Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Purpurowa knieja
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Purpurowa knieja
Ponury las otaczający równie nieprzyjemnie wyrastające ze wzgórza ruiny obłożono specjalnymi zaklęciami, zmieniającymi kolor wyściełanych wysoką trawą ścieżek i dziko rosnących drzew. Korony mienią się ostrą purpurą, mech obrastający drogi razi w oczy przenikliwym różem, kwitnące dziko kwiaty przeplatają się rozmaitymi odcieniami fioletu.
Zaklęcie okazało się fiaskiem, czarna magia nie okazała mi się posłuszna, lecz patrząc przez pryzmat całego popołudnia i tak nie znalazła sobie we mnie ofiary, a przynajmniej niezbyt często. Miałem w głowie pojedynki, kiedy to niszczyłem sam siebie, raz za razem wystawiając na próbę własną psychikę, własną odporność, która nie była w stanie powstrzymać śmiercionośnej siły. Dziś było inaczej, poszło gładko, bez większych przeszkód i komplikacji, z czego Edgar winien być zadowolony.
-Stworzyć ochronę- odparłem będąc pewien, iż ktoś tu wróci. Miejsca takie jak te były pod okiem wrogów obecnej polityki i z pewnością starali się w miarę możliwości je doglądać. Ukryci mugole, zabezpieczający ich czarodzieje, czyż to nie był bezpodstawny dowód?
Kątem oka dostrzegłem, jak Xavier dobył kopert, a na jego twarzy pojawiła się swego rodzaju satysfakcja. Jeśli były zaadresowane, na co szczerze liczyłem, mieliśmy jeszcze sporo pracy. Nie dziś, być może nie jutro, lecz w kolejnych dniach, tygodniach – każdy trop należało sprawdzić, a jakiekolwiek przejawy buntu nicestwić. -Chyba nie po raz ostatni przyjdzie nam walczyć ramię w ramię- rzuciłem, choć nie spojrzałem w kierunku lorda. Mój wzrok wciąż skupiony był na trupie, truchle jaki chciałem wziąć pod swoje dowództwo, aby narobił problemów kolejnym intruzom.
-Inferni- wypowiedziałem starając się włożyć w zaklęcie pełne skupienie, całą swoją moc, lecz finalnie ponownie nie odniosło ono zamierzonego skutku. Na domiar złego poczułem osłabienie, momentalny ból w skroniach; czarna magia zbierała żniwa i znów robiła to na mnie.
Obróciłem w dłoni wężowe drewno starając się zignorować spojrzenia Elviry oraz Xaviera, którzy zastanawiali się co chce uczynić lub po prostu byli świadkami kolejnej porażki.
-Inferni- wybrzmiałem znacznie głośniej nie wyobrażając sobie, aby ponownie zaznać smaku ujmy na honorze, albowiem właśnie tak to traktowałem. Klątwa nie była poza moim zasięgiem i choć nie korzystałem z niej nader często, to z mych ust padały trudniejsze inkantacje.
Znów nic, ponowiłem próbę licząc, że będzie tą ostatnią i… tak było. Ból momentalnie rozszedł się na potylice i na moment zamroczył uniemożliwiając zebranie myśli. Warknąłem pod nosem, przekląłem do siebie i odsunąłem się od truchła nie mając zamiaru ponownie wyzywać czarnej magii na pojedynek. Osłabiła mnie już nader mocno.
-Na nas czas- rzuciłem bez zbędnego komentarza i wskazałem głową drzwi, przez których próg po chwili przeszedłem. Postanowiłem zabrać ze sobą strażniczkę, mugolkę jaka miała czelność celować do nas z tego dziwnego przedmiotu.
-Stworzyć ochronę- odparłem będąc pewien, iż ktoś tu wróci. Miejsca takie jak te były pod okiem wrogów obecnej polityki i z pewnością starali się w miarę możliwości je doglądać. Ukryci mugole, zabezpieczający ich czarodzieje, czyż to nie był bezpodstawny dowód?
Kątem oka dostrzegłem, jak Xavier dobył kopert, a na jego twarzy pojawiła się swego rodzaju satysfakcja. Jeśli były zaadresowane, na co szczerze liczyłem, mieliśmy jeszcze sporo pracy. Nie dziś, być może nie jutro, lecz w kolejnych dniach, tygodniach – każdy trop należało sprawdzić, a jakiekolwiek przejawy buntu nicestwić. -Chyba nie po raz ostatni przyjdzie nam walczyć ramię w ramię- rzuciłem, choć nie spojrzałem w kierunku lorda. Mój wzrok wciąż skupiony był na trupie, truchle jaki chciałem wziąć pod swoje dowództwo, aby narobił problemów kolejnym intruzom.
-Inferni- wypowiedziałem starając się włożyć w zaklęcie pełne skupienie, całą swoją moc, lecz finalnie ponownie nie odniosło ono zamierzonego skutku. Na domiar złego poczułem osłabienie, momentalny ból w skroniach; czarna magia zbierała żniwa i znów robiła to na mnie.
Obróciłem w dłoni wężowe drewno starając się zignorować spojrzenia Elviry oraz Xaviera, którzy zastanawiali się co chce uczynić lub po prostu byli świadkami kolejnej porażki.
-Inferni- wybrzmiałem znacznie głośniej nie wyobrażając sobie, aby ponownie zaznać smaku ujmy na honorze, albowiem właśnie tak to traktowałem. Klątwa nie była poza moim zasięgiem i choć nie korzystałem z niej nader często, to z mych ust padały trudniejsze inkantacje.
Znów nic, ponowiłem próbę licząc, że będzie tą ostatnią i… tak było. Ból momentalnie rozszedł się na potylice i na moment zamroczył uniemożliwiając zebranie myśli. Warknąłem pod nosem, przekląłem do siebie i odsunąłem się od truchła nie mając zamiaru ponownie wyzywać czarnej magii na pojedynek. Osłabiła mnie już nader mocno.
-Na nas czas- rzuciłem bez zbędnego komentarza i wskazałem głową drzwi, przez których próg po chwili przeszedłem. Postanowiłem zabrać ze sobą strażniczkę, mugolkę jaka miała czelność celować do nas z tego dziwnego przedmiotu.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Najpierw odnaleźli dziennik, później koperty - pomijając zwycięstwo nad szlamem i ścierwem, rozlaną krew oraz pojmanych jeńców, udało im się zakończysz misję z niemałą ilością cennych informacji. Elvira przechadzała się po składzie, oglądając mugolskie bronie z daleka, bez dotykania, przekopując się przez dywan trupów i szukając wśród nich jakichkolwiek wskazówek, że mogą skrywać coś jeszcze, co wymagałoby przejęcia. Nie mieli wiele czasu, musieli podsumować wszystko, co udało im się osiągnąć na ziemiach Durham - po długim planowaniu i przygotowaniu, Elvira czuła jak powoli uchodzi z niej napięcie, adrenalina opuszcza ciało przez lekki krok i niewielki uśmiech na podłych ustach.
Zbliżyła się do Drew zaciekawiona, żądna kolejnego pokazu czarnoksięskiej mocy, a po zdawkowej odpowiedzi i różdżce skierowanej na stygnące ciało mogła domyślić się, że oto Macnair ma na celu stworzenie nieumarłego strażnika. Zatrzymała się niewielki krok z tyłu, nie przeszkadzając, nie odzywając się, czekając. Myśl o ujrzeniu ożywającego trupa wzbudzała specyficzne podekscytowanie, znane wyłącznie pracownikom prosektorium i fascynatom śmierci. Sama nie potrafiłaby tego zrobić, nie była tak wprawiona, ale od obserwacji przechodziło się do praktyki - za parę tygodni, może miesięcy. Przyjdzie pora i na nią.
Padła jedna inkantacja, kolejna. Spostrzegła, że rzeczy nie idą po myśli Drew i odczuła nieznaczny zawód, głuchy i zatruwający tyły świadomości, kiedy starała się ani gestem ani miną nie okazać żadnej emocji. Nikt nie lubił, kiedy zwracało się uwagę na jego porażki, a choć przy Sigrun może i odważyłaby się na uprzejmą, acz uszczypliwą uwagę, w tym przypadku odpuściła sobie komentarz, odchodząc w stronę drzwi, by opuścić budynek za lordem Burke'em. Świeże powietrze było przyjemną odmianą po dusznym smrodzie potu, strachu i szczyn, które pociekły po nogawkach niektórych mugoli na widok rozpoczynającej się rzezi. Osłoniła oczy przed słońcem, a potem zaszła Drew od tyłu w momencie, w którym skupił się na spetryfikowanej kobiecie.
- Paxo - szepnęła, trzymając różdżkę blisko, a spodziewając się, że usłyszy i zareaguje, szybko schowała ją za plecami i niewinnie uniosła brwi.
Potem uśmiechnęła się do Xaviera i ruszyła za nim z rękami w kieszeniach.
Wiem, że boli cię głowa, więc się, do cholery, nie bocz.
/zt <3
Zbliżyła się do Drew zaciekawiona, żądna kolejnego pokazu czarnoksięskiej mocy, a po zdawkowej odpowiedzi i różdżce skierowanej na stygnące ciało mogła domyślić się, że oto Macnair ma na celu stworzenie nieumarłego strażnika. Zatrzymała się niewielki krok z tyłu, nie przeszkadzając, nie odzywając się, czekając. Myśl o ujrzeniu ożywającego trupa wzbudzała specyficzne podekscytowanie, znane wyłącznie pracownikom prosektorium i fascynatom śmierci. Sama nie potrafiłaby tego zrobić, nie była tak wprawiona, ale od obserwacji przechodziło się do praktyki - za parę tygodni, może miesięcy. Przyjdzie pora i na nią.
Padła jedna inkantacja, kolejna. Spostrzegła, że rzeczy nie idą po myśli Drew i odczuła nieznaczny zawód, głuchy i zatruwający tyły świadomości, kiedy starała się ani gestem ani miną nie okazać żadnej emocji. Nikt nie lubił, kiedy zwracało się uwagę na jego porażki, a choć przy Sigrun może i odważyłaby się na uprzejmą, acz uszczypliwą uwagę, w tym przypadku odpuściła sobie komentarz, odchodząc w stronę drzwi, by opuścić budynek za lordem Burke'em. Świeże powietrze było przyjemną odmianą po dusznym smrodzie potu, strachu i szczyn, które pociekły po nogawkach niektórych mugoli na widok rozpoczynającej się rzezi. Osłoniła oczy przed słońcem, a potem zaszła Drew od tyłu w momencie, w którym skupił się na spetryfikowanej kobiecie.
- Paxo - szepnęła, trzymając różdżkę blisko, a spodziewając się, że usłyszy i zareaguje, szybko schowała ją za plecami i niewinnie uniosła brwi.
Potem uśmiechnęła się do Xaviera i ruszyła za nim z rękami w kieszeniach.
Wiem, że boli cię głowa, więc się, do cholery, nie bocz.
/zt <3
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 1, 1, 7, 4, 5
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 1, 1, 7, 4, 5
Informacje zawarte w listach mogły im się bardzo przysłużyć. Być może zawierały dane, które przyczynią się do wyeliminowania rasy mugolskich szczurów. Na pewno sprawdzą adresy, na które były zaadresowane wszystkie koperty. Trzeba było trzymać kciuki by coś tam było.
To jednak już nie będzie jego zadaniem. Przekaże listy Edgarowi, a on jako Nestor już podejmie decyzje co dalej z tym zrobić.
Słysząc słowa Macnair'a obrócił się w jego kierunku, a kącik ust lekko uniósł się ku górze.
- Jestem przekonany że będzie ona równie owocna co dzisiaj. - odparł spokojnie kiwając przy tym lekko głową.
Omiótł spojrzeniem cały skład analizując to wszystko co się wydarzyło w przeciągu ostatniej pół godziny. Wykonali kawał dobrej roboty. Kiedy tak wodził wzrokiem po trupach i śladach jakie pozostawiali w końcu dotarł wzrokiem do Drew, który różdżką celował w jednego z nieboszczyków.
Słyszał zaklęcie, które wypowiada i doskonale rozumiał co ten ma zamiar uczynić. Był to naprawdę dobry pomysł. Nigdy nie wiadomo kto tu po nich się pojawi, a na pewno ktoś z wrogów będzie chciał sprawdzić jak tam mają się mugolskie ścierwa, które się tu ukryły. No cóż, będą mieli ciekawą niespodziankę jeśli zaklęcie się uda. Aż po cichu zaczął żałować, że nie będzie mógł zobaczyć ich min.
Zauważył lekkie zirytowanie na twarzy mężczyzna kiedy magia postanowiła być na tyle kapryśna, że nie chciała by zaklęcie wyszło czarodziejowi. Nie oceniam, rozumiał doskonale jak deprymujące to jest, bo sam miał okazję to dzisiaj odczuć kiedy podczas walki jemu również nie wychodziły zaklęcia.
Po chwili jednak przeniósł spojrzenie na Elvirę, która po cichu zaszła go od tyłu i wyszeptała zaklęcie. Burke uśmiechnął się lekko pod nosem. Takie wsparcie było bardzo ważne w jego mniemaniu i naprawdę był zadowolony, że w jego "drużynie" dzisiejszego dnia miał tak utalentowanych czarodziejów.
Widząc uśmiech Elviry skierowany w jego stronę skinął jej głową, również lekko się uśmiechając, po czym przy pomocy zaklęcia uniósł dwóch nieprzytomnych i unieruchomionych więźniów i skierował się w drogę powrotną.
zt <3
To jednak już nie będzie jego zadaniem. Przekaże listy Edgarowi, a on jako Nestor już podejmie decyzje co dalej z tym zrobić.
Słysząc słowa Macnair'a obrócił się w jego kierunku, a kącik ust lekko uniósł się ku górze.
- Jestem przekonany że będzie ona równie owocna co dzisiaj. - odparł spokojnie kiwając przy tym lekko głową.
Omiótł spojrzeniem cały skład analizując to wszystko co się wydarzyło w przeciągu ostatniej pół godziny. Wykonali kawał dobrej roboty. Kiedy tak wodził wzrokiem po trupach i śladach jakie pozostawiali w końcu dotarł wzrokiem do Drew, który różdżką celował w jednego z nieboszczyków.
Słyszał zaklęcie, które wypowiada i doskonale rozumiał co ten ma zamiar uczynić. Był to naprawdę dobry pomysł. Nigdy nie wiadomo kto tu po nich się pojawi, a na pewno ktoś z wrogów będzie chciał sprawdzić jak tam mają się mugolskie ścierwa, które się tu ukryły. No cóż, będą mieli ciekawą niespodziankę jeśli zaklęcie się uda. Aż po cichu zaczął żałować, że nie będzie mógł zobaczyć ich min.
Zauważył lekkie zirytowanie na twarzy mężczyzna kiedy magia postanowiła być na tyle kapryśna, że nie chciała by zaklęcie wyszło czarodziejowi. Nie oceniam, rozumiał doskonale jak deprymujące to jest, bo sam miał okazję to dzisiaj odczuć kiedy podczas walki jemu również nie wychodziły zaklęcia.
Po chwili jednak przeniósł spojrzenie na Elvirę, która po cichu zaszła go od tyłu i wyszeptała zaklęcie. Burke uśmiechnął się lekko pod nosem. Takie wsparcie było bardzo ważne w jego mniemaniu i naprawdę był zadowolony, że w jego "drużynie" dzisiejszego dnia miał tak utalentowanych czarodziejów.
Widząc uśmiech Elviry skierowany w jego stronę skinął jej głową, również lekko się uśmiechając, po czym przy pomocy zaklęcia uniósł dwóch nieprzytomnych i unieruchomionych więźniów i skierował się w drogę powrotną.
zt <3
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, menager Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Porażki miały to do siebie, że należało się z nimi pogodzić. Były częścią naszego życia, lecz musieliśmy potrafić stawiać im czoła. Nie było osób nieomylnych, potężnych na tyle, że każda wypowiedziana inkantacja przynosiła zamierzony skutek. Jasne, nie lubiłem zawodzić przy świadkach, tworzyło to wyraźną ujmę na honorze, ale ostatnie co bym zrobił to wziął je mocno do siebie. Dziś naprawdę większość rzeczy szła po mojej myśli, bez większego problemu uporałem się z wrogiem, a co najważniejsze każda moja obrona okazała się skuteczna. Niedraśnięty przez nikogo czułem się silniejszy i choć czarna magia ponownie ukazała swą wyższość musiałem przełknąć gorycz. Znaleźliśmy się tutaj w jasnym celu i chciałem go wypełnić, a dodatkowa ochrona miała jedynie przysporzyć kłopotów wrogowi, który z pewnością miał tutaj w końcu trafić.
-Nie było trzeba- rzuciłem spoglądając na Elvirę zza ramienia. Byłem jej wdzięczny, ale nigdy nie potrafiłem tego okazać. Ból skroniach rozmył się, wyciszył mnie i nieco wzmocnił, a szybko bijące serce zwolniło swego rytmu wracając do normlanej pracy. Uzdrowiciele byli niezwykle istotni, magia lecznicza działała cuda, dlatego zawsze czułem się pewniej, kiedy czarodziej o tych zdolnościach stawał z nami na polu bitwy.
-Zbierajmy się stąd, pewnie na nas już czekają- dodałem przenosząc na moment wzrok na Xaviera, który powoli organizował jeńców. Ja sam skierowałem wężowe drewno w dół i prostą inkantacją wyciągnąłem spetryfikowaną kobietę z dołu, a następnie uniosłem nieco do góry, by w ten sposób przetransportować ją na miejsce spotkania. Wykonaliśmy swe zadanie bezbłędnie i byłem przekonany, że Edgar będzie dumny z członka swojej rodziny. Durham miało pozostać wolne od mugolskiej zaraz i wszystkich tych, którzy otwarcie ich popierali. Byłem przekonany, że jakiekolwiek formy buntu będą niszczyć w zarodku dokładnie w ten sam sposób, co dziś. Nie było tu miejsca na litość, wojna nie znała wyrzutów sumienia.
/zt
-Nie było trzeba- rzuciłem spoglądając na Elvirę zza ramienia. Byłem jej wdzięczny, ale nigdy nie potrafiłem tego okazać. Ból skroniach rozmył się, wyciszył mnie i nieco wzmocnił, a szybko bijące serce zwolniło swego rytmu wracając do normlanej pracy. Uzdrowiciele byli niezwykle istotni, magia lecznicza działała cuda, dlatego zawsze czułem się pewniej, kiedy czarodziej o tych zdolnościach stawał z nami na polu bitwy.
-Zbierajmy się stąd, pewnie na nas już czekają- dodałem przenosząc na moment wzrok na Xaviera, który powoli organizował jeńców. Ja sam skierowałem wężowe drewno w dół i prostą inkantacją wyciągnąłem spetryfikowaną kobietę z dołu, a następnie uniosłem nieco do góry, by w ten sposób przetransportować ją na miejsce spotkania. Wykonaliśmy swe zadanie bezbłędnie i byłem przekonany, że Edgar będzie dumny z członka swojej rodziny. Durham miało pozostać wolne od mugolskiej zaraz i wszystkich tych, którzy otwarcie ich popierali. Byłem przekonany, że jakiekolwiek formy buntu będą niszczyć w zarodku dokładnie w ten sam sposób, co dziś. Nie było tu miejsca na litość, wojna nie znała wyrzutów sumienia.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
- 4 I 1958 -
Ronja&Leanne
Hep. Pod zamkniętymi powiekami zamigotało światło, a w okolicach pępka niewidzialna dłoń przyciągnęła ją do siebie. Czy mogła powiedzieć, że dzisiaj był ten dzień? Supeł na żołądku ścisnął w obliczu nagłej podróży, a umysł próbował ułożyć brakujące elementy układanki w całość. Jeszcze przed chwilą była w rezerwacie, stopa nawet lekko wysunięta do przodu, gotowała się w powtórzeniu kolejnego kroku sekwencji uderzeń wushu. Rzadko kiedy miewała złe humory, humory, które kaprys emocji przykrywał warstwą nadwrażliwości na drobne przytyki, ale dzisiaj nadszedł ten dzień. Styczniowa pogoda nie dopisywała, a w głowie gromadziło się wiele tęsknot i obaw. Zapasy topniały, okoliczna ludność w Derbyshire potrzebowała wsparcia, którego sam rezerwat nie był w stanie zapewnić. Zresztą oni sami mierzyli się z coraz to nowymi przeszkodami. Obecność dementorów, szmalcowników, potrzeba obrony granic hrabstwa, połączona z topniejącymi jak śnieg na wiosnę zapasami wzbudzała w Fancourt frustrację, którą mogła wyładować jedynie przez ćwiczenia. Wydzielała wówczas jasną granicę między swoim umysłem a ciałem, wizjami wyobraźni, a naczyniem pełnym hormonów, bólu i kruchych kości cierpiących na dotyk meduzy. Chciała po prostu być sobą. Ronja&Leanne
Najwyraźniej dzisiaj musiała przekonać się na własnej skórze o własnej wartości, bo o to znalazła się w zupełnie obcym miejscu, purpurowa poświata ostra i inwazyjna oblepiała jej dłonie i nogi zachłanną potrzebą ciemności. Czkawka teleportacyjna. Zanotowała spostrzeżenie w ciszy, dopiero potem zdając sobie sprawę, że od jakiegoś czasu stoi w bezruchu. Całkowicie skupiona na swoich przemyśleniach, w postawie gotowości do walki przeciwko dzikiej kniei kwiatów i… Kogoś jeszcze.
Odwróciła się napięcie w stronę nieznajomej, zachowując równowagę, ale nie mogąc pozbyć się wrażenia wyobcowania. Niekontrolowana teleportacja mogła być wyjątkowo niebezpieczna, jeśli nie przez ryzyko obrażeń od niechcianej podróży, to tych, których przy okazji dane kobiecie było spotkać.
Obca z pozoru nie wzbudzała żadnych skojarzeń, chociaż z pewnością zapadała w pamięć. Bursztynowe spojrzenie prześlizgnęło się po miękkich krawędziach delikatnej sylwetki, wyraźnie zarysowanym nosie i konstelacji czterech pieprzyków.
— Przepraszam za najście. — Zaczęła od wytłumaczenia, dłonią wskazując na siebie samą w geście wytłumaczenia. Była przy tym spokojna, uważnie, ale nieinwazyjnie wychylając głowę na boki, w autentycznym zainteresowaniu miejscem, na jakie trafiła. Korony drzew zasklepiały się niczym dłonie splecione w uścisku, tworząc ciemny korytarz wyściełany mchem. — Piękne miejsce. — Dodała ostrożnie, powoli oczekując pierwszej reakcji. Kim była nieznajoma? Na myśl Ronji przywodziła krajobraz z legendy, mistycznej i ulotnej, jakby za chwilę miała przekonać się, że śni na jawie. Tyle że z pewnością nie był to sen. Dłonie na kłykciach zaczerwieniły się od zimna i wyprowadzanych w stronę manekina ciosów, schludne ubranie ćwiczebne ubrudzone było na skrawkach dołu tkaniny błotem i kurzem podwórza rezerwatu, a ze splecionych w warkocz włosów uciekło kilka wolnych kosmyków. Co można oczekiwać po obcej osobie? Ile agresji powinna zakładać, a ile dobrej woli lub w dzisiejszych czasach częstej — bezczynności. Musiała uważnie dobierać słowa, nie mogła przewidzieć kiedy nastąpi kolejna teleportacja. Może dlatego ta krucha chwila ryzyka, pozwoliła na trzecie wyrażenie, pytanie wyrzucone z zaskakującą prostotą.
— Przestraszyłam panią? — Rzucona w nieznany gąszcz, który na myśl przywodził rumuńskie bagna podczas misji, wciąż trwała przy swoich własnych zasadach i wychowaniu, ale też nie przestawała na gonitwie myśli. Oceniała z kim ma do czynienia, wyciągała wnioski, a przede wszystkim próbowała dojrzeć, kto stał naprzeciwko niej ponad zewnętrznymi wrażeniami.
[bylobrzydkobedzieladnie]
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cisza otulała jak najbardziej miękki koc. Chłód piekł delikatnie policzki istoty zajmującej swoje niewielkie miejsce wśród fioletowych drzew, które swojej barwy nie traciły nawet w środku zimy. Przeciwnie, kolor odbijający się wraz ze światłem od białego śniegu przybierał na intensywności, tworząc senny krajobraz i zmieniając znane kształty w nieznane cienie, przypominające zupełnie coś innego iż powinny. Gałęzie stawały się potworzyskami o rozciągniętych twarzach, pnie drzew - kolumnami, wystające korzenie na białym puchu - wężami czyhającymi tylko by opleść człowieka. Od łydki aż po szyję.
Lub cokolwiek co przywodziła na myśl wyobraźnia. Każdy mógł zobaczyć co innego.
Jak podoba mogła być wizja osoby, która niespodziewanie pojawiła się tuż za nią?
Sylwetki człowieka nie dało się pomylić z niczym innym. Kobieta nie poruszyła się ani o milimetr, obserwując teatr konsternacji, który zagrał tuż przed jej oczami. Ciemne tęczówki wbiły się intensywnie w kobietę, gdy w finezyjnym i spokojnym ruchu ciemnowłosa dama przesunęła dłonie przed siebie, by niepozornie i bez wzbudzania podejrzeń trzymać swoją wiodącą dłoń przy rękawie płaszcza, w którym magicznie ukryta była jej różdżka. Sylwetka, formowana jak piękna rzeźba czarnym płaszczem z grubego, podszywanego materiału, przypominała swoim kształtem klepsydrę. Widać było, że jej ubrania są wykonane przez doświadczonego rzemieślnika sztuki krawiectwa i musiały kosztować swoje, nawet jeśli nie miały wiele ozdób. Poza jedną, bardzo charakterystyczną broszą przypiętą tuż przy asymetrycznie usadowionych na korpusie guzikach. Miała ona srebrne zdobienia i pomimo tego, że sama była dosyć spora, kamień w kolorze jasnego pomarańczu w samym jej centrum był dosyć mały. Sam płaszcz był kloszowany, a osiągał najwęższy punkt w talii. Sięgał aż do kolan, pokazując tylko fragment ciemnozielonej spódnicy spod spodu, a po samym kształcie dało się wywnioskować, że pod spodem miała jeszcze puchatą halkę. Po ubiorze dało się szybko stwierdzić, że musiała należeć do klasy średniej, której w ostatnim czasie wiele nie brakowało, jednak brak większych zdobień pokazywał, że na pewno nie była bogatsza niż ta kobieta, która pojawiła się przed nią.
Trudno było nie pamiętać twarzy takiej jak ta, która pokazała się przed nią w tej chwili. Niewiele było osób, które znała o tak egzotycznych, nieznanych w Anglii rysach. Kilka osób, które znała z widzenia właśnie przeszły przez jej wspomnienia i wyszukała nawet osobę, którą mogłaby dopasować do kobiety... Z bardzo dawna, z czasu kiedy mała Leannie miała ledwie jedenaście lat.
Usta muśnięte czerwoną szminką skrzywiły się delikatnie, a ułożona na mydełko brew uniosła się od razu, przybierając spojrzenie bardzo niepewne tego, co właściwie nieznajoma chciała osiągnąć tym zdarzeniem.
- Dzisiaj szybciej można się spotkać z wyciągnięciem różdżki na powitanie, niż ze small-talkiem... - Wyjaśniła, choć jej postawa na razie nie pokazywała żadnego nieprzyjaznego nastawienia do kobiety. Młoda kobieta przypominała trochę rzeźbę - wręcz dało się ją nazwać wymuskaną, pokazywała wizerunek osoby, która bardzo dba o swoją prezencję. Pytanie tylko co tak naprawdę czaiło się teraz pod jej nieprzekonanym spojrzeniem. Nie była pewna nieznajomej, dlatego nie wyciągała swojej karty atutowej przynajmniej teraz.
Bo była właściwie pewna, że znała jej imię.
- Czy to teleportacyjna czkawka? - spytała. Dźwięk brzmiał jak przy teleportacji. W dodatku nieznajoma wyglądała jakby została wyrwana z jakiegoś ważnego zajęcia. - Czy jesteś tutaj ze specjalnych powodów? - Kto wie, może była ścigana? Leanne doskonale wiedziała, że dzisiaj właściwie za wszystko można było być ściganym przez szmalcowników.
Lub cokolwiek co przywodziła na myśl wyobraźnia. Każdy mógł zobaczyć co innego.
Jak podoba mogła być wizja osoby, która niespodziewanie pojawiła się tuż za nią?
Sylwetki człowieka nie dało się pomylić z niczym innym. Kobieta nie poruszyła się ani o milimetr, obserwując teatr konsternacji, który zagrał tuż przed jej oczami. Ciemne tęczówki wbiły się intensywnie w kobietę, gdy w finezyjnym i spokojnym ruchu ciemnowłosa dama przesunęła dłonie przed siebie, by niepozornie i bez wzbudzania podejrzeń trzymać swoją wiodącą dłoń przy rękawie płaszcza, w którym magicznie ukryta była jej różdżka. Sylwetka, formowana jak piękna rzeźba czarnym płaszczem z grubego, podszywanego materiału, przypominała swoim kształtem klepsydrę. Widać było, że jej ubrania są wykonane przez doświadczonego rzemieślnika sztuki krawiectwa i musiały kosztować swoje, nawet jeśli nie miały wiele ozdób. Poza jedną, bardzo charakterystyczną broszą przypiętą tuż przy asymetrycznie usadowionych na korpusie guzikach. Miała ona srebrne zdobienia i pomimo tego, że sama była dosyć spora, kamień w kolorze jasnego pomarańczu w samym jej centrum był dosyć mały. Sam płaszcz był kloszowany, a osiągał najwęższy punkt w talii. Sięgał aż do kolan, pokazując tylko fragment ciemnozielonej spódnicy spod spodu, a po samym kształcie dało się wywnioskować, że pod spodem miała jeszcze puchatą halkę. Po ubiorze dało się szybko stwierdzić, że musiała należeć do klasy średniej, której w ostatnim czasie wiele nie brakowało, jednak brak większych zdobień pokazywał, że na pewno nie była bogatsza niż ta kobieta, która pojawiła się przed nią.
Trudno było nie pamiętać twarzy takiej jak ta, która pokazała się przed nią w tej chwili. Niewiele było osób, które znała o tak egzotycznych, nieznanych w Anglii rysach. Kilka osób, które znała z widzenia właśnie przeszły przez jej wspomnienia i wyszukała nawet osobę, którą mogłaby dopasować do kobiety... Z bardzo dawna, z czasu kiedy mała Leannie miała ledwie jedenaście lat.
Usta muśnięte czerwoną szminką skrzywiły się delikatnie, a ułożona na mydełko brew uniosła się od razu, przybierając spojrzenie bardzo niepewne tego, co właściwie nieznajoma chciała osiągnąć tym zdarzeniem.
- Dzisiaj szybciej można się spotkać z wyciągnięciem różdżki na powitanie, niż ze small-talkiem... - Wyjaśniła, choć jej postawa na razie nie pokazywała żadnego nieprzyjaznego nastawienia do kobiety. Młoda kobieta przypominała trochę rzeźbę - wręcz dało się ją nazwać wymuskaną, pokazywała wizerunek osoby, która bardzo dba o swoją prezencję. Pytanie tylko co tak naprawdę czaiło się teraz pod jej nieprzekonanym spojrzeniem. Nie była pewna nieznajomej, dlatego nie wyciągała swojej karty atutowej przynajmniej teraz.
Bo była właściwie pewna, że znała jej imię.
- Czy to teleportacyjna czkawka? - spytała. Dźwięk brzmiał jak przy teleportacji. W dodatku nieznajoma wyglądała jakby została wyrwana z jakiegoś ważnego zajęcia. - Czy jesteś tutaj ze specjalnych powodów? - Kto wie, może była ścigana? Leanne doskonale wiedziała, że dzisiaj właściwie za wszystko można było być ściganym przez szmalcowników.
Co możesz znaleźć w purpurowej kniei? Znajdująca się przed nią kobieta była samą klasą, bez nawet najmniejszego pęknięcia w swojej miękkiej i idealnej powierzchowności. Jeśli Fancourt miewała kiedyś wrażenie, że nie pasuje do danego otoczenia, to dzisiaj one obie mogły poczuć się jak intruzi pod fiołkowym nieboskłonem gałęzi. Śnieg powinien wyprać kolory, położyć na dziwnie drapieżnym charakterze miejsca swoją bezpieczną otoczkę, ale zamiast tego zdawał się dolewać jedynie oliwy do ognia, niepokoju do ostrych wzgórz, bez nawet najmniejszego śladu łap zwierząt na krystalicznie czystej skorupie zimna. Czy nawet one nie zagłębiały się w te ostępy, zbyt przerażone tym, co mogło na nie czekać za rogiem? Ronja widziała już straszne. Widziała potężne, codziennie przekraczając granicę własnych obaw gdy zachodziła przed bramy Peak District. Walkę z własnymi słabościami miała właściwie we krwi, ale patrząc na potężne łuski okalające ognioziejów wiedziała przynajmniej powierzchownie, z czym ma do czynienia, nie musiała zagłębiać się w szczegóły. Ludzie byli trudniejsi, czasami nawet bardziej nieprzewidywalni od zwierząt, a przede wszystkim zaopatrzeni w jeden posępny mechanizm, od którego nawet największy drapieżnik prócz ich samych był wolny — kłamstwo. Dlatego gdy wzrok przyzwyczajał się do miękkiego światła, ledwo przebijającego się zza suchych konarów, usta formowały już odpowiedź na spokojne zagajenie nieznajomej. Uważny wzrok cierpliwie łączył wątki i skojarzenia, począwszy od spójnego i dobrze dobranego stroju kobiety, a skończywszy na jej nienagannej dykcji, modulacji głosu świadczącej o umiejętnościach unikatowych. Znała tę twarz, z dawna aż z paru lat temu. Wybrała się wówczas jeszcze w Londynie jasnym, nieuciśnionym, do Palladium z rodzicami i rodzeństwem. Na wypastowanych deskach talenty, które w obliczu szalejącej za złotymi ścianami teatru bledły, tamtego wieczoru mogli odzyskać oddech spokoju i wspólnie spędzonego czasu.
- Szkoda, nieprawdaż? Gdyby odwrócili kolejność czynności, zapewne w większości przypadków dałoby się uniknąć unoszenia różdżek. - Ciało odrobinę odprężyło się, nie wyczuwając początkowego zagrożenia już tak intensywnie. Kilka kroków naprzód zrównało ją z ciemnowłosą czarownicą, a zmysły przywykły do nowego krajobrazu. - Na to wygląda. - Potwierdziła prosto, nie widząc sensu w kłamaniu, gdyby za chwilę miała znów przeskoczyć w rzeczywistości do następnego miejsca. - Nie jestem dla ciebie żadnym zagrożeniem, jeśli o to chodzi. - A czy ty jesteś jakimś dla mnie? Smukłe palce, zadbany makijaż świadczący o perfekcjonizmie tworzonej kreacji własnej osoby. Musiała być śpiewaczką, aktorką, kimś, kto przywyknął do pokazywania swoich najpiękniejszych stron, te zawsze dla Ronji wydawały się mniej intrygujące.O ile więcej mogła powiedzieć z popękanego i brzydkie niż gładkiej tafli bez zmarszczek. Skoro jednak tajemnice pozostawały tajemnicami, również i tę mogła spróbować rozwiązać.
- Jesteś w stanie określić mi, gdzie jesteśmy?
- Szkoda, nieprawdaż? Gdyby odwrócili kolejność czynności, zapewne w większości przypadków dałoby się uniknąć unoszenia różdżek. - Ciało odrobinę odprężyło się, nie wyczuwając początkowego zagrożenia już tak intensywnie. Kilka kroków naprzód zrównało ją z ciemnowłosą czarownicą, a zmysły przywykły do nowego krajobrazu. - Na to wygląda. - Potwierdziła prosto, nie widząc sensu w kłamaniu, gdyby za chwilę miała znów przeskoczyć w rzeczywistości do następnego miejsca. - Nie jestem dla ciebie żadnym zagrożeniem, jeśli o to chodzi. - A czy ty jesteś jakimś dla mnie? Smukłe palce, zadbany makijaż świadczący o perfekcjonizmie tworzonej kreacji własnej osoby. Musiała być śpiewaczką, aktorką, kimś, kto przywyknął do pokazywania swoich najpiękniejszych stron, te zawsze dla Ronji wydawały się mniej intrygujące.O ile więcej mogła powiedzieć z popękanego i brzydkie niż gładkiej tafli bez zmarszczek. Skoro jednak tajemnice pozostawały tajemnicami, również i tę mogła spróbować rozwiązać.
- Jesteś w stanie określić mi, gdzie jesteśmy?
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
17.02
Spoglądając wstecz, Craig mógł zauważyć jedną rzecz - przebywał na obczyźnie ponad dziesięć lat. Cały czas, który tam spędził, sprawił, że mężczyzna począł wyróżniać się na tle swoich krewniaków otwartością, łatwością w nawiązywaniu znajomości, generalną przystępnością, która pomagała mu nie tylko na salonach, ale także w kwestiach biznesowych. Powrót do kraju sprawił jednak, że Craig począł coraz bardziej na powrót upodabniać się do pozostałych mieszkańców zamku Durham. Bywał coraz oszczędniejszy w słowach, coraz bardziej zdystansowany. Nie można ukrywać, że ogromny wpływ miały na to wcale nie tak dawne wydarzenia, o których to wiedzieli tylko nieliczni. Burke w każdym razie na razie preferował samotność, właściwie nie opuszczał zamku Durham. Wciąż miał w pamięci to, jak podczas sabatu zarówno otrzymał jak i wystosował kilka zaproszeń do znajomych sobie osób, wszystko to było jednak tylko kurtuazją. Nikt faktycznie nie zamierzał z tego korzystać, teraz tym bardziej, gdy podróżowanie sprawiało nadal pewne trudności.
Była jednak jedna osoba, wobec której Craig nie zamierzał zachowywać się gołosłownie - jeśli zaprosił ją osobiście, spotkanie koniec końców miało się odbyć. Burke wciąż nie czuł się jednak na siłach aby pokazywać się w miejscach publicznych - i najprościej byłoby chyba zaoferować lady Carrow spacer po ponurych, acz robiących wrażenie, rozległych korytarzach Zamku Durham. Było tam wiele intrygujących komnat, które mogły przykuć uwagę jasnowłosej szlachcianki. Może nawet niektóre z nich przyćmiłyby trochę nęcącą aurę biblioteki? Craig zdecydował się jednak na inny krok, tym bardziej, że nie wypadało aby tak po prostu zaprosił lady Calypso w swoje progi. Xavier mógłby, on miał wymówkę w postaci obrazu Melody. Starszy z braci Burke nie miał takiego luksusu, a gdyby próbował kłamać, Carrowowie mogliby rozdmuchać to drobne przewinienie do niebotycznych rozmiarów. Nie miał pewności, ze tak właśnie by zrobili, ale chyba wolał dmuchać na zimne. Spotkanie musiało więc przebiegać na gruncie neutralnym i Craig chyba miał na to pomysł.
Pogoda już od pewnego czasu zachęcała do tego, aby z niej korzystać - nawet pomimo faktu, że wciąż było nieco zimno, niemożliwym było zignorowanie słońca, które z uporem przebijało się przez chmury. Okolicę trudno było jednak nazwać urokliwą, szczególnie gdy krajobraz przedstawiał raczej nijaki obrazek - resztki śniegu przykrywające uschłą, brązową trawę i błoto oraz drzewa pozbawione liści. Całe szczęście Burke znał miejsce, które potrafiło oczarować każdego o każdej porze roku. Przejażdżka dorożką w owo miejsce może nie była idealnym pomysłem na schadzkę - przyjemniejszy byłby spacer - jednakże sposób ten pozwolił im na w miarę komfortowe podróżowanie. Byli tu chronieni przed zimnem, opadami, błotem czy poślizgnięciem się. Oczywiście nie mogło odbyć się bez przyzwoitki, Burke jednak poświęcił jej zaledwie moment swojej uwagi. A dokładnie trzy sekundy w chwilę przed tym jak pomógł lady Carrow wsiąść do wnętrza dorożki. Obecnie zaś ignorował towarzyszkę Calypso całkowicie, skupiając się na swoim gościu.
- Pozwól mi jeszcze raz wyrazić swoją radość, że zgodziłaś się przyjąć moje zaproszenie, pani. Wierzę, że okolica, którą chciałbym ci pokazać, zrekompensuje nieco brak opasłego zbioru książek w pobliżu - pozwolił sobie na odrobinę humoru w swojej wypowiedzi. Ciekaw był, jak długo zajęłoby Calypso przeczytanie każdej jednej stronnicy z biblioteki w Durham. Mógłby się założyć, że byłaby do tego zdolna.
Splamienie
Spoglądając wstecz, Craig mógł zauważyć jedną rzecz - przebywał na obczyźnie ponad dziesięć lat. Cały czas, który tam spędził, sprawił, że mężczyzna począł wyróżniać się na tle swoich krewniaków otwartością, łatwością w nawiązywaniu znajomości, generalną przystępnością, która pomagała mu nie tylko na salonach, ale także w kwestiach biznesowych. Powrót do kraju sprawił jednak, że Craig począł coraz bardziej na powrót upodabniać się do pozostałych mieszkańców zamku Durham. Bywał coraz oszczędniejszy w słowach, coraz bardziej zdystansowany. Nie można ukrywać, że ogromny wpływ miały na to wcale nie tak dawne wydarzenia, o których to wiedzieli tylko nieliczni. Burke w każdym razie na razie preferował samotność, właściwie nie opuszczał zamku Durham. Wciąż miał w pamięci to, jak podczas sabatu zarówno otrzymał jak i wystosował kilka zaproszeń do znajomych sobie osób, wszystko to było jednak tylko kurtuazją. Nikt faktycznie nie zamierzał z tego korzystać, teraz tym bardziej, gdy podróżowanie sprawiało nadal pewne trudności.
Była jednak jedna osoba, wobec której Craig nie zamierzał zachowywać się gołosłownie - jeśli zaprosił ją osobiście, spotkanie koniec końców miało się odbyć. Burke wciąż nie czuł się jednak na siłach aby pokazywać się w miejscach publicznych - i najprościej byłoby chyba zaoferować lady Carrow spacer po ponurych, acz robiących wrażenie, rozległych korytarzach Zamku Durham. Było tam wiele intrygujących komnat, które mogły przykuć uwagę jasnowłosej szlachcianki. Może nawet niektóre z nich przyćmiłyby trochę nęcącą aurę biblioteki? Craig zdecydował się jednak na inny krok, tym bardziej, że nie wypadało aby tak po prostu zaprosił lady Calypso w swoje progi. Xavier mógłby, on miał wymówkę w postaci obrazu Melody. Starszy z braci Burke nie miał takiego luksusu, a gdyby próbował kłamać, Carrowowie mogliby rozdmuchać to drobne przewinienie do niebotycznych rozmiarów. Nie miał pewności, ze tak właśnie by zrobili, ale chyba wolał dmuchać na zimne. Spotkanie musiało więc przebiegać na gruncie neutralnym i Craig chyba miał na to pomysł.
Pogoda już od pewnego czasu zachęcała do tego, aby z niej korzystać - nawet pomimo faktu, że wciąż było nieco zimno, niemożliwym było zignorowanie słońca, które z uporem przebijało się przez chmury. Okolicę trudno było jednak nazwać urokliwą, szczególnie gdy krajobraz przedstawiał raczej nijaki obrazek - resztki śniegu przykrywające uschłą, brązową trawę i błoto oraz drzewa pozbawione liści. Całe szczęście Burke znał miejsce, które potrafiło oczarować każdego o każdej porze roku. Przejażdżka dorożką w owo miejsce może nie była idealnym pomysłem na schadzkę - przyjemniejszy byłby spacer - jednakże sposób ten pozwolił im na w miarę komfortowe podróżowanie. Byli tu chronieni przed zimnem, opadami, błotem czy poślizgnięciem się. Oczywiście nie mogło odbyć się bez przyzwoitki, Burke jednak poświęcił jej zaledwie moment swojej uwagi. A dokładnie trzy sekundy w chwilę przed tym jak pomógł lady Carrow wsiąść do wnętrza dorożki. Obecnie zaś ignorował towarzyszkę Calypso całkowicie, skupiając się na swoim gościu.
- Pozwól mi jeszcze raz wyrazić swoją radość, że zgodziłaś się przyjąć moje zaproszenie, pani. Wierzę, że okolica, którą chciałbym ci pokazać, zrekompensuje nieco brak opasłego zbioru książek w pobliżu - pozwolił sobie na odrobinę humoru w swojej wypowiedzi. Ciekaw był, jak długo zajęłoby Calypso przeczytanie każdej jednej stronnicy z biblioteki w Durham. Mógłby się założyć, że byłaby do tego zdolna.
Splamienie
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Zaproszenie od lorda Burke przyjęła z zaskakującym ukłuciem ekscytacji. Była bardziej niż pewna, że nim wyleczy się na dobre z lorda Rosiera minie trochę czasu, ale, chociaż trudno jej było to przyznać, to jednak Evandra miała rację. To nie było coś, o co warto byłoby się skłócić ze światem. Calypso z przyjemnością za to odkrywała, że świat miał jej do zaoferowania znacznie więcej, jako młodej arystokratce. Nie musiała płakać, jeśli mogła czytać. Och, a przecież miała o czym rozmawiać teraz z lordem Burke, gdy odkryła z jeszcze większą pewnością, że zaglądanie w stare księgi jest pasją ich obojga. Przejażdżka brzmiała jednak równie atrakcyjnie — dla niektórych może nieco niemądre, jednak w oczach osoby z tak dobrym wzrokiem i pamięcią do detali, które później przenosiła na płótna, Calypso nawet w takich chwilach potrafiła odnaleźć zachłyśnięcie się pięknem.
Lilianna, jak zawsze niezwykle dyskretna i jeszcze bardziej milcząca pomogła lady Carrow z jej suknią, gdy ta wsiadała do powodu. Calypso co prawda odeszła nieco od wielkich, bufiastych trenów, ale jednak długość ta pozostawała przyzwoita na tyle, że mogłaby wylądować w błocie, gdyby niezauważenie wyślizgnęła się służce z rąk. Na szczęście nic podobnego się nie stało i już po chwili kołysali się niespiesznym, powozowym turkocie.
Calypso zsunęła z dłoni długie rękawiczki i ciepły, futrzany kołnierz, podając dziewczynie, żeby skupić się całkowicie na swoim dzisiejszym towarzyszu. W środku panowała przyjemna, chyba specjalnie dobrana za pomocą magii temperatura.
- Lordzie Burke, to ja dziękuję za zaproszenie. Książki są cudownym towarzyszem, gdy wokół nie ma żywej duszy. Gdy zaś przychodzi mi spędzać czas w dobrym towarzystwie, to po stokroć wolę właśnie je, niż tysiące milczących stron. - Odparła z lekkim uśmiechem, wyłapując te rozbawioną nutę, ciesząc się kolejny raz w duchu, że lordowi Craigowi daleko było do tych przynudzających, pełnych konwenansów czarodziejów, jacy czasem odwiedzali Sandal Castle.
- Cieszę się, że zdrowie dopisuje również. Wszak czy to nie właśnie ono powinno stanowić najwyższą wartość pośród wszystkich wyborów? - Powiedziała szczerze. Ostatnie spotkanie nieco ją zmartwiło — zima wszak w tym roku dała się wszystkim we znaki i chyba na karb właśnie tego, Calypso zrzuciła ostatnie złe samopoczucie lorda Burke.
Powóz kołysał się lekko, a krajobrazy nie zmieniały się zbyt często, ale dawało to chwile na to, by mogła od czasu do czasu wyjrzeć na zewnątrz.
- Czy zechce lord zdradzić, dokąd się wybieramy? - Spytała, przyglądając się jego przystojnej twarzy widocznej w migotliwym, powozowym świetle.
Lilianna, jak zawsze niezwykle dyskretna i jeszcze bardziej milcząca pomogła lady Carrow z jej suknią, gdy ta wsiadała do powodu. Calypso co prawda odeszła nieco od wielkich, bufiastych trenów, ale jednak długość ta pozostawała przyzwoita na tyle, że mogłaby wylądować w błocie, gdyby niezauważenie wyślizgnęła się służce z rąk. Na szczęście nic podobnego się nie stało i już po chwili kołysali się niespiesznym, powozowym turkocie.
Calypso zsunęła z dłoni długie rękawiczki i ciepły, futrzany kołnierz, podając dziewczynie, żeby skupić się całkowicie na swoim dzisiejszym towarzyszu. W środku panowała przyjemna, chyba specjalnie dobrana za pomocą magii temperatura.
- Lordzie Burke, to ja dziękuję za zaproszenie. Książki są cudownym towarzyszem, gdy wokół nie ma żywej duszy. Gdy zaś przychodzi mi spędzać czas w dobrym towarzystwie, to po stokroć wolę właśnie je, niż tysiące milczących stron. - Odparła z lekkim uśmiechem, wyłapując te rozbawioną nutę, ciesząc się kolejny raz w duchu, że lordowi Craigowi daleko było do tych przynudzających, pełnych konwenansów czarodziejów, jacy czasem odwiedzali Sandal Castle.
- Cieszę się, że zdrowie dopisuje również. Wszak czy to nie właśnie ono powinno stanowić najwyższą wartość pośród wszystkich wyborów? - Powiedziała szczerze. Ostatnie spotkanie nieco ją zmartwiło — zima wszak w tym roku dała się wszystkim we znaki i chyba na karb właśnie tego, Calypso zrzuciła ostatnie złe samopoczucie lorda Burke.
Powóz kołysał się lekko, a krajobrazy nie zmieniały się zbyt często, ale dawało to chwile na to, by mogła od czasu do czasu wyjrzeć na zewnątrz.
- Czy zechce lord zdradzić, dokąd się wybieramy? - Spytała, przyglądając się jego przystojnej twarzy widocznej w migotliwym, powozowym świetle.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zwykle na obce twarze spoglądała z rezerwą. Nie lubiła poznawać nowych ludzi, bo choć ich ciekawskie spojrzenie łechtało jej ego, to jednak wymagało to od niej otworzenia się, opowiedzenia czegoś o sobie, skrócenia dystansu, który przede wszystkim budował jej poczucie bezpieczeństwa. Nowi zwykli zadawać pytania, nienauczeni doświadczeniem próbowali przekraczać granice, których ona broniła zaciekle. Zwykle kończyło się to na nieprzyjemnościach i unikała tego niczym ognia w obawie przed spaleniem, ale nie mogła po prostu zamknąć się na świat, bo pomimo obiekcji ci byli jej po prostu niezbędni. Tworzyła sprzeczności, była ich częścią. Czasem jej samej trudno było połapać się w potrzebach duszy i umysłu. Możliwe, że te żyły ze sobą w jawnym konflikcie. Rozum odsuwał od siebie innych wierząc, że jest wystarczająca, ale dusza wymagała uciech, a te wiązały się z chaosem, gwarem, ludzką obecnością. Wszystko zdawało się jednak zależeć od dnia i jej nastroju, bowiem niejednokrotnie z dyskomfortem przyjmowała ciężar czyjegoś istnienia, ale od czasu do czasu to było jak wytchnienie. Kolejny trzepot serca przy jej własnym. Nie była pewna, co tak naprawdę napędzało tę ambiwalencję. Może to strach przed zranieniem, może potrzeba kontroli, a może po prostu natura tak złożona, że niemożliwa do pełnego zrozumienia. Ludzie często jawili się jej jako zagadka, którą rozwiązywała z niechęcią, ale i fascynacją. Czasami, w chwilach najgłębszej samotności, pragnęła towarzystwa kogoś, kto zrozumiałby jej wewnętrzne zmagania bez potrzeby wypowiadania słów. Jednak takie osoby zdawały się być rzadkością. Dlatego nauczyła się cenić te rzadkie momenty autentycznego połączenia, które przynosiły ulgę i spokój, nawet jeśli były krótkotrwałe.
Głupotą byłoby iść do Purpurowej Kniei samej nawet jeśli informacja o koczujących tam bandytach nie była potwierdzona. Miejsce to było raczej niebezpieczne, a ona nauczona już historią nie miała zamiaru kolejny raz dać się złapać. Wspomnienia z mugolskiego więzienia wracały do niej częściej niżeliby tego chciała. Trauma, której przepracowanie było mało prawdopodobne, bo zamiast lęku kierowała się złością, a ta zdawała się jej po prostu nie opuszczać. Czasem celowo katowała własną głowę myślami na temat tego przez co przeszła, może by wyraźniej widzieć cel prowadzonej wojny, a może dla własnej uciechy – tego nie wiedziała. Tak czy inaczej wystawianie losu na kolejną próbę mijało się z celem. Nie wykazałaby się wtedy odwagą, a raczej ignorancją.
Do wspólnej wędrówki postanowiła zaprosić niedawno poznaną kobietę. Ta miała u niej dług, a dodatkowo zdawała się być interesującym towarzystwem. Zdecydowanie pomagał fakt, iż znała się na tropieniu, a Antonia doskonale potrafiła dodać uzyskane informacje do siebie. Wspierały jedną sprawę, obie były raczej małomówne za co Borgin najchętniej płaciłaby złotem. Dodatkowo jakaś feministyczna część jej osobowości nie była skora do proszenia o pomoc męskiej części społeczeństwa. Może uparcie pragnęła pokazać, że potęga, moc i władza nie mają płci?
Kroczyły cicho obok siebie. Smagane purpurą korony drzew zdawały się ostrzegać przed niebezpieczeństwem, ale nie zdradzały jego natury. Było tu nienaturalnie, obco. Wszyscy mieszkańcy Durham znali historię tego miejsca, legendy lub plotki przekazywane sobie z ust do ust, ale raczej nikomu nie przyszło na myśl by kwestionować goszczący tu mrok. Może jej towarzyszkę zaciekawią te urokliwe zakątki, a może odstraszą brakiem ewentualnej zwierzyny. Nie po to tutaj przyszły, nie tego szukały. Trudno będzie jej jednak spojrzeć na świat pełen kolorów, bowiem wystarczyła chwila w tym miejscu by zapomnieć, że gdzieś poza knieją istnieje słońce. Im dalej zagłębiały się w las, tym bardziej odczuwały wszechobecną, złowrogą ciszę. Żadnych ptaków, żadnych szelestów małych zwierząt – tylko ich kroki na miękkim podłożu, przeplatane odgłosami pękających gałązek. Antonia starała się zachować czujność, jej zmysły wyostrzone były do granic możliwości. Każdy krok był przemyślany, każdy ruch kontrolowany. – Znalazłaś na Nokturnie to czego szukałaś? – zapytała we wspólnym języku, gdy ciężar niepotrzebnego napięcia zaczął ją przygniatać. Były miejsca na mapie świata, które w samej swej naturze przyprawiały o dreszcz.
Wiedziała, że zbliżając się do określonego przez informatora miejsca i choć Borgin była sceptycznie nastawiona co do jego szczerości to i tak mocniej zacisnęła różdżkę w dłoni. Rozejrzała się po okolicy ze skupieniem z jednej strony pragnąc wypatrzeć cokolwiek za drugiej obawiając się tego co mogą tu znaleźć. Wyostrzone zmysły wychwytywały najmniejsze zmiany w otoczeniu, a umysł pracował na najwyższych obrotach, analizując sytuację. W końcu dostrzegła coś, co przykuło jej uwagę. Niewielka polana, na której skryty w gąszczu krzewów jawił się wóz. Stary, odrapany z farby i z powybijanymi szybami. Wyciągnęła rękę, aby zatrzymać towarzyszkę, a następnie wskazała na polanę. Musiały być ostrożne – jeden fałszywy ruch mógł zniweczyć wszystko.
Głupotą byłoby iść do Purpurowej Kniei samej nawet jeśli informacja o koczujących tam bandytach nie była potwierdzona. Miejsce to było raczej niebezpieczne, a ona nauczona już historią nie miała zamiaru kolejny raz dać się złapać. Wspomnienia z mugolskiego więzienia wracały do niej częściej niżeliby tego chciała. Trauma, której przepracowanie było mało prawdopodobne, bo zamiast lęku kierowała się złością, a ta zdawała się jej po prostu nie opuszczać. Czasem celowo katowała własną głowę myślami na temat tego przez co przeszła, może by wyraźniej widzieć cel prowadzonej wojny, a może dla własnej uciechy – tego nie wiedziała. Tak czy inaczej wystawianie losu na kolejną próbę mijało się z celem. Nie wykazałaby się wtedy odwagą, a raczej ignorancją.
Do wspólnej wędrówki postanowiła zaprosić niedawno poznaną kobietę. Ta miała u niej dług, a dodatkowo zdawała się być interesującym towarzystwem. Zdecydowanie pomagał fakt, iż znała się na tropieniu, a Antonia doskonale potrafiła dodać uzyskane informacje do siebie. Wspierały jedną sprawę, obie były raczej małomówne za co Borgin najchętniej płaciłaby złotem. Dodatkowo jakaś feministyczna część jej osobowości nie była skora do proszenia o pomoc męskiej części społeczeństwa. Może uparcie pragnęła pokazać, że potęga, moc i władza nie mają płci?
Kroczyły cicho obok siebie. Smagane purpurą korony drzew zdawały się ostrzegać przed niebezpieczeństwem, ale nie zdradzały jego natury. Było tu nienaturalnie, obco. Wszyscy mieszkańcy Durham znali historię tego miejsca, legendy lub plotki przekazywane sobie z ust do ust, ale raczej nikomu nie przyszło na myśl by kwestionować goszczący tu mrok. Może jej towarzyszkę zaciekawią te urokliwe zakątki, a może odstraszą brakiem ewentualnej zwierzyny. Nie po to tutaj przyszły, nie tego szukały. Trudno będzie jej jednak spojrzeć na świat pełen kolorów, bowiem wystarczyła chwila w tym miejscu by zapomnieć, że gdzieś poza knieją istnieje słońce. Im dalej zagłębiały się w las, tym bardziej odczuwały wszechobecną, złowrogą ciszę. Żadnych ptaków, żadnych szelestów małych zwierząt – tylko ich kroki na miękkim podłożu, przeplatane odgłosami pękających gałązek. Antonia starała się zachować czujność, jej zmysły wyostrzone były do granic możliwości. Każdy krok był przemyślany, każdy ruch kontrolowany. – Znalazłaś na Nokturnie to czego szukałaś? – zapytała we wspólnym języku, gdy ciężar niepotrzebnego napięcia zaczął ją przygniatać. Były miejsca na mapie świata, które w samej swej naturze przyprawiały o dreszcz.
Wiedziała, że zbliżając się do określonego przez informatora miejsca i choć Borgin była sceptycznie nastawiona co do jego szczerości to i tak mocniej zacisnęła różdżkę w dłoni. Rozejrzała się po okolicy ze skupieniem z jednej strony pragnąc wypatrzeć cokolwiek za drugiej obawiając się tego co mogą tu znaleźć. Wyostrzone zmysły wychwytywały najmniejsze zmiany w otoczeniu, a umysł pracował na najwyższych obrotach, analizując sytuację. W końcu dostrzegła coś, co przykuło jej uwagę. Niewielka polana, na której skryty w gąszczu krzewów jawił się wóz. Stary, odrapany z farby i z powybijanymi szybami. Wyciągnęła rękę, aby zatrzymać towarzyszkę, a następnie wskazała na polanę. Musiały być ostrożne – jeden fałszywy ruch mógł zniweczyć wszystko.
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przenikliwy róż gnębił niedźwiedzie oczy, wdzierał się natrętnie gdzieś pomiędzy ciche i ponure myśli. Nigdy nie byłam w takim miejscu, lecz już u jego promieniujących bram podrażnił mnie niesamowity koloryt natury. Pomiędzy gałęziami zalęgła magia, zniekształcając zwyczajowy porządek tego miejsca. Nie znałam legend i motywacji tego siedliska, daleko mi było do przegrzebywania ksiąg, kiedy sprawa dotyczyła bandyckiego tropu. Fantazyjne barwy pulsowały intensywnie i ostrzegawczo, burząc nieco moje zwyczajowe skupienie. To nie były normalne lasy, a więc i nie zadziałają normalne metody.
Podążałyśmy wspólnie. Ona i ja. Dwie również dalekie od tego, co spodziewane i pożądane pośród czarownic – tak przynajmniej sądziłam, wciąż nie znając jej jednak zbyt dobrze. Lecz mimo przelotności tej relacji, sprzymierzyłyśmy się. Cicho walczyłam w myśli z ochotą na przyznanie się do niesamowitego połączenia z tajemniczą kobietą z Nokturnu. Wybrała mnie, poprosiła o mnie. Uznawała moje zdolności, choć nie mogła ich jeszcze przetestować. Uczyniła mnie swą towarzyszką w tych podchodach, choć miałyśmy zbyt mało czasu, aby sobie zaufać. Akceptowałam ten stan rzeczy, nie dając zbyt wielkiej przestrzeni dla ewentualnej debaty. Przybyłam, by jej posłużyć, pamiętając przysługę i to kuriozalne porozumienie. Przybyłam także, by zmierzyć się z wątpliwym urokiem tego lasu. Milczący kwadrans pochodu był dla mnie komfortowy. O całej sprawie nie wiedziałam wiele, lecz wystarczająco.
– Tak – odparłam jedynie, na moment ledwie odtwarzając przed oczami tamto wspomnienie. Co teraz? Zbudziła rozmowę, rozsznurowała nam obu wargi. Powinnam rozmawiać, lecz zazwyczaj było mi to zbędne – szczególnie gdy musiałam czujnie rozglądać się za tropami i uważać na czyhające za plecami twarze wrogów. – Tu nie ma zwierząt. Nie chcą tu przychodzić – podzieliłam się więc głośno wnioskiem. Być może Antonia o tym wiedziała. Przecież znała to miejsce. – Ale człowiek pozostawił ślad – odezwałam się ponownie i przykucnęłam ostrożnie tuż nad odciskiem pozostawionym w podłożu. Dla większości ludzi był to niewidzialny, ale ja umiałam znajdywać takie szczegóły. Tresowano mnie od najmłodszych lat. Świeżość znaleziska nie pozwalała jednak nabrać pewności, że pozostawił je ten, kogo poszukiwałyśmy. Nigdy nie dzieliłam się teoriami wyssanymi z palca. Wolałam mieć pewność. Informacji jednak było niewiele. Gdy podniosłam się i zrobiłam kolejny krok, kusza przemieściła się z pleców i uniosła tuż przede mną – gotowa wypuścić bełt wprost w złoczyńcę. Musiałyśmy być blisko tego miejsca. Zauważyłam, że Borgin wzmocniła uścisk na różdżce, jej ciało się napięło – szykowała się. Zbędna była teraz głośna wymiana zdań, przecież nie chciałyśmy, by echem nasze wskazówki dotarły wprost do uszu bandytów. Skupienie, czujność, miękki krok, który nie zdradzał obecności. W każdym ruchu czaiła się precyzja, a oczy naprawdę lawirowały, by ogarnąć wejrzeniem jak najszerszy kawałek przestrzeni. Spomiędzy purpurowej poświaty drzew wyłonił się niemal nagi kawałek ziemi, zdobiony niskim i niemniej zaróżowionym zielskiem oraz kilkoma świetlistymi krzewami. Nigdy dotąd nie widziałam czegoś takiego.
Był i wóz. Skierowałam porozumiewawcze spojrzenie ku Antonii, gdy ta zatrzymała mnie wyraźnym gestem. Ruchem głowy zaproponowałam dwa kierunki: ja w lewo, ona w prawo, winnyśmy obejść znalezisko i zbadać je z dwóch stron, aby uniknąć niespodzianki. Było też coś jeszcze, ślad zgniecionych i męczonych roślin układał się we wstęgę i niknął gdzieś między drzewami. Ktoś z wozu musiał dostać się tam dalej i nie był sam. W odpowiedniej chwili mogłyśmy zbliżyć się do zniszczonego pojazdu. To musiało być to, czego szukałyśmy. Lecz czy sprawcy wciąż znajdowali się w środku? W odpowiedniej chwili obydwie mogłyśmy zakraść się bliżej i faktycznie zbadać wnętrze wozu. Gdy nic nie wzbudziło moich podejrzeń, po prostu pchnęłam lichawe drzwiczki i zajrzałam do środka, tym razem trzymając w gotowości już różdżkę.
Ktoś był, oddychał ciężko, wręcz charczał, spoczywając na podłodze pogruchotanego pojazdu. Półprzytomny leżał porzucony między splądrowanymi skrzyniami i szklanymi butelkami. Zdychał, powieki słabo wzniosły się. Ranny i cierpiący. Musiał tu tkwić od dłuższego czasu. Umierał. Zaatakowali go, wzięli towar i uciekli. Spojrzałam na Antonię, może mogła mu jakoś pomóc, aby zdołał opowiedzieć nam historię. – W-wody – zaświszczał, najwyraźniej zdolny zauważyć naszą obecność. Ze skórzanej torby wydobyłam mój bukłak, by napoić mężczyznę. Przynajmniej tyle mogłam zrobić.
Podążałyśmy wspólnie. Ona i ja. Dwie również dalekie od tego, co spodziewane i pożądane pośród czarownic – tak przynajmniej sądziłam, wciąż nie znając jej jednak zbyt dobrze. Lecz mimo przelotności tej relacji, sprzymierzyłyśmy się. Cicho walczyłam w myśli z ochotą na przyznanie się do niesamowitego połączenia z tajemniczą kobietą z Nokturnu. Wybrała mnie, poprosiła o mnie. Uznawała moje zdolności, choć nie mogła ich jeszcze przetestować. Uczyniła mnie swą towarzyszką w tych podchodach, choć miałyśmy zbyt mało czasu, aby sobie zaufać. Akceptowałam ten stan rzeczy, nie dając zbyt wielkiej przestrzeni dla ewentualnej debaty. Przybyłam, by jej posłużyć, pamiętając przysługę i to kuriozalne porozumienie. Przybyłam także, by zmierzyć się z wątpliwym urokiem tego lasu. Milczący kwadrans pochodu był dla mnie komfortowy. O całej sprawie nie wiedziałam wiele, lecz wystarczająco.
– Tak – odparłam jedynie, na moment ledwie odtwarzając przed oczami tamto wspomnienie. Co teraz? Zbudziła rozmowę, rozsznurowała nam obu wargi. Powinnam rozmawiać, lecz zazwyczaj było mi to zbędne – szczególnie gdy musiałam czujnie rozglądać się za tropami i uważać na czyhające za plecami twarze wrogów. – Tu nie ma zwierząt. Nie chcą tu przychodzić – podzieliłam się więc głośno wnioskiem. Być może Antonia o tym wiedziała. Przecież znała to miejsce. – Ale człowiek pozostawił ślad – odezwałam się ponownie i przykucnęłam ostrożnie tuż nad odciskiem pozostawionym w podłożu. Dla większości ludzi był to niewidzialny, ale ja umiałam znajdywać takie szczegóły. Tresowano mnie od najmłodszych lat. Świeżość znaleziska nie pozwalała jednak nabrać pewności, że pozostawił je ten, kogo poszukiwałyśmy. Nigdy nie dzieliłam się teoriami wyssanymi z palca. Wolałam mieć pewność. Informacji jednak było niewiele. Gdy podniosłam się i zrobiłam kolejny krok, kusza przemieściła się z pleców i uniosła tuż przede mną – gotowa wypuścić bełt wprost w złoczyńcę. Musiałyśmy być blisko tego miejsca. Zauważyłam, że Borgin wzmocniła uścisk na różdżce, jej ciało się napięło – szykowała się. Zbędna była teraz głośna wymiana zdań, przecież nie chciałyśmy, by echem nasze wskazówki dotarły wprost do uszu bandytów. Skupienie, czujność, miękki krok, który nie zdradzał obecności. W każdym ruchu czaiła się precyzja, a oczy naprawdę lawirowały, by ogarnąć wejrzeniem jak najszerszy kawałek przestrzeni. Spomiędzy purpurowej poświaty drzew wyłonił się niemal nagi kawałek ziemi, zdobiony niskim i niemniej zaróżowionym zielskiem oraz kilkoma świetlistymi krzewami. Nigdy dotąd nie widziałam czegoś takiego.
Był i wóz. Skierowałam porozumiewawcze spojrzenie ku Antonii, gdy ta zatrzymała mnie wyraźnym gestem. Ruchem głowy zaproponowałam dwa kierunki: ja w lewo, ona w prawo, winnyśmy obejść znalezisko i zbadać je z dwóch stron, aby uniknąć niespodzianki. Było też coś jeszcze, ślad zgniecionych i męczonych roślin układał się we wstęgę i niknął gdzieś między drzewami. Ktoś z wozu musiał dostać się tam dalej i nie był sam. W odpowiedniej chwili mogłyśmy zbliżyć się do zniszczonego pojazdu. To musiało być to, czego szukałyśmy. Lecz czy sprawcy wciąż znajdowali się w środku? W odpowiedniej chwili obydwie mogłyśmy zakraść się bliżej i faktycznie zbadać wnętrze wozu. Gdy nic nie wzbudziło moich podejrzeń, po prostu pchnęłam lichawe drzwiczki i zajrzałam do środka, tym razem trzymając w gotowości już różdżkę.
Ktoś był, oddychał ciężko, wręcz charczał, spoczywając na podłodze pogruchotanego pojazdu. Półprzytomny leżał porzucony między splądrowanymi skrzyniami i szklanymi butelkami. Zdychał, powieki słabo wzniosły się. Ranny i cierpiący. Musiał tu tkwić od dłuższego czasu. Umierał. Zaatakowali go, wzięli towar i uciekli. Spojrzałam na Antonię, może mogła mu jakoś pomóc, aby zdołał opowiedzieć nam historię. – W-wody – zaświszczał, najwyraźniej zdolny zauważyć naszą obecność. Ze skórzanej torby wydobyłam mój bukłak, by napoić mężczyznę. Przynajmniej tyle mogłam zrobić.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mimo że nie ufała swojemu informatorowi, nie zamierzała zostawić sprawy przypadkowi. Miejsce samo w sobie nie zachęcało – nikt z własnej woli nie zapuszczałby się tutaj. Nie tylko dlatego, że brakowało tu życia, a cisza budziła niepokój, ale także dlatego, że było zwyczajnie niebezpieczne. Nie przychodziło się tu dla relaksu czy odpoczynku; dla bandytów była to idealna kryjówka. Otaczał je las, który zdawał się żyć własnym, niepokojącym życiem. Drzewa rosły gęsto, ich pnie były krzywe i powyginane, jakby próbowały uciec przed czymś niewidzialnym. Liście w koronach przybrały przerażającą, niemal chorobliwą purpurę, która kontrastowała z głębokim cieniem lasu, rzucając na wszystko krwiste refleksy. Powietrze było gęste, niemal ciężkie od zapachu wilgotnej ziemi i słodkiej woni kwiatów, która na dłuższą metę stawała się dusząca. Światło, które próbowało przedrzeć się przez purpurowe korony drzew, wydawało się zimne, przytłumione, jakby było tylko cieniem tego, co znajdowało się poza lasem. Skinęła głową w stronę kobiety, kiedy przyznała, że odnalazła swój cel na Nokturnie. To spotkanie było całkowicie przypadkowe, ale to dzisiejsze już nie. Może widziała ich podobne charaktery i wiedziała, że razem będą w stanie skupić się na wykonaniu zadania. To czego nienawidziła to rozpraszanie samych siebie – czy to nie zachodziło o sabotaż? Zgoda między nimi była cicha, ale wyczuwalna, oparta bardziej na wzajemnym zrozumieniu niż na słowach. Każda z nich miała swoje powody, by podjąć się tej misji, miały swoje umiejętności.
Ludzkie ślady potwierdzały to co przekazywał jej informator. Zbliżały się do celu.
Pozostawiony na polanie wóz nie zachęcał do jego eksploracji. Było zbyt cicho, niebezpiecznie. Skinęła kobiecie głową podejmując jej propozycję. Okolica wokół wozu nie odpowiedziała im na żadne zadane w myślach pytania. Drzwi, które pchnęła jej towarzyszka otworzyły przed nimi kolejne tajemnice. Wewnątrz powitał je chrapliwy odgłos oddechu, niepokojąco słaby, przerywany. Spojrzały na siebie – być może nie przybyły jeszcze zbyt późno? Varya, bez słowa, uklękła przy rannym mężczyźnie, podając mu wodę. Ciemnowłosa zacisnęła mocniej różdżkę w dłoni, przygotowując się do rzucenia zaklęcia. Na wszelki wypadek, jej spojrzenie było chłodne, skupione. – Fosilio – pierwsze rzucone zaklęcie z mocą dosięgnęło celu hamując wewnętrzny krwotok. - Curatio vulnera maxima, Episkey maxima – kolejne jednak nawet nie rozpaliły jej różdżki. Przygryzła mocno wnętrze policzka nie chcąc by porażka wpłynęła na dalszy przebieg misji. – Episkey maxima – powtórzyła z mocą i tym razem zaklęcie się powiodło znacząco wpływając na kondycję fizyczną mężczyzny. Woda, wzmocniona odpowiednimi zaklęciami, przywróciła mężczyźnie choć odrobinę świadomości. Jego wzrok stał się nieco jaśniejszy, jakby zdolny dostrzec, z kim ma do czynienia. – Równie szybko, jak poprawiłyśmy twój stan, możemy go pogorszyć – ostrzegła, patrząc na niego chłodno, bez śladu litości. – Powiedz, co tu się wydarzyło. - w jej głosie nie było ani grama współczucia. Jego zdrowie nie miało znaczenia – liczyły się tylko odpowiedzi, szczegóły, które mogły ich zaprowadzić bliżej rozwiązania. Ranny przez chwile biegał wzrokiem od jednej do drugiej kobiety jakby kalkulując czy rozmowa przyniesie też jakiś zysk jemu. Finalnie podjął odpowiednią decyzję. – Zostałem tu ściągnięty podstępem – wycharczał. – Jestem kupcem i jeden mi podobnych polecił mi zjawić się w purpurowej kniei, ponoć jeden szlachcic skupuje tu wszystko co kupiec zmieści w swym wozie. Teraz wiem, że była to pułapka, kłamstwo. Po drodze dostrzegłem inne wozy porzucone na krańcu lasu. Zaatakowali mnie, zabrali wszystko i zostawili na pewną śmierć. – odetchnął głośno nie mogąc pogodzić się z przewrotnością losu. – Było ich trzech, ale nie wiem… nie wiem czy to wszyscy. Znajdziecie ich tam, gdzie reszta wozów, to niedaleko, na samym krańcu kniei. – zakończył sięgając ponownie po bukłak z wodą. Borgin przeniosła spojrzenie na swoją towarzyszkę. Tu ich praca mogłaby się zakończyć, gdyby nie dźwięk toczących się kół na zewnątrz. Szatynka zmarszczyła brwi i podeszła do wybitego okna. Po chwili wóz, w którym się znajdowały zaczął się trząść i toczyć. Wrócili by ukryć dowody własnej zbrodni, a one zostały w środku.
rzuty: tutaj
Ludzkie ślady potwierdzały to co przekazywał jej informator. Zbliżały się do celu.
Pozostawiony na polanie wóz nie zachęcał do jego eksploracji. Było zbyt cicho, niebezpiecznie. Skinęła kobiecie głową podejmując jej propozycję. Okolica wokół wozu nie odpowiedziała im na żadne zadane w myślach pytania. Drzwi, które pchnęła jej towarzyszka otworzyły przed nimi kolejne tajemnice. Wewnątrz powitał je chrapliwy odgłos oddechu, niepokojąco słaby, przerywany. Spojrzały na siebie – być może nie przybyły jeszcze zbyt późno? Varya, bez słowa, uklękła przy rannym mężczyźnie, podając mu wodę. Ciemnowłosa zacisnęła mocniej różdżkę w dłoni, przygotowując się do rzucenia zaklęcia. Na wszelki wypadek, jej spojrzenie było chłodne, skupione. – Fosilio – pierwsze rzucone zaklęcie z mocą dosięgnęło celu hamując wewnętrzny krwotok. - Curatio vulnera maxima, Episkey maxima – kolejne jednak nawet nie rozpaliły jej różdżki. Przygryzła mocno wnętrze policzka nie chcąc by porażka wpłynęła na dalszy przebieg misji. – Episkey maxima – powtórzyła z mocą i tym razem zaklęcie się powiodło znacząco wpływając na kondycję fizyczną mężczyzny. Woda, wzmocniona odpowiednimi zaklęciami, przywróciła mężczyźnie choć odrobinę świadomości. Jego wzrok stał się nieco jaśniejszy, jakby zdolny dostrzec, z kim ma do czynienia. – Równie szybko, jak poprawiłyśmy twój stan, możemy go pogorszyć – ostrzegła, patrząc na niego chłodno, bez śladu litości. – Powiedz, co tu się wydarzyło. - w jej głosie nie było ani grama współczucia. Jego zdrowie nie miało znaczenia – liczyły się tylko odpowiedzi, szczegóły, które mogły ich zaprowadzić bliżej rozwiązania. Ranny przez chwile biegał wzrokiem od jednej do drugiej kobiety jakby kalkulując czy rozmowa przyniesie też jakiś zysk jemu. Finalnie podjął odpowiednią decyzję. – Zostałem tu ściągnięty podstępem – wycharczał. – Jestem kupcem i jeden mi podobnych polecił mi zjawić się w purpurowej kniei, ponoć jeden szlachcic skupuje tu wszystko co kupiec zmieści w swym wozie. Teraz wiem, że była to pułapka, kłamstwo. Po drodze dostrzegłem inne wozy porzucone na krańcu lasu. Zaatakowali mnie, zabrali wszystko i zostawili na pewną śmierć. – odetchnął głośno nie mogąc pogodzić się z przewrotnością losu. – Było ich trzech, ale nie wiem… nie wiem czy to wszyscy. Znajdziecie ich tam, gdzie reszta wozów, to niedaleko, na samym krańcu kniei. – zakończył sięgając ponownie po bukłak z wodą. Borgin przeniosła spojrzenie na swoją towarzyszkę. Tu ich praca mogłaby się zakończyć, gdyby nie dźwięk toczących się kół na zewnątrz. Szatynka zmarszczyła brwi i podeszła do wybitego okna. Po chwili wóz, w którym się znajdowały zaczął się trząść i toczyć. Wrócili by ukryć dowody własnej zbrodni, a one zostały w środku.
rzuty: tutaj
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Po prostu patrzyłam. Najpierw patrzyłam, jak nieznajomy mężczyzna łapczywie – choć wciąż z wyraźnym trudem – próbuje pochwycić między wargi kolejne krople wody, a później również patrzyłam, jak Antonia Borgin wyciąga w jego stronę różdżkę i dzięki jej czarom ukojenie wyraźnie spływa na zadręczonego. Rany maleją, koloryt wraca na podstarzała twarz, a trud łykania napoju maleje, gdy ten ponownie przechyla przedmiot ku popękanym ustom. Dwie kobiety niosły pomoc, a on winien okazać wdzięczność i rozpocząć owocną współpracę. Chyba że życie wcale nie było mu miłe i wolał skisnąć w tym lesie. Samotny, chory i zapomniany.
Wdzięczna byłam, gdy to ona zaczęła rozmowę, prędko przypominając nieznajomemu, że wcale nie byłyśmy wybawieniem, że był nam coś winien, że jego los natychmiast mógł rozciąć ledwo zagojone rany. Koniec mojej różdżki lekko tknął jego poszarpane odzienie, lecz wystarczyła chwila, bym przywołała ciemne moce i poprosiła przodków o karę dla parszywca. Spodziewałam się, że w tak dobitnej sytuacji nie spróbuje z nami walki i nie spróbuje kłamstwa. Oczekiwałam słów, opowieści, wylewnych wyjaśnień, które zaprowadzą nas do tego, co opuściło ten powóz i tych, którzy go zaatakowali. Na szczęście pozostało w mężczyźnie jeszcze trochę rozumu, bo zaczął wreszcie gadać. Słuchałam, prostując szyję i w ciszy analizując każde słowo. Powoli tłumaczyłam jego zdania, próbując odkryć sens tych skrawków, co do których nie mogłam mieć całkowitej pewności. – Kupiec wozi leki – odezwałam się pierwsza, kiedy wyrzekł ostatnie słowo i znów sięgnął po bukłak. – Dobry kupiec leki wozi dla chorych i biednych czarodziejów, nie podstępem – próbowałam mu wytknąć przestępstwo i cwaniactwo. Oczywiście, że tak. W czarnej godzinie miał towar niewątpliwie cenny i chciał dodatkowo na tym zarobić, więc szukał okazji. Walające się resztki medycznego oporządzenia jasno dowodziły, co dokładnie transportował tym wozem. Szubrawiec. W Rosji takich jak on wieszaliśmy na stryczku. Powstrzymałam jednak chęć skrócenia go o głowę, bo był nam jeszcze przez chwilę potrzebny. – Nie wierzę w bajkę o szlachcicu, coś tu nie gra – po norwesku zwróciłam się do towarzyszki. Potem znów popatrzyłam na kupca. – Walczyłeś z nimi. Czy zraniłeś? – zapytałam chłodnym tonem i lekko zmrużyłam oczy. Ewidentnie walczył. Różdżka stoczyła się po podłodze wozu i utknęła w szczelnie przy brzegu. Zauważyłam ją. – Och, tak, tak, nieznacznie. Ich było zbyt wielu, nie mogłem.. – wtem przerwał, bo podobnie do nas zorientował się, że wóz ruszył. Koła zaświszczały, szurając po polanie, a uszkodzone drewniane deski uderzały o siebie rytmicznie. Popatrzyłam na Antonię, wyglądała przez okno. – Ktoś jest na przodzie. Spróbuj z okna, ja wejdę na dach. Zaatakujmy razem – zaproponowałam w krótkich zdaniach i wykorzystałam drugie okno, by przecisnąć się przez nie i wciągnąć zwinnie ciało na dach.
Tego się nie spodziewali. Musiałyśmy w ciszy zająć nasze pozycje i wykorzystać dobry moment. Szelest roślinności i trzaskanie obijających się o ściany wozu gałęzi skutecznie zagłuszały moją małą wspinaczkę. Będąc na górze, zamierzałam dać Borginównie znak. Najpierw jednak ostrożnie przemieściłam się po dachu, by rozeznać się w sytuacji i poznać lepiej wroga. Dwóch bandytów siedziało na przedzie, ale powóz ciągnięty był magicznie. Tak mi się zdawało. Nie zauważyłam żadnych stworzeń. Syknęłam cicho, gdy pojazdem szarpnęło mocniej, zupełnie jakby wjechał na wystający z ziemi korzeń albo kamień. Zachłanie złapałam się konstrukcji, a później spróbowałam wstać. Przy lewej krawędzi ujrzałam włosy Antonii. Powinna mieć stąd dobrą pozycję do rzucania zaklęć. Musiałyśmy zatrzymać ten wóz i przeżyć, nim kolejny wypadek pokiereszuje nas wszystkich. – Betula! – zawołałam, lokując się tuż nad głowami oprawców. Magia zawiodła. Szybko wypowiedziałam kolejną formułę: - Anathema! – tym razem czarnomagiczny urok zagroził jednemu z nich. Wtedy wóz gwałtownie skręcił, prawie zrzucając mnie ze swego dachu. Trzymałam się mocno drewnianego kawałka konstrukcji i spróbowałam wrócić na pozycję. Ten drugi obrócił się i wyciągnął w moją stronę różdżkę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
rzuty
Wdzięczna byłam, gdy to ona zaczęła rozmowę, prędko przypominając nieznajomemu, że wcale nie byłyśmy wybawieniem, że był nam coś winien, że jego los natychmiast mógł rozciąć ledwo zagojone rany. Koniec mojej różdżki lekko tknął jego poszarpane odzienie, lecz wystarczyła chwila, bym przywołała ciemne moce i poprosiła przodków o karę dla parszywca. Spodziewałam się, że w tak dobitnej sytuacji nie spróbuje z nami walki i nie spróbuje kłamstwa. Oczekiwałam słów, opowieści, wylewnych wyjaśnień, które zaprowadzą nas do tego, co opuściło ten powóz i tych, którzy go zaatakowali. Na szczęście pozostało w mężczyźnie jeszcze trochę rozumu, bo zaczął wreszcie gadać. Słuchałam, prostując szyję i w ciszy analizując każde słowo. Powoli tłumaczyłam jego zdania, próbując odkryć sens tych skrawków, co do których nie mogłam mieć całkowitej pewności. – Kupiec wozi leki – odezwałam się pierwsza, kiedy wyrzekł ostatnie słowo i znów sięgnął po bukłak. – Dobry kupiec leki wozi dla chorych i biednych czarodziejów, nie podstępem – próbowałam mu wytknąć przestępstwo i cwaniactwo. Oczywiście, że tak. W czarnej godzinie miał towar niewątpliwie cenny i chciał dodatkowo na tym zarobić, więc szukał okazji. Walające się resztki medycznego oporządzenia jasno dowodziły, co dokładnie transportował tym wozem. Szubrawiec. W Rosji takich jak on wieszaliśmy na stryczku. Powstrzymałam jednak chęć skrócenia go o głowę, bo był nam jeszcze przez chwilę potrzebny. – Nie wierzę w bajkę o szlachcicu, coś tu nie gra – po norwesku zwróciłam się do towarzyszki. Potem znów popatrzyłam na kupca. – Walczyłeś z nimi. Czy zraniłeś? – zapytałam chłodnym tonem i lekko zmrużyłam oczy. Ewidentnie walczył. Różdżka stoczyła się po podłodze wozu i utknęła w szczelnie przy brzegu. Zauważyłam ją. – Och, tak, tak, nieznacznie. Ich było zbyt wielu, nie mogłem.. – wtem przerwał, bo podobnie do nas zorientował się, że wóz ruszył. Koła zaświszczały, szurając po polanie, a uszkodzone drewniane deski uderzały o siebie rytmicznie. Popatrzyłam na Antonię, wyglądała przez okno. – Ktoś jest na przodzie. Spróbuj z okna, ja wejdę na dach. Zaatakujmy razem – zaproponowałam w krótkich zdaniach i wykorzystałam drugie okno, by przecisnąć się przez nie i wciągnąć zwinnie ciało na dach.
Tego się nie spodziewali. Musiałyśmy w ciszy zająć nasze pozycje i wykorzystać dobry moment. Szelest roślinności i trzaskanie obijających się o ściany wozu gałęzi skutecznie zagłuszały moją małą wspinaczkę. Będąc na górze, zamierzałam dać Borginównie znak. Najpierw jednak ostrożnie przemieściłam się po dachu, by rozeznać się w sytuacji i poznać lepiej wroga. Dwóch bandytów siedziało na przedzie, ale powóz ciągnięty był magicznie. Tak mi się zdawało. Nie zauważyłam żadnych stworzeń. Syknęłam cicho, gdy pojazdem szarpnęło mocniej, zupełnie jakby wjechał na wystający z ziemi korzeń albo kamień. Zachłanie złapałam się konstrukcji, a później spróbowałam wstać. Przy lewej krawędzi ujrzałam włosy Antonii. Powinna mieć stąd dobrą pozycję do rzucania zaklęć. Musiałyśmy zatrzymać ten wóz i przeżyć, nim kolejny wypadek pokiereszuje nas wszystkich. – Betula! – zawołałam, lokując się tuż nad głowami oprawców. Magia zawiodła. Szybko wypowiedziałam kolejną formułę: - Anathema! – tym razem czarnomagiczny urok zagroził jednemu z nich. Wtedy wóz gwałtownie skręcił, prawie zrzucając mnie ze swego dachu. Trzymałam się mocno drewnianego kawałka konstrukcji i spróbowałam wrócić na pozycję. Ten drugi obrócił się i wyciągnął w moją stronę różdżkę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
rzuty
Ostatnio zmieniony przez Varya Mulciber dnia 12.11.24 20:38, w całości zmieniany 3 razy
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Purpurowa knieja
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham