byłaś bardzo dzielna - mruknął, spoglądając na bladą twarz; chciał pomóc jej wstać, upewniając się przy tym, że była cała, żywa; że kamień, którego ciepło ciągle czuł na piersi, zadziałał. - Zobacz, czy to nie jest piękne? - spytał, chcąc odwrócić uwagę dziewczynki budzącej się z koszmaru; wskazał na deszcz, biały deszcz; nie był nieprzyjemny, wręcz przeciwnie, zdawał się napełniać jego ciało nowymi siłami. Tuż obok niego padł na ziemię kryształ w kształcie łzy: wziął go do ręki i delikatnie owinął palcami, przyglądając się niecodziennemu błyskowi.
I to właśnie z poczuciem nadziei się ocknął, z twarzą wbitą w miękką, żyzną, wilgotną ziemię. Dłuższą chwilę zajęło mu otworzenie oczu i zorientowanie się w czasoprzestrzeni; przekręcił się ciężko na plecy, kaszląc i wpatrując się w...niebo? Nie było tu pulchnych obłoczków, lecz otoczenie w niczym nie przypominało Azkabanu. Roślinność pięła się ku górze, bujna, niepowstrzymana, lśniąca w padającym intensywnie deszczu. Jasnym, białym, pełnym nadziei, ulgi, miłości, dobra: Wright zerwał się na równe nogi, na moment zapominając o obrażeniach, szeroko otwartymi oczami przyglądając się każdemu detalowi. Innym Zakonnikom, których mimowolnie zaczął liczyć, rozpoznając znajome twarze. Buzującemu gejzerowi pośrodku tej dżungli, zdającemu się napełniać powietrze świeżą bryzą. Trójce dzieci, które powracały do życia, zmęczone i przerażone, lecz oddychające.
A w końcu - jego spojrzenie spotkało się w rzęsitej ulewie ze spojrzeniem Harolda. Kilka sekund później odruchowo przyciskał do piersi rozgrzany kamień: tym razem z prawdziwą, nie metaforyczną, wielką odpowiedzialnością, zdającą się rezonować z żwawym, szybkim biciem jego własnego serca, obijającego się od żeber. Milczał, w końcu skinął tylko głową, delikatnie wsuwając lśniący kamień do kieszeni podartej koszuli na piersi. Deszcz zalewał mu oczy, zagłuszał część jęków i płaczu dzieci, lecz słowa stojącego nieopodal Brendana dotarły do jego uszu. - Jak? - spytał tylko, krótko, na tyle było go stać; orzechowe oczy były wilgotne, od deszczu, łez, zmęczenia. Skroń pulsowała tępym bólem, ale nie poddał mu się. - Czy ktoś jeszcze zginął? - spytał donośnie, wprost, nie owijając w bawełnę; musiał wiedzieć, kogo stracili; musiał zapanować nad tym chaosem. Nie potrafił cieszyć się sukcesem, nie teraz, gdy wibrował w nim jeszcze lęk oraz poczucie beznadziei. - Jeśli ktoś czuje się na siłach, powinien zaopiekować się dziećmi. Potrzebujemy suchego miejsca, bezpiecznego terenu, by opatrzeć rannych - kontynuował, rozglądając się po Zakonnikach; sam podszedł do Emmy, przykucając przy niej i dotykając ciepłą, dużą dłonią jej ramienia. - Byłaś bardzo dzielna - mruknął, spoglądając na bladą twarz; chciał pomóc jej wstać, upewniając się przy tym, że była cała, żywa; że kamień, którego ciepło ciągle czuł na piersi, zadziałał. - Zobacz, czy to nie jest piękne? - spytał, chcąc odwrócić uwagę dziewczynki budzącej się z koszmaru; wskazał na deszcz, biały deszcz; nie był nieprzyjemny, wręcz przeciwnie, zdawał się napełniać jego ciało nowymi siłami. Tuż obok niego padł na ziemię kryształ w kształcie łzy: wziął go do ręki i delikatnie owinął palcami, przyglądając się niecodziennemu błyskowi.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozmazany obraz był pełen rozbłysków - jak się spodziewała - białej magii. Rozjaśniała twarze, rzucała wiele światła, lecz w wypadku Susanne, niewiele pomagała w dokładnym zrozumieniu sytuacji. Wywnioskowanie, co konkretnie dzieję się wokół, było zadaniem karkołomnym - jasne plamy utrudniały skupienie, wszystko zamazywało się, kierunki świata mieszały ze sobą, a reakcja zniszczonej anomalii umknęła Zakonniczce, nieporadnie rozglądającej się za źródłem wszelakich odgłosów - z niezłamaną determinacją, mimo wszystko. Wiedziała, że zdołali ją pokonać, nie potrafiła jednak powiedzieć, co stało się z dziećmi i resztą Zakonników - zmartwienie to skutecznie krążyło w jej myślach. Drżąca pod stopami ziemia i ciepły powiew napełniły serce niepokojem, którego podczas całej tej wyprawy nie brakowało - i znów jasność, za chwilę zastąpiona znajomą już czernią, wytrącającą nadzieję z rąk. Nie miała pojęcia, co się działo. Odpływała, czy nie? Dokąd?
Oczy pozostawiała zamknięte, nie wiedząc, czego mogła się spodziewać, gdy je otworzy - dalszej, nieprzerwanej ciemności? Rozmytych konturów? Powrotu do normy? Skupiła się na miękkiej, przyjemnej trawie, na wyzwalającej, morskiej bryzie - prawdziwym wybawieniu, walczącym dzielnie z oparami potwornego Azkabanu. Gdzieś z tyłu głowy kotłowała się myśl, że musieli sobie poradzić, że przecież zgładzili źródło nieczystej magii, zgromadzonej przez Grindelwalda - rozprawili się z anomalią. Nauczona czujnością nie potrafiła zaufać temu przypuszczeniu, spodziewając się kolejnej pułapki z rąk samej anomalii. Kolejny ślepy zaułek? Złudne poczucie bezpieczeństwa? Była w tym mistrzynią.
Mentalne rozterki przerwał deszcz, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie poznała. Kochała ten żywioł - wodę - kochała też deszcz, lecz ten okazał się wyjątkowy. Może na tle ostatnich godzin był zwyczajnie prawdziwy i dobry? Odetchnęła głębiej, gdy przez szum wyjątkowego zjawiska przebił się głos Ministra, nietrudny do rozpoznania - czuła obecność jego patronusa, bez trudu usłyszała też dziecięcy płacz, przez który serce zabiło mocniej. Z ulgą. Dopiero wtedy otworzyła oczy, sekundy później dostrzegając nad sobą rozmytą dłoń, z której pomocy skorzystała, próbując przy okazji rozpoznać, kto wykazał się uprzejmością. Z pewnością nie była to kobieta. - Dziękuję - odpowiedziała najpierw - wyostrzający się stopniowo wzrok ułatwił jej zidentyfikowanie mężczyzny - panie Longbottom - uzupełniła z lekkim opóźnieniem, mrugnąwszy kilka razy, po czym rozejrzała się wokół, chłonąc każdy szczegół, który mogła dostrzec. Roślinność, niesamowity deszcz i w końcu - ludzi. Obserwowała zmęczone twarze, kalkulowała w myślach, zastanawiała się, czy może komuś pomóc, wysłuchując uważnie słów mężczyzny, z początku nie do końca rozumiejąc. Na miejscu Azkabanu? Oaza? Potrząsnęła głową, mając wrażenie, że wciąż tkwi w przedziwnym śnie, gdy o jej but obił się biały, połyskujący kryształ - podniosła go, obserwując przez moment, ale gdy do uszu przebiło się straciliśmy Herewarda, coś w żołądku fiknęło nieprzyjemnie, a dłoń mimowolnie zacisnęła się na znalezisku, otaczając je ciasno. Nie była w stanie nic powiedzieć, pochłonięta myślami o zdolnym profesorze, o Eileen, o tym, jak w jednej chwili jej świat mógł się zawalić. Zacisnęła zęby, powstrzymując łzy i w ciszy rozglądając się po reszcie, chcąc sprawdzić, czy brakuje kogoś jeszcze.
Dopiero po chwili podeszła do dzieci, chcąc obejrzeć je i zobaczyć, czy może jakoś pomóc - w pierwszej kolejności odszukała dłoń Emmy, uśmiechając się do niej pokrzepiająco, nim z torby wyjęła wodę, ciasteczka i czekoladę, przenosząc też wzrok na Julią i Piersa. Usiadła obok po turecku, nie chcąc się nad dziećmi pochylać. - Już po wszystkim. Powinniście coś zjeść - poprosiła spokojnie, choć spodziewała się, że w skrajnych emocjach i po takich przejściach, mogły wcale nie mieć na to ochoty - tylko powoli - uczuliła.
- Mam pastę na oparzenia i odmrożenia, jeżeli ktoś jest w potrzebie - powiedziała głośniej, rozglądając się. - I wywar ze szczuroszczeta, na drobniejsze zranienia - dodała, nie wiedząc, do kogo się kierować. Nie mogła pomóc zaklęciami, ale tych eliksirów bez problemu mogła użyć.
Oczy pozostawiała zamknięte, nie wiedząc, czego mogła się spodziewać, gdy je otworzy - dalszej, nieprzerwanej ciemności? Rozmytych konturów? Powrotu do normy? Skupiła się na miękkiej, przyjemnej trawie, na wyzwalającej, morskiej bryzie - prawdziwym wybawieniu, walczącym dzielnie z oparami potwornego Azkabanu. Gdzieś z tyłu głowy kotłowała się myśl, że musieli sobie poradzić, że przecież zgładzili źródło nieczystej magii, zgromadzonej przez Grindelwalda - rozprawili się z anomalią. Nauczona czujnością nie potrafiła zaufać temu przypuszczeniu, spodziewając się kolejnej pułapki z rąk samej anomalii. Kolejny ślepy zaułek? Złudne poczucie bezpieczeństwa? Była w tym mistrzynią.
Mentalne rozterki przerwał deszcz, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie poznała. Kochała ten żywioł - wodę - kochała też deszcz, lecz ten okazał się wyjątkowy. Może na tle ostatnich godzin był zwyczajnie prawdziwy i dobry? Odetchnęła głębiej, gdy przez szum wyjątkowego zjawiska przebił się głos Ministra, nietrudny do rozpoznania - czuła obecność jego patronusa, bez trudu usłyszała też dziecięcy płacz, przez który serce zabiło mocniej. Z ulgą. Dopiero wtedy otworzyła oczy, sekundy później dostrzegając nad sobą rozmytą dłoń, z której pomocy skorzystała, próbując przy okazji rozpoznać, kto wykazał się uprzejmością. Z pewnością nie była to kobieta. - Dziękuję - odpowiedziała najpierw - wyostrzający się stopniowo wzrok ułatwił jej zidentyfikowanie mężczyzny - panie Longbottom - uzupełniła z lekkim opóźnieniem, mrugnąwszy kilka razy, po czym rozejrzała się wokół, chłonąc każdy szczegół, który mogła dostrzec. Roślinność, niesamowity deszcz i w końcu - ludzi. Obserwowała zmęczone twarze, kalkulowała w myślach, zastanawiała się, czy może komuś pomóc, wysłuchując uważnie słów mężczyzny, z początku nie do końca rozumiejąc. Na miejscu Azkabanu? Oaza? Potrząsnęła głową, mając wrażenie, że wciąż tkwi w przedziwnym śnie, gdy o jej but obił się biały, połyskujący kryształ - podniosła go, obserwując przez moment, ale gdy do uszu przebiło się straciliśmy Herewarda, coś w żołądku fiknęło nieprzyjemnie, a dłoń mimowolnie zacisnęła się na znalezisku, otaczając je ciasno. Nie była w stanie nic powiedzieć, pochłonięta myślami o zdolnym profesorze, o Eileen, o tym, jak w jednej chwili jej świat mógł się zawalić. Zacisnęła zęby, powstrzymując łzy i w ciszy rozglądając się po reszcie, chcąc sprawdzić, czy brakuje kogoś jeszcze.
Dopiero po chwili podeszła do dzieci, chcąc obejrzeć je i zobaczyć, czy może jakoś pomóc - w pierwszej kolejności odszukała dłoń Emmy, uśmiechając się do niej pokrzepiająco, nim z torby wyjęła wodę, ciasteczka i czekoladę, przenosząc też wzrok na Julią i Piersa. Usiadła obok po turecku, nie chcąc się nad dziećmi pochylać. - Już po wszystkim. Powinniście coś zjeść - poprosiła spokojnie, choć spodziewała się, że w skrajnych emocjach i po takich przejściach, mogły wcale nie mieć na to ochoty - tylko powoli - uczuliła.
- Mam pastę na oparzenia i odmrożenia, jeżeli ktoś jest w potrzebie - powiedziała głośniej, rozglądając się. - I wywar ze szczuroszczeta, na drobniejsze zranienia - dodała, nie wiedząc, do kogo się kierować. Nie mogła pomóc zaklęciami, ale tych eliksirów bez problemu mogła użyć.
- ekwipunek:
- miotła dobrej jakości(Frederica - w torbie) różdżka, fluoryt, koral zmiennokształtny, magiczna torba i w niej: miotła (zwykła) oraz miotła Foxa, zawinięty i zabezpieczony nóż (bez bonusów, nie ze sklepiku MG), lina, woda w szklanej butelce, siedem pustych fiolek, woreczek z ciasteczkami, tabliczka czekolady, notatnik, pióro oraz eliksiry:
- Smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- Pasta na oparzenia (1 porcja, stat. 5)
- Pasta na odmrożenia (1 porcja, stat. 5)
- Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 5)
- Czyścioszek (1 porcja, stat. 5)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir niezłomności (2 porcje, stat. 5)
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 5)
- Złoty eliksir (1 porcja, stat. 29)
- Eliksir Garota (1 porcja)
-Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 35, moc +5)
- Eliksir kociego kroku x1 (stat. 20, 117 oczek)
- Eliksir niezłomności x1 (stat. 23, moc = 106)
- Eliksir kociego wzroku x1 (stat. 23, moc = 104)
- Eliksir byka (2 porcje, stat. 30, moc +10)
- Eliksir lodowego płaszcza (2 porcje, stat. 30)
- Eliksir kurczący (1 porcja, stat. 5)
- Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)- Eliksir volubilis (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 15)
- Eliksir ochrony (21 porcje, stat. 30)
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Światło. Ciemność. Drżenie i przeraźliwy wrzask. To i cała fala rozmaitych wrażeń runęła, pochłaniając wszystkie zmysły, rozrywając i myśli, które w szaleńczej gonitwie rozpraszały się w przemęczonym umyśle. To, co zapamiętał najbardziej, to ostre krawędzie rozbijanego amuletu, które rozsypały się w palcach w tym samym momencie, gdy moc białej magii uderzyła w szarpiącą się dziko anomalię. A Skamander - dosłownie, miał wrażenie, że przez dłonie umyka mu życie. Nie jego własne. To poświęcone, zaklęte w glinianym krążku, które błysnęło jasno w trzymanym przez Longbottoma kamieniu. Czuł się źle, ale to nie ciało było powodem pulsującego bólu. Rozogniona dziwnie pierś zdawała się palić mocniej niż rozszarpane i wciąż krwawiące ramię. Ale wszystko to rozmyło się, gdy w drgnieniu spojrzenia widział przerażenie, które malowało się na dziecięcych obliczach. I być może chciał dostrzec do chłopca, ale przeszkodził mu w tym najpierw oślepiający blask, potem, wszystko pochłonęła go ciemność.
Ciężkie powieki uchyliły się zaskakująco łatwo. Wilgoć, która go otulała, nie kojarzyła się jednak z brudem. Pod palcami wyczuwał ziemię i coś miękkiego. Leżał na trawie? Spływające po policzkach krople, podobne tylko pozornie w deszczowej aurze, jaka panowała nad Anglią. Odetchnął głęboko, podciągając się w końcu do pionu, pozostając jednak ziemi. Pod palcami, wyczuł coś więcej. Odwrócił twarz, przyglądając się znalezisku, czując też na skórze, że deszcz zmieniał się w śnieg? Ciepło, które drgało pod palcami - nasiliło się, zmuszając go, a może bardziej kusząc, by spojrzał w dół. W palcach trzymał... kryształ?
Stłumione głosy, które usłyszał, należały do towarzyszy. Longbottom stał. Tłumacząc, co właściwie działo się z magią, której używali w czeluściach Azkabanu. A Oaza, czy rzeczywiście mogła uchronić wszystkich prześladowanych? Musiał w to wierzyć. To mu pozostało.
Rozejrzał się, ogniskując wzrok na kilku sylwetkach - Marcella, Just, Thony, Bren, w pierwszej jednak kolejności odnajdując drobne, dziecięce ciałko - Piers? - podciągnął się na kolanach, by zbliżyć się do chłopca. Żył i powoli budził się. Ostrożnie wsunął znaleziony kryształ w kieszeń podartego płaszcza i spotkał się wzrokiem z Brendanem. To, co powiedział, to czym się podzielił sprawiło, ze że gorycz podpełzła zdradziecko do gardła. Najpierw Garry, teraz Barty. I jeszcze nie powiedzieli wszystkim, że Bathildy też już nie ma. Pytaniem uprzedził go Wright, ale w zasadzie - wiedział, jaka była odpowiedź. Poświęcił się. Innej wizji dla Gwardzisty nie było.
Przełknął ślinę i poruszył spierzchniętymi wargami - Być może straciliśmy też... - zaczął, ale nim dokończył zdanie, powietrze przeciął znajomy głos - Tonks - odwrócił się, dostrzegając zmierzająca w ich kierunku sylwetkę. Żył. Na Merlina, żył. I tachał ze sobą jeszcze jedno ciało - W korytarzach Azkabanu spotkaliśmy zdrajcę - głos mu stwardniał, chrypa wstąpił w ton i niemal wypluł nazwisko - Avery - nawet, jeśli zmęczenie i ból wciąż władały ciałem, ciężko było mu pozbyć się iskry gniewu, która zatliła się najpierw na wspomnienie, potem, widząc (jeśli oczywiście rozpoznaję) kogo przytargał Gabriel.
Ciężkie powieki uchyliły się zaskakująco łatwo. Wilgoć, która go otulała, nie kojarzyła się jednak z brudem. Pod palcami wyczuwał ziemię i coś miękkiego. Leżał na trawie? Spływające po policzkach krople, podobne tylko pozornie w deszczowej aurze, jaka panowała nad Anglią. Odetchnął głęboko, podciągając się w końcu do pionu, pozostając jednak ziemi. Pod palcami, wyczuł coś więcej. Odwrócił twarz, przyglądając się znalezisku, czując też na skórze, że deszcz zmieniał się w śnieg? Ciepło, które drgało pod palcami - nasiliło się, zmuszając go, a może bardziej kusząc, by spojrzał w dół. W palcach trzymał... kryształ?
Stłumione głosy, które usłyszał, należały do towarzyszy. Longbottom stał. Tłumacząc, co właściwie działo się z magią, której używali w czeluściach Azkabanu. A Oaza, czy rzeczywiście mogła uchronić wszystkich prześladowanych? Musiał w to wierzyć. To mu pozostało.
Rozejrzał się, ogniskując wzrok na kilku sylwetkach - Marcella, Just, Thony, Bren, w pierwszej jednak kolejności odnajdując drobne, dziecięce ciałko - Piers? - podciągnął się na kolanach, by zbliżyć się do chłopca. Żył i powoli budził się. Ostrożnie wsunął znaleziony kryształ w kieszeń podartego płaszcza i spotkał się wzrokiem z Brendanem. To, co powiedział, to czym się podzielił sprawiło, ze że gorycz podpełzła zdradziecko do gardła. Najpierw Garry, teraz Barty. I jeszcze nie powiedzieli wszystkim, że Bathildy też już nie ma. Pytaniem uprzedził go Wright, ale w zasadzie - wiedział, jaka była odpowiedź. Poświęcił się. Innej wizji dla Gwardzisty nie było.
Przełknął ślinę i poruszył spierzchniętymi wargami - Być może straciliśmy też... - zaczął, ale nim dokończył zdanie, powietrze przeciął znajomy głos - Tonks - odwrócił się, dostrzegając zmierzająca w ich kierunku sylwetkę. Żył. Na Merlina, żył. I tachał ze sobą jeszcze jedno ciało - W korytarzach Azkabanu spotkaliśmy zdrajcę - głos mu stwardniał, chrypa wstąpił w ton i niemal wypluł nazwisko - Avery - nawet, jeśli zmęczenie i ból wciąż władały ciałem, ciężko było mu pozbyć się iskry gniewu, która zatliła się najpierw na wspomnienie, potem, widząc (jeśli oczywiście rozpoznaję) kogo przytargał Gabriel.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
W pierwszym odczuciu miał wrażenie, że to koniec. Ogłuszający huk, który wypełnił mu uszy, trzask pękającego kamienia, krzyki innych Zakonników. Czyżby mieli wszyscy polec, przegrać tę bitwę? W sercu Lucana zagnieździł się strach i ból, a także coś na kształt rozgoryczenia... Przynajmniej do momentu, gdy nagle pod palcami wyczuł miękką trawę. Blask, który zawisł nad ich głowami sprawił, że mężczyzna musiał zacisnąć powieki. Leżał przez kilka chwil w zupełnym bezruchu, zawieszony w marazmie, nieświadom tego, co się wokół dzieje. To płacz małej Julii sprawił, że uniósł powieki. Usiadł powoli, chroniąc oczy przed blaskiem i czując ból obolałych mięśni, a w jego głowie pojawiło się jedno krótkie pytanie: co się tak naprawdę stało?
Czy faktycznie polegli i trafili do życia po życiu? Przez chwilę przed oczami stanęły mu duchy - starsze kobiety, które wypytywał o rzekę i skarb na jej dnie. Czy teraz oni mieli krążyć bez celu w podobnej ułudzie? Myśl ta głęboko go przeraziła, ale na szczęście jego obawy bardzo prędko zostały rozwiane. Przede wszystkim duchy nie miały ciała, a on wciąż je posiadał. Ciepły, przyjemny deszcz powoli zmywał z jego skóry i włosów krew i pozostałości makabrycznego eliksiru. Przez krótką chwilę jego umysł skupiał się właśnie na tym doznaniu - wypierając zupełnie horror, przerażenie i rozpacz, które odczuwał w Azkabanie. Dopiero potem otworzył oczy, dostrzegając świetlistego byka, który pognał ku horyzontowi. I choć ich misja zakończyła się sukcesem, jak potwierdził to Longbottom, Lucan znów odczuł pustkę w sercu. Powróciły strach i smutek. Spojrzał w kierunku Brendana rozmawiającego z Samuelem i Benjaminem. Nie słyszał o czym rozmawiają, ale bez trudu mógł się domyślić. Cena, którą przyszło im zapłacić, była wysoka, naprawdę wysoka. Abbott spróbował sobie wyobrazić, co odczuwałaby jego żona, gdyby doniesiono jej, że zginął na podobnej misji. Zacisnął dłonie na trawie, obiecując sobie, że pomoże Eileen jak tylko będzie mógł. Oni wszyscy pomogą, ale jak bardzo złagodzi to jej ból?
Powoli wstał z ziemi. Podszedł do Marcelli oraz zamkniętej w jej objęciach Julii. Chciał osobiście upewnić się, że dziewczynce nic nie jest, że była tylko przestraszona.
Potrzebował tego.
- Byłaś bardzo dzielna - pochwalił dziewczynkę, starając się przywołać na twarz lekki uśmiech. Miał jednak świadomość, że wesołość, która wygięła jego usta, nie sięgnęła oczu. - Teraz wszystko będzie już dobrze. - obiecał, gładząc ją po głowie. W tym samym momencie dostrzegł, że coś świetlistego upadło w trawę u jego stóp. Z zamysłem podniósł świetlisty kryształ, obrócił go kilka razy w palcach. Nie wiedział, czym był, ale biło od niego ciepło, dobro i nadzieja. Namacalny dowód ich sukcesu. Przynajmniej w to chciał wierzyć.
Czy faktycznie polegli i trafili do życia po życiu? Przez chwilę przed oczami stanęły mu duchy - starsze kobiety, które wypytywał o rzekę i skarb na jej dnie. Czy teraz oni mieli krążyć bez celu w podobnej ułudzie? Myśl ta głęboko go przeraziła, ale na szczęście jego obawy bardzo prędko zostały rozwiane. Przede wszystkim duchy nie miały ciała, a on wciąż je posiadał. Ciepły, przyjemny deszcz powoli zmywał z jego skóry i włosów krew i pozostałości makabrycznego eliksiru. Przez krótką chwilę jego umysł skupiał się właśnie na tym doznaniu - wypierając zupełnie horror, przerażenie i rozpacz, które odczuwał w Azkabanie. Dopiero potem otworzył oczy, dostrzegając świetlistego byka, który pognał ku horyzontowi. I choć ich misja zakończyła się sukcesem, jak potwierdził to Longbottom, Lucan znów odczuł pustkę w sercu. Powróciły strach i smutek. Spojrzał w kierunku Brendana rozmawiającego z Samuelem i Benjaminem. Nie słyszał o czym rozmawiają, ale bez trudu mógł się domyślić. Cena, którą przyszło im zapłacić, była wysoka, naprawdę wysoka. Abbott spróbował sobie wyobrazić, co odczuwałaby jego żona, gdyby doniesiono jej, że zginął na podobnej misji. Zacisnął dłonie na trawie, obiecując sobie, że pomoże Eileen jak tylko będzie mógł. Oni wszyscy pomogą, ale jak bardzo złagodzi to jej ból?
Powoli wstał z ziemi. Podszedł do Marcelli oraz zamkniętej w jej objęciach Julii. Chciał osobiście upewnić się, że dziewczynce nic nie jest, że była tylko przestraszona.
Potrzebował tego.
- Byłaś bardzo dzielna - pochwalił dziewczynkę, starając się przywołać na twarz lekki uśmiech. Miał jednak świadomość, że wesołość, która wygięła jego usta, nie sięgnęła oczu. - Teraz wszystko będzie już dobrze. - obiecał, gładząc ją po głowie. W tym samym momencie dostrzegł, że coś świetlistego upadło w trawę u jego stóp. Z zamysłem podniósł świetlisty kryształ, obrócił go kilka razy w palcach. Nie wiedział, czym był, ale biło od niego ciepło, dobro i nadzieja. Namacalny dowód ich sukcesu. Przynajmniej w to chciał wierzyć.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bez względu na to, czy w odmęty nieświadomości odsyłał go ból, dławiący dym, czy tak jak teraz oślepiający blask zawsze miało być to dla niego jedno z najgorszych odczuć. Eskalująca wokół nich moc drżała, po przestrzeni niosły się krzyki. Po grzbiecie nie mógł nie przemknąć dreszcz obawy o to co będzie dalej, kiedy to wszytko zniknęło w jednej chwili za grubą zasłoną nieświadomości. Wypełniała go niepewność mieszająca się początkowo ze zmieszaniem w chwili w której odniósł wrażenie, że leży na trawie, a nie na obsmarowanych zgnilizną zgliszczach, a od ziemi biło przyjemne ciepło. Spojrzenie utkwił w snopie białej magii. Czuł jak morska bryza spycha na jego twarz jaśniejące krople deszczu w których tkwiła dziwnego rodzaju magia. Zdawała się obmywać z brudu, napełniać spokojem, nadzieją. Było w niej coś kojącego na tyle, że Anthony na krótką chwilę zatracił pozwalając by ta trwała. To było piekne. Dopiero głos należący do Longbottoma sprawił, że rozluźnienie myślą o osiągnięciu sukcesu ustąpiło na nowo skupieniu. Auror przetarł twarz dłonią zaciągając wilgoć z twarzy ku włosom, a potem karku. To właśnie w tym momencie znalazł za kołnierzem szaty coś co przypominało drobinkę białego kryształu. Zamknął ją w dłoni, która zacisnęła się mocniej na wieść o poległym w misji zakonniku. Dzisiejszy sukces w końcu wcale nie zwiastował końca wojny. Dziś jedynie walczyli o to by mieć o co walczyć - Anglia przetrwała. Stali się jednak słabsi. Auror miał nadzieję, że pozyskana forteca, jak i kamień wskrzeszenia jakoś wypełnią tę lukę.
czując na sobie spojrzenie Samuela podniósł się z niewielką trudnością z pół siadu na równe nogi. Czuł się osłabiony, lecz nie odniósł w całej wyprawie poważniejszych obrażeń. Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia. Kilka bardziej umęczonych sylwetek rzuciło mu się w oczy. W ich gronie był i Gabriel. W towarzystwie człowieka, którego minęli w korytarzu. Usta zacisnęły się w wąską kreskę czekając na rozkazy wyższych rangą zakonników odnośnie tego człowieka, jak również dalszych rozkazów. Chcieli go zabrać, doprowadzić do porządku i wylegilimentować? A jeśli zabrać to w jaki sposób się mieli stąd wydostać? Nawet jeżeli anomalie im już nie zagrażały to jednak zwykła teleportacja na taką odległość była niemożliwa. Czekał więc.
[bylobrzydkobedzieladnie]
czując na sobie spojrzenie Samuela podniósł się z niewielką trudnością z pół siadu na równe nogi. Czuł się osłabiony, lecz nie odniósł w całej wyprawie poważniejszych obrażeń. Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia. Kilka bardziej umęczonych sylwetek rzuciło mu się w oczy. W ich gronie był i Gabriel. W towarzystwie człowieka, którego minęli w korytarzu. Usta zacisnęły się w wąską kreskę czekając na rozkazy wyższych rangą zakonników odnośnie tego człowieka, jak również dalszych rozkazów. Chcieli go zabrać, doprowadzić do porządku i wylegilimentować? A jeśli zabrać to w jaki sposób się mieli stąd wydostać? Nawet jeżeli anomalie im już nie zagrażały to jednak zwykła teleportacja na taką odległość była niemożliwa. Czekał więc.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 24.02.20 20:43, w całości zmieniany 1 raz
Źródło
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda