Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Purpurowa knieja
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Purpurowa knieja
Ponury las otaczający równie nieprzyjemnie wyrastające ze wzgórza ruiny obłożono specjalnymi zaklęciami, zmieniającymi kolor wyściełanych wysoką trawą ścieżek i dziko rosnących drzew. Korony mienią się ostrą purpurą, mech obrastający drogi razi w oczy przenikliwym różem, kwitnące dziko kwiaty przeplatają się rozmaitymi odcieniami fioletu.
Znów to robiłem. Po raz kolejny powielałem wielokrotnie odtwarzany scenariusz ucieczki i miałem to w dupie. Chciałem być daleko od Londynu, od Doliny Godryka, od wspomnień, od myśli, kurwa - ile dałbym za to by być z dala od samego siebie! Z rozdrażnieniem rozbiłem pustą butelkę o konar powyginanego, jaskrawego jak cholera drzewa odrzucając gdzieś w bok ostałą się w dłoni szyjkę. Z pod przymrużonych powiek szukałem w tej jaskrawej, niemalże oślepiającej pomimo nocy, ferii kolorów drogi wgłąb tego okropnego lasu. Jakoś w jednej chwili zrozumiałem czemu ponoć straszył, a i mało kto miał odwagę plątać. Doznania, jak po przedawkowaniu jakichś walonych halucynogennego syfu. Do tego tam coś w krzakach pohukiwało, tam coś szeleściło, powarkiwało... Może to byłem ja sam. Może coś zamierzało lada chwila skoczyć mi do gardła. Nie wiem. Nawet o tym nie myślałem, nie zaprzątałem sobie tym głowy. Chciałem mieć już to za sobą - to całe narastające napięcie, dać upust wściekłości - swojej, jak i tej należącej do drzemiącego we mnie potwora. Księżyc go nawoływał, przyciągał. Zaraz cię wypuszczę zasrańcu. Daj mi chwilę. Mówiłem sam do siebie zrzucając pod nogi z palców pierścienie czyniące ze mnie cygańskiego księcia. Zaraz obok zsunąłem buty nie chcąc by bydlak je rozpierdolił szponami. I kurtka. Cholernie lubiłem tą kurtkę - bardzo sobie życzyłem by była w jednym kawałku dlatego też wylądowała na ziemi. Obiema dłońmi przeciągnąłem po skroniach, przeciągając je dalej po włosach tak by spleść je na karku. Szumiało mi w uszach. To już zaraz. Nie miałem żadnych łańcuchów, nie myślałem o innych. Nie dziś. Dziś się też nie bałem. Byłem zły. Zły, rozżalony, pogrążony w żałobie, a zaraz potem bólu który zdawał się zmyć ze mnie całą tą resztę. Chwila nieświadomości zawładnęła mną całym. Tak też zostanie...?
|Pełnia! Rzucam na wilkołaczenie się (+40)
|Pełnia! Rzucam na wilkołaczenie się (+40)
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Ból, czerwień i purpura zaślepiły Michaela, który powoli osunął się w ciemność. Faeria bodźców wywołała zaś u wilkołaka agresję. Po kilku minutach trzaskania kości, wydłużania się zębów i porostu futra, bestia spojrzała na kolorową knieję dzikimi oczyma i warknęła ze złością. Przemiana przeszyła bólem nie tylko tracącego świadomość człowieka, ale i przejmującego kontrolę wilka. A ból, w połączeniu z wżynającymi się w ciało łańcuchami, rodził wściekłość.
Bestia szarpnęła się, ale srebro trzymało mocno, wpijając się tylko w nabrzmiałe mięśnie. Michael nauczył się już węzła, którego nie miał szans zerwać - nie bacząc na to, że w tej konfiguracji łańcuch drażnił mięśnie nie tylko w trakcie pełni, ale i po niej, gdy usiłował oswobodzić się jako człowiek. Perspektywa spędzenia kilkunastu porannych minut w okowach (nie licząc tamtego upokarzającego razu w kwietniu, gdy ugrzązłby przy drzewie na kilka godzin gdyby nie pomoc Philippy...) była co prawda okropna, ale lepsza niż świadomość, że mógł kogoś skrzywdzić. Bał się samego siebie i konsekwencji każdej pełni, ocierając się tym samym o paranoję. Nawet jeśli wybierał na pełnie jak najbardziej odludne okolice, to i tak lękał się przypadkowych przechodniów. I tak stawiał cudze bezpieczeństwo ponad własny komfort, a nawet ponad własne życie. Wiedział, że polują na niego brygadziści, powinien się ich bać. Spętany był niemal zupełnie bezbronny, a lęk spychał na dno swojego serca. Siebie samego też chyba spychał na dno serca - może nie tyle nie mógł co podświadomie nie chciał być świadomym swojego wilczego ciała?
Rozsądny instynkt przetrwania doprowadzał zaś do szaleństwa skrępowane zwierzę - bestia warczała i sapała, rozwścieczona srebrnym łańcuchem. Wilk zadarł łeb do góry, światło księżyca odbiło się w żółtawych ślepiach. Zawył.
A potem usłyszał - a może wywęszył? - coś jeszcze. Ni to hałas łamanych gałązek na leśnej ściółce, ni to echo ludzko-zwierzęcego jęku bólu, ni to zapach innego wilkołaka. Wilkołak-Mike nie mógłby tego określić, w końcu nie myślał. Zareagował za to intuicyjnie, szarpiąc się jeszcze bardziej, bardziej niż podczas jakiejkolwiek pełni. Po lesie poniósł się gardłowy warkot, tak jakby wilkołak wzywał do siebie inną istotę. Chciał pomocy w oswobodzeniu się, czy też chciał zagarnąć cały las dla siebie i rozszarpać intruzowi szyję? Nie wiedziałby. Na razie usiłował się jedynie wydostać i namierzyć jakoś drugiego osobnika.
wściekle się szarpię, kostki:
1: jakaś zupełna porażka
2-30: łańcuchy aż rozcinają moje mięśnie, krwawię i będę mieć -10 minus do kotek
30-60: nic się nie dzieje, węzły trzymają mocno
60-90: drzewo zaczyna się chwiać, liście lecą mi na głowę
91-99: jeszcze moment i chyba złamię pień!
100: wolność!
Bestia szarpnęła się, ale srebro trzymało mocno, wpijając się tylko w nabrzmiałe mięśnie. Michael nauczył się już węzła, którego nie miał szans zerwać - nie bacząc na to, że w tej konfiguracji łańcuch drażnił mięśnie nie tylko w trakcie pełni, ale i po niej, gdy usiłował oswobodzić się jako człowiek. Perspektywa spędzenia kilkunastu porannych minut w okowach (nie licząc tamtego upokarzającego razu w kwietniu, gdy ugrzązłby przy drzewie na kilka godzin gdyby nie pomoc Philippy...) była co prawda okropna, ale lepsza niż świadomość, że mógł kogoś skrzywdzić. Bał się samego siebie i konsekwencji każdej pełni, ocierając się tym samym o paranoję. Nawet jeśli wybierał na pełnie jak najbardziej odludne okolice, to i tak lękał się przypadkowych przechodniów. I tak stawiał cudze bezpieczeństwo ponad własny komfort, a nawet ponad własne życie. Wiedział, że polują na niego brygadziści, powinien się ich bać. Spętany był niemal zupełnie bezbronny, a lęk spychał na dno swojego serca. Siebie samego też chyba spychał na dno serca - może nie tyle nie mógł co podświadomie nie chciał być świadomym swojego wilczego ciała?
Rozsądny instynkt przetrwania doprowadzał zaś do szaleństwa skrępowane zwierzę - bestia warczała i sapała, rozwścieczona srebrnym łańcuchem. Wilk zadarł łeb do góry, światło księżyca odbiło się w żółtawych ślepiach. Zawył.
A potem usłyszał - a może wywęszył? - coś jeszcze. Ni to hałas łamanych gałązek na leśnej ściółce, ni to echo ludzko-zwierzęcego jęku bólu, ni to zapach innego wilkołaka. Wilkołak-Mike nie mógłby tego określić, w końcu nie myślał. Zareagował za to intuicyjnie, szarpiąc się jeszcze bardziej, bardziej niż podczas jakiejkolwiek pełni. Po lesie poniósł się gardłowy warkot, tak jakby wilkołak wzywał do siebie inną istotę. Chciał pomocy w oswobodzeniu się, czy też chciał zagarnąć cały las dla siebie i rozszarpać intruzowi szyję? Nie wiedziałby. Na razie usiłował się jedynie wydostać i namierzyć jakoś drugiego osobnika.
wściekle się szarpię, kostki:
1: jakaś zupełna porażka
2-30: łańcuchy aż rozcinają moje mięśnie, krwawię i będę mieć -10 minus do kotek
30-60: nic się nie dzieje, węzły trzymają mocno
60-90: drzewo zaczyna się chwiać, liście lecą mi na głowę
91-99: jeszcze moment i chyba złamię pień!
100: wolność!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Momentalnie pociemniało mi przed oczami. Myślałem już, że to ta chwila w której się zatracę, gdzieś zgubię, przepadnę. Nie miałbym nic przeciwko. Właściwie tego tylko wyczekiwałem. By zaklęty we mnie potwór zepchną mnie w ciemność odcinając od świata, bólu, rozgoryczenia. Co prawda osunąłem się, lecz na kolana. Jedynie ze słabości wymęczonego przemianą ciała. Ze spuszczoną głową patrzyłem na rozlazłe, szponiaste łapy, które podtrzymywały mnie nad wilgotną trawą. Zacząłem zginać palące żywym ogniem stawy. Zaciskałem palce w pięść ryjąc pazurami w ziemi. W miarę jak ustępował ból podnosiłem swoją sylwetkę do pionu. Miałem ochotę krzyczeć. Niezdolne do tego gardło wydobyło z siebie jedynie skowyt. Długi, głośny, rozgoryczony i zmęczony. Co za żal! - warknałem zaraz, a uderzone pięścią drzewo zaskrzypiało z pretensją. Zawsze się trochę cykałem, że skończę jak potwór, a akurat teraz kiedy tego chciałem to chuja dostałem. Wrrr.
Niepocieszony zacząłem stawiać bezmyślnie kroki przed siebie. Te zmieniłem na trucht by zaraz korzystając ze wszystkich możliwości biec przed siebie. Tak po prostu. Do tej pory spędzałem pełnie będąc przykuty do drzewa i tak właściwie po raz pierwszy zaznawałem upajającej prędkości, zwinności. Z mocą powodującą szumienie w uszach wybijałem się od ziemi, przeskakiwałem nad powalonymi drzewami, skałami. Wyostrzone zmysły pozwalały mi widzieć jaskrawy las w sposób jaki chwilę wcześniej nie przyszedłby mi do głowy. Beztroska, a może bezmyślność jaką uprawiałem w tym momencie pozwoliła mi smakować wolności i szczypty radości, która dodawała mi ulgi. Dźwięk męczonego łańcucha i dziki warkot wydobywający się nagle z ciemności przede mną był w tym wszystkim jak kawałek metalowego pręta wciśniętego w szprychy rowerka którym radośnie pędziłem.
Momentalnie zaparłem się czterema kończynami zatrzymując się w jednej sekundzie w miejscu. Postawione na baczność uszy szukały kierunku, oczy odległości i źródła. Nie byłem świadomy tego, że sierść na karku się zjeżyła. Nie bez powodu - warkot wydawał mi się początkowo psi i zdążył obudzić we mnie strach, jak i niepewność. Wilkołak we mnie pomimo mojej niechęci pchał mnie do przodu, przekonując do tego by zignorować ludzkie, bzdurne wymysły. Częściowo ubezwłasnowolniony ostrożnie stawiałem kroki przed siebie. Byłem podekscytowany (machałem ogonem) i jednocześnie przerażony (powarkiwałem ostrzegawczo!) malującym się przede mną widokiem - szamotającym się na łańcuchu wilkołakiem. Nie chciałem uciekać, lecz bałem się podchodzić. Zacząłem więc go okrążać nieustannie się na niego z ciekawości gapiąc.
Niepocieszony zacząłem stawiać bezmyślnie kroki przed siebie. Te zmieniłem na trucht by zaraz korzystając ze wszystkich możliwości biec przed siebie. Tak po prostu. Do tej pory spędzałem pełnie będąc przykuty do drzewa i tak właściwie po raz pierwszy zaznawałem upajającej prędkości, zwinności. Z mocą powodującą szumienie w uszach wybijałem się od ziemi, przeskakiwałem nad powalonymi drzewami, skałami. Wyostrzone zmysły pozwalały mi widzieć jaskrawy las w sposób jaki chwilę wcześniej nie przyszedłby mi do głowy. Beztroska, a może bezmyślność jaką uprawiałem w tym momencie pozwoliła mi smakować wolności i szczypty radości, która dodawała mi ulgi. Dźwięk męczonego łańcucha i dziki warkot wydobywający się nagle z ciemności przede mną był w tym wszystkim jak kawałek metalowego pręta wciśniętego w szprychy rowerka którym radośnie pędziłem.
Momentalnie zaparłem się czterema kończynami zatrzymując się w jednej sekundzie w miejscu. Postawione na baczność uszy szukały kierunku, oczy odległości i źródła. Nie byłem świadomy tego, że sierść na karku się zjeżyła. Nie bez powodu - warkot wydawał mi się początkowo psi i zdążył obudzić we mnie strach, jak i niepewność. Wilkołak we mnie pomimo mojej niechęci pchał mnie do przodu, przekonując do tego by zignorować ludzkie, bzdurne wymysły. Częściowo ubezwłasnowolniony ostrożnie stawiałem kroki przed siebie. Byłem podekscytowany (machałem ogonem) i jednocześnie przerażony (powarkiwałem ostrzegawczo!) malującym się przede mną widokiem - szamotającym się na łańcuchu wilkołakiem. Nie chciałem uciekać, lecz bałem się podchodzić. Zacząłem więc go okrążać nieustannie się na niego z ciekawości gapiąc.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Obcy zapach unosił się we wściekle purpurowym lesie, frunął wydeptywaną własnie z hukiem ścieżką, agresywnie wdzierał się do nozdrzy i niósł ze sobą jeden komunikat: intruz, intruz, intruz, coraz bliżej. Źrenice Michaela wilkołaka zwęziły się, gotowe wypatrzeć wśród drzew obcy kształt. Był doskonale świadom obecności Matthew intruza zanim jeszcze ten pojawił się wśród drzew.
Zamachął się jeszcze raz, ale węzły trzymały mocno. Był uwięziony w nieznanym sobie lesie, naprzeciwko istoty jakiej nigdy w swoim wilkołaczym życiu nie widział. Zmierzył futrzasty kształt żółtymi ślepiami, szybko wciągnął powietrze, nastroszył uszy i zamarł na moment. Istota przed nim była nim, ale jednak nie nim. Przyglądał się swojemu lustrzanemu odbiciu, spychając różnice w kolorze sierści na drugi plan - z fascynacją chłonął potężną sylwetkę, ostre pazury, zjeżoną sierść. Czy to uwolniony ja?
Zaraz potem dostrzegł jednak, że istota przed nim usiłuje się w jakiś sposób skomunikować. On sam nie przecież machał ogonem ani nie warczał, jedynie stał nieruchomo. To nie ja.
Świadomość wilkołaka uparcie usiłowała zrozumieć mieszaninę bliskości i obcości w sylwetce intruza. Nie był pewien jak na to wszystko zareagować... Miał jedynie dwa lata (jako wilkołak) i nie spotkał jeszcze swojego pobratymca. Nie umiałby nawet nazwać Matta pobratymcem, był zupełnie skołowany.
Podążając za zwierzęcym instynktem, bestia wpisała się jednak w końcu w przewidywalny (dla wszystkich, poza dwoma obecnymi dziś w lesie wilkołakami) scenariusz. Czas na demonstrację siły.
Ignorując ekscytację nieznajomego i skupiając się na jego nerwowości, Michael postanowił odpowiedzieć:
-WRRRHHGHGHHGHHHWWWWRRR! - -TO TERAZ MÓJ LAS!!!!! - ryknął jak najgłośniej się dało. Trzeba przecież zbudować sobie pozycję w tym purpurowym lesie, który był teraz jego, a nie jakiegoś intruza.
-WRRR RAHHH WRRRRAU WRRRRR WRAAGH! - ZMYKAJ LUB STAW MI CZOŁA!!!! - dodał, nie przejmując się tym, że nadal jest przywiązany. Nie myślał w końcu logicznie, czemu miałby przejmować się sensem swoich wilczych gróźb? Był święcie przekonany, że zaraz skoczy wilkołakowi do gardła - i właściwie postanowił spróbować szarpnąć się do przodu. Uczynił to z taką siłą, że łańcuch aż zgrzytnął ostrzegawczo.
chcę być królem lasu i nadal się szarpię!
1: jakaś zupełna porażka
2-30: łańcuchy aż rozcinają moje mięśnie, krwawię i będę mieć -10 minus do kotek
30-60: nic się nie dzieje, węzły trzymają mocno
60-90: drzewo zaczyna się chwiać
91-99: jeszcze moment i chyba złamię pień!
100: wolność!
Zamachął się jeszcze raz, ale węzły trzymały mocno. Był uwięziony w nieznanym sobie lesie, naprzeciwko istoty jakiej nigdy w swoim wilkołaczym życiu nie widział. Zmierzył futrzasty kształt żółtymi ślepiami, szybko wciągnął powietrze, nastroszył uszy i zamarł na moment. Istota przed nim była nim, ale jednak nie nim. Przyglądał się swojemu lustrzanemu odbiciu, spychając różnice w kolorze sierści na drugi plan - z fascynacją chłonął potężną sylwetkę, ostre pazury, zjeżoną sierść. Czy to uwolniony ja?
Zaraz potem dostrzegł jednak, że istota przed nim usiłuje się w jakiś sposób skomunikować. On sam nie przecież machał ogonem ani nie warczał, jedynie stał nieruchomo. To nie ja.
Świadomość wilkołaka uparcie usiłowała zrozumieć mieszaninę bliskości i obcości w sylwetce intruza. Nie był pewien jak na to wszystko zareagować... Miał jedynie dwa lata (jako wilkołak) i nie spotkał jeszcze swojego pobratymca. Nie umiałby nawet nazwać Matta pobratymcem, był zupełnie skołowany.
Podążając za zwierzęcym instynktem, bestia wpisała się jednak w końcu w przewidywalny (dla wszystkich, poza dwoma obecnymi dziś w lesie wilkołakami) scenariusz. Czas na demonstrację siły.
Ignorując ekscytację nieznajomego i skupiając się na jego nerwowości, Michael postanowił odpowiedzieć:
-WRRRHHGHGHHGHHHWWWWRRR! - -TO TERAZ MÓJ LAS!!!!! - ryknął jak najgłośniej się dało. Trzeba przecież zbudować sobie pozycję w tym purpurowym lesie, który był teraz jego, a nie jakiegoś intruza.
-WRRR RAHHH WRRRRAU WRRRRR WRAAGH! - ZMYKAJ LUB STAW MI CZOŁA!!!! - dodał, nie przejmując się tym, że nadal jest przywiązany. Nie myślał w końcu logicznie, czemu miałby przejmować się sensem swoich wilczych gróźb? Był święcie przekonany, że zaraz skoczy wilkołakowi do gardła - i właściwie postanowił spróbować szarpnąć się do przodu. Uczynił to z taką siłą, że łańcuch aż zgrzytnął ostrzegawczo.
chcę być królem lasu i nadal się szarpię!
1: jakaś zupełna porażka
2-30: łańcuchy aż rozcinają moje mięśnie, krwawię i będę mieć -10 minus do kotek
30-60: nic się nie dzieje, węzły trzymają mocno
60-90: drzewo zaczyna się chwiać
91-99: jeszcze moment i chyba złamię pień!
100: wolność!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
O cholera, o cholera... patrzy na mnie. Uszy podniosły się na sztorc, a ja znieruchomiałem. Ogon jeszcze mocniej zaczął miotać się w tą i z powrotem do tego stopnia, że nie mogłem być dłużej tego nieświadomy. Ale chuj z tym - na przeciwko mnie stał ktoś taki jak ja! No, może nie do końca... ale jednak pierwszy raz zdarzyło mi się natknąć w trakcie pełni na innego wilkołaka. Był skuty, przywiązany do drzewa. Nie miałem wątpliwości co do tego, że z własnej woli. Sam w końcu temat nie raz przerabiałem. Pomimo podekscytowania raczej podchodziłem do sprawy ostrożnie. Miałem wewnętrzne opory by od tak podejść. Jakoś ciągle mi się kojarzył z przerośniętym psem, a i ostatnie moje zetknięcie z wilkołakiem skończyło się niemal śmiercią tak więc, no, krążyłem wokół metodycznie podchodząc coraz bliżej by zaraz niemal odskoczyć do tyłu. Moje wilkołackie ja odsłoniło ostrzegawczy garnitur zębów, a ja wydobyłem z siebie ostrzegawczy warkot.
- Wrrr - chuja twój! Co za złamas. Już nie machałem ogonem. Teraz zastanawiałem się, jaki to trzeba mieć tupet by będąc powiązanym jak szynka do wędzenia próbować mi tu grozić - Grrr... - fuknąłem niemal z pogardą pod pyskiem. Zacząłem się rozglądać dokoła zwracając jeszcze na chwilę uwagę na szemrzące łańcuchy, które bydlaka trzymały w ryzach. I bardzo. Kurwa. Dobrze - Arrrrrrwrrr... - a więc, las jest NIBY twój... Zawarczałem podchodząc do jednego z licznie rozsianych dookoła drzew. Zacząłem je szarpać. O ile pomysł wydawał mi się wspaniały o tyle jednak zacząłem nabierać wątpliwości co do sporego, mającego najpewniej kilkadziesiąt już lat drzewa. W mojej wyobraźni miało momentalnie ugiąć się, złamać i zostać spektakularną maczugą w moich łapskach ale średnio obliczyłem chęci na zamiary. Po kilku chwilach sapania i oburkiwania zostawiłem je w spokoju i...podszedłem do mniejszego, zdecydowanie młodeszego i bardziej giętkiego - Arrrrrwrrrrhg! - a żebyś wiedział, ze stawię! Niemal mu odszczekuję by sobie nie myślał!
|1 - nie chcę wiedzieć
|2- 30: nie udaje mi się wyrwać ale znajduję dziwną szyszkę i rzucam nią w Tonksa ku chwale mojej dominacji. Niech wie gdzie jego miejsce
|31 - 60: udaje mi się wyrwać drzewko! Ledwie ale jednak! W mało chwytnych szponach lichy, gibki pień miota się jak pijany wąż. To prawie... jakoś wygląda. Przynajmniej w mojej głowie.
|61 - 99: udaje mi sie wyrwać drzewko i to wraz z korzeniami! Staję z nim wymownie tak, by bydle zadrżało bo zaraz mu pokażę, że las będzie miał jego, jak nie okaże trochę szacunku. Tak sześć stóp pod ziemią, o!
- Wrrr - chuja twój! Co za złamas. Już nie machałem ogonem. Teraz zastanawiałem się, jaki to trzeba mieć tupet by będąc powiązanym jak szynka do wędzenia próbować mi tu grozić - Grrr... - fuknąłem niemal z pogardą pod pyskiem. Zacząłem się rozglądać dokoła zwracając jeszcze na chwilę uwagę na szemrzące łańcuchy, które bydlaka trzymały w ryzach. I bardzo. Kurwa. Dobrze - Arrrrrrwrrr... - a więc, las jest NIBY twój... Zawarczałem podchodząc do jednego z licznie rozsianych dookoła drzew. Zacząłem je szarpać. O ile pomysł wydawał mi się wspaniały o tyle jednak zacząłem nabierać wątpliwości co do sporego, mającego najpewniej kilkadziesiąt już lat drzewa. W mojej wyobraźni miało momentalnie ugiąć się, złamać i zostać spektakularną maczugą w moich łapskach ale średnio obliczyłem chęci na zamiary. Po kilku chwilach sapania i oburkiwania zostawiłem je w spokoju i...podszedłem do mniejszego, zdecydowanie młodeszego i bardziej giętkiego - Arrrrrwrrrrhg! - a żebyś wiedział, ze stawię! Niemal mu odszczekuję by sobie nie myślał!
|1 - nie chcę wiedzieć
|2- 30: nie udaje mi się wyrwać ale znajduję dziwną szyszkę i rzucam nią w Tonksa ku chwale mojej dominacji. Niech wie gdzie jego miejsce
|31 - 60: udaje mi się wyrwać drzewko! Ledwie ale jednak! W mało chwytnych szponach lichy, gibki pień miota się jak pijany wąż. To prawie... jakoś wygląda. Przynajmniej w mojej głowie.
|61 - 99: udaje mi sie wyrwać drzewko i to wraz z korzeniami! Staję z nim wymownie tak, by bydle zadrżało bo zaraz mu pokażę, że las będzie miał jego, jak nie okaże trochę szacunku. Tak sześć stóp pod ziemią, o!
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Wilkołak nie przewidział, że stojący przed nim zwierz był od niego... nieco mądrzejszy i że (przynajmniej na czas tej nocy) osiągnął symbiozę pomiędzy swoim wilczym instynktem i ludzkim intelektem. Przywiązany do drzewa wilk zepchnął dziś tamtego frajera Michaela w najciemniejsze odmęty podświadomości i nie zamierzał ani go wypuścić ani posiłkować się jego ludzką logiką. Pff. To przez człowieka był przywiązany przy tym drzewie, a im bardziej się szarpał, tym bardziej wszystko go bolało. Ból instynktownie kojarzył się ze wspomnieniami z innych pełni, a nawet z innego ciała (Cruciatusa, którym został trafiony Tonks kilka dni wcześniej, zapamiętał nawet wilkołak w jego podświadomości) i rodził mieszankę wściekłości i lęku.
O nie, nie, nie zamierzał się bać swojego bezczelnego pobratymcy. Może i był zdany na łaskę drzewa i łańcucha, ale zamierzał mu pokazać, kto tu rządzi!
-RAWWWWWWR!!! - wypchaj się trawą, złamasie!!! Ryknął najgłośniej jak mógł, bo mógł teraz demonstrować jedynie siłę gardła. Unieruchomiony przez ten głupi łańcuch, nie mógł w końcu dosięgnąć wilkołaka swoimi pazurami i kłami. A szkoda!
-Wrrr? - co robisz? - zaciekawił się nagle poczynaniami intruza, tracąc nieco swój rezon. Był prostym wilkołakiem, podnoszenie i rzucanie drzewkiem nie mieściło mu się trochę w głowie. Używanie narzędzi do walki jest w końcu zbyt ludzkie. Sam ufał własnemu, potężnemu ciału, nie tracąc nadziei na to, że w końcu wyswobodzi się z okowów. Musi okazać się sprytniejszy od tego, kto wiązał te łańcuchy, musi!
Szarpał się dalej, łypiąc na intruza spode łba i zupełnie nie rozumiejąc jego poczynań. Korciło go, by zawarczeć, że intruz mógłby już lepiej zająć się jego drzewem i pomóc mu się wyswobodzić. Nie zamierzał jednak skamleć do drania o pomoc, poradzi sobie sam!
W tym momencie szyszka trafiła go prosto w nos. Dlaczego ten... obiekt latał?! Miejsce szyszek jest na ziemi!
-RAWRRR! - co to za sztuczki?! - zawył, wyraźnie skołowany.
-WRRR WRRRR RAHHHHHH! - staw mi czoła jak prawdziwy wilkołak, nie jak... jak... człowiek! - zażądał z mieszanką pogardy i pretensji. Nie zamierzał w końcu okazać intruzowi, że każda chwila spędzona w łańcuchach wybija go z równowagi i że trochę boi się jego tajemniczych sztuczek... Wcale się go nie bał... to znaczy, chyba nie?
k1: obalam drzewo (tym razem doliczam sprawność!)
1 - nie chcę wiedzieć
2-30: łańcuchy aż rozcinają moje mięśnie, krwawię i będę mieć -10 minus do kotek
31-50: nic się nie dzieje, węzły trzymają mocno
51-70: drzewo zaczyna się chwiać
71-89: jeszcze moment i chyba złamię pień!
90-99: złamałem pień i lecęęę na Matta!
100: łańcuchy pękają!
k2: odporność psychiczna (nic nie doliczam bo w tej postaci nie mam odporności magicznej) na dominację Matta
1 - uznaję w nim swoją alfę
2-30 - kulę ogon i skamlę żałośnie
31-50 - przestaję warczeć i spoglądam na niego z napięciem pełnym szacunku
51-75 - nadal warczę ale już nie chcę się bić bo może przegram
76-99 - jestem przekonany że dam mu radę
100 - to ja zastraszam Matta!
O nie, nie, nie zamierzał się bać swojego bezczelnego pobratymcy. Może i był zdany na łaskę drzewa i łańcucha, ale zamierzał mu pokazać, kto tu rządzi!
-RAWWWWWWR!!! - wypchaj się trawą, złamasie!!! Ryknął najgłośniej jak mógł, bo mógł teraz demonstrować jedynie siłę gardła. Unieruchomiony przez ten głupi łańcuch, nie mógł w końcu dosięgnąć wilkołaka swoimi pazurami i kłami. A szkoda!
-Wrrr? - co robisz? - zaciekawił się nagle poczynaniami intruza, tracąc nieco swój rezon. Był prostym wilkołakiem, podnoszenie i rzucanie drzewkiem nie mieściło mu się trochę w głowie. Używanie narzędzi do walki jest w końcu zbyt ludzkie. Sam ufał własnemu, potężnemu ciału, nie tracąc nadziei na to, że w końcu wyswobodzi się z okowów. Musi okazać się sprytniejszy od tego, kto wiązał te łańcuchy, musi!
Szarpał się dalej, łypiąc na intruza spode łba i zupełnie nie rozumiejąc jego poczynań. Korciło go, by zawarczeć, że intruz mógłby już lepiej zająć się jego drzewem i pomóc mu się wyswobodzić. Nie zamierzał jednak skamleć do drania o pomoc, poradzi sobie sam!
W tym momencie szyszka trafiła go prosto w nos. Dlaczego ten... obiekt latał?! Miejsce szyszek jest na ziemi!
-RAWRRR! - co to za sztuczki?! - zawył, wyraźnie skołowany.
-WRRR WRRRR RAHHHHHH! - staw mi czoła jak prawdziwy wilkołak, nie jak... jak... człowiek! - zażądał z mieszanką pogardy i pretensji. Nie zamierzał w końcu okazać intruzowi, że każda chwila spędzona w łańcuchach wybija go z równowagi i że trochę boi się jego tajemniczych sztuczek... Wcale się go nie bał... to znaczy, chyba nie?
k1: obalam drzewo (tym razem doliczam sprawność!)
1 - nie chcę wiedzieć
2-30: łańcuchy aż rozcinają moje mięśnie, krwawię i będę mieć -10 minus do kotek
31-50: nic się nie dzieje, węzły trzymają mocno
51-70: drzewo zaczyna się chwiać
71-89: jeszcze moment i chyba złamię pień!
90-99: złamałem pień i lecęęę na Matta!
100: łańcuchy pękają!
k2: odporność psychiczna (nic nie doliczam bo w tej postaci nie mam odporności magicznej) na dominację Matta
1 - uznaję w nim swoją alfę
2-30 - kulę ogon i skamlę żałośnie
31-50 - przestaję warczeć i spoglądam na niego z napięciem pełnym szacunku
51-75 - nadal warczę ale już nie chcę się bić bo może przegram
76-99 - jestem przekonany że dam mu radę
100 - to ja zastraszam Matta!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 59
--------------------------------
#2 'k100' : 56
#1 'k100' : 59
--------------------------------
#2 'k100' : 56
Moja bardziej kudłata jaźń podpowiadała mi, że to nie jest mój wróg. Co prawda, zgadzałem się z tym poszeptem, lecz ja sam czułem się jednak... urażony. Dobra, prawda - wyłapałem że gość jest chyba trochę upośledzony, albo nie wiem, dzisiejsza noc być może zdecydowanie nie należała do niego (i to w dosłownym tego słowa znaczeniu) tak jednak nie zamierzałem pozwalać sobie w kaszkę charczeć. Nie zamierzałem też podchodzić. Wolałem nie ryzykować i trzymać odległość. Mało poręczne, wilcze łapska nie mogły mu pomóc rozbroić kłódki, a połyskujący srebrem łańcuch dawał mi do zrozumienia, że sam do mnie też nie podejdzie nawet jakby chciał. Poczułem się ośmielony, a w mojej głowie zrodził się pomysł prymitywnego pokazania swojej pozycji coby ten nie czuł się tak kurewsko pewny siebie. Upojony własną swobodą z entuzjazmem zabrałem się za próbę wyrwania najbliższego drzewa. W końcu, jak szturchnę go patykiem w mordę to zobaczymy kto tu będzie zaraz trawojadem, czy właściwie drewnojadem.
- Agrrrr wrrr! - Gruntowny remont twojej mordy - ot, co robiłem, co planowałem! Zaśmiałem się do własnych myśli na tyle na ile pozwalał mi na to zwierzęcy pysk. Szyderczy śmiech zaczął przeistaczać się jednak z każdą nieudaną próbą w pomruki poirytowania gdy to ani pień drzewa ani też giętka pałka młodszej rośliny nie ustąpiła. Wrrrr...! By moje słowa nie okazały się puste w złości nieporadnie chwyciłem leżącą na ziemi szyszkę i miotnąłem nią w stronę spętanego - Awooooo - zawyłem z zadowolenia, gdy ta go trafiła. Mój wilczy współlokator umarł chyba w tym momencie nieco z zażenowania, lecz chuj z nim - miał okazję rządzić mną dzisiejszej nocy, ja się dziś pchać nie chciałem na pierwszy plan! Ogon z zadowoleniem zakołysał się na boki. Na moment przestał kiedy drzewo do którego była przywiązana bliźniaczo mi podobna bestia poruszyło się szumiąc złowróżbnie koroną liści. Ostatecznie nic się nie stało. Obnażyłem kły w rozbawieniu - Khe khe khe... - nic nie mógł mi zrobić. Czując się bezkarny rzuciłem w jego stronę jeszcze kilka szyszek. Szybko znudzony zacząłem obchodzić okolicę dookoła sprawdzając czy swoje prywatne rzeczy zostawił może nieco od siebie tak, że były w moim, a nie jego zasięgu. Chętnie bym sobie je jako-tako przejrzał choć wilkołacze szpony nie należały do najzgrabniejszych to jawiło mi się to jako jakaś rozrywka na resztę wieczoru, a i nie powiem - ciekawy byłem z kim mam do czynienia choć w ten sposób raczej niczego dowiedzieć się nie mogłem. Znudzony wróciłem do szydzenia - podrzucania gdzieś koło niego patyków z warkotliwym okrzykiem zachęcającym do aportowania. Nie kumał jednak chyba o co mi chodziło. Nuda. Ostatecznie po tym jak obszedłem okolicę wzdłuż i wszerz, przyjrzałem mu się z każdej strony usadowiłem się na przeciwko niego, podpierając się o jakieś drzewo. Wiedziałem, że też go to czego, że zaraz tak jak ja powróci do siebie. Niebo nad nami bladło zwiastując, że ten cyrk nie potrwa długo. Skóra cierpła, przerośnięte ciało ciążyło bardziej i bardziej by ostatecznie zacząć zapadać się boleśnie w sobie. Kości trzaskały, przeobrażały się pozbawiając tchu. Skóra skręcała się jak mokra ścierka z której ktoś wyrzynał ten wilkołaczy pierwiastek wypluwając mnie samego w środek tego pieprzonego lasu. Półprzytomny, obolały odchyliłem ciężka głowę do tyłu, tak by jak plecy oparła się o chropowaty pień drzewa wydającego się w tym momencie jakąś namiastką luksusowej kanapy. Zmusiłem oczy do otworzenia by spróbować wycenić tego drugiego. W tych jednak mi się dwoiło, a w głowie kręciło, dudniło. Wróciłem więc do ciemności przysłaniając twarz dłońmi. Zupełnie jakbym chciał zapanować nad tym pieprzonym kołysaniem - Ja pierdole... - burknąłem, czując się gorzej niż na kacu. Z pod przymrużonych powiek, z pomiędzy palców spróbowałem ponownie. Choć nie czułem pośpiechu wiedząc z doświadczenia, że w tym stanie szybko się z łańcuchów nie wyplącze tak jednak ciekawość mnie zżerała - Ciężka noc... - rzuciłem czując po chwili mieszaninę zdziwienia i niepokoju rozpoznając sylwetkę z naprzeciwka - co Tonks...?
- Agrrrr wrrr! - Gruntowny remont twojej mordy - ot, co robiłem, co planowałem! Zaśmiałem się do własnych myśli na tyle na ile pozwalał mi na to zwierzęcy pysk. Szyderczy śmiech zaczął przeistaczać się jednak z każdą nieudaną próbą w pomruki poirytowania gdy to ani pień drzewa ani też giętka pałka młodszej rośliny nie ustąpiła. Wrrrr...! By moje słowa nie okazały się puste w złości nieporadnie chwyciłem leżącą na ziemi szyszkę i miotnąłem nią w stronę spętanego - Awooooo - zawyłem z zadowolenia, gdy ta go trafiła. Mój wilczy współlokator umarł chyba w tym momencie nieco z zażenowania, lecz chuj z nim - miał okazję rządzić mną dzisiejszej nocy, ja się dziś pchać nie chciałem na pierwszy plan! Ogon z zadowoleniem zakołysał się na boki. Na moment przestał kiedy drzewo do którego była przywiązana bliźniaczo mi podobna bestia poruszyło się szumiąc złowróżbnie koroną liści. Ostatecznie nic się nie stało. Obnażyłem kły w rozbawieniu - Khe khe khe... - nic nie mógł mi zrobić. Czując się bezkarny rzuciłem w jego stronę jeszcze kilka szyszek. Szybko znudzony zacząłem obchodzić okolicę dookoła sprawdzając czy swoje prywatne rzeczy zostawił może nieco od siebie tak, że były w moim, a nie jego zasięgu. Chętnie bym sobie je jako-tako przejrzał choć wilkołacze szpony nie należały do najzgrabniejszych to jawiło mi się to jako jakaś rozrywka na resztę wieczoru, a i nie powiem - ciekawy byłem z kim mam do czynienia choć w ten sposób raczej niczego dowiedzieć się nie mogłem. Znudzony wróciłem do szydzenia - podrzucania gdzieś koło niego patyków z warkotliwym okrzykiem zachęcającym do aportowania. Nie kumał jednak chyba o co mi chodziło. Nuda. Ostatecznie po tym jak obszedłem okolicę wzdłuż i wszerz, przyjrzałem mu się z każdej strony usadowiłem się na przeciwko niego, podpierając się o jakieś drzewo. Wiedziałem, że też go to czego, że zaraz tak jak ja powróci do siebie. Niebo nad nami bladło zwiastując, że ten cyrk nie potrwa długo. Skóra cierpła, przerośnięte ciało ciążyło bardziej i bardziej by ostatecznie zacząć zapadać się boleśnie w sobie. Kości trzaskały, przeobrażały się pozbawiając tchu. Skóra skręcała się jak mokra ścierka z której ktoś wyrzynał ten wilkołaczy pierwiastek wypluwając mnie samego w środek tego pieprzonego lasu. Półprzytomny, obolały odchyliłem ciężka głowę do tyłu, tak by jak plecy oparła się o chropowaty pień drzewa wydającego się w tym momencie jakąś namiastką luksusowej kanapy. Zmusiłem oczy do otworzenia by spróbować wycenić tego drugiego. W tych jednak mi się dwoiło, a w głowie kręciło, dudniło. Wróciłem więc do ciemności przysłaniając twarz dłońmi. Zupełnie jakbym chciał zapanować nad tym pieprzonym kołysaniem - Ja pierdole... - burknąłem, czując się gorzej niż na kacu. Z pod przymrużonych powiek, z pomiędzy palców spróbowałem ponownie. Choć nie czułem pośpiechu wiedząc z doświadczenia, że w tym stanie szybko się z łańcuchów nie wyplącze tak jednak ciekawość mnie zżerała - Ciężka noc... - rzuciłem czując po chwili mieszaninę zdziwienia i niepokoju rozpoznając sylwetkę z naprzeciwka - co Tonks...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Wilkołak warczał wytrwale, nie zamierzając wychodzić przy nieznajomym na mięczaka, ale spojrzenie utkwione w intruzie nie było już tak wojownicze - raczej czujne. Intruz miał jakieś niestandardowe zagrywki i w ogóle wydawał się jakiś... inny.
-Grrr...?! - że co?! - żachnął się z pretensją. Jaki remont, co to w ogóle jest? Miał niejasną świadomość, że jego nudniejsza połówka słyszała już gdzieś to słowo, ale podczas tej pełni nie miał dostępu do wiedzy i wspomnień Michaela i nie zamierzał prosić o radę tego uśpionego ważniaka.
Skrzywił się, gdy intruz zaczął okazywać swoją dominację tą niegodną wilka sztuczką z szyszkami - może i niehonorową, ale bardzo efektywną. Mimo woli, zaczął odczuwać swojego rodzaju respekt przed intruzem. Może i nie bał się ani ludzi ani czarnej magii ani niedźwiedzi ani nawet błyskawic - ale ten oryginalny dziwoląg budził w nim lęk, którego nigdy wcześniej nie zaznał.
-Awwrrrrru? - zaskomlał, dostając w nos kolejną szyszką. -Skąd ty jesteś? Jak się tego nauczyłeś?
Chyba nie był z tego lasu, bo nie czuł tutaj jego zapachu zaraz po przemianie. A może jednak stąd? Ten drzewa o fioletowych liściach były nienormalne i trochę przerażające, tak samo jak ten wilk używający dziwnych powarkiwań i robiący niestandardowe rzeczy z szyszkami i kijkami. Czy to jakiś władca drewna?
-Arrrrr! - Chcę! - sapnął, wodząc ślepiami za podrzucanym patykiem. Chociaż na początku faktycznie nie kumał o co chodziło intruzowi, nikt w końcu nigdy nie uczył go aportowania (i było to zdecydowanie poniżej jego godności, był w końcu wilkiem, a nie psem!), to latająca w powietrzu gałązka wyglądała jakoś zachęcająco, hipnotycznie... Nie odrywał od niej wzroku, zaprzestając z wrażenia w swoich próbach przewrócenia chwiejącego się drzewa. Z każdą chwilą miał coraz większą ochotę pognać za patykiem i chwycić go w zęby, ale - szarpnął się znowu, a drzewo znowu nie ustąpiło - nie mógł. Zmarkotniał i zaskamlał, wyraźnie przygnębiony. Dlaczego jego jedyne marzenie nie mogło się spełnić?!
-Wrrr...! - to niesprawiedliwe! - burknął z pretensją, odnosząc się do nieosiągalnego patyczka i do faktu, że intruza nikt nie przykuł tutaj łańcuchem.
Potem nawet rozrywka z patyczkiem się skończyła i intruz zamarł. Wilkołak spojrzał na niego, nie rozumiejąc, a potem rozszerzył ślepia z przerażenia i złości, widząc początek przemiany tego drugiego.
-AUUUUUUUUWRRR! - nieeeeee! Zawył z buntu i z bólu. Może i noc była nudna i koszmarna, ale i tak nie znosił przynoszonego przez słońce bólu, nie znosił oddawać kontroli i znikać w odmętach człowieczej jaźni. Ta zaś z każdą chwilą zaczęła przejmować od wilka ból i kontrolę, wśród wytrzepywanej skóry, tępiejących zębów i kurczących się mięśni.
Nogi ugięły się pod Michaelem, gdy zawisł bezwładnie na łańcuchach - teraz już na tyle luźnych (zaciskały się w końcu na mięśniach potężnego wilkołaka), że przy odrobinie wysiłku jakoś się z nich wypląta. Nie miał jednak najmniejszej ochoty na wysiłek. Mięśnie paliły go żywym ogniem, boleśnie skurczone, ale pamiętające nocną szamotaninę. On zaś nie pamiętał zupełnie nic, jak zazwyczaj. Przebłyski wspomnień po pełni zdarzały mu się niezwykle rzadko - ostatnio chyba w marcu. W głowie miał przerażającą pustkę, a przed oczyma ciemniało mu z bólu, słabości i wysiłku. Dlatego je zamknął, pozwalając łańcuchom nieść ciężar ciała i na razie walcząc tylko o każdy oddech. Płuca też wydawały się dziwnie małe, podobnie jak kości i klatka piersiowa - potrzebował kilku minut na ponowne przyzwyczajenie się do ludzkiego ciała, na złapanie rytmu. W mentalnej klatce własnego bólu i osłabienia, nie zauważył nawet, że naprzeciwko niego jest ktoś jeszcze. Głowę miał spuszczoną, powieki zaciśnięte.
Otworzył je dopiero na dźwięk znajomego głosu. Wzrok trochę mu się rozmazywał, zmarszczył więc brwi i zmrużył oczy, ale najpierw i tak rozpoznał prowokacyjny ton, a dopiero potem twarz i sylwetkę.
Osłupiał i poderwał głowę do góry, czując jak oblewa się rumieńcem złości i wstydu.
Miał całą, ułożoną w głowie, listę osób, które nigdy nie powinny dowiedzieć się o jego przypadłości, a złośliwy i niepoważny kolega Justine był zdecydowanie na jej szczycie.
-Bott?! - warknął ze zdumieniem, a zaraz potem poczuł się w aurorskim obowiązku wydania Mattowi obywatelskiego pouczenia. W końcu jeśli jest się złym na siebie samego, zawstydzonym i obolałym, to najłatwiej obrócić pretensję w cudzą stronę. -Oszalałeś?! Co robisz w pełnię w lesie?! To nie zabawa, mogłeś... mogłeś... - zginąć, chciał powiedzieć, ale ludzka świadmość coraz silniej nawiązywała więź ze zmysłami i z pewnym opóźnieniem Michael zauważył, że... -...czemu jesteś goły? - bąknął, wyraźnie zbity z tropu. Zauważył, ale dopiero zaczynał rozumieć.
Nie mogli być w końcu tacy sami, nie, nie, nie.
To niemożliwe.
-Grrr...?! - że co?! - żachnął się z pretensją. Jaki remont, co to w ogóle jest? Miał niejasną świadomość, że jego nudniejsza połówka słyszała już gdzieś to słowo, ale podczas tej pełni nie miał dostępu do wiedzy i wspomnień Michaela i nie zamierzał prosić o radę tego uśpionego ważniaka.
Skrzywił się, gdy intruz zaczął okazywać swoją dominację tą niegodną wilka sztuczką z szyszkami - może i niehonorową, ale bardzo efektywną. Mimo woli, zaczął odczuwać swojego rodzaju respekt przed intruzem. Może i nie bał się ani ludzi ani czarnej magii ani niedźwiedzi ani nawet błyskawic - ale ten oryginalny dziwoląg budził w nim lęk, którego nigdy wcześniej nie zaznał.
-Awwrrrrru? - zaskomlał, dostając w nos kolejną szyszką. -Skąd ty jesteś? Jak się tego nauczyłeś?
Chyba nie był z tego lasu, bo nie czuł tutaj jego zapachu zaraz po przemianie. A może jednak stąd? Ten drzewa o fioletowych liściach były nienormalne i trochę przerażające, tak samo jak ten wilk używający dziwnych powarkiwań i robiący niestandardowe rzeczy z szyszkami i kijkami. Czy to jakiś władca drewna?
-Arrrrr! - Chcę! - sapnął, wodząc ślepiami za podrzucanym patykiem. Chociaż na początku faktycznie nie kumał o co chodziło intruzowi, nikt w końcu nigdy nie uczył go aportowania (i było to zdecydowanie poniżej jego godności, był w końcu wilkiem, a nie psem!), to latająca w powietrzu gałązka wyglądała jakoś zachęcająco, hipnotycznie... Nie odrywał od niej wzroku, zaprzestając z wrażenia w swoich próbach przewrócenia chwiejącego się drzewa. Z każdą chwilą miał coraz większą ochotę pognać za patykiem i chwycić go w zęby, ale - szarpnął się znowu, a drzewo znowu nie ustąpiło - nie mógł. Zmarkotniał i zaskamlał, wyraźnie przygnębiony. Dlaczego jego jedyne marzenie nie mogło się spełnić?!
-Wrrr...! - to niesprawiedliwe! - burknął z pretensją, odnosząc się do nieosiągalnego patyczka i do faktu, że intruza nikt nie przykuł tutaj łańcuchem.
Potem nawet rozrywka z patyczkiem się skończyła i intruz zamarł. Wilkołak spojrzał na niego, nie rozumiejąc, a potem rozszerzył ślepia z przerażenia i złości, widząc początek przemiany tego drugiego.
-AUUUUUUUUWRRR! - nieeeeee! Zawył z buntu i z bólu. Może i noc była nudna i koszmarna, ale i tak nie znosił przynoszonego przez słońce bólu, nie znosił oddawać kontroli i znikać w odmętach człowieczej jaźni. Ta zaś z każdą chwilą zaczęła przejmować od wilka ból i kontrolę, wśród wytrzepywanej skóry, tępiejących zębów i kurczących się mięśni.
Nogi ugięły się pod Michaelem, gdy zawisł bezwładnie na łańcuchach - teraz już na tyle luźnych (zaciskały się w końcu na mięśniach potężnego wilkołaka), że przy odrobinie wysiłku jakoś się z nich wypląta. Nie miał jednak najmniejszej ochoty na wysiłek. Mięśnie paliły go żywym ogniem, boleśnie skurczone, ale pamiętające nocną szamotaninę. On zaś nie pamiętał zupełnie nic, jak zazwyczaj. Przebłyski wspomnień po pełni zdarzały mu się niezwykle rzadko - ostatnio chyba w marcu. W głowie miał przerażającą pustkę, a przed oczyma ciemniało mu z bólu, słabości i wysiłku. Dlatego je zamknął, pozwalając łańcuchom nieść ciężar ciała i na razie walcząc tylko o każdy oddech. Płuca też wydawały się dziwnie małe, podobnie jak kości i klatka piersiowa - potrzebował kilku minut na ponowne przyzwyczajenie się do ludzkiego ciała, na złapanie rytmu. W mentalnej klatce własnego bólu i osłabienia, nie zauważył nawet, że naprzeciwko niego jest ktoś jeszcze. Głowę miał spuszczoną, powieki zaciśnięte.
Otworzył je dopiero na dźwięk znajomego głosu. Wzrok trochę mu się rozmazywał, zmarszczył więc brwi i zmrużył oczy, ale najpierw i tak rozpoznał prowokacyjny ton, a dopiero potem twarz i sylwetkę.
Osłupiał i poderwał głowę do góry, czując jak oblewa się rumieńcem złości i wstydu.
Miał całą, ułożoną w głowie, listę osób, które nigdy nie powinny dowiedzieć się o jego przypadłości, a złośliwy i niepoważny kolega Justine był zdecydowanie na jej szczycie.
-Bott?! - warknął ze zdumieniem, a zaraz potem poczuł się w aurorskim obowiązku wydania Mattowi obywatelskiego pouczenia. W końcu jeśli jest się złym na siebie samego, zawstydzonym i obolałym, to najłatwiej obrócić pretensję w cudzą stronę. -Oszalałeś?! Co robisz w pełnię w lesie?! To nie zabawa, mogłeś... mogłeś... - zginąć, chciał powiedzieć, ale ludzka świadmość coraz silniej nawiązywała więź ze zmysłami i z pewnym opóźnieniem Michael zauważył, że... -...czemu jesteś goły? - bąknął, wyraźnie zbity z tropu. Zauważył, ale dopiero zaczynał rozumieć.
Nie mogli być w końcu tacy sami, nie, nie, nie.
To niemożliwe.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Hah, nie powiem - osobliwe, żywe, mi podobne znalezisko w całości mnie zaabsorbowało nie pozwalając myśleć o czymkolwiek innym. Może to też było głupie i złe, lecz czułem dziecinną satysfakcję z tego, że mogłem zrobić coś czego on nie mógł. To było trochę jak jedzenie ociekającego słodyczą ciastka w siłowni - dokładnie ten rodzaj perfidnego szczęścia i cwaniactwa mnie przepełniał, a chwila w której jego całkiem szczery podziw pogładził mnie po ego była swoistą wisienką. Przestałem się więc nad nim znęcać i nie posyłałem w powietrze większej ilości szyszek odnajdując pociechę w innego rodzaju zabawie, a przynajmniej taką też miała się finalnie okazać początkowa złośliwość z mojej strony. Po kilku chwilach sam uznałem to za jakiś rodzaj zabawy. Takie nierealne to wszystko było, to że taka bestia z typowym zwierzęcym zainteresowaniem wodziła za patykiem! Prawie jakbym czarował ją różdżką, a przecież nie było w tym wszystkim grama magii. Każde jego pytanie zbywałem żartobliwym śmiechem lub czymś wydobywanym z mojego pyska na wzór tego właśnie.
Nie wiedzieć kiedy czas upłyną przerażając noc w świt obdzierając nie tylko mnie z silnego, przeklętego ciała. Można powiedzieć, że dziś dzień obnażył prawdę przed zebranymi tu wiewiórkami oraz nami samymi i sama ta myśl wymieszana z ostatnim pytaniem Michaela sprawiła, że zacząłem się śmiać. To było tak głupie. Objąłem grzechoczącą jak marakasy klatkę piersiową panicznie próbując załagodzić ból ściskających się płuc, przepony, drgających żeber. Straciłem równowagę i już po chwili nie siedziałem, a leżałem na trawie.
- Hahah...haha...haaaa... - oparłem przedramię na czole uspokajając oddech, przekręciłem się bok w stronę Tonksa. Dalej leżałem. Tym razem jak rasowa Francuska uwieczniona na jednych z tych obrazów z podpartą na dłoni głową. Nie miałem wstydu. Zresztą przez blisko rok zdążyłem się już przyzwyczaić, że nagość jest jednym z etapów przerabianego co wieczór cyklu - A ty czemu jesteś obwiązany łańcuchami? Udajesz świąteczne drzewko...? - unoszę brew będąc wyraźnie z siebie zadowolony - Pewnie srebrne, ty rozrzutna bestio - wyszczerzyłem zęby wymownie akcentując ostatnie słowo, czując jak krew mimo wszystko szumnie w podekscytowaniu obiega ciało. Nie byłem sam - Wolałem cię chyba w tamtej formie. Byłeś zabawniejszy - zmarszczyłem czoło nie będąc za bardzo zadowolony z jego agresywnego, pouczającego tonu, który mimo wszystko ciągle tłukł mi się po głowie. Małym palcem pogmerałem ostentacyjnie w uchu. Zaraz czując jak służące mi za podporę ramie dygocze pod moim ciężarem przerzuciłem się z jękiem ponownie na plecy - Ogólnie to nie jestem za bardzo zadowolony, że to okazałeś się ty... - pożaliłem się wyceniając go jak jakiś kawałek garnituru który miejscami odstaje, lecz od biedy może być. Miałem ku temu aż za dużo powodów - No ale powiedz, to dlatego uciekłeś z Londynu...? - zainteresowałem się będąc naprawdę ciekawy, jak długo taki jest.
Nie wiedzieć kiedy czas upłyną przerażając noc w świt obdzierając nie tylko mnie z silnego, przeklętego ciała. Można powiedzieć, że dziś dzień obnażył prawdę przed zebranymi tu wiewiórkami oraz nami samymi i sama ta myśl wymieszana z ostatnim pytaniem Michaela sprawiła, że zacząłem się śmiać. To było tak głupie. Objąłem grzechoczącą jak marakasy klatkę piersiową panicznie próbując załagodzić ból ściskających się płuc, przepony, drgających żeber. Straciłem równowagę i już po chwili nie siedziałem, a leżałem na trawie.
- Hahah...haha...haaaa... - oparłem przedramię na czole uspokajając oddech, przekręciłem się bok w stronę Tonksa. Dalej leżałem. Tym razem jak rasowa Francuska uwieczniona na jednych z tych obrazów z podpartą na dłoni głową. Nie miałem wstydu. Zresztą przez blisko rok zdążyłem się już przyzwyczaić, że nagość jest jednym z etapów przerabianego co wieczór cyklu - A ty czemu jesteś obwiązany łańcuchami? Udajesz świąteczne drzewko...? - unoszę brew będąc wyraźnie z siebie zadowolony - Pewnie srebrne, ty rozrzutna bestio - wyszczerzyłem zęby wymownie akcentując ostatnie słowo, czując jak krew mimo wszystko szumnie w podekscytowaniu obiega ciało. Nie byłem sam - Wolałem cię chyba w tamtej formie. Byłeś zabawniejszy - zmarszczyłem czoło nie będąc za bardzo zadowolony z jego agresywnego, pouczającego tonu, który mimo wszystko ciągle tłukł mi się po głowie. Małym palcem pogmerałem ostentacyjnie w uchu. Zaraz czując jak służące mi za podporę ramie dygocze pod moim ciężarem przerzuciłem się z jękiem ponownie na plecy - Ogólnie to nie jestem za bardzo zadowolony, że to okazałeś się ty... - pożaliłem się wyceniając go jak jakiś kawałek garnituru który miejscami odstaje, lecz od biedy może być. Miałem ku temu aż za dużo powodów - No ale powiedz, to dlatego uciekłeś z Londynu...? - zainteresowałem się będąc naprawdę ciekawy, jak długo taki jest.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Bott zwariował. Merlinie, zwariował. Tylko tak można było wytłumaczyć ten niepohamowany śmiech, w ich sytuacji nie było w końcu nic śmiesznego. Byli potworami w obolałych ciałach, zziębnięci wśród letniej rosy, zapewne wściekle głodni. Poranek po pełni zawsze przypominał Michaelowi, że jego życie jest dramatem, porażką, no po prostu się skończyło. Łańcuchy boleśnie obcierały skórę, gdy Tonks zaczął się wić i z nich wyplątywać. A Bott nawet nie miał łańcuchów ani otarć, tak jakby spędził pełnię zupełnie na dziko.
Czyli oszalał. Nigdy nie był poważny, ale nie żartowałby przecież z likantorpii. Czy mnie też to czeka? - Pomyślał z narastającą paniką. Z goryczą przypomniał sobie własne szaleństwo okazane na widok krwi zaledwie kilka dni temu, i to w ludzkim ciele. Od tej pory nieustannie martwił się, czy wilk nie bierze nad nim góry, czy nie stacza się w powolną utratę zmysłów. Czy wicie się ze śmiechu na ziemi było kolejnym etapem upadku?
Jeśli tak... to w sumie mogło być gorzej.
Szarpnął się mocno w łańcuchach, zamanewrował dłońmi, wreszcie rozplątał węzeł. Srebro opadło na ziemię, a Michael opadł na czworaka, naprzeciw leżącego niczym francuska dama Botta. Z doskonale widocznymi bliznami po ugryzieniu i... wszystkim innym na wierzchu.
Chyba wcale nie chciał go takiego oglądać, ale nie miał wyboru. Mięśnie paliły go za bardzo, by mógł wstać i odejść. Musiał klapnąć na tyłek i poczekać, aż organizm nieco się uspokoi. Matt zaś przestał się śmiać i zaczął gadać, na powrót przypominając siebie - gnojka, doskonale znanego Michaelowi. Jego słowa nie były o wiele mądrzejsze niż nieprzytomny wybuch śmiechu, ale w sumie... czego innego mógł się Tonks spodziewać po tym gamoniu?
-Jasne, że srebrne. Nie chcę nikogo zagryźć. - odwarknął z rosnącą irytacją. Miał surową minę nudziarza, którą Matt widywał już wcześniej, ale w jego głosie Bott mógł usłyszeć szczątkowe ślady znajomego wilka. W oczach na moment błysnęła jakaś dzikość, aż Michael ugryzł się w język, oklapł. -Też powinieneś uważać, wiesz? Niby nikogo tu nie ma, sprawdzałem ten las kilkukrotnie, ale zawsze może się ktoś przewinąć... - zasugerował tonem wujka dobra rada. Z dokładnością typową dlakujona byłego aurora, odwiedził w końcu to miejsce przed pełnią, o różnych porach dnia, sprawdzając czy i gdzie kręcą się tu ludzie. Było puste, dlatego je wybrał. Ale najwyraźniej odkrył je jeszcze Matt Bott.
Wilkołak Matt Bott.
Merlinie.
Ten gamoń zadawał się przecież z jego siostrą!
Chciałby wykrzesać z siebie więcej niepokoju, albo gniewu, albo czegokolwiek, ale czuł się jak wypompowany balon. Bott przewrócił się na plecy, a Michael poczuł, że jemu przecież też brakuje powietrza. Ciężko oparł się o pień drzewa, myśląc sobie, że chyba nie ma prawa nikogo oceniać. Sam był w końcu ścigany, niezrozumiany, brany za potwora.
Nie był co prawda tak irytujący (chyba?!) i nieostrożny (na pewno, miał łańcuchy!) jak Matthew Bott, ale... no cóż. Miał przed sobą, o zgrozo, pobratymca, który teraz dzielił z nim klątwę krwi. Nigdy jeszcze nie spędził pełni z kimś innym.
-Zabawniejszy? - powtórzył powoli, usiłując uporządkować własne, chaotyczne myśli i zagadkowe słowa Botta. -Nie zgrywaj się, przecież nie pamiętasz jaki byłem. - fuknął. Niech Matt nie robi z niego idioty, przecież doskonale wiedział, że obydwoje nic nie pamiętają... prawda?
Nie dało się przecież niczego pamiętać. Próbował, ale nie mógł nad tym zapanować - jego najwyraźniejsze wspomnienia były zaledwie strzępami, a i tak zachowywał je tylko po niektórych pełniach. Nie po dzisiejszej.
Spojrzał na Botta spode łba, mając niemiłe poczucie, że Matt sobie z niego okrutnie żartuje.
-Uciekłem z Londynu, bo wszyscy aurorzy mają teraz na pieńku z władzą. - przypomniał powoli. Na jakim świecie Bott żyje? -To teraz mam... miałem pod kontrolą. Byłem nawet zarejestrowany, zanim zaczęło mi grozić aresztowanie. - burknął, z niezadowoleniem wlepiając wzrok w trawę. Nie widział nazwiska Botta na rejestrze, więc Matthew okazał się mądrzejszy od niego. Rejestracja była przecież pomyłką - a raczej cudzym wyborem, którego dokonało za Tonksa norweskie Ministerstwo po opatrzeniu jego ran. Zaczynał zazdrościć Mattowi wolności, choć nie sądził, że kiedykolwiek będzie zazdrościł czegokolwiek temu człowiekowi. Wilkołakowi. Argh.
-Mam gdzieś śniadanie. - mruknął, postanowiwszy wyciągnąć do Botta fajkę pokoju. Wiedział, że będzie umierać z głodu i przezornie spakował kilka kanapek ze zrobionymi przez Kerstin kotletami. Najchętniej zjadłby je wszystkie, ale zachowa się jak człowiek i się podzieli...
...spojrzał w stronę swoich niegdyś starannie zwiniętych ubrań, wśród których ułożył torbę z kanapkami. Teraz podartą... i pustą?! Zerwał się na czworaka i sięgnął w panice po jedzenie, jedzenie, którego nigdzie nie było.
-GDZIE MOJE KANAPKI?! - jęknął (a raczej zawył) z żałosną grozą.
Czyli oszalał. Nigdy nie był poważny, ale nie żartowałby przecież z likantorpii. Czy mnie też to czeka? - Pomyślał z narastającą paniką. Z goryczą przypomniał sobie własne szaleństwo okazane na widok krwi zaledwie kilka dni temu, i to w ludzkim ciele. Od tej pory nieustannie martwił się, czy wilk nie bierze nad nim góry, czy nie stacza się w powolną utratę zmysłów. Czy wicie się ze śmiechu na ziemi było kolejnym etapem upadku?
Jeśli tak... to w sumie mogło być gorzej.
Szarpnął się mocno w łańcuchach, zamanewrował dłońmi, wreszcie rozplątał węzeł. Srebro opadło na ziemię, a Michael opadł na czworaka, naprzeciw leżącego niczym francuska dama Botta. Z doskonale widocznymi bliznami po ugryzieniu i... wszystkim innym na wierzchu.
Chyba wcale nie chciał go takiego oglądać, ale nie miał wyboru. Mięśnie paliły go za bardzo, by mógł wstać i odejść. Musiał klapnąć na tyłek i poczekać, aż organizm nieco się uspokoi. Matt zaś przestał się śmiać i zaczął gadać, na powrót przypominając siebie - gnojka, doskonale znanego Michaelowi. Jego słowa nie były o wiele mądrzejsze niż nieprzytomny wybuch śmiechu, ale w sumie... czego innego mógł się Tonks spodziewać po tym gamoniu?
-Jasne, że srebrne. Nie chcę nikogo zagryźć. - odwarknął z rosnącą irytacją. Miał surową minę nudziarza, którą Matt widywał już wcześniej, ale w jego głosie Bott mógł usłyszeć szczątkowe ślady znajomego wilka. W oczach na moment błysnęła jakaś dzikość, aż Michael ugryzł się w język, oklapł. -Też powinieneś uważać, wiesz? Niby nikogo tu nie ma, sprawdzałem ten las kilkukrotnie, ale zawsze może się ktoś przewinąć... - zasugerował tonem wujka dobra rada. Z dokładnością typową dla
Wilkołak Matt Bott.
Merlinie.
Ten gamoń zadawał się przecież z jego siostrą!
Chciałby wykrzesać z siebie więcej niepokoju, albo gniewu, albo czegokolwiek, ale czuł się jak wypompowany balon. Bott przewrócił się na plecy, a Michael poczuł, że jemu przecież też brakuje powietrza. Ciężko oparł się o pień drzewa, myśląc sobie, że chyba nie ma prawa nikogo oceniać. Sam był w końcu ścigany, niezrozumiany, brany za potwora.
Nie był co prawda tak irytujący (chyba?!) i nieostrożny (na pewno, miał łańcuchy!) jak Matthew Bott, ale... no cóż. Miał przed sobą, o zgrozo, pobratymca, który teraz dzielił z nim klątwę krwi. Nigdy jeszcze nie spędził pełni z kimś innym.
-Zabawniejszy? - powtórzył powoli, usiłując uporządkować własne, chaotyczne myśli i zagadkowe słowa Botta. -Nie zgrywaj się, przecież nie pamiętasz jaki byłem. - fuknął. Niech Matt nie robi z niego idioty, przecież doskonale wiedział, że obydwoje nic nie pamiętają... prawda?
Nie dało się przecież niczego pamiętać. Próbował, ale nie mógł nad tym zapanować - jego najwyraźniejsze wspomnienia były zaledwie strzępami, a i tak zachowywał je tylko po niektórych pełniach. Nie po dzisiejszej.
Spojrzał na Botta spode łba, mając niemiłe poczucie, że Matt sobie z niego okrutnie żartuje.
-Uciekłem z Londynu, bo wszyscy aurorzy mają teraz na pieńku z władzą. - przypomniał powoli. Na jakim świecie Bott żyje? -To teraz mam... miałem pod kontrolą. Byłem nawet zarejestrowany, zanim zaczęło mi grozić aresztowanie. - burknął, z niezadowoleniem wlepiając wzrok w trawę. Nie widział nazwiska Botta na rejestrze, więc Matthew okazał się mądrzejszy od niego. Rejestracja była przecież pomyłką - a raczej cudzym wyborem, którego dokonało za Tonksa norweskie Ministerstwo po opatrzeniu jego ran. Zaczynał zazdrościć Mattowi wolności, choć nie sądził, że kiedykolwiek będzie zazdrościł czegokolwiek temu człowiekowi. Wilkołakowi. Argh.
-Mam gdzieś śniadanie. - mruknął, postanowiwszy wyciągnąć do Botta fajkę pokoju. Wiedział, że będzie umierać z głodu i przezornie spakował kilka kanapek ze zrobionymi przez Kerstin kotletami. Najchętniej zjadłby je wszystkie, ale zachowa się jak człowiek i się podzieli...
...spojrzał w stronę swoich niegdyś starannie zwiniętych ubrań, wśród których ułożył torbę z kanapkami. Teraz podartą... i pustą?! Zerwał się na czworaka i sięgnął w panice po jedzenie, jedzenie, którego nigdzie nie było.
-GDZIE MOJE KANAPKI?! - jęknął (a raczej zawył) z żałosną grozą.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Purpurowa knieja
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham