Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Opuszczone zamczysko
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczone zamczysko
Władcy Durham już kilka stuleci temu porzucili jedną ze swych posiadłości, spisując ją na straty i pozwalając, by stała się ona schronieniem dla leśnych stworzeń. Od lat nikt o nią nie dba, nikt się do niej nie zbliża, nikt – nawet ciekawskie latorośle rodu Burke – nie śmie zajrzeć do środka. Zamek stał się grobowcem i samotnią dla swego jedynego mieszkańca, którego obecność sprawiła, że panowie Durham bezwzględnie zabronili odwiedzania popadającego w ruinę budynku. Wyłącznie biegli w historii magii czarodzieje wiedzą, iż przed wiekami, młoda lady Burke sprzeciwiła się świętej woli swego ojca nakazującego jej poślubić wybranego przez siebie kandydata. Dziewczyna nie chciała tego uczynić i z rozpaczy zamknęła się w skrzyni, w jakiej rodzice trzymali jej wiano. Udusiła się, a po śmierci powróciła jako duch. Wstydliwa historia nie jest znana nawet samym Burke’om, gdyż starsze pokolenia robiły, co mogły, aby zatrzeć wstydliwą plamę na honorze rodziny. Dziś już prawie nikt o tym nie pamięta, ale i tak nikt nie zapuszcza się w okolice zamczyska, pomny na przestrogi oraz specyficzną aurę otaczającą ruiny.
- Niewiele, tylko że zostało opuszczone i nikt nie wie dlaczego - odpowiedział jej. Słyszał, jak oddala się; śnieg skrzypiał pod jej nogami, dając znać, że przemieszcza się wzdłuż murów, które wyznaczały granice posiadłości. Cokolwiek robiła jednak, jego spojrzenie wciąż błądziło po trzymanych papierach, ale to przecież nie tak, że miała mu gdzieś zaraz uciec, albo od razu ruszyć do wnętrza ponurej rudery. Jej głos był melodyjny, nawet pomimo twardej, charakterystycznej nuty i przyjemnie płynął po śniegu, dzięki niemu będąc doskonale słyszalnym mimo odległości, jaka zaczęła ich dzielić. Dopiero kiedy wspomniała o pożarze, a on akurat skończył lustrować nieco uważniej dokumenty, podniósł spojrzenie najpierw na nią, a potem na samo domostwo. Faktycznie, jeśli się przyjrzeć, kamień był poczerniały w charakterystyczny niemal sposób, chociaż fakt ten w żaden sposób nie wpływał na to, że liczby wydawały się być w porządku.
- Rozumiem, więc nie ma co liczyć na jakiekolwiek archiwa - westchnął, wreszcie ruszając się z miejsca i podchodząc do niej, przelotnym tylko spojrzeniem zahaczając o runę, która znajdowała się na kamieniach. - Trójka - odpowiedział jej też zaraz lakonicznie. - Cóż... na pewno sprzyjała podejmowaniu kreatywnych decyzji. Jeśli ktoś postanowił spalić Beamish Hall i tym samym ukryć tę tragedię, to musiał improwizować, działać szybko. - na moment zamilkł, patrząc na Primrose, albo raczej przez nią, wyraźnie się nad czymś zastanawiając - Nie znam się na obrazach, ani tym bardziej ich tworzeniu, ale czy skoro jesteśmy w stanie przenieść kogoś na płótno, sprawić że będzie się zachowywać jak za życia, móc rozmawiać... Może istnieje sposób by w magiczny sposób zmusić portrety do mówienia? - zasugerował mimowolnie. Sam nie był pewien, czy to najlepszy z pomysłów, ale zawsze był jakiś, nawet jeśli niekoniecznie z jego dziedziny.
- W każdym razie, może patrzymy na to ze złej strony? Może powinniśmy zwrócić większą uwagę na negatywne cechy przywołanych liczb? Nawet jeśli aura zamku sama w sobie jawi się jako tajemnicza, a do tego działa jak gąbka, przez wzgląd na dwójkę, to może podejście od drugiej strony pozwoli nam lepiej zrozumieć i ominąć panującą nad tym miejscem aurę? Próbowała lady podejść do tego w ten sposób? - zapytał jeszcze, spoglądając na Primrose uważnie, z delikatnym zaciekawieniem malującym się na twarzy. Nie był pewien, czy ten sposób działania może im jakkolwiek pomóc, ale zawsze był czymś co nie zaszkodzi.
- Rozumiem, więc nie ma co liczyć na jakiekolwiek archiwa - westchnął, wreszcie ruszając się z miejsca i podchodząc do niej, przelotnym tylko spojrzeniem zahaczając o runę, która znajdowała się na kamieniach. - Trójka - odpowiedział jej też zaraz lakonicznie. - Cóż... na pewno sprzyjała podejmowaniu kreatywnych decyzji. Jeśli ktoś postanowił spalić Beamish Hall i tym samym ukryć tę tragedię, to musiał improwizować, działać szybko. - na moment zamilkł, patrząc na Primrose, albo raczej przez nią, wyraźnie się nad czymś zastanawiając - Nie znam się na obrazach, ani tym bardziej ich tworzeniu, ale czy skoro jesteśmy w stanie przenieść kogoś na płótno, sprawić że będzie się zachowywać jak za życia, móc rozmawiać... Może istnieje sposób by w magiczny sposób zmusić portrety do mówienia? - zasugerował mimowolnie. Sam nie był pewien, czy to najlepszy z pomysłów, ale zawsze był jakiś, nawet jeśli niekoniecznie z jego dziedziny.
- W każdym razie, może patrzymy na to ze złej strony? Może powinniśmy zwrócić większą uwagę na negatywne cechy przywołanych liczb? Nawet jeśli aura zamku sama w sobie jawi się jako tajemnicza, a do tego działa jak gąbka, przez wzgląd na dwójkę, to może podejście od drugiej strony pozwoli nam lepiej zrozumieć i ominąć panującą nad tym miejscem aurę? Próbowała lady podejść do tego w ten sposób? - zapytał jeszcze, spoglądając na Primrose uważnie, z delikatnym zaciekawieniem malującym się na twarzy. Nie był pewien, czy ten sposób działania może im jakkolwiek pomóc, ale zawsze był czymś co nie zaszkodzi.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozumiała w pełni żal Rookwooda, sama też nad tym ubolewała. O ileż bardziej prostsze byłoby ich zadanie gdyby mieli dostęp do starych zapisków, ale jednak ktoś bardzo się postarał aby kolejne pokolenia się o niczym nie dowiedziały. Zmarszczyła delikatnie brwi analizując słowa mężczyzny.
-Nie znam się również na obrazach, ale nigdy nie pomyślałam w ten sposób. Zapewne przez wzgląd na szacunek jakim darzę poprzednie pokolenia. - Choć sam pomysł wydawał się kuszący i mógłby mieć szanse powodzenia, to świadomość, że przez następne miesiące postacie w obrazach będa jej uprzykrzyć życie nie zachęcała do tego typu działania. Zawsze jednak mogłaby spróbować zapytać lady Fawley co ona o tym sądzi. Była malarką, dedykowała tej twórczości cały swój wolny czas, z tego co zrozumiała Primrose więc może mogłaby udzielić na to pytanie wyczerpującej odpowiedzi.
Zatrzymała się i obejrzała na Augustusa zaplatając dłonie za plecami.
-Negatyw trójki i dwójki? - Zapytała starając się zrozumieć co ma na myśli mężczyzna poprzez skupienie na innym aspekcie tych liczb aby przełamać barierę, która prawdopodobnie zakłóca odbiór numerologiczny tego miejsca. - Uległość i pokorność dwójki, prowadzi do nadużyć, złości ale takiej, która nie przejawia się działaniem. - Nie wiedziała czy idzie dobrym tropem, ponieważ wcześniej nie patrzyła na to zagadnienie z tej strony.-Trójka w negatywie nie jest stała, potrafi zaburzać stabilność otoczenia… - Powiedziała z lekkim wahaniem w głosie i nagle urwała i podeszła szybkim krokiem do Augustusa i spojrzała na opis Beamish Hall jaki trzymał w dłoniach.-A gdyby dokonać obliczeń na bazie ekstrapolacji, moglibyśmy prognozować wartość zmiennej poza zakresem, dla którego mamy dane, przez dopasowanie do istniejących danych pewnej funkcji, następnie wyliczenie jej wartości w szukanym punkcie.
Spojrzała na mężczyznę ciekawa jego reakcji na jej słowa. Nie było to łatwe, ale to mogłoby im pomóc obejść aurę zamku, przy jednoczesnym wykorzystaniu negatywów liczb jak wspomniał czarodziej. Gdyby im się udało to ustalenie wartości pewnej numerologicznej zamku byłoby by o wiele prostsze do oszacowania, a to oznaczało, że z dość dużym prawdopodobieństwem by odnaleźli właściwą liczbę.
-Nie znam się również na obrazach, ale nigdy nie pomyślałam w ten sposób. Zapewne przez wzgląd na szacunek jakim darzę poprzednie pokolenia. - Choć sam pomysł wydawał się kuszący i mógłby mieć szanse powodzenia, to świadomość, że przez następne miesiące postacie w obrazach będa jej uprzykrzyć życie nie zachęcała do tego typu działania. Zawsze jednak mogłaby spróbować zapytać lady Fawley co ona o tym sądzi. Była malarką, dedykowała tej twórczości cały swój wolny czas, z tego co zrozumiała Primrose więc może mogłaby udzielić na to pytanie wyczerpującej odpowiedzi.
Zatrzymała się i obejrzała na Augustusa zaplatając dłonie za plecami.
-Negatyw trójki i dwójki? - Zapytała starając się zrozumieć co ma na myśli mężczyzna poprzez skupienie na innym aspekcie tych liczb aby przełamać barierę, która prawdopodobnie zakłóca odbiór numerologiczny tego miejsca. - Uległość i pokorność dwójki, prowadzi do nadużyć, złości ale takiej, która nie przejawia się działaniem. - Nie wiedziała czy idzie dobrym tropem, ponieważ wcześniej nie patrzyła na to zagadnienie z tej strony.-Trójka w negatywie nie jest stała, potrafi zaburzać stabilność otoczenia… - Powiedziała z lekkim wahaniem w głosie i nagle urwała i podeszła szybkim krokiem do Augustusa i spojrzała na opis Beamish Hall jaki trzymał w dłoniach.-A gdyby dokonać obliczeń na bazie ekstrapolacji, moglibyśmy prognozować wartość zmiennej poza zakresem, dla którego mamy dane, przez dopasowanie do istniejących danych pewnej funkcji, następnie wyliczenie jej wartości w szukanym punkcie.
Spojrzała na mężczyznę ciekawa jego reakcji na jej słowa. Nie było to łatwe, ale to mogłoby im pomóc obejść aurę zamku, przy jednoczesnym wykorzystaniu negatywów liczb jak wspomniał czarodziej. Gdyby im się udało to ustalenie wartości pewnej numerologicznej zamku byłoby by o wiele prostsze do oszacowania, a to oznaczało, że z dość dużym prawdopodobieństwem by odnaleźli właściwą liczbę.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Szacunek, o którym wspomniała Primrose, był kwestią, którą nad wyraz rozumiał. W końcu rody czystokrwiste, a w szczególności te arystokratyczne, wychowywane były w pełnym poszanowaniu do dziedzictwa i rodowej schedy. Obrazy były pamiątkami; ważnymi i hołubionymi, z zaklętymi w nich postaciami przodków, którzy doprowadzili rodziny do danego stanu. Na miejsce na ścianie najczęściej sobie zasłużyli, w końcu nie na każdego chciało się marnować i pieniądze i pamięć. Przodkowie więc byli obserwatorami; ich czujne spojrzenia śledziły poczynania potomków, a uszy podchwytywały sekrety domostw. Byli strażnikami, elementami historii, jej przekaźnikami, ale też po prostu farbą na płótnie ze szczyptą magii. Nadąsane portrety mogły być uciążliwe, ale jeśli Rookwood miał być szczery, dla niego były tylko i zaledwie reliktami.
- Dwójka wepchnięta w swoją negatywną wibrację faktycznie wybitnie podatna jest na nadużycia, ale prawdę powiedziawszy - niekoniecznie musi się w odwrocie do pozytywu znajdować. Na pewno symbolizuje lękliwość czy apatię, a nawet żal do siebie i całego świata, jeśli szerzej się nad tym rozwodzić. Siódemka dodatkowo zabarwia się melancholią, trąci wręcz mrokiem i depresyjnością. No i w końcu trójka, która w niewłaściwy sposób obrasta w dumę, próżność i arogancję. Oczywiście, są to słowa dość... ludzkie, że to tak ujmę, ale jeśli mam być szczery, to wygląda trochę na to, że liczby zostały wytrącone ze swoich pozytywnych wibracji. Myślę, że mogło się zdarzyć tak, że cokolwiek doprowadziło do ruiny Beamish Hall, wyjątkowo mocno oddziaływało z negatywną stroną numerologiczną zamku. To musiał być cały proces, który wciąż w jakiś sposób trwa, skoro posiadłość zostawiona sama w sobie nie wróciła do naturalnego stanu. - zamilkł na moment, przestępując z nogi na nogę, jakby w ten sposób chcąc chociaż odrobinę odgonić zimno, które przez zastanie bardziej dawało się we znaki. W końcu też pozwolił jej powiedzieć, co miała na myśli. Pokiwał głową, przez moment mrużąc oczy i patrząc w zastanowieniu na sylwetkę budowli pośród śnieżnego puchu - Lepiej zacząć od aproksymacji, pozwoli nam to wykluczyć błędy na późniejszym etapie. - powiedział wreszcie, przez moment jeszcze jakby przekładając w głowie kolejne informacje, aż w końcu pokiwał nią, przenosząc spojrzenie na lady Burke - Tak, aproksymacja będzie pewniejsza na początek.
- Dwójka wepchnięta w swoją negatywną wibrację faktycznie wybitnie podatna jest na nadużycia, ale prawdę powiedziawszy - niekoniecznie musi się w odwrocie do pozytywu znajdować. Na pewno symbolizuje lękliwość czy apatię, a nawet żal do siebie i całego świata, jeśli szerzej się nad tym rozwodzić. Siódemka dodatkowo zabarwia się melancholią, trąci wręcz mrokiem i depresyjnością. No i w końcu trójka, która w niewłaściwy sposób obrasta w dumę, próżność i arogancję. Oczywiście, są to słowa dość... ludzkie, że to tak ujmę, ale jeśli mam być szczery, to wygląda trochę na to, że liczby zostały wytrącone ze swoich pozytywnych wibracji. Myślę, że mogło się zdarzyć tak, że cokolwiek doprowadziło do ruiny Beamish Hall, wyjątkowo mocno oddziaływało z negatywną stroną numerologiczną zamku. To musiał być cały proces, który wciąż w jakiś sposób trwa, skoro posiadłość zostawiona sama w sobie nie wróciła do naturalnego stanu. - zamilkł na moment, przestępując z nogi na nogę, jakby w ten sposób chcąc chociaż odrobinę odgonić zimno, które przez zastanie bardziej dawało się we znaki. W końcu też pozwolił jej powiedzieć, co miała na myśli. Pokiwał głową, przez moment mrużąc oczy i patrząc w zastanowieniu na sylwetkę budowli pośród śnieżnego puchu - Lepiej zacząć od aproksymacji, pozwoli nam to wykluczyć błędy na późniejszym etapie. - powiedział wreszcie, przez moment jeszcze jakby przekładając w głowie kolejne informacje, aż w końcu pokiwał nią, przenosząc spojrzenie na lady Burke - Tak, aproksymacja będzie pewniejsza na początek.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Im dłużej przebywała w towarzystwie Augustusa Rookwooda tym coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że dobrze postąpiła kontaktując się z nimi i prosząc o pomoc. Miał ogromną wiedzę i podszedł do sprawy obliczeń Beamish Hall profesjonalnie i ze skupieniem. Czuła, że z nim jest w stanie dowiedzieć się jaka jest przybliżona, prawidłowa liczba numerologiczna dla tego miejsca i być może nigdy się nie dowie co takiego miało miejsce w przeszłości, co doprowadziło ową posiadłość do ruiny, ale przynajmniej będą z Edgarem wiedzieć z czym mają do czynienia. Być może, kiedyś, uda się rozwikłać zagadkę rodową. Możliwe, że Rookwood właśnie rozpoczął ten skomplikowany proces.
Słysząc, że należy dokonać obliczeń wyciągnęła w jego stronę samopiszące pióro aby mógł notować zapiski.
-Wobec tego należy stworzyć bazę aproksymacji. – Odezwała się, a pióro natychmiast naniosło odpowiedni wzór pod, który mieli podstawić cyfry. –Pytanie tylko czy w obszarze omega i w funkcji Phi w iksie, phi ma być trójką czy dwójką? – Zmarszczyła brwi –Czy może pójdziemy na cel, który jest na dziewiątce? Gdzie iksem będzie siedem a omegą dwa? To wtedy może nam wyprowadzić ostatecznie liczbę, której szukamy?
Zerknęła na mężczyznę sprawdzając czy podobnie myśli, a może ma całkowicie inny pomysł, który mógłby im wyprowadzić ostateczny wynik, którego oczekują?
Numerologia zdawała się z początku nudna, ale im bardziej zgłębiała naukę tym bardziej ją fascynowała i pochłaniała. Nie sądziła, że kiedyś będzie mistrzem w tej dziedzinie, zdecydowanie runy były jej ulubieńcami, ale liczby pomagały w określeniu jakich materiałów powinna użyć do stworzenia talizmanu, jak je połączyć aby ich siła była połączona, aby się nawzajem nie zwalczały w przedmiocie, który miał chronić. Podobnie było z klątwami, im lepiej klątwa współpracowała z przedmiotem, na który była nałożona tym większa jej skuteczność. Czuła jak zimno wdziera się zza ubranie, jak palce u stóp kostnieją, jak grabieją dłonie, a to oznaczało, że powinni niedługo kończyć jeżeli nie chcieli się zamienić w sopel lodu.
Słysząc, że należy dokonać obliczeń wyciągnęła w jego stronę samopiszące pióro aby mógł notować zapiski.
-Wobec tego należy stworzyć bazę aproksymacji. – Odezwała się, a pióro natychmiast naniosło odpowiedni wzór pod, który mieli podstawić cyfry. –Pytanie tylko czy w obszarze omega i w funkcji Phi w iksie, phi ma być trójką czy dwójką? – Zmarszczyła brwi –Czy może pójdziemy na cel, który jest na dziewiątce? Gdzie iksem będzie siedem a omegą dwa? To wtedy może nam wyprowadzić ostatecznie liczbę, której szukamy?
Zerknęła na mężczyznę sprawdzając czy podobnie myśli, a może ma całkowicie inny pomysł, który mógłby im wyprowadzić ostateczny wynik, którego oczekują?
Numerologia zdawała się z początku nudna, ale im bardziej zgłębiała naukę tym bardziej ją fascynowała i pochłaniała. Nie sądziła, że kiedyś będzie mistrzem w tej dziedzinie, zdecydowanie runy były jej ulubieńcami, ale liczby pomagały w określeniu jakich materiałów powinna użyć do stworzenia talizmanu, jak je połączyć aby ich siła była połączona, aby się nawzajem nie zwalczały w przedmiocie, który miał chronić. Podobnie było z klątwami, im lepiej klątwa współpracowała z przedmiotem, na który była nałożona tym większa jej skuteczność. Czuła jak zimno wdziera się zza ubranie, jak palce u stóp kostnieją, jak grabieją dłonie, a to oznaczało, że powinni niedługo kończyć jeżeli nie chcieli się zamienić w sopel lodu.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Augustus sam miał nadzieję, że zagadka spoczywająca w starych, zakurzonach Beamish Hall kiedyś się rozwieje. Nie chodziło tutaj o jakiejś dobre życzenia czy sympatię dla rodu Burke, co to to nie, przy całym szacunku dla nich. Głównym powodem, dla którego sprzyjał całej tej sprawie, była aż i zaledwie jego ciekawość. Kochał zagadki. Szukanie rozwiązań, szczególnie w kwestiach pozornie nierozwiązywalnych, sprawiało mu czystą przyjemność. Rozwiązywanie ich zaliczał do swoich szczerych pasji, a ta właśnie posiadłość, była jedną wielką zagadką. Jej historia rzucała się cieniem długim i ciemnym, ale wciąż pozostawała ona nieuchwytna, mimo tak wyraźnego znaku, jaki po sobie pozostawiła.
Widząc, że pióro wchodzi w grę, znalazł jakąś czystą kartkę, której nie będzie nikomu żal i tak oto zaczęła się przygoda na poważnie w krainie liczb. Rookwood patrzył raczej na Primrose, jak na to, co kreśliło pióro zgodnie z jej słowami. Dopiero kiedy skończyła, spojrzał na zapisane wzory, pociągając lekko nosem. Zimno dawało się we znaki coraz bardziej.
- Myślę, że wystarczy skoncentrować się na przestrzeni liniowej. Trzeba określić trzy podzbiory; pierwszy funkcji aproksymowanych, drugi funkcji aproksymujących, a ostatni funkcji liniowych. Dla drugiego winne to być wielomiany uogólnione - na moment zamilkł, przeczesując wolną rękę włosy i patrząc na to co naskrobało pióro, jakby sprawdzał czy rzeczywiście zapisuje tak, jak powiedział. - Weźmy sumę ze zmienną wartością od 1 do 9. Dalej, odnośnie tego co tyczy się pierwszego wcześniej wymienionego podzbioru, czyli funkcji aproksymowanych... wie Lady jak korzystać z n-wymiarowej podprzestrzeni? - zapytał, chociaż krótka pauza stawiała pod znakiem zapytania, czy było to faktyczne pytanie czy może retoryczne. Nawet jeśli jej odpowiedź mogła brzmieć nie, to równie dobrze mogła się właśnie nauczyć. Chociaż po prawdzie w to spotkanie nie wliczał czasu na ewentualne korepetycje - Proszę zająć się zbudowaniem wielomianu, w którym liczba fi należy do bazy funkcji aproksymowanych, a ja dokonam obliczeń na jej zbiór, a później funkcjonały liniowe.
Widząc, że pióro wchodzi w grę, znalazł jakąś czystą kartkę, której nie będzie nikomu żal i tak oto zaczęła się przygoda na poważnie w krainie liczb. Rookwood patrzył raczej na Primrose, jak na to, co kreśliło pióro zgodnie z jej słowami. Dopiero kiedy skończyła, spojrzał na zapisane wzory, pociągając lekko nosem. Zimno dawało się we znaki coraz bardziej.
- Myślę, że wystarczy skoncentrować się na przestrzeni liniowej. Trzeba określić trzy podzbiory; pierwszy funkcji aproksymowanych, drugi funkcji aproksymujących, a ostatni funkcji liniowych. Dla drugiego winne to być wielomiany uogólnione - na moment zamilkł, przeczesując wolną rękę włosy i patrząc na to co naskrobało pióro, jakby sprawdzał czy rzeczywiście zapisuje tak, jak powiedział. - Weźmy sumę ze zmienną wartością od 1 do 9. Dalej, odnośnie tego co tyczy się pierwszego wcześniej wymienionego podzbioru, czyli funkcji aproksymowanych... wie Lady jak korzystać z n-wymiarowej podprzestrzeni? - zapytał, chociaż krótka pauza stawiała pod znakiem zapytania, czy było to faktyczne pytanie czy może retoryczne. Nawet jeśli jej odpowiedź mogła brzmieć nie, to równie dobrze mogła się właśnie nauczyć. Chociaż po prawdzie w to spotkanie nie wliczał czasu na ewentualne korepetycje - Proszę zająć się zbudowaniem wielomianu, w którym liczba fi należy do bazy funkcji aproksymowanych, a ja dokonam obliczeń na jej zbiór, a później funkcjonały liniowe.
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Augustus postanowił podejść do sprawy trochę inaczej niż ona zamierzała na samym początku; jednak nie przeszkadzało to lady Burke. Jeżeli pomysł czarodzieja miał ułatwić im zadanie to nie będzie obstawać przy swoim.
Obserwowała jak pióro zapisuje co mówi Rookwood i zmarszczyła lekko brwi. Nie podchodziła do obliczeń w ten sposób. Po prawdzie było to dla niej coś nowego. Rozumiała co miał na myśli i jakiego wyniku oczekiwał, ale nigdy wcześniej tego nie robiła.
- Przestrzeń jest nieskończenie wymiarowa, jeśli nie ma bazy złożonej ze skończenie wiele wektorów. Wyliczę iloczyn podprzestrzeni i dokonamy potem sumy. – Wyjaśniła mężczyźnie, bo teorię znała, z praktyką bywało gorzej. Sięgnęła po kawałek czystej kartki i zaczęła dyktować obliczenia, a pióro szybko i sprawnie dokonywało zapisków. To samo zrobiło kiedy Augustus dokonywał własnych obliczeń aby mogli z dużym prawdopodobieństwem wyciągnąć właściwą liczbę dla Beamish Hall, aby określić jaka jest prawdziwa natura tego miejsca. Potem mogła prowadzić dalsze badania aby wyjaśnić powody zakłóceń jakie zniekształcały obraz całości. Kiedy Rookwood skończył swoje obliczenia dokonali sumowanie podprzestrzeni.
-Dziewięć – Powiedziała Primrose patrząc na cyfrę jaką pisało pióro pod plątaniną całego ciągu wzorów i wyliczeń. – Liczba prawdopodobieństwa dla Beamish Hall to dziewięć.
W jej głosie dało się wyczuć nutę ekscytacji tym odkryciem. Posłała mężczyźnie uśmiech wdzięczności. Na chwilę zapomniała o przeraźliwym zimnie jakie zaciskało się wokół nich niczym żelazna obręcz. Zadrżała.
-Zapraszam do rozgrzewającą herbatę w Beamish Town, panie Rookwood. – Zwróciła się do Augustusa zwijając ich notatki, a samopiszące pióro szybko zniknęło w jukach konia. –Zimno daje się we znaki, a ja pana nie puszczę bez rozgrzania w drogę powrotną.
Chciała też mężczyźnie się odwdzięczyć za jego pomoc jakiej jej udzielił, a była ona ogromna. Dla samej lady Burke rozwiązanie otwierało drzwi do dalszych badań nad dawną siedzibą rodową. Mogła wyniki dzisiejszego dnia przedstawić bratu i z dumą ogłosić, że mogą teraz skupić się na poznaniu natury konfliktu jaki zakłóca prawidłowe wyliczenia.
|zt x 2
Obserwowała jak pióro zapisuje co mówi Rookwood i zmarszczyła lekko brwi. Nie podchodziła do obliczeń w ten sposób. Po prawdzie było to dla niej coś nowego. Rozumiała co miał na myśli i jakiego wyniku oczekiwał, ale nigdy wcześniej tego nie robiła.
- Przestrzeń jest nieskończenie wymiarowa, jeśli nie ma bazy złożonej ze skończenie wiele wektorów. Wyliczę iloczyn podprzestrzeni i dokonamy potem sumy. – Wyjaśniła mężczyźnie, bo teorię znała, z praktyką bywało gorzej. Sięgnęła po kawałek czystej kartki i zaczęła dyktować obliczenia, a pióro szybko i sprawnie dokonywało zapisków. To samo zrobiło kiedy Augustus dokonywał własnych obliczeń aby mogli z dużym prawdopodobieństwem wyciągnąć właściwą liczbę dla Beamish Hall, aby określić jaka jest prawdziwa natura tego miejsca. Potem mogła prowadzić dalsze badania aby wyjaśnić powody zakłóceń jakie zniekształcały obraz całości. Kiedy Rookwood skończył swoje obliczenia dokonali sumowanie podprzestrzeni.
-Dziewięć – Powiedziała Primrose patrząc na cyfrę jaką pisało pióro pod plątaniną całego ciągu wzorów i wyliczeń. – Liczba prawdopodobieństwa dla Beamish Hall to dziewięć.
W jej głosie dało się wyczuć nutę ekscytacji tym odkryciem. Posłała mężczyźnie uśmiech wdzięczności. Na chwilę zapomniała o przeraźliwym zimnie jakie zaciskało się wokół nich niczym żelazna obręcz. Zadrżała.
-Zapraszam do rozgrzewającą herbatę w Beamish Town, panie Rookwood. – Zwróciła się do Augustusa zwijając ich notatki, a samopiszące pióro szybko zniknęło w jukach konia. –Zimno daje się we znaki, a ja pana nie puszczę bez rozgrzania w drogę powrotną.
Chciała też mężczyźnie się odwdzięczyć za jego pomoc jakiej jej udzielił, a była ona ogromna. Dla samej lady Burke rozwiązanie otwierało drzwi do dalszych badań nad dawną siedzibą rodową. Mogła wyniki dzisiejszego dnia przedstawić bratu i z dumą ogłosić, że mogą teraz skupić się na poznaniu natury konfliktu jaki zakłóca prawidłowe wyliczenia.
|zt x 2
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
| kończenie wątku
Jeśli jakiś duch przeszłości ostał się jeszcze w zrujnowanych posadach niegdysiejszej dumy rodu Burke, trafiło mu się dziś szampańskie widowisko. Dwóch synów Durham ścierało klingi w ferworze drapiącej, dobrze znanej rywalizacji, która wraz z upływem lat nabrała może dojrzalszej formy, lecz pojona ogniem determinacji nadal nie wygasła; sam Charon wątpił, by to kiedykolwiek nastąpiło. Choć podjęli inne ścieżki, podchodzili do nich z równym zaangażowaniem i nieustępliwością – nikt nie śmiałby stanąć na drodze Edgara dążącego do obranego celu, a i głupstwem byłoby stawiać tajemnice przez głodem wiedzy jego młodszego brata. Niewątpliwie istniały pewne różnice chociażby w preferowanych sposobach rozgrywania swych życiowych kart, lecz budulec ich charakterów pochodził z tej samej gliny. W początkowym akcie pojedynku teza ta znajdowała potwierdzenie; historyk z niemal każdym wyskokiem przełamywał dobrze utarty wynik poprzednich starć, faworyzujący lorda nestora. Szmer lawirujących przy unikach nogawek mieszał się w jedność z wyraźnie zaznaczonym przyspieszonym oddechem, a on starał się nie puszczać wodzy nadziei i ze zdwojonym wysiłkiem panował nad ruchami zwykle dość niezręcznego ciała. Posłuszne mięśnie ulegały instynktom, same reagowały na dynamikę starcia – w końcu odruch wyprzedzał myśl, pozwalał zyskać przewagę w krytycznych momentach. Ale początkowa przewaga nie oznaczała wygranej, powinien był o tym pamiętać. Być może to właśnie przedwczesne zadowolenie podyktowane dziecinną satysfakcją z otarcia ostrza o odsłoniętą gardę przeciwnika, który całe życie jawił się jako niepokonany; a może był to po prostu efekt obranej strategii wedle której zużył całą energię na ofensywę już na samym początku, przez co pozbawił się możliwości skutecznej obrony w samym finale. Może taka była kara za zuchwałość.
W jednej chwili prowadził dobitnie, przepełniony pewnością, że to, co zaraz nastąpi, zakończy się widowiskowo nieudanym wystosowaniem ataku, a w drugiej zmagał się z osłupieniem, które wybiło jego szpadę z mocnego uścisku po to by skierować dłonie w stronę źródła bólu. Nie zdążył zareagować, nie było czasu. Zmiana trajektorii odbyła się tak zręcznie, że gdy odzyskał władzę nad myślami wiedział już, iż przegrał. Poddał się drżeniu kolan, które sprowadziło go na ziemię; prawą rękę oparł o krzywe, kamieniste podłoże, a lewą wciąż przyciskał do dotkliwie pulsującego boku. Fizyczny ból zawsze był w stanie znieść bez narzekań; stanowił on naturalne dopełnienie egzystencji, nie dało się go uniknąć ani mu zaprzeczyć. Z dużo większą trudnością akceptował gorycz przegranej, zwłaszcza gdy zwycięstwo zdawało się być tak blisko. Lecz i to musiał oswoić i zaakceptować. Pozwolił sobie wziąć głębszy oddech zanim sięgnął po wystawioną w jego kierunku dłoń. Na zadane pytanie odpowiedział jedynie skinieniem głowy, wciąż zbierając siły po precyzyjnym ciosie, który otrzymał przed momentem. Podniósłszy się z brukowanej ziemi zaczął mimochodem strzepywać osiadły kurz i brud, który przyczepił się do jego stroju przy całym zamieszaniu. Prędko jednak zaniechał tych działań, gdyż dostrzegł odpryski krwi na poczerwieniałych z wysiłku dłoniach oraz skrawki podartego materiału koszuli w miejscach, gdzie ostrze szabli niebezpiecznie zbliżyło się do jego ciała. Nie powstrzymał krótkiego westchnienia nad losem całkiem porządnych ubrań, co chciał zamaskować, pośpiesznie podejmując wątek: — Chętnie — odparł, niemal idealnie panując nad tonem głosu, który jeszcze przed chwilą wybrzmiałby pewnie z rozedrganą nutą. Zanim podążył za Edgarem, podniósł wcześniej rzuconą w pośpiechu broń i przyjrzał jej się pobieżnie, poszukując ewentualnych rys. Na szczęście przedmiot wykonany był z wielką starannością i przetrwał już niejedno starcie. — To był naprawdę solidnie wystosowany cios — skwitował, zawierając w tych słowach szczerą pochwałę. Nie był specjalnie uzdolnionym mówcą, więc być może komplement miał przemknąć niedostrzeżony. Cień przygaszonego uśmiechu zagrał jednak na jego wargach; z chęcią przyjął też poczęstunek, przypominając sobie, że prócz tytoniu miał zabrać ze sobą coś jeszcze. Jednak po bliższym przewertowaniu wnętrza obszernej, skórzanej torby, okazało się, że nie było w niej nic poza marynarką i różdżką. Trudno; wierzchnie ubranie ułożył sobie na kolanach, a sztywne drewienko mopane umieścił przy sobie. Narobili trochę hałasu swoim pojedynkiem, kto wie czy dźwięki nie skusiły czyjejś – potencjalnie wrogiej – obecności.
Kiedy nauczyłeś się tak parować ciosy? Dokończył pojedynczego kabanosa zanim otrzepał opuszki palców i zebrał się do odpowiedzi. Pominął milczeniem zaczepną uwagę na temat jego umiejętności, by rzeczowo zastanowić się nad tym kiedy mógł nabrać większej wprawy. Nie chciałby tego przyznać, ale sam był niejako zdziwiony początkowym powodzeniem, jakie towarzyszyło jego technice. Zważywszy na ostateczny wynik byłby raczej skłonny uznać, że Edgar umyślnie pozwolił mu na poczucie przewagi, by następnie wystosować cios z zaskoczenia; jednakże podczas żadnego ich treningu, żadnej potyczki obecny nestor nie uznawał udzielania forów przeciwnikowi, więc wątpliwe by było, by dzisiejszy przypadek stanowił wyjątek.
— Jak wiesz, moje doświadczenia szermiercze nabywałem w walce z tobą. Może w końcu coś zapamiętałem? — dokończył, pozwalając sobie na wątły uśmiech wzniesiony jednym kącikiem ust. Natężenie bólu zelżało, oderwał więc dłoń od zranionej okolicy i bezwiednie przesunął nią po gęstej brodzie.
Jeśli jakiś duch przeszłości ostał się jeszcze w zrujnowanych posadach niegdysiejszej dumy rodu Burke, trafiło mu się dziś szampańskie widowisko. Dwóch synów Durham ścierało klingi w ferworze drapiącej, dobrze znanej rywalizacji, która wraz z upływem lat nabrała może dojrzalszej formy, lecz pojona ogniem determinacji nadal nie wygasła; sam Charon wątpił, by to kiedykolwiek nastąpiło. Choć podjęli inne ścieżki, podchodzili do nich z równym zaangażowaniem i nieustępliwością – nikt nie śmiałby stanąć na drodze Edgara dążącego do obranego celu, a i głupstwem byłoby stawiać tajemnice przez głodem wiedzy jego młodszego brata. Niewątpliwie istniały pewne różnice chociażby w preferowanych sposobach rozgrywania swych życiowych kart, lecz budulec ich charakterów pochodził z tej samej gliny. W początkowym akcie pojedynku teza ta znajdowała potwierdzenie; historyk z niemal każdym wyskokiem przełamywał dobrze utarty wynik poprzednich starć, faworyzujący lorda nestora. Szmer lawirujących przy unikach nogawek mieszał się w jedność z wyraźnie zaznaczonym przyspieszonym oddechem, a on starał się nie puszczać wodzy nadziei i ze zdwojonym wysiłkiem panował nad ruchami zwykle dość niezręcznego ciała. Posłuszne mięśnie ulegały instynktom, same reagowały na dynamikę starcia – w końcu odruch wyprzedzał myśl, pozwalał zyskać przewagę w krytycznych momentach. Ale początkowa przewaga nie oznaczała wygranej, powinien był o tym pamiętać. Być może to właśnie przedwczesne zadowolenie podyktowane dziecinną satysfakcją z otarcia ostrza o odsłoniętą gardę przeciwnika, który całe życie jawił się jako niepokonany; a może był to po prostu efekt obranej strategii wedle której zużył całą energię na ofensywę już na samym początku, przez co pozbawił się możliwości skutecznej obrony w samym finale. Może taka była kara za zuchwałość.
W jednej chwili prowadził dobitnie, przepełniony pewnością, że to, co zaraz nastąpi, zakończy się widowiskowo nieudanym wystosowaniem ataku, a w drugiej zmagał się z osłupieniem, które wybiło jego szpadę z mocnego uścisku po to by skierować dłonie w stronę źródła bólu. Nie zdążył zareagować, nie było czasu. Zmiana trajektorii odbyła się tak zręcznie, że gdy odzyskał władzę nad myślami wiedział już, iż przegrał. Poddał się drżeniu kolan, które sprowadziło go na ziemię; prawą rękę oparł o krzywe, kamieniste podłoże, a lewą wciąż przyciskał do dotkliwie pulsującego boku. Fizyczny ból zawsze był w stanie znieść bez narzekań; stanowił on naturalne dopełnienie egzystencji, nie dało się go uniknąć ani mu zaprzeczyć. Z dużo większą trudnością akceptował gorycz przegranej, zwłaszcza gdy zwycięstwo zdawało się być tak blisko. Lecz i to musiał oswoić i zaakceptować. Pozwolił sobie wziąć głębszy oddech zanim sięgnął po wystawioną w jego kierunku dłoń. Na zadane pytanie odpowiedział jedynie skinieniem głowy, wciąż zbierając siły po precyzyjnym ciosie, który otrzymał przed momentem. Podniósłszy się z brukowanej ziemi zaczął mimochodem strzepywać osiadły kurz i brud, który przyczepił się do jego stroju przy całym zamieszaniu. Prędko jednak zaniechał tych działań, gdyż dostrzegł odpryski krwi na poczerwieniałych z wysiłku dłoniach oraz skrawki podartego materiału koszuli w miejscach, gdzie ostrze szabli niebezpiecznie zbliżyło się do jego ciała. Nie powstrzymał krótkiego westchnienia nad losem całkiem porządnych ubrań, co chciał zamaskować, pośpiesznie podejmując wątek: — Chętnie — odparł, niemal idealnie panując nad tonem głosu, który jeszcze przed chwilą wybrzmiałby pewnie z rozedrganą nutą. Zanim podążył za Edgarem, podniósł wcześniej rzuconą w pośpiechu broń i przyjrzał jej się pobieżnie, poszukując ewentualnych rys. Na szczęście przedmiot wykonany był z wielką starannością i przetrwał już niejedno starcie. — To był naprawdę solidnie wystosowany cios — skwitował, zawierając w tych słowach szczerą pochwałę. Nie był specjalnie uzdolnionym mówcą, więc być może komplement miał przemknąć niedostrzeżony. Cień przygaszonego uśmiechu zagrał jednak na jego wargach; z chęcią przyjął też poczęstunek, przypominając sobie, że prócz tytoniu miał zabrać ze sobą coś jeszcze. Jednak po bliższym przewertowaniu wnętrza obszernej, skórzanej torby, okazało się, że nie było w niej nic poza marynarką i różdżką. Trudno; wierzchnie ubranie ułożył sobie na kolanach, a sztywne drewienko mopane umieścił przy sobie. Narobili trochę hałasu swoim pojedynkiem, kto wie czy dźwięki nie skusiły czyjejś – potencjalnie wrogiej – obecności.
Kiedy nauczyłeś się tak parować ciosy? Dokończył pojedynczego kabanosa zanim otrzepał opuszki palców i zebrał się do odpowiedzi. Pominął milczeniem zaczepną uwagę na temat jego umiejętności, by rzeczowo zastanowić się nad tym kiedy mógł nabrać większej wprawy. Nie chciałby tego przyznać, ale sam był niejako zdziwiony początkowym powodzeniem, jakie towarzyszyło jego technice. Zważywszy na ostateczny wynik byłby raczej skłonny uznać, że Edgar umyślnie pozwolił mu na poczucie przewagi, by następnie wystosować cios z zaskoczenia; jednakże podczas żadnego ich treningu, żadnej potyczki obecny nestor nie uznawał udzielania forów przeciwnikowi, więc wątpliwe by było, by dzisiejszy przypadek stanowił wyjątek.
— Jak wiesz, moje doświadczenia szermiercze nabywałem w walce z tobą. Może w końcu coś zapamiętałem? — dokończył, pozwalając sobie na wątły uśmiech wzniesiony jednym kącikiem ust. Natężenie bólu zelżało, oderwał więc dłoń od zranionej okolicy i bezwiednie przesunął nią po gęstej brodzie.
| kończenie wątku
Rywalizacja z Charonem od dziecka przychodziła mu z naturalną łatwością, choć przecież nigdy nie nastawiano ich przeciwko sobie. Wręcz przeciwnie, wedle nauk surowego ojca mieli dbać o siebie nawzajem i stawać u swego boku w gotowości do pomocy. Obaj reprezentowali ten sam ród i jego wartości, obaj byli jego przyszłością – choć to na Edgarze zawsze ciążyło więcej obowiązków, jakby sam fakt urodzenia się chwilę wcześniej miał mieć największy wpływ na jego życie, a nie predyspozycje charakteru czy nabyte umiejętności. W dzieciństwie ta chęć pokazania swojej wyższości wynikała przede wszystkim z lekkich, ale dość częstych ukłuć zazdrości – w dorosłym życiu budziła się rzadko i była raczej kwestią przyzwyczajenia, w dodatku często nieświadomą. Po Szczycie w Stonehenge ostatecznie pogodził się ze swoim losem głowy rodziny i nawet zaczął się w niej odnajdywać, a nie podejrzewał, by to kiedykolwiek było możliwe.
– Silny i skuteczny, to prawda – zgodził się z bratem, rozsiadając się wygodniej na chłodnym kamiennym murku, który zapewne pamiętał zamierzchłe czasy ich przodków. – Ale też trochę przypadkowy – przyznał, a po jego twarzy przemknął rozbawiony uśmiech. Nie dało się nie zauważyć, że przed tym ostatecznym ciosem omal się nie potknął i nie nadział na własną broń – wtedy pewnie byłby zbyt zażenowany swoim marnym występem, by się z tego śmiać.
Wyciągnął z torby jeszcze jednego kabanosa i zaczął powoli go przeżuwać, delektując się tym orzeźwiającym uczuciem zmęczenia po wzmożonym wysiłku. Ostatnio tak się zasiedział, że zdążył już zapomnieć jakie to przyjemne. – Na to wygląda – zgodził się, wcale nie mając zamiaru sprzeczać się o swój udział w umiejętnościach brata, bo faktycznie najczęściej ćwiczyli razem. Walki z nauczycielem były raczej pozbawione tego dreszczyku emocji. – Musimy to powtórzyć – stwierdził po chwili, prostując nogi. – Może podczas przerwy świątecznej – dodał, zerkając kontrolnie na brata. W jego wyobrażeniach Charon był dzisiaj zdecydowanie młodszy, nawet długa broda nie psuła tej wizji. Wystarczyło, że spojrzenie szarawych oczu pozostało bez zmian. – Chyba że nie zamierzasz wracać, nie zdziwiłoby mnie to – westchnął, sięgając po jeszcze jedną suchą kiełbaskę, która z braku laku stała się w tym momencie największym rarytasem. Nie miałby do brata o to żalu, sam niegdyś wolał zostać na święta w Hogwarcie pod pretekstem nauki do egzaminów, choć w rzeczywistości otworzył książkę maksymalnie dwa razy, i to bez większych efektów. Podobało mu się wówczas to uczucie złudnej wolności i możliwości decydowania o sobie samym – dla nastolatka takiego jak on to było coś niezwykle ważnego i wyczekanego. – Nie wziąłeś nic do picia? – Mruknął, rozglądając się za bukłakiem z wodą, ale najwidoczniej zapomnieli o najważniejszym.
Rywalizacja z Charonem od dziecka przychodziła mu z naturalną łatwością, choć przecież nigdy nie nastawiano ich przeciwko sobie. Wręcz przeciwnie, wedle nauk surowego ojca mieli dbać o siebie nawzajem i stawać u swego boku w gotowości do pomocy. Obaj reprezentowali ten sam ród i jego wartości, obaj byli jego przyszłością – choć to na Edgarze zawsze ciążyło więcej obowiązków, jakby sam fakt urodzenia się chwilę wcześniej miał mieć największy wpływ na jego życie, a nie predyspozycje charakteru czy nabyte umiejętności. W dzieciństwie ta chęć pokazania swojej wyższości wynikała przede wszystkim z lekkich, ale dość częstych ukłuć zazdrości – w dorosłym życiu budziła się rzadko i była raczej kwestią przyzwyczajenia, w dodatku często nieświadomą. Po Szczycie w Stonehenge ostatecznie pogodził się ze swoim losem głowy rodziny i nawet zaczął się w niej odnajdywać, a nie podejrzewał, by to kiedykolwiek było możliwe.
– Silny i skuteczny, to prawda – zgodził się z bratem, rozsiadając się wygodniej na chłodnym kamiennym murku, który zapewne pamiętał zamierzchłe czasy ich przodków. – Ale też trochę przypadkowy – przyznał, a po jego twarzy przemknął rozbawiony uśmiech. Nie dało się nie zauważyć, że przed tym ostatecznym ciosem omal się nie potknął i nie nadział na własną broń – wtedy pewnie byłby zbyt zażenowany swoim marnym występem, by się z tego śmiać.
Wyciągnął z torby jeszcze jednego kabanosa i zaczął powoli go przeżuwać, delektując się tym orzeźwiającym uczuciem zmęczenia po wzmożonym wysiłku. Ostatnio tak się zasiedział, że zdążył już zapomnieć jakie to przyjemne. – Na to wygląda – zgodził się, wcale nie mając zamiaru sprzeczać się o swój udział w umiejętnościach brata, bo faktycznie najczęściej ćwiczyli razem. Walki z nauczycielem były raczej pozbawione tego dreszczyku emocji. – Musimy to powtórzyć – stwierdził po chwili, prostując nogi. – Może podczas przerwy świątecznej – dodał, zerkając kontrolnie na brata. W jego wyobrażeniach Charon był dzisiaj zdecydowanie młodszy, nawet długa broda nie psuła tej wizji. Wystarczyło, że spojrzenie szarawych oczu pozostało bez zmian. – Chyba że nie zamierzasz wracać, nie zdziwiłoby mnie to – westchnął, sięgając po jeszcze jedną suchą kiełbaskę, która z braku laku stała się w tym momencie największym rarytasem. Nie miałby do brata o to żalu, sam niegdyś wolał zostać na święta w Hogwarcie pod pretekstem nauki do egzaminów, choć w rzeczywistości otworzył książkę maksymalnie dwa razy, i to bez większych efektów. Podobało mu się wówczas to uczucie złudnej wolności i możliwości decydowania o sobie samym – dla nastolatka takiego jak on to było coś niezwykle ważnego i wyczekanego. – Nie wziąłeś nic do picia? – Mruknął, rozglądając się za bukłakiem z wodą, ale najwidoczniej zapomnieli o najważniejszym.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Być może owa łatwość wynikała z faktu, iż najmłodszy z braci sam dążył do udowodnienia sobie oraz światu, że może na równi mierzyć się z pozostałymi dziedzicami rodu Burke. Dorastając wśród wysoko stawianych murów zawsze czuł potrzebę pokonywania ich na podobnym poziomie, co pozostali; w końcu trudno o uregulowanie różnic narzucanych przez wiek, gdy w pojedynku ostawał się jeden zwycięzca, gdy lisia kita stanowiąca trofeum polowania występowała pojedynczo. Może Edgar, a nawet dużo bardziej wyrozumiały Everard, nie zdawali sobie sprawy z duszącej ciężkości przegranej, która była częstą towarzyszką dorastającego Charona. Zawsze w tyle, zawsze ostatni, zawsze o krok – w mgławicy wspomnień on sam był przygasłą gwiazdą, łatwą do przegapienia zważywszy na bliskość zahartowanych już bytów konstelacji. Mimo to, po każdym upadku wspinał się na nogi choćby ostatkiem sił; nie składał broni dopóki płonęła w nim ostatnia iskra determinacji. Wyczerpywanie się do cna bywało zgubne, wytrącało z równowagi i pchało do porywczości – decyzje podejmowane w takim stanie rzadko obracały się w korzyść, częściej zaś stanowiły o nie do końca oswojonych rysach charakteru. Lecz mimo pewnych oczywistych błędów, mimo naciąganych granic, bracia nie nosili w sercach żalu czy urazy; więzy krwi były wszak nierozerwalne, a jedność i patrzenie w tym samym kierunku obierały górę nad potyczkami zrodzonymi na drodze rywalizacji.
Teraz już nie zazdrościł bratu brzemienia, którym obdarzył go los; twardy charakter spleciony z pasm niezłomności i usidlonych węzłem umiejętności doświadczeń nigdy nie miał zaznać wytchnienia. I choć przygotowywał się do tej roli od dnia narodzin, tytuł nestora znalazł go nader wcześnie. Zdarzenia, których sceną stała się niemal cała Anglia, nie pozostawiły właściwie innego wyboru – świat drżał w posadach i ktoś musiał opanować jego rozdygotaną przyszłość.
— Ach tak? — odrzekł, ważąc ostrożnie szczere sprostowanie, które padło z ust Edgara. Niegdyś nie spodziewałby się podobnej odpowiedzi, a teraz przyjął ją z pewną ciekawością. Wzniósł na moment wzrok wracając pamięcią do ostatnich ciosów wystosowanych w pojedynku. — No proszę. — Cichemu podsumowaniu towarzyszył nieśmiały, rozbawiony uśmiech wzniesiony w lustrzanej odpowiedzi; oczywiście na licu Charona trudniej było zauważyć pojedyncze zmiany, ze względu na ich zatopienie w warstwach poskręcanej brody. Nie wątpił jednak w uważność nestora.
Z pomrukiem ulgi zabrał się za kolejnego kabanosa; trudno było orzec czy owa reakcja wynikała z możliwości odetchnięcia po wyczerpującym treningu, czy z satysfakcji dostrzeżenia ludzkiego pierwiastka w sylwetce brata, która przez tak długi czas wydawała mu się niedościgniona.
— Oczywiście — przytaknął na propozycję ponownego spotkania o podobnym celu. Niegdyś dbanie o kondycję było naturalne, stanowiło część ich codzienności; od jakiegoś czasu klingi ścierały się w Durham nieco rzadziej, zapewne dlatego, że wypadały niejako trywialnie w porównaniu z siłą i potencjałem czarnej magii, a także z odpowiedzialnością, która łączyła wielu członków ich rodziny wobec słusznego celu.
Nieświadomy chwiejności pamięci, która mąciła w tym momencie w głowie brata, w pierwszym momencie nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Zmarszczył nieznacznie gęste brwi, przenosząc czujne spojrzenie na twarz rozmówcy. Czyżby to miał być przytyk do jego częstych nieobecności w zamku? Czy zapomniał o czymś, co złożył w obietnicy? — Nie rozumiem, Edgarze. Przecież nie planuję nigdzie wyjeżdżać — odparł ostrożnie, przerywając szperanie w obszernej torbie, by nie pominąć żadnego sygnału z jego strony. Prowadził szczegółowe notatki i zawsze wywiązywał się z nadanych mu obowiązków – nawet tych związanych z uczęszczaniem na wyjątkowo pretensjonalne uroczystości. W sylwetce i postawie brata nie wykrył jednak wrogości; jego wzrok wydawał się sięgać jednak gdzieś daleko i Charon nagle uświadomił sobie, co musiało kryć się za dziwnie oderwaną uwagą na temat nieobecności podczas przerwy świątecznej. To wciąż była dość niezbadana sytuacja i nie wiedział jak najlepiej radzić sobie z czasowymi przeskokami. Przyjął strategię nie zgłębiania ich meandrów i prędko podchwycił kolejny temat. — Wybacz — rzucił, po czym dodał: — A czy nie masz przypadkiem bukłaka przy siodle Berberysa? — Przechylił nieznacznie głowę, spoglądając w kierunku skubiącego trawę na uboczu konia. Zgadywał. A właściwie rzucał zupełnie na oślep sugestią, byle przytrzymać brata przy teraźniejszości.
Teraz już nie zazdrościł bratu brzemienia, którym obdarzył go los; twardy charakter spleciony z pasm niezłomności i usidlonych węzłem umiejętności doświadczeń nigdy nie miał zaznać wytchnienia. I choć przygotowywał się do tej roli od dnia narodzin, tytuł nestora znalazł go nader wcześnie. Zdarzenia, których sceną stała się niemal cała Anglia, nie pozostawiły właściwie innego wyboru – świat drżał w posadach i ktoś musiał opanować jego rozdygotaną przyszłość.
— Ach tak? — odrzekł, ważąc ostrożnie szczere sprostowanie, które padło z ust Edgara. Niegdyś nie spodziewałby się podobnej odpowiedzi, a teraz przyjął ją z pewną ciekawością. Wzniósł na moment wzrok wracając pamięcią do ostatnich ciosów wystosowanych w pojedynku. — No proszę. — Cichemu podsumowaniu towarzyszył nieśmiały, rozbawiony uśmiech wzniesiony w lustrzanej odpowiedzi; oczywiście na licu Charona trudniej było zauważyć pojedyncze zmiany, ze względu na ich zatopienie w warstwach poskręcanej brody. Nie wątpił jednak w uważność nestora.
Z pomrukiem ulgi zabrał się za kolejnego kabanosa; trudno było orzec czy owa reakcja wynikała z możliwości odetchnięcia po wyczerpującym treningu, czy z satysfakcji dostrzeżenia ludzkiego pierwiastka w sylwetce brata, która przez tak długi czas wydawała mu się niedościgniona.
— Oczywiście — przytaknął na propozycję ponownego spotkania o podobnym celu. Niegdyś dbanie o kondycję było naturalne, stanowiło część ich codzienności; od jakiegoś czasu klingi ścierały się w Durham nieco rzadziej, zapewne dlatego, że wypadały niejako trywialnie w porównaniu z siłą i potencjałem czarnej magii, a także z odpowiedzialnością, która łączyła wielu członków ich rodziny wobec słusznego celu.
Nieświadomy chwiejności pamięci, która mąciła w tym momencie w głowie brata, w pierwszym momencie nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Zmarszczył nieznacznie gęste brwi, przenosząc czujne spojrzenie na twarz rozmówcy. Czyżby to miał być przytyk do jego częstych nieobecności w zamku? Czy zapomniał o czymś, co złożył w obietnicy? — Nie rozumiem, Edgarze. Przecież nie planuję nigdzie wyjeżdżać — odparł ostrożnie, przerywając szperanie w obszernej torbie, by nie pominąć żadnego sygnału z jego strony. Prowadził szczegółowe notatki i zawsze wywiązywał się z nadanych mu obowiązków – nawet tych związanych z uczęszczaniem na wyjątkowo pretensjonalne uroczystości. W sylwetce i postawie brata nie wykrył jednak wrogości; jego wzrok wydawał się sięgać jednak gdzieś daleko i Charon nagle uświadomił sobie, co musiało kryć się za dziwnie oderwaną uwagą na temat nieobecności podczas przerwy świątecznej. To wciąż była dość niezbadana sytuacja i nie wiedział jak najlepiej radzić sobie z czasowymi przeskokami. Przyjął strategię nie zgłębiania ich meandrów i prędko podchwycił kolejny temat. — Wybacz — rzucił, po czym dodał: — A czy nie masz przypadkiem bukłaka przy siodle Berberysa? — Przechylił nieznacznie głowę, spoglądając w kierunku skubiącego trawę na uboczu konia. Zgadywał. A właściwie rzucał zupełnie na oślep sugestią, byle przytrzymać brata przy teraźniejszości.
Hep! Szarpnięcie prześlizgujące się po tkance wnętrzności, zwodnicze, znajome uczucie kaprysu, upadek w fale niosące ją gdzieś daleko, byle nie do celu - i w taki oto sposób czkawka teleportacyjna rozpoczęła spisywanie następnego rozdziału. Półwila zdała sobie z tego sprawę, kiedy przy mrugnięciu powieką, nieprzewidująca kłopotów, poczuła mrowienie w każdym mięśniu i każdej kończynie, ulotne, prawie niewyczuwalne, przypominające iskierkę przed wybuchem ogromnego pożaru. Świat zawirował przed oczyma, kolory zlały się w niekonsekwentną breję, zamazały i zatańczyły wokół siebie jak puszczone w ruch sprężyny. W jednej chwili zmieniła się sceneria i znowu znalazła się gdzieś indziej, wyrwana z objęć przyjemnego spotkania; środek ładnego domu zamienił się w omszały kamień pod pierzyną szarego słońca, przerodził się w chropowatą, zakurzoną powierzchnię, lepsze dni mającą za sobą. Na ziemi zalegały wyschnięte liście i gałęzie, nawet roztrzaskane, zbłąkane dachówki, a nad jej głową z wysokiego filaru huknął ptak, wyraźnie oburzony zmąceniem ciszy, która królowała w... Tutaj - w tym miejscu, gdziekolwiek tym razem magia zdecydowała się ją wypluć.
Wadliwa teleportacja zawsze przyprawiała ją o ćmiący w skroniach ból głowy, utrzymujący się tam przez kilka sekund po tym, jak stopy osiadały na podłożu, a ciało przyzwyczajało się do odzyskanej równowagi. Oparła się ramieniem o ścianę, uniosła też głowę, przez zmrużone w blasku dnia oczy przyglądając się monumentalnej budowli, przy której się znalazła. Stare zamczysko, na tle malowniczego krajobrazu wyglądające na niemal wypłowiałe, wyprane z kolorów. Ale czyje było, gdzie było? Dlaczego tu? Stała na dziedzińcu, niedaleko niedbale uchylonej bramy o zardzewiałych, metalowych ornamentach, widziała stąd wysokie wieże i prostokątne okna zwieńczone spadzistą, górną konstrukcją. W takich miejscach człowiek spodziewał się gwaru, dźwięków rozmów, uwijającej się służby, rżenia koni w okolicznych stajniach, czegokolwiek, co sugerowałoby, że w środku znajdowali się ludzie, kwitło życie... Tymczasem otaczała ją wyłącznie cisza. Ciężki, ponury bezgłos, tak kontrastujący z taktami pianina, które przywitały ją w poprzednim punkcie niekoniecznie planowanej magicznej wyprawy.
- Tylko kamień i duchy - szepnęła Celine, odgarnąwszy z czoła kilka srebrnych kosmyków, zmierzwionych podczas teleportacji. Nie mogła zdawać sobie sprawy z tego, jak blisko prawdy trafiły jej słowa, nie znała przecież ani historii zamczyska, ani nawet hrabstwa, w którym się znajdowało, nauczyła się jednak zawsze i wszędzie wyglądać na półtransparentne, pogrążone w śmierci i wieczności sylwetki. Westchnęła ciężko, od razu chcąc zawrócić, zaryzykować raz jeszcze, spróbować dostać się z powrotem do domu, ale wtedy do jej uszu dobiegło bliskie szczekanie psa i w sercu zatliła się nadzieja, że trafi na kogoś, kto będzie w stanie powiedzieć jej jak oprzeć się czkawkowej przygodzie - lub przynajmniej powie gdzie na mapie kraju wyrosła tak ogromna budowla. Miękkim, niemal zupełnie cichym krokiem półwila ruszyła za źródłem dźwięku, sunęła dłonią po kamiennych ścianach tak długo, dopóki były w zasięgu dotyku, a gdy ich zabrakło, splotła ręce za sobą, instynktownie ujmując w palcach różdżkę - na wszelki wypadek. Choć nie potrafiłaby się zbyt sprawnie obronić, czuła się z nią bezpieczniejsza. - Dzień dobry - zawołała do rysującego się na horyzoncie mężczyzny, przy którym dostrzegła jego zwierzę. To na psie na dłużej zawiesiła wzrok, na jego spiczastych uszach i długich łapach, na jego merdającym ogonie, i uśmiechnęła się lekko, by potem wrócić spojrzeniem do twarzy nieznajomego. - Wie pan co to za miejsce? Dlaczego jest tu tak pusto? - fioletowa, falbaniasta sukienka załopotała przy oddechu wiatru. - Los stwierdził, że koniecznie muszę się tu znaleźć, a nie wiem nawet gdzie tu jest - przyznała i wzruszyła ramionami, ignorując ukłucie strachu na widok jego potężnej sylwetki, na myśl, że mógłby złamać ją w pół jak gałąź, gdyby tylko zechciał. W porównaniu do pianisty, nie wyglądał na kogoś godnego zaufania, samotny pośród ramion kamiennej warowni.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kundel potrzebował czasu, Victor samotności, a Anglia świętego spokoju.
Trwało zawieszenie broni; jego praca i bez tego bywała dość niestała, a częstotliwość zleceń bardziej zmienna niż humorki Lety. W jeden dzień mógł utonąć w pobożnych życzeniach zleceniodawców Familii, a w drugi, trzeci i piąty nie mieć absolutnie nic do zrobienia. I to, na jego nieszczęście, był jeden z takich dni. Część nudnej całości sprzyjającej przemyśleniom na które absolutnie nie miał żadnej ochoty.
A myśleć miał przecież o czym.
O swojej pozycji w Londynie chociażby. O tym, że obracał się wśród niebezpiecznych ludzi, pracował dla niebezpiecznych ludzi, którzy ― siłą rzeczy ― mieli teraz w tym kraju prawie pełnię władzy. O tym, że w jakiś przedziwny sposób zdołał dogadać się z Hectorem w tamtym zjebanym domu i ― co gorsza ― nawet to dogadanie się miało swój urok; że zobaczył w nim kogoś poza upierdliwym problemem, który co i rusz suszy mu głowę gównolistami i pierdoli o chuj wie czym tak naprawdę. O tym, co łączy go z Letą i co łączyć zdecydowanie nie powinno, bo nigdy nie będzie mógł dać jej tego, co dostała od głupiego Evansa; nawet nie ze względu na prawo, konwenanse i tym podobne fakty. Victor wiedział, że do związków, do roli męża czy partnera, po prostu się nie nadaje.
Działał sam. Kiedyś, w domu, bronił ich sam. Teraz, na Nokturnie, pracował głównie sam.
I tak miało pozostać.
Kundel zaszczekał wesoło i zamerdał patykowatym ogonem, wybijając go tym samym z ponurych rozważań. Victor spojrzał na niego kątem oka, z pewnym zadowoleniem odnotowując, że pies wygląda już znacznie lepiej niż te dwa tygodnie temu, kiedy znaleźli go w domu w Shropshire. Sierść, której miejscami brakowało, zaczęła ładnie odrastać, a sam zwierzak robił się coraz śmielszy. Oczywiście, w odpowiednich warunkach. Wiążąca ich nić zaufania była wątła, kundel nie nosił nawet imienia, bo Victor wciąż czekał, aż oswoi się z nim na tyle, by zacząć jakiekolwiek szkolenie. Póki co, było to przyzwyczajanie do swojej obecności, do ruchów, które czasem bywają bardzo nieprzewidywalne i gwałtowne. Jeśli ten pies miał z nim zostać, jeśli miał być jakkolwiek użyteczny, powinien przyzwyczaić się do tego wszystkiego.
I do Nokturnu. Przede wszystkim do jebanego Nokturnu.
― Ej, ty ― mruknął w stronę kundla, a ten natychmiast postawił swoje duże, szpiczaste uszy, zwrócił złote ślepia w jego stronę. ― Chcesz iść dalej? ― dodał i na odlew skinął głową w bok, w stronę zardzewiałej bramy. Dość już się nasiedzieli, poza tym to miejsce było jakieś dziwne; nawet jemu ciarki przebiegały po plecach.
Kundel zaszczekał jeszcze raz. Głośniej.
― Biorę to za “tak” ― mruknął Victor i podniósł się z miejsca. ― No leć, przecież jestem tuż za tobą ― ponaglił psa, bo ten czasami miał tendencje do stania i czekania aż podejdzie do niego bliżej. Zupełnie jakby się bał, że zniknie mu z pola widzenia i zostawi.
Kundel uparcie stał w miejscu, merdał ogonem i znów zaszczekał, a jego uwagę przykuła jakaś sylwetka nieopodal. Victor zaklął pod nosem ― nienawidził tracić orientacji i nienawidził jebanych niespodzianek ― ale wystarczyło krótkie przeciągnięcie spojrzeniem po sylwetce nieznajomej by uznać, że nie ma co na gwałt dobywać różdżki. Nie sprawiała wrażenia groźnej, a choć mógł być to tylko pozór, to Vale zdecydował się po prostu zaufać własnej intuicji. Gdyby ta jednak miała go zawieść ― był bardziej niż pewny, że wyćwiczony latami refleks pozwoli mu w porę sięgnąć do paska po różdżkę.
― Dzień dobry ― odpowiedział. ― Jesteśmy na terenie jakiegoś opuszczonego zamku, chuj wie czyjego ― poinformował ją nieśpiesznie, ale i bez cienia złośliwości. Nie miał powodów do tego, by źle ją traktować, nie miał powodów do tego, by zacząć myśleć o tym, jak najlepiej się jej pozbyć. ― Los? ― spytał, nim zdążył ugryźć się w język i uznać, że to nie jego biznes.
― Tu mamy Durham, tak ogólnie rzecz ujmując. Bliższych szczegółów ci nie podam, okolica to jedno wielkie zadupie. Jak się tu znalazłaś? ― zagadnął ją. Przecież siedział tu już jakiś czas, a kundel z początku zachowywał się tak, jakby w okolicy nie było żywego ducha. Garnął się do ludzi ― musiał to z niego wykorzenić ― obecność jakiejś dziewczyny wyczułby od razu i przytruchtał w nadziei na darmowe głaski. Victor odruchowo odszukał wzrokiem psa, ale ten właśnie zrobił dokładnie to, o co go podejrzewał i już znalazł się obok jasnowłosej panny. Ciemny, zimny nochal trącił ją w dłoń, a oczy spoglądały z wyczekiwaniem.
― Ręki ci nie upierdoli ― westchnął Victor.
Trwało zawieszenie broni; jego praca i bez tego bywała dość niestała, a częstotliwość zleceń bardziej zmienna niż humorki Lety. W jeden dzień mógł utonąć w pobożnych życzeniach zleceniodawców Familii, a w drugi, trzeci i piąty nie mieć absolutnie nic do zrobienia. I to, na jego nieszczęście, był jeden z takich dni. Część nudnej całości sprzyjającej przemyśleniom na które absolutnie nie miał żadnej ochoty.
A myśleć miał przecież o czym.
O swojej pozycji w Londynie chociażby. O tym, że obracał się wśród niebezpiecznych ludzi, pracował dla niebezpiecznych ludzi, którzy ― siłą rzeczy ― mieli teraz w tym kraju prawie pełnię władzy. O tym, że w jakiś przedziwny sposób zdołał dogadać się z Hectorem w tamtym zjebanym domu i ― co gorsza ― nawet to dogadanie się miało swój urok; że zobaczył w nim kogoś poza upierdliwym problemem, który co i rusz suszy mu głowę gównolistami i pierdoli o chuj wie czym tak naprawdę. O tym, co łączy go z Letą i co łączyć zdecydowanie nie powinno, bo nigdy nie będzie mógł dać jej tego, co dostała od głupiego Evansa; nawet nie ze względu na prawo, konwenanse i tym podobne fakty. Victor wiedział, że do związków, do roli męża czy partnera, po prostu się nie nadaje.
Działał sam. Kiedyś, w domu, bronił ich sam. Teraz, na Nokturnie, pracował głównie sam.
I tak miało pozostać.
Kundel zaszczekał wesoło i zamerdał patykowatym ogonem, wybijając go tym samym z ponurych rozważań. Victor spojrzał na niego kątem oka, z pewnym zadowoleniem odnotowując, że pies wygląda już znacznie lepiej niż te dwa tygodnie temu, kiedy znaleźli go w domu w Shropshire. Sierść, której miejscami brakowało, zaczęła ładnie odrastać, a sam zwierzak robił się coraz śmielszy. Oczywiście, w odpowiednich warunkach. Wiążąca ich nić zaufania była wątła, kundel nie nosił nawet imienia, bo Victor wciąż czekał, aż oswoi się z nim na tyle, by zacząć jakiekolwiek szkolenie. Póki co, było to przyzwyczajanie do swojej obecności, do ruchów, które czasem bywają bardzo nieprzewidywalne i gwałtowne. Jeśli ten pies miał z nim zostać, jeśli miał być jakkolwiek użyteczny, powinien przyzwyczaić się do tego wszystkiego.
I do Nokturnu. Przede wszystkim do jebanego Nokturnu.
― Ej, ty ― mruknął w stronę kundla, a ten natychmiast postawił swoje duże, szpiczaste uszy, zwrócił złote ślepia w jego stronę. ― Chcesz iść dalej? ― dodał i na odlew skinął głową w bok, w stronę zardzewiałej bramy. Dość już się nasiedzieli, poza tym to miejsce było jakieś dziwne; nawet jemu ciarki przebiegały po plecach.
Kundel zaszczekał jeszcze raz. Głośniej.
― Biorę to za “tak” ― mruknął Victor i podniósł się z miejsca. ― No leć, przecież jestem tuż za tobą ― ponaglił psa, bo ten czasami miał tendencje do stania i czekania aż podejdzie do niego bliżej. Zupełnie jakby się bał, że zniknie mu z pola widzenia i zostawi.
Kundel uparcie stał w miejscu, merdał ogonem i znów zaszczekał, a jego uwagę przykuła jakaś sylwetka nieopodal. Victor zaklął pod nosem ― nienawidził tracić orientacji i nienawidził jebanych niespodzianek ― ale wystarczyło krótkie przeciągnięcie spojrzeniem po sylwetce nieznajomej by uznać, że nie ma co na gwałt dobywać różdżki. Nie sprawiała wrażenia groźnej, a choć mógł być to tylko pozór, to Vale zdecydował się po prostu zaufać własnej intuicji. Gdyby ta jednak miała go zawieść ― był bardziej niż pewny, że wyćwiczony latami refleks pozwoli mu w porę sięgnąć do paska po różdżkę.
― Dzień dobry ― odpowiedział. ― Jesteśmy na terenie jakiegoś opuszczonego zamku, chuj wie czyjego ― poinformował ją nieśpiesznie, ale i bez cienia złośliwości. Nie miał powodów do tego, by źle ją traktować, nie miał powodów do tego, by zacząć myśleć o tym, jak najlepiej się jej pozbyć. ― Los? ― spytał, nim zdążył ugryźć się w język i uznać, że to nie jego biznes.
― Tu mamy Durham, tak ogólnie rzecz ujmując. Bliższych szczegółów ci nie podam, okolica to jedno wielkie zadupie. Jak się tu znalazłaś? ― zagadnął ją. Przecież siedział tu już jakiś czas, a kundel z początku zachowywał się tak, jakby w okolicy nie było żywego ducha. Garnął się do ludzi ― musiał to z niego wykorzenić ― obecność jakiejś dziewczyny wyczułby od razu i przytruchtał w nadziei na darmowe głaski. Victor odruchowo odszukał wzrokiem psa, ale ten właśnie zrobił dokładnie to, o co go podejrzewał i już znalazł się obok jasnowłosej panny. Ciemny, zimny nochal trącił ją w dłoń, a oczy spoglądały z wyczekiwaniem.
― Ręki ci nie upierdoli ― westchnął Victor.
Soul for sale
Ulżyło jej; ręka nieznajomego nie świsnęła do pokrowca na różdżkę i nie wyszarpnęła magicznego drewna w gotowości do odpowiedzenia atakiem na powitanie, nawet jego brwi nie drgnęły w sugestii, że w myślach zatliłaby się iskra niecnego pomysłu. Może źle go oceniła? Nikt nie rodził się z luksusem wyboru własnego wzrostu, a w świecie tak brudnym i tak brutalnym umięśniona budowa ciała mogła niejednokrotnie ocalić życie. Istniała jeszcze szansa, że po różdżkę po prostu nie mógł sięgnąć - mugole, wypędzeni ze stolicy i tępieni na terenie kraju, wcale nie wpełźli pod ziemię i nie zaczęli wić gniazd jak mrówki, z daleka od promieni słońca i szarawego błękitu nieba. Istnieli, przetrwali, próbowali odnaleźć się w tych prześladowaniach. Byli nigdzie i wszędzie zarazem. Kimkolwiek był, magiem lub niemagicznym, odczuła łagodnie obejmujący ją oddech rozluźnienia, pomimo tego, że zaufanie było wizją okrutnie odległą; ufała jedynie okrągłym ślepiom wpatrzonego w nią psiska, które śledziły ją tak roziskrzone i pogodne, głębokie, jakby za tarczami utkanymi z bursztynowych nici kryła się historia nigdy nieopowiedziana ludzkim słowem, ale niemniej ważna, długa i bolesna. Półwila z trudem opanowała stopy garnące się w jego kierunku, zmusiła je za to, by ustały w bezruchu na pokrytej gruzem i gałązkami ziemi, gdy mężczyzna wyjaśniał, że budowla faktycznie była opuszczona. Kto opuszczał zamek w czasach skrajnego wręcz nieurodzaju? Gdyby była mądrzejsza, mogłaby od razu dostrzec w tym możliwość - potencjalny punkt dla potrzebujących i uciekinierów, zamiast rozmyślać nad tysiącami romantycznych przeżyć, które na pewno czaiły się w ścianach zamczyska, romansów, niespełnionych podrygów serca, zakazanych pragnień i dyskretnych dramatów.
Oczy Celine otworzyły się szerzej, kiedy nieznajomy wymienił nazwę terenów, na jakie trafiła.
- Durham... Jak daleko - powtórzyła po nim powoli, marszcząc brwi. Los nigdy wcześniej jej tu nie przywiódł, ziemie były jej obce, znała jedynie nazwisko panów sprawujących nad nimi pieczę, ale nic poza tym. Obróciła głowę, by zerknąć na jedną z górujących nad nimi wież, niemalże łaskoczącą kopułę nieba rozjarzonego słońcem i jego złotą, nieruchomą partnerką. Dlaczego w Durham pozwolono gnić takim zabytkom? Dlaczego nikt o nie nie dbał?
- Czkawka teleportacyjna - odpowiedziała z zażenowanym uśmiechem, przenosząc spojrzenie na Victora. Dobra mina do złej gry, kamuflaż uładzający ekspresję bladej, mlecznej twarzy; pod maską beztroski kryła się jednak rozedrgana, niepewna dusza, której wcale nie było w smak poruszanie się po kraju bez kontroli. Zbyt łatwo było wpaść w tarapaty nawet podczas zawieszenia broni, w tej krótkiej idylli zamrożonej między ogniem nienawiści. Poza tym przekleństwo zamotane w jej żyłach wystawiało ją na świecznik męskich pomysłów często tragicznych w skutkach, niebezpiecznych, okrutnych, a przecież ledwo zaczynała czuć się spokojniej we własnej skórze. Strach cały czas czaił się w cieniach, szeptał, knuł; sprawiał, że w nieznajomych zamiast przyjaciół, zaczęła dostrzegać ludzi, którzy po prostu nie zamierzali zrobić jej krzywdy. - Chciałam odwiedzić przyjaciółkę, ale już drugi raz mi dziś nie wyszło - westchnęła i pokręciła głową. Kilka miesięcy temu, jeszcze przed aresztowaniem, czkawka odpuściła bardzo szybko, wycofując się z jej organizmu i torując drogę do pierwotnego celu, za to dzisiaj? Miotała się w poszukiwaniu znajomego szlaku, coraz dalsza od domu. - A pan? Jesteście na spacerze? - zapytała, wskazawszy na jego futrzanego towarzysza.
Zwierzę zmniejszyło dzielący ich dystans i już niebawem mogła lepiej przyjrzeć się jego sylwetce, temu, jak skóra zwisała na ciele powoli nabierającym masy, a sierść odrastała tam, gdzie przerzedziły się całe jej kępy. Dawniej smutne, przygaszone beznadzieją oczy dziś były pełne radości, jakby zwrócono mu życie, którego nie spodziewał się na nowo otrzymać. Znała ten wzrok. Znała to uczucie. Celine nie zastanawiała się zbyt długo, wsunęła różdżkę do głębokiej kieszeni sukienki i wreszcie przykucnęła przy psie, zachęcona zapewnieniem Vale'a. Kto by pomyślał, że przyszedł na świat kilka minut po magipsychiatrze, którego tak bardzo ceniła?
- Cześć, śliczności - wymruczała do stworzenia, drapiąc je za oboma uszami. Wcześniej nieco zatroskana ekspresja teraz jaśniała zachwytem, wystarczyła jej psia obecność, żeby momentalnie zapomnieć o kłopotach i po prostu ucieszyć się chwilą, uwagą tak czystą i prostolinijną. Pozwoliła mu liznąć się w policzek, na co zmrużyła jedno oko i zaśmiała się pogodnie. - Jak się wabi? - spytała, bo przecież każde istnienie zasługiwało na imię. Jedna z jej dłoni przesunęła się na szyję czworonoga, głaszcząc odnalezione tam futro i ciało z czułością, a druga przeniosła się na czubek psiego łba, robiąc dokładnie to samo. - Nie cierpnie panu od tego język? - dodała promiennie po chwili, znów spoglądając na Victora. Od wulgaryzmów wplatanych w co drugie zdanie, od ciężaru doboru słów, które przywodziły jej na myśl portowe korytarze, wilgotne kamienie i trudny do pokochania zapach Tamizy. Wzdrygnęła się lekko, kiedy przez wspomnienia prześlizgnęła się pamięć ostatniego wieczoru w Parszywym Pasażerze, ale odepchnęła od siebie tę myśl dzięki zapatrzeniu się w psie tęczówki, przy których mogła udawać, że to wcale się nie wydarzyło.
Oczy Celine otworzyły się szerzej, kiedy nieznajomy wymienił nazwę terenów, na jakie trafiła.
- Durham... Jak daleko - powtórzyła po nim powoli, marszcząc brwi. Los nigdy wcześniej jej tu nie przywiódł, ziemie były jej obce, znała jedynie nazwisko panów sprawujących nad nimi pieczę, ale nic poza tym. Obróciła głowę, by zerknąć na jedną z górujących nad nimi wież, niemalże łaskoczącą kopułę nieba rozjarzonego słońcem i jego złotą, nieruchomą partnerką. Dlaczego w Durham pozwolono gnić takim zabytkom? Dlaczego nikt o nie nie dbał?
- Czkawka teleportacyjna - odpowiedziała z zażenowanym uśmiechem, przenosząc spojrzenie na Victora. Dobra mina do złej gry, kamuflaż uładzający ekspresję bladej, mlecznej twarzy; pod maską beztroski kryła się jednak rozedrgana, niepewna dusza, której wcale nie było w smak poruszanie się po kraju bez kontroli. Zbyt łatwo było wpaść w tarapaty nawet podczas zawieszenia broni, w tej krótkiej idylli zamrożonej między ogniem nienawiści. Poza tym przekleństwo zamotane w jej żyłach wystawiało ją na świecznik męskich pomysłów często tragicznych w skutkach, niebezpiecznych, okrutnych, a przecież ledwo zaczynała czuć się spokojniej we własnej skórze. Strach cały czas czaił się w cieniach, szeptał, knuł; sprawiał, że w nieznajomych zamiast przyjaciół, zaczęła dostrzegać ludzi, którzy po prostu nie zamierzali zrobić jej krzywdy. - Chciałam odwiedzić przyjaciółkę, ale już drugi raz mi dziś nie wyszło - westchnęła i pokręciła głową. Kilka miesięcy temu, jeszcze przed aresztowaniem, czkawka odpuściła bardzo szybko, wycofując się z jej organizmu i torując drogę do pierwotnego celu, za to dzisiaj? Miotała się w poszukiwaniu znajomego szlaku, coraz dalsza od domu. - A pan? Jesteście na spacerze? - zapytała, wskazawszy na jego futrzanego towarzysza.
Zwierzę zmniejszyło dzielący ich dystans i już niebawem mogła lepiej przyjrzeć się jego sylwetce, temu, jak skóra zwisała na ciele powoli nabierającym masy, a sierść odrastała tam, gdzie przerzedziły się całe jej kępy. Dawniej smutne, przygaszone beznadzieją oczy dziś były pełne radości, jakby zwrócono mu życie, którego nie spodziewał się na nowo otrzymać. Znała ten wzrok. Znała to uczucie. Celine nie zastanawiała się zbyt długo, wsunęła różdżkę do głębokiej kieszeni sukienki i wreszcie przykucnęła przy psie, zachęcona zapewnieniem Vale'a. Kto by pomyślał, że przyszedł na świat kilka minut po magipsychiatrze, którego tak bardzo ceniła?
- Cześć, śliczności - wymruczała do stworzenia, drapiąc je za oboma uszami. Wcześniej nieco zatroskana ekspresja teraz jaśniała zachwytem, wystarczyła jej psia obecność, żeby momentalnie zapomnieć o kłopotach i po prostu ucieszyć się chwilą, uwagą tak czystą i prostolinijną. Pozwoliła mu liznąć się w policzek, na co zmrużyła jedno oko i zaśmiała się pogodnie. - Jak się wabi? - spytała, bo przecież każde istnienie zasługiwało na imię. Jedna z jej dłoni przesunęła się na szyję czworonoga, głaszcząc odnalezione tam futro i ciało z czułością, a druga przeniosła się na czubek psiego łba, robiąc dokładnie to samo. - Nie cierpnie panu od tego język? - dodała promiennie po chwili, znów spoglądając na Victora. Od wulgaryzmów wplatanych w co drugie zdanie, od ciężaru doboru słów, które przywodziły jej na myśl portowe korytarze, wilgotne kamienie i trudny do pokochania zapach Tamizy. Wzdrygnęła się lekko, kiedy przez wspomnienia prześlizgnęła się pamięć ostatniego wieczoru w Parszywym Pasażerze, ale odepchnęła od siebie tę myśl dzięki zapatrzeniu się w psie tęczówki, przy których mogła udawać, że to wcale się nie wydarzyło.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jej słowa niejasno zdradzały pochodzenie ― nie konkretnie rzecz jasna, ale sama insynuacja tego, że Durham było dalekie była już jakąś wskazówką. Być może gdyby był kimś innym podłapałby temat, zagadnął ją o to skąd jest i liczył na odpowiedź, nawet jeśli miałaby być kłamstwem. Victor jednak nie zwykł zadawać zbędnych pytań, nie obchodziło go wiele rzeczy, w tym i pochodzenie jego nowej znajomej. Mogłaby się urwać nawet z jakiegoś magicznego bunkru podziemnego Ministerstwa, albo z łóżka Longbottoma ― nie dbał o to.
― Czkawka ― powtórzył po niej jak echo, ale nie doszukiwał się oszustwa. Słyszał o tym fenomenie, był nawet świadkiem tego, jak w połowie zlecenia wcięło im Mary; wówczas nie był świadom tego, co się właściwie stało, ale kiedy czarownicy udało się wrócić na Nokturn, wszystko im opowiedziała. A Victor uznał, że czkawka to wyjątkowo upierdliwa przypadłość i nie chciałby, żeby kiedykolwiek go dopadła.
― Chujowe przeżycie podobno; sam nie doświadczyłem póki co. ― Wzruszył ramionami i po chwili namysłu usiadł z powrotem na omszałym murku. Wyglądało na to, że i tak się teraz stąd nie ruszy, kundel za bardzo zafascynował się dziewczyną, a on nie miał jeszcze sposobu na to, by wymusić u niego posłuch. ― Dobrze, że jest zawieszenie broni ― stwierdził. ― Byłoby chujowo, gdybyś się komuś nawinęła pod różdżkę.
Dobrze, że charłakom nie grozi czkawka, pomyślał odruchowo. A kiedy już złapał się na tej myśli, odkrył, że jest z niej wyjątkowo niezadowolony.
― Victor ― poprawił ją, wspierając łokcie na udach i pochylając się lekko do przodu. Jakoś niespecjalnie czuł się “panem”. ― W sumie można to tak nazwać. Poznajemy się, bo kompanami jesteśmy od niedawna. Nie, pchlarzu? ― zwrócił się do psa. Ten obejrzał się na niego szybko, niedbale, szczeknął, a potem wrócił do wymuszania głasków i ogólnej psiej radości.
― Nie ma jeszcze imienia ― odparł, obserwując dziewczynę miziającą kundla. Miał już parę mglistych pomysłów, ale jak dotąd żaden go specjalnie nie porwał. Zresztą, miał czas. Szkolenie czworonoga to raczej dłuższa niż krótsza historia, a jemu na dodatek nigdzie się nie spieszyło. Owszem, przydałby się w pracy, ale jeśli ostatecznie się nie przyda, to może znajdzie swój użytek choćby na polowaniach.
Uśmiechnął się krzywo, kiedy padło kolejne pytanie i poczuł się nim autentycznie rozbawiony.
― Nie, nie cierpnie. Zresztą, sama spróbuj to się przekonasz ― zachęcił ją, poddając się głupiej myśli kwitnącej w jego głowie. Rzadko słyszał przeklinające panny, zwłaszcza tak filigranowe i delikatne, jak ta tutaj. Usłyszenie pospolitej “kurwy” spływającej z jej warg wydawało mu się arcyzabawne. ― Znasz jakieś w ogóle? ― zagadnął, odnajdując swoje powołanie w tym przedziwnym spotkaniu. Nauczy dziewczynę kląć. Brzmiało jak zadanie w sam raz dla człowieka z jego kompetencjami.
― Nikt cię tu poza mną i nim ― skinął głową na pchlarza ― nie usłyszy. A ja obiecuję nie robić zgorszonej miny ― dodał i mrugnął do niej zawadiacko.
― Czkawka ― powtórzył po niej jak echo, ale nie doszukiwał się oszustwa. Słyszał o tym fenomenie, był nawet świadkiem tego, jak w połowie zlecenia wcięło im Mary; wówczas nie był świadom tego, co się właściwie stało, ale kiedy czarownicy udało się wrócić na Nokturn, wszystko im opowiedziała. A Victor uznał, że czkawka to wyjątkowo upierdliwa przypadłość i nie chciałby, żeby kiedykolwiek go dopadła.
― Chujowe przeżycie podobno; sam nie doświadczyłem póki co. ― Wzruszył ramionami i po chwili namysłu usiadł z powrotem na omszałym murku. Wyglądało na to, że i tak się teraz stąd nie ruszy, kundel za bardzo zafascynował się dziewczyną, a on nie miał jeszcze sposobu na to, by wymusić u niego posłuch. ― Dobrze, że jest zawieszenie broni ― stwierdził. ― Byłoby chujowo, gdybyś się komuś nawinęła pod różdżkę.
Dobrze, że charłakom nie grozi czkawka, pomyślał odruchowo. A kiedy już złapał się na tej myśli, odkrył, że jest z niej wyjątkowo niezadowolony.
― Victor ― poprawił ją, wspierając łokcie na udach i pochylając się lekko do przodu. Jakoś niespecjalnie czuł się “panem”. ― W sumie można to tak nazwać. Poznajemy się, bo kompanami jesteśmy od niedawna. Nie, pchlarzu? ― zwrócił się do psa. Ten obejrzał się na niego szybko, niedbale, szczeknął, a potem wrócił do wymuszania głasków i ogólnej psiej radości.
― Nie ma jeszcze imienia ― odparł, obserwując dziewczynę miziającą kundla. Miał już parę mglistych pomysłów, ale jak dotąd żaden go specjalnie nie porwał. Zresztą, miał czas. Szkolenie czworonoga to raczej dłuższa niż krótsza historia, a jemu na dodatek nigdzie się nie spieszyło. Owszem, przydałby się w pracy, ale jeśli ostatecznie się nie przyda, to może znajdzie swój użytek choćby na polowaniach.
Uśmiechnął się krzywo, kiedy padło kolejne pytanie i poczuł się nim autentycznie rozbawiony.
― Nie, nie cierpnie. Zresztą, sama spróbuj to się przekonasz ― zachęcił ją, poddając się głupiej myśli kwitnącej w jego głowie. Rzadko słyszał przeklinające panny, zwłaszcza tak filigranowe i delikatne, jak ta tutaj. Usłyszenie pospolitej “kurwy” spływającej z jej warg wydawało mu się arcyzabawne. ― Znasz jakieś w ogóle? ― zagadnął, odnajdując swoje powołanie w tym przedziwnym spotkaniu. Nauczy dziewczynę kląć. Brzmiało jak zadanie w sam raz dla człowieka z jego kompetencjami.
― Nikt cię tu poza mną i nim ― skinął głową na pchlarza ― nie usłyszy. A ja obiecuję nie robić zgorszonej miny ― dodał i mrugnął do niej zawadiacko.
Soul for sale
- Czy... takie to nie wiem, ale na pewno nie jest miłe - stwierdziła lekkim tonem, rozproszona obecnością psa, jego szklanymi, brązowymi ślepiami, które rozganiały burzowe chmury zebrane nad głową. Wpatrując się w nie półwila zapominała o tym, że czkawka faktycznie pokrzyżowała jej plany, o tym, że powinna być przerażona i koncentrować się na drodze powrotnej, zamiast stać przed obcym sobie mężczyzną o potężnej budowie, który mógłby w mgnieniu oka skręcić jej kark. - Nie ma pan czego żałować. To drugi raz, kiedy mnie złapała. Nie tylko dzisiaj, ale w całym życiu. Już dwa razy spadałam ludziom na głowy, wyskakiwałam z powietrza w ich kuchniach, kiedy przygotowywali się do obiadów, albo przeszkadzałam w pracy - Celine zmarszczyła nos, niechętnie oderwawszy spojrzenie od towarzyszącego Victorowi czworonoga. Zimny dreszcz przeszył jej ciało na zamkniętą w głosie sugestię; nawet podczas zawieszenia broni ludzie nie powinni czuć się zupełnie bezpieczni. Chwilowe porozumienie nie wykluczało istnienia sekretów. Tajemnic, nagłych zniknięć, szeptów niesionych przez wiatr, gwałtownie urwanych. Jej ślina stała się kwaśna, odwróciła wzrok, przesuwając nim po roślinności puszczonej samopas, która wspinała się po murach otaczających zamek i przebijała spomiędzy kamieni zaniedbanych ścieżek. Nie odpowiedziała na to. Nie chciała myśleć o tym, że miał rację. Nie chciała pamiętać o tym, co stało się, gdy ostatni raz nawinęła się komuś pod różdżkę.
- Victor - powtórzyła po nim i uśmiechnęła się lekko, skinąwszy głową w krótkim powitaniu, prostym i nonszalanckim. To imię do niego pasowało, było ostrawe, silne, nacechowane skojarzeniami, w które łatwo było uwierzyć na widok masywnej sylwetki. W przebłysku podejrzliwości zastanowiła się, czy naprawdę należało do niego - być może nadał je sobie sam, nie tyle przestraszony wizją podzielenia się tożsamością z nieznajomą, kruchą dziewczyną, co po prostu niechętny, motywowany tysiącem różnych powodów, każdym ważnym w czasie uśpionej na chwilę wojny. Nie dziwiłaby mu się, jej samej zresztą przyświecał podobny pomysł. - Ryne - przedstawiła się więc fałszywym imieniem zaczerpniętym z książki, którą przeczytała wiele lat temu, powieści przygodowej w odległym świecie skąpanym w mitycznej fantastyce.
- Och, masz go od niedawna? - podchwyciła z ciekawością, podczas gdy dłonie głaskały psie futro, okazyjnie drapiąc też czworonoga za uszami. Jej brwi drgnęły ku górze i zamrugała, zdziwiona, ba, wręcz oburzona. - Jak to nie ma imienia? Taki jestem piękny i nie mam imienia? - zacmokała do zwierzęcia. - Przecież to niegrzeczne. Prawda? Jak możesz zacząć myśleć o sobie w nowym życiu, skoro jeszcze nie zostało nazwane? Czemu twój pan się obija? - mówiła teatralnie, dramatycznie, podjudzona szczeknięciem, które nadeszło w odpowiedzi z psiej gardzieli. Nieco zaczepne spojrzenie pomknęło do twarzy Victora, przyciągnęła do siebie zwierzę, ostrożnie oplatając ramionami jego szyję i znów pozwoliła liznąć się po policzku. - W takim razie już wiem, czemu los mnie tu sprowadził. Wymyślmy mu imię - zaproponowała radośnie. - Cerberus albo Argos to pierwsze, co przychodzi na myśl, ale on nie ma kilku głów. Może mu się nie spodobać. A coś prostszego? Brutus, Strider? Pamiętam jeszcze, że w Walii słyszałam o takim jednym wierzeniu... Jak on się nazywał? Gwyllgi? Tylko że Gwyllgi wzbudza strach. Przynosi wędrowcom nieszczęście - zastanawiała się głośno, wodząc wzrokiem od stworzenia do jego pana, jakby tym sposobem za jednym zamachem pragnęła wybadać reakcje ich obu, sprawdzić, czy tropy, na które ich zapraszała wzbudzały zgodę, dokądkolwiek prowadząc.
Kolory najpierw odpłynęły z jej twarzy, by potem powrócić w asyście zaczerwienionego różu, który zakradł się na policzki i tam już pozostał. Celine podniosła się na równe nogi i niemal defensywnie zamknęła się za splecionymi ramionami, patrząc na Victora w sposób, który sugerował, że zamiast wypowiedzieć przekleństwo nakazał jej zjeść wyjątkowo oślizgłą, świeżo wyłowioną ośmiornicę.
- Oczywiście, że znam - dumnie zadarła podbródek. - Nawet bardzo dużo. W porcie było ich pełno, jakby były tamtejszą gwarą. Językiem, który marynarze odnaleźli w mulistych falach Tamizy. Ale do mnie nie pasują - zarzekła się stanowczo. Nawet w najpodlejszym upokorzeniu przez los, sponiewierana i zepchnięta na dno rynsztoka, nie sięgała po naszpikowane wulgaryzmami słownictwo, jej język samoistnie przywoływał kwiecistość, wyrażał się poezją, metaforami, słodyczą marzeń. Od tego czasu, poza położeniem i bolesnym bagażem doświadczeń, nie zmieniło się nic. - Poza tym ty przeklinasz za nas dwoje - dodała i opuściła ramiona, łącząc dłonie za plecami.
- Victor - powtórzyła po nim i uśmiechnęła się lekko, skinąwszy głową w krótkim powitaniu, prostym i nonszalanckim. To imię do niego pasowało, było ostrawe, silne, nacechowane skojarzeniami, w które łatwo było uwierzyć na widok masywnej sylwetki. W przebłysku podejrzliwości zastanowiła się, czy naprawdę należało do niego - być może nadał je sobie sam, nie tyle przestraszony wizją podzielenia się tożsamością z nieznajomą, kruchą dziewczyną, co po prostu niechętny, motywowany tysiącem różnych powodów, każdym ważnym w czasie uśpionej na chwilę wojny. Nie dziwiłaby mu się, jej samej zresztą przyświecał podobny pomysł. - Ryne - przedstawiła się więc fałszywym imieniem zaczerpniętym z książki, którą przeczytała wiele lat temu, powieści przygodowej w odległym świecie skąpanym w mitycznej fantastyce.
- Och, masz go od niedawna? - podchwyciła z ciekawością, podczas gdy dłonie głaskały psie futro, okazyjnie drapiąc też czworonoga za uszami. Jej brwi drgnęły ku górze i zamrugała, zdziwiona, ba, wręcz oburzona. - Jak to nie ma imienia? Taki jestem piękny i nie mam imienia? - zacmokała do zwierzęcia. - Przecież to niegrzeczne. Prawda? Jak możesz zacząć myśleć o sobie w nowym życiu, skoro jeszcze nie zostało nazwane? Czemu twój pan się obija? - mówiła teatralnie, dramatycznie, podjudzona szczeknięciem, które nadeszło w odpowiedzi z psiej gardzieli. Nieco zaczepne spojrzenie pomknęło do twarzy Victora, przyciągnęła do siebie zwierzę, ostrożnie oplatając ramionami jego szyję i znów pozwoliła liznąć się po policzku. - W takim razie już wiem, czemu los mnie tu sprowadził. Wymyślmy mu imię - zaproponowała radośnie. - Cerberus albo Argos to pierwsze, co przychodzi na myśl, ale on nie ma kilku głów. Może mu się nie spodobać. A coś prostszego? Brutus, Strider? Pamiętam jeszcze, że w Walii słyszałam o takim jednym wierzeniu... Jak on się nazywał? Gwyllgi? Tylko że Gwyllgi wzbudza strach. Przynosi wędrowcom nieszczęście - zastanawiała się głośno, wodząc wzrokiem od stworzenia do jego pana, jakby tym sposobem za jednym zamachem pragnęła wybadać reakcje ich obu, sprawdzić, czy tropy, na które ich zapraszała wzbudzały zgodę, dokądkolwiek prowadząc.
Kolory najpierw odpłynęły z jej twarzy, by potem powrócić w asyście zaczerwienionego różu, który zakradł się na policzki i tam już pozostał. Celine podniosła się na równe nogi i niemal defensywnie zamknęła się za splecionymi ramionami, patrząc na Victora w sposób, który sugerował, że zamiast wypowiedzieć przekleństwo nakazał jej zjeść wyjątkowo oślizgłą, świeżo wyłowioną ośmiornicę.
- Oczywiście, że znam - dumnie zadarła podbródek. - Nawet bardzo dużo. W porcie było ich pełno, jakby były tamtejszą gwarą. Językiem, który marynarze odnaleźli w mulistych falach Tamizy. Ale do mnie nie pasują - zarzekła się stanowczo. Nawet w najpodlejszym upokorzeniu przez los, sponiewierana i zepchnięta na dno rynsztoka, nie sięgała po naszpikowane wulgaryzmami słownictwo, jej język samoistnie przywoływał kwiecistość, wyrażał się poezją, metaforami, słodyczą marzeń. Od tego czasu, poza położeniem i bolesnym bagażem doświadczeń, nie zmieniło się nic. - Poza tym ty przeklinasz za nas dwoje - dodała i opuściła ramiona, łącząc dłonie za plecami.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
― Brzmi zajebiście upierdliwie ― mruknął i pochylił się, zebrał z ziemi losowy kamień i zważył go w dłoni. Nie lubił działać bez planu, wolał zawczasu poznać wszystkie ewentualnie problematyczne kwestie i się na nie przygotować. Oczywiście, nie oznaczało to, że nie znał sztuki improwizacji i nie odnajdzie się w takiej czkawce, ale jakoś… sama wizja przypadłości wydawała mu się wybitnie wkurwiająca.
― Ryne ― powtórzył po niej, smakująć imię na swój własny sposób. Dobrze układało się na języku, było krótkie, co było pewnego rodzaju miłym zaskoczeniem. Czarodziejskie rodziny słynęły przecież z pojebanie długich imion mających swoje korzenie w mitologiach czy przykładach płynących z gwiazd. Dziewczyna miała szczęście, że starzy nie poczęstowali ją jakimś wykwintnym spierdoleniem w typie Ariadne. Przez myśl mu nie przeszło nawet, że mogła podać fałszywe imię, nie miało to dla niego większego znaczenia. Prawdziwe, czy nieprawdziwe ― póki nie była jego celem, mogłaby nawet przedstawić się jako skrzat z Zasiedmiogórogrodu i też nie miałby obiekcji.
― Od niedawna ― potaknął i podrzucił kamień w dłoni. Pchlarz tulił się do niej i merdał ogonem tak zapamiętale, jakby to były jego ostatnie głaski w życiu; Victor uśmiechnął się pod nosem, pokręcił głową, słysząc, jak Ryne szczebiocze do kundla.
― A nie możemy zostać przy “pchlarzu”? ― Pies zaszczekał. ― O widzisz, nawet reaguje. Te, które podałaś pasowałyby może do jakiegoś szlacheckiego kundla, ale nie do niego. ― Zamyślił się, przeglądnął w głowie parę chwytliwych nazw. “Gnatołam” było dobre, ale pasowałoby raczej do jakiegoś masywnego miśka, a nie do tego chuderlaka o potencjalnie smukłej sylwetce. ― Wisielec brzmi dobrze. Albo Zadra. Opium? ― spytał nagle, tknięty światłem nowego pomysłu. Znów podrzucił kamyk, potem złapał i zważył go w dłoni, spojrzał na kundla, ale ten znowu był zbyt zajęty łaszeniem się do Ryne, by w ogóle zauważyć, że właśnie rozgrywa się kwestia jego imienia, które może brzmieć potencjalnie chujowo, jeśli zdadzą się na los.
― Ej, pchlarzu ― gwizdnął ostro, pies natychmiast oderwał się od Ryne i zwrócił łeb w stronę Victora ― które imię wolisz, te ode mnie, czy od twojej nowej najlepszej przyjaciółki, hm? ― Uniósł brwi sugestywnie, jawnie dając kundlowi do zrozumienia, że tylko jedna osoba daje mu dach nad głową i żarcie i wybór powinien być tylko formalnością.
Kierowany dobrym humorem uznał, że nauczenie tak niewinnej niewiasty rynsztokowego języka będzie d o s k o n a ł y m pomysłem na spędzenie popołudnia. Spodziewał się rzecz jasna oporu, jakiegoś tam hołdowania konwenansom i całej reszcie zbędnych regulacji społecznych, ale kto powiedział, że podda się tak od razu? Zresztą, za punkt honoru obrał sobie przekonanie Ryne do chociaż jednego plugawego słowa.
Nie wiedzieć czemu, bardzo bawiła go ta wizja.
― A tam, nie pasują. Do każdego pasują, trzeba tylko znaleźć to odpowiednie ― zachęcił ją z szelmowskim uśmiechem. ― I skoro tyle się z nimi osłuchałaś, to musi być takie, które choć trochę do ciebie pasuje.
Parsknął wesoło, kiedy stwierdziła, że przeklina za nich oboje.
― Jest w tym pewna racja, ale rynsztok społeczny już tak ma. ― Chwila pauzy, kolejny pomysł. Tym razem podstęp. ― Skoro taka jesteś obyta, to chociaż pochwal się jakie znasz. Może czegoś w moim repertuarze brakuje, chętnie uzupełnię luki.
Kogo wybrał pies?
1 ― Victora; przytruchtał do niego po chwili i trącił nosem w rękę, domagając się głasków;
2 ― Celine; z tej całej miłości spróbował polizać ją w policzek, ale nie trafił i prawie wybił jej oko kufą;
3 ― nikogo; zainteresował się jakimś ptakiem przelatującym nad ruinami.
― Ryne ― powtórzył po niej, smakująć imię na swój własny sposób. Dobrze układało się na języku, było krótkie, co było pewnego rodzaju miłym zaskoczeniem. Czarodziejskie rodziny słynęły przecież z pojebanie długich imion mających swoje korzenie w mitologiach czy przykładach płynących z gwiazd. Dziewczyna miała szczęście, że starzy nie poczęstowali ją jakimś wykwintnym spierdoleniem w typie Ariadne. Przez myśl mu nie przeszło nawet, że mogła podać fałszywe imię, nie miało to dla niego większego znaczenia. Prawdziwe, czy nieprawdziwe ― póki nie była jego celem, mogłaby nawet przedstawić się jako skrzat z Zasiedmiogórogrodu i też nie miałby obiekcji.
― Od niedawna ― potaknął i podrzucił kamień w dłoni. Pchlarz tulił się do niej i merdał ogonem tak zapamiętale, jakby to były jego ostatnie głaski w życiu; Victor uśmiechnął się pod nosem, pokręcił głową, słysząc, jak Ryne szczebiocze do kundla.
― A nie możemy zostać przy “pchlarzu”? ― Pies zaszczekał. ― O widzisz, nawet reaguje. Te, które podałaś pasowałyby może do jakiegoś szlacheckiego kundla, ale nie do niego. ― Zamyślił się, przeglądnął w głowie parę chwytliwych nazw. “Gnatołam” było dobre, ale pasowałoby raczej do jakiegoś masywnego miśka, a nie do tego chuderlaka o potencjalnie smukłej sylwetce. ― Wisielec brzmi dobrze. Albo Zadra. Opium? ― spytał nagle, tknięty światłem nowego pomysłu. Znów podrzucił kamyk, potem złapał i zważył go w dłoni, spojrzał na kundla, ale ten znowu był zbyt zajęty łaszeniem się do Ryne, by w ogóle zauważyć, że właśnie rozgrywa się kwestia jego imienia, które może brzmieć potencjalnie chujowo, jeśli zdadzą się na los.
― Ej, pchlarzu ― gwizdnął ostro, pies natychmiast oderwał się od Ryne i zwrócił łeb w stronę Victora ― które imię wolisz, te ode mnie, czy od twojej nowej najlepszej przyjaciółki, hm? ― Uniósł brwi sugestywnie, jawnie dając kundlowi do zrozumienia, że tylko jedna osoba daje mu dach nad głową i żarcie i wybór powinien być tylko formalnością.
Kierowany dobrym humorem uznał, że nauczenie tak niewinnej niewiasty rynsztokowego języka będzie d o s k o n a ł y m pomysłem na spędzenie popołudnia. Spodziewał się rzecz jasna oporu, jakiegoś tam hołdowania konwenansom i całej reszcie zbędnych regulacji społecznych, ale kto powiedział, że podda się tak od razu? Zresztą, za punkt honoru obrał sobie przekonanie Ryne do chociaż jednego plugawego słowa.
Nie wiedzieć czemu, bardzo bawiła go ta wizja.
― A tam, nie pasują. Do każdego pasują, trzeba tylko znaleźć to odpowiednie ― zachęcił ją z szelmowskim uśmiechem. ― I skoro tyle się z nimi osłuchałaś, to musi być takie, które choć trochę do ciebie pasuje.
Parsknął wesoło, kiedy stwierdziła, że przeklina za nich oboje.
― Jest w tym pewna racja, ale rynsztok społeczny już tak ma. ― Chwila pauzy, kolejny pomysł. Tym razem podstęp. ― Skoro taka jesteś obyta, to chociaż pochwal się jakie znasz. Może czegoś w moim repertuarze brakuje, chętnie uzupełnię luki.
Kogo wybrał pies?
1 ― Victora; przytruchtał do niego po chwili i trącił nosem w rękę, domagając się głasków;
2 ― Celine; z tej całej miłości spróbował polizać ją w policzek, ale nie trafił i prawie wybił jej oko kufą;
3 ― nikogo; zainteresował się jakimś ptakiem przelatującym nad ruinami.
Soul for sale
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Opuszczone zamczysko
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham