Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Brzeg jeziora
AutorWiadomość
Brzeg jeziora
Kamienista plaża przy jeziorze niemal w całości pokryta jest różnobarwnymi kamykami, które, według miejscowej legendy, są wypluwane przez potwora z Loch Ness jako drobny podarunek za skromne życie mieszkańców pobliskiej wioski. Przy wschodzie i zachodzie słońca plaża lśni tysiącami barw, tworząc swój naturalny pokaz świateł. Wśród nich znajduje się kilka z nich, które ponoć mają szczególną moc. Wierzy się, że kamień turkusowy, włożony na najwyższą półkę szafy, chroni dom przed bahankami; kamień purpurowy, zostawiony w szafce na buty, chroni domowników przed chochlikami kornwalijskimi, które uwielbiają kraść damskie obuwie; kamień karmazynowy, położony na kuchennym parapecie, strzeże dom przed plagą smutku.
By odnaleźć właściwy kamień, rzuć kością k100 (nie dolicza się bonusu za spostrzegawczość). Wyrzucenie wyniku 47 pozwala odnaleźć kamień turkusowy; wyrzucenie wyniku 73 pozwala odnaleźć kamień purpurowy; wyrzucenie wyniku 100 pozwala odnaleźć kamień karmazynowy.
By odnaleźć właściwy kamień, rzuć kością k100 (nie dolicza się bonusu za spostrzegawczość). Wyrzucenie wyniku 47 pozwala odnaleźć kamień turkusowy; wyrzucenie wyniku 73 pozwala odnaleźć kamień purpurowy; wyrzucenie wyniku 100 pozwala odnaleźć kamień karmazynowy.
Ta lokacja zawiera kości.
Spóźnienie na własny ślub zdążyło już w nią wsiąknąć i skumulować się w sercu, targając nim na wszystkie strony zaledwie przez kilka chwil. Już nie chciała uciekać. Na to było odrobinę za późno.
Ściana drzew rosnących niedaleko jeziora była dla niej doskonałym kamuflażem. Nikt jej nie widział, mogła zamknąć oczy, już bez niepotrzebnej, skomplikowanej analizy poukładać swoje myśli. Za kilka chwil nastąpi najważniejszy moment w jej życiu, spełni się jedno z maleńkich marzeń, rzeczywistość, już i tak ulegająca wielokrotnym przekształceniom, znów się zmieni.
Na lepsze? Na gorsze? Czemu wciąż nie wiedziała?
Lekki podmuch wiatru przyniósł znad jeziora całą gamę zapachów. Przymrużyła powieki, chłonąc je najmocniej jak tylko mogła, próbując odgadnąć każdy z nich, ułożyć w swojej głowie pełny obraz dzisiejszego dnia. U podstawy leżał aromat ziół w popisowej zapiekance matki, cynamon w pieczonej szarlotce i biały, słodki ser w serniku; dopiero później, paradoksalnie, dotarła do niej woń konwaliowych dzwonków, jaśminowych i stokrotkowych płatków, którymi przetkany był bukiet. Wczepiała palce w przewiązane błękitną wstążką łodygi, jakby to był ostatni element trzymający jej ciało na ziemi, przy życiu.
Spojrzała pod nogi – na sukienkę kończącą się tuż przy kostkach, zdobioną naszyciami w kształcie polnych kwiatów, które wyszły spod igły Roany; na białe obcasy, których zaokrąglone czubki unosiły się i lekko opadały, jakby każdy taki ruch miał wtłoczyć do jej umysłu czysty spokój. Dłonią sięgnęła do włosów, skrupulatnie splecionych w zgrabny kok, i do wianka, który pewnie trzymał się na głowie, kontrastując bielą płatków i zielenią drobnych listków z brązem i rdzawymi przebłyskami jej włosów. Wsunęła palce pod ramię ojca, nieprzerwanie pozwalając na przepływające przez nią wartkimi strumieniami strach i obawy przed tym, co ich czekało. Nie ujmowała piękna tym kilku momentom, ale też nie do końca mogła się z nimi oswoić. Trwała w zawieszeniu, dopóki nie usłyszała pierwszych dźwięków muzyki.
Twardy, donośnie brzmiący dźwięk dud miał być dla niej znakiem, że czas już wyjść ze swojej króliczej kryjówki i podążyć tam, dokąd od zawsze gnało jej serce.
Do Niego.
Materiał zaszeleścił delikatnie, gdy przesunęła się o kilka kroków wychylając się zza linii olch, zbijając się z ojcem i muzyką w jeden rytm.
Raz, dwa, trzy – trzy kroki bliżej.
Raz, dwa, trzy – kolejne trzy.
Pierwszy uśmiech zamigotał na muśniętych różem ustach, gdy spojrzeniem omiotła twarze osób siedzących najbliżej niej. Potem dalej, przekazując każdemu garstkę osobistych podziękowań, że są tutaj razem z nimi i że wspólnie mogą dzielić te kilka ujmujących chwil.
Mogłaby przysiąc, że kiedy jej wzrok w końcu odnalazł sylwetkę Herewarda, przestała oddychać, a policzki pokryły się soczystą czerwienią, jaką mogły pochwalić się tylko maliny w samym środku lata. Im bardziej skracał się między nimi dystans, tym więcej szczegółów chłonęła i tym bardziej nie mogła oderwać od niego wzroku. Szczególną uwagę zwróciła na kolor i wzór na jego kilcie, tak charakterystyczny dla jego rodu, tak charakterystyczny dla jego samego. Gdy stanęli przed sobą, uśmiechnęła się do niego i tylko do niego. Z całym swoim ciepłem i uczuciem, z całą dumą i miłością, jaką go darzyła. Tylko na chwilę pozwoliła sobie oderwać od niego spojrzenie błękitnych oczu – dokładnie w momencie, gdy ojciec oddawał dłoń swojej córki w ręce jej przyszłego męża.
– Dbaj o nią – polecił tylko, wracając do szeregu, do swojej Roany, kiedy już upewnił się, że wypełnił swoje zadanie jak powinien. Zatrzymał na chwilę bukiet pełen konwalii, jaśminu i stokrotek.
A Eileen niezwykle mocno chciało się śmiać i płakać jednocześnie – odszedł strach, odeszły jakiekolwiek obawy. Znowu to on stał się ognikiem wśród ciemności, brzytwą, której łapała się zawsze, gdy nie potrafiła sobie z niczym poradzić. Rozchyliła usta w uśmiechu, nie mogąc pohamować radości, jak wylewała się z niej hektolitrami, chociaż starała się przy tym trzymać fason.
Jej ukochany, ucałowany przez ogień Hereward Bartius.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio tak zdenerwowany był, gdy przekraczał po raz pierwszy mury Hogwartu świadom, że nadchodząca ceremonia zdecyduje o niemalże jego całym życiu. Ale wtedy nie miał wyboru, dzisiaj pchał się w kolejne najważniejsze życiowe wydarzenie z własnej woli. Chciał tego, oczywiście, Eileen była najwspanialszą kobietą, jaką poznał. I dlatego też miał wątpliwości. Bo jakkolwiek o tym nie myślał, nie zasłużył na nią. A jednak ona nie odtrąciła go, choć powinna i odpowiedziała jedno, słodkie tak, gdy, choć nie powinien, zapytał czy zostanie jego żoną. Całe dzisiejsze wydarzenie malowało się w barwach tego, czego nie powinni, a czego tak bardzo chcieli.
Ubrał się w specjalnie przygotowany na tę okazję rodzinny strój - niebiesko-zielony kilt i odpowiedni beret, do którego włożył na siebie białą, pachnącą krochmalem koszulę. Kiedy przeszedł powiedzieć ojcu o nadchodzącym ślubie i zaprosić rodziców na uroczystość po raz pierwszy od dawna zobaczył w jego oczach iskierkę szczęścia. Z pieczołowitością wyciągnął strój z szafy zapewniając, że to prezent ślubny, który wręcza się przed uroczystością, by podczas składania przysięgi móc go już na sobie mieć.
Hereward wyjątkowo nie był spóźniony. Zaczerwienione ucho i spocone dłonie były ceną, jaką musiał zapłacić za przyjście przed czasem. Stał na samym środku wystawiony na życzliwe, ale też i pełne uśmiechu (w tym momencie wyglądającemu Barty'emu na kpinę) oczu, osamotniony i zagubiony. Cały czas wygładzał kilt nie wiedząc, co począć z rękami, kiedy goście siadali na krzesłach dla nich przewidzianych. W powietrzu unosiło się tyle zapachów, że żadnego nie potrafił rozpoznać. Miał przemożną ochotę uciec. Spojrzał błagalnie na Archibalda jakby licząc na to, że mu pozwoli albo wręcz przeciwnie - powstrzyma, Barty sam już nie wiedział.
- Godryku daj mi siłę - wymamrotał, gdy wybiła godzina. Wyprostował się wbijając spojrzenie krawędź lasu, skąd miała nadejść Eileen. Muzyka jednak nie rozbrzmiała, a zza drzew nie wyłoniła się znajoma sylwetka. Hereward czekał odliczając głuche uderzenia serca w piersi, które słyszalne były zapewne nad całym Loch Ness. Zamrugał upewniając się, że nie ma łez w oczach. Spojrzał na Archibalda z pytaniem wymalowanym na twarzy. Czy Eileen jednak zmądrzała?
I w tym momencie rozległa się muzyka, która odpowiedziała mu zamiast drużby - nie. Prowadzona przez ojca zbliżała się do niego w sukience z roślinnymi motywami i wiankiem na głowie. Barty nie widział jednak niczego oprócz jej twarzy, która zdawała zachodzić się dziwną mgłą. Była tak piękna. Najwspanialsza pod słońcem z niepewnym uśmiechem na twarzy, witająca się z gośćmi, z którymi Hereward chyba przywitał się wcześniej. Musiał to zrobić, Archi by tego dopilnował, ale w tym momencie Barty nie potrafił myśleć już o niczym oprócz malinowych rumieńców na policzkach Eileen i jej sylwetce, która zbliżała się do niego tak boleśnie wolno. Czekał jednak cierpliwie, wpatrzony w nią, nie widząc świata dookoła, z bezgranicznym zachwytem wymalowanym na twarzy.
- Będę - wyszeptał niezdolny do czegoś więcej odbierając dłoń Eileen z ręki jej ojca. A potem chłonął oczami jej szczery uśmiech i szczęście, jakie nagle z niej biło. I właśnie wtedy, trzymając jej ciepłą dłoń w swojej, wpatrując się w jej niebieskie oczy, poczuł napływający spokój. Zdał sobie sprawę z tego, że jest tu gdzie powinien i tu gdzie chce. A widząc szczęście Eileen zrozumiał, że ona także chciała być u jego boku w tym pięknym, sądnym dniu. Tworzyli razem mały wszechświat, ich własną rzeczywistość, do której nie docierała wojna i smutek, pogrzebani przyjaciele, gorycze porażek. Gdy trzymali się a ręce i wpatrywali w swoje oczy, świat przestawał mieć znaczenie, byli tylko oni i ich marzenia.
- Tak, biorę Cię, Eileen Wilde za żonę i przysięgam Ci bezgraniczną miłość i opiekę aż do końca moich dni - powiedział pewnie, z siłą w głosie, która płynęła z ich złączonych dłoni, pieczętując tymi kilkoma słowami płynącymi z głębi serca ich małżeństwo. A gdy nachylił się, bo po skończonej przysiędze złożyć na jej ustach pierwszy, małżeński pocałunek, całował już swoją żonę. Swoją piękną obłożoną morową klątwą Eileen Bartius.
Ubrał się w specjalnie przygotowany na tę okazję rodzinny strój - niebiesko-zielony kilt i odpowiedni beret, do którego włożył na siebie białą, pachnącą krochmalem koszulę. Kiedy przeszedł powiedzieć ojcu o nadchodzącym ślubie i zaprosić rodziców na uroczystość po raz pierwszy od dawna zobaczył w jego oczach iskierkę szczęścia. Z pieczołowitością wyciągnął strój z szafy zapewniając, że to prezent ślubny, który wręcza się przed uroczystością, by podczas składania przysięgi móc go już na sobie mieć.
Hereward wyjątkowo nie był spóźniony. Zaczerwienione ucho i spocone dłonie były ceną, jaką musiał zapłacić za przyjście przed czasem. Stał na samym środku wystawiony na życzliwe, ale też i pełne uśmiechu (w tym momencie wyglądającemu Barty'emu na kpinę) oczu, osamotniony i zagubiony. Cały czas wygładzał kilt nie wiedząc, co począć z rękami, kiedy goście siadali na krzesłach dla nich przewidzianych. W powietrzu unosiło się tyle zapachów, że żadnego nie potrafił rozpoznać. Miał przemożną ochotę uciec. Spojrzał błagalnie na Archibalda jakby licząc na to, że mu pozwoli albo wręcz przeciwnie - powstrzyma, Barty sam już nie wiedział.
- Godryku daj mi siłę - wymamrotał, gdy wybiła godzina. Wyprostował się wbijając spojrzenie krawędź lasu, skąd miała nadejść Eileen. Muzyka jednak nie rozbrzmiała, a zza drzew nie wyłoniła się znajoma sylwetka. Hereward czekał odliczając głuche uderzenia serca w piersi, które słyszalne były zapewne nad całym Loch Ness. Zamrugał upewniając się, że nie ma łez w oczach. Spojrzał na Archibalda z pytaniem wymalowanym na twarzy. Czy Eileen jednak zmądrzała?
I w tym momencie rozległa się muzyka, która odpowiedziała mu zamiast drużby - nie. Prowadzona przez ojca zbliżała się do niego w sukience z roślinnymi motywami i wiankiem na głowie. Barty nie widział jednak niczego oprócz jej twarzy, która zdawała zachodzić się dziwną mgłą. Była tak piękna. Najwspanialsza pod słońcem z niepewnym uśmiechem na twarzy, witająca się z gośćmi, z którymi Hereward chyba przywitał się wcześniej. Musiał to zrobić, Archi by tego dopilnował, ale w tym momencie Barty nie potrafił myśleć już o niczym oprócz malinowych rumieńców na policzkach Eileen i jej sylwetce, która zbliżała się do niego tak boleśnie wolno. Czekał jednak cierpliwie, wpatrzony w nią, nie widząc świata dookoła, z bezgranicznym zachwytem wymalowanym na twarzy.
- Będę - wyszeptał niezdolny do czegoś więcej odbierając dłoń Eileen z ręki jej ojca. A potem chłonął oczami jej szczery uśmiech i szczęście, jakie nagle z niej biło. I właśnie wtedy, trzymając jej ciepłą dłoń w swojej, wpatrując się w jej niebieskie oczy, poczuł napływający spokój. Zdał sobie sprawę z tego, że jest tu gdzie powinien i tu gdzie chce. A widząc szczęście Eileen zrozumiał, że ona także chciała być u jego boku w tym pięknym, sądnym dniu. Tworzyli razem mały wszechświat, ich własną rzeczywistość, do której nie docierała wojna i smutek, pogrzebani przyjaciele, gorycze porażek. Gdy trzymali się a ręce i wpatrywali w swoje oczy, świat przestawał mieć znaczenie, byli tylko oni i ich marzenia.
- Tak, biorę Cię, Eileen Wilde za żonę i przysięgam Ci bezgraniczną miłość i opiekę aż do końca moich dni - powiedział pewnie, z siłą w głosie, która płynęła z ich złączonych dłoni, pieczętując tymi kilkoma słowami płynącymi z głębi serca ich małżeństwo. A gdy nachylił się, bo po skończonej przysiędze złożyć na jej ustach pierwszy, małżeński pocałunek, całował już swoją żonę. Swoją piękną obłożoną morową klątwą Eileen Bartius.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przeszła przez wszystkie fazy szaleństwa – była tego pewna, tonąc po raz kolejny w jego spojrzeniu pełnym szarości, w gromadach piegów znaczących jego skórę – od czystej obserwacji, po kiełkujące zaledwie uczucie, jego zakwit i początek balansowania na cienkiej granicy między jawą a snem, odepchnięcie od siebie wszystkich kotłujących się w niej emocji, odcięcie od źródła chaosu, pożegnanie i nagły powrót, który oplótł jej ciało gorącą nadzieją, aż po najczystszą formę uwielbienia. Jeszcze nie do końca wierzyła w to, co razem przeszli, zakreślając błękitną wstęgą drogę od niczego aż po samo wszystko.
Bo był dla niej wszystkim – tego również była pewna, a w tej chwili nawet bardziej niż pewna. I miał być kimś więcej. Oczywiście, że nie mogli zapomnieć o swoich obowiązkach, o obietnicy, którą złożyli Zakonowi Feniksa i ludziom, którzy do niego należeli, ale teraz… teraz chociaż przez chwilę mogli czerpać radość z tej beztroski, którą sami stworzyli, zapraszając do niej również swoich przyjaciół; ze swojej obecności, tym razem niczym nie zachwianej, niczym nie przerwanej. Im dłużej mu się przyglądała, już bez wstydu, który niegdyś tak mocno krępował jej ruchy, tym bardziej była wdzięczna, że mimo tak wielu zmian, mimo tak wielu wyrzeczeń i doświadczeń, zachował w sobie tę dozę chłopięcości, którą tak bardzo pokochała.
Kiedy stali tuż obok siebie, trzymając się za dłonie, czuła się swobodnie, bezpiecznie, po prostu dobrze. I pewnie, bo wiedziała, że jeśli potknęłaby się, byłby dla niej oparciem. Z tym samym uśmiechem, który już nie mógł być szerszy i bardziej promienisty, zerknęła na urzędnika, który rozpoczął swoją podniosłą mowę. Zacisnęła nieco mocniej palce na dłoniach Barty’ego, z dudniącym w piersi sercem szykując się na to, co miało za chwilę nadejść. Nie bała się już – nie, kiedy On był obok i pieczętował razem z nią ich zakazany owoc. Oboje zgadzali się w tym i oboje byli tego absolutnie świadomi, że nie powinni tutaj stać. Tutaj, pod łukiem splecionym z różnobarwnych kwiatów, przed ludźmi, którzy usłyszą zaraz, jak Hereward i Eileen, zakonnicy, przysięgają sobie miłość i uczciwość. A mimo to brnęli w to dalej, rozsmakowując się coraz bardziej w przekraczaniu kolejnych granic. I spełnianiu swoich marzeń.
Bo Eileen wciąż uważała Herewarda za jedno ze swoich największych i najpiękniejszych marzeń.
Które nagle stało się prawdą.
– Herewardzie – zaczęła zaraz po nim, gdy złota obrączka przyozdobiła serdeczny palec jej lewej dłoni. Znów miała ochotę się roześmiać, bo brzmienie jego imienia nagle okrutnie ją bawiło. Zdradziło ją na pewno drżenie kącików ust, co oczywiście próbowała za wszelką cenę maskować. Uspokoiła się, gdy nadszedł moment zaprzysiężenia tego, na co oboje tak bardzo czekali. – Biorę sobie ciebie za męża i ślubuję ci – że do końca swoich dni będę parzyć ci najlepszą poranną kawę, jaką tylko zdołam. – miłość i uczciwość aż do końca swoich dni. - wsunęła złoty krążek na jego palec. O dziwo, uczyniła to z dziwnym spokojem, z ogromną ulgą. – I przysięgam – uniosła na niego wzrok, ten szeroki uśmiech, którym go obdarowywała na początku, stał się łagodniejszy, ale wciąż chował w sobie ogrom miłości, jaką dla niego miała. – że jeśli powstaną na twojej duszy rany, uleczę je.
Dodała to już nieco ciszej, cieplej, jakby chcąc, by tylko on to usłyszał. Uniosła się lekko na palcach, z czułością odpowiadając na pocałunek, który jej podarował - pierwszy w ich wspólnym życiu, ale kolejny w wędrówce, jaką całkiem niedawno rozpoczęli. Usłyszała oklaski i radosne okrzyki, więc mimowolnie uśmiechnęła się szeroko najpierw do Herewarda, a potem do gości, których twarze były tak rozpromienione. O tym też marzyła – żeby inni zapomnieli o kłębiących się nad Londynem chmurach wojny tak, jak na chwilę zapomnieli oni.
Ojciec podał jej bukiet, już za chwilę dołączając się do oklasków i znów przywierając ciasno do swojej żony, wyraźnie dumny z córki. Eileen popatrzyła na bukiet, zaraz zerkając na swojego męża, po czym obróciła się plecami do publiki i rzuciła za siebie bukiet – dzieło Pomony, prawdziwy majstersztyk wśród bukietów, miał trafić do dłoni tej, której ślub zapisany był już w gwiazdach.
Zapach krochmalu musnął jej nozdrza i nagle zrozumiała, że Barty pachniał domem. Ich wspólnym, ciepłym domem.
Bo był dla niej wszystkim – tego również była pewna, a w tej chwili nawet bardziej niż pewna. I miał być kimś więcej. Oczywiście, że nie mogli zapomnieć o swoich obowiązkach, o obietnicy, którą złożyli Zakonowi Feniksa i ludziom, którzy do niego należeli, ale teraz… teraz chociaż przez chwilę mogli czerpać radość z tej beztroski, którą sami stworzyli, zapraszając do niej również swoich przyjaciół; ze swojej obecności, tym razem niczym nie zachwianej, niczym nie przerwanej. Im dłużej mu się przyglądała, już bez wstydu, który niegdyś tak mocno krępował jej ruchy, tym bardziej była wdzięczna, że mimo tak wielu zmian, mimo tak wielu wyrzeczeń i doświadczeń, zachował w sobie tę dozę chłopięcości, którą tak bardzo pokochała.
Kiedy stali tuż obok siebie, trzymając się za dłonie, czuła się swobodnie, bezpiecznie, po prostu dobrze. I pewnie, bo wiedziała, że jeśli potknęłaby się, byłby dla niej oparciem. Z tym samym uśmiechem, który już nie mógł być szerszy i bardziej promienisty, zerknęła na urzędnika, który rozpoczął swoją podniosłą mowę. Zacisnęła nieco mocniej palce na dłoniach Barty’ego, z dudniącym w piersi sercem szykując się na to, co miało za chwilę nadejść. Nie bała się już – nie, kiedy On był obok i pieczętował razem z nią ich zakazany owoc. Oboje zgadzali się w tym i oboje byli tego absolutnie świadomi, że nie powinni tutaj stać. Tutaj, pod łukiem splecionym z różnobarwnych kwiatów, przed ludźmi, którzy usłyszą zaraz, jak Hereward i Eileen, zakonnicy, przysięgają sobie miłość i uczciwość. A mimo to brnęli w to dalej, rozsmakowując się coraz bardziej w przekraczaniu kolejnych granic. I spełnianiu swoich marzeń.
Bo Eileen wciąż uważała Herewarda za jedno ze swoich największych i najpiękniejszych marzeń.
Które nagle stało się prawdą.
– Herewardzie – zaczęła zaraz po nim, gdy złota obrączka przyozdobiła serdeczny palec jej lewej dłoni. Znów miała ochotę się roześmiać, bo brzmienie jego imienia nagle okrutnie ją bawiło. Zdradziło ją na pewno drżenie kącików ust, co oczywiście próbowała za wszelką cenę maskować. Uspokoiła się, gdy nadszedł moment zaprzysiężenia tego, na co oboje tak bardzo czekali. – Biorę sobie ciebie za męża i ślubuję ci – że do końca swoich dni będę parzyć ci najlepszą poranną kawę, jaką tylko zdołam. – miłość i uczciwość aż do końca swoich dni. - wsunęła złoty krążek na jego palec. O dziwo, uczyniła to z dziwnym spokojem, z ogromną ulgą. – I przysięgam – uniosła na niego wzrok, ten szeroki uśmiech, którym go obdarowywała na początku, stał się łagodniejszy, ale wciąż chował w sobie ogrom miłości, jaką dla niego miała. – że jeśli powstaną na twojej duszy rany, uleczę je.
Dodała to już nieco ciszej, cieplej, jakby chcąc, by tylko on to usłyszał. Uniosła się lekko na palcach, z czułością odpowiadając na pocałunek, który jej podarował - pierwszy w ich wspólnym życiu, ale kolejny w wędrówce, jaką całkiem niedawno rozpoczęli. Usłyszała oklaski i radosne okrzyki, więc mimowolnie uśmiechnęła się szeroko najpierw do Herewarda, a potem do gości, których twarze były tak rozpromienione. O tym też marzyła – żeby inni zapomnieli o kłębiących się nad Londynem chmurach wojny tak, jak na chwilę zapomnieli oni.
Ojciec podał jej bukiet, już za chwilę dołączając się do oklasków i znów przywierając ciasno do swojej żony, wyraźnie dumny z córki. Eileen popatrzyła na bukiet, zaraz zerkając na swojego męża, po czym obróciła się plecami do publiki i rzuciła za siebie bukiet – dzieło Pomony, prawdziwy majstersztyk wśród bukietów, miał trafić do dłoni tej, której ślub zapisany był już w gwiazdach.
Zapach krochmalu musnął jej nozdrza i nagle zrozumiała, że Barty pachniał domem. Ich wspólnym, ciepłym domem.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Wątpliwości minęły w momencie, w którym wziął jej ciepłą dłoń w swoją lodowatą, trzęsącą się i niepewną. W tym momencie jedynym, czego pragnął było wzięcie jej w ramiona i pójście sobie od tych wszystkich ludzi, rozkoszowanie się jej towarzystwem i uśmiechami przeznaczonymi tylko dla niego, smakowanie, jak na języku układać będą się słowa moja żona Eileen Bartius. Chciał dzielić się szczęściem, jakie nagle odczuł z nią i tylko z nią. Czy nie dało się jeszcze odwołać uroczystości? Wyprosić tych wszystkich ludzi i zwyczajnie cieszyć się światem, który wspólnie zaczynali budować? Kiedy tak stał wpatrzony w jej oczy, zapomniał nawet o tym, że może zbłaźnić się przed tyloma ludźmi. Nie przeszkadzało mu już, że ze zdenerwowania jego głos brzmiał nieco zbyt chropowato i twardo, że w miękkie, angielskie litery wdzierał się szkocki akcent. Wpatrywał się w nią z lekkim niedowierzaniem, kiedy składała mu przysięgę małżeńską. Było w tym coś niesamowitego i dziwnego. Nie, to w całości było niemożliwe. A jednak się działo, Hereward był pewien, lewe ramię, w które nieustannie się szczypał ciągle go bolało. Nie śnił. Chociaż zdecydowanie tak się czuł. Odseparowany, odcięty od rzeczywistości. W jednej chwili zaczął się bać, że niebawem się obudzi. W hogwarckim łóżku, z książką od transmutacji na nocnym stoliku. Sam. A ślub zostanie jedynie mętnym wspomnieniem, przebłyskiem w codziennej rutynie. Nie mógł jednak wyśnić szczęścia lśniącego w oczach Eileen w momencie, w którym obiecywała być z nim na dobre i na złe. I tej myśli uchwycił się równie kurczowo, co jej dłoni, łapiąc ponownie równowagę, chociaż wciąż wydawało mu się, że leci.
Jesteście mężem i żoną.
Słowa urzędnika zabrzmiały w jego uszach dziwnie. Potrzebował chwili, by nadać im odpowiednie znaczenie i rozebrać na części pierwsze, a potem złożyć z powrotem w całość, żeby zrozumieć, co właśnie się stało. Eileen była jego żoną. I to z własnej woli. Co było chyba jeszcze bardziej niezwykłe. Barty patrzył na nią niepewny, co właśnie powinien zrobić. Ćwiczyli tyle razy, powtarzali wszystko, każdy krok ceremonii. Ale oczywiście nie zapamiętał. Powinien był robić notatki. Czy był to szept Archibalda, Eileen, a może łaska niebios, Hereward nie wiedział, ale coś podpowiedziało mu, że to ten moment, w którym następuje pocałunek. Nachylił się więc do niej wdychając zapach perfum mocniejszy, im bliżej się znajdował. Niby nic się nie zmieniło, Eileen pozostawała Eileen, a świat dalej kręcił się niezmiennym rytmem, ale jednak wszystko było zupełnie inne. I Barty'emu o dziwo podobał się ten nowy stan, w którym się znalazł. Upojony szczęściem. Tak to się chyba nazywało. Ciepłe usta jego żony były ratunkiem przed kolejnymi trudnymi krokami, które musiał podjąć. Kiedy wreszcie odstąpił krok od niej, ciągle wpatrując się w błyszczące oczy, jeszcze bardziej nie pamiętał, co znajdowało się w ich planie. Było w nim coś z pewnością o pójściu do domu. Ale to chyba było bliżej końca niż początku, a Hereward jednego był pewien - dopiero zaczynali. Patrzenie na Eileen uratowało go po raz kolejny. Odwrócił się wraz z nią i ściągnął z głowy elegancki beret, któremu przyglądał się przez chwilę zanim z westchnieniem rzucił za siebie. Miał szczerą nadzieję, że trafi gdzieś w okolice ludzi, a nie na przykład pod własne nogi. A był do tego zdolny. I to nie tylko ze względu na zwyczajną niezdarność, trzęsące się palce mogły wypuścić kawałek materiału o sekundę za późno. Dziś jednak działy się rzeczy niesamowite i beret poszybował nad głowy zebranych za młodą parą gości. Hereward spojrzał jeszcze raz na Eileen z bezgranicznym szczęściem, na które nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, a potem spojrzał na zebranych gości.
- Zapraszamy do zabawy - zdołał wydusić. - Dziękuję Arichbaldzie - tym razem zwrócił się do stojącego nieopodal Prewetta, który zadbał o to, by Barty nie uciekł ze ślubnego kobierca. Nie potrafił do końca wyrazić swojej wdzięczności, więc powiedział to, co wyrażało ją dostatecznie mocno - musimy się napić.
A potem poprowadził swoją żonę do czekających na nich gości.
| Żeby złapać bukiet i beret należy rzucić kością k100 i zaznaczyć, o próbuje się złapać, podpowiadamy, że bukiet jest dla kobiet, a beret dla mężczyzn. Osoba z najwyższą sumą rzutu i bonusu ze sprawności złapie przedmiot. Podsumowanie pojawi się w ostatnim poście, na koniec wydarzenia.
Tutaj można też składać życzenia z okazji ślubu, w pozostałych lokacjach można dowolnie pisać i brać udział w przygotowanych zabawach.
Jesteście mężem i żoną.
Słowa urzędnika zabrzmiały w jego uszach dziwnie. Potrzebował chwili, by nadać im odpowiednie znaczenie i rozebrać na części pierwsze, a potem złożyć z powrotem w całość, żeby zrozumieć, co właśnie się stało. Eileen była jego żoną. I to z własnej woli. Co było chyba jeszcze bardziej niezwykłe. Barty patrzył na nią niepewny, co właśnie powinien zrobić. Ćwiczyli tyle razy, powtarzali wszystko, każdy krok ceremonii. Ale oczywiście nie zapamiętał. Powinien był robić notatki. Czy był to szept Archibalda, Eileen, a może łaska niebios, Hereward nie wiedział, ale coś podpowiedziało mu, że to ten moment, w którym następuje pocałunek. Nachylił się więc do niej wdychając zapach perfum mocniejszy, im bliżej się znajdował. Niby nic się nie zmieniło, Eileen pozostawała Eileen, a świat dalej kręcił się niezmiennym rytmem, ale jednak wszystko było zupełnie inne. I Barty'emu o dziwo podobał się ten nowy stan, w którym się znalazł. Upojony szczęściem. Tak to się chyba nazywało. Ciepłe usta jego żony były ratunkiem przed kolejnymi trudnymi krokami, które musiał podjąć. Kiedy wreszcie odstąpił krok od niej, ciągle wpatrując się w błyszczące oczy, jeszcze bardziej nie pamiętał, co znajdowało się w ich planie. Było w nim coś z pewnością o pójściu do domu. Ale to chyba było bliżej końca niż początku, a Hereward jednego był pewien - dopiero zaczynali. Patrzenie na Eileen uratowało go po raz kolejny. Odwrócił się wraz z nią i ściągnął z głowy elegancki beret, któremu przyglądał się przez chwilę zanim z westchnieniem rzucił za siebie. Miał szczerą nadzieję, że trafi gdzieś w okolice ludzi, a nie na przykład pod własne nogi. A był do tego zdolny. I to nie tylko ze względu na zwyczajną niezdarność, trzęsące się palce mogły wypuścić kawałek materiału o sekundę za późno. Dziś jednak działy się rzeczy niesamowite i beret poszybował nad głowy zebranych za młodą parą gości. Hereward spojrzał jeszcze raz na Eileen z bezgranicznym szczęściem, na które nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, a potem spojrzał na zebranych gości.
- Zapraszamy do zabawy - zdołał wydusić. - Dziękuję Arichbaldzie - tym razem zwrócił się do stojącego nieopodal Prewetta, który zadbał o to, by Barty nie uciekł ze ślubnego kobierca. Nie potrafił do końca wyrazić swojej wdzięczności, więc powiedział to, co wyrażało ją dostatecznie mocno - musimy się napić.
A potem poprowadził swoją żonę do czekających na nich gości.
| Żeby złapać bukiet i beret należy rzucić kością k100 i zaznaczyć, o próbuje się złapać, podpowiadamy, że bukiet jest dla kobiet, a beret dla mężczyzn. Osoba z najwyższą sumą rzutu i bonusu ze sprawności złapie przedmiot. Podsumowanie pojawi się w ostatnim poście, na koniec wydarzenia.
Tutaj można też składać życzenia z okazji ślubu, w pozostałych lokacjach można dowolnie pisać i brać udział w przygotowanych zabawach.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oczywiście, że pojawiła się na ich weselu. Eileen wyglądała zjawiskowo i przypominała piękne czasy młodości, nigdy zresztą wcześniej nie widziała jej tak szczerze szczęśliwej. To piękne - szukać radości w czasach, które nastały - a jeszcze piękniejsze było ją znajdywać. Biel barwiona charakterystycznymi dla panny młodej roślinnymi haftami wyróżniała ją z tłumu czarodziejów w sposób skromny i dziewczęcy - właśnie taka była, jeszcze do niedawna, panna Wilde. Odważna panna Wilde, wiedziała, co robi, poślubiając Gwardzistę. Zawsze ją zastanawiało, dlaczego mężczyźni zwykle na ślubach stresują się bardziej: było to na swój sposób urzekające i była niemal pewna, że podobnie działo się również dzisiaj. Ogniste włosy Herewarda odbierały mu lat, a elegancki kilt dodawał szyku. Cieszyła się ich szczęściem. Uroczystość była piękna, jak piękny był obszar jeziora Loch Ness. Otarła łzę wzruszenia, kiedy młodzi złożyli sobie pierwszy małżeński pocałunek, starając się nie myśleć o tym, jak ulotne może być dzisiaj szczęście. Byli młodzi, utalentowani, piękni i szczęśliwi - tylko to powinno się dzisiaj liczyć. Uśmiechnęła się ciepło do Justine i Archibalda, którzy asystowali podczas tej uroczystości, a potem zdziwiła się, kiedy dostrzegła, że stała w zbiorowisku, w kierunku którego rzucony został bukiet. Ostatecznie też była panną - wyciągnęła ręce w jego kierunku, usiłując go złapać.
Po uroczystości Bathilda podeszła do obojga, wpierw składając życzenia pannie młodej. Chwyciła jej prawą dłoń obiema swoimi i mocno uścisnęła, przez chwilę wpatrując się w jej promienny uśmiech.
- Droga Eileen, promieniejesz. - zaczęła bez zawahania dźwięczącego w głosie. Dopiero później zwróciła się do obojga. - Nie muszę wam życzyć szczęścia, bo je już odnaleźliście. Życzę wam obojgu, żeby to szczęście trwało jak najdłużej. Pamiętajcie, miłość to najpotężniejsza magia. Prawdziwa, czysta, zdolna jest zdziałać cuda. Żyjcie bezpiecznie. Dbajcie o siebie. I - konspiracyjnie zbliżyła twarz do ucha panny młodej - mam nadzieję, że twój mąż na starość nie straci pamięci całkiem. - Prawdopodobnie jednak nie mówiła zbyt poważnie. Uściskawszy Eileen, obróciła się ku Herewardowi - zanim uchwyciła jego dłoń, spojrzała mu prosto w oczy z milczącym, łagodnym uśmiechem. Wiedział, dlaczego. - Odpręż się, młody człowieku, to tylko ślub - szepnęła, coś jej podpowiadało, że stawiał w swoim życiu czoła już większym wyzwaniom. Uściskawszy dłoń gwardzisty, usunęła się w cień, dając do państwa młodym dojście ich znajomym.
Po uroczystości Bathilda podeszła do obojga, wpierw składając życzenia pannie młodej. Chwyciła jej prawą dłoń obiema swoimi i mocno uścisnęła, przez chwilę wpatrując się w jej promienny uśmiech.
- Droga Eileen, promieniejesz. - zaczęła bez zawahania dźwięczącego w głosie. Dopiero później zwróciła się do obojga. - Nie muszę wam życzyć szczęścia, bo je już odnaleźliście. Życzę wam obojgu, żeby to szczęście trwało jak najdłużej. Pamiętajcie, miłość to najpotężniejsza magia. Prawdziwa, czysta, zdolna jest zdziałać cuda. Żyjcie bezpiecznie. Dbajcie o siebie. I - konspiracyjnie zbliżyła twarz do ucha panny młodej - mam nadzieję, że twój mąż na starość nie straci pamięci całkiem. - Prawdopodobnie jednak nie mówiła zbyt poważnie. Uściskawszy Eileen, obróciła się ku Herewardowi - zanim uchwyciła jego dłoń, spojrzała mu prosto w oczy z milczącym, łagodnym uśmiechem. Wiedział, dlaczego. - Odpręż się, młody człowieku, to tylko ślub - szepnęła, coś jej podpowiadało, że stawiał w swoim życiu czoła już większym wyzwaniom. Uściskawszy dłoń gwardzisty, usunęła się w cień, dając do państwa młodym dojście ich znajomym.
Ja, światło w ciemności, iskra pośród bezkresnej nocy...
The member 'Bathilda Bagshot' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 65
'k100' : 65
Archibald wstał dzisiaj dokładnie o godzinie ósmej rano, żeby na pewno nie spóźnić się na uroczystość. Traktował zaproszenie na ślub wyjątkowo poważnie, szczególnie, że pełnił dodatkową rolę drużby. Nie spodziewał się takiego wyróżnienia, ale bardzo się na nie ucieszył - jeszcze nigdy nie miał ku temu okazji, większość jego przyjaciół pozostawała w stanie kawalerskim i nie spodziewał się żadnych zmian w najbliższym czasie. Tym bardziej cieszył się z powodu Herewarda i Eileen. Ostatnio działo się tyle złych rzeczy, że wesele wydawało mu się czymś niepasującym, ale tylko przez chwilę. Potem udzielił mu się podekscytowany nastrój, Lorraine chyba też. Miał wrażenie, że ostatnio bawił się na swoim własnym ślubie, szczególnie, że zaledwie dwa dni wcześniej świętowali swoją rocznicę. - Pięknie wyglądasz - powiedział, całując ją w policzek. Sam ubrał swoją nową szatę wyjściową, ale nie wyróżniała się ona niczym szczególnym - ot, ciemne kolory, muszka. Niemniej uznał, że nie będzie się na taką uroczystość ubierał w coś znoszonego. Przed wyjściem upewnił się jeszcze, że dzieciom nic nie jest - wciąż czuł ogromne wyrzuty sumienia, że muszą je zostawić w Weymouth. Wiedział jak bardzo chciałyby pójść z nimi, ale to było po prostu zbyt ryzykowne. Archibald po raz kolejny obiecał im, że wyściska ciocię Eileen i wujka Herewarda i że na pewno oboje niedługo przyjdą ich odwiedzić. Potem wraz z Lorraine teleportowali się na teren uroczystości.
Pogoda wyjątkowo dopisała, aż nie mógł uwierzyć, że śnieg zniknął. Od razu poleciał szukać Herewarda, chcąc się upewnić, że jeszcze żyje. Kiedy wybiła godzina zero, stanął w jego cieniu, oczekując na początek wydarzenia. Pokręcił lekko głową z nieukrywanym rozbawieniem, kiedy ujrzał przerażoną twarz przyjaciela. Czy on też tak wyglądał na swoim ślubie? Był jednak pewny, że cały stres z niego zejdzie, kiedy już ujrzy Eileen.
Tylko Eileen nie przychodziła. Archibald zerknął na Herewarda, pokazując niemal niezauważenie ręką, żeby się uspokoił. Nie wierzył, by miała uciec z przed ołtarza - i nie mylił się, za chwilę wyszła wraz z ojcem i, musiał przyznać, wyglądała olśniewająco. Nie mógł powstrzymać uśmiechu cisnącego się na usta, to wszystko było po prostu piękne. Zerknął na Lorraine, kiedy składali sobie przysięgę małżeńską - czy ona też pamiętała tamten dzień jakby to było wczoraj?
- Nie ma za co - odparł z uśmiechem, a chwilę później u jego boku pojawiła się Lorraine. - Na pewno znajdziemy na to czas - dodał konspiracyjnie, po czym zerknął na żonę i zaczął składać życzenia. - Eileen, Herewardzie... Życzymy wam wszystkiego co najlepsze na nowej drodze życia. Jesteśmy przekonani, że wasze małżeństwo będzie udane tak jak sernik twojej mamy - zerknął na Eileen i poczuł, że Lorraine zgromiłaby go wzrokiem za to porównanie, ale przecież to on z ich dwójki posiadał umiejętności poetyckie. - i że odnajdziecie w sobie oparcie nawet w tych najtrudniejszych chwilach. Winnie i Miriam kazali nam was wyściskać i przekazać ich rysunki - jak powiedział, tak zrobił, podając im torbę z podarunkiem. W środku były dwie kartki z małymi dziełami sztuki oraz niewielkie pudełeczko - w środku znajdowały się dwie figury łabędzi, które zapewne rozprostują skrzydła, kiedy zostaną z niego wyjęte. Prewettom śluby zawsze kojarzyły się z rodzinną legendą o miłości, nie mogło więc zabraknąć symbolu łabędzia, przynoszącego szczęście. Archibald nic jednak o tym nie powiedział, niech mają niespodziankę jak otworzą prezent. - Jeszcze raz wszystkiego najlepszego - powiedział, po czym zgodnie z prośbą wyściskał Eileen. - Nikt nie może od ciebie oderwać oczu - zaśmiał się cicho, prezentowała się wspaniale, i wyściskał Herewarda - tak, wyściskał, choć normalnie po prostu podałby rękę, ale musiał spełnić obietnicę dzieci. - Jest pani Bartius, czekam na Bartiusa juniora - zażartował, ale chyba tylko on to usłyszał, i bardzo dobrze. Potem odsunął się z Lorraine w bok, bo nie mieli zamiaru brać udziału w łapaniu wianka czy beretu. Ten etap mieli już za sobą.
Pogoda wyjątkowo dopisała, aż nie mógł uwierzyć, że śnieg zniknął. Od razu poleciał szukać Herewarda, chcąc się upewnić, że jeszcze żyje. Kiedy wybiła godzina zero, stanął w jego cieniu, oczekując na początek wydarzenia. Pokręcił lekko głową z nieukrywanym rozbawieniem, kiedy ujrzał przerażoną twarz przyjaciela. Czy on też tak wyglądał na swoim ślubie? Był jednak pewny, że cały stres z niego zejdzie, kiedy już ujrzy Eileen.
Tylko Eileen nie przychodziła. Archibald zerknął na Herewarda, pokazując niemal niezauważenie ręką, żeby się uspokoił. Nie wierzył, by miała uciec z przed ołtarza - i nie mylił się, za chwilę wyszła wraz z ojcem i, musiał przyznać, wyglądała olśniewająco. Nie mógł powstrzymać uśmiechu cisnącego się na usta, to wszystko było po prostu piękne. Zerknął na Lorraine, kiedy składali sobie przysięgę małżeńską - czy ona też pamiętała tamten dzień jakby to było wczoraj?
- Nie ma za co - odparł z uśmiechem, a chwilę później u jego boku pojawiła się Lorraine. - Na pewno znajdziemy na to czas - dodał konspiracyjnie, po czym zerknął na żonę i zaczął składać życzenia. - Eileen, Herewardzie... Życzymy wam wszystkiego co najlepsze na nowej drodze życia. Jesteśmy przekonani, że wasze małżeństwo będzie udane tak jak sernik twojej mamy - zerknął na Eileen i poczuł, że Lorraine zgromiłaby go wzrokiem za to porównanie, ale przecież to on z ich dwójki posiadał umiejętności poetyckie. - i że odnajdziecie w sobie oparcie nawet w tych najtrudniejszych chwilach. Winnie i Miriam kazali nam was wyściskać i przekazać ich rysunki - jak powiedział, tak zrobił, podając im torbę z podarunkiem. W środku były dwie kartki z małymi dziełami sztuki oraz niewielkie pudełeczko - w środku znajdowały się dwie figury łabędzi, które zapewne rozprostują skrzydła, kiedy zostaną z niego wyjęte. Prewettom śluby zawsze kojarzyły się z rodzinną legendą o miłości, nie mogło więc zabraknąć symbolu łabędzia, przynoszącego szczęście. Archibald nic jednak o tym nie powiedział, niech mają niespodziankę jak otworzą prezent. - Jeszcze raz wszystkiego najlepszego - powiedział, po czym zgodnie z prośbą wyściskał Eileen. - Nikt nie może od ciebie oderwać oczu - zaśmiał się cicho, prezentowała się wspaniale, i wyściskał Herewarda - tak, wyściskał, choć normalnie po prostu podałby rękę, ale musiał spełnić obietnicę dzieci. - Jest pani Bartius, czekam na Bartiusa juniora - zażartował, ale chyba tylko on to usłyszał, i bardzo dobrze. Potem odsunął się z Lorraine w bok, bo nie mieli zamiaru brać udziału w łapaniu wianka czy beretu. Ten etap mieli już za sobą.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Chociaż zdecydowanie nie można było nazwać go samotnikiem, z reguły unikał uroczystości rodzinnych jak ognia. Nie dlatego, że był nietowarzyski albo nie lubił zabawy – wprost przeciwnie, obietnica skocznej muzyki i stołów zastawionych słodyczami wystarczyłaby, żeby wprawić go w dobry nastrój – ale z jakiegoś powodu takim wyjściom towarzyszył również niepokój. Być może chodziło o konieczność prowadzenia grzecznych konwersacji z ludźmi, którzy nie zawsze wykazywali tak wysoki poziom tolerancji na jego jąkanie, jak najbliżsi przyjaciele, albo o fakt, że w jego obecności rozmowa miała tendencję do schodzenia na Quidditcha, co w efekcie owocowało ożywioną debatą na temat sportu i wyższości jednych drużyn nad innymi, z której Billy zwyczajowo – o, ironio – zostawał szybko wykluczony, bo nikt nie myślał nawet o tym, żeby go zapytać, komu kibicuje. Jakakolwiek nie byłaby prawda, to przykre doświadczenia z przeszłości sprawiły, że śluby na ogół kojarzyły mu się z podwyższonym poziomem stresu i nieuchronną serią wpadek w jego własnym wykonaniu, więc otrzymawszy zaproszenie, przyglądał im się z niepokojem.
Wszystkim, ale nie temu jednemu.
Nie potrafił uchwycić powodu swojego dobrego samopoczucia tak łatwo, jak zazwyczaj robił to ze złotym zniczem, ale odkąd tylko pojawił się na miejscu uroczystości, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Rodzina, która zgromadziła się na brzegu urokliwego jeziora była niezwykła, złożona w większości z ludzi, którym bez wahania zaufałby z własnym życiem i witając się ze wszystkimi przed rozpoczęciem oficjalnej części, czuł tylko promieniujące dookoła ciepło. Być może miało to coś wspólnego z temperaturą, która – po niespodziewanym ataku zimy w środku lata – zaczęła przypominać tę czerwcową, ale coś mu mówiło, że wcale nie chodziło o to. Żałował jedynie, że na dłoni nie zaciskała mu się drobna rączka Amelki; nie mógł się nadziwić, że chociaż istniała w jego życiu zaledwie od miesiąca, to już nie potrafił wyobrazić sobie rzeczywistości bez jej nieustającego towarzystwa.
Zajął miejsce w jednym z dalszych rzędów, tuż obok Sally (która, co nie mogło mu umknąć, wyglądała jakoś inaczej, ale mimo wrodzonej spostrzegawczości, nie potrafił jednoznacznie umiejscowić tej zmiany – to była zresztą jakaś tajemnicza umiejętność dziewczyn, w którą nigdy nie wnikał), pozostawiając przód dla najbliższej rodziny i świadków. On sam należał do tej przyszywanej, choć nie sprawiało to wcale, że dbał o Eileen mniej; jej szczęście, zwłaszcza odkąd wspólnie walczyli po jednej stronie barykady, było mu tak samo drogie, jak dobro jego rodzonych braci i siostry, i żal mu było odrobinę, że nie widział wyraźnie całej ceremonii – bo gdzieś w środkowej części jego oczy zaczęły niekontrolowanie piec i łzawić, zmuszając do pobicia rekordu Szkocji w szybkości mrugania powiekami. – Chyba mam alergię na któryś z tych kwiatków – poskarżył się cicho Sally, pocierając intensywnie lewe oko. Wciąż jeszcze zmagał się ze wzrokiem, gdy rzucono beret, spróbował więc złapać go nieco na oślep – bardziej przez wyuczony odruch, niż z nadziei na szybki ożenek.
Nie podszedł do państwa młodych od razu po uroczystości, pozwalając, by najpierw życzenia złożyła im najbliższa rodzina i przyjaciele. W międzyczasie zostawił przy stoliku na prezenty podarunek od siebie: niewielkie, młode drzewko, które – jeśli wierzyć zielarce, od której je kupił – miało moc chronienia dobrego zdrowia i zapobiegania konfliktom. Kobieta twierdziła też, że podarowane rodzinie, rosło razem z nią, rozgałęziając się za każdym razem, gdy ta się powiększała, ale Billy był zdania, że w tej jednej kwestii go oszukała, bo ledwie przesadził je do własnoręcznie wykonanej donicy z florystycznym zdobieniem i wyrzeźbionym nazwiskiem Bartius, obok dwóch dotychczasowych odnóg pojawiły się dwa malutkie pędy, pozbawione jeszcze co prawda kwiatów i listków, ale niezaprzeczalnie widoczne. Zażenowany trefnym prezentem, powołał się na kilka znajomości i starych przysług, i do koperty z życzeniami włożył jeszcze dwa bilety zapewniające wejście na wszystkie mecze brytyjskich lig Quidditcha – z obietnicą, że jeżeli w przyszłości będą potrzebować ich więcej, to mogą na niego liczyć.
Gdy tłum gości wokół Eileen i Herewarda trochę się przerzedził, podszedł do nich, przytulając serdecznie pannę młodą i ściskając dłoń panu młodemu. – N-n-nie róbcie takich prze-prze-przerażonych min, nie przygotowałem długiej prze-prze-przemowy, wiem, że ślub jest ograniczony cz-cz-czasowo – powiedział ze śmiechem. – Wszystkiego n-n-najwspanialszego na nowej d-d-drodze życia. I żeby już z-z-zawsze otaczało was tyle m-m-miłości, co dzisiaj. I Amelka p-prosiła, żeby wam przekazać – zawahał się, po czym sięgnął dłonią do kieszeni, skąd wyciągnął złożony kawałek pergaminu. Przeczytał: – "Żeby im z-zawsze piosenka ś-ś-śpiewała. A jak nie mają jeszcze ż-ż-żadnej, to muszą wymyślić i wtedy będą p-p-połączeni tak na z-zawsze, nawet jak jedno z nich p-p-pójdzie sp-pać na długo." – Złożył kartkę z powrotem. – P-p-przesyła też całusy – dodał jeszcze, uśmiechając się szeroko i robiąc miejsce pozostałym gościom, stwierdzając już i tak zajął dużo ich czasu. No i chyba znowu zaczęła odzywać się ta durna alergia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wszystkim, ale nie temu jednemu.
Nie potrafił uchwycić powodu swojego dobrego samopoczucia tak łatwo, jak zazwyczaj robił to ze złotym zniczem, ale odkąd tylko pojawił się na miejscu uroczystości, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Rodzina, która zgromadziła się na brzegu urokliwego jeziora była niezwykła, złożona w większości z ludzi, którym bez wahania zaufałby z własnym życiem i witając się ze wszystkimi przed rozpoczęciem oficjalnej części, czuł tylko promieniujące dookoła ciepło. Być może miało to coś wspólnego z temperaturą, która – po niespodziewanym ataku zimy w środku lata – zaczęła przypominać tę czerwcową, ale coś mu mówiło, że wcale nie chodziło o to. Żałował jedynie, że na dłoni nie zaciskała mu się drobna rączka Amelki; nie mógł się nadziwić, że chociaż istniała w jego życiu zaledwie od miesiąca, to już nie potrafił wyobrazić sobie rzeczywistości bez jej nieustającego towarzystwa.
Zajął miejsce w jednym z dalszych rzędów, tuż obok Sally (która, co nie mogło mu umknąć, wyglądała jakoś inaczej, ale mimo wrodzonej spostrzegawczości, nie potrafił jednoznacznie umiejscowić tej zmiany – to była zresztą jakaś tajemnicza umiejętność dziewczyn, w którą nigdy nie wnikał), pozostawiając przód dla najbliższej rodziny i świadków. On sam należał do tej przyszywanej, choć nie sprawiało to wcale, że dbał o Eileen mniej; jej szczęście, zwłaszcza odkąd wspólnie walczyli po jednej stronie barykady, było mu tak samo drogie, jak dobro jego rodzonych braci i siostry, i żal mu było odrobinę, że nie widział wyraźnie całej ceremonii – bo gdzieś w środkowej części jego oczy zaczęły niekontrolowanie piec i łzawić, zmuszając do pobicia rekordu Szkocji w szybkości mrugania powiekami. – Chyba mam alergię na któryś z tych kwiatków – poskarżył się cicho Sally, pocierając intensywnie lewe oko. Wciąż jeszcze zmagał się ze wzrokiem, gdy rzucono beret, spróbował więc złapać go nieco na oślep – bardziej przez wyuczony odruch, niż z nadziei na szybki ożenek.
Nie podszedł do państwa młodych od razu po uroczystości, pozwalając, by najpierw życzenia złożyła im najbliższa rodzina i przyjaciele. W międzyczasie zostawił przy stoliku na prezenty podarunek od siebie: niewielkie, młode drzewko, które – jeśli wierzyć zielarce, od której je kupił – miało moc chronienia dobrego zdrowia i zapobiegania konfliktom. Kobieta twierdziła też, że podarowane rodzinie, rosło razem z nią, rozgałęziając się za każdym razem, gdy ta się powiększała, ale Billy był zdania, że w tej jednej kwestii go oszukała, bo ledwie przesadził je do własnoręcznie wykonanej donicy z florystycznym zdobieniem i wyrzeźbionym nazwiskiem Bartius, obok dwóch dotychczasowych odnóg pojawiły się dwa malutkie pędy, pozbawione jeszcze co prawda kwiatów i listków, ale niezaprzeczalnie widoczne. Zażenowany trefnym prezentem, powołał się na kilka znajomości i starych przysług, i do koperty z życzeniami włożył jeszcze dwa bilety zapewniające wejście na wszystkie mecze brytyjskich lig Quidditcha – z obietnicą, że jeżeli w przyszłości będą potrzebować ich więcej, to mogą na niego liczyć.
Gdy tłum gości wokół Eileen i Herewarda trochę się przerzedził, podszedł do nich, przytulając serdecznie pannę młodą i ściskając dłoń panu młodemu. – N-n-nie róbcie takich prze-prze-przerażonych min, nie przygotowałem długiej prze-prze-przemowy, wiem, że ślub jest ograniczony cz-cz-czasowo – powiedział ze śmiechem. – Wszystkiego n-n-najwspanialszego na nowej d-d-drodze życia. I żeby już z-z-zawsze otaczało was tyle m-m-miłości, co dzisiaj. I Amelka p-prosiła, żeby wam przekazać – zawahał się, po czym sięgnął dłonią do kieszeni, skąd wyciągnął złożony kawałek pergaminu. Przeczytał: – "Żeby im z-zawsze piosenka ś-ś-śpiewała. A jak nie mają jeszcze ż-ż-żadnej, to muszą wymyślić i wtedy będą p-p-połączeni tak na z-zawsze, nawet jak jedno z nich p-p-pójdzie sp-pać na długo." – Złożył kartkę z powrotem. – P-p-przesyła też całusy – dodał jeszcze, uśmiechając się szeroko i robiąc miejsce pozostałym gościom, stwierdzając już i tak zajął dużo ich czasu. No i chyba znowu zaczęła odzywać się ta durna alergia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez Billy Moore dnia 15.01.18 1:09, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Całość zdawała się lekko niematerialna, z może nawet nierealna, wrzucona do otaczającej nas przygnębiającej przestrzeni, przebijająca się jasnym światłem między burzowymi chmurami, które podążały za nami w każdym kierunku. W każdym, ale nie tutaj. Nie, tutaj wszystko zdawało się należeć do bajki, do jednej z historii o walecznym rycerzu i księżniczce, którą na końcu pojmuje za żonę.
A potem? Potem żyją długo i szczęśliwie prawda?
Byłam obok już wczoraj, krzątając się i spełniając wszystkie prośby, odpowiadając na każde pytanie i zajmując się sprawami, którymi należało się zająć. Chętnie chwytałam każdej pracy bo ona pozwalała mi nie myśleć, nie poddawać się dziwacznemu nastrojowi który jednocześnie sprawiał, że miałam ochotę na przemian śmiać się i płakać. A wieczorem? Wieczorem jeszcze siedziałyśmy w salonie, w ciepłym fotelu, czułam zapach ciasta cioci który tak mocno przypominał zapach tego, który piekła moja mama. Chwila wytchnienia zdawała się katorgą, nie zasługiwałam na wytchnienie, ale nie mając kolejnych zadań, tylko na nie mogłam się zgodzić. Na nie i na zaprezentowanie wybranego stroju na uroczystość, który - co dziwne - nie przypadł do gusty ani cioci Roni, ani Eileen. Myślałam, że w zwykłych spodniach i koszuli nie ma nic złego, jednak myliłam się i uświadomiło mnie podwójne uderzenie owymi spodniami z których jedno zaserwowała panna młoda, a drugim poprawiła jej mama. Nie mogłam jednak obstawać przy swoim prawda? Znaczy mogłam, ale w dzisiejszym dniu wcale nie chodziło o mnie, więc i ja grzecznie zgodziłam się na wymianę obranego stroju i dziś rano zamiast spodni i koszuli włożyłam sukienkę, tylko co jakiś czas mamrocząc pod nosem, że to najgłupszy pomysł pod słońcem i to tylko wujkowi na ucho, bowiem nie chciałam kolejny raz łapać się za głowę. Wujek jednak śmiał się tylko serdecznie i klepał pocieszająco po plecach.
I od rana wszystko zdawało się przebiegać względnie dobrze, do czasu... cóż, pewnego incydentu, jednak ciocia Ronia uratowała dzień - doprawdy nie jestem pewna, czy pozostawione we dwie - ja i Eileen - same na przeciw tego zdania, dałybyśmy sobie z nim radę.
W każdym razie w końcu zjawiliśmy się na miejscu i dopiero tutaj wszystko trafiło we mnie mocniej. Gdy szłam by stanąć obok Eileen, w zaakceptowanej i zatwierdzonej przez komisję Wilde'ów sukience która nadal sprawiała, że czułam się dziwnie nieswojo, gdy kosmyk włosów uciekł ze splotu w który wetknięto mi kilka kwiatków. Tutaj, wszystko uderzyło ze zdwojoną mocną, gdy Hereward i Eileen przysięgali sobie miłość. Odnalazłam spojrzeniem ciemne tęczówki należące do Samuela, na kilka krótkich chwil łapiąc z nim kontakt wzrokowy. Nie byłam wstanie panować nad lekko drgającą brodą, a wraz z nią nad drgającymi wargami, które układały się w lekki uśmiech - gest którego nie widziano u mnie tak dawno. Nie zapanowałam też nad kilkoma łzami, które ukradkiem próbowałam otrzeć wierzchem dłoni. I to całe szczęście fakt, że odnaleźli siebie, że nie bali się po to sięgnąć, że staliśmy tutaj wszyscy by cieszyć się razem z nimi, był tak wielki, że aż mnie bolał. Bo przez to wszystko przebijała się cichutko świadomość i żal, że na mnie nie czeka coś takiego, że moja mama nigdy nie pomoże mi w przyszykowaniu się do mojego ślubu. Zamrugałam kilka razy gwałtownie odganiając te myśli od siebie, przynajmniej na razie. Powrócę do nich gdy bosa i uzbrojona w butelkę ognistej odnajdę odpowiednie miejsce, ciche i puste, w którym zmierzę się sama ze sobą - ponownie.
I gdy wiwatował tłum i ja klaskałam razem z nim, wypuszczając na świat ciepły śmiech, który mieścił się w sercu, znalazłam się też w grupie łapiących bukiet, wątpiąc w możliwość złapania go. Spróbowałam jednak wyciągając ku niemu rękę.
A potem ją znalazłam, musiałam. Stanęłam dokładnie przed, łapiąc za obie dłonie ściskając mocno, jeszcze zanim cokolwiek powiedziałam. Przekręciłam lekko głowę w lewo a potem rozmyśliłam się i puściłam trzymane dłonie. Puściłam, unosząc ręce, prawą poprawiłam jakąś niewidzialną skazę na misternej fryzurze.
- Eileen - zaczęłam, mając nadzieję, że własny głos mnie nie zdradzi, jednak czułam już jak warga drga, a oczy napełniają się łzami. - Eileen Bartius. - powtórzyłam jej imię, dodając nowe nazwisko, które zdawało się tak idealnie do niej pasować. I wtedy tama puściła, była dla mnie jak siostra i jej szczęście było równie i moje jak jej. Pozwoliłam by łzy popłynęły, a usta uśmiechały się ciepło. - Tak bardzo się cieszę, Wilde. - powiedziałam unosząc dłoń i ocierając mokre oczy, kompletnie nie przejmując się faktem, że wszyscy goście mogą zobaczyć jak płacze, pociągnęłam nosem i nie mówiąc nic więcej zgarnęłam ją ramionami przyciągając z całej siły do siebie, tak mocno jak tylko potrafiłam. Potem złapałam dłoń Herewarda i ponownie Eileen
- Mam nadzieję, że nie jeden dzień, a całe życie będzie dla was tak piękne i tak ekscytujące. - pokręciłam głową. - Nie, wiem że tak będzie. Odnaleźliście siebie, a to najpiękniejszy dar, jaki można dać i dostać. - a potem przyciągnęłam ich obu raz jeszcze, ściskając mocno. Chciałam powiedzieć więcej, bo wiedziałam że i więcej mam słów na tą okazję, przygotowywałam się, skreślałam i pisałam w głowie nowe słowa i nagle stojąc przed nimi miałam w głowie wszystko i nic. Prezent był skromny, miał być przypomnieniem, szklana kula, mieściła w sobie domek, a po potrzęsieniu ją imitacja śniegu zasypywała jego mały daszek. Była całkowicie mugolska, ale wiedziałam że Eileen zrozumie gdy tylko na nią spojrzy. Potem oddaliłam się, nagle znajdując się w dziwacznej rozedrganej emocjonalnie pustce, w której nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca. Wypuszczając powietrze z płuc stwierdziłam, że muszę się napić, tak, zdecydowanie, najlepiej od razu.
A potem? Potem żyją długo i szczęśliwie prawda?
Byłam obok już wczoraj, krzątając się i spełniając wszystkie prośby, odpowiadając na każde pytanie i zajmując się sprawami, którymi należało się zająć. Chętnie chwytałam każdej pracy bo ona pozwalała mi nie myśleć, nie poddawać się dziwacznemu nastrojowi który jednocześnie sprawiał, że miałam ochotę na przemian śmiać się i płakać. A wieczorem? Wieczorem jeszcze siedziałyśmy w salonie, w ciepłym fotelu, czułam zapach ciasta cioci który tak mocno przypominał zapach tego, który piekła moja mama. Chwila wytchnienia zdawała się katorgą, nie zasługiwałam na wytchnienie, ale nie mając kolejnych zadań, tylko na nie mogłam się zgodzić. Na nie i na zaprezentowanie wybranego stroju na uroczystość, który - co dziwne - nie przypadł do gusty ani cioci Roni, ani Eileen. Myślałam, że w zwykłych spodniach i koszuli nie ma nic złego, jednak myliłam się i uświadomiło mnie podwójne uderzenie owymi spodniami z których jedno zaserwowała panna młoda, a drugim poprawiła jej mama. Nie mogłam jednak obstawać przy swoim prawda? Znaczy mogłam, ale w dzisiejszym dniu wcale nie chodziło o mnie, więc i ja grzecznie zgodziłam się na wymianę obranego stroju i dziś rano zamiast spodni i koszuli włożyłam sukienkę, tylko co jakiś czas mamrocząc pod nosem, że to najgłupszy pomysł pod słońcem i to tylko wujkowi na ucho, bowiem nie chciałam kolejny raz łapać się za głowę. Wujek jednak śmiał się tylko serdecznie i klepał pocieszająco po plecach.
I od rana wszystko zdawało się przebiegać względnie dobrze, do czasu... cóż, pewnego incydentu, jednak ciocia Ronia uratowała dzień - doprawdy nie jestem pewna, czy pozostawione we dwie - ja i Eileen - same na przeciw tego zdania, dałybyśmy sobie z nim radę.
W każdym razie w końcu zjawiliśmy się na miejscu i dopiero tutaj wszystko trafiło we mnie mocniej. Gdy szłam by stanąć obok Eileen, w zaakceptowanej i zatwierdzonej przez komisję Wilde'ów sukience która nadal sprawiała, że czułam się dziwnie nieswojo, gdy kosmyk włosów uciekł ze splotu w który wetknięto mi kilka kwiatków. Tutaj, wszystko uderzyło ze zdwojoną mocną, gdy Hereward i Eileen przysięgali sobie miłość. Odnalazłam spojrzeniem ciemne tęczówki należące do Samuela, na kilka krótkich chwil łapiąc z nim kontakt wzrokowy. Nie byłam wstanie panować nad lekko drgającą brodą, a wraz z nią nad drgającymi wargami, które układały się w lekki uśmiech - gest którego nie widziano u mnie tak dawno. Nie zapanowałam też nad kilkoma łzami, które ukradkiem próbowałam otrzeć wierzchem dłoni. I to całe szczęście fakt, że odnaleźli siebie, że nie bali się po to sięgnąć, że staliśmy tutaj wszyscy by cieszyć się razem z nimi, był tak wielki, że aż mnie bolał. Bo przez to wszystko przebijała się cichutko świadomość i żal, że na mnie nie czeka coś takiego, że moja mama nigdy nie pomoże mi w przyszykowaniu się do mojego ślubu. Zamrugałam kilka razy gwałtownie odganiając te myśli od siebie, przynajmniej na razie. Powrócę do nich gdy bosa i uzbrojona w butelkę ognistej odnajdę odpowiednie miejsce, ciche i puste, w którym zmierzę się sama ze sobą - ponownie.
I gdy wiwatował tłum i ja klaskałam razem z nim, wypuszczając na świat ciepły śmiech, który mieścił się w sercu, znalazłam się też w grupie łapiących bukiet, wątpiąc w możliwość złapania go. Spróbowałam jednak wyciągając ku niemu rękę.
A potem ją znalazłam, musiałam. Stanęłam dokładnie przed, łapiąc za obie dłonie ściskając mocno, jeszcze zanim cokolwiek powiedziałam. Przekręciłam lekko głowę w lewo a potem rozmyśliłam się i puściłam trzymane dłonie. Puściłam, unosząc ręce, prawą poprawiłam jakąś niewidzialną skazę na misternej fryzurze.
- Eileen - zaczęłam, mając nadzieję, że własny głos mnie nie zdradzi, jednak czułam już jak warga drga, a oczy napełniają się łzami. - Eileen Bartius. - powtórzyłam jej imię, dodając nowe nazwisko, które zdawało się tak idealnie do niej pasować. I wtedy tama puściła, była dla mnie jak siostra i jej szczęście było równie i moje jak jej. Pozwoliłam by łzy popłynęły, a usta uśmiechały się ciepło. - Tak bardzo się cieszę, Wilde. - powiedziałam unosząc dłoń i ocierając mokre oczy, kompletnie nie przejmując się faktem, że wszyscy goście mogą zobaczyć jak płacze, pociągnęłam nosem i nie mówiąc nic więcej zgarnęłam ją ramionami przyciągając z całej siły do siebie, tak mocno jak tylko potrafiłam. Potem złapałam dłoń Herewarda i ponownie Eileen
- Mam nadzieję, że nie jeden dzień, a całe życie będzie dla was tak piękne i tak ekscytujące. - pokręciłam głową. - Nie, wiem że tak będzie. Odnaleźliście siebie, a to najpiękniejszy dar, jaki można dać i dostać. - a potem przyciągnęłam ich obu raz jeszcze, ściskając mocno. Chciałam powiedzieć więcej, bo wiedziałam że i więcej mam słów na tą okazję, przygotowywałam się, skreślałam i pisałam w głowie nowe słowa i nagle stojąc przed nimi miałam w głowie wszystko i nic. Prezent był skromny, miał być przypomnieniem, szklana kula, mieściła w sobie domek, a po potrzęsieniu ją imitacja śniegu zasypywała jego mały daszek. Była całkowicie mugolska, ale wiedziałam że Eileen zrozumie gdy tylko na nią spojrzy. Potem oddaliłam się, nagle znajdując się w dziwacznej rozedrganej emocjonalnie pustce, w której nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca. Wypuszczając powietrze z płuc stwierdziłam, że muszę się napić, tak, zdecydowanie, najlepiej od razu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Cały dzień przeżyłem jak na szpilkach. Byłem zdecydowanie bardziej przejęty niż ledwie trzy dni temu, kiedy to przygotowywałem się do uczestnictwa w sabacie. Dziś był w końcu dwudziesty czwarty czerwca - dzień ślubu Eileen i Herewarda. Zaparzając poranną filiżankę earl greya zastanawiałem się, kiedy to tak właściwie wszystko się stało, jak życie pogalopowało z punktu gdzie siedząc w ławce jak pierwszorzędny kujon wyrywałem się do odpowiedzi na pytania zadawane klasie przez profesora Bartiusa do miejsca, w którym całkowicie pijany w braterskim uścisku przyjaźnie wrzucałem go w śnieżne zaspy, ostatecznie mając również upijać się na jego weselu. Może dziś wrzucę go do jeziora w celu podtrzymania tradycji?
Unosząc filiżankę do ust przywołałem w myślach ciepły uśmiech Eileen, a moje wargi nieświadomie odwzajemniły gest do wspomnienia. Panna Wilde - a za kilka godzin już pani Bartius - wydawała się wszystkim tym, czego potrzebował skonfliktowany wewnętrznie Hereward. Czułem ciepło rozlewające się wewnątrz mnie, zarówno to od gorącej herbaty jak i od myśli, która mnie nawiedziła: oto dwójkę dobrych ludzi spotkało w życiu coś, na co bezsprzecznie zasługiwali. Miłość i szczęście.
Dopiłem herbatę i czmychnąłem z kuchni do swojej komnaty, gdzie przechodząc obok sterty książek uśmiechnąłem się zwycięsko. Nie dziś. Żadnej nauki. W triumfem wymalowanym na twarzy zebrałem przygotowane rzeczy i ruszyłem do łazienki tylko po to, by przysnąć tam w wannie. W efekcie tego straciłem jakieś dobre dwie godziny, po których półnagi, wzbudzający oburzenie wiszących na korytarzu portretów biegiem wpadłem znów do sypialni. Miałem jeszcze czas, ale przecież nie mogłem spóźnić się na ślub, nie kiedy miałem jeszcze po drodze zabrać Josephine i Minerwę, a to ja byłem przecież w posiadaniu świstoklika do Szkocji. Strój na szczęście przygotowałem sobie wcześniej, tym razem Merlinowi dzięki nie musząc znosić obecności ciotek. Odprawiłem również Dzwoneczka, bo na płonącą halkę Wendeliny, nie miałem przecież pięciu lat by potrzebować pomocy skrzata przy ubraniu się. Założyłem na siebie jasnobrązowe spodnie z miękkiego materiału, białą koszulę i granatową kamizelkę zapinaną na białe guziki. Pod szyją zawiązałem pomarańczowy krawat w pasy, a do kieszonki w kraciastej, szaro-granatowej marynarce włożyłem złożoną, satynową poszetkę - również w tym samym intensywnym i radosnym, pomarańczowym odcieniu. Przejrzałem się w lustrze z jeden, drugiej strony, po czym nagłym szarpnięciem poluzowałem krawat i z fuknięciem odrzuciłem go na łóżko. Cały zestaw skompletowałem na początku czerwca, składając zamówienie szyte na miarę u mugolskiego krawca, jednak krawat do mnie nie przemawiał. Podszedłem do komody i otwierając najwyższą szufladę wyjąłem z niej niewielkie, czarne pudełeczko. W jego wnętrzu spoczywała wykonana z piór muszka, którą kupiłem wtedy pod wpływem impulsu - dziś doszedłem zaś do wniosku, że wolę założyć ją, niż pasiasty krawat. Założyłem na stopy buty z beżowego zamszu i po raz kolejny oceniłem moją prezencję w lustrze. Ukontentowany, wpiąłem w kamizelkę kieszonkowy zegarek, do kieszeni marynarki wcisnąłem atłasowy woreczek, w którym spoczywał świstoklik i łapiąc za różdżkę już-już chciałem się teleportować. W ostatniej chwili sobie o czymś przypomniałem. Podszedłem do biurka i wziąłem z niego specjalną spinkę do włosów, w którą wpięta była główka rozwijającej się, przypalanej na brzegach pomarańczowej róży. Wziąłem ją ostrożnie, razem z całkiem sporą paczką zapakowaną w ciemnoniebieski papier i przewiązaną - oczywiście - pomarańczową wstążką. Szaleństwo.
Sprawdziłem godzinę i widząc, że zdążyłem idealnie z tą myślą chwyciłem wolną ręką różdżkę i skupiłem się na teleportacji - nie prosto do mieszkania dziewczyn, ale w odległości dosłownie minuty piechotą od mojego celu. Jakoś udało mi się przejść przez panią... Dublefaux? Dobblefax? Doubblefax? Chyba jakoś tak. Nie wiedziałem, zresztą bez względu na jej nazwisko tak czy siak wysłuchałem od kobiety całą litanię na temat tego, jak przystoi mi się zachowywać w towarzystwie dziewcząt oraz że bezwzględnie spoczywa na mnie odpowiedzialność za ich bezpieczny powrót do domu. Na szczęście miałem u niej kredyt zaufania, kiedy jak na dżentelmena przystało przeszło tydzień temu odprowadziłem Josie po potańcówce prosto do mieszkania. Uraczyłem staruszkę jakąś uprzejmą salonową grzecznością i z zapewnieniami, że zrobię wszystko co w mojej mocy przy pierwszej okazji czmychnąłem schodami na górę. Zapukałem do pokoju Josephine, a po przyzwoleniu na wejście nacisnąłem klamkę, uchylając drzwi za którymi przed chwilą jeszcze słyszałem głosy Zakonniczek. W pierwszej chwili gdy je zobaczyłem poczułem się, jakbym nie posiadał języka. Zaraz jednak na moje usta wpełzł uśmiech, a i język się odnalazł.
- Wyglądacie zjawiskowo - powiedziałem, nadal nie mogąc oderwać od nich wzroku. Odchrząknąłem w końcu i zamknąwszy za sobą drzwi przeszedłem przez pokój, raz po zerkając na niewiasty, przy czym głównie moje oczy błądziły w kierunku pewnej przyszłej pani auror. - Pamiętaj Minnie, że zamierzam porwać cię dziś na przynajmniej jeden taniec, trzeba nadrobić zaległości z sali balowej - wyszczerzyłem się i puściłem do niej oczko, odkładając na blat biurka paczkę i różdżkę, łapiąc za to szkatułeczkę ze spinką. Podszedłem do Josephine i uchyliłem wieczka, uśmiechając się z lekka niepewnie. - Pomyślałem że... będzie pasować - powiedziałem, podając jej spinkę i cofając się po tym pół kroku w tył zastanawiając się, czy tutaj było już tak ciepło kiedy wchodziłem.
Kiedy ostatecznie byliśmy już wszyscy gotowi ostrożnie wyrzuciłem z atłasowego woreczka na biurko żółty, okrągły kamień - nasz dzisiejszy świstoklik. Wetknąłem różdżkę za pasek, złapałem pod jedno ramię prezent, zaś drugie wyciągnąłem w kierunku Minerwy i Josephine, zerkając na nie kontrolnie. - Gotowe? - zapytałem jeszcze, a kiedy otrzymałem odpowiedzi załapałem kamyk w dłoń. W następnej chwili cała nasza trójka zaczęła wirować, świat się rozmył, a pokój Josie zniknął w feerii barw, z której w końcu, pomalutku zaczął wyłaniać się ciemny kształt - jezioro Loch Ness.
Kiedy nasze stopy dotknęły ziemi musiałem na chwilę stanąć i poczekać, aż przestanie kręcić mi się w głowie. Miałem wrażenie, że coś musi być ze mną nie tak, bo nadal widziałem pod nogami barwne plamki - dopiero po chwili dotarło do mnie, że to wielobarwne kamienie. Rozejrzałem się po okolicy, a w moich oczach zabłyszczał zachwyt. - Jak tu pięknie - powiedziałem do moich towarzyszek, po czym oferując ramię mojej dzisiejszej partnerce poprowadziłem obie panie do będącego w zasięgu naszego wzroku miejsca, gdzie przed ołtarzem ustawione zostały rzędy krzeseł. Przywitałem się ze wszystkimi znajomymi, posyłając czy to ciepły uśmiech, czy też kiwając głową. Z uznaniem i szerokim uśmiechem kiwnąłem stojącemu u ołtarza Herewardowi, puściłem oko do Archiego i Justine, aż w końcu wpadłem na Foxa, któremu podałem dłoń.
- Możemy się dosiąść, czy już ktoś nas uprzedził? - zapytałem Fredericka, a otrzymawszy satysfakcjonującą mnie odpowiedź pozwoliłem Josie wyślizgnąć się z mojego ramienia, samemu zajmując miejsce między nią a Lisem.
Później wszystko potoczyło się tak szybko, że sam nie wiedziałem jakim cudem już stałem, klaszcząc i wiwatując na cześć nowożeńców.
- Idę o zakład, że nie złapiesz tego beretu - wyszczerzyłem się chytrze do Foxa, podpuszczając go do tego, by rzucił się w wir weselnych tradycji. W końcu chyba podobały mu się tańce z Lucindą, czyż nie? Na potwierdzenie moich słów wyrwałem się z miejsca w kierunku szybującego nakrycia głowy, chcąc obudzić w aurorze chęć do rywalizacji - nawet, jeżeli była to po prostu zabawa. Nie wierzyłem w takie rzeczy, wszelkie przesądy traktowałem ze sporym sceptyzmem - choć jakąś cząstką siebie zawsze pozostawałem względem nich ostrożny, bo nigdy nie było wiadomo, czy w którymś z nich nie drzemie jakieś magiczne ziarno prawdy.
Skończywszy się wygłupiać z Foxem podszedłem do Josie i odchrząknąłem, oferując jej swoje ramię, po czym wziąłem w wolną rękę zapakowany prezent i ruszyłem wraz z moją dzisiejszą towarzyszką w kierunku państwa Bartius, aby złożyć im życzenia. Po drodze skłoniłem się z szacunkiem profesor Bagshot oraz rodzicom państwa młodych. Kiedy udało nam się dotrzeć do pary młodej, na mojej twarzy gościł szczery, zaraźliwy uśmiech. Wyciągnąłem prawicę do Herewarda, nie mogąc jednocześnie powstrzymać mojej lewej brwi od delikatnego uniesienia się, a oczu od zabłyszczenia tym tak dobrze znanym, zwiastującym kłopoty błyskiem. Odstawiłem paczkę obok, przy innych prezentach, a mając wolne ręce zaraz zamknąłem Eileen w uścisku.
- Wyglądasz przepięknie, pani Bartius - uśmiechnąłem się jeszcze szerzej niż do tego pory, komplementując pannę młodą. A doprawdy, było co komplementować. - Niech droga na którą dziś wstąpiliście przyniesie wam wiele pięknych, szczęśliwych chwil, a każda trudność, jaką na niej napotkacie tylko sprawi, że Wasza miłość będzie stawała się coraz silniejsza. Mam nadzieję, że przeżyjecie razem mnóstwo wspaniałych przygód - spojrzałem na nich, mając zapamiętać ich obraz w tej chwili już na zawsze. - Oby zdrowie i szczęście wam dopisywało, bo o resztę na pewno zadbacie sami - zakończyłem, a kiedy również i Josie pogratulowała parze młodej odsunąłem się na bok, robiąc miejsce dla pozostałych chcących złożyć nowożeńcom życzenia.
- Przespacerujemy się brzegiem do zamku? - zapytałem pannę Fenwick, kiedy do moich wyczulonych uszu dotarły niosące się po wodzie dźwięki muzyki.
| Losie, losie, co mi dasz - beret i żonę a może w twarz?
Po rozpakowaniu paczki Eileen i Hereward znajdą w niej piękny, z jednej strony możliwy do otwarcia srebrny lampion - taki, który mieszkający w domach wywieszają na ganku jako światło wskazujące drogę powracającemu z daleka domownikowi. Lampion jest na tyle niezwykły, że w jego wnętrzu stworzony został spiralnie podnoszący się ku górze, szklany las. Ten mały, przezroczysty świat przemierzają razem dwie ogniste sylwetki przedstawiające niedźwiedzia i tumaka, które nie zgasną nawet polane wodą. Zwierzątka można wziąć na rękę, jednak trzymane zbyt długo zaczną parzyć.
TL;DR: Alex przybywa z Minnie i Josie ubrany w fancy mugolski garnitur z fancy muszką, wita się ze znajomymi i siada koło Foxa. Później próbuje łapać beret, choć nie wierzy w takie rzeczy i chce tylko nakręcić Lisa na rywalizację, po czym idzie wraz z Jo złożyć życzenia młodej parze i wręczyć im prezent.
Unosząc filiżankę do ust przywołałem w myślach ciepły uśmiech Eileen, a moje wargi nieświadomie odwzajemniły gest do wspomnienia. Panna Wilde - a za kilka godzin już pani Bartius - wydawała się wszystkim tym, czego potrzebował skonfliktowany wewnętrznie Hereward. Czułem ciepło rozlewające się wewnątrz mnie, zarówno to od gorącej herbaty jak i od myśli, która mnie nawiedziła: oto dwójkę dobrych ludzi spotkało w życiu coś, na co bezsprzecznie zasługiwali. Miłość i szczęście.
Dopiłem herbatę i czmychnąłem z kuchni do swojej komnaty, gdzie przechodząc obok sterty książek uśmiechnąłem się zwycięsko. Nie dziś. Żadnej nauki. W triumfem wymalowanym na twarzy zebrałem przygotowane rzeczy i ruszyłem do łazienki tylko po to, by przysnąć tam w wannie. W efekcie tego straciłem jakieś dobre dwie godziny, po których półnagi, wzbudzający oburzenie wiszących na korytarzu portretów biegiem wpadłem znów do sypialni. Miałem jeszcze czas, ale przecież nie mogłem spóźnić się na ślub, nie kiedy miałem jeszcze po drodze zabrać Josephine i Minerwę, a to ja byłem przecież w posiadaniu świstoklika do Szkocji. Strój na szczęście przygotowałem sobie wcześniej, tym razem Merlinowi dzięki nie musząc znosić obecności ciotek. Odprawiłem również Dzwoneczka, bo na płonącą halkę Wendeliny, nie miałem przecież pięciu lat by potrzebować pomocy skrzata przy ubraniu się. Założyłem na siebie jasnobrązowe spodnie z miękkiego materiału, białą koszulę i granatową kamizelkę zapinaną na białe guziki. Pod szyją zawiązałem pomarańczowy krawat w pasy, a do kieszonki w kraciastej, szaro-granatowej marynarce włożyłem złożoną, satynową poszetkę - również w tym samym intensywnym i radosnym, pomarańczowym odcieniu. Przejrzałem się w lustrze z jeden, drugiej strony, po czym nagłym szarpnięciem poluzowałem krawat i z fuknięciem odrzuciłem go na łóżko. Cały zestaw skompletowałem na początku czerwca, składając zamówienie szyte na miarę u mugolskiego krawca, jednak krawat do mnie nie przemawiał. Podszedłem do komody i otwierając najwyższą szufladę wyjąłem z niej niewielkie, czarne pudełeczko. W jego wnętrzu spoczywała wykonana z piór muszka, którą kupiłem wtedy pod wpływem impulsu - dziś doszedłem zaś do wniosku, że wolę założyć ją, niż pasiasty krawat. Założyłem na stopy buty z beżowego zamszu i po raz kolejny oceniłem moją prezencję w lustrze. Ukontentowany, wpiąłem w kamizelkę kieszonkowy zegarek, do kieszeni marynarki wcisnąłem atłasowy woreczek, w którym spoczywał świstoklik i łapiąc za różdżkę już-już chciałem się teleportować. W ostatniej chwili sobie o czymś przypomniałem. Podszedłem do biurka i wziąłem z niego specjalną spinkę do włosów, w którą wpięta była główka rozwijającej się, przypalanej na brzegach pomarańczowej róży. Wziąłem ją ostrożnie, razem z całkiem sporą paczką zapakowaną w ciemnoniebieski papier i przewiązaną - oczywiście - pomarańczową wstążką. Szaleństwo.
Sprawdziłem godzinę i widząc, że zdążyłem idealnie z tą myślą chwyciłem wolną ręką różdżkę i skupiłem się na teleportacji - nie prosto do mieszkania dziewczyn, ale w odległości dosłownie minuty piechotą od mojego celu. Jakoś udało mi się przejść przez panią... Dublefaux? Dobblefax? Doubblefax? Chyba jakoś tak. Nie wiedziałem, zresztą bez względu na jej nazwisko tak czy siak wysłuchałem od kobiety całą litanię na temat tego, jak przystoi mi się zachowywać w towarzystwie dziewcząt oraz że bezwzględnie spoczywa na mnie odpowiedzialność za ich bezpieczny powrót do domu. Na szczęście miałem u niej kredyt zaufania, kiedy jak na dżentelmena przystało przeszło tydzień temu odprowadziłem Josie po potańcówce prosto do mieszkania. Uraczyłem staruszkę jakąś uprzejmą salonową grzecznością i z zapewnieniami, że zrobię wszystko co w mojej mocy przy pierwszej okazji czmychnąłem schodami na górę. Zapukałem do pokoju Josephine, a po przyzwoleniu na wejście nacisnąłem klamkę, uchylając drzwi za którymi przed chwilą jeszcze słyszałem głosy Zakonniczek. W pierwszej chwili gdy je zobaczyłem poczułem się, jakbym nie posiadał języka. Zaraz jednak na moje usta wpełzł uśmiech, a i język się odnalazł.
- Wyglądacie zjawiskowo - powiedziałem, nadal nie mogąc oderwać od nich wzroku. Odchrząknąłem w końcu i zamknąwszy za sobą drzwi przeszedłem przez pokój, raz po zerkając na niewiasty, przy czym głównie moje oczy błądziły w kierunku pewnej przyszłej pani auror. - Pamiętaj Minnie, że zamierzam porwać cię dziś na przynajmniej jeden taniec, trzeba nadrobić zaległości z sali balowej - wyszczerzyłem się i puściłem do niej oczko, odkładając na blat biurka paczkę i różdżkę, łapiąc za to szkatułeczkę ze spinką. Podszedłem do Josephine i uchyliłem wieczka, uśmiechając się z lekka niepewnie. - Pomyślałem że... będzie pasować - powiedziałem, podając jej spinkę i cofając się po tym pół kroku w tył zastanawiając się, czy tutaj było już tak ciepło kiedy wchodziłem.
Kiedy ostatecznie byliśmy już wszyscy gotowi ostrożnie wyrzuciłem z atłasowego woreczka na biurko żółty, okrągły kamień - nasz dzisiejszy świstoklik. Wetknąłem różdżkę za pasek, złapałem pod jedno ramię prezent, zaś drugie wyciągnąłem w kierunku Minerwy i Josephine, zerkając na nie kontrolnie. - Gotowe? - zapytałem jeszcze, a kiedy otrzymałem odpowiedzi załapałem kamyk w dłoń. W następnej chwili cała nasza trójka zaczęła wirować, świat się rozmył, a pokój Josie zniknął w feerii barw, z której w końcu, pomalutku zaczął wyłaniać się ciemny kształt - jezioro Loch Ness.
Kiedy nasze stopy dotknęły ziemi musiałem na chwilę stanąć i poczekać, aż przestanie kręcić mi się w głowie. Miałem wrażenie, że coś musi być ze mną nie tak, bo nadal widziałem pod nogami barwne plamki - dopiero po chwili dotarło do mnie, że to wielobarwne kamienie. Rozejrzałem się po okolicy, a w moich oczach zabłyszczał zachwyt. - Jak tu pięknie - powiedziałem do moich towarzyszek, po czym oferując ramię mojej dzisiejszej partnerce poprowadziłem obie panie do będącego w zasięgu naszego wzroku miejsca, gdzie przed ołtarzem ustawione zostały rzędy krzeseł. Przywitałem się ze wszystkimi znajomymi, posyłając czy to ciepły uśmiech, czy też kiwając głową. Z uznaniem i szerokim uśmiechem kiwnąłem stojącemu u ołtarza Herewardowi, puściłem oko do Archiego i Justine, aż w końcu wpadłem na Foxa, któremu podałem dłoń.
- Możemy się dosiąść, czy już ktoś nas uprzedził? - zapytałem Fredericka, a otrzymawszy satysfakcjonującą mnie odpowiedź pozwoliłem Josie wyślizgnąć się z mojego ramienia, samemu zajmując miejsce między nią a Lisem.
Później wszystko potoczyło się tak szybko, że sam nie wiedziałem jakim cudem już stałem, klaszcząc i wiwatując na cześć nowożeńców.
- Idę o zakład, że nie złapiesz tego beretu - wyszczerzyłem się chytrze do Foxa, podpuszczając go do tego, by rzucił się w wir weselnych tradycji. W końcu chyba podobały mu się tańce z Lucindą, czyż nie? Na potwierdzenie moich słów wyrwałem się z miejsca w kierunku szybującego nakrycia głowy, chcąc obudzić w aurorze chęć do rywalizacji - nawet, jeżeli była to po prostu zabawa. Nie wierzyłem w takie rzeczy, wszelkie przesądy traktowałem ze sporym sceptyzmem - choć jakąś cząstką siebie zawsze pozostawałem względem nich ostrożny, bo nigdy nie było wiadomo, czy w którymś z nich nie drzemie jakieś magiczne ziarno prawdy.
Skończywszy się wygłupiać z Foxem podszedłem do Josie i odchrząknąłem, oferując jej swoje ramię, po czym wziąłem w wolną rękę zapakowany prezent i ruszyłem wraz z moją dzisiejszą towarzyszką w kierunku państwa Bartius, aby złożyć im życzenia. Po drodze skłoniłem się z szacunkiem profesor Bagshot oraz rodzicom państwa młodych. Kiedy udało nam się dotrzeć do pary młodej, na mojej twarzy gościł szczery, zaraźliwy uśmiech. Wyciągnąłem prawicę do Herewarda, nie mogąc jednocześnie powstrzymać mojej lewej brwi od delikatnego uniesienia się, a oczu od zabłyszczenia tym tak dobrze znanym, zwiastującym kłopoty błyskiem. Odstawiłem paczkę obok, przy innych prezentach, a mając wolne ręce zaraz zamknąłem Eileen w uścisku.
- Wyglądasz przepięknie, pani Bartius - uśmiechnąłem się jeszcze szerzej niż do tego pory, komplementując pannę młodą. A doprawdy, było co komplementować. - Niech droga na którą dziś wstąpiliście przyniesie wam wiele pięknych, szczęśliwych chwil, a każda trudność, jaką na niej napotkacie tylko sprawi, że Wasza miłość będzie stawała się coraz silniejsza. Mam nadzieję, że przeżyjecie razem mnóstwo wspaniałych przygód - spojrzałem na nich, mając zapamiętać ich obraz w tej chwili już na zawsze. - Oby zdrowie i szczęście wam dopisywało, bo o resztę na pewno zadbacie sami - zakończyłem, a kiedy również i Josie pogratulowała parze młodej odsunąłem się na bok, robiąc miejsce dla pozostałych chcących złożyć nowożeńcom życzenia.
- Przespacerujemy się brzegiem do zamku? - zapytałem pannę Fenwick, kiedy do moich wyczulonych uszu dotarły niosące się po wodzie dźwięki muzyki.
| Losie, losie, co mi dasz - beret i żonę a może w twarz?
Po rozpakowaniu paczki Eileen i Hereward znajdą w niej piękny, z jednej strony możliwy do otwarcia srebrny lampion - taki, który mieszkający w domach wywieszają na ganku jako światło wskazujące drogę powracającemu z daleka domownikowi. Lampion jest na tyle niezwykły, że w jego wnętrzu stworzony został spiralnie podnoszący się ku górze, szklany las. Ten mały, przezroczysty świat przemierzają razem dwie ogniste sylwetki przedstawiające niedźwiedzia i tumaka, które nie zgasną nawet polane wodą. Zwierzątka można wziąć na rękę, jednak trzymane zbyt długo zaczną parzyć.
TL;DR: Alex przybywa z Minnie i Josie ubrany w fancy mugolski garnitur z fancy muszką, wita się ze znajomymi i siada koło Foxa. Później próbuje łapać beret, choć nie wierzy w takie rzeczy i chce tylko nakręcić Lisa na rywalizację, po czym idzie wraz z Jo złożyć życzenia młodej parze i wręczyć im prezent.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Wspaniały dzień, naprawdę wspaniały. Naturalnie twierdzę na głos, że to państwo młodzi są najpiękniejsi w tym zachwycającym czasie, ale tak gdzieś w środku czuję, że najpiękniejszy to jednak jest bukiet Eileen oraz łuk, pod którym mają stanąć podczas składania sobie przysięgi. Nie, żebym ja pomagała w ich robieniu, skądże. To czysty przypadek. W każdym razie nie mogłam się już doczekać kiedy wszystkie pragnienia przyjaciółki się spełnią. Aż łezka się w oku kręci jak sobie tak przypominam, że chciała razem z Just i mną pretendować na Gwardzistkę, cóż za głupiutka gąska. Miłości nie ma co przepuszczać skoro tak mało jej na świecie. Gdyby była jej wystarczająca ilość, nie byłoby wojen, a jednak. O tym mimo to nie myślę podczas ceremonii, to ma być chwila poświęcona wyłącznie państwu Bartius. Dlatego siedzę gdzieś niedaleko, w jakże skromnej sukience, przywodzącej na myśl raczej odległe czasy. Należała jeszcze do mojej mamy, może nawet babci? I kocham ją bardzo. Przynosi szczęście, niekoniecznie mi, ale wszystkim wokół. Jest cudownie żółta, z roślinnymi motywami, elegancka i wcale nie taka gruba, czyniąc z siebie idealny strój na niniejszą okazję. Wymagającą nadzwyczajnego ubioru. Rozpuszczone, ciemne oraz mocno falowane włosy opadają miękko na plecy, zaś niesforne kosmyki z przodu twarzy zebrane są do tyłu za pomocą spinki w kształcie wielkiego kwiatu słonecznika. To wszystko ze szczęścia, bo mnie ono tak mocno rozpiera, że chciałabym, żeby wszyscy inni także je poczuli. I chociaż jestem promieniem słońca, to Eileen świeci dziś najjaśniej. I bardzo dobrze. Po drodze na swoje miejsce witam wszystkich, tych mniej i tych bardziej znanych. Uśmiecham się promiennie do pani Bagshot, nie spodziewałam się jej tu spotkać, ale to miła niespodzianka.
Niestety nie mogę się powstrzymać przed płaczem oraz zbyt donośnym wydmuchiwaniem nosa w chusteczkę. Tak wzruszające chwile zawsze doprowadzają mnie do łez. Tych nasiąkniętych niezmąconą radością, naturalnie. Miłość zawsze należy świętować, bez względu na wszystko. To najwyższe dobro jakie mamy.
Kiedy część oficjalna dobiega końca, a pani Bartius przymierza się do rzucenia mojego bukietu, jakoś tak automatycznie wyciągam po niego ręce. Ale nie rzucam się, nie przeciskam, nie rozkwaszam nikomu twarzy łokciami, bo to nieładnie. Co za ironia, że próbuję złapać bukiet zrobiony przeze mnie samą. Chyba nawet nie powinnam, z drugiej strony wiedząc, że nawet nie miałabym z kim tego ślubu wziąć, ale to nic.
Nie patrząc na wynik tej rozkosznej tradycji, ustawiam się w kolejce do życzeń. Kiedy nadchodzi moja kolej, ucałowuję energicznie zarówno Eileen jak i Herewarda, chociaż coś w moim spojrzeniu skierowanym w jego stronę mówi, żeby lepiej uszczęśliwiał połówkę walecznych Mandragor, bo jak nie to będzie chrupał marchewki pełne ziemi do końca swych dni.
- Przepraszam was za ten głośny płacz, po prostu to było takie wzruszające, że nie mogłam się powstrzymać. Wyglądacie razem po prostu przepięknie - zaczynam, uśmiechając się szeroko. - Mam nadzieję, że teraz już wszystko zacznie się układać i że wasze szczęście odmieni losy świata. Dużo miłości oraz samych wspaniałych chwil wam życzę - dodaję, raz jeszcze ich wylewnie ściskając. I dając im prezenty, pannie młodej złoty medalik w kształcie serca, do którego można włożyć zdjęcie, zasuszoną roślinę czy cokolwiek przyjdzie jej do głowy, a panu młodemu elegancką piersiówkę, wcale nie sugerując, że podczas małżeństwa będzie dużo pił.
Dopiero wtedy oddalam się, stając gdzieś z boku i zastanawiając się nad tym, co mogłabym teraz robić. Rozmawiać ze znajomym, jeść, tańczyć lub brać udział w jednej z zabaw, wybór jest zbyt duży.
Niestety nie mogę się powstrzymać przed płaczem oraz zbyt donośnym wydmuchiwaniem nosa w chusteczkę. Tak wzruszające chwile zawsze doprowadzają mnie do łez. Tych nasiąkniętych niezmąconą radością, naturalnie. Miłość zawsze należy świętować, bez względu na wszystko. To najwyższe dobro jakie mamy.
Kiedy część oficjalna dobiega końca, a pani Bartius przymierza się do rzucenia mojego bukietu, jakoś tak automatycznie wyciągam po niego ręce. Ale nie rzucam się, nie przeciskam, nie rozkwaszam nikomu twarzy łokciami, bo to nieładnie. Co za ironia, że próbuję złapać bukiet zrobiony przeze mnie samą. Chyba nawet nie powinnam, z drugiej strony wiedząc, że nawet nie miałabym z kim tego ślubu wziąć, ale to nic.
Nie patrząc na wynik tej rozkosznej tradycji, ustawiam się w kolejce do życzeń. Kiedy nadchodzi moja kolej, ucałowuję energicznie zarówno Eileen jak i Herewarda, chociaż coś w moim spojrzeniu skierowanym w jego stronę mówi, żeby lepiej uszczęśliwiał połówkę walecznych Mandragor, bo jak nie to będzie chrupał marchewki pełne ziemi do końca swych dni.
- Przepraszam was za ten głośny płacz, po prostu to było takie wzruszające, że nie mogłam się powstrzymać. Wyglądacie razem po prostu przepięknie - zaczynam, uśmiechając się szeroko. - Mam nadzieję, że teraz już wszystko zacznie się układać i że wasze szczęście odmieni losy świata. Dużo miłości oraz samych wspaniałych chwil wam życzę - dodaję, raz jeszcze ich wylewnie ściskając. I dając im prezenty, pannie młodej złoty medalik w kształcie serca, do którego można włożyć zdjęcie, zasuszoną roślinę czy cokolwiek przyjdzie jej do głowy, a panu młodemu elegancką piersiówkę, wcale nie sugerując, że podczas małżeństwa będzie dużo pił.
Dopiero wtedy oddalam się, stając gdzieś z boku i zastanawiając się nad tym, co mogłabym teraz robić. Rozmawiać ze znajomym, jeść, tańczyć lub brać udział w jednej z zabaw, wybór jest zbyt duży.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Brzeg jeziora
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness