Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Altana na skraju lasu
Strona 22 z 22 • 1 ... 12 ... 20, 21, 22
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Altana na skraju lasu
Najbardziej zazieleniony zakątek lasu, płynnie przechodzący w zaczarowaną, leśną głuszę. Soczysty kolor trawy przetyka się gdzieniegdzie z fioletowym i różowym kwieciem, nie pozwalającym zapomnieć o godności organizatorów, tuż przy granicy z całkowicie zieloną częścią puszczy przebiega drobny strumyk z krystalicznie czystą wodą. Tuż za nim znajduje się altanka, magicznie powiększona i mieszcząca znacznie więcej osób, niż wydawałoby się po jej rozmiarach.
Entuzjazm chłopca był zaraźliwy, więc patrzyła jak zasiada w siodle, a następnie dyskretnie podsunęła paski strzemion, by mógł na ich górnej części oprzeć stopę. Dzięki temu, że nie należała do wysokich osób jej strzemiona były dość krótkie.
Chwyciła Rotmistrza za ogłowie i ruszyła ścieżką, kiedy młody rycerz zbawiał Evandrę. Słuchała jego słów uśmiechając się wciąż pod nosem.
-Czy walczysz z tymi potworami, sir? - Zagadnęła idąc w ślad przyjaciółki, tytułują urwisa, który posiadał w sobie wiele uroku. Niestety nadal nie wiedziała skąd chłopiec przybył o utrudniało znacznie odstawienie go do rodziców. Nie mogła pozwolić, aby się podziewał bez opieki. Pozwoliła jednak mu mówić i snuć swoją opowieść. Liczyła, że jak dotrą na miejsce i chłopiec zajmie się zwiedzaniem okolicy będą mogły z Evandrą opracować jakiś plan.
-Znajdujesz się wśród ponurych wzgórz hrabstwa Durham. - Odpowiedziała, chociaż pogoda dzisiaj przeczyła temu stwierdzeniu, ale nigdy nic nie wiadomo, być może zaraz złapie ich deszcz. Często tak bywało, że jasne słońce kusiło, a po chwili z nieba leciał deszcz. Durham bywało zmienne i nieprzewidywalne. Nie zmieniało to faktu, że lady Burke kochała tę ziemię, była jej oddana w pełni i czasami drżała na myśl, że będzie musiała je opuścić. Kiedyś ten dzień nadejdzie. -Tak, często organizowaliśmy wyprawy konne. - Zwróciła się do Evandry. W czasach kiedy był pokój, kiedy Edgar nie był jeszcze nestorem i nie nosił na swoich barkach tylu obowiązków. Zaśmiała się cicho. -Często się tu ukrywałam, ale nie miałam możliwości zniknięcia. - Choć nie raz o tym marzyła będąc dzieckiem, które uciekało przed groźnym i surowym spojrzenie niani. Nawet jej zdarzało się psocić, co czasami wychodziło z lady Burke kiedy wśród przyjaciół i rodziny mogła zdjąć idealnie dobrane maski, tak dobre na salonach. Widząc, że Deimos próbuje zejść z wierzchowca podprowadziła Rotmistrza pod schodki, aby chłopcu było łatwiej zeskoczyć, ale najpierw musiał przerzucić nogę nad grzbietem konia. -Oprzyj dłonie na łęku, pochyl się lekko do przodu i zamachnij się mocno nogą, a zejdziesz jak prawdziwy rycerz. - Łagodnym głosem dała mu parę wskazówek. Nie chciała, aby ten spadł i zrobił sobie krzywdę, zwłaszcza, że był to jego pierwszy raz w siodle. Gdy chłopiec bezpiecznie znalazł się na ziemi zwróciła się do Evandry. -Masz pomysł co z nim zrobić? Nie możemy go tutaj zostawić.
Chwyciła Rotmistrza za ogłowie i ruszyła ścieżką, kiedy młody rycerz zbawiał Evandrę. Słuchała jego słów uśmiechając się wciąż pod nosem.
-Czy walczysz z tymi potworami, sir? - Zagadnęła idąc w ślad przyjaciółki, tytułują urwisa, który posiadał w sobie wiele uroku. Niestety nadal nie wiedziała skąd chłopiec przybył o utrudniało znacznie odstawienie go do rodziców. Nie mogła pozwolić, aby się podziewał bez opieki. Pozwoliła jednak mu mówić i snuć swoją opowieść. Liczyła, że jak dotrą na miejsce i chłopiec zajmie się zwiedzaniem okolicy będą mogły z Evandrą opracować jakiś plan.
-Znajdujesz się wśród ponurych wzgórz hrabstwa Durham. - Odpowiedziała, chociaż pogoda dzisiaj przeczyła temu stwierdzeniu, ale nigdy nic nie wiadomo, być może zaraz złapie ich deszcz. Często tak bywało, że jasne słońce kusiło, a po chwili z nieba leciał deszcz. Durham bywało zmienne i nieprzewidywalne. Nie zmieniało to faktu, że lady Burke kochała tę ziemię, była jej oddana w pełni i czasami drżała na myśl, że będzie musiała je opuścić. Kiedyś ten dzień nadejdzie. -Tak, często organizowaliśmy wyprawy konne. - Zwróciła się do Evandry. W czasach kiedy był pokój, kiedy Edgar nie był jeszcze nestorem i nie nosił na swoich barkach tylu obowiązków. Zaśmiała się cicho. -Często się tu ukrywałam, ale nie miałam możliwości zniknięcia. - Choć nie raz o tym marzyła będąc dzieckiem, które uciekało przed groźnym i surowym spojrzenie niani. Nawet jej zdarzało się psocić, co czasami wychodziło z lady Burke kiedy wśród przyjaciół i rodziny mogła zdjąć idealnie dobrane maski, tak dobre na salonach. Widząc, że Deimos próbuje zejść z wierzchowca podprowadziła Rotmistrza pod schodki, aby chłopcu było łatwiej zeskoczyć, ale najpierw musiał przerzucić nogę nad grzbietem konia. -Oprzyj dłonie na łęku, pochyl się lekko do przodu i zamachnij się mocno nogą, a zejdziesz jak prawdziwy rycerz. - Łagodnym głosem dała mu parę wskazówek. Nie chciała, aby ten spadł i zrobił sobie krzywdę, zwłaszcza, że był to jego pierwszy raz w siodle. Gdy chłopiec bezpiecznie znalazł się na ziemi zwróciła się do Evandry. -Masz pomysł co z nim zrobić? Nie możemy go tutaj zostawić.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Oczy półwili powiększyły się do rozmiarów filiżankowych spodeczków, kiedy chłopiec nagle uniósł się nad ziemię i wylewitował nad wierzchowca Primrose, aby zasiąść w siodle.
- Jak to… - Musiała przyznać, że ją zadziwiał. Zdawała sobie wprawdzie sprawę z tego, że u dzieci magia przejawia się na różne sposoby, ale żeby tak? Obserwowała młodzieńca z ukosa, prowadząc u boku swojego konia. Nadal było tajemnicą jak Deimos Fancourt pojawił się tak daleko od domu, w dodatku sam i to najwidoczniej mając głęboko w poważaniu fakt, iż nie ma obok siebie nikogo bliskiego. Zastanawiające było dlaczego nie tęsknił za rodziną, bardziej zafascynowany otaczającą go przestrzenią i tym, co podsuwała wyobraźnia, niż obawą o swój stan i położenie. Sięgnęła pamięcią do lat wstecz, kiedy sama była w podobnym do chłopca wieku. Nigdy nie miała podobnej sytuacji, by znaleźć się z dala od bliskich, no chyba że brać pod uwagę momenty napadów choroby, kiedy wszyscy w bezradności załamywali ręce, a sama czuła się bezbronna i osamotniona.
- Kopalnią Cwmys… - chciała powtórzyć za chłopcem, ale czując, że może to być językowy łamaniec, urwała wpół, nie dopytując już o szczegóły. Musiała być to jego wyobraźnia, zwłaszcza kiedy wspominał o krwiożerczych istotach. Zamrugała kilkakrotnie, zastanawiając się które to stworzenia może mieć na myśli, lecz nie odzywała się już, wsłuchując w dalszy ciąg dyskusji między tymi dwojga. Chłopak wydawał się być już spokojny - a przynajmniej pozbawiony strachu - i pełen zaangażowania w zabawę. Primrose również doskonale radziła sobie w kontakcie z najmłodszymi, o co zresztą nigdy by jej nie posądzała. W Dover brakowało dzieci w tym wieku, a u Ollivanderów przez trwający konflikt także nie była od dłuższego już czasu. Przed oczy wyobraźni nasunął się Evan, który za kilka lat stanie będzie przecież, tak jak i Deimos, pełnym życia chłopcem, chętnym do zabawy i poszukującym wrażeń. Czy chciałaby, aby z przeciętną sympatią wypowiadał się o rodzinie? Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz i westchnęła cicho, dochodząc do wniosku, że musi więcej uwagi poświęcić synowi.
Docierając do majaczącej się na horyzoncie altany, wróciła myślami do swojego towarzystwa, a na jej twarzy pojawił się ciepły uśmiech. Z wyuczoną już wprawą przywiązała konia i splotła ręce na piersi, obserwując jak chłopiec mknie już między zaroślami.
- Kiedy tylko dotrzemy do zamku, zwrócę się do kontaktów w Mungu, prędko znajdą jego ojca, zawiadomimy go o zgubie - odparła ściszonym głosem przyjaciółce, nie spuszczając wzroku z chłopca.
- Jak to… - Musiała przyznać, że ją zadziwiał. Zdawała sobie wprawdzie sprawę z tego, że u dzieci magia przejawia się na różne sposoby, ale żeby tak? Obserwowała młodzieńca z ukosa, prowadząc u boku swojego konia. Nadal było tajemnicą jak Deimos Fancourt pojawił się tak daleko od domu, w dodatku sam i to najwidoczniej mając głęboko w poważaniu fakt, iż nie ma obok siebie nikogo bliskiego. Zastanawiające było dlaczego nie tęsknił za rodziną, bardziej zafascynowany otaczającą go przestrzenią i tym, co podsuwała wyobraźnia, niż obawą o swój stan i położenie. Sięgnęła pamięcią do lat wstecz, kiedy sama była w podobnym do chłopca wieku. Nigdy nie miała podobnej sytuacji, by znaleźć się z dala od bliskich, no chyba że brać pod uwagę momenty napadów choroby, kiedy wszyscy w bezradności załamywali ręce, a sama czuła się bezbronna i osamotniona.
- Kopalnią Cwmys… - chciała powtórzyć za chłopcem, ale czując, że może to być językowy łamaniec, urwała wpół, nie dopytując już o szczegóły. Musiała być to jego wyobraźnia, zwłaszcza kiedy wspominał o krwiożerczych istotach. Zamrugała kilkakrotnie, zastanawiając się które to stworzenia może mieć na myśli, lecz nie odzywała się już, wsłuchując w dalszy ciąg dyskusji między tymi dwojga. Chłopak wydawał się być już spokojny - a przynajmniej pozbawiony strachu - i pełen zaangażowania w zabawę. Primrose również doskonale radziła sobie w kontakcie z najmłodszymi, o co zresztą nigdy by jej nie posądzała. W Dover brakowało dzieci w tym wieku, a u Ollivanderów przez trwający konflikt także nie była od dłuższego już czasu. Przed oczy wyobraźni nasunął się Evan, który za kilka lat stanie będzie przecież, tak jak i Deimos, pełnym życia chłopcem, chętnym do zabawy i poszukującym wrażeń. Czy chciałaby, aby z przeciętną sympatią wypowiadał się o rodzinie? Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz i westchnęła cicho, dochodząc do wniosku, że musi więcej uwagi poświęcić synowi.
Docierając do majaczącej się na horyzoncie altany, wróciła myślami do swojego towarzystwa, a na jej twarzy pojawił się ciepły uśmiech. Z wyuczoną już wprawą przywiązała konia i splotła ręce na piersi, obserwując jak chłopiec mknie już między zaroślami.
- Kiedy tylko dotrzemy do zamku, zwrócę się do kontaktów w Mungu, prędko znajdą jego ojca, zawiadomimy go o zgubie - odparła ściszonym głosem przyjaciółce, nie spuszczając wzroku z chłopca.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chciała wyrwać się z okolic Londynu i zaczerpnąć z nowej okolicy. Nowej-starej, bo nie jest to pierwszy raz, kiedy wybiera się do lasów Durham. Malownicze tereny pozwalają na oczyszczenie myśli i zaszycie się na moment z dala od codziennych zmartwień. Choć przez moment chce udawać, że świat się dla niej zatrzyma i nie pogna dalej.
W myślach wciąż powraca do spotkania z Corneliusem, który na powrót zawrócił jej w głowie kilkoma naprędce i jakże nieroztropnie rzuconymi słowami. Nie, zdecydowanie nie chce, by znów wtargnął do jej rzeczywistości, zbyt dobrze pamiętając niezaleczone wciąż rany pokrywające serce. Pozwolił jej uwierzyć, że jego uczucie nie wygasło, że nadal jest szansa, by mogli się jeszcze widywać, ale oboje dobrze wiedzą, że nie wyjdzie im to na dobre.
Z łatwością teleportowała się na skraj lasu, dobrze pamiętając umieszczoną na skraju lasu altanę. Po raz pierwszy odwiedziła ją w towarzystwie Craiga, który oprowadził ją po okolicy i zapoznał z jej malowniczością. To tutaj doświadczyła ciepła jego dłoni, możliwości zamknięcia się w męskich objęciach, poczucia pozornego bezpieczeństwa. Od początku miała świadomość, że relacja ta nie utrzyma się na zawsze na takich warunkach, ale nie to było istotne. Chwila wymienianych uśmiechów była tego warta.
Otula się szczelniej połami szarego swetra, łagodnie okrywającego czarną, rozpiętą przy kołnierzyku koszulę. Długa, dla wygody sięgająca połowy wysokości łydki spódnica odsłania ściśle zasznurowane po kostki buty. Typowe dla czarodziejów szaty nosi wyłącznie na rodzinne spotkania i służbowe uroczystości, na co dzień pozwalając sobie na większy luz. Powiewające na wietrze peleryny utrudniają poruszanie się w terenie, podczas akcji, gdzie liczy się zwinność i cenny czas, nie zaś elegancki ubiór. Kosmyki krótkich jasnych włosów okalają szczupłą twarz, stanowiąc mało kobiecą, a zarazem mało popularną wśród czarownic fryzurę.
Mimo iż porusza się niemal bezszelestnie, dostrzega go już z pewnej odległości, wypatrując męskiej sylwetki na horyzoncie. Nie widzieli się od dłuższego już czasu. Zdążyła niemalże zapomnieć, w jaki sposób rysy kładą się na jego twarzy, jak unosi kąciki ust w uśmiechu i jak szybko potrafi ją oczarować dworskim gestem powitania.
- Craig - zwraca się do niego ciepło i omiata jego twarz zainteresowanym spojrzeniem. - Zdaje mi się, czy przybyło ci parę zmarszczek? - rzuca rozbawionym tonem, bo nie różni się wcale od mężczyzny, którego widziała po raz ostatni. W liście do niej pisał, że nie jest wolny od zmartwień, że pozwolił sobie na rzucenie się w wir pracy, byleby zająć myśli, by nie popadać w głębsze przygnębienie. Na własnej skórze może potwierdzić, że odbija to na człowieku swoje piętno. - Dobrze cię wreszcie widzieć. Mam nadzieję, że nawet jeśli nie uda mi się poprawić ci humoru swoim towarzystwem, to przynajmniej whisky zdziała cuda. - Sugestywnie wskazuje na przewieszoną przez ramię płócienną torbie, gdzie skrywa butelkę alkoholu.
Wśród trudów i zawirowań, masy zajęć i obowiązków, spotkań towarzyskich i biznesowych nie było wiele miejsca na rozrywkę. To co Burke skreślił swoją ręką w liście było wręcz boleśnie prawdziwe - nadmiar pracy sprawiał, że mężczyzna każdego dnia wyzbywał się wszystkich sił, dzięki czemu gdy nadchodził zmierzch, sen odnajdował go odrobinę łatwiej. Tak szaleńczy tryb życia sprawiał też jednak niestety że życie towarzyskie lorda Burke niemal całkowicie przestało istnieć. Nie przeszkadzało mu to, choć kłamstwem byłoby stwierdzenie, że w chwilach słabości nie wspominał ciepłych uśmiechów i gładkich dłoni kilku poszczególnych osób, które swoim czarem zdołały wkraść się w łaski mężczyzny.
Czy spodziewał się listu od Merji? Absolutnie nie. Wiadomość, którą przyniosła ze sobą sowa sprawiła że Craig poczuł jednocześnie uniesienie, jak i odrobinę melancholii. Studiując pergamin spróbował przypomnieć sobie, kiedy widział kobietę po raz ostatni. To przecież nie mogło być aż tak dawno temu, prawda? Ale od tamtych chwil wydarzyło się tak wiele, że nie był w stanie określić ile wody upłynęło w rzece. Nie miało to jednak znaczenia, bo odpowiedź na jej pytanie nakreślił na świeżym kawałku papieru niemal natychmiast. Nie zawahał się nawet sekundy.
Lubił to miejsce, tę altanę. Było spokojne, ciche i odludne. Wiązało się z wieloma wspomnieniami, szczególnie tymi dotyczącymi dzieciństwa. Dziś Craig rzadko tu zaglądał - choć miało swój urok, Burke nie pozwalał sobie na to, by się rozpraszać. Sama świadomość jego istnienia dawała mu jednak pewne poczucie kontroli - bo wiedział, że w razie potrzeby miał gdzie uciec przed trudami szarej, ponurej codzienności - chociaż niekoniecznie przed własnymi myślami. I to dlatego pokazał to miejsce jej. Chciał żeby poznała miejsce, które było bliskie jego sercu.
Gdy wzrok Burke'a odszukał sylwetkę Zabini, Craig poczuł dziwne ciepło gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Jego zażyłości z płcią przeciwną nigdy nie były proste, zrozumiałe, klarowne. Każdą z kobiet w swoim życiu traktował jednak należytym im z szacunkiem i sympatią. Nawet gdy znikały z jego codzienności, zachowywał je we wspomnieniach. A wspomnienia z nią zawsze przynosiły mu pociechę, nawet jeśli zabarwione były pewną nutą goryczy. Tym weselsze było jednak takie spotkania jak dziś, po długim czasie rozłąki.
- Merja - on także przywitał się, wypowiadając miękko jej imię. Lordowskim gestem ujął jej dłoń, witając ją subtelnym pocałunkiem złożonym na jej palcach. Jednak gdy się wyprostował, delikatny uśmiech w kącikach oczu zmienił się w lekki grymas, gdy mężczyzna ściągnął ku sobie brwi, słysząc jej dalsze słowa - Naprawdę jest aż tak źle? - zapytał z powagą, chociaż była to tylko gra. Zaraz potem Burke pokręcił głową z lekkim rozbawieniem. Doskonale wiedział, że z wiekiem jego twarzy raczej ubyło urody. Zmarszczki i blizny zrobiły swoje.
- Moja droga, zawstydzasz mnie. Postanowiłaś być dużo bardziej praktyczna, podczas kiedy ja poddałem się bardziej... powiedzmy, gentelmeńskiej części swojej natury - odpowiedział, rozchylając połę płaszcza. Jako że wiatr potrafił się już zerwać, to właśnie pod odzieniem skrył pojedynczą, jasnoróżową różę. Ktoś kiedyś wspomniał mu że ten konkretny kolor płatków symbolizować miał podziw i uznanie. - Wybacz moje nieprzygotowanie...
Czy spodziewał się listu od Merji? Absolutnie nie. Wiadomość, którą przyniosła ze sobą sowa sprawiła że Craig poczuł jednocześnie uniesienie, jak i odrobinę melancholii. Studiując pergamin spróbował przypomnieć sobie, kiedy widział kobietę po raz ostatni. To przecież nie mogło być aż tak dawno temu, prawda? Ale od tamtych chwil wydarzyło się tak wiele, że nie był w stanie określić ile wody upłynęło w rzece. Nie miało to jednak znaczenia, bo odpowiedź na jej pytanie nakreślił na świeżym kawałku papieru niemal natychmiast. Nie zawahał się nawet sekundy.
Lubił to miejsce, tę altanę. Było spokojne, ciche i odludne. Wiązało się z wieloma wspomnieniami, szczególnie tymi dotyczącymi dzieciństwa. Dziś Craig rzadko tu zaglądał - choć miało swój urok, Burke nie pozwalał sobie na to, by się rozpraszać. Sama świadomość jego istnienia dawała mu jednak pewne poczucie kontroli - bo wiedział, że w razie potrzeby miał gdzie uciec przed trudami szarej, ponurej codzienności - chociaż niekoniecznie przed własnymi myślami. I to dlatego pokazał to miejsce jej. Chciał żeby poznała miejsce, które było bliskie jego sercu.
Gdy wzrok Burke'a odszukał sylwetkę Zabini, Craig poczuł dziwne ciepło gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Jego zażyłości z płcią przeciwną nigdy nie były proste, zrozumiałe, klarowne. Każdą z kobiet w swoim życiu traktował jednak należytym im z szacunkiem i sympatią. Nawet gdy znikały z jego codzienności, zachowywał je we wspomnieniach. A wspomnienia z nią zawsze przynosiły mu pociechę, nawet jeśli zabarwione były pewną nutą goryczy. Tym weselsze było jednak takie spotkania jak dziś, po długim czasie rozłąki.
- Merja - on także przywitał się, wypowiadając miękko jej imię. Lordowskim gestem ujął jej dłoń, witając ją subtelnym pocałunkiem złożonym na jej palcach. Jednak gdy się wyprostował, delikatny uśmiech w kącikach oczu zmienił się w lekki grymas, gdy mężczyzna ściągnął ku sobie brwi, słysząc jej dalsze słowa - Naprawdę jest aż tak źle? - zapytał z powagą, chociaż była to tylko gra. Zaraz potem Burke pokręcił głową z lekkim rozbawieniem. Doskonale wiedział, że z wiekiem jego twarzy raczej ubyło urody. Zmarszczki i blizny zrobiły swoje.
- Moja droga, zawstydzasz mnie. Postanowiłaś być dużo bardziej praktyczna, podczas kiedy ja poddałem się bardziej... powiedzmy, gentelmeńskiej części swojej natury - odpowiedział, rozchylając połę płaszcza. Jako że wiatr potrafił się już zerwać, to właśnie pod odzieniem skrył pojedynczą, jasnoróżową różę. Ktoś kiedyś wspomniał mu że ten konkretny kolor płatków symbolizować miał podziw i uznanie. - Wybacz moje nieprzygotowanie...
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dłoń Merji nie może się równać z miękką skórą szlachcianek. Opuszki są nieco grubsze, przywykłe do pracy fizycznej przy ratowaniu ludzi. Czy to dlatego prędko oblewa się rumieńcem, kiedy na wierzchu dłoni kładzie się pocałunek?
- Kto mówi, że to źle? - odpowiada zaczepnie, bo wedle jej zdania zmarszczki nie umniejszają urodzie. Pojedyncze, przecinające męską twarz linie dodają mu uroku, jak i są świadectwem doświadczenia, tym samym czyniąc go pociągającym. Czy ma już ukochaną, która bez skrępowania może cieszyć się jego obecnością?
Niczym prawdziwy amant wyciąga spod płaszcza ciętą różę, na której widok Merja wznosi jasne brwi, szczerze zaskoczona. Kiedy po raz ostatni zostały jej wręczone kwiaty? Czy to nie właśnie w jego towarzystwie, który mimo szorstko brzmiącego nazwiska, przywołującego na myśl to, co ponure, miała okazję zakosztować delikatności, jakiej próżno szukać wśród innych przedstawicieli płci męskiej? Nie utożsamia się jej z męskością, wielu stara się jej unikać i wyzbywać, zaś Craig jest tym, który w zadziwiający sposób jest w stanie je ze sobą pogodzić. Nie do końca pasuje to też do obrazu arystokratów, z którymi Zabini ma czasem wątpliwą przyjemność obcować w pracy. Sztywni, wyniośli, zdystansowani, niekiedy w dodatku z zamiłowaniem do podkreślania swej wyższości na każdym kroku - ale nie Craig.
- Jedno z nas musi być praktyczne - przyjmuje wręczony kwiat i przesuwa wzrokiem po pudrowych płatkach. Wie, że niektórzy uważają, jakoby ich kolory miały swoją symbolikę. Matka Merji spragniona podróży, odkrywania tajemnic i dopowiadania sobie drugiego, jak i trzeciego dna do każdej historii, wskazywała córce teorie znaków, lecz nie wiązały się one z bukietami, zaś zamiłowanie do roślin pojawiło się dopiero z biegiem lat, bardziej podczas grzebania w ziemi i obserwacji otwierających się pąków, nie przy pleceniu wiązanek wedle ustalonej kolorystyki.
- Poza tym, widzę, że każde z nas wywiązało się ze swojego zadania śpiewająco - ma na myśli zebrane prezenty, jej własną zdroworozsądkowość i jego dżentelmeńską duszę. - Mam tylko nadzieję, że masz świadomość, że nie odejdziemy stąd, póki nie opróżnimy butelki? - upewnia się, przybierając teatralnie poważną minę. Jeśli przez moment zakładał, że pomówią trzy kwadranse i każde rozejdzie się we własnym kierunku, to się mylił. Odwraca się, by ruszyć ku kamiennej altanie, rozglądając się jednocześnie po okolicy. To miejsce zdaje się być wycięte z czasu. Tragicznie przeczesujące Anglię wydarzenia są jakby poza ich zasięgiem, zupełnie jakby chroniła ją magia lasu. Gdyby mogła, bywałaby tu częściej, ale nie chce przecież nadużywać gościnności Craiga. Poza tym, dzięki temu, że odwiedza Durham rzadko, może prawdziwie docenić te nieliczne momenty.
- Jak się miewasz w ostatnim czasie? - pyta i wsuwa się na jeden z murków, by wydobyć butelkę z wnętrza torby. Naprędkim gestem odgarnia znów jasny kosmyk z twarzy, przesłaniający widoczność. - Nie, nie musisz zagłębiać się w szczegóły - zaznacza od razu, powstrzymując go uniesieniem dłoni, przybierając ciepły uśmiech. Sama nigdy też nie lubi dostawać podobnych pytań, bo jak w kilku słowach określić ten cały szum w głowie wywołany mnogością zadań? Tym niepokojem o bezpieczne jutro, trudem codzienności, łamiącym się sercem? - Mów tylko, czy szykować już nam bagaże do ucieczki, czy jeszcze chwilę damy radę wytrzymać? - Sięga po żartobliwy ton i kiedy udaje jej się wreszcie odkręcić butelkę i wręcza ją Craigowi do inauguracji.
- Kto mówi, że to źle? - odpowiada zaczepnie, bo wedle jej zdania zmarszczki nie umniejszają urodzie. Pojedyncze, przecinające męską twarz linie dodają mu uroku, jak i są świadectwem doświadczenia, tym samym czyniąc go pociągającym. Czy ma już ukochaną, która bez skrępowania może cieszyć się jego obecnością?
Niczym prawdziwy amant wyciąga spod płaszcza ciętą różę, na której widok Merja wznosi jasne brwi, szczerze zaskoczona. Kiedy po raz ostatni zostały jej wręczone kwiaty? Czy to nie właśnie w jego towarzystwie, który mimo szorstko brzmiącego nazwiska, przywołującego na myśl to, co ponure, miała okazję zakosztować delikatności, jakiej próżno szukać wśród innych przedstawicieli płci męskiej? Nie utożsamia się jej z męskością, wielu stara się jej unikać i wyzbywać, zaś Craig jest tym, który w zadziwiający sposób jest w stanie je ze sobą pogodzić. Nie do końca pasuje to też do obrazu arystokratów, z którymi Zabini ma czasem wątpliwą przyjemność obcować w pracy. Sztywni, wyniośli, zdystansowani, niekiedy w dodatku z zamiłowaniem do podkreślania swej wyższości na każdym kroku - ale nie Craig.
- Jedno z nas musi być praktyczne - przyjmuje wręczony kwiat i przesuwa wzrokiem po pudrowych płatkach. Wie, że niektórzy uważają, jakoby ich kolory miały swoją symbolikę. Matka Merji spragniona podróży, odkrywania tajemnic i dopowiadania sobie drugiego, jak i trzeciego dna do każdej historii, wskazywała córce teorie znaków, lecz nie wiązały się one z bukietami, zaś zamiłowanie do roślin pojawiło się dopiero z biegiem lat, bardziej podczas grzebania w ziemi i obserwacji otwierających się pąków, nie przy pleceniu wiązanek wedle ustalonej kolorystyki.
- Poza tym, widzę, że każde z nas wywiązało się ze swojego zadania śpiewająco - ma na myśli zebrane prezenty, jej własną zdroworozsądkowość i jego dżentelmeńską duszę. - Mam tylko nadzieję, że masz świadomość, że nie odejdziemy stąd, póki nie opróżnimy butelki? - upewnia się, przybierając teatralnie poważną minę. Jeśli przez moment zakładał, że pomówią trzy kwadranse i każde rozejdzie się we własnym kierunku, to się mylił. Odwraca się, by ruszyć ku kamiennej altanie, rozglądając się jednocześnie po okolicy. To miejsce zdaje się być wycięte z czasu. Tragicznie przeczesujące Anglię wydarzenia są jakby poza ich zasięgiem, zupełnie jakby chroniła ją magia lasu. Gdyby mogła, bywałaby tu częściej, ale nie chce przecież nadużywać gościnności Craiga. Poza tym, dzięki temu, że odwiedza Durham rzadko, może prawdziwie docenić te nieliczne momenty.
- Jak się miewasz w ostatnim czasie? - pyta i wsuwa się na jeden z murków, by wydobyć butelkę z wnętrza torby. Naprędkim gestem odgarnia znów jasny kosmyk z twarzy, przesłaniający widoczność. - Nie, nie musisz zagłębiać się w szczegóły - zaznacza od razu, powstrzymując go uniesieniem dłoni, przybierając ciepły uśmiech. Sama nigdy też nie lubi dostawać podobnych pytań, bo jak w kilku słowach określić ten cały szum w głowie wywołany mnogością zadań? Tym niepokojem o bezpieczne jutro, trudem codzienności, łamiącym się sercem? - Mów tylko, czy szykować już nam bagaże do ucieczki, czy jeszcze chwilę damy radę wytrzymać? - Sięga po żartobliwy ton i kiedy udaje jej się wreszcie odkręcić butelkę i wręcza ją Craigowi do inauguracji.
Strona 22 z 22 • 1 ... 12 ... 20, 21, 22
Altana na skraju lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham