Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness
Brzeg jeziora
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzeg jeziora
Kamienista plaża przy jeziorze niemal w całości pokryta jest różnobarwnymi kamykami, które, według miejscowej legendy, są wypluwane przez potwora z Loch Ness jako drobny podarunek za skromne życie mieszkańców pobliskiej wioski. Przy wschodzie i zachodzie słońca plaża lśni tysiącami barw, tworząc swój naturalny pokaz świateł. Wśród nich znajduje się kilka z nich, które ponoć mają szczególną moc. Wierzy się, że kamień turkusowy, włożony na najwyższą półkę szafy, chroni dom przed bahankami; kamień purpurowy, zostawiony w szafce na buty, chroni domowników przed chochlikami kornwalijskimi, które uwielbiają kraść damskie obuwie; kamień karmazynowy, położony na kuchennym parapecie, strzeże dom przed plagą smutku.
By odnaleźć właściwy kamień, rzuć kością k100 (nie dolicza się bonusu za spostrzegawczość). Wyrzucenie wyniku 47 pozwala odnaleźć kamień turkusowy; wyrzucenie wyniku 73 pozwala odnaleźć kamień purpurowy; wyrzucenie wyniku 100 pozwala odnaleźć kamień karmazynowy.
By odnaleźć właściwy kamień, rzuć kością k100 (nie dolicza się bonusu za spostrzegawczość). Wyrzucenie wyniku 47 pozwala odnaleźć kamień turkusowy; wyrzucenie wyniku 73 pozwala odnaleźć kamień purpurowy; wyrzucenie wyniku 100 pozwala odnaleźć kamień karmazynowy.
Ta lokacja zawiera kości.
The member 'Florean Fortescue' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Miał mieszane uczucia. Nie ze względu na Eileen i Herewarda, bardzo ich cenił. Cieszył się ich szczęściem, chociaż w przypadku Cyrusa bardzo trudno mówi się o tym uczuciu. Od zawsze roztaczał wokół siebie aurę ponurego człowieka i nawet kiedy żartował, wyglądało to niczym rzucanie dowcipów przez grabarza. Zazdrościł. Tak zwyczajnie, po ludzku zazdrościł. Czuł, jak zalewa go żółć porażki oraz poczucia winy. On sam od dobrych kilku lat mógłby być już mężem oraz mieć kilkuletnie dzieci. Mógłby, gdyby tego nie spieprzył. Uczucia były w nim wciąż żywe, rana rozdrapywała się z każdym oddechem oraz krokiem stawianym na przebudzonej z zimowego snu trawie. Nie był do końca przytomny kiedy ubierał odświętną, czarodziejską szatę. W kolorze grafitu, czerń na ślubie nie mogła zwiastować niczego dobrego, dlatego zrezygnował ze swojego ulubionego, skrajnie neutralnego koloru. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, jak praktycznie zawsze. Jasna koszula, idealnie wykrochmalona oraz czysta, proste, eleganckie spodnie wystające spod szaty oraz czarne, lakierowane, męskie pantofle. Wyglądał naprawdę zwyczajnie i dzięki temu czuł się dużo bardziej komfortowo niż przypuszczał. Oby tylko państwo młodzi nie odebrali tego negatywnie, nie powinni. Agrafką przypiął do klapy ubioru niewielki bukiecik polnych kwiatów w celu wpasowania się w otoczenie już tak ostatecznie. Spojrzał w lustro, ignorując odbijające się w jego tafli demony. Stały tuż za nim, zatruwając umysł różnymi wariantami jego życia. Mógł być daleko stąd, dbając o swoją rodzinę, będąc szczęśliwym małżonkiem i ojcem. Zamiast tego zaszywał się w swojej pracowni, poświęcał nauce oraz badaniu wszechrzeczy, angażując się bez reszty w świat niematerialny. On nie mógł go zranić, zatem jawił się alchemikowi jako dużo atrakcyjniejszy niż ten obfity w ludzkie organizmy. Nie negował go, jednakże kontaktował z nim jedynie w razie konieczności lub wyraźnej potrzeby. Nadal pozostawał zwierzęciem.
Umówił się z Leanne, pomimo zagubienia jakie czuł w jej towarzystwie. Raz się na niego obrażała, żeby w innej całować go w policzek, zaś następnym razem płakała mu w ramię, żeby na koniec ugotować obiad. Nie nadążał za nią oraz jej humorkami, przerażała go myśl, że była nieobliczalna. Nie mógł przewidzieć jej ruchu, odpowiedzieć nań schematem, mieć nad nią kontroli. Wprawiało go to w stres objawiający się niemal nieustannym poprawianiem mankietów. Pomimo wewnętrznych obaw, zgodnie z obietnicą przyprowadził Tonks na uroczystość. Piękną, naprawdę podobała mu się okolica oraz młoda para dzieląca się miłością nie tylko między sobą, lecz również z gośćmi przyjęcia. Po wszystkim skierował się do kolejki, natomiast w trakcie tego powitał skinieniem głowy Just i Charlene, nie chcąc im przeszkadzać. Obie były w trakcie rozmów, stąd nie wdawał się z nimi w większe interakcje. Zamiast tego w trakcie oczekiwania porozmawiał z Jaydenem, bowiem każda chwila była tą odpowiednią na naukowe rozważania. Przedstawił się również jego towarzyszce. W tym czasie Lea pewnie zanudziła się na śmierć. Snape nie dotarł do tego punktu świadomości, ponieważ nadeszła jego kolej składania życzeń.
- Państwo Bartius, życzę wam spełnienia marzeń, co bez dwóch zdań zawiera w sobie wszystko, czego można życzyć przyjaciołom. Zdrowie, miłość, szczęście, to wszystko bierze się ze spełnienia, zarówno tych większych jak i mniejszych pragnień. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego - powiedział krótko, lecz Eileen wiedziała, że Cyrusowi daleko było do słowotoku. Wręczył jej pakunek, zawierający skromny podarek dla obu małżonków. Dwa ogromne kubki, które po zetknięciu się rysują jedną połowę serca na każdym z nich. Niestety mężczyzna nie miał zbyt wiele pieniędzy, sam zaś znał się jedynie na robieniu eliksirów, dlatego nie mógł sprezentować im czegoś bardziej okazałego. Za to pamiętał osobisty kubek przyjaciółki nadal stojący u niego w szafce, pomyślał zatem, że to dobre nawiązanie.
W następnej chwili zaczekał na Leanne, rozglądając się po reszcie uczestników. Kiedy pan młody wyrzucił ze swoich rąk beret, sam rozpostarł dość niezdarnie ramiona w celu złapania lecącego przedmiotu. Ten jednakże nieco skręcił, wyraźnie kierując się w stronę barczystego, wysokiego mężczyzny, dlatego nie kłopotał się zbyt mocno z tym łapaniem nakrycia głowy.
- Co masz ochotę robić? - spytał wreszcie swojej towarzyszki, zerkając na nią niepewnie. Miał dziwne przeczucie, że zdążyła się na niego milion razy obrazić oraz odobrazić, tylko nie wiedział na jakim etapie była obecnie.
Umówił się z Leanne, pomimo zagubienia jakie czuł w jej towarzystwie. Raz się na niego obrażała, żeby w innej całować go w policzek, zaś następnym razem płakała mu w ramię, żeby na koniec ugotować obiad. Nie nadążał za nią oraz jej humorkami, przerażała go myśl, że była nieobliczalna. Nie mógł przewidzieć jej ruchu, odpowiedzieć nań schematem, mieć nad nią kontroli. Wprawiało go to w stres objawiający się niemal nieustannym poprawianiem mankietów. Pomimo wewnętrznych obaw, zgodnie z obietnicą przyprowadził Tonks na uroczystość. Piękną, naprawdę podobała mu się okolica oraz młoda para dzieląca się miłością nie tylko między sobą, lecz również z gośćmi przyjęcia. Po wszystkim skierował się do kolejki, natomiast w trakcie tego powitał skinieniem głowy Just i Charlene, nie chcąc im przeszkadzać. Obie były w trakcie rozmów, stąd nie wdawał się z nimi w większe interakcje. Zamiast tego w trakcie oczekiwania porozmawiał z Jaydenem, bowiem każda chwila była tą odpowiednią na naukowe rozważania. Przedstawił się również jego towarzyszce. W tym czasie Lea pewnie zanudziła się na śmierć. Snape nie dotarł do tego punktu świadomości, ponieważ nadeszła jego kolej składania życzeń.
- Państwo Bartius, życzę wam spełnienia marzeń, co bez dwóch zdań zawiera w sobie wszystko, czego można życzyć przyjaciołom. Zdrowie, miłość, szczęście, to wszystko bierze się ze spełnienia, zarówno tych większych jak i mniejszych pragnień. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego - powiedział krótko, lecz Eileen wiedziała, że Cyrusowi daleko było do słowotoku. Wręczył jej pakunek, zawierający skromny podarek dla obu małżonków. Dwa ogromne kubki, które po zetknięciu się rysują jedną połowę serca na każdym z nich. Niestety mężczyzna nie miał zbyt wiele pieniędzy, sam zaś znał się jedynie na robieniu eliksirów, dlatego nie mógł sprezentować im czegoś bardziej okazałego. Za to pamiętał osobisty kubek przyjaciółki nadal stojący u niego w szafce, pomyślał zatem, że to dobre nawiązanie.
W następnej chwili zaczekał na Leanne, rozglądając się po reszcie uczestników. Kiedy pan młody wyrzucił ze swoich rąk beret, sam rozpostarł dość niezdarnie ramiona w celu złapania lecącego przedmiotu. Ten jednakże nieco skręcił, wyraźnie kierując się w stronę barczystego, wysokiego mężczyzny, dlatego nie kłopotał się zbyt mocno z tym łapaniem nakrycia głowy.
- Co masz ochotę robić? - spytał wreszcie swojej towarzyszki, zerkając na nią niepewnie. Miał dziwne przeczucie, że zdążyła się na niego milion razy obrazić oraz odobrazić, tylko nie wiedział na jakim etapie była obecnie.
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cyrus Snape' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Nie miałam nastroju ślubnego i zastanawiałam się od samego rana, czy i tym razem będę mogła skryć się gdzieś przed rozbawionym tłumem - połączenie mnie i zabawy wykluczało się przecież wzajemnie. Rozważałam też zostanie w domu, jednak Johnatan mi na to nie pozwolił, niemal wkopując mnie poza drzwi, po uprzednim zmuszeniu mnie do prezentacji swojego stroju. Powiedział też, że pewnie czeka na mnie książę na białym rumaku z zakurzonymi woluminami w rękach zamiast lśniącej zbroi, ale zwizualizowanie sobie Cyrusa w takiej roli wzbudziło we mnie jeszcze większą niechęć. Nie rozumiałam czemu dalej tak bardzo ciągnęło mnie do jego osoby, patrząc na to, że niemal zawsze zachowywałam się w jego towarzystwie dość irracjonalnie. Przechodząc chyba przez wszystkie stadia histerii albo stany psychopatki na jego oczach, dziwiłam się, że jeszcze chciał ze mną rozmawiać. Ostatecznie pocieszałam się, że ostatnie spotkanie minęło nam nawet całkiem przyjemnie, do czasu, w którym nie rozpłakałam się przed nim z wyraźnej bezradności spowodowanej śmiercią matki. Teraz przynajmniej rozumiał niektóre moje humory.
Ubrałam się czerwoną sukienkę w jakieś kwieciste wzorki w jaśniejszych odcieniach różu i bieli, na stopy zakładając w drodze wyjątku buty na niewysokim obcasie, a całość mojego jakże kobiecego wyglądu podkreśliłam delikatnymi dodatkami, makijażem i uczesaniem niesfornych blond włosów w fikuśnego warkocza godnego leśnej nimfy. Przed rozpoczęciem ceremonii zdołałam przywitać się z każdym, na dłużej zawieszając spojrzenie na Samuelu i Justine, do której bardzo chciałam podejść, ale fakt, że nasza rozmowa mogłaby skończyć się wielkim płaczem i smarkaniem w rękaw skutecznie ostudziła mój zapał. Później zaś zniknęła mi między ludźmi, więc grzecznie ustawiłam się w kolejce do pary młodej, składając im standardowe życzenia: dużo szczęścia, zdrowia, miłości i dzieci, dobrej kawy rano i zero kłótni, i już prawie kierowałam się do wskazanego stolika, gdy nagłe szarpnięcie jakiejś dziewczyny wciągnęło mnie prosto w środek podobno-panien łapiących bukiet. Nie pozostało mi nic innego jak spróbować go złapać, choć nie miałam na to szczególnej ochoty, odszukując w międzyczasie wzrokiem Cyrusa, do którego przyfrunęłam jak na skrzydłach wydostawszy się z tłumu.
- Nie lubię tłumów. - Zasugerowałam cicho, spokojnie, dając mu też do zrozumienia, że nie byłam obrażona. Odkąd się spotkaliśmy w dniu dzisiejszym jeszcze ani razu nie przeszło mi to przez myśl - byłam zaskakująco normalna i miła; niezbyt nieprzewidywalna, jak zwykle. - Chyba powinniśmy na razie tu zostać. Z drugiej strony możemy też poszukać potwora z jeziora z butelką ognistej w pogotowiu. - Wzruszyłam ramionami, łapiąc mężczyznę pod ramię. Mógł zadecydować - nie zamierzałam się sprzeciwiać tym razem.
Ubrałam się czerwoną sukienkę w jakieś kwieciste wzorki w jaśniejszych odcieniach różu i bieli, na stopy zakładając w drodze wyjątku buty na niewysokim obcasie, a całość mojego jakże kobiecego wyglądu podkreśliłam delikatnymi dodatkami, makijażem i uczesaniem niesfornych blond włosów w fikuśnego warkocza godnego leśnej nimfy. Przed rozpoczęciem ceremonii zdołałam przywitać się z każdym, na dłużej zawieszając spojrzenie na Samuelu i Justine, do której bardzo chciałam podejść, ale fakt, że nasza rozmowa mogłaby skończyć się wielkim płaczem i smarkaniem w rękaw skutecznie ostudziła mój zapał. Później zaś zniknęła mi między ludźmi, więc grzecznie ustawiłam się w kolejce do pary młodej, składając im standardowe życzenia: dużo szczęścia, zdrowia, miłości i dzieci, dobrej kawy rano i zero kłótni, i już prawie kierowałam się do wskazanego stolika, gdy nagłe szarpnięcie jakiejś dziewczyny wciągnęło mnie prosto w środek podobno-panien łapiących bukiet. Nie pozostało mi nic innego jak spróbować go złapać, choć nie miałam na to szczególnej ochoty, odszukując w międzyczasie wzrokiem Cyrusa, do którego przyfrunęłam jak na skrzydłach wydostawszy się z tłumu.
- Nie lubię tłumów. - Zasugerowałam cicho, spokojnie, dając mu też do zrozumienia, że nie byłam obrażona. Odkąd się spotkaliśmy w dniu dzisiejszym jeszcze ani razu nie przeszło mi to przez myśl - byłam zaskakująco normalna i miła; niezbyt nieprzewidywalna, jak zwykle. - Chyba powinniśmy na razie tu zostać. Z drugiej strony możemy też poszukać potwora z jeziora z butelką ognistej w pogotowiu. - Wzruszyłam ramionami, łapiąc mężczyznę pod ramię. Mógł zadecydować - nie zamierzałam się sprzeciwiać tym razem.
The member 'Leanne Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Czułem się jak intruz we własnym ciele. Bo znów – zamiast po prostu pozostać Fantastycznym Panem Lisem – naciągałem na twarz maskę pozorów, grając dobrą minę do złej gry. Była ciężka, niewygodna do noszenia, jednak łatwiejsza do przyjęcia przez wszystkich – poza mną. I nie chodziło już tylko o gryzące sumienie poczucie winy. Nie tym razem.
Nie można było świętować miłości, nie potrafiąc przeżywać jej w sercu. A ja swoje najwyraźniej powierzyłem w ręce, które nigdy go nie pragnęły.
Być może byłem zbyt pewny w swoich osądach, być może głupio wierzyłem, że poskromiłem złośnicę, a być może miłość odebrała mi wzrok i zdrowy rozsądek, nie pozwalając na trzeźwą ocenę sytuacji. Lovegood przecież solennie powtarzała mi, że nie potrzebuje mnie w swoim życiu. Że wniosę w nie tylko gorycz, którą sam będę musiał spijać. Miała rację. A teraz odgrodziła mnie od siebie grubym murem, za którym nadal biło moje serce. Chciało walczyć – ale rozum ścierał się z pustą rzeczywistością, a w tej chili mogłem zdawać się wyłącznie na niego.
I chłodno kalkulować nic nie znaczące słowa, nic nie wnoszące gesty, niczego nie obiecujące pocałunki.
Sam powinienem wiedzieć o tym najlepiej. To przecież potrafiłem świetnie. Mamić słowem, czarować uśmiechem, kraść roześmiane usta w tańcu, być blisko, jeszcze bliżej, spoglądać w oczy zachodzące mgłą – tylko na chwilę. Na chwilę, bo gdzieś tam czeka na mnie większe wyzwanie, pełne krętych ścieżek, fascynujące, nieprzejednane, niebezpieczne, niezdobyte, owiane tajemnicą słodką jak maliny. A kiedy już tam dotarłem... sam nie wiem, czy rozczarowanie brakiem nagrody było odpowiednim określeniem To nie tak, że czegoś nie dostałem. Bo dostałem. Więcej, niż mógłbym się spodziewać. Dostałem pustkę, chaos, pytania bez odpowiedzi – jeszcze więcej sekretów, jeszcze więcej tajemnic. Kolejne wyzwanie. Przerastające moje zdolności.
Bogowie, jeśli istnieji, zapewne śmiali mi się w twarz. I ona, z pewnością, należała do ich grona.
Próbowałem wykreślić Selinę ze swojej pamięci. Ale nie było nic głupszego, niż próba zapomnienia o kobiecie, którą nadal kochałem do szaleństwa. Której nadal potrzebowałem. I która nadal miała w garści moje serce.
Moje wnętrze cierpiało na chorobę odlisowienia. I nawet ostatnie tygodnie, podczas których (zapewne z niemałą pomocą Selwyna, o której głośno nie dyskutowaliśmy, ale która już od dłuższego czasu zbyt mocno rzucała się w oczy, by pozostać niezauważoną) próbowałem wrócić do dawnych nawyków, nie potrafiły srpawić, że uśmiech, który gościł dziś na moim obliczu, był szczery. Szczere natomiast pozostawały intencje, bo choć sam toczyłem batalię na oceanie bezkresnej rozpaczy, chciałem wierzyć, że dzisiejsza ceremonia złączenia ze sobą dwóch dusz dyktowana była każdą, najmniejszą komórką w ciele zarówno Eileen, jak i Herewarda.
Rudy lis (choć może jednak gąsior) prezentował się w kilcie nader elegancko. Pomimo niezbyt entuzjastycznego nastawienia, ja również zadbałem o dzisiejszą prezencję – miałem na sobie bordowy frak i granatowe spodnie podtrzymywane na skórzanych szelkach, a także białą koszulę z rzędem guzików po lewej stronie i kołnierzem luźno rozpiętym pod szyją. Darowałem sobie dodatkowe elementy, uznając, że sam krój mojego stroju był wystarczająco oficjalny, zaś muszka czy fular zbyt mocno upodobniłyby mnie do nadumanego arystokraty. I do czasu, aż obok mnie nie zmaterializował się Selwyn, trwałem w przekonaniu o ekstrawagancji swojego ubioru.
Ale w porównaniu do stroju Alexandra, mój nawet nie leżał blisko ekstrawagancji.
- Tak się odstawiłeś, że nikt by się nie zorientował, że ostatnie kilka dni spędziłeś na dołku. - Zauważyłem z przekąsem, gestem wskazując na miejsce obok siebie. Co prawda trzymałem je dla Wrighta, ale ten najwyraźniej się spóźniał – znaczy nie spóźniał się, ale zwyczajnie nie wpadłem na to, że Jamie będzie kiebłasił się gdzieś na szarym końcu tego ślubnego zbiorowiska. Już miałem otwierać usta i pytać o wrażenia z Sabatu – wieści o tym, kto partnerował Alexandrowi podczas tańca na lodzie bombardowały mnie od kilku dni z każdej strony – ale w porę zorientowałem się, że Selwyn pojawił się na ślubie w asyście Josephine, odłożyłem więc ten temat na bardziej sprzyjającą okazję.
Pomimo cieni, które mi towarzyszyły, ani przez moment nie zwątpiłem w spóźniającą się Eileen, wierząc, że jej nieobecność prędzej była wywołana roztargnieniem, niźli nagłą zmianą zdania. Nie, Wilde – czy też może już raczej Pani Bartius – nie miała w sobie okrucieństwa, które pozwoliłoby jej zostawić Herewarda samego na ślubnym kobiercu. Podczas samej ceremonii towarzyszyły mi mieszane uczucia, co chyba nie umknęło czujnej obserwacji mojego osobistego psychiatry, który najwyraźniej postanowił rozprawić się z moimi demonami.
- Być może. Idę jednak o zakład, że jeśli ktoś z pewnością go nie złapie, będziesz to ty. - Poderwałem się z miejsca, szybko odnajdując w sobie ducha rywalizacji – i dopiero teraz spostrzegając Jamiego, w kościach wyczuwając, że wynik walki o beret był już przesądzony.
Zanim przyszedł czas na składanie gratulacji, przelotnie witałem się z każdym, kto nawinął się po drodze, nieco więcej uwagi poświęcając mamie Wilde, a także Justine, która wyglądała jak siedem nieszczęść i siedem niebios jednocześnie. Uścisnąłem Tonks mocno, nie bacząc na ryzyko przemoczenia koszuli. Ostatecznie Just zasługiwała na moją uwagę bardziej, niż mój strój.
- Eileen, Herewardzie. - Zacząłem, gdy już udało mi się otrzymać audiencję. Mój wzrok meandrował pomiędzy parą nowożeńców. - Niech los wam sprzyja, ponieważ szczęście już znaleźliście. Życzę wam, abyście mogli czerpać z niego siłę - oby jak najdłużej. - Wyjątkowo darowałem sobie długie przemowy, pozostawiając po sobie sporych rozmiarów pudło, które skrywało pod swoją powłoką prezent - lustro, którego jasna, drewniana rama zdobiona była prymitywnymi, ale jednocześnie estetycznymi nacięciami, układającymi się w sylwetki królików oraz gęsi, przemieszczających się swobodnie wzdłuż całego obwodu. I, jeśli wierzyć sprzedawcy, okucie to miało w swoich barwach odzwierciedlać aktualny nastrój osoby, która w nie spoglądała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie można było świętować miłości, nie potrafiąc przeżywać jej w sercu. A ja swoje najwyraźniej powierzyłem w ręce, które nigdy go nie pragnęły.
Być może byłem zbyt pewny w swoich osądach, być może głupio wierzyłem, że poskromiłem złośnicę, a być może miłość odebrała mi wzrok i zdrowy rozsądek, nie pozwalając na trzeźwą ocenę sytuacji. Lovegood przecież solennie powtarzała mi, że nie potrzebuje mnie w swoim życiu. Że wniosę w nie tylko gorycz, którą sam będę musiał spijać. Miała rację. A teraz odgrodziła mnie od siebie grubym murem, za którym nadal biło moje serce. Chciało walczyć – ale rozum ścierał się z pustą rzeczywistością, a w tej chili mogłem zdawać się wyłącznie na niego.
I chłodno kalkulować nic nie znaczące słowa, nic nie wnoszące gesty, niczego nie obiecujące pocałunki.
Sam powinienem wiedzieć o tym najlepiej. To przecież potrafiłem świetnie. Mamić słowem, czarować uśmiechem, kraść roześmiane usta w tańcu, być blisko, jeszcze bliżej, spoglądać w oczy zachodzące mgłą – tylko na chwilę. Na chwilę, bo gdzieś tam czeka na mnie większe wyzwanie, pełne krętych ścieżek, fascynujące, nieprzejednane, niebezpieczne, niezdobyte, owiane tajemnicą słodką jak maliny. A kiedy już tam dotarłem... sam nie wiem, czy rozczarowanie brakiem nagrody było odpowiednim określeniem To nie tak, że czegoś nie dostałem. Bo dostałem. Więcej, niż mógłbym się spodziewać. Dostałem pustkę, chaos, pytania bez odpowiedzi – jeszcze więcej sekretów, jeszcze więcej tajemnic. Kolejne wyzwanie. Przerastające moje zdolności.
Bogowie, jeśli istnieji, zapewne śmiali mi się w twarz. I ona, z pewnością, należała do ich grona.
Próbowałem wykreślić Selinę ze swojej pamięci. Ale nie było nic głupszego, niż próba zapomnienia o kobiecie, którą nadal kochałem do szaleństwa. Której nadal potrzebowałem. I która nadal miała w garści moje serce.
Moje wnętrze cierpiało na chorobę odlisowienia. I nawet ostatnie tygodnie, podczas których (zapewne z niemałą pomocą Selwyna, o której głośno nie dyskutowaliśmy, ale która już od dłuższego czasu zbyt mocno rzucała się w oczy, by pozostać niezauważoną) próbowałem wrócić do dawnych nawyków, nie potrafiły srpawić, że uśmiech, który gościł dziś na moim obliczu, był szczery. Szczere natomiast pozostawały intencje, bo choć sam toczyłem batalię na oceanie bezkresnej rozpaczy, chciałem wierzyć, że dzisiejsza ceremonia złączenia ze sobą dwóch dusz dyktowana była każdą, najmniejszą komórką w ciele zarówno Eileen, jak i Herewarda.
Rudy lis (choć może jednak gąsior) prezentował się w kilcie nader elegancko. Pomimo niezbyt entuzjastycznego nastawienia, ja również zadbałem o dzisiejszą prezencję – miałem na sobie bordowy frak i granatowe spodnie podtrzymywane na skórzanych szelkach, a także białą koszulę z rzędem guzików po lewej stronie i kołnierzem luźno rozpiętym pod szyją. Darowałem sobie dodatkowe elementy, uznając, że sam krój mojego stroju był wystarczająco oficjalny, zaś muszka czy fular zbyt mocno upodobniłyby mnie do nadumanego arystokraty. I do czasu, aż obok mnie nie zmaterializował się Selwyn, trwałem w przekonaniu o ekstrawagancji swojego ubioru.
Ale w porównaniu do stroju Alexandra, mój nawet nie leżał blisko ekstrawagancji.
- Tak się odstawiłeś, że nikt by się nie zorientował, że ostatnie kilka dni spędziłeś na dołku. - Zauważyłem z przekąsem, gestem wskazując na miejsce obok siebie. Co prawda trzymałem je dla Wrighta, ale ten najwyraźniej się spóźniał – znaczy nie spóźniał się, ale zwyczajnie nie wpadłem na to, że Jamie będzie kiebłasił się gdzieś na szarym końcu tego ślubnego zbiorowiska. Już miałem otwierać usta i pytać o wrażenia z Sabatu – wieści o tym, kto partnerował Alexandrowi podczas tańca na lodzie bombardowały mnie od kilku dni z każdej strony – ale w porę zorientowałem się, że Selwyn pojawił się na ślubie w asyście Josephine, odłożyłem więc ten temat na bardziej sprzyjającą okazję.
Pomimo cieni, które mi towarzyszyły, ani przez moment nie zwątpiłem w spóźniającą się Eileen, wierząc, że jej nieobecność prędzej była wywołana roztargnieniem, niźli nagłą zmianą zdania. Nie, Wilde – czy też może już raczej Pani Bartius – nie miała w sobie okrucieństwa, które pozwoliłoby jej zostawić Herewarda samego na ślubnym kobiercu. Podczas samej ceremonii towarzyszyły mi mieszane uczucia, co chyba nie umknęło czujnej obserwacji mojego osobistego psychiatry, który najwyraźniej postanowił rozprawić się z moimi demonami.
- Być może. Idę jednak o zakład, że jeśli ktoś z pewnością go nie złapie, będziesz to ty. - Poderwałem się z miejsca, szybko odnajdując w sobie ducha rywalizacji – i dopiero teraz spostrzegając Jamiego, w kościach wyczuwając, że wynik walki o beret był już przesądzony.
Zanim przyszedł czas na składanie gratulacji, przelotnie witałem się z każdym, kto nawinął się po drodze, nieco więcej uwagi poświęcając mamie Wilde, a także Justine, która wyglądała jak siedem nieszczęść i siedem niebios jednocześnie. Uścisnąłem Tonks mocno, nie bacząc na ryzyko przemoczenia koszuli. Ostatecznie Just zasługiwała na moją uwagę bardziej, niż mój strój.
- Eileen, Herewardzie. - Zacząłem, gdy już udało mi się otrzymać audiencję. Mój wzrok meandrował pomiędzy parą nowożeńców. - Niech los wam sprzyja, ponieważ szczęście już znaleźliście. Życzę wam, abyście mogli czerpać z niego siłę - oby jak najdłużej. - Wyjątkowo darowałem sobie długie przemowy, pozostawiając po sobie sporych rozmiarów pudło, które skrywało pod swoją powłoką prezent - lustro, którego jasna, drewniana rama zdobiona była prymitywnymi, ale jednocześnie estetycznymi nacięciami, układającymi się w sylwetki królików oraz gęsi, przemieszczających się swobodnie wzdłuż całego obwodu. I, jeśli wierzyć sprzedawcy, okucie to miało w swoich barwach odzwierciedlać aktualny nastrój osoby, która w nie spoglądała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 16.01.18 20:51, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Nie mógł nie przyjść. Nie mógł pozwolić sobie na skarnie egoistyczne zachowania i odsunięcia obrazu, który mimo lat, pozostawał wciąż tak samo żywy. Ślub. Spodziewał się większego bólu, tak znajomo ogniskującego się gdzieś za mostkiem i promieniujący na całą pierś. Podejrzewał jego narastanie z każdym pokonywanym krokiem. Ale gdy stopy poprowadziły go na kamienistą plaże, gdy znalazł się pośród znajomych, wyczekujących na oficjalną część nie lada wydarzenia - czuł się spokojny. Absurdalnie wręcz. Ból nie szarpnął, gdy na scenie pojawiła się śliczna, otulona w biel postać, kierująca kroki do ognistowłosego gwardzisty. Czekał na nią, a malująca się, mimiczna walka, która zaścielała męskie oblicze niemal zaskakiwała. Niemal.
Cisza, którą spotkał (dotycząca jego własnej głowy, daleko poza zasięgiem narastającego, ludzkiego zgiełku) zaskoczyła za to jego. Emocje wydawały się płynąć, ale jakby w oddaleniu, przypominając bardziej rzekę, której w dzieciństwie się przyglądał. Wartkiej, przejrzystej i czystej. To tam uczył się pływać i to tam też topił się pierwszy i ostatni raz. Powinien przypomnieć sobie lekcje (pływania, nie topienia), a szumiące w oddali jezioro podpowiadało, że mógłby kiedyś skorzystać z jego dobrodziejstw. Może legendarny potwór wypluje mu magiczny kamień?
Poprawił kołnierz koszuli, zapięty zdecydowanie zbyt wysoko. Odchylił materiał wysupłując najwyższy z guzików. Koszula była czarna, jak cały jego strój, ale nikomu nie powinno to było przeszkadzać. Płaszcz zdążył już wcześniej odłożyć, wyciągając z szerokiej kieszeni prezent, który wybrał dla nowożeńców. Lusterko dwukierunkowe nie było popularnym elementem czarodziejskiego wyposażenia ślubnego, ale Samuel bez zastanowienia zdecydował się na zakup. Świadomość i wiedza, że ktoś tak bardzo bliski, jak byli Eileen i Barty mogli porozumiewać się nawet, gdy nie będą obok siebie - musiała mieć znaczenie.
Czuł się niekomfortowo. Trochę, jak pająk wrzucony w mrowisko. Sam nie potrafił zrozumieć, jakim cudem ktokolwiek jeszcze potrafił kochać. I że ta miłość w ogóle potrafiła kwitnąć. W ciemności? W szerzącym się chaosie? W wojnie?...
Nigdy nie miał powiedzieć tego głośno, ale powoli otwierał się na przekonanie, że miłość była słabością. Nie samą w sobie. Nie w istocie. Dla niego. I patrząc na parę młodą z jednej strony dziwił się Bartiusowi, że jako Gwradzista zdecydował się na taki krok. Mieli walczyć, oddzielić od siebie wszystko, co mogło oderwać ich od celu. Czy będzie gotów oddać łączące go z Eileen więzi, ją, by walczyć? Może tkwiła w tym jakaś siła, a może szaleństwo. A może wszystko po trochę. Skamander upewniał się jednak, że gdy przyjdzie mu zmierzyć się z plugastwem, które mordowało jego przyjaciel, nie znajda nic, czym mogliby go zranić.
Odsunąć musiał wszystkich. Tak, jak postać stojąca u boku Eileen, która...miała na sobie sukienkę? Skamander kaszlnął, ale widok znajomych błękitów, które akurat zatrzymały się na jego twarzy zaprzeczył omamom. Justine Tonks założyła sukienkę. I może chmurne oblicze, które prezentował od początku przywlekł ze sobą, ale w tej jednej chwili, po prostu się uśmiechnął.
Wycofał się, zaplatając dłonie za sobą, gdy przyszło do ceremoniału z rzucaniem bukietu i beretu. Z odległości przyglądał się podbiegającym gościom, samemu pozostając w oddali. A u boku państwa młodych pojawił się dopiero, gdy przyszło do składania życzeń. Nie był w tym dobry, dlatego w pierwszej chwili, gdy stanął przed nowożeńcami, po prostu przyglądał się ciepłym rumieńcom na licach Eileen i ognikach w oczach Bartiusa - Dbajcie o siebie - pozwolił sobie na uśmiech, nachylając się nad kobiecym policzkiem, by musnąć go ustami, potem zaciskając dłoń na przedramieniu mężczyzny - Powinno wam się czasem przydać - wsunął niezręcznie pakowany podarek w dłonie Eileen i odstąpił miejsca kolejnym gościom. Odetchnął. Potrzebował zwilżyć suchość w gardle niewidomego pochodzenia. I niestety dziś, nie był to alkohol. Jeszcze w nocy miał pojawić się w towarzystwie Weasleya przy jednej z anomalii. Wystarczająco słuszny powód, by bez pytań zniknąć z wesela.
Cisza, którą spotkał (dotycząca jego własnej głowy, daleko poza zasięgiem narastającego, ludzkiego zgiełku) zaskoczyła za to jego. Emocje wydawały się płynąć, ale jakby w oddaleniu, przypominając bardziej rzekę, której w dzieciństwie się przyglądał. Wartkiej, przejrzystej i czystej. To tam uczył się pływać i to tam też topił się pierwszy i ostatni raz. Powinien przypomnieć sobie lekcje (pływania, nie topienia), a szumiące w oddali jezioro podpowiadało, że mógłby kiedyś skorzystać z jego dobrodziejstw. Może legendarny potwór wypluje mu magiczny kamień?
Poprawił kołnierz koszuli, zapięty zdecydowanie zbyt wysoko. Odchylił materiał wysupłując najwyższy z guzików. Koszula była czarna, jak cały jego strój, ale nikomu nie powinno to było przeszkadzać. Płaszcz zdążył już wcześniej odłożyć, wyciągając z szerokiej kieszeni prezent, który wybrał dla nowożeńców. Lusterko dwukierunkowe nie było popularnym elementem czarodziejskiego wyposażenia ślubnego, ale Samuel bez zastanowienia zdecydował się na zakup. Świadomość i wiedza, że ktoś tak bardzo bliski, jak byli Eileen i Barty mogli porozumiewać się nawet, gdy nie będą obok siebie - musiała mieć znaczenie.
Czuł się niekomfortowo. Trochę, jak pająk wrzucony w mrowisko. Sam nie potrafił zrozumieć, jakim cudem ktokolwiek jeszcze potrafił kochać. I że ta miłość w ogóle potrafiła kwitnąć. W ciemności? W szerzącym się chaosie? W wojnie?...
Nigdy nie miał powiedzieć tego głośno, ale powoli otwierał się na przekonanie, że miłość była słabością. Nie samą w sobie. Nie w istocie. Dla niego. I patrząc na parę młodą z jednej strony dziwił się Bartiusowi, że jako Gwradzista zdecydował się na taki krok. Mieli walczyć, oddzielić od siebie wszystko, co mogło oderwać ich od celu. Czy będzie gotów oddać łączące go z Eileen więzi, ją, by walczyć? Może tkwiła w tym jakaś siła, a może szaleństwo. A może wszystko po trochę. Skamander upewniał się jednak, że gdy przyjdzie mu zmierzyć się z plugastwem, które mordowało jego przyjaciel, nie znajda nic, czym mogliby go zranić.
Odsunąć musiał wszystkich. Tak, jak postać stojąca u boku Eileen, która...miała na sobie sukienkę? Skamander kaszlnął, ale widok znajomych błękitów, które akurat zatrzymały się na jego twarzy zaprzeczył omamom. Justine Tonks założyła sukienkę. I może chmurne oblicze, które prezentował od początku przywlekł ze sobą, ale w tej jednej chwili, po prostu się uśmiechnął.
Wycofał się, zaplatając dłonie za sobą, gdy przyszło do ceremoniału z rzucaniem bukietu i beretu. Z odległości przyglądał się podbiegającym gościom, samemu pozostając w oddali. A u boku państwa młodych pojawił się dopiero, gdy przyszło do składania życzeń. Nie był w tym dobry, dlatego w pierwszej chwili, gdy stanął przed nowożeńcami, po prostu przyglądał się ciepłym rumieńcom na licach Eileen i ognikach w oczach Bartiusa - Dbajcie o siebie - pozwolił sobie na uśmiech, nachylając się nad kobiecym policzkiem, by musnąć go ustami, potem zaciskając dłoń na przedramieniu mężczyzny - Powinno wam się czasem przydać - wsunął niezręcznie pakowany podarek w dłonie Eileen i odstąpił miejsca kolejnym gościom. Odetchnął. Potrzebował zwilżyć suchość w gardle niewidomego pochodzenia. I niestety dziś, nie był to alkohol. Jeszcze w nocy miał pojawić się w towarzystwie Weasleya przy jednej z anomalii. Wystarczająco słuszny powód, by bez pytań zniknąć z wesela.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Alexander zaskoczył ją tego wieczora, oznajmiając o ślubie Herewarda z Elieen. Płomyk nadziei, że w obecnych czasach też zdążały się piękne rzeczy, a czarodzieje wciąż doznawali luksusu miłości. Co prawda profesor był obiektem westchnienień Minnie, co wyłołało lekkie uczucie żalu, w ramach przyjacielskich uczuć, jakie wobec siebie żywiły. Jednak tamtego wieczoru, w miejscu mugolskich potańcówek, była zbyt upita szczęściem, chociaż w jej krew rozgrzały także lekkie koktajle. Powiedzieć, że bawiła się dobrze w jego towarzystwie, to spore niedopowiedzenie – po raz pierwszy od miesięcy pozwoliła sobie na swobodę, a z każdą upływającą godziną, pragnęła, by ten wieczór się nie kończył. Jako Zakonniczka powinna pojawić się na ślubie, co było oczywiste, choć nigdy nie zawarła bliższej przyjaźni z młodą parą – może to z różnicy wieku, a może po prostu ich ścieżki nigdy się nie skrzyżowały na dłużej. Tamtego wieczora, zaledwie przed dziesięcioma dniami, zgodziła się praktycznie bez skrępowania, by zostać jego towarzyszką. Ślub to idealna okazja, by skraść mu jeszcze kilka tańców, może nie tak żywiołowych jak na mugolskiej potańcówce, ale zawsze to coś, by schronić się na kilka chwil w jego ramionach.
Wtedy się zgodziła, a później przeżywała swoją decyzję, walcząc z myślami i reakcją swojego organizmu, niczym w gorączce – raz uderzały w nią fale gorąca, raz drżała z nerwów, nie wiedząc, co z sobą począć. Nie wysłała jednak do niego sowy z wymyśloną wymówką. To przecież wesele przyjaciół, walczą w jednej sprawie, nic więc dziwnego i niezobowiązującego, że pojawi się u boku Alexandra jako przyjaciółka. To wręcz całkiem normalne, skoro spędzała z nim coraz to więcej czasu, czy to wtedy kiedy odprowadzał ją do domu i wyczekiwał przed Ministerstwem, czy wtedy kiedy spotykali się… coraz częściej i częściej, to równie dobrze mogła pójść z nim na wesele. Wystroiła się… odrobinę. Może nawet trochę bardziej. Chciała kupić tylko nowe pantofelki, ale w końcu nie odmówiła sobie sukienki o pięknym, głębokim granatowym kolorze, na którym migotały srebrzyste gwiazdki. Sukienka była tak skrojona, że doskonale maskowała wszystkie blizny, które szpeciły jej ciało od czasu odsieczy. Całość komponowało się elegancko, aczkolwiek niezbyt przesadnie, bardziej wpisując się w kanon mody mugolskiej obecnego dziesięciolecia. Nerwowo, już od wczesnego przedpołudnia próbowała doprowadzić się do porządku. W efekcie włosy w miodowym odcieniu opadały miękkimi falami na jej plecy, jednak uniesione w taki sposób, by nie opadały na twarz. Policzki musnęła cienką warstwą różu, nadała koloru zwykle dość bladym ustom, a spojrzenie rozświetliła odpowiednim cieniem, idealnie komponującym się z całością stroju. Do tego jeszcze krótkie, białe rękawiczki z granatową wstawką i letnia peleryna spinana na piersi, która miała chronić przed wieczornym chłodem. Ostatnio rzadko kiedy spoglądała w lustro bez wyraźnej niechęci do swojego odbicia, jednak teraz, stojąc przy lustrze w swoim niewielkim pokoju, uśmiechnęła się lekko i okręciła wokół swojej osi, wprawiając w ruch sukienkę, idealnie w momencie, gdy drzwi się otwarły. - Alexandrze, czekałyśmy na ciebie! – zaszczebiotała na widok mężczyzny. - Już myślałam, że się spóźnimy, a przecież nikomu tego nie wypada… oprócz panny młodej oczywiście! – z pewnością panna Wilde zostanie dzisiaj panią Bartius, nawet jeśli się spóźni, doprowadzając Herewarda do białej gorączki w oczekiwaniu, dlatego też do całego ślubu postarała się podejść z lekkością, choć dla Minnie musiał być to niewątpliwie ciężki dzień. - Domyślam się, że żadna ze szlachetnie urodzonych panien, które spotkałeś na ostatnim sabacie nie dorówna nam urodą – wyszczerzyła się w uśmiechu, obracając komplement w żart i mając nadzieję, że gorąco, które otuliło jej policzki równie dobrze zostanie uznane za nadmierną ilość różu. - Cieszę się jednak, że nie połamałeś nóg na lodzie – wciąż paplała, kiedy Alexander przywitał się z Minnie, a potem zbliżył się do niej.
A potem… nie zarejestrowała, co stało się najpierw. Kiedy w jego ręku znalazło się niewielkie pudełeczko? Kiedy ukazał jej co znajduje się w środku… i to dla niej? Zamrugała, a oczy się lekko rozszerzyły, wypuściła powietrze przez usta. To naprawdę dla niej? No tak, wypadało żeby mężczyzna przyniósł kobiecie kwiaty, ale jednak… To było przecież niezobowiązujące spotkanie. A ta róża, drastycznie wyróżniała się swoim kolorem. Patrzyła na nią w milczeniu zbyt długo, stanowczo zbyt długo. - Róża… Pomarańczowa… – wyrwało jej się, co niewątpliwie usłyszał. Podsumowanie faktu, wypadło niczym rażące uchybienie dobrego wychowania. Odchrząknęła i wyjęła spinkę z pudełeczka. - Jest piękna, Alexandrze. Minnie, pomożesz mi? – zreflektowała się i szybko zwróciła się do przyjaciółki, by przerwać napięcie, które między nimi powstało.Minnie, pomożesz mi?[/b] – zreflektowała się i szybko zwróciła się do przyjaciółki, by przerwać napięcie, które między nimi powstało. Trzeba było przyznać, spinka jej pasowała, wpięta z boku dopełniała jej fryzurę. Uśmiechnęła się uprzejmie do Alexandra, co w efekcie wyszło dość niezręcznie. - Szczęśliwie, nie tylko tobie dobrze w pomarańczowym – chyba oszalała puszczając w jego kierunku perskie oko. Z rosnącą ulgą przywitała się ze świstoklikiem, choć ostatnio przejawiała awersję do wszelkiego rodzaju magicznego podróżowania, a w szczególności teleportacji. Bezwiednie chwyciła za ramię, mając nadzieję, że zmiana otoczenia dobrze jej zrobi.
Już po chwili była setki kilometrów od swojego ciasnego pokoju wypełnionego zapachem eliksirów do włosów, mających utrzymać jej loki przez cały wieczór. Zachwiała się lekko na niewysokich obcasach, nie do końca przeznaczonych do przechadzki po kamykach. Cóż, może powinna pomyśleć o tym wcześniej. Uczepiła się mocniej ramienia Alexandra, czekając aż miną lekkie zawroty głowy powodowane przeniesieniem, dopiero wtedy pozwoliła poprowadzić się w tłum zebranych gości. Witała się ze znajomymi uśmiechem, niektórym nawet pomahała radośnie, nieodstępując lorda Selwyna nawet na krok. Przecież nietaktem byłoby, gdyby jego ozdoba na ten wieczór opuściła jego bok. Pozwoliła poprowadzić się w kierunku Foxa, z którym najwyraźniej Alexander utrzymywał bliższą znajomość. Przywitała się i już miała zamiar wycofać się w cień, pozwalając mężczyznom na prowadzenie rozmów, gdy padło żargonowe stwierdzenie, którego zignorować nie mogła. Dołek? Och, naprawdę? Zamrugała zaszokowana, Alexander o niczym jej nie wspomniał. - Widzę, że opóźniona odpowiedź na moje listy była powodowana czymś innym niż zbyt duża ilość pracy – nie ukrywała ironii. Jego pobyt we wspomnianym dołku nie mógł się wiązać z działaniami na rzecz zakonu… Z drugiej strony, wcale nie musiał jej się tłumaczyć. - Wspaniałomyślność strażników czy rodowe powiązania sprawiły, że mam towarzysza na dzisiejszy wieczór? Wiesz, chciałabym wysłać list z podziękowaniem – brnęła dalej, dość przekornie, starając się ukryć pod tym wszystkim prawdziwe zmartwienie. Co się, na Merlina stało?
Magiczna. W taki prosty sposób mogła określić ceremonie, która odbyła się wkrótce potem. Podenerwowany pan młody i cudowna pani młoda. Spojrzenia pełne miłości, jakby byli tutaj tylko we dwoje. Patrząc na nich, nie potrzeba było słów potwierdzenia tej miłości, tak niezwykłej w niespokojnych czasach. Ich obietnica kontrastowała na tle codzienności, do której przywykła, stając się jaśniejącym punktem, dającym nadzieję i przypominającym, że dla takich chwil z każdym dniem warto podejmować walkę.
Bukiet panny młodej poszybował w powietrzu, więc by tradycji stała się zadość, spróbowała go złapać. Dzisiaj zamierzała się doskonale bawić z dala od trosk i smutków. - Wyglądacie razem pięknie. Niech wasza miłość się nie zmienia, a wasze uczucie z czasem rozkwitnie, przynosząc Wam spokój i siłę. Trwajcie przy sobie jak najdłużej, niech wasze szczęście pozostanie niezmącone, a wasza rodzina zazna tej miłości, którą promieniejecie – proste życzenia i prosty podarek; mówiła o szczęściu i miłości, a w środku znajdował się niepozorny amulet, stworzony z bursztynu i muszelek pochodzących z wybrzeża Kornwalii, z której pochodziła – umieszczony w oknie lub przy drzwiach miał roznosić szczęście i miłość na całe domostwo. Nawet jeśli jego działanie było nie do końca pewne, na pewno stanowić będzie piękną ozdobę i wspomnienie dnia, w którym wyznali sobie miłość na brzegu szkockiego jeziora.
- Oni naprawdę do siebie pasują - stwierdziła po chwili, gdy oddalili się już od młodej pary i większego tłumu gości. Cała uroczystość sprawiła, że czuła się lżej, jakby upojona ich szczęściem, wyczuwalnym w powietrzu, aczkolwiek coś sprawiało, że czuła się niepewnie. Doskonale wiedziała co takiego powoduje dyskomfort. - Takie uczucie nie przytrafia się wszystkim - stwierdziła cicho, świadoma, że nigdy nie będzie się zaliczać się do tak zacnego grona szczęśliwców. Jej nigdy obejmowało kilka nadchodzących miesięcy, w obecnych czasach nie pozwalała sobie na odleglejsze plany. Nie tak dawno zwierzyła się swojemu dzisiejszemu towarzyszowi z dążenia do zemsty, która ją przepełniała - cóż dopóki się z nią nie upora, nie może liczyć na nic więcej. - Nie podepczesz mnie tym razem? – zaczepiła w drodze do zamku, swobodnie nawiązując do ich ostatniej potańcówki. Alexander był dobrym tancerzem, choć kilka razy nie udało im się do końca zgrać, co prowadziło do wybuchów śmiechu wzmocnionego procentami mugolskich trunków. - Wiesz, mogłeś dać znać, podesłałabym ci do Tower babeczki, racje pokarmowe mają tam niestety dość marne – zagaiła po chwili, całkowicie zmieniając temat. Szli powolnym krokiem w kierunku zamku, zanim dotrą na miejsce, zdąży wszystko jej wyjaśnić.
rzut I: na złapanie bukietu.
rzut II: na złamanie imperio.
Wtedy się zgodziła, a później przeżywała swoją decyzję, walcząc z myślami i reakcją swojego organizmu, niczym w gorączce – raz uderzały w nią fale gorąca, raz drżała z nerwów, nie wiedząc, co z sobą począć. Nie wysłała jednak do niego sowy z wymyśloną wymówką. To przecież wesele przyjaciół, walczą w jednej sprawie, nic więc dziwnego i niezobowiązującego, że pojawi się u boku Alexandra jako przyjaciółka. To wręcz całkiem normalne, skoro spędzała z nim coraz to więcej czasu, czy to wtedy kiedy odprowadzał ją do domu i wyczekiwał przed Ministerstwem, czy wtedy kiedy spotykali się… coraz częściej i częściej, to równie dobrze mogła pójść z nim na wesele. Wystroiła się… odrobinę. Może nawet trochę bardziej. Chciała kupić tylko nowe pantofelki, ale w końcu nie odmówiła sobie sukienki o pięknym, głębokim granatowym kolorze, na którym migotały srebrzyste gwiazdki. Sukienka była tak skrojona, że doskonale maskowała wszystkie blizny, które szpeciły jej ciało od czasu odsieczy. Całość komponowało się elegancko, aczkolwiek niezbyt przesadnie, bardziej wpisując się w kanon mody mugolskiej obecnego dziesięciolecia. Nerwowo, już od wczesnego przedpołudnia próbowała doprowadzić się do porządku. W efekcie włosy w miodowym odcieniu opadały miękkimi falami na jej plecy, jednak uniesione w taki sposób, by nie opadały na twarz. Policzki musnęła cienką warstwą różu, nadała koloru zwykle dość bladym ustom, a spojrzenie rozświetliła odpowiednim cieniem, idealnie komponującym się z całością stroju. Do tego jeszcze krótkie, białe rękawiczki z granatową wstawką i letnia peleryna spinana na piersi, która miała chronić przed wieczornym chłodem. Ostatnio rzadko kiedy spoglądała w lustro bez wyraźnej niechęci do swojego odbicia, jednak teraz, stojąc przy lustrze w swoim niewielkim pokoju, uśmiechnęła się lekko i okręciła wokół swojej osi, wprawiając w ruch sukienkę, idealnie w momencie, gdy drzwi się otwarły. - Alexandrze, czekałyśmy na ciebie! – zaszczebiotała na widok mężczyzny. - Już myślałam, że się spóźnimy, a przecież nikomu tego nie wypada… oprócz panny młodej oczywiście! – z pewnością panna Wilde zostanie dzisiaj panią Bartius, nawet jeśli się spóźni, doprowadzając Herewarda do białej gorączki w oczekiwaniu, dlatego też do całego ślubu postarała się podejść z lekkością, choć dla Minnie musiał być to niewątpliwie ciężki dzień. - Domyślam się, że żadna ze szlachetnie urodzonych panien, które spotkałeś na ostatnim sabacie nie dorówna nam urodą – wyszczerzyła się w uśmiechu, obracając komplement w żart i mając nadzieję, że gorąco, które otuliło jej policzki równie dobrze zostanie uznane za nadmierną ilość różu. - Cieszę się jednak, że nie połamałeś nóg na lodzie – wciąż paplała, kiedy Alexander przywitał się z Minnie, a potem zbliżył się do niej.
A potem… nie zarejestrowała, co stało się najpierw. Kiedy w jego ręku znalazło się niewielkie pudełeczko? Kiedy ukazał jej co znajduje się w środku… i to dla niej? Zamrugała, a oczy się lekko rozszerzyły, wypuściła powietrze przez usta. To naprawdę dla niej? No tak, wypadało żeby mężczyzna przyniósł kobiecie kwiaty, ale jednak… To było przecież niezobowiązujące spotkanie. A ta róża, drastycznie wyróżniała się swoim kolorem. Patrzyła na nią w milczeniu zbyt długo, stanowczo zbyt długo. - Róża… Pomarańczowa… – wyrwało jej się, co niewątpliwie usłyszał. Podsumowanie faktu, wypadło niczym rażące uchybienie dobrego wychowania. Odchrząknęła i wyjęła spinkę z pudełeczka. - Jest piękna, Alexandrze. Minnie, pomożesz mi? – zreflektowała się i szybko zwróciła się do przyjaciółki, by przerwać napięcie, które między nimi powstało.Minnie, pomożesz mi?[/b] – zreflektowała się i szybko zwróciła się do przyjaciółki, by przerwać napięcie, które między nimi powstało. Trzeba było przyznać, spinka jej pasowała, wpięta z boku dopełniała jej fryzurę. Uśmiechnęła się uprzejmie do Alexandra, co w efekcie wyszło dość niezręcznie. - Szczęśliwie, nie tylko tobie dobrze w pomarańczowym – chyba oszalała puszczając w jego kierunku perskie oko. Z rosnącą ulgą przywitała się ze świstoklikiem, choć ostatnio przejawiała awersję do wszelkiego rodzaju magicznego podróżowania, a w szczególności teleportacji. Bezwiednie chwyciła za ramię, mając nadzieję, że zmiana otoczenia dobrze jej zrobi.
Już po chwili była setki kilometrów od swojego ciasnego pokoju wypełnionego zapachem eliksirów do włosów, mających utrzymać jej loki przez cały wieczór. Zachwiała się lekko na niewysokich obcasach, nie do końca przeznaczonych do przechadzki po kamykach. Cóż, może powinna pomyśleć o tym wcześniej. Uczepiła się mocniej ramienia Alexandra, czekając aż miną lekkie zawroty głowy powodowane przeniesieniem, dopiero wtedy pozwoliła poprowadzić się w tłum zebranych gości. Witała się ze znajomymi uśmiechem, niektórym nawet pomahała radośnie, nieodstępując lorda Selwyna nawet na krok. Przecież nietaktem byłoby, gdyby jego ozdoba na ten wieczór opuściła jego bok. Pozwoliła poprowadzić się w kierunku Foxa, z którym najwyraźniej Alexander utrzymywał bliższą znajomość. Przywitała się i już miała zamiar wycofać się w cień, pozwalając mężczyznom na prowadzenie rozmów, gdy padło żargonowe stwierdzenie, którego zignorować nie mogła. Dołek? Och, naprawdę? Zamrugała zaszokowana, Alexander o niczym jej nie wspomniał. - Widzę, że opóźniona odpowiedź na moje listy była powodowana czymś innym niż zbyt duża ilość pracy – nie ukrywała ironii. Jego pobyt we wspomnianym dołku nie mógł się wiązać z działaniami na rzecz zakonu… Z drugiej strony, wcale nie musiał jej się tłumaczyć. - Wspaniałomyślność strażników czy rodowe powiązania sprawiły, że mam towarzysza na dzisiejszy wieczór? Wiesz, chciałabym wysłać list z podziękowaniem – brnęła dalej, dość przekornie, starając się ukryć pod tym wszystkim prawdziwe zmartwienie. Co się, na Merlina stało?
Magiczna. W taki prosty sposób mogła określić ceremonie, która odbyła się wkrótce potem. Podenerwowany pan młody i cudowna pani młoda. Spojrzenia pełne miłości, jakby byli tutaj tylko we dwoje. Patrząc na nich, nie potrzeba było słów potwierdzenia tej miłości, tak niezwykłej w niespokojnych czasach. Ich obietnica kontrastowała na tle codzienności, do której przywykła, stając się jaśniejącym punktem, dającym nadzieję i przypominającym, że dla takich chwil z każdym dniem warto podejmować walkę.
Bukiet panny młodej poszybował w powietrzu, więc by tradycji stała się zadość, spróbowała go złapać. Dzisiaj zamierzała się doskonale bawić z dala od trosk i smutków. - Wyglądacie razem pięknie. Niech wasza miłość się nie zmienia, a wasze uczucie z czasem rozkwitnie, przynosząc Wam spokój i siłę. Trwajcie przy sobie jak najdłużej, niech wasze szczęście pozostanie niezmącone, a wasza rodzina zazna tej miłości, którą promieniejecie – proste życzenia i prosty podarek; mówiła o szczęściu i miłości, a w środku znajdował się niepozorny amulet, stworzony z bursztynu i muszelek pochodzących z wybrzeża Kornwalii, z której pochodziła – umieszczony w oknie lub przy drzwiach miał roznosić szczęście i miłość na całe domostwo. Nawet jeśli jego działanie było nie do końca pewne, na pewno stanowić będzie piękną ozdobę i wspomnienie dnia, w którym wyznali sobie miłość na brzegu szkockiego jeziora.
- Oni naprawdę do siebie pasują - stwierdziła po chwili, gdy oddalili się już od młodej pary i większego tłumu gości. Cała uroczystość sprawiła, że czuła się lżej, jakby upojona ich szczęściem, wyczuwalnym w powietrzu, aczkolwiek coś sprawiało, że czuła się niepewnie. Doskonale wiedziała co takiego powoduje dyskomfort. - Takie uczucie nie przytrafia się wszystkim - stwierdziła cicho, świadoma, że nigdy nie będzie się zaliczać się do tak zacnego grona szczęśliwców. Jej nigdy obejmowało kilka nadchodzących miesięcy, w obecnych czasach nie pozwalała sobie na odleglejsze plany. Nie tak dawno zwierzyła się swojemu dzisiejszemu towarzyszowi z dążenia do zemsty, która ją przepełniała - cóż dopóki się z nią nie upora, nie może liczyć na nic więcej. - Nie podepczesz mnie tym razem? – zaczepiła w drodze do zamku, swobodnie nawiązując do ich ostatniej potańcówki. Alexander był dobrym tancerzem, choć kilka razy nie udało im się do końca zgrać, co prowadziło do wybuchów śmiechu wzmocnionego procentami mugolskich trunków. - Wiesz, mogłeś dać znać, podesłałabym ci do Tower babeczki, racje pokarmowe mają tam niestety dość marne – zagaiła po chwili, całkowicie zmieniając temat. Szli powolnym krokiem w kierunku zamku, zanim dotrą na miejsce, zdąży wszystko jej wyjaśnić.
rzut I: na złapanie bukietu.
rzut II: na złamanie imperio.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Josephine Fenwick' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'k100' : 100
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'k100' : 100
Josephine poczuła jakby coś otaczającego jej umysł pękło. Odzyskała ponownie przejrzystość we własnych myślach, jej decyzje ponownie były jej decyzjami.
|Imperius został przełamany.
Jednocześnie jednak nie zakończył się wątek zagrażający życiu postaci grany z Ramseyem. Josephine do czasu jego zakończenia nie może więc podejmować żadnych kroków związanych z ponownym osiągnięciem poczytalności - nie może mówić, że Alexander jest pod imperiusem ani kto go na nich rzucił. Ramsey może w rzeczonym wątku dokonać wszelkich czynności, które zgodne są z mechaniką i nie musi, a nawet nie może uwzględniać w nim żadnych późniejszych wydarzeń.
Na przyszłość w podobnej sytuacji należy kontaktować się z Mistrzem Gry w celu ustalenia możliwości rozgrywania wątków odbywających się po wątkach zagrażających życiu postaci.
|Imperius został przełamany.
Jednocześnie jednak nie zakończył się wątek zagrażający życiu postaci grany z Ramseyem. Josephine do czasu jego zakończenia nie może więc podejmować żadnych kroków związanych z ponownym osiągnięciem poczytalności - nie może mówić, że Alexander jest pod imperiusem ani kto go na nich rzucił. Ramsey może w rzeczonym wątku dokonać wszelkich czynności, które zgodne są z mechaniką i nie musi, a nawet nie może uwzględniać w nim żadnych późniejszych wydarzeń.
Na przyszłość w podobnej sytuacji należy kontaktować się z Mistrzem Gry w celu ustalenia możliwości rozgrywania wątków odbywających się po wątkach zagrażających życiu postaci.
Przez ostatnie tygodnie niewiele było prawdziwych okazji, by poczuć szczęście. Życiem czarodziejskiej społeczności rządził teraz chaos i nieporządek, nie było miejsca na radość, choć z wolna coraz więcej promieni słonecznych wyglądało zza chmur. Grindelwald zniknął, wraz z nim czarna magia z Hogwartu oraz szalona Minister; anomalie wciąż nikomu nie dawały spokoju, dręczyły każdego bez wyjątku, działy się rzeczy dziwnie i niewytłumaczalna, nawet jak dla czarodziejów, trudno było więc odnaleźć spokój i radość dnia codziennego.
Dzisiejszy dzień z pewnością nie był zwykły, był absolutnie wyjątkowy, zwłaszcza dla pewnej dwójki, przyjemny, cudowny. Nie potrafiła wyrazić słowami tego, jak ucieszyła się z otrzymanego zaproszenia; nie tylko dlatego, że lubiła śluby, lecz przede wszystkim dlatego, że wciąż w ich świecie było miejsce na miłość. Pośród mroku, żalu, bólu i wszystkich okropieństw, które spadały na nich niezapowiedzianie i bez litośnie. Miłość zawsze zwycięży, powtarzała sobie w duchu, w zaciszu swojej sypialni splatając włosy w warkocz-kłos i zawiązując na jego krańcu niebieską wstążkę, która miała pasować do chabrowej, skromnej sukienki - skrojonej na mugolską modłę, z rozkloszowaną spódnicą. Potrzebowali tego, oni wszyscy. Poczuć spokój, szczęście, na własne oczy dostrzec świadectwo najczystszej miłości, wraz z młodą parą dzieląc ich szczęście i radość.
Zjawiła się w miejscu ceremonii, u brzegu jeziora Loch Ness, a jego piękno zaparło pannie Pomfrey dech w piersi. Z jej ust nic nie mogłoby zetrzeć uśmiechu, kiedy podążała ku miejscu dla niej przeznaczonemu, obok Pomony. Urok natury zbladł jednak, kiedy pojawiła się Eileen Wide - piękniejsza, bo szczęśliwsza niż zwykle, najpiękniejsza tego dnia. Poppy obserwowała każdy ruch, kiedy zbliżała się do profesora Bartiusa, by wraz z nim stanąć przy ślubnym kobiercu; uważnie słuchała każdego wypowiadanego przez nich słowa, nie chcąc uronić ani kropli magii tej chwili. Nie potrafiła powstrzymać jednak łez wzruszenia, które same cisnęły się jej do oczu. Z maleńkiej torebeczki wyciągnęła chusteczkę, którą ocierała dyskretnie łzy. Nosiła w sobie wielką wrażliwość, była czuła na takie chwile i przeżywała je mocno; w chwilach takiej radości trudno było powstrzymać płacz, lecz przywołała się do porządku, nim ceremonia dobiegła końca. Nie mogła straszyć wszystkich zapuchniętymi oczyma i zasmarkanym nosem.
Podążyła za Pomoną, w stronę tłumu dziewcząt i młodych kobiet, które pragnęły złapać bukiet na drobną wróżbę - niemałe jej zdziwienia wzbudziła Bathilda Bagshot wśród nich, lecz uśmiechnęła się ciepło na myśl, ile ta kobieta ma poczucia humoru. Sama również wyciągnęła dłonie do góry, a nuż uśmiechnie się do niej szczęście?
Później stała w kolejce do składania życzeń, nie pchała się, stanęła gdzieś na końcu, pozwalając, by pierwsza była rodzina oraz najbliżsi. Podeszła do nich wręczając swój prezent: elegancko opakowane pudełko, które kryło w sobie porcelanowy zestaw do herbaty. Ręcznie malowany w maki dzwoneczek i dwie pasujące doń filiżanki ze spodeczkiem. Na wierzchu pudełka, pod kokardką wsunięty, spoczywał los na loterię (Poppy nie wiedziała, czy był legalny, czy nie, bo kupiła go na rogu mugolskiej ulicy).
-Eileen, Harewardzie, życzę Wam, abyście każdego dnia byli tak szczęśliwi jak dzisiaj - odezwała się nieśmiało, całując Eileen w oba policzki -Niech los Wam sprzyja na nowej drodze życie, a Wasza miłość była nam kolejnym światłem. Nie życzę, by nigdy nie wygasła, bo widać po Was, że tak się nie stanie, wyglądacie tak pięknie... Och, niech Was uściskam! - głos jej zadrżał z przejęcia i wzruszenia, gdy objęła oboje wątłymi ramionami -Jeszcze raz wszystkiego co najlepsze i wszelkiej pomyślności!
Nie zajmowała im więcej czasu, za nią wciąż czekali inni, który także chcieli im pogratulować.
Dzisiejszy dzień z pewnością nie był zwykły, był absolutnie wyjątkowy, zwłaszcza dla pewnej dwójki, przyjemny, cudowny. Nie potrafiła wyrazić słowami tego, jak ucieszyła się z otrzymanego zaproszenia; nie tylko dlatego, że lubiła śluby, lecz przede wszystkim dlatego, że wciąż w ich świecie było miejsce na miłość. Pośród mroku, żalu, bólu i wszystkich okropieństw, które spadały na nich niezapowiedzianie i bez litośnie. Miłość zawsze zwycięży, powtarzała sobie w duchu, w zaciszu swojej sypialni splatając włosy w warkocz-kłos i zawiązując na jego krańcu niebieską wstążkę, która miała pasować do chabrowej, skromnej sukienki - skrojonej na mugolską modłę, z rozkloszowaną spódnicą. Potrzebowali tego, oni wszyscy. Poczuć spokój, szczęście, na własne oczy dostrzec świadectwo najczystszej miłości, wraz z młodą parą dzieląc ich szczęście i radość.
Zjawiła się w miejscu ceremonii, u brzegu jeziora Loch Ness, a jego piękno zaparło pannie Pomfrey dech w piersi. Z jej ust nic nie mogłoby zetrzeć uśmiechu, kiedy podążała ku miejscu dla niej przeznaczonemu, obok Pomony. Urok natury zbladł jednak, kiedy pojawiła się Eileen Wide - piękniejsza, bo szczęśliwsza niż zwykle, najpiękniejsza tego dnia. Poppy obserwowała każdy ruch, kiedy zbliżała się do profesora Bartiusa, by wraz z nim stanąć przy ślubnym kobiercu; uważnie słuchała każdego wypowiadanego przez nich słowa, nie chcąc uronić ani kropli magii tej chwili. Nie potrafiła powstrzymać jednak łez wzruszenia, które same cisnęły się jej do oczu. Z maleńkiej torebeczki wyciągnęła chusteczkę, którą ocierała dyskretnie łzy. Nosiła w sobie wielką wrażliwość, była czuła na takie chwile i przeżywała je mocno; w chwilach takiej radości trudno było powstrzymać płacz, lecz przywołała się do porządku, nim ceremonia dobiegła końca. Nie mogła straszyć wszystkich zapuchniętymi oczyma i zasmarkanym nosem.
Podążyła za Pomoną, w stronę tłumu dziewcząt i młodych kobiet, które pragnęły złapać bukiet na drobną wróżbę - niemałe jej zdziwienia wzbudziła Bathilda Bagshot wśród nich, lecz uśmiechnęła się ciepło na myśl, ile ta kobieta ma poczucia humoru. Sama również wyciągnęła dłonie do góry, a nuż uśmiechnie się do niej szczęście?
Później stała w kolejce do składania życzeń, nie pchała się, stanęła gdzieś na końcu, pozwalając, by pierwsza była rodzina oraz najbliżsi. Podeszła do nich wręczając swój prezent: elegancko opakowane pudełko, które kryło w sobie porcelanowy zestaw do herbaty. Ręcznie malowany w maki dzwoneczek i dwie pasujące doń filiżanki ze spodeczkiem. Na wierzchu pudełka, pod kokardką wsunięty, spoczywał los na loterię (Poppy nie wiedziała, czy był legalny, czy nie, bo kupiła go na rogu mugolskiej ulicy).
-Eileen, Harewardzie, życzę Wam, abyście każdego dnia byli tak szczęśliwi jak dzisiaj - odezwała się nieśmiało, całując Eileen w oba policzki -Niech los Wam sprzyja na nowej drodze życie, a Wasza miłość była nam kolejnym światłem. Nie życzę, by nigdy nie wygasła, bo widać po Was, że tak się nie stanie, wyglądacie tak pięknie... Och, niech Was uściskam! - głos jej zadrżał z przejęcia i wzruszenia, gdy objęła oboje wątłymi ramionami -Jeszcze raz wszystkiego co najlepsze i wszelkiej pomyślności!
Nie zajmowała im więcej czasu, za nią wciąż czekali inni, który także chcieli im pogratulować.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Wcale nie miała ochoty tutaj przychodzić. Ale odmowa byłaby niegrzeczna.
Szara sukienka przewiązana szkocką kratą wydawała się mdła na tle Josie, skromna, nieładna. Cała była jakaś nieładna. Patrzyła na strojącą się Josie, choć wcale jej nie widziała, myślami błądząc gdzieś daleko przy przyszłym państwie Bartius. Kochała się w Herewardzie odkąd po raz pierwszy widziała, z jaką łatwością transmutuje ropuchę w rzeźbę przedstawiającą trójgłowego nosorożca - a może to było na odwrót - zaszczepiając w niej miłość do tej skomplikowanej, ale wyjątkowej i wartej uwagi dziedziny magii. Większość lekcji patrzył na nią - choć mogło mieć to związek z faktem, że była jedyną uczennicą, która zgłaszała się przez okrągłą godzinę bez przerwy. Czas spojrzeć prawdzie w oczy: patrzył na nią tylko dlatego. Tak jak rok później. I kiedy już kończyła szkołę i teraz też, kiedy przepisywała jego badania. Kochał profesor Wilde. Teraz już profesor Bartius. Z uśmiechem przytaknęła Josie na propozycję przyjścia na zabawę razem z nimi, z nią i z Alexem, w duchu wcale nie będąc z tego taką zachwyconą - wszędzie wokół kwitła miłość, a ona wciąż: była sama. Dzisiaj jakoś tak jeszcze bardziej niż zwykle - czuła się trochę jak aktor w cudzym spektaklu, kiedy przypominała przepiękną spinkę przyjaciółce, przytakując: ozdoba naprawdę była piękna. Alexander miał gust - ale o tym mówiła przecież każda jego maniera, dopracowany fragment garderoby i staranny akcent. Skinęła głową na komplement z jego ust, cieszył, choć wydawało jej się, że był bardziej kurtuazyjny niż szczery - widziała, że był wpatrzony w Josie jak obrazek i bynajmniej jej to nie przeszkadzało. Chciała cieszyć się ich szczęściem - naprawdę chciała - i zwykle to robiła. Dzisiaj jednak wszystkiego wydawało się być po prostu za dużo.
- Trzymam za słowo - zapewniła więc Selwyna, przybrawszy na twarz uśmiech, który nie potrafił udać, że nie jest smutny i chwyciła jego wolne ramię, razem z nim i Josie przenosząc się do malowniczej, rodzinnej Szkocji. Odetchnęła pełną piersią, kochała ten świat. Pachniał dzieciństwem i najbardziej beztroskimi dniami, tymi, kiedy kwestie polityczne były dla niej jeszcze niezrozumiałe, a obudzony magiczny talent otwierał wrota nieznanego świata. Komentarz Foxa sprawił, że uniosła w górę kącik ust: po raz pierwszy szczerze, tym samym przenosząc pytające spojrzenie na Alexandra, przemilczawszy słowa, które wypowiedziała Josie. Był synem możnego rodu, dbał o swoją reputację i - nie musiała w to wierzyć, wiedziała o tym, należał przecież do Gwardii Zakonu Feniksa - nigdy nie zrobiłby nic poważnego, za co mógłby naprawdę spędzić w celi choć chwilę. A przynajmniej - tak jej się wydawało. Chwilę kręciła się w okolicy, witając ze znajomymi, bliższymi i dalszymi, wymieniając uściski dłoni i bardziej przyjazne objęcia, najbardziej ciesząc się z tego, że jej czerwieniejące się oczy mogła zrzucić na karb wzruszenia, wciąż uciekając przed prawdą, kiedy dwoje jej nauczycieli składało sobie przysięgę wiecznej miłości. Kochała Herewarda Bartiusa, a jej serce pękło ze stanowczo zbyt głośnym trzaskiem, wzmocnionym wyniszczającym i bezlitosnym poczuciem winy, że wcale nie cieszy się ze szczęścia młodej pary, choć powinna. A musiała im jeszcze złożyć życzenia. Szczerze - takie od serca. Miała prezent, niedawno wydaną księgę szanowanego numerologa badającego dziedzinę transmutacji, miała nadzieję, że profesor jeszcze jej nie posiadał. Zostawiła go z boku, ustawiając się całkiem umyślnie gdzieś na krańcu długiej kolejki - choć zwykle nie odkładała na później trudnych spraw. Nawet składanie życzeń wydawało się niezręczne, nie chodziło przecież tylko o jej uczucia: zwracała się do nauczycieli, z którymi nigdy nie przeszła na koleżeńską stopę - musiała ściśle trzymać się wszystkiego, co formalne. Zamyślona nad wszystkim, co czuła, a czego czuć nie chciała a także nad tym, czego nie czuła, a co czuć powinna, nawet się nie zorientowała, kiedy kolejka doszła wreszcie do niej - zreflektowała się dopiero, kiedy ktoś szturchnął ją w ramię.
- Och - zdziwiła się. - Pani profesor - Choć serce biło zbyt szybko, a twarz wydawała jej się na zmianę czerwona jak burak albo biała jak papier, wiedziała, że da radę to zrobić. Musiała być odważna - jak Godryk Gryffindor. - Panie profesorze - Spojrzeć na Herewarda było nieco trudniej, więc zrobiła to tylko ukradkiem. - Życzę wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia - Dygnęła niezgrabnie i zniknęła im z oczu równie szybko, jak szybko przyszła jej kolej na składanie życzeń, ginąc gdzieś w tłumie weselnych gości.
Odnalazła się dopiero, kiedy w kierunku gromady panien rzucony został bukiet ślubny - coś się kończy, coś zaczyna... ?
Szara sukienka przewiązana szkocką kratą wydawała się mdła na tle Josie, skromna, nieładna. Cała była jakaś nieładna. Patrzyła na strojącą się Josie, choć wcale jej nie widziała, myślami błądząc gdzieś daleko przy przyszłym państwie Bartius. Kochała się w Herewardzie odkąd po raz pierwszy widziała, z jaką łatwością transmutuje ropuchę w rzeźbę przedstawiającą trójgłowego nosorożca - a może to było na odwrót - zaszczepiając w niej miłość do tej skomplikowanej, ale wyjątkowej i wartej uwagi dziedziny magii. Większość lekcji patrzył na nią - choć mogło mieć to związek z faktem, że była jedyną uczennicą, która zgłaszała się przez okrągłą godzinę bez przerwy. Czas spojrzeć prawdzie w oczy: patrzył na nią tylko dlatego. Tak jak rok później. I kiedy już kończyła szkołę i teraz też, kiedy przepisywała jego badania. Kochał profesor Wilde. Teraz już profesor Bartius. Z uśmiechem przytaknęła Josie na propozycję przyjścia na zabawę razem z nimi, z nią i z Alexem, w duchu wcale nie będąc z tego taką zachwyconą - wszędzie wokół kwitła miłość, a ona wciąż: była sama. Dzisiaj jakoś tak jeszcze bardziej niż zwykle - czuła się trochę jak aktor w cudzym spektaklu, kiedy przypominała przepiękną spinkę przyjaciółce, przytakując: ozdoba naprawdę była piękna. Alexander miał gust - ale o tym mówiła przecież każda jego maniera, dopracowany fragment garderoby i staranny akcent. Skinęła głową na komplement z jego ust, cieszył, choć wydawało jej się, że był bardziej kurtuazyjny niż szczery - widziała, że był wpatrzony w Josie jak obrazek i bynajmniej jej to nie przeszkadzało. Chciała cieszyć się ich szczęściem - naprawdę chciała - i zwykle to robiła. Dzisiaj jednak wszystkiego wydawało się być po prostu za dużo.
- Trzymam za słowo - zapewniła więc Selwyna, przybrawszy na twarz uśmiech, który nie potrafił udać, że nie jest smutny i chwyciła jego wolne ramię, razem z nim i Josie przenosząc się do malowniczej, rodzinnej Szkocji. Odetchnęła pełną piersią, kochała ten świat. Pachniał dzieciństwem i najbardziej beztroskimi dniami, tymi, kiedy kwestie polityczne były dla niej jeszcze niezrozumiałe, a obudzony magiczny talent otwierał wrota nieznanego świata. Komentarz Foxa sprawił, że uniosła w górę kącik ust: po raz pierwszy szczerze, tym samym przenosząc pytające spojrzenie na Alexandra, przemilczawszy słowa, które wypowiedziała Josie. Był synem możnego rodu, dbał o swoją reputację i - nie musiała w to wierzyć, wiedziała o tym, należał przecież do Gwardii Zakonu Feniksa - nigdy nie zrobiłby nic poważnego, za co mógłby naprawdę spędzić w celi choć chwilę. A przynajmniej - tak jej się wydawało. Chwilę kręciła się w okolicy, witając ze znajomymi, bliższymi i dalszymi, wymieniając uściski dłoni i bardziej przyjazne objęcia, najbardziej ciesząc się z tego, że jej czerwieniejące się oczy mogła zrzucić na karb wzruszenia, wciąż uciekając przed prawdą, kiedy dwoje jej nauczycieli składało sobie przysięgę wiecznej miłości. Kochała Herewarda Bartiusa, a jej serce pękło ze stanowczo zbyt głośnym trzaskiem, wzmocnionym wyniszczającym i bezlitosnym poczuciem winy, że wcale nie cieszy się ze szczęścia młodej pary, choć powinna. A musiała im jeszcze złożyć życzenia. Szczerze - takie od serca. Miała prezent, niedawno wydaną księgę szanowanego numerologa badającego dziedzinę transmutacji, miała nadzieję, że profesor jeszcze jej nie posiadał. Zostawiła go z boku, ustawiając się całkiem umyślnie gdzieś na krańcu długiej kolejki - choć zwykle nie odkładała na później trudnych spraw. Nawet składanie życzeń wydawało się niezręczne, nie chodziło przecież tylko o jej uczucia: zwracała się do nauczycieli, z którymi nigdy nie przeszła na koleżeńską stopę - musiała ściśle trzymać się wszystkiego, co formalne. Zamyślona nad wszystkim, co czuła, a czego czuć nie chciała a także nad tym, czego nie czuła, a co czuć powinna, nawet się nie zorientowała, kiedy kolejka doszła wreszcie do niej - zreflektowała się dopiero, kiedy ktoś szturchnął ją w ramię.
- Och - zdziwiła się. - Pani profesor - Choć serce biło zbyt szybko, a twarz wydawała jej się na zmianę czerwona jak burak albo biała jak papier, wiedziała, że da radę to zrobić. Musiała być odważna - jak Godryk Gryffindor. - Panie profesorze - Spojrzeć na Herewarda było nieco trudniej, więc zrobiła to tylko ukradkiem. - Życzę wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia - Dygnęła niezgrabnie i zniknęła im z oczu równie szybko, jak szybko przyszła jej kolej na składanie życzeń, ginąc gdzieś w tłumie weselnych gości.
Odnalazła się dopiero, kiedy w kierunku gromady panien rzucony został bukiet ślubny - coś się kończy, coś zaczyna... ?
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
The member 'Minnie McGonagall' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Brzeg jeziora
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Loch Ness