Stadion Narodowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stadion Narodowy
Jeden z większych stadionów Wielkiej Brytanii znajduje się pod Londynem, na błoniach skrytych przed mugolskimi oczami. Każda niemagiczna istota ujrzy tu jedynie kilka starych magazynów, o dziwnie odpychającej urodzie - aż nieprzyjemnie się zbliżać...
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:52, w całości zmieniany 1 raz
strasznie przepraszam za poślizg, to się nie powtórzy już :c
Ostatnia pełnia dała jej w kość. Cały następny dzień przeleżała we własnym łóżku odsypiając trudną noc, obolała i zmęczona; czy nie zasługiwała więc na odrobinę przyjemności? Nawet jeśli los nie miał zamiaru jej Sigrun litościwie podarować, to zamierzała wyrwać ją siłą. Nie mogła powiedzieć, by dzisiejszy mecz nie pozwolił jej zeszłej nocy zmrużyć oka, bo tak wyczekiwała rozstrzygnięcia akurat tej rogrywki, lecz poprzekładała inne plany tak, by móc się tu pojawić. Nie odpuszcza się takiej okazji, nie, kiedy znajomy z Departamentu Magicznych Gier i Sportów załatwia Ci bilet w najlepszej loży, nie tylko z wysokomi rangą urzędnikami Ministerstwa Magii, lecz także sami przedstawiciele klasy wyższej. Zadbała więc o odpowiednią prezencję: włożyła elegancką butelkowozieloną szatę podkreślajacą zwężenie w talii, a proste, jasne wlosy wyszczotkowała i pozostawiła rozpuszczone, by miękko okalaly twarz. Zjawiła się przed czasem, zajmując swoje miejsce i cicho dyskutując ze znajonym o nadchodzącym meczu towarzyskim Anglii i Szkocji, gdy na krótko przed rozpoczęciem rozgrywki opuścił ją na moment. Wyprostowała się w wygodnym siedzeniu i wyciągała szyję, by dojrzeć co dzieje się na boisku, kiedy usłyszała za sobą znajomy, choć dawno niesłyszany głos.
Odwróciła się na pięcie, nie kryjąc nawet wyrazu zaskoczenia, który przemknął po twarzy, lecz prędko ustąpił miejsce równie szelmowskiemu uśmiechowi, co jego.
-Mój najlepszy pałkarz - odpowiedziała, nie kłamiąc wcale, a wcale. W latach szkolnych grał naprawdę świetnie. Ujęła podaną jej dłoń i uścisnęła lekko, a choć nie miała w rękach krzepy równej męskiej, był nieco silniejszy niż u innych kobiet - choć najpewniej nie miał porównania, bo, jak podejrzewała, spędzał czas z kobietami, których dłonie obdarza się pocałunkiem, a nie ściska. Była jednak rada z tego gestu, lubiła gdy mężczyźni traktowali ją jako kogoś równego sobie, przynajmniej na poziomie płci. -Lordzie Black - dodała grzecznościowo, by uprzejmości stało się zadość. Nie byli wszak w loży sami, musiała pilnować własnych manier. -Nie zgasła ani na moment - zaśmiała się krótko.
Jeszcze przed Hogwartem rozmiłowała się w lataniu i grze w quidditcha. Trudno jednak, by było inaczej, kiedy ma się aż czterech starszych braci. Wszyscy czterej wzięli sobie za punkt honoru, by nauczyć ją zasadach, nazw i barw drużyn, a także najbardziej godnych zapamiętania momentów w historii tego sportu. Już od pierwszego meczu obejrzanego na szkolnych trybunach wiedziała, że dostanie się do drużyny - i tak też się stało. Chwile spędzane na boisku w barwach Slytherinu wspominała z dziwnym sentymentem i ogromną satysfakcją.
-Kibicowowałam. Znaczy kibicuję. Chyba. Szukająca to szlama - powiedziała z kwaśnym uśmiechem, a w brązowych tęczówkach pojawiła się zarówno złośc, jak i zawód -Zresztą Jastrzębie mają chyba ten sam problem. Billy Moore to samo - pokręciła głową z niesmaliem. Do czego to dochodzi, by dopuszczać do gry w najszlachetniejszą z magicznych gier brudne szlamy?
Ostatnia pełnia dała jej w kość. Cały następny dzień przeleżała we własnym łóżku odsypiając trudną noc, obolała i zmęczona; czy nie zasługiwała więc na odrobinę przyjemności? Nawet jeśli los nie miał zamiaru jej Sigrun litościwie podarować, to zamierzała wyrwać ją siłą. Nie mogła powiedzieć, by dzisiejszy mecz nie pozwolił jej zeszłej nocy zmrużyć oka, bo tak wyczekiwała rozstrzygnięcia akurat tej rogrywki, lecz poprzekładała inne plany tak, by móc się tu pojawić. Nie odpuszcza się takiej okazji, nie, kiedy znajomy z Departamentu Magicznych Gier i Sportów załatwia Ci bilet w najlepszej loży, nie tylko z wysokomi rangą urzędnikami Ministerstwa Magii, lecz także sami przedstawiciele klasy wyższej. Zadbała więc o odpowiednią prezencję: włożyła elegancką butelkowozieloną szatę podkreślajacą zwężenie w talii, a proste, jasne wlosy wyszczotkowała i pozostawiła rozpuszczone, by miękko okalaly twarz. Zjawiła się przed czasem, zajmując swoje miejsce i cicho dyskutując ze znajonym o nadchodzącym meczu towarzyskim Anglii i Szkocji, gdy na krótko przed rozpoczęciem rozgrywki opuścił ją na moment. Wyprostowała się w wygodnym siedzeniu i wyciągała szyję, by dojrzeć co dzieje się na boisku, kiedy usłyszała za sobą znajomy, choć dawno niesłyszany głos.
Odwróciła się na pięcie, nie kryjąc nawet wyrazu zaskoczenia, który przemknął po twarzy, lecz prędko ustąpił miejsce równie szelmowskiemu uśmiechowi, co jego.
-Mój najlepszy pałkarz - odpowiedziała, nie kłamiąc wcale, a wcale. W latach szkolnych grał naprawdę świetnie. Ujęła podaną jej dłoń i uścisnęła lekko, a choć nie miała w rękach krzepy równej męskiej, był nieco silniejszy niż u innych kobiet - choć najpewniej nie miał porównania, bo, jak podejrzewała, spędzał czas z kobietami, których dłonie obdarza się pocałunkiem, a nie ściska. Była jednak rada z tego gestu, lubiła gdy mężczyźni traktowali ją jako kogoś równego sobie, przynajmniej na poziomie płci. -Lordzie Black - dodała grzecznościowo, by uprzejmości stało się zadość. Nie byli wszak w loży sami, musiała pilnować własnych manier. -Nie zgasła ani na moment - zaśmiała się krótko.
Jeszcze przed Hogwartem rozmiłowała się w lataniu i grze w quidditcha. Trudno jednak, by było inaczej, kiedy ma się aż czterech starszych braci. Wszyscy czterej wzięli sobie za punkt honoru, by nauczyć ją zasadach, nazw i barw drużyn, a także najbardziej godnych zapamiętania momentów w historii tego sportu. Już od pierwszego meczu obejrzanego na szkolnych trybunach wiedziała, że dostanie się do drużyny - i tak też się stało. Chwile spędzane na boisku w barwach Slytherinu wspominała z dziwnym sentymentem i ogromną satysfakcją.
-Kibicowowałam. Znaczy kibicuję. Chyba. Szukająca to szlama - powiedziała z kwaśnym uśmiechem, a w brązowych tęczówkach pojawiła się zarówno złośc, jak i zawód -Zresztą Jastrzębie mają chyba ten sam problem. Billy Moore to samo - pokręciła głową z niesmaliem. Do czego to dochodzi, by dopuszczać do gry w najszlachetniejszą z magicznych gier brudne szlamy?
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Przynajmniej po latach przyznajesz, że byłem najlepszy – odparł z wyraźnym rozbawieniem, naprawdę się ciesząc z tego spotkania. Rzadko mieli okazje choćby minąć się na ministerialnych korytarzach, a co dopiero zamienić ze sobą kilka słów. Inne departamenty, inne obowiązki, a życie nieustannie pędziło. Na krótką chwilę cofnął się o ponad dziesięć lat, kiedy śmiech wówczas panny Rookwood towarzyszył drużynie Slytherinu przy każdym zwycięstwie. – Pani Rookwood – również powitał ją jak najbardziej oficjalnie, aby grzecznościowym formułkom stało się zadość. – To komu dziś kibicujesz?
Zerknął w kierunku boiska, potem znów całą uwagę skupił na swojej pani kapitan, doskonale pamiętając jej sposoby na zagrzewanie Ślizgonów do walki, jak i te wszystkie mordercze treningi pod jej przywództwem. Niestety, musiał oderwać się od wspomnień, kiedy wyszedł temat niezbyt przyjemny.
– Jestem tymi faktami równie zniesmaczony co ty – oznajmił krótko, aby nie roztrząsać się zbyt dogłębnie nad tym, jakie to czasy nastały, skoro byle kto dostępuje przywileju grania w tak piękną dyscyplinę, którą stworzyli czarodzieje dla pełnowartościowych czarodziejów. Z drugiej strony nie był ślepy i wiedział, że taki Moore zasłużył sobie na ten zaszczyt własnymi umiejętnościami, choć nigdy nie powiedziałby podobnej rzeczy głośno, takie słowa zwyczajnie nie przeszłyby mu przez gardło. – Ale czy mam rezygnować z wielkiej miłości do czarodziejskiej dyscypliny sportowej tylko z powodu tej niedogodności, choć rzeczywiście rażącej? – spytał nieco filozoficznie, bardzo ogólnikowo, właściwie nie oczekując odpowiedzi na pytanie o charakterze mocno retorycznym. – Nie dam sobie odebrać tej przyjemności nikomu – dodał z łobuzerskim uśmieszkiem niezwykle pewny swej racji. Jeśli będzie trzeba, sam chwyci za miotłę i zagra na tym stadionie, choć czuł, że może nieco zgnuśniał za ministerialnym biurkiem.
– Vause też gra dla Jastrzębi – burknął pod nosem prawie jak naburmuszone na cały świat dziecko i poniekąd właśnie tak się czuł, bardzo urażony faktem, że ta wredna dziewucha z czasów szkolnych gra w jego ulubionej drużynie. Jej gra nawet dla innej drużyny pewnie i tak byłaby dla niego niewygodna, ale przynajmniej jej nazwisko nie kalałoby osiągnięć Jastrzębi, a więc jej istnienie byłoby mniej zauważalne. – Na pewno pamiętasz tę agresywną Gryfonkę, w którą zawsze posyłałem tłuczki – mimowolnie uśmiechnął się na wspomnienie swojej własnej gry ze szkolnych czasów. Jak wiele lat temu to było, a mimo to każdy lot na miotle w barwach Slytherinu pamiętał wyraźnie, jakby nadal przeżywał te wszystkie razy, gdy wzbijał się wysoko. Pamiętał również te wszystkie razy, gdy był przez tę małą furiatkę uderzony czy kopnięty. Choć była to czarownica półkrwi, więc i przez to odrobinę bardziej godna uwagi, i tak szczerze jej nie znosił. – Jakaż była irytująca. Właściwie nadal jest. Dlaczego nie polazła do Harpii?
Ostatnie pytanie rzucił specjalnie, posyłając przy tym Sigrun wyraźnie rozbawione spojrzenie. Zabawnie by było sprowokować ją, aby zaczęła bronić dobrego imienia swej drużyny jak lwica.
– Powinienem pytać jak zdobyłaś miejsce w tej loży? – zadał kolejne pytanie na zaczepkę, poddając się entuzjazmowi, które wywołało to spotkanie. Znów czuł się jak nastolatek skory do żartów.
Zerknął w kierunku boiska, potem znów całą uwagę skupił na swojej pani kapitan, doskonale pamiętając jej sposoby na zagrzewanie Ślizgonów do walki, jak i te wszystkie mordercze treningi pod jej przywództwem. Niestety, musiał oderwać się od wspomnień, kiedy wyszedł temat niezbyt przyjemny.
– Jestem tymi faktami równie zniesmaczony co ty – oznajmił krótko, aby nie roztrząsać się zbyt dogłębnie nad tym, jakie to czasy nastały, skoro byle kto dostępuje przywileju grania w tak piękną dyscyplinę, którą stworzyli czarodzieje dla pełnowartościowych czarodziejów. Z drugiej strony nie był ślepy i wiedział, że taki Moore zasłużył sobie na ten zaszczyt własnymi umiejętnościami, choć nigdy nie powiedziałby podobnej rzeczy głośno, takie słowa zwyczajnie nie przeszłyby mu przez gardło. – Ale czy mam rezygnować z wielkiej miłości do czarodziejskiej dyscypliny sportowej tylko z powodu tej niedogodności, choć rzeczywiście rażącej? – spytał nieco filozoficznie, bardzo ogólnikowo, właściwie nie oczekując odpowiedzi na pytanie o charakterze mocno retorycznym. – Nie dam sobie odebrać tej przyjemności nikomu – dodał z łobuzerskim uśmieszkiem niezwykle pewny swej racji. Jeśli będzie trzeba, sam chwyci za miotłę i zagra na tym stadionie, choć czuł, że może nieco zgnuśniał za ministerialnym biurkiem.
– Vause też gra dla Jastrzębi – burknął pod nosem prawie jak naburmuszone na cały świat dziecko i poniekąd właśnie tak się czuł, bardzo urażony faktem, że ta wredna dziewucha z czasów szkolnych gra w jego ulubionej drużynie. Jej gra nawet dla innej drużyny pewnie i tak byłaby dla niego niewygodna, ale przynajmniej jej nazwisko nie kalałoby osiągnięć Jastrzębi, a więc jej istnienie byłoby mniej zauważalne. – Na pewno pamiętasz tę agresywną Gryfonkę, w którą zawsze posyłałem tłuczki – mimowolnie uśmiechnął się na wspomnienie swojej własnej gry ze szkolnych czasów. Jak wiele lat temu to było, a mimo to każdy lot na miotle w barwach Slytherinu pamiętał wyraźnie, jakby nadal przeżywał te wszystkie razy, gdy wzbijał się wysoko. Pamiętał również te wszystkie razy, gdy był przez tę małą furiatkę uderzony czy kopnięty. Choć była to czarownica półkrwi, więc i przez to odrobinę bardziej godna uwagi, i tak szczerze jej nie znosił. – Jakaż była irytująca. Właściwie nadal jest. Dlaczego nie polazła do Harpii?
Ostatnie pytanie rzucił specjalnie, posyłając przy tym Sigrun wyraźnie rozbawione spojrzenie. Zabawnie by było sprowokować ją, aby zaczęła bronić dobrego imienia swej drużyny jak lwica.
– Powinienem pytać jak zdobyłaś miejsce w tej loży? – zadał kolejne pytanie na zaczepkę, poddając się entuzjazmowi, które wywołało to spotkanie. Znów czuł się jak nastolatek skory do żartów.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Prychnęła cicho śmiechem rozbawiona jego uwagą. Tak, teraz mogła przyznawać już to głośno. W latach szkolnych jako kapitan nie była skora do komplementów pod adresem innych członków drużyny Slytherinu, myślała wtedy, że jej wrzaski i krytyka zmuszą ich do większego wysiłku, mocniejszych starań, dzięki czemu będą jeszcze lepsi. Nie lubiła przegrywać, nie potrafiła tego robić, każdą porażkę znosiła bardzo ciężko (i zwykle po niej demolowała własne dormitorium, za co zarobiła kilka szlabanów, a profesor Slughorn zastanawiał się, czy nie powinien odebrać jej odznaki kapitana), dlatego robiła wszystko, by zbliżyć się do zwycięstwa - i do tego samego zmuszała swoją drużynę. Mordercze treningi, czy to deszcz, czy śnieg, czy największa nawałnica, była na porządku dziennym, niewiadomo wszak w jakich warunkach miało przyjść im grać, a mecze quidditcha nie były odwoływane z tak błahych powodów jak pogoda. W szatni skupiała się na instruowaniu każdego na temat tego, co mógłby jeszcze pochwalić. Chwaliła po wygranych meczach, choć również oszczędnie.
Wahała się chwilę, nim odpowiedziała na pytanie Blacka. Z jednej strony miała klub walijski, a choć była Angielką, to i tak zwykle kibicowała Harpiom; Jastrzębie miały odpowiedni styl gry, agresywny i ostry, taki jak lubiła sama Rookwood, lecz przecież nie będzie kibicowała szlamie Moorowi. Co to, to nie.
-Katapultom - odpowiedziała w końcu, pozostając wierna walijskim klubom -No tak, tak, masz rację... - mruknęła, wzdychając cicho nad niesprawiedliwością tego stanu rzeczy. Najszlachetniejszy z magicznych sportów kalany przez szlamy, faklt ten przyprawiał ją o obrzydzenie, lecz Black miał rację - nie zrezygnują przecież z tej rozrywki przez kilka brudnych jednostek. Choć miała wrażenie, że gdyby ktoś tak potężny jak Lord Black pociągnąłby za odpowiednie sznurki, może zdołałby wyeliminować choć kilka problemów... ale tego oczywiście sugerować nie miała zamiaru. Nie tutaj i nie teraz.
-Kto? - wyrwało się jej, kiedy usłyszała kolejne nazwisko; dopiero po wyjaśnieniu Alpharda coś zaświtało Sigrun w głowie. -Tak, chyba ją pamiętam - odpowiedziała po krótkim zastanowieniu. Od czasów szkoły minęło już tyle lat... Wiele twarzy z pamięci wytarł czas. Jak to zwykle bywa pozostały w głowie jedynie te lepsze wspomnienia: spotkania z Tomem Riddlem i resztą jego świty, gra w barwach Slytherinu... -W Harpiach grają najlepsze, a w Jastrzębiach to, co się do Harpii nie nadaje - odcięła się złośliwie, wiedząc, że przy Alphardzie może sobie na to pozwolić. Owszem, nie widywali się często, nie mieli powodów do spotkań, tak wiele ich dzieliło, lecz w szkole rozumieli się dość dobrze - co i dla niej było dziwną niespodzianką.
Na kolejne pytanie wpierw odpowiedziała szelmowskim uśmiechem. Nie miała oporów, by zachowywać się dwuznacznie, dawno już straciła niewinność, nie była ani panną, ani nastoletnią młódką, by się wstydzić.
-Mam swoje sposoby - odpowiedziała enigmatycznie, a kącik ust zadrżał, bo miala ochotę się roześmiać; wiedząc jednak, że inni mogą ich podsłuchiwać pospieszyła z wyjaśnieniem -Mam znajomych w Departamencie Magicznych Gier i Sportów - wyjaśniła szeptem.
Wahała się chwilę, nim odpowiedziała na pytanie Blacka. Z jednej strony miała klub walijski, a choć była Angielką, to i tak zwykle kibicowała Harpiom; Jastrzębie miały odpowiedni styl gry, agresywny i ostry, taki jak lubiła sama Rookwood, lecz przecież nie będzie kibicowała szlamie Moorowi. Co to, to nie.
-Katapultom - odpowiedziała w końcu, pozostając wierna walijskim klubom -No tak, tak, masz rację... - mruknęła, wzdychając cicho nad niesprawiedliwością tego stanu rzeczy. Najszlachetniejszy z magicznych sportów kalany przez szlamy, faklt ten przyprawiał ją o obrzydzenie, lecz Black miał rację - nie zrezygnują przecież z tej rozrywki przez kilka brudnych jednostek. Choć miała wrażenie, że gdyby ktoś tak potężny jak Lord Black pociągnąłby za odpowiednie sznurki, może zdołałby wyeliminować choć kilka problemów... ale tego oczywiście sugerować nie miała zamiaru. Nie tutaj i nie teraz.
-Kto? - wyrwało się jej, kiedy usłyszała kolejne nazwisko; dopiero po wyjaśnieniu Alpharda coś zaświtało Sigrun w głowie. -Tak, chyba ją pamiętam - odpowiedziała po krótkim zastanowieniu. Od czasów szkoły minęło już tyle lat... Wiele twarzy z pamięci wytarł czas. Jak to zwykle bywa pozostały w głowie jedynie te lepsze wspomnienia: spotkania z Tomem Riddlem i resztą jego świty, gra w barwach Slytherinu... -W Harpiach grają najlepsze, a w Jastrzębiach to, co się do Harpii nie nadaje - odcięła się złośliwie, wiedząc, że przy Alphardzie może sobie na to pozwolić. Owszem, nie widywali się często, nie mieli powodów do spotkań, tak wiele ich dzieliło, lecz w szkole rozumieli się dość dobrze - co i dla niej było dziwną niespodzianką.
Na kolejne pytanie wpierw odpowiedziała szelmowskim uśmiechem. Nie miała oporów, by zachowywać się dwuznacznie, dawno już straciła niewinność, nie była ani panną, ani nastoletnią młódką, by się wstydzić.
-Mam swoje sposoby - odpowiedziała enigmatycznie, a kącik ust zadrżał, bo miala ochotę się roześmiać; wiedząc jednak, że inni mogą ich podsłuchiwać pospieszyła z wyjaśnieniem -Mam znajomych w Departamencie Magicznych Gier i Sportów - wyjaśniła szeptem.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bardzo ostentacyjnie, bo do bólu teatralnie przewrócił oczami na jej odpowiedź, nawet jeśli po cichu spodziewał się, że otrzyma ją właśnie w takiej postaci. Rookwood nigdy nie dopingowałaby drużynie, w której grają szlamy, zwłaszcza te poznane za czasów szkolnych, przez co jeszcze bardziej znienawidzone, gdyś śmiały wkroczyć magiczny świat, dzielić go z czysto krwistymi w Hogwarcie. Chociaż podejrzewał, że spore znaczenie dla jej wyboru mógł mieć również fakt, że Jastrzębie od zawsze były jego ulubioną drużyną, więc zdecydowała się wyrazić uznanie dla Katapult, aby mu w ten sposób dokuczyć. Już lata temu zauważył, że Sigrun specyficznie wyraża swoją sympatię, o wiele chętniej będąc uszczypliwą wobec bliskich osób, choć może jego opinia na ten temat została w dużej mierze rozmyta przez wspólne treningi quidditcha, po których wielu padało na twarz ze zmęczenia na najbliższe kilka godzin. Istniała jeszcze możliwość, że po prostu pragnęła pozostać wierna walijskim drużynom, ale w to jakoś Alphard nie zamierzał tak łatwo uwierzyć.
– Przyznam szczerze, że ten sezon jest dla Katapult bardzo udany, jednak to się skończy właśnie dzisiaj za sprawą wspaniałej gry Jastrzębi – odparł w końcu z łobuzerskim uśmieszkiem, nawet przez chwilę nie tracąc wiary w to, że najbliższy jego sercu klub ogra przeciwników z dzieciną łatwością, nawet jeśli do tego sukcesu miałyby przyczynić się szlamy, co nawet jemu nie było za bardzo w smak, ale porażka też byłaby ciężkostrawna.
– To ciekaw jestem dlaczego Harpie poniosły tak sromotną porażkę podczas spotkania z Jastrzębiami – rzucił lekko i swobodnie, kątem oka uważnie obserwując reakcję rozmówczyni na wzmiankę o meczu sprzed kilku kolejek. Znając jej temperament musiała wtedy wyżyć się na czymś, a raczej to Black miał nadzieję, że ta cała złość nie została skierowana na kogoś, bo pewnie po nieszczęśniku zostałyby jedynie strzępy.
– A ja myślałem, że może ktoś skończył martwy – odpowiedział jej równie konspiracyjnym szeptem, po czym puścił jej oczko, tak po prostu, jak najbardziej przyjaźnie, kiedy nie potrafił zabić w sobie rozbawienia. W końcu nawet parsknął stłumionym śmiechem. – Cieszę się, że masz znajomości gdzie trzeba – dodał już normalnym głosem. – I nie wiem, czy powinienem pytać, jak tam u ciebie w pracy – dodał jeszcze, chyba nawet nie licząc na odpowiedź. Pewnie wiele się działo te kilka dni po pełni w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami.
Skierował spojrzenie na boisko, kiedy tylko Katapulty jako pierwsze zerwały się z zielonej płyty boiska do lotu, aby wykonać honorową rundę wokół stadionu i zaprezentować się godnie kibicom. Entuzjazm rozpromienił jego twarz, dopiero wtedy, gdy w powietrzu zawirowali zawodnicy Jastrzębi, przez co zaczął klaskać głośno i wiwatować na całe gardło, ściągając na siebie zniesmaczone spojrzenia niektórych czarodziejów o szlachetnym rodowodzie, dalekich od tak żywego okazywania emocji. I tak nikt z najbliżej siedzących nie powinien narzekać, bo przynajmniej lord Black powstrzymał się od przeciągłego buczenia, kiedy po raz pierwszy śmignęły mu przed oczami Katapulty.
– Jeśli przyszłaś sama, mam nadzieję, że dotrzymasz mi towarzystwa – rzucił w jej stronę, nie odrywając jednak spojrzenia od zawodników, którzy zastygli już w bezruchu na miotłach na swoich połowach boiska, czekając na sygnał od sędziego.
– Przyznam szczerze, że ten sezon jest dla Katapult bardzo udany, jednak to się skończy właśnie dzisiaj za sprawą wspaniałej gry Jastrzębi – odparł w końcu z łobuzerskim uśmieszkiem, nawet przez chwilę nie tracąc wiary w to, że najbliższy jego sercu klub ogra przeciwników z dzieciną łatwością, nawet jeśli do tego sukcesu miałyby przyczynić się szlamy, co nawet jemu nie było za bardzo w smak, ale porażka też byłaby ciężkostrawna.
– To ciekaw jestem dlaczego Harpie poniosły tak sromotną porażkę podczas spotkania z Jastrzębiami – rzucił lekko i swobodnie, kątem oka uważnie obserwując reakcję rozmówczyni na wzmiankę o meczu sprzed kilku kolejek. Znając jej temperament musiała wtedy wyżyć się na czymś, a raczej to Black miał nadzieję, że ta cała złość nie została skierowana na kogoś, bo pewnie po nieszczęśniku zostałyby jedynie strzępy.
– A ja myślałem, że może ktoś skończył martwy – odpowiedział jej równie konspiracyjnym szeptem, po czym puścił jej oczko, tak po prostu, jak najbardziej przyjaźnie, kiedy nie potrafił zabić w sobie rozbawienia. W końcu nawet parsknął stłumionym śmiechem. – Cieszę się, że masz znajomości gdzie trzeba – dodał już normalnym głosem. – I nie wiem, czy powinienem pytać, jak tam u ciebie w pracy – dodał jeszcze, chyba nawet nie licząc na odpowiedź. Pewnie wiele się działo te kilka dni po pełni w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami.
Skierował spojrzenie na boisko, kiedy tylko Katapulty jako pierwsze zerwały się z zielonej płyty boiska do lotu, aby wykonać honorową rundę wokół stadionu i zaprezentować się godnie kibicom. Entuzjazm rozpromienił jego twarz, dopiero wtedy, gdy w powietrzu zawirowali zawodnicy Jastrzębi, przez co zaczął klaskać głośno i wiwatować na całe gardło, ściągając na siebie zniesmaczone spojrzenia niektórych czarodziejów o szlachetnym rodowodzie, dalekich od tak żywego okazywania emocji. I tak nikt z najbliżej siedzących nie powinien narzekać, bo przynajmniej lord Black powstrzymał się od przeciągłego buczenia, kiedy po raz pierwszy śmignęły mu przed oczami Katapulty.
– Jeśli przyszłaś sama, mam nadzieję, że dotrzymasz mi towarzystwa – rzucił w jej stronę, nie odrywając jednak spojrzenia od zawodników, którzy zastygli już w bezruchu na miotłach na swoich połowach boiska, czekając na sygnał od sędziego.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jego przypuszczenia nieco mijały się z prawdą, bo choć w istocie spore znaczenie miała dlań czystość krwi członków drużyny (właściwie każdego oceniała między innymi przez pryzmat urodzenia), to mimo wszystko w Harpiach z Holyhead grała szlama, a choć Sigrun, zapaloną miłośniczkę quidditcha, boleśnie to kłuło, to nie mogła się wyzbyć sympatii do feministycznej, walijskiej drużyny. Na szukającą przymykała oko. Faktem było jednak, że uwielbiała droczyć się z innymi. Rookwood nie brakowało złośliwości, przekory i uszczypliwości. Bywała także po prostu wredna i sprawiało jej to zwyczajną uciechę. Tym razem wyjątkowo kierowała się jednak sympatią do drużyn walijskich, choć sama z Walią nie miała nic wspólnegego. Pochodziła z Harrogate, dystryktu w północnym Yorku, ponurego i deszczowego miejsca w Anglii.
-Możesz mieć rację tylko wówczas, kiedy Katapulty dadzą im fory - odparła od razu, choć wcale nie była aż tak przekonana o ich przewadze nad Jastrzębiami, znanymi z bardzo ostrej i agresywnej gry - co skąd inąd Sigrun bardzo pochwalała, sama wymagała takiej taktyki między innymi od Alpharda i reszty członków ich ślizgońskiej drużyny, lecz wciąż nie pałała do nich sympatią. Black o tym wiedział i najpewniej dlatego nie omieszkał wytknąć ich zwycięstwa nad jej ulubioną drużyną. Uśmiechnęła się bardziej kwaśno; była wściekła, że ta szlama nie zdążyła złapać znicza w odpowiednim momencie, lecz cóż - raz na wozie, raz pod wozem, czyż nie?
-Z tego samego powodu - odrzekła natychmiast, mając ochotę pokazać mu język jak za szkolnych lat, lecz była przecież dorosłą kobietą i w porę się opanowała. -Dały im fory. Czyżbyś zapomniał już jak zmiażdzyły ich w zeszłym sezonie? - odgryzła się natychmiast, nigdy przecież nie pozostawała mu dłużna.
Prawdą było jednak, że wściekła się wtedy, oczywiście, niewiele było jej trzeba, by doprowadzić do furii - była nader impulsywna i wybuchowa, byle błahostka potrafiła wyprowadzić ją z równowagi.
-W sprawie następnego meczu może odezwę się do Ciebie, lordzie Black - powiedziała zuchwale, znów się drocząc; tak naprawdę nie mogła pochwalić się siatką wpływowych znajomych, a przyczyna tkwiła w jej paskudnym charakterze - trudno było polubić wybuchową i butną Sigrun Rookwood, której wyraz twarzy wiecznie sugerował, że ma ochotę cisnąć w swojego rozmówcę paskudną klątwą. Bywała po prostu antypatyczna. Na całe szczęście posiadała giętki język i niezbędne w życiu kobiety atrybuty, pozwalające jej zdobyć to, czego chce - gdyby słowa zawiodły.
-To, że wciąż żyję jasno świadczy, że dobrze w tej mojej pracy - zaśmiała się cicho, przewracając teatralnie oczami. -Wilkołaki jak dotąd nie wykazują podatności na anomalie. Nie wykryliśmy przypadku, by je wzmacniały - dodała już poważniejszym głosem, marszcząc brwi. Ostatnia pełnia dla całego Biura była trudna i nerwowa. Sigrun nawet nie próbowała ukrywać, że atmosfera niepokoju udzielała się także i jej. Byłaby skończonym głupcem, gdyby bagatelizowała siłę bestii.
Wzrok Sigrun również oderwał się od twarzy znajomego, by spocząć na boisku i tym, co się nań działo; mecz niebawem miał się rozpocząć. Sama powstrzymała się od reakcji na widok Katapult, stojąc w bezruchu i obserwując je z rozleniwieniem. Nie była ich fanką, nie czuła więc potrzeby manifestowania swojego dzisiejszego dla nich poparcia - w przeciwieństwie do Alpharda. Z rozbawieniem obserwowała Lorda, który gwizdał i zachowywał się jak młodzieniaszek dający upust emocjom, a nie poważny urzędnik - nie przystało mu takie zachowanie, lecz czyż nie między innymi za to darzyła go sympatią? Czasami po prostu należało pieprzyć konwenanse.
Spojrzała na puste miejsce obok siebie - jej znajomy wciąż nie wracał, a ona nie miała zamiaru tkwić w nieskończoność i czekać tu na niego, skoro znalazła lepsze towarzystwo.
-Oczywiście - zgodziła się po chwili, podążając za Alphardem i zajmując miejsce obok tego, które było przeznaczone dla niego -Oby Moore zleciał z miotły - zażyczyła sobie na głos ze złośliwą satysfakcją, jednako zauważając z żalem jakaż to szkoda, że nie może mu w tym pomóc.
Rozległ się dźwięk gwizdka - gra się rozpoczęła.
-Możesz mieć rację tylko wówczas, kiedy Katapulty dadzą im fory - odparła od razu, choć wcale nie była aż tak przekonana o ich przewadze nad Jastrzębiami, znanymi z bardzo ostrej i agresywnej gry - co skąd inąd Sigrun bardzo pochwalała, sama wymagała takiej taktyki między innymi od Alpharda i reszty członków ich ślizgońskiej drużyny, lecz wciąż nie pałała do nich sympatią. Black o tym wiedział i najpewniej dlatego nie omieszkał wytknąć ich zwycięstwa nad jej ulubioną drużyną. Uśmiechnęła się bardziej kwaśno; była wściekła, że ta szlama nie zdążyła złapać znicza w odpowiednim momencie, lecz cóż - raz na wozie, raz pod wozem, czyż nie?
-Z tego samego powodu - odrzekła natychmiast, mając ochotę pokazać mu język jak za szkolnych lat, lecz była przecież dorosłą kobietą i w porę się opanowała. -Dały im fory. Czyżbyś zapomniał już jak zmiażdzyły ich w zeszłym sezonie? - odgryzła się natychmiast, nigdy przecież nie pozostawała mu dłużna.
Prawdą było jednak, że wściekła się wtedy, oczywiście, niewiele było jej trzeba, by doprowadzić do furii - była nader impulsywna i wybuchowa, byle błahostka potrafiła wyprowadzić ją z równowagi.
-W sprawie następnego meczu może odezwę się do Ciebie, lordzie Black - powiedziała zuchwale, znów się drocząc; tak naprawdę nie mogła pochwalić się siatką wpływowych znajomych, a przyczyna tkwiła w jej paskudnym charakterze - trudno było polubić wybuchową i butną Sigrun Rookwood, której wyraz twarzy wiecznie sugerował, że ma ochotę cisnąć w swojego rozmówcę paskudną klątwą. Bywała po prostu antypatyczna. Na całe szczęście posiadała giętki język i niezbędne w życiu kobiety atrybuty, pozwalające jej zdobyć to, czego chce - gdyby słowa zawiodły.
-To, że wciąż żyję jasno świadczy, że dobrze w tej mojej pracy - zaśmiała się cicho, przewracając teatralnie oczami. -Wilkołaki jak dotąd nie wykazują podatności na anomalie. Nie wykryliśmy przypadku, by je wzmacniały - dodała już poważniejszym głosem, marszcząc brwi. Ostatnia pełnia dla całego Biura była trudna i nerwowa. Sigrun nawet nie próbowała ukrywać, że atmosfera niepokoju udzielała się także i jej. Byłaby skończonym głupcem, gdyby bagatelizowała siłę bestii.
Wzrok Sigrun również oderwał się od twarzy znajomego, by spocząć na boisku i tym, co się nań działo; mecz niebawem miał się rozpocząć. Sama powstrzymała się od reakcji na widok Katapult, stojąc w bezruchu i obserwując je z rozleniwieniem. Nie była ich fanką, nie czuła więc potrzeby manifestowania swojego dzisiejszego dla nich poparcia - w przeciwieństwie do Alpharda. Z rozbawieniem obserwowała Lorda, który gwizdał i zachowywał się jak młodzieniaszek dający upust emocjom, a nie poważny urzędnik - nie przystało mu takie zachowanie, lecz czyż nie między innymi za to darzyła go sympatią? Czasami po prostu należało pieprzyć konwenanse.
Spojrzała na puste miejsce obok siebie - jej znajomy wciąż nie wracał, a ona nie miała zamiaru tkwić w nieskończoność i czekać tu na niego, skoro znalazła lepsze towarzystwo.
-Oczywiście - zgodziła się po chwili, podążając za Alphardem i zajmując miejsce obok tego, które było przeznaczone dla niego -Oby Moore zleciał z miotły - zażyczyła sobie na głos ze złośliwą satysfakcją, jednako zauważając z żalem jakaż to szkoda, że nie może mu w tym pomóc.
Rozległ się dźwięk gwizdka - gra się rozpoczęła.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Fory – prychnął pod nosem z pogardą, następnie przewrócił teatralnie oczami, spojrzenie kierując na boisko, aby przypadkiem nie przegapić żadnego poruszenia na tle zielonej murawy. Zaraz jednak uśmiechnął się chytrze, wyczuwając szansę na zrekompensowanie sobie drobnego przytyku skierowanego do jego ulubionej drużyny. – Zeszły sezon to dawna historia, wręcz inna epoka – odpowiedział całkowicie spokojnie, niezwykle lekko, aby zagrać rozmówczyni na nosie tym, że nie dał się jej sprowokować. – Po co do niego wracać, skoro został już całkowicie rozstrzygnięty? Liczy się obecny sezon, w którym Harpie wcale nie mają czym się pochwalić.
Nie potrafił darować sobie tego przytyku wobec kobiecej drużyny z Walii. Zazwyczaj był bardzo obiektywny przy ocenianiu poszczególnych drużyn, teraz jednak nie zależało mu na wystawieniu sprawiedliwej opinii, o wiele bardziej marzyło mu się podrażnienie znajomej, która lata temu maltretowała go na hogwardzkim boisku, tak jak i innych zawodników ślizgońskiej drużyny. Jednocześnie te wszystkie ciężkie treningi owocowały w dobre wyniki utrzymujące się przez długi czas. Ale w tej chwili podobne stwierdzenie, choć w pełni prawdziwe, nie przeszłoby mu przez usta.
– Wygramy – wyrzucił z siebie hardo. – A jeśli nie, to przynajmniej rozwalimy parę łbów – podzielił się z Sigrun klubowym hasłem Jastrzębi, nie przestając utrzymywać łobuzerskiego uśmieszku na ustach. Przynajmniej przez chwilę, dopóki nie zszedł na poważniejszy temat. Źle zrobił, że w wolnym czasie spytał o pracę, dość głupie posunięcie, które mógł tłumaczyć swoim brakiem umiejętności w prowadzeniu ciekawych rozmów. O wiele łatwiej szło mu ciągnięcie bardziej merytorycznych dyskusji, do bólu analitycznych.
Na wzmiankę o anomaliach jedynie przytaknął, bo doskonale rozumiał wszelkie obawy dotyczącego tego zjawiska. Dla wielu osób noc z 30 kwietnia na 1 maja przyniosła wiele przykrych doświadczeń. Całe szczęście, że sam uniknął jakichkolwiek konsekwencji, a wszystko przez to, że nie spotkała go żadna zaskakująca przygoda. Ale magia, którą poczuł wówczas w powietrzu… Nie może jej zapomnieć. Tak przytłaczająca, jednocześnie kusząca, przywołująca go. Dziwne doznanie.
– Dotarłem do ciekawych badań na temat wilkołaków, choć nie dotyczących natury tego wynaturzenia – rzucił oszczędnie, nie zradzając szczegółów, o których może chętnie by się rozwodził, gdyby nie znajdował się właśnie na trybunach albo chociaż miał więcej czasu niż kilka minut do rozpoczęcia meczu. Naukowe dysputy powinien więc sobie darować, w końcu Sigrun w czasach szkolnych wcale nie wykazywała większych chęci do zgłębiania wyników badań z jakiejkolwiek dziedziny magii. – Wiem, że wyda ci się to nieprawdopodobne, ale nawet wilkołaki mogą się do czegoś przydać, na przykład wnieść wkład do nauki jako obiekty badawcze – spróbował jak najszybciej rozładować napięcie, aby rozmówczyni nie zamartwiała się dłużej zawodowymi trudnościami.
Prezentował niezbyt szlacheckie zachowanie przez chwilę, jednocześnie wyjątkowo nie miał o to do siebie pretensji, przeciwnie, zamierzał dalej czerpać jak najwięcej radości z oglądania rozpoczynającego się spektaklu. Posłał Sigrun przyjazny uśmiech, gdy przyjęła jego zaproszenie. W końcu przeszedł na odpowiednie miejsce, gwarantując sobie jeszcze lepszy widok, choć i we wcześniejszym położeniu był bardziej niż przyzwoity.
– Wydaje mi się, że Moore nie spełni jednak twoich oczekiwań.
Pierwszy gwizdek i zaraz zawodnicy ruszyli. Znicz umknął gdzieś nisko, z kolei tłuczki wzbiły się dziko w niebo. Pierwsze kilka minut nie przyniosły żadnych rewelacji, zawodnicy skupili się bardziej na rozstawieniu, kryciu siebie nawzajem, przy czym obrońca Jastrzębi już zaliczył mocne natarcie na pałkarza Katapult, przez co Alphard wręcz podskoczył na miejscu. Wyprostowany niczym struna, z dłońmi zaciśniętymi na kolanach, wpatrywał się w starcie dwóch drużyn jak urzeczony. Kiedy jednak szukający Katapult zapikował mocno, mimowolnie poczuł niepokój, bo takie zachowanie świadczyć mogło zarówno o próbie zmylenia drugiego szukającego, ale również o rzeczywistym dostrzeżeniu gdzieś w dole nad trawą złotego znicza. A w międzyczasie w powietrzu któryś z pałkarzy Jastrzębi posłał z hukiem tłuczek w stronę ścigającego Katapult, lecz ten w ostatniej chwili uchylił się przed nim, przy tym całkiem zręcznie podając kafel do drugiego współzawodnika. Taki przejaw umiejętności nawet na Alphardzie musiał zrobić wrażenie. Ale skrzywił się boleśnie, gdy kafel przeleciał przez środkową poręcz.
– Szlag – syknął pod nosem, próbując wrócić do obserwacji sytuacji szukających, którzy mknęli obok siebie może metr nad murawą. – Nic z tego, spotkanie nie zakończy się tak po prostu po kilka minutach – rzucił niczym obrażony dzieciak, mrużąc przy tym oczy w wyrazie niezadowolenia.
Nie potrafił darować sobie tego przytyku wobec kobiecej drużyny z Walii. Zazwyczaj był bardzo obiektywny przy ocenianiu poszczególnych drużyn, teraz jednak nie zależało mu na wystawieniu sprawiedliwej opinii, o wiele bardziej marzyło mu się podrażnienie znajomej, która lata temu maltretowała go na hogwardzkim boisku, tak jak i innych zawodników ślizgońskiej drużyny. Jednocześnie te wszystkie ciężkie treningi owocowały w dobre wyniki utrzymujące się przez długi czas. Ale w tej chwili podobne stwierdzenie, choć w pełni prawdziwe, nie przeszłoby mu przez usta.
– Wygramy – wyrzucił z siebie hardo. – A jeśli nie, to przynajmniej rozwalimy parę łbów – podzielił się z Sigrun klubowym hasłem Jastrzębi, nie przestając utrzymywać łobuzerskiego uśmieszku na ustach. Przynajmniej przez chwilę, dopóki nie zszedł na poważniejszy temat. Źle zrobił, że w wolnym czasie spytał o pracę, dość głupie posunięcie, które mógł tłumaczyć swoim brakiem umiejętności w prowadzeniu ciekawych rozmów. O wiele łatwiej szło mu ciągnięcie bardziej merytorycznych dyskusji, do bólu analitycznych.
Na wzmiankę o anomaliach jedynie przytaknął, bo doskonale rozumiał wszelkie obawy dotyczącego tego zjawiska. Dla wielu osób noc z 30 kwietnia na 1 maja przyniosła wiele przykrych doświadczeń. Całe szczęście, że sam uniknął jakichkolwiek konsekwencji, a wszystko przez to, że nie spotkała go żadna zaskakująca przygoda. Ale magia, którą poczuł wówczas w powietrzu… Nie może jej zapomnieć. Tak przytłaczająca, jednocześnie kusząca, przywołująca go. Dziwne doznanie.
– Dotarłem do ciekawych badań na temat wilkołaków, choć nie dotyczących natury tego wynaturzenia – rzucił oszczędnie, nie zradzając szczegółów, o których może chętnie by się rozwodził, gdyby nie znajdował się właśnie na trybunach albo chociaż miał więcej czasu niż kilka minut do rozpoczęcia meczu. Naukowe dysputy powinien więc sobie darować, w końcu Sigrun w czasach szkolnych wcale nie wykazywała większych chęci do zgłębiania wyników badań z jakiejkolwiek dziedziny magii. – Wiem, że wyda ci się to nieprawdopodobne, ale nawet wilkołaki mogą się do czegoś przydać, na przykład wnieść wkład do nauki jako obiekty badawcze – spróbował jak najszybciej rozładować napięcie, aby rozmówczyni nie zamartwiała się dłużej zawodowymi trudnościami.
Prezentował niezbyt szlacheckie zachowanie przez chwilę, jednocześnie wyjątkowo nie miał o to do siebie pretensji, przeciwnie, zamierzał dalej czerpać jak najwięcej radości z oglądania rozpoczynającego się spektaklu. Posłał Sigrun przyjazny uśmiech, gdy przyjęła jego zaproszenie. W końcu przeszedł na odpowiednie miejsce, gwarantując sobie jeszcze lepszy widok, choć i we wcześniejszym położeniu był bardziej niż przyzwoity.
– Wydaje mi się, że Moore nie spełni jednak twoich oczekiwań.
Pierwszy gwizdek i zaraz zawodnicy ruszyli. Znicz umknął gdzieś nisko, z kolei tłuczki wzbiły się dziko w niebo. Pierwsze kilka minut nie przyniosły żadnych rewelacji, zawodnicy skupili się bardziej na rozstawieniu, kryciu siebie nawzajem, przy czym obrońca Jastrzębi już zaliczył mocne natarcie na pałkarza Katapult, przez co Alphard wręcz podskoczył na miejscu. Wyprostowany niczym struna, z dłońmi zaciśniętymi na kolanach, wpatrywał się w starcie dwóch drużyn jak urzeczony. Kiedy jednak szukający Katapult zapikował mocno, mimowolnie poczuł niepokój, bo takie zachowanie świadczyć mogło zarówno o próbie zmylenia drugiego szukającego, ale również o rzeczywistym dostrzeżeniu gdzieś w dole nad trawą złotego znicza. A w międzyczasie w powietrzu któryś z pałkarzy Jastrzębi posłał z hukiem tłuczek w stronę ścigającego Katapult, lecz ten w ostatniej chwili uchylił się przed nim, przy tym całkiem zręcznie podając kafel do drugiego współzawodnika. Taki przejaw umiejętności nawet na Alphardzie musiał zrobić wrażenie. Ale skrzywił się boleśnie, gdy kafel przeleciał przez środkową poręcz.
– Szlag – syknął pod nosem, próbując wrócić do obserwacji sytuacji szukających, którzy mknęli obok siebie może metr nad murawą. – Nic z tego, spotkanie nie zakończy się tak po prostu po kilka minutach – rzucił niczym obrażony dzieciak, mrużąc przy tym oczy w wyrazie niezadowolenia.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oboje mieli już swoje lata, zbliżali się do trzydziestki, a choć w kontekście możliwego do osiągnięcia przez czarodzieja wieku, wciąż było to bardzo niewiele, to ich podejście do spraw quidditcha najpewniej nie zmieniło się wcale od dnia ukończenia Hogwartu. Uwielbiali ten sport, w latach szkolnych zatracali się w nim, wyładowując podczas gry silne emocje, które szalały w obojgu, a zamiłowanie to nie minęło nawet wówczas, kiedy porzucili miotły. Sigrun niechętnie, próbowała swoich sił jako gracz zawodowy, lecz nieszczęśliwie zabrakło jej talentów - została stworzona do innych dziedzin, z czym musiała się pogodzić. Porażkę przełknęła jednak z trudem i prędzej sama siebie rzuciłaby teraz klątwę, niż zaczęła o tym Alphardowi dobrowolnie opowiadać. Oboje pozostali jednak fanami najstarszego magicznego sportu, na tyle dużymi, by wzbudzało to w nich silne emocje. Zarówno Alphard i Sigrun byli gotowi skoczyć sobie do gardeł w obronie swojej ulubionej drużyny, zacząć się kłócić o decyzje sędziów, styl gry, taktykę i wrzeszczeć na trybunach, by zagrzać graczy do walki.
Prychnęła głośno, z irytacją, na odpowiedź Blacka -O takiej zjawiskowej porażce Jastrzębii trudno zapomnieć - odpowiedziała z mściwą satysfakcją -Nie wiem, może oglądasz inne mecze, niż wszyscy, bo Harpie dobrze sobie radzą - ciągnęła dalej uparcie, bojowym tonem, gotowa, aby się o to pokłócić z nim o to tu i teraz, przy wszystkich.
Przewróciła oczyma, wyobrażając sobie siebie rozwalającą pałką łeb tej szlamy Moore'a. Aż uśmiechnęła się na samą myśl.
Owszem, nie była stworzona, by prowadzić długie, naukowe dysputy. W Hogwarcie nigdy nie wyróżniała się jako prymus, ślęczenie nad książkami wyjątkowo ją męczyło, najchętniej migała się od obowiązków i leniła, kiedy tylko mogła. Świetnie radziła sobie jednak w Klubie Pojedynków, a na lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami po prostu błyszczała: nie wiedziała kogo dziwiło to bardziej - ją samą, czy samego profesor Kettleburna. Prawdą było jednak, że ze zwierzętami, przez ojca, do czynienia miała od lat najmłodszych, do Hogwartu więc nie szła z pustą głową.
Cóż, wciąż jednak nie można było powiedzieć, by była zainteresowana prawdziwie naukową dysputą o wilkołakach.
-Jakich badań? - spytała marszcząc brwi. Trudno było Sigrun uznawać wilkołaki za ciekawe. Nie widziała w nich obiektów badań, a jedynie pasożyty, które zawadzały. Robactwo, które należało unieszkodliwić, pozbyć się go, odizolować - a najlepiej wymordować. -Może jako obiekty eksperymentów - mruknęła jedynie w odpowiedzi.
Znała wyjątkowo uzdolnionego czarodzieja, Niewymownego, który z pewnością nie wzgardziłby żywymi istotami do swych obrzydliwych, mrocznych i najpewniej bolesnych badań - Ramsey Mulciber nie miał żadnych skrupułów. Ona także by ich nie miała, powierzyłaby te stwory w jego ręce bez najmniejszego zawahania.
-Szkoda - stwierdziła kwaśno, obserwując grę.
Mecz ten nie wzbudzał w Sigrun aż tak silnych emocji jak w Blacku, nie była fanką żadnej z drużyn, jednakże z pewnością nie odczuwała znużenia. Gra nie była monotonna, wciąż coś się działo, szala zwycięstwa przechylała się nieustannie i wciąż trudno było stwierdzić, kto odniesie zwycięstwo.
-Ha! - klasnęła w dłonie radośnie, kiedy ścigający Katapult zręcznie umknął tłuczkowi, posłanemu przez Jastrzębia i pomknął ku obręczom - aby strzelić zjawiskowego gola.
-Oby - odpowiedziała Blackwi ucieszona -Na porażkę Jastrzębi aż miło patrzeć - dokuczyła mu, zauważając ton obrażonego dzieciaka.
Prychnęła głośno, z irytacją, na odpowiedź Blacka -O takiej zjawiskowej porażce Jastrzębii trudno zapomnieć - odpowiedziała z mściwą satysfakcją -Nie wiem, może oglądasz inne mecze, niż wszyscy, bo Harpie dobrze sobie radzą - ciągnęła dalej uparcie, bojowym tonem, gotowa, aby się o to pokłócić z nim o to tu i teraz, przy wszystkich.
Przewróciła oczyma, wyobrażając sobie siebie rozwalającą pałką łeb tej szlamy Moore'a. Aż uśmiechnęła się na samą myśl.
Owszem, nie była stworzona, by prowadzić długie, naukowe dysputy. W Hogwarcie nigdy nie wyróżniała się jako prymus, ślęczenie nad książkami wyjątkowo ją męczyło, najchętniej migała się od obowiązków i leniła, kiedy tylko mogła. Świetnie radziła sobie jednak w Klubie Pojedynków, a na lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami po prostu błyszczała: nie wiedziała kogo dziwiło to bardziej - ją samą, czy samego profesor Kettleburna. Prawdą było jednak, że ze zwierzętami, przez ojca, do czynienia miała od lat najmłodszych, do Hogwartu więc nie szła z pustą głową.
Cóż, wciąż jednak nie można było powiedzieć, by była zainteresowana prawdziwie naukową dysputą o wilkołakach.
-Jakich badań? - spytała marszcząc brwi. Trudno było Sigrun uznawać wilkołaki za ciekawe. Nie widziała w nich obiektów badań, a jedynie pasożyty, które zawadzały. Robactwo, które należało unieszkodliwić, pozbyć się go, odizolować - a najlepiej wymordować. -Może jako obiekty eksperymentów - mruknęła jedynie w odpowiedzi.
Znała wyjątkowo uzdolnionego czarodzieja, Niewymownego, który z pewnością nie wzgardziłby żywymi istotami do swych obrzydliwych, mrocznych i najpewniej bolesnych badań - Ramsey Mulciber nie miał żadnych skrupułów. Ona także by ich nie miała, powierzyłaby te stwory w jego ręce bez najmniejszego zawahania.
-Szkoda - stwierdziła kwaśno, obserwując grę.
Mecz ten nie wzbudzał w Sigrun aż tak silnych emocji jak w Blacku, nie była fanką żadnej z drużyn, jednakże z pewnością nie odczuwała znużenia. Gra nie była monotonna, wciąż coś się działo, szala zwycięstwa przechylała się nieustannie i wciąż trudno było stwierdzić, kto odniesie zwycięstwo.
-Ha! - klasnęła w dłonie radośnie, kiedy ścigający Katapult zręcznie umknął tłuczkowi, posłanemu przez Jastrzębia i pomknął ku obręczom - aby strzelić zjawiskowego gola.
-Oby - odpowiedziała Blackwi ucieszona -Na porażkę Jastrzębi aż miło patrzeć - dokuczyła mu, zauważając ton obrażonego dzieciaka.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przewrócił oczami na wzmiankę o porażce, niby ją bagatelizując, choć rzeczywiście trudno było o niej zapomnieć, bo Jastrzębie przegrały wtedy z kretesem. Najdroższa mu drużyna została nie tylko pokonana, co zmiażdżona, starta wręcz na proch. Wynik 490:110 dla Harpii doprawdy go wtedy ubódł i prawie do kolejnego meczu ekipy z Falmouth chodził całkowicie skołowany. Późniejsze zwycięstwo odniesione nad Osami z Wimbourne wcale nie zatarło niesmaku, jaki czuł po wcześniejszej wiktorii kobiecej drużyny z Walii. Ale uparcie nie wracał do tych wspomnień, aby nie dać się sprowokować Rookwood, co sprawiłoby jej z pewnością niemałą satysfakcję.
– Dobrze sobie radzą? – powtórzył po niej z jawną kpiną, przy okazji rzucając jej pełne wyższości spojrzenie i złośliwy uśmieszek. – Musisz stawić czoła rzeczywistości, moja droga – zaczął nad wyraz protekcjonalnym tonem, jakby właśnie przemawiał do mało pojętego dziecka. – Twoja wiara w siłę Harpii nie przekłada się na tablicę wyników. Zajmują dopiero siódme miejsce, a koniec sezonu zbliża się nieubłaganie.
Nie wspomniał jednak o tym, że Jastrzębiom jak na razie przypadało czwarte miejsce i nie zanosiło się na awans na wyższe miejsce, bo do rozegrania zostały już tylko dwie kolejki w tym sezonie. Czwarte miejsce nie zapewniało wejścia do rozrywek europejskich. Na samą myśl o Mistrzostwach Europy w Quidditchu, które rozpocząć się miały już w lipcu, zapłonął entuzjazmem. Wyczekiwał tego sportowego wydarzenia z zapartym tchem, mając nie tylko ogromne nadzieje, ale również całkiem spore szanse na zdobycie biletów i to nawet na mecz finałowy.
– Możesz być spokojna, we wspomnianych przeze mnie badaniach wilkołaki były akurat obiektem eksperymentu.
Celowo zapomniał dodać, że eksperyment nie był zbyt inwazyjny i nie uczynił im większej szkody, jedynie pozbawił wilkołaki krwi w trakcie trwania przemiany. Zrezygnował z kontynuowania tego tematu, ponieważ znaleźli się na stadionie po to, aby skupić myśli i emocje na sportowym widowisku, które właśnie rozgrywało się przed ich oczami. Szukającym w którymś momencie złoty znicz umknął, kiedy obaj musieli umknąć przed pędzącym na nich samoistnie tłuczkiem, kierując się w dwie różne strony. Takie rozwiązanie sytuacji nieco go uspokoiło. Gdy tylko obrońcom Jastrzębi udało się bardziej zmobilizować, bo najwidoczniej przypomnieli sobie o ustalonej przed meczem strategii, od razu o wiele lepiej radzili sobie ze zatrzymywaniem ścigających przeciwnej drużyny przed polem bramkowym. Kiedy ścigający w szatach o kolorach ciemnoszarym i białym z głową jastrzębia na piersi przejęli kafel, wierni kibice zakrzyknęli zwycięsko, w tym i Alphard. Zawodnicy ruszyli ku polu bramkowemu Katapult, a potem nad wyraz sprawnie przeprowadzili atak na lewą obręcz. Dziesięć punktów jednak nie przybyło na konto Jastrzębi, bo sędzia zasygnalizował obecność drugiego ścigającego w polu bramkowym.
– Czy pan jest ślepy?! – zawołał jawnie oburzony. – Czy on nie jest ślepy, Sig? – zwrócił się do towarzyszki, wciąż nie mogąc uwierzyć w tak skandaliczną decyzję sędziego. Nie przejmował się kilkoma zdegustowanymi spojrzeniami, jakie zostały mu posłane przez kilka osób szlachetnie urodzonych, mimo wszystko podczas meczów przymykano oko na rażące okazywanie emocji. – Sędzia kalosz!
Zaraz dołączył do buczenia innych fanów Jastrzębi i odgłos przez dobrą chwilę niósł się po stadionie. Kiedy jednak Katapulty rozpoczęły akcję ze swojego pola bramkowego z kaflem, oburzenie ustało i przesłonięte zostało przez uczucie oczekiwania na kolejny ruch przeciwników. Akcja ruszyła, a pałkarz Jastrzębi posłał tłuczka w obrońcę Katapult. Zawodnik z pionowymi jasnozielonymi i szkarłatnymi pasami został trafiony i strącony z miotły, zaliczając upadek na murawę z pięciu metrów, co nie było wcale takie straszne, a wyglądało całkiem zabawnie. Zawodnik szybko się otrząsnął i dorwał swoją miotłę, choć sędzia na wszelki wypadek podleciał do niego, aby go wstrzymać przed powrotem do gry, nim nie upewni się co do jego stanu.
– Dobrze sobie radzą? – powtórzył po niej z jawną kpiną, przy okazji rzucając jej pełne wyższości spojrzenie i złośliwy uśmieszek. – Musisz stawić czoła rzeczywistości, moja droga – zaczął nad wyraz protekcjonalnym tonem, jakby właśnie przemawiał do mało pojętego dziecka. – Twoja wiara w siłę Harpii nie przekłada się na tablicę wyników. Zajmują dopiero siódme miejsce, a koniec sezonu zbliża się nieubłaganie.
Nie wspomniał jednak o tym, że Jastrzębiom jak na razie przypadało czwarte miejsce i nie zanosiło się na awans na wyższe miejsce, bo do rozegrania zostały już tylko dwie kolejki w tym sezonie. Czwarte miejsce nie zapewniało wejścia do rozrywek europejskich. Na samą myśl o Mistrzostwach Europy w Quidditchu, które rozpocząć się miały już w lipcu, zapłonął entuzjazmem. Wyczekiwał tego sportowego wydarzenia z zapartym tchem, mając nie tylko ogromne nadzieje, ale również całkiem spore szanse na zdobycie biletów i to nawet na mecz finałowy.
– Możesz być spokojna, we wspomnianych przeze mnie badaniach wilkołaki były akurat obiektem eksperymentu.
Celowo zapomniał dodać, że eksperyment nie był zbyt inwazyjny i nie uczynił im większej szkody, jedynie pozbawił wilkołaki krwi w trakcie trwania przemiany. Zrezygnował z kontynuowania tego tematu, ponieważ znaleźli się na stadionie po to, aby skupić myśli i emocje na sportowym widowisku, które właśnie rozgrywało się przed ich oczami. Szukającym w którymś momencie złoty znicz umknął, kiedy obaj musieli umknąć przed pędzącym na nich samoistnie tłuczkiem, kierując się w dwie różne strony. Takie rozwiązanie sytuacji nieco go uspokoiło. Gdy tylko obrońcom Jastrzębi udało się bardziej zmobilizować, bo najwidoczniej przypomnieli sobie o ustalonej przed meczem strategii, od razu o wiele lepiej radzili sobie ze zatrzymywaniem ścigających przeciwnej drużyny przed polem bramkowym. Kiedy ścigający w szatach o kolorach ciemnoszarym i białym z głową jastrzębia na piersi przejęli kafel, wierni kibice zakrzyknęli zwycięsko, w tym i Alphard. Zawodnicy ruszyli ku polu bramkowemu Katapult, a potem nad wyraz sprawnie przeprowadzili atak na lewą obręcz. Dziesięć punktów jednak nie przybyło na konto Jastrzębi, bo sędzia zasygnalizował obecność drugiego ścigającego w polu bramkowym.
– Czy pan jest ślepy?! – zawołał jawnie oburzony. – Czy on nie jest ślepy, Sig? – zwrócił się do towarzyszki, wciąż nie mogąc uwierzyć w tak skandaliczną decyzję sędziego. Nie przejmował się kilkoma zdegustowanymi spojrzeniami, jakie zostały mu posłane przez kilka osób szlachetnie urodzonych, mimo wszystko podczas meczów przymykano oko na rażące okazywanie emocji. – Sędzia kalosz!
Zaraz dołączył do buczenia innych fanów Jastrzębi i odgłos przez dobrą chwilę niósł się po stadionie. Kiedy jednak Katapulty rozpoczęły akcję ze swojego pola bramkowego z kaflem, oburzenie ustało i przesłonięte zostało przez uczucie oczekiwania na kolejny ruch przeciwników. Akcja ruszyła, a pałkarz Jastrzębi posłał tłuczka w obrońcę Katapult. Zawodnik z pionowymi jasnozielonymi i szkarłatnymi pasami został trafiony i strącony z miotły, zaliczając upadek na murawę z pięciu metrów, co nie było wcale takie straszne, a wyglądało całkiem zabawnie. Zawodnik szybko się otrząsnął i dorwał swoją miotłę, choć sędzia na wszelki wypadek podleciał do niego, aby go wstrzymać przed powrotem do gry, nim nie upewni się co do jego stanu.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie zamierzała wspominać, że tego meczu, kiedy Harpie odniosły nad Jastrzębiami miażdżące zwycięstwo, które z pewnością wprawiło wszystkich ich fanów i całą czarodziejską Walię w zachwyt, tak naprawdę nie widziała na żywo. Od początku 1955 roku przebywała wszak w Rumunii, nie wracała choćby i na kilka dni, nie miała po co, skoro Christophera miała przy sobie. W tamtym czasie nic prócz niego (i ukochanych psów) jej na tej ziemi nie trzymało, lecz dopiero teraz w pełni doceniła tej kraj. Przede wszystkim cywilizowany kraj, nie to co wiejska Rumunia. Na całe szczęście braci miała czterech, a nie tylko jednego, a wszyscy tak samo uwielbiali quidditcha. Po każdym meczu dostawała więc listy ze szczegółowymi relacjami od Waltera i wycinki z rubrykami sportowymi z Proroka Codziennego, była więc na bieżąco; odcięta zresztą od informacji o trwającym sezonie najpewniej by zwariowała. Doskonale pamiętała ten szczególny list, nader długi, opisujący przebieg meczu Harpie vs. Jastrzębie nad wyraz szczegółowo; w miarę czytania uśmiech na twarzy Sig robił się coraz szerzy, a z radości tak upiła się rumuńskim alkoholem, że Christopher musiał przywiązać ją do siebie, by nie spadła z miotły podczas lotu do ich kwatery.
-Czyżbyś znowu żył w innej rzeczywistości, niż wszyscy? - odpowiedziała równie jadowicie i złośliwie, a kpiący uśmieszek przejawiał się w uniesionym kąciku ust. Nie dała się sprowokować, jeszcze nie. Wiedziała, ze robił to z pełną premedytacją, miał w latach szkolnych dość czasu, by poznać wybuchowy charakter Rookwood. -Są świetne tak jak zawsze. Odszczekasz to wszystko, kiedy to Harpie będą walczyć o Mistrzostwo Europy, a Jastrzębie będą mogły jedynie ocierać łzy na trybunach - szydziła z rozkoszą Rookwood, teatralnym gestem ścierając z policzka nieistniejącą łzę.
-Mhm, to dobrze.
To wszystko co miała w sprawie badań nad wilkołakami w tym momencie do powiedzenia. Za nią ciężka pełnia, trzy tygodnie stresu o nią, chwilowo nie miała ochoty znów do tego wracać. Była po pracy, chciała się rozerwać, oddać rozrywce. Nie podjęła więc tematu, nie drążyła, nie dopytywała - istniała możliwość, że mogliby się ze sobą nie zgodzić, a wtedy doszłoby pomiędzy nimi do kłótni. A oboje potrafili się kłócić bardzo... głośno.
Spojrzenie Rookwood znów wróciło do boiska, gdzie rozgrywało się wcale niezłe widowisko, to musiała przyznać. Z zapartym tchem śledziła wyścig szukających do znicza, nagle przerwany przez złośliwego tłuczka. Zacmokała z niezadowoleniem i zaczęła śledzić wzrokiem ścigającego Jastrzębi. Ich fani oraz Alphard ryknęli zwycięsko, a Sigrun wrzasnęła: -Jak Ty bronisz idioto? W LEWO - pouczyła go z zirytowana. Cóż, z pewnością ją słyszał. Mogła jednak odetchnąć z ulgą: trafienie nie zostało uznane.
-BARDZO DOBRZE - odpowiedziała Blackowi z nieukrywaną satysfakcją w głosie. Och, ileż satysfakcji sprawiało jej kibicowanie Katapultom! Mogła to robić tylko po to, by grać na nosie Alpharda złośliwostkami. Nie potrafiła jednak nie zachichotać, kiedy Black przyłączył się do ogólnego niezadowolenia i zupełnie nie po lordowsku zaczął buczeć.
-Psidwakomać, czy on nie umie latać na miotle? - warknęła, kiedy obrońca Katapult zleciał z miotły. Wymknęło się to jej mimowolnie i natychmiast tego pożałowała, bo wiedziała, że Black prędko pochwyci temat.
Obrońca z powrotem dosiadł miotły i powrócił do bronienia obręczy. Nie miał wiele czasu na odpoczynek: Jastrzębie znów podjęły atak celując w prawą obręcz, lecz jakimś cudem zdołał obronić - opuszkami palców zmienił trajektorię lotu kafla. Sigrun wypuściła powietrze z płuc z ulga, lecz nagle dostrzegła coś niesłychanie bardziej interesującego.
-Tam! - zawołała do Alpharda, wskazując dłonią do góry, gdzie szukający obu drużyn ścigali się zjawiskowo, by złapać znicza.
-Czyżbyś znowu żył w innej rzeczywistości, niż wszyscy? - odpowiedziała równie jadowicie i złośliwie, a kpiący uśmieszek przejawiał się w uniesionym kąciku ust. Nie dała się sprowokować, jeszcze nie. Wiedziała, ze robił to z pełną premedytacją, miał w latach szkolnych dość czasu, by poznać wybuchowy charakter Rookwood. -Są świetne tak jak zawsze. Odszczekasz to wszystko, kiedy to Harpie będą walczyć o Mistrzostwo Europy, a Jastrzębie będą mogły jedynie ocierać łzy na trybunach - szydziła z rozkoszą Rookwood, teatralnym gestem ścierając z policzka nieistniejącą łzę.
-Mhm, to dobrze.
To wszystko co miała w sprawie badań nad wilkołakami w tym momencie do powiedzenia. Za nią ciężka pełnia, trzy tygodnie stresu o nią, chwilowo nie miała ochoty znów do tego wracać. Była po pracy, chciała się rozerwać, oddać rozrywce. Nie podjęła więc tematu, nie drążyła, nie dopytywała - istniała możliwość, że mogliby się ze sobą nie zgodzić, a wtedy doszłoby pomiędzy nimi do kłótni. A oboje potrafili się kłócić bardzo... głośno.
Spojrzenie Rookwood znów wróciło do boiska, gdzie rozgrywało się wcale niezłe widowisko, to musiała przyznać. Z zapartym tchem śledziła wyścig szukających do znicza, nagle przerwany przez złośliwego tłuczka. Zacmokała z niezadowoleniem i zaczęła śledzić wzrokiem ścigającego Jastrzębi. Ich fani oraz Alphard ryknęli zwycięsko, a Sigrun wrzasnęła: -Jak Ty bronisz idioto? W LEWO - pouczyła go z zirytowana. Cóż, z pewnością ją słyszał. Mogła jednak odetchnąć z ulgą: trafienie nie zostało uznane.
-BARDZO DOBRZE - odpowiedziała Blackowi z nieukrywaną satysfakcją w głosie. Och, ileż satysfakcji sprawiało jej kibicowanie Katapultom! Mogła to robić tylko po to, by grać na nosie Alpharda złośliwostkami. Nie potrafiła jednak nie zachichotać, kiedy Black przyłączył się do ogólnego niezadowolenia i zupełnie nie po lordowsku zaczął buczeć.
-Psidwakomać, czy on nie umie latać na miotle? - warknęła, kiedy obrońca Katapult zleciał z miotły. Wymknęło się to jej mimowolnie i natychmiast tego pożałowała, bo wiedziała, że Black prędko pochwyci temat.
Obrońca z powrotem dosiadł miotły i powrócił do bronienia obręczy. Nie miał wiele czasu na odpoczynek: Jastrzębie znów podjęły atak celując w prawą obręcz, lecz jakimś cudem zdołał obronić - opuszkami palców zmienił trajektorię lotu kafla. Sigrun wypuściła powietrze z płuc z ulga, lecz nagle dostrzegła coś niesłychanie bardziej interesującego.
-Tam! - zawołała do Alpharda, wskazując dłonią do góry, gdzie szukający obu drużyn ścigali się zjawiskowo, by złapać znicza.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tylko Sigrun mogła pozwolić sobie na podobne komentarze w jego kierunku otwarcie, ponieważ sama często doświadczała tego, jak łatwo pogubić się w realnym świecie, kiedy ma się swój własny, zamknięty w granicach swego umysłu. Łączyła ich swego rodzaju dysfunkcyjność, rzecz jasna przejawiająca się u nich na różne sposoby, ale w swej naturze podobna. Gwałtowne reakcje, zbyt emocjonalne i nieprzemyślane, wojowniczego nastawienie do wszystkich i wszystkiego. Niby dorosłość skorygowała te niedoskonałości, mimo to one wciąż gdzieś się czaiły, zawsze obecne, aby raz na jakiś czas ponownie wybuchnąć. Dla Alpharda ich eskalacja nie była żadnym katharsis, walczył uparcie ze swoim problematycznym usposobieniem.
– Harpie na Mistrzostwach Europy? Chyba w jakichś Twoich halucynacjach.
Skoro pozwalał jej na prześmiewcze słowa tyczące się jego słabości, sam również nie wahał się przed podobnymi sformułowaniami. Wariaci mogli z siebie kpić wzajemnie, bo łatwiej szło im osiągnąć wzajemne zrozumienie niż z innymi.
Szybko zapomniał o swojej pracy, jak i obowiązkach zawodowych Rookwood, a nawet o toczących ich umysły domniemanym szaleństwie, kiedy na boisku działo się coraz więcej. Oczywiście, że nie podobały mu się rozentuzjazmowane reakcje towarzyszki, jednocześnie potrafił jak na razie podejść do nich z jako takim dystansem, żeby przypadkiem nie rzucić się blondynce do gardła. Choć przypuszczał, że co najwyżej skończyliby na lekkiej bójce, po prostu się przepychając bądź coraz mocniej waląc po plecach w manifestacji siły. Przynajmniej taką miał nadzieję, bo jednak zdołał w murach Hogwartu poznać różne oblicza Sigrun, w tym to bardzo skłonne do agresji. Ale wierzył też w jej umiejętność odróżniania przyjaciół od wrogów. Nie chciał skończyć jak jakiś parszywy wilkołak dokonujący żywota z jej ręki.
– Dawno już odkryto, że zawodnicy i zawodniczki walijskich drużyn nie potrafią latać na miotłach – wyrzucił z siebie z chytrym uśmieszkiem, bo przecież nie mógł przepuścić takiej okazji, aby obrócić słowa wypowiedziane przez rozmówczynię w emocjach przeciwko niej. – Czyżbyś jeszcze o tym nie wiedziała? – spytał tonem przesłodzonym, parodiując wypowiedzi zatroskanych matek o stan wiedzy ich pociech. Zaraz jednak na zgodę zaśmiał się serdecznie i poklepał ją po ramieniu, jak czynią to najlepsi druhowie. Nawet jeśli ich relacji nie można było określi przyjaźnią, to jednak od zawsze żywili do siebie spory sentyment, bo wspólna miłość do Quidditcha może zdziałać cuda. W szkole niekoniecznie trzymali się razem, jednak na boisku byli niczym jeden organizm. Zwycięstwa i porażki spajały ich w jedno.
Na jej okrzyk zaraz wytężył wzrok, szybko odnajdując dwóch szukających, ponownie ze sobą rywalizujących. Szli łeb w łeb i tylko co jakiś czas jeden z nich wysuwał się maksymalnie o pół metra do przodu. Próbowali też wzajemnie zepchnąć się z mioteł, jednocześnie uparcie do siebie przylegali, aby nie dać przewagi przeciwnikowi. Gdy zaczęli wyciągać ręce przed siebie, wszystkim na trybunach odebrało dech. Obaj w tej samej chwili bardziej wychylili się do przodu, przez co ich miotły przechyliły się niebezpiecznie ku murawie. Rączka miotły szukającego Jastrzębi w pewnym momencie zbyt mocno otarła się o trawiaste podłoże, przez co zawodnik poleciał gwałtownie do przodu, jakby zrzucony z miotły i wylądował twardo na gruncie. Z kolei gracz Katapult pognał dalej, jednak zaraz zatrzymał się gwałtownie, jakby oszołomiony. Waleczny szukający Jastrzębi powstał na równe nogi i wyciągnął prawą dłoń ku górze z szerokim uśmiechem zwycięstwa, aby zasygnalizować wszystkim swą chwałę.
– PROSZĘ PAŃSTWA, SZUKAJĄCY JASTRZĘBI ZŁAPAŁ ZNICZA! JASTRZĘBIE WYGRYWAJĄ MECZ – wykrzyknął donośnie komentator, a gardeł wiernych fanów wydobyły się gardłowe okrzyki radości, ich dłonie tworzyły oklaski, do których zaraz przyłączyli się kibice neutralni. Alphard, od samego początku śledzący zmagania obu drużyn na stojąco, darł się jak opętany, po czym z premedytacją rzucił się na Sigrun, aby zamknąć ją w krótkim uścisku euforii, któremu dodał charakteru podskakując kilka razy. Szybko jednak oddał jej pełną wolność, aby dołączyć do głośnego dopingu.
– BIAŁE SĄ CHMURY, SZARE JEST NIEBO, TAKIE SĄ BARWY KLUBU NASZEGO!
Choć kwestia szarości nieba była dyskusyjna, to jednak czasem takie ono bywa i nie warto się z tym kłócić, jeśli tylko wesoła przyśpiewka ma sens. Jednak mało kto w najbardziej eleganckiej loży podzielał entuzjazm Blacka, jego zachowanie było zbyt rażące i wręcz zniżało go do poziomu motłochu, bo to przedstawiciele tłuszczy krzyczeli najgłośniej.
– JASTRZĘBIE!
Gdy emocje nieco opadły i wszyscy gracze Jastrzębi po wykonaniu kilku zwycięskich okrążeń wokół boiska wylądowali, Alphard próbował doprowadzić się do jako takiego porządku, na nowo zwracając swą uwagę na Rookwood.
– Zaprosiłbym cię na zwycięskie piwo, ale nie zasłużyłaś – rzucił w jej stronę, szczerząc się śmiało, aby i ją raziło jego szczęście. Nie zamierzał też zdradzić, że po meczu wraca prosto do rodzinnego domu, bo i tak na dużo swobody dziś sobie pozwoliła na oczach innych przedstawicieli szlachetnych rodów.
– Harpie na Mistrzostwach Europy? Chyba w jakichś Twoich halucynacjach.
Skoro pozwalał jej na prześmiewcze słowa tyczące się jego słabości, sam również nie wahał się przed podobnymi sformułowaniami. Wariaci mogli z siebie kpić wzajemnie, bo łatwiej szło im osiągnąć wzajemne zrozumienie niż z innymi.
Szybko zapomniał o swojej pracy, jak i obowiązkach zawodowych Rookwood, a nawet o toczących ich umysły domniemanym szaleństwie, kiedy na boisku działo się coraz więcej. Oczywiście, że nie podobały mu się rozentuzjazmowane reakcje towarzyszki, jednocześnie potrafił jak na razie podejść do nich z jako takim dystansem, żeby przypadkiem nie rzucić się blondynce do gardła. Choć przypuszczał, że co najwyżej skończyliby na lekkiej bójce, po prostu się przepychając bądź coraz mocniej waląc po plecach w manifestacji siły. Przynajmniej taką miał nadzieję, bo jednak zdołał w murach Hogwartu poznać różne oblicza Sigrun, w tym to bardzo skłonne do agresji. Ale wierzył też w jej umiejętność odróżniania przyjaciół od wrogów. Nie chciał skończyć jak jakiś parszywy wilkołak dokonujący żywota z jej ręki.
– Dawno już odkryto, że zawodnicy i zawodniczki walijskich drużyn nie potrafią latać na miotłach – wyrzucił z siebie z chytrym uśmieszkiem, bo przecież nie mógł przepuścić takiej okazji, aby obrócić słowa wypowiedziane przez rozmówczynię w emocjach przeciwko niej. – Czyżbyś jeszcze o tym nie wiedziała? – spytał tonem przesłodzonym, parodiując wypowiedzi zatroskanych matek o stan wiedzy ich pociech. Zaraz jednak na zgodę zaśmiał się serdecznie i poklepał ją po ramieniu, jak czynią to najlepsi druhowie. Nawet jeśli ich relacji nie można było określi przyjaźnią, to jednak od zawsze żywili do siebie spory sentyment, bo wspólna miłość do Quidditcha może zdziałać cuda. W szkole niekoniecznie trzymali się razem, jednak na boisku byli niczym jeden organizm. Zwycięstwa i porażki spajały ich w jedno.
Na jej okrzyk zaraz wytężył wzrok, szybko odnajdując dwóch szukających, ponownie ze sobą rywalizujących. Szli łeb w łeb i tylko co jakiś czas jeden z nich wysuwał się maksymalnie o pół metra do przodu. Próbowali też wzajemnie zepchnąć się z mioteł, jednocześnie uparcie do siebie przylegali, aby nie dać przewagi przeciwnikowi. Gdy zaczęli wyciągać ręce przed siebie, wszystkim na trybunach odebrało dech. Obaj w tej samej chwili bardziej wychylili się do przodu, przez co ich miotły przechyliły się niebezpiecznie ku murawie. Rączka miotły szukającego Jastrzębi w pewnym momencie zbyt mocno otarła się o trawiaste podłoże, przez co zawodnik poleciał gwałtownie do przodu, jakby zrzucony z miotły i wylądował twardo na gruncie. Z kolei gracz Katapult pognał dalej, jednak zaraz zatrzymał się gwałtownie, jakby oszołomiony. Waleczny szukający Jastrzębi powstał na równe nogi i wyciągnął prawą dłoń ku górze z szerokim uśmiechem zwycięstwa, aby zasygnalizować wszystkim swą chwałę.
– PROSZĘ PAŃSTWA, SZUKAJĄCY JASTRZĘBI ZŁAPAŁ ZNICZA! JASTRZĘBIE WYGRYWAJĄ MECZ – wykrzyknął donośnie komentator, a gardeł wiernych fanów wydobyły się gardłowe okrzyki radości, ich dłonie tworzyły oklaski, do których zaraz przyłączyli się kibice neutralni. Alphard, od samego początku śledzący zmagania obu drużyn na stojąco, darł się jak opętany, po czym z premedytacją rzucił się na Sigrun, aby zamknąć ją w krótkim uścisku euforii, któremu dodał charakteru podskakując kilka razy. Szybko jednak oddał jej pełną wolność, aby dołączyć do głośnego dopingu.
– BIAŁE SĄ CHMURY, SZARE JEST NIEBO, TAKIE SĄ BARWY KLUBU NASZEGO!
Choć kwestia szarości nieba była dyskusyjna, to jednak czasem takie ono bywa i nie warto się z tym kłócić, jeśli tylko wesoła przyśpiewka ma sens. Jednak mało kto w najbardziej eleganckiej loży podzielał entuzjazm Blacka, jego zachowanie było zbyt rażące i wręcz zniżało go do poziomu motłochu, bo to przedstawiciele tłuszczy krzyczeli najgłośniej.
– JASTRZĘBIE!
Gdy emocje nieco opadły i wszyscy gracze Jastrzębi po wykonaniu kilku zwycięskich okrążeń wokół boiska wylądowali, Alphard próbował doprowadzić się do jako takiego porządku, na nowo zwracając swą uwagę na Rookwood.
– Zaprosiłbym cię na zwycięskie piwo, ale nie zasłużyłaś – rzucił w jej stronę, szczerząc się śmiało, aby i ją raziło jego szczęście. Nie zamierzał też zdradzić, że po meczu wraca prosto do rodzinnego domu, bo i tak na dużo swobody dziś sobie pozwoliła na oczach innych przedstawicieli szlachetnych rodów.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiedziała na ile może sobie pozwolić przy Alphardzie Black. A pozwolić mogła sobie na wiele i ceniła to w nim naprawdę mocno. Lordowie najczęściej nosili kij w dupie i zupełnie nie mieli poczucia humoru, co czyniło ich po prostu nudnymi. Lord Black, mimo iż godnie wyprostowany i pełen szlacheckiej godności, posiadał coś niezwykle cennego, a mianowicie dystans, który pozwalał mu nie brać większości słów Rookwood na poważnie. W latach szkolnych odnaleźli nić porozumienia - kto tak drugiego wariata zrozumie, jeśli nie drugi wariat?
-Wcale nie piłam Zielonej Wróżki - odgryzła się, mając ochotę pokazać Blackowi język, lecz powstrzymała się, przypominając sobie, że przecież nie są tu sami, a kilkoro wysoko postawionych urzędników przygląda im się z dezaprobatą. -To po prostu fakt.
Na uwagę o walijskich sportowcach przewróciła oczyma: wiedziała, że nie odpuści, bo i ona sama nie odpuściłaby żadnej okazji do złośliwostek. Pod tym względem byli do siebie niezwykle podobni.
Skupiła się jednak nie na rozmowie, a widowisku, które rozgrywało się na boisku. Z zapartym tchem śledziła wyścig szukających, wstała nawet z miejsca, dopingując Katapulty - lecz opadła na nie z powrotem w akompaniamencie ryku radości kibiców Jastrzębi Falmouth. Wyraz twarzy Sigrun stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny niż zwykle: zmarszczyła gniewnie brwi, a usta wykrzywił grymas niezadowolenia, spod ciężkich powiek łypała poirytowanym spojrzeniem. Wygrana Jastrzębii z Falmouth zdecydowanie nie była jej w smak, nieprzyjemnie było patrzeć na triumf znienawidzonej jeszcze w szkole szlamy, a najpewniej jeszcze bardziej się zezłości, kiedy zobaczy w jutrzejszej rubryce sportowej Proroka Codziennego aktualną tabelę wyników. Nie spostrzegła się nawet, kiedy Black zamknął ją w rozentuzjazmowanym uścisku: nie odsunęła się, nie walczyła nawet, dawno już przestała być dziewczyną (a już z pewnością nigdy nie była niewinna) i nie zawstydzała jej bliskość mężczyzny. Alphard radował się tak szczerze, a jego reakcja była wręcz zabawna - bo kto to widział, aby lord dosłownie skakał z radości z wygranej? Nie cieszyła się razem z nim, ale pozwoliła na ten gest, przypatrując mu się jedynie z uśmiechem pełnym politowania i spojrzeniem mówiącym: naprawdę?
-To tylko fart - powiedziała wyniośle, kiedy wypuścił ją już z ramion, spoglądając znów na boisko, gdzie drużyna Jastrzębi świętowała zwycięstwo; sugerowała jednoznacznie, że wygrana nie jest zasługą umiejętności i talentu szukającego, a zwykłym fartem głupka.
-Chyba śnisz, nie przyjęłabym nawet tego zaproszenia - prychnęła z łobuzerskim uśmiechem, puszczając Alphardowi jednak perskie oczko. Do wspólnego spożywania alkoholu zawsze była chętna, jednakże najpewniej nie zniosłaby już w spokoju dzisiaj więcej wywodów o przewadze Jastrzębi i słuchania o ich dzisiejszym zwycięstwie.
-Może następnym razem - zastanowiła się na głos -Wtedy to ja zaproszę Ciebie, aby świętować zwycięstwo Harpii na tych Mistrzostwach - wypaliła złośliwie na sam ostatek, zwyczajnie nie mogąc się już powstrzymać.
Loża zaczęła z wolna spustoszeć, a więc i im przyszło się pożegnać - każde odeszło w swoją stronę.
| zt x2 <3
-Wcale nie piłam Zielonej Wróżki - odgryzła się, mając ochotę pokazać Blackowi język, lecz powstrzymała się, przypominając sobie, że przecież nie są tu sami, a kilkoro wysoko postawionych urzędników przygląda im się z dezaprobatą. -To po prostu fakt.
Na uwagę o walijskich sportowcach przewróciła oczyma: wiedziała, że nie odpuści, bo i ona sama nie odpuściłaby żadnej okazji do złośliwostek. Pod tym względem byli do siebie niezwykle podobni.
Skupiła się jednak nie na rozmowie, a widowisku, które rozgrywało się na boisku. Z zapartym tchem śledziła wyścig szukających, wstała nawet z miejsca, dopingując Katapulty - lecz opadła na nie z powrotem w akompaniamencie ryku radości kibiców Jastrzębi Falmouth. Wyraz twarzy Sigrun stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny niż zwykle: zmarszczyła gniewnie brwi, a usta wykrzywił grymas niezadowolenia, spod ciężkich powiek łypała poirytowanym spojrzeniem. Wygrana Jastrzębii z Falmouth zdecydowanie nie była jej w smak, nieprzyjemnie było patrzeć na triumf znienawidzonej jeszcze w szkole szlamy, a najpewniej jeszcze bardziej się zezłości, kiedy zobaczy w jutrzejszej rubryce sportowej Proroka Codziennego aktualną tabelę wyników. Nie spostrzegła się nawet, kiedy Black zamknął ją w rozentuzjazmowanym uścisku: nie odsunęła się, nie walczyła nawet, dawno już przestała być dziewczyną (a już z pewnością nigdy nie była niewinna) i nie zawstydzała jej bliskość mężczyzny. Alphard radował się tak szczerze, a jego reakcja była wręcz zabawna - bo kto to widział, aby lord dosłownie skakał z radości z wygranej? Nie cieszyła się razem z nim, ale pozwoliła na ten gest, przypatrując mu się jedynie z uśmiechem pełnym politowania i spojrzeniem mówiącym: naprawdę?
-To tylko fart - powiedziała wyniośle, kiedy wypuścił ją już z ramion, spoglądając znów na boisko, gdzie drużyna Jastrzębi świętowała zwycięstwo; sugerowała jednoznacznie, że wygrana nie jest zasługą umiejętności i talentu szukającego, a zwykłym fartem głupka.
-Chyba śnisz, nie przyjęłabym nawet tego zaproszenia - prychnęła z łobuzerskim uśmiechem, puszczając Alphardowi jednak perskie oczko. Do wspólnego spożywania alkoholu zawsze była chętna, jednakże najpewniej nie zniosłaby już w spokoju dzisiaj więcej wywodów o przewadze Jastrzębi i słuchania o ich dzisiejszym zwycięstwie.
-Może następnym razem - zastanowiła się na głos -Wtedy to ja zaproszę Ciebie, aby świętować zwycięstwo Harpii na tych Mistrzostwach - wypaliła złośliwie na sam ostatek, zwyczajnie nie mogąc się już powstrzymać.
Loża zaczęła z wolna spustoszeć, a więc i im przyszło się pożegnać - każde odeszło w swoją stronę.
| zt x2 <3
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 30.05?
Trzynasty rząd był tym, w którym miały usiąść. Charlene od dłuższego czasu nie była na żadnym meczu; w maju nie pozwalał na to natłok obowiązków. Dobrze było jednak wiedzieć, że rozgrywki nadal się odbywały; w quidditchu nie miano zwyczaju przejmować się takimi sprawami, jak kaprysy pogody, a ta w tegorocznym maju była wyjątkowo nieznośna. Pewnie i dziś by się tu nie pojawiła, gdyby nie namowy Rowan, która zawsze o wiele bardziej pasjonowała się grą. Oczywiście i Charlie za młodu posiadła podstawowe umiejętności oraz wiedzę, w końcu była w połowie Wrightem, a w jej rodzinie ze strony matki nie brakowało graczy quidditcha, na których mecze chodziła w letnie wakacje między kolejnymi latami w Hogwarcie. Pamiętała też dobrze, że Rowan swego czasu sama świetnie radziła sobie jako ścigająca drużyny Puchonów, i często kibicowała jej drużynie, o ile akurat nie grała z Krukonami, bo solidarność kazała jej faworyzować własny dom. Nawet jeśli nigdy nie próbowała się dostać do drużyny, wiedząc, że nie była dostatecznie dobra. Wolała zresztą poświęcać czas eliksirom i innym swoim pasjom niż codziennym treningom bez względu na warunki. Ale ze względu na rodzinne powiązania też miała w sercu pewien sentyment do tej dyscypliny.
Dotarły do swoich miejsc. Charlie usiadła, odrzucając na plecy długi, jasny warkocz. Coś jednak połaskotało ją w nosie i kichnęła, nie pierwszy i raczej nie ostatni raz tego dnia.
- Był taki czas, kiedy się dziwiłam, że po szkole nie postanowiłaś dostać się do jakiejś drużyny. W Hogwarcie byłaś dobra, miałabyś szansę – odezwała się; jej głos brzmiał inaczej niż zwykle, gdyż od rana dręczyło ją przeziębienie, na które nie pomógł nawet zażyty eliksir pieprzowy. Miała zaczerwieniony nos, a kieszeń szaty wypchaną zapasikiem chusteczek. Na szczęście miała dziś wolne od pracy, ale nie chciała w ostatniej chwili odwoływać snutego od pewnego czasu planu wspólnego wyjścia na mecz. Obie miały w maju tak dużo zajęć, że ciągle nie udawało im się spotkać inaczej niż w pracy, a to zawsze były spotkania w biegu na korytarzu lub w pracowni alchemicznej, i rzadko była sposobność do rozmowy o czymś innym, niż o zawodowych obowiązkach. A bardzo nie chciała spłycać ich znajomości tylko do pracy, w końcu znały się jeszcze z Hogwartu i po tylu latach wciąż utrzymywały kontakt, choć praca też z pewnością miała w tym niebagatelną rolę, bo obie w podobnym czasie przechodziły swoje kursy: Charlie na alchemika, a Rowan na uzdrowiciela.
- Choć rozumiem, że powołanie do uzdrawiania mogło okazać się silniejsze. Ja też mogłam pójść gdziekolwiek, bo nie brakuje miejsc, w których potrzebują alchemików, a wylądowałam w Mungu – dodała, po czym znowu kichnęła. – Nie przejmuj się tym, to tylko przeziębienie, choć dość uporczywe. Zażyłam eliksir pieprzowy, ale nadal nie widzę znaczącej poprawy. Możliwe, że wzięłam flakon, który trochę za długo leżał i jego właściwości osłabły, ale nie miałam czasu uwarzyć nowego, bo chciałam zdążyć na spotkanie.
Kto by pomyślał, że przeziębienie może doskwierać właśnie jej, alchemiczce? Kto jak kto, ale uzdrowiciele i alchemicy umieli sobie poradzić z takimi rzeczami. Najwyraźniej eliksir, który wypiła, faktycznie leżał zbyt długo, ale też nie przeziębiała się często.
- Więc kto dzisiaj gra? – zapytała ją, tłumiąc kaszlnięcie. – Sroki? Czy może coś mi się pomyliło?
Trzynasty rząd był tym, w którym miały usiąść. Charlene od dłuższego czasu nie była na żadnym meczu; w maju nie pozwalał na to natłok obowiązków. Dobrze było jednak wiedzieć, że rozgrywki nadal się odbywały; w quidditchu nie miano zwyczaju przejmować się takimi sprawami, jak kaprysy pogody, a ta w tegorocznym maju była wyjątkowo nieznośna. Pewnie i dziś by się tu nie pojawiła, gdyby nie namowy Rowan, która zawsze o wiele bardziej pasjonowała się grą. Oczywiście i Charlie za młodu posiadła podstawowe umiejętności oraz wiedzę, w końcu była w połowie Wrightem, a w jej rodzinie ze strony matki nie brakowało graczy quidditcha, na których mecze chodziła w letnie wakacje między kolejnymi latami w Hogwarcie. Pamiętała też dobrze, że Rowan swego czasu sama świetnie radziła sobie jako ścigająca drużyny Puchonów, i często kibicowała jej drużynie, o ile akurat nie grała z Krukonami, bo solidarność kazała jej faworyzować własny dom. Nawet jeśli nigdy nie próbowała się dostać do drużyny, wiedząc, że nie była dostatecznie dobra. Wolała zresztą poświęcać czas eliksirom i innym swoim pasjom niż codziennym treningom bez względu na warunki. Ale ze względu na rodzinne powiązania też miała w sercu pewien sentyment do tej dyscypliny.
Dotarły do swoich miejsc. Charlie usiadła, odrzucając na plecy długi, jasny warkocz. Coś jednak połaskotało ją w nosie i kichnęła, nie pierwszy i raczej nie ostatni raz tego dnia.
- Był taki czas, kiedy się dziwiłam, że po szkole nie postanowiłaś dostać się do jakiejś drużyny. W Hogwarcie byłaś dobra, miałabyś szansę – odezwała się; jej głos brzmiał inaczej niż zwykle, gdyż od rana dręczyło ją przeziębienie, na które nie pomógł nawet zażyty eliksir pieprzowy. Miała zaczerwieniony nos, a kieszeń szaty wypchaną zapasikiem chusteczek. Na szczęście miała dziś wolne od pracy, ale nie chciała w ostatniej chwili odwoływać snutego od pewnego czasu planu wspólnego wyjścia na mecz. Obie miały w maju tak dużo zajęć, że ciągle nie udawało im się spotkać inaczej niż w pracy, a to zawsze były spotkania w biegu na korytarzu lub w pracowni alchemicznej, i rzadko była sposobność do rozmowy o czymś innym, niż o zawodowych obowiązkach. A bardzo nie chciała spłycać ich znajomości tylko do pracy, w końcu znały się jeszcze z Hogwartu i po tylu latach wciąż utrzymywały kontakt, choć praca też z pewnością miała w tym niebagatelną rolę, bo obie w podobnym czasie przechodziły swoje kursy: Charlie na alchemika, a Rowan na uzdrowiciela.
- Choć rozumiem, że powołanie do uzdrawiania mogło okazać się silniejsze. Ja też mogłam pójść gdziekolwiek, bo nie brakuje miejsc, w których potrzebują alchemików, a wylądowałam w Mungu – dodała, po czym znowu kichnęła. – Nie przejmuj się tym, to tylko przeziębienie, choć dość uporczywe. Zażyłam eliksir pieprzowy, ale nadal nie widzę znaczącej poprawy. Możliwe, że wzięłam flakon, który trochę za długo leżał i jego właściwości osłabły, ale nie miałam czasu uwarzyć nowego, bo chciałam zdążyć na spotkanie.
Kto by pomyślał, że przeziębienie może doskwierać właśnie jej, alchemiczce? Kto jak kto, ale uzdrowiciele i alchemicy umieli sobie poradzić z takimi rzeczami. Najwyraźniej eliksir, który wypiła, faktycznie leżał zbyt długo, ale też nie przeziębiała się często.
- Więc kto dzisiaj gra? – zapytała ją, tłumiąc kaszlnięcie. – Sroki? Czy może coś mi się pomyliło?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 30.05!
Wraz z każdym ostrożnie pokonywanym stopniem, mięśnie dotąd spięte powoli ulegały rozluźnieniu, ciężar zaś osiadły na jej ramionach zanikał stopniowo, wprowadzając błogi spokój do skołatanego dotąd serca. Ostatni miesiąc zdawał się istnym koszmarem, naznaczonym nieskończoną bieganiną, wiecznymi nadgodzinami oraz tak małą ilością snu, iż załamanie nerwowe wydawało się czaić niemalże na każdym rogu. W tych dniach szczytem rozrywki było jedzenie oraz kilkunastominutowe drzemki, okraszone stosowną dawką narzekania zaraz po przebudzenia (i nieśmiałej radości tlącej się w duchu, iż żaden pacjent, jaki trafił do Św. Munga, nie należał do rodziny). Nic dziwnego więc, że kiedy sytuacja nieco się uspokoiła, pierwszą rzeczą, jaką uczyniła Rowan była rezerwacja biletów na najbliższy mecz quidditcha. Bo nie było nic lepszego na poprawę humoru, jak i odstresowanie się niźli obserwowanie jak nieuważni gracze dostają tłuczkiem w łeb. Kąciki dużych, pełnych ust drgnęły wyraźnie, jakby w chęci ukazania przepełnionego zadowoleniem uśmiechu, podczas gdy czerń ślepi, instynktownie pomknęła ku niebu. Być może oceniały szansę na nagłe załamanie pogody, być może chłonęły łapczywie widok inny niż szpitalne sklepienie. Dopiero gdy dotarły na wyznaczone miejsca, Red oderwała odeń spojrzenie, całą swą uwagę kierując na jasnowłosą towarzyszkę.
— Był taki czas, kiedy sama się dziwiłam, że po szkole dostałam się gdziekolwiek — przyznała beztrosko, moszcząc się w siedzeniu wygodnie. Nie oszukując się zbytnio, panna Sprout nie należała do najlepszych uczennic Hogwartu i chociaż z kilku przedmiotów była doprawdy niezła, tak brak pasji wobec całej reszty skutecznie zamknęło wiele drzwi przed jej zgrabnym nosem — A tak po prawdzie, to może i byłam dobra, ale nie najlepsza. Nie ma nic gorszego od bycia przeciętnym w ukochanej dyscyplinie sportowej — mruknęła z cichym westchnieniem, stukając jednym czubkiem buta o drugi. Przez chwilę nader krytycznie przyglądała swemu obuwiu, jakby zastanawiając się, czy wysokość obcasów jest wystarczająca, by nikt nie wziął jej za półgoblina, biorąc pod uwagę wzrost, gdy kolejne kichnięcie ponownie nakazało skupić się dziewczęciu na Charlene. O uporze Red mogłyby śmiało już krążyć legendy i być może właśnie dlatego, odznaczająca się wieczną cierpliwością Leighton doskonale zdawała sobie sprawę, iż nie było sensu walczyć z uzdrowicielką, gdy ta zdążyła już sobie wbić coś do tego rudego łba. A wspólne wyjście spowodowane chęcią uniknięcia zaniedbań towarzyskich połączone z pasją przynajmniej jednej z nich, wydawało się — nadal nim jest — genialnym pomysłem. Jednak jego doskonałość mąciły nieco zaczerwienione nozdrza, lekko schrypnięty głos oraz wyraźnie zaróżowione policzki na tle bladej skóry. Nie wspominając już o szeregu kichnięć oraz kaszlnięć — oto siedział tuż obok idealny przykład przeziębionej osoby. Poczucie winy nie było znajomym uczuciem dla Rowan, jednak jego zalążki boleśnie kąsały jej ego, co próbowała zagłuszyć nieregularnym uderzaniem palców o kolano.
— Powołanie — powtórzyła głucho, patrząc przed siebie. Być może a może i nie, Red nigdy nie przyznała się, iż początkowo idąc na kurs uzdrowicielski, kierowała nią chęć pójścia na skróty. W końcu w tym kierunku szkoliła się również Pomona oraz Poppy, stąd miała nie tylko notatki, ale i wiedzę jak podejść poszczególnych profesorów oraz czego unikać. Pewnego rodzaju żar, tudzież właśnie wyżej wymienione powołanie przebudziło się dopiero wtedy, gdy nad rodziną Sproutów zawisło widmo śmierci. Niemniej początki nie były zbyt szlachetne, dlatego też lepiej było to przemilczeć. Tak, tak, tak, milczenie było dobre — Możliwe. Jesteś pewna? Wiesz, że mogłaś mnie uprzedzić, iż nie dasz rady przyjść. Być może dąsałabym się przez jakiś czas, wzdychała z wyraźnym żalem, a ty w przypływie wyrzutów sumienia podrzuciłabyś mi autograf któregoś z twoich kuzynów w zadośćuczynieniu, niemniej zrozumiałabym to. Serio, zdrowie jest najważniejsze — zapewniła, poruszając przy tym sugestywnie brwiami w celu rozpogodzenia towarzyszki. Na jej pytanie uśmiechnęła się szeroko.
— Brawo! Pamiętałaś! — aż klasnęła w zadowoleniu — Dokładnie, Sroki z Montrose kontra Chluba Portree. Zapowiada się wspaniała bitwa między szukającymi. Zanim jednak zaczną grać, w programie napisano, że chcą uczcić minutą ciszy wszelkie ofiary anomalii. Wyobrażasz sobie? — zamachała ręką, jakby chciała ogarnąć cały ten panujący harmider tłoczących się zewsząd ludzi — Kompletna cisza!
Wraz z każdym ostrożnie pokonywanym stopniem, mięśnie dotąd spięte powoli ulegały rozluźnieniu, ciężar zaś osiadły na jej ramionach zanikał stopniowo, wprowadzając błogi spokój do skołatanego dotąd serca. Ostatni miesiąc zdawał się istnym koszmarem, naznaczonym nieskończoną bieganiną, wiecznymi nadgodzinami oraz tak małą ilością snu, iż załamanie nerwowe wydawało się czaić niemalże na każdym rogu. W tych dniach szczytem rozrywki było jedzenie oraz kilkunastominutowe drzemki, okraszone stosowną dawką narzekania zaraz po przebudzenia (i nieśmiałej radości tlącej się w duchu, iż żaden pacjent, jaki trafił do Św. Munga, nie należał do rodziny). Nic dziwnego więc, że kiedy sytuacja nieco się uspokoiła, pierwszą rzeczą, jaką uczyniła Rowan była rezerwacja biletów na najbliższy mecz quidditcha. Bo nie było nic lepszego na poprawę humoru, jak i odstresowanie się niźli obserwowanie jak nieuważni gracze dostają tłuczkiem w łeb. Kąciki dużych, pełnych ust drgnęły wyraźnie, jakby w chęci ukazania przepełnionego zadowoleniem uśmiechu, podczas gdy czerń ślepi, instynktownie pomknęła ku niebu. Być może oceniały szansę na nagłe załamanie pogody, być może chłonęły łapczywie widok inny niż szpitalne sklepienie. Dopiero gdy dotarły na wyznaczone miejsca, Red oderwała odeń spojrzenie, całą swą uwagę kierując na jasnowłosą towarzyszkę.
— Był taki czas, kiedy sama się dziwiłam, że po szkole dostałam się gdziekolwiek — przyznała beztrosko, moszcząc się w siedzeniu wygodnie. Nie oszukując się zbytnio, panna Sprout nie należała do najlepszych uczennic Hogwartu i chociaż z kilku przedmiotów była doprawdy niezła, tak brak pasji wobec całej reszty skutecznie zamknęło wiele drzwi przed jej zgrabnym nosem — A tak po prawdzie, to może i byłam dobra, ale nie najlepsza. Nie ma nic gorszego od bycia przeciętnym w ukochanej dyscyplinie sportowej — mruknęła z cichym westchnieniem, stukając jednym czubkiem buta o drugi. Przez chwilę nader krytycznie przyglądała swemu obuwiu, jakby zastanawiając się, czy wysokość obcasów jest wystarczająca, by nikt nie wziął jej za półgoblina, biorąc pod uwagę wzrost, gdy kolejne kichnięcie ponownie nakazało skupić się dziewczęciu na Charlene. O uporze Red mogłyby śmiało już krążyć legendy i być może właśnie dlatego, odznaczająca się wieczną cierpliwością Leighton doskonale zdawała sobie sprawę, iż nie było sensu walczyć z uzdrowicielką, gdy ta zdążyła już sobie wbić coś do tego rudego łba. A wspólne wyjście spowodowane chęcią uniknięcia zaniedbań towarzyskich połączone z pasją przynajmniej jednej z nich, wydawało się — nadal nim jest — genialnym pomysłem. Jednak jego doskonałość mąciły nieco zaczerwienione nozdrza, lekko schrypnięty głos oraz wyraźnie zaróżowione policzki na tle bladej skóry. Nie wspominając już o szeregu kichnięć oraz kaszlnięć — oto siedział tuż obok idealny przykład przeziębionej osoby. Poczucie winy nie było znajomym uczuciem dla Rowan, jednak jego zalążki boleśnie kąsały jej ego, co próbowała zagłuszyć nieregularnym uderzaniem palców o kolano.
— Powołanie — powtórzyła głucho, patrząc przed siebie. Być może a może i nie, Red nigdy nie przyznała się, iż początkowo idąc na kurs uzdrowicielski, kierowała nią chęć pójścia na skróty. W końcu w tym kierunku szkoliła się również Pomona oraz Poppy, stąd miała nie tylko notatki, ale i wiedzę jak podejść poszczególnych profesorów oraz czego unikać. Pewnego rodzaju żar, tudzież właśnie wyżej wymienione powołanie przebudziło się dopiero wtedy, gdy nad rodziną Sproutów zawisło widmo śmierci. Niemniej początki nie były zbyt szlachetne, dlatego też lepiej było to przemilczeć. Tak, tak, tak, milczenie było dobre — Możliwe. Jesteś pewna? Wiesz, że mogłaś mnie uprzedzić, iż nie dasz rady przyjść. Być może dąsałabym się przez jakiś czas, wzdychała z wyraźnym żalem, a ty w przypływie wyrzutów sumienia podrzuciłabyś mi autograf któregoś z twoich kuzynów w zadośćuczynieniu, niemniej zrozumiałabym to. Serio, zdrowie jest najważniejsze — zapewniła, poruszając przy tym sugestywnie brwiami w celu rozpogodzenia towarzyszki. Na jej pytanie uśmiechnęła się szeroko.
— Brawo! Pamiętałaś! — aż klasnęła w zadowoleniu — Dokładnie, Sroki z Montrose kontra Chluba Portree. Zapowiada się wspaniała bitwa między szukającymi. Zanim jednak zaczną grać, w programie napisano, że chcą uczcić minutą ciszy wszelkie ofiary anomalii. Wyobrażasz sobie? — zamachała ręką, jakby chciała ogarnąć cały ten panujący harmider tłoczących się zewsząd ludzi — Kompletna cisza!
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Obie potrzebowały odrobiny urozmaicenia i rozrywki po tym, jak większość maja poświęciły wytrwałej i wytężonej pracy. Nawet najbardziej oddane pracy osoby nie posiadały nieograniczonej wytrzymałości, zwłaszcza że majowe wydarzenia były obciążające psychicznie, zwłaszcza dla osób, które z tragediami stykały się każdego dnia. Charlie może siedziała zamknięta w swojej alchemicznej pracowni, ale swoje wiedziała, musiała też warzyć więcej niż zwykle eliksirów i często zostawać po godzinach, by sprostać większej ilości zamówień. Nie sypiała szczególnie wiele; może to też miało swój wpływ na przeziębienie, które ją dopadło, bo jej organizm był bardziej niż zwykle osłabiony i podatny?
Tuż przed tym jak usiadła także zerknęła w niebo, mając nadzieję, że nie nadejdzie ulewa lub co gorsza burza. Powietrze było parne i wilgotne, silna burza przetoczyła się tędy kilka godzin temu i pozostawało liczyć, że tak prędko nie wróci. O tak, te wahania pogody też nie mogły pozostawać bez znaczenia dla jej zdrowia. Raz zimno, raz gorąco, jeszcze te ciągłe deszcze...
- I tak uważam, że świetnie sobie poradziłaś. Nie każdy dostaje się na ten staż, a jeszcze mniej przechodzi go od początku do końca, a tobie się udało – pochwaliła ją; między słowami nastąpiło parę stłumionych kichnięć. – Może i racja, profesjonalna gra to zupełnie inny poziom niż szkolne rozgrywki. Trudno być najlepszym, kiedy inni też są bardzo dobrzy – zauważyła; tutaj dużo trudniej było się pokazać i dużo łatwiej zginąć w tłumie podobnych sobie. Łatwiej o przeciętność, a także o zniechęcenie się do pasji, kiedy rezultaty odbiegają od tych szkolnych. Czasem lepiej było pozostawić coś tylko jako pasję, nie czynić z tego sposobu zarabiania na życie. – Ale i tak nadal uważam, że w Hogwarcie byłaś świetna. A teraz pewnie chętnie wskoczyłabyś na miotłę, żeby sobie polatać ot tak, dla przyjemności? Podejrzewam, że w maju i na to nie miałaś wiele czasu. – Nawet Charlie czasem miała na to ochotę. Tak po prostu wskoczyć na miotłę i polatać w jakimś spokojnym, odosobnionym miejscu. Nie potrzebowała do tego kafli, tłuczków czy znicza.
Wiedziała że Rowan jest niezwykle upartą osobą. W Hogwarcie zawsze były jak ogień i woda, ich charaktery dobrze się uzupełniały. Charlie zawsze była tą spokojniejszą, która potrafiła pohamować zapędy koleżanki i stonować ją, z kolei Rowan wnosiła w jej życie iskierkę szaleństwa. Lubiła z nią przebywać i aż żal było spłycać tę znajomość tylko do pracy, zresztą kiedy przyjmowała zaproszenie była całkiem zdrowa i nawet nie śniła, że nagle przyplącze się katar, którego nie powstrzyma nawet eliksir pieprzowy. Przez ten natłok obowiązków w Mungu trochę zaniedbała własną domową apteczkę, musiała to naprawić.
- To tylko przeziębienie. Nie jestem obłożnie chora, jak tylko wrócę do domu uwarzę sobie świeży eliksir pieprzowy – zapewniła, ocierając lekko zaczerwieniony nos. Była pewna, że da radę oglądać mecz. Przecież to tylko katar, nie umrze od tego, jeśli spędzi kilka godzin na trybunach i trochę się rozerwie po trudnych tygodniach. – Nie chciałam, żebyś musiała rezygnować z wyjścia, na które od dawna czekałaś. Sama też nie chciałam w ostatniej chwili rezygnować, bo i ja mam dość pracowni alchemicznej. I oczywiście, rozumiem że nic nie możesz teraz zrobić, i nie oczekuję tego. Wytrzymam, naprawdę.
Kichnęła dwa razy, zakrywając przy tym usta, ale mimo to po chwili przywołała na twarz lekki uśmiech. W ogólnej wrzawie i tak nie było tego słychać, a później, gdy zacznie się mecz, wszelkie kichnięcia utoną w natłoku krzyków, oklasków, gwizdów i innych dźwięków dobiegających z całej widowni. Choć anomalie ciężko doświadczyły społeczeństwo, ludzie wciąż szukali ukojenia w rozrywkach dobrze sobie znanych.
- Ha, czyli dobrze pamiętałam! Rzeczywiście zanosi się niezwykłe widowisko – ucieszyła się, choć zaraz po tych słowach z jej ust znów wyrwało się kichnięcie. Nie pamiętała wszystkich drużyn, kojarzyła tylko te najbardziej znane, przede wszystkim te, w których grał ktoś, kogo znała. – Sama jestem ciekawa, kto dzisiaj wygra, oby tylko pogoda im nie przeszkodziła. – Mimo wszystko Charlie raczej nie miała ochoty siedzieć tu przez najbliższy tydzień wystawiona na deszcz czy burze. – Cóż, pamięć o tych okropnych wydarzeniach jest bardzo ważna i należy ją choć symbolicznie uczcić, nawet jeśli wszyscy woleliby choć przez chwilę nie pamiętać – zauważyła w odpowiedzi na wzmiankę o minucie ciszy. Wiedziała że to wszystko jeszcze długo będzie tkwić w zbiorowej pamięci, anomalie wyrządziły wiele złego. I choć za chwilę wszyscy znów skupią się na dobrej zabawie, ale zanim to nastąpi należało zachować przez chwilę powagę i podniosły nastrój.
Zerknęła na zegarek. Początek meczu wyznaczono na godzinę trzynastą, która się zbliżała.
- To już niedługo, jeszcze kilka minut – odezwała się, tym razem kaszląc. Oby podczas minuty ciszy udało jej się powstrzymać od tych wszystkich odgłosów!
Tuż przed tym jak usiadła także zerknęła w niebo, mając nadzieję, że nie nadejdzie ulewa lub co gorsza burza. Powietrze było parne i wilgotne, silna burza przetoczyła się tędy kilka godzin temu i pozostawało liczyć, że tak prędko nie wróci. O tak, te wahania pogody też nie mogły pozostawać bez znaczenia dla jej zdrowia. Raz zimno, raz gorąco, jeszcze te ciągłe deszcze...
- I tak uważam, że świetnie sobie poradziłaś. Nie każdy dostaje się na ten staż, a jeszcze mniej przechodzi go od początku do końca, a tobie się udało – pochwaliła ją; między słowami nastąpiło parę stłumionych kichnięć. – Może i racja, profesjonalna gra to zupełnie inny poziom niż szkolne rozgrywki. Trudno być najlepszym, kiedy inni też są bardzo dobrzy – zauważyła; tutaj dużo trudniej było się pokazać i dużo łatwiej zginąć w tłumie podobnych sobie. Łatwiej o przeciętność, a także o zniechęcenie się do pasji, kiedy rezultaty odbiegają od tych szkolnych. Czasem lepiej było pozostawić coś tylko jako pasję, nie czynić z tego sposobu zarabiania na życie. – Ale i tak nadal uważam, że w Hogwarcie byłaś świetna. A teraz pewnie chętnie wskoczyłabyś na miotłę, żeby sobie polatać ot tak, dla przyjemności? Podejrzewam, że w maju i na to nie miałaś wiele czasu. – Nawet Charlie czasem miała na to ochotę. Tak po prostu wskoczyć na miotłę i polatać w jakimś spokojnym, odosobnionym miejscu. Nie potrzebowała do tego kafli, tłuczków czy znicza.
Wiedziała że Rowan jest niezwykle upartą osobą. W Hogwarcie zawsze były jak ogień i woda, ich charaktery dobrze się uzupełniały. Charlie zawsze była tą spokojniejszą, która potrafiła pohamować zapędy koleżanki i stonować ją, z kolei Rowan wnosiła w jej życie iskierkę szaleństwa. Lubiła z nią przebywać i aż żal było spłycać tę znajomość tylko do pracy, zresztą kiedy przyjmowała zaproszenie była całkiem zdrowa i nawet nie śniła, że nagle przyplącze się katar, którego nie powstrzyma nawet eliksir pieprzowy. Przez ten natłok obowiązków w Mungu trochę zaniedbała własną domową apteczkę, musiała to naprawić.
- To tylko przeziębienie. Nie jestem obłożnie chora, jak tylko wrócę do domu uwarzę sobie świeży eliksir pieprzowy – zapewniła, ocierając lekko zaczerwieniony nos. Była pewna, że da radę oglądać mecz. Przecież to tylko katar, nie umrze od tego, jeśli spędzi kilka godzin na trybunach i trochę się rozerwie po trudnych tygodniach. – Nie chciałam, żebyś musiała rezygnować z wyjścia, na które od dawna czekałaś. Sama też nie chciałam w ostatniej chwili rezygnować, bo i ja mam dość pracowni alchemicznej. I oczywiście, rozumiem że nic nie możesz teraz zrobić, i nie oczekuję tego. Wytrzymam, naprawdę.
Kichnęła dwa razy, zakrywając przy tym usta, ale mimo to po chwili przywołała na twarz lekki uśmiech. W ogólnej wrzawie i tak nie było tego słychać, a później, gdy zacznie się mecz, wszelkie kichnięcia utoną w natłoku krzyków, oklasków, gwizdów i innych dźwięków dobiegających z całej widowni. Choć anomalie ciężko doświadczyły społeczeństwo, ludzie wciąż szukali ukojenia w rozrywkach dobrze sobie znanych.
- Ha, czyli dobrze pamiętałam! Rzeczywiście zanosi się niezwykłe widowisko – ucieszyła się, choć zaraz po tych słowach z jej ust znów wyrwało się kichnięcie. Nie pamiętała wszystkich drużyn, kojarzyła tylko te najbardziej znane, przede wszystkim te, w których grał ktoś, kogo znała. – Sama jestem ciekawa, kto dzisiaj wygra, oby tylko pogoda im nie przeszkodziła. – Mimo wszystko Charlie raczej nie miała ochoty siedzieć tu przez najbliższy tydzień wystawiona na deszcz czy burze. – Cóż, pamięć o tych okropnych wydarzeniach jest bardzo ważna i należy ją choć symbolicznie uczcić, nawet jeśli wszyscy woleliby choć przez chwilę nie pamiętać – zauważyła w odpowiedzi na wzmiankę o minucie ciszy. Wiedziała że to wszystko jeszcze długo będzie tkwić w zbiorowej pamięci, anomalie wyrządziły wiele złego. I choć za chwilę wszyscy znów skupią się na dobrej zabawie, ale zanim to nastąpi należało zachować przez chwilę powagę i podniosły nastrój.
Zerknęła na zegarek. Początek meczu wyznaczono na godzinę trzynastą, która się zbliżała.
- To już niedługo, jeszcze kilka minut – odezwała się, tym razem kaszląc. Oby podczas minuty ciszy udało jej się powstrzymać od tych wszystkich odgłosów!
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Osunęła się nieco ze swego miejsca, odchylając jednocześnie głowę — z przymkniętymi oczami oraz niemalże błogim uśmiechem przyjęła ciepłe muśnięcia promieni słońca, nieśmiało wyglądającego zza chmur. Rześki wiatr przemykał między trybunami, co silniejszym podmuchem zmuszając misterną konstrukcję do wydawania przeciągłych jęków, będących zaledwie tłem dla podekscytowanych głosów mieszających się ze sobą w ogólnej kakofonii. Dla osoby nieoswojonej z atmosferą, jaka zwykła panować na stadionach, mnogość dźwięków oraz zapachów z pewnością, jeśli nie wywołałaby łupiącego bólu między skroniami, to wzbudziła przynajmniej zalążek irytacji. Rowan w tym momencie odczuwała jedynie spokój oraz leniwe, iście kocie zadowolenie — wrażenie przynależności do tego miejsca pogłębiało się i nie była pewna, czy to przekonanie nie uległoby zmianie, gdyby swoją karierę poświęciła nie medycynie, a właśnie grze w quidditcha. Po jakim czasie wypaliłaby się pasja i pozostałby zaledwie obowiązek? Sprout nie chciała się o tym przekonać, zdecydowanie nie. Drgnęła, uchylając jedną powiekę.
— Awww, czyż nie jesteś najbardziej uroczą osobą na świecie? — zapytała miękko, ton głosu mając pozbawiony złośliwości. Nie było to znowu aż tak niecodzienne zjawisko, niemniej temperament rudowłosej wraz z wprost nieznośną pewnością siebie sprawiał, iż osoby lepiej znające młodziutką uzdrowicielkę niemal zawsze spodziewały się usłyszeć od niej sarkastyczne wypowiedzi, nawet jeśli były one zazwyczaj podszyte dobrodusznym, acz dosyć czarnym poczuciem humoru. Teraz jednak, będąc spokojną — jeśli nie pokusić się o stwierdzenie, iż radosną — wyglądała wyjątkowo nieszkodliwie, a czerń ślepi, w której nie sposób było dostrzec źrenic, tchnęła rzadko spotykaną łagodnością — Choć przyznam, że usłyszeć taki komplement od kogoś, kto jest w stanie spędzić całe dnie nad kociołkiem, nie tylko nie wariując, ale też wywiązując się ze swych obowiązków znakomicie, jest zdecydowanie czymś. Kto wie, jakby wyglądało moje życie, gdyby nie twoje rady na eliksirach — zmachała ręką, jakby chciała podkreślić wagę swych słów. Zaraz skrzywiła się lekko — Ugh, ta nagła słodycz w moim wykonaniu jest wręcz niesmaczna. Powracając...Szczerze Charlie? Gdyby nie fakt, że jedzenie jest elementem niezbędnym do życia, a dach nad głową mimo wszystko ma jakieś znaczenie, to najchętniej całą swoją roczną pensję wydałabym na fantastycznej jakości miotłę. Nie zrozum mnie źle, kocham Gruchota. Gruchot to całe moje szkolne życie. Merlin wie, co ta nieszczęsna miotła przeżyła z moimi braćmi oraz nieszczęśliwymi wypadkami z udziałem maminych hipogryfów, które wcale nie miały miejsca i cicho sza. Ale móc przecinać niebo na równi z najlepszymi? To jest coś! Móc cieszyć się tą samą miotłą, którą mają twoi ukochani zawodnicy? Marzenie! A tak, cholerny maj uniemożliwił nawet wyścigi z gołębiami — zakończyła z burknięciem, prostując się raptownie. Zaraz jednak z nadzieją zerknęła na blondynkę — Może jedzenie nie jest takie niezbędne, co? Może warto przecierpieć, hm?
To nie pierwszy raz, kiedy z ust rudzielca padało głupie pytanie podyktowane dosyć egoistycznymi pobudkami. Impulsywność oraz chęć zaspokojenia własnych pragnień od zawsze była w Red silna, chwała jednak magii za Leighton, która cierpliwie i bez krzty kpiny potrafiła wybić nawet najdurniejszy — acz w mniemaniu Sproutówny genialny — pomysł. Tak, uzupełniały się perfekcyjnie już w Hogwarcie i szczęśliwie, z biegiem lat nie uległo to zmianie.
— Skoro tak uważasz, wiedz jednak, że jeśli twoi krewni zaatakują mnie wyjcami, w momencie w którym nie będziesz w stanie ruszyć się z łóżka. Mam zamiar je wszystkie spalić nim papier, choć odrobinie się rozwinie. I nawet nie będzie mi przykro! — ostrzegła, nie naciskając więcej. Matkowanie osobie, która znała swój organizm oraz wiedziała, jak zaradzić pewnym niedogodnością nie było ulubionym zajęciem Rowan, choć instynktownie każde głośniejsze kaszlnięcie naturalnie przyciągało jej wzrok do potencjalnego pacjenta.
— Nah...myślę, że niedogodności pogodowe byłyby im nawet na rękę. Wyobraź sobie te nagłówki! Na przekór losowi, po zwycięstwo! Albo 'niestraszne nam burze, gdy gra wciąż trwa'. Albo nie, to ostatnie brzmi strasznie słabo — zastanawiała się głośno, tym razem nie kryjąc już własnego podekscytowania. Czy wspomniane było, że po prostu kochała quidditcha?
— W porządku, Charls wysmarkaj się porządnie. Zaraz pojawi się sędzia. Myślisz, że uda ci się powstrzymać kichanie podczas przemowy i minuty ciszy? Bo ja lubię się do ciebie przyznawać. Nie zmuszaj mnie, żebym w przeciągu kwadransa zaprzestała tego jakże szczytnego zajęcia! — zażartowała, nie biorąc na poważnie swojej wypowiedzi. Bez przesady, aż tak źle z Charlene nie było. Prawda? Prawda?!
— Awww, czyż nie jesteś najbardziej uroczą osobą na świecie? — zapytała miękko, ton głosu mając pozbawiony złośliwości. Nie było to znowu aż tak niecodzienne zjawisko, niemniej temperament rudowłosej wraz z wprost nieznośną pewnością siebie sprawiał, iż osoby lepiej znające młodziutką uzdrowicielkę niemal zawsze spodziewały się usłyszeć od niej sarkastyczne wypowiedzi, nawet jeśli były one zazwyczaj podszyte dobrodusznym, acz dosyć czarnym poczuciem humoru. Teraz jednak, będąc spokojną — jeśli nie pokusić się o stwierdzenie, iż radosną — wyglądała wyjątkowo nieszkodliwie, a czerń ślepi, w której nie sposób było dostrzec źrenic, tchnęła rzadko spotykaną łagodnością — Choć przyznam, że usłyszeć taki komplement od kogoś, kto jest w stanie spędzić całe dnie nad kociołkiem, nie tylko nie wariując, ale też wywiązując się ze swych obowiązków znakomicie, jest zdecydowanie czymś. Kto wie, jakby wyglądało moje życie, gdyby nie twoje rady na eliksirach — zmachała ręką, jakby chciała podkreślić wagę swych słów. Zaraz skrzywiła się lekko — Ugh, ta nagła słodycz w moim wykonaniu jest wręcz niesmaczna. Powracając...Szczerze Charlie? Gdyby nie fakt, że jedzenie jest elementem niezbędnym do życia, a dach nad głową mimo wszystko ma jakieś znaczenie, to najchętniej całą swoją roczną pensję wydałabym na fantastycznej jakości miotłę. Nie zrozum mnie źle, kocham Gruchota. Gruchot to całe moje szkolne życie. Merlin wie, co ta nieszczęsna miotła przeżyła z moimi braćmi oraz nieszczęśliwymi wypadkami z udziałem maminych hipogryfów, które wcale nie miały miejsca i cicho sza. Ale móc przecinać niebo na równi z najlepszymi? To jest coś! Móc cieszyć się tą samą miotłą, którą mają twoi ukochani zawodnicy? Marzenie! A tak, cholerny maj uniemożliwił nawet wyścigi z gołębiami — zakończyła z burknięciem, prostując się raptownie. Zaraz jednak z nadzieją zerknęła na blondynkę — Może jedzenie nie jest takie niezbędne, co? Może warto przecierpieć, hm?
To nie pierwszy raz, kiedy z ust rudzielca padało głupie pytanie podyktowane dosyć egoistycznymi pobudkami. Impulsywność oraz chęć zaspokojenia własnych pragnień od zawsze była w Red silna, chwała jednak magii za Leighton, która cierpliwie i bez krzty kpiny potrafiła wybić nawet najdurniejszy — acz w mniemaniu Sproutówny genialny — pomysł. Tak, uzupełniały się perfekcyjnie już w Hogwarcie i szczęśliwie, z biegiem lat nie uległo to zmianie.
— Skoro tak uważasz, wiedz jednak, że jeśli twoi krewni zaatakują mnie wyjcami, w momencie w którym nie będziesz w stanie ruszyć się z łóżka. Mam zamiar je wszystkie spalić nim papier, choć odrobinie się rozwinie. I nawet nie będzie mi przykro! — ostrzegła, nie naciskając więcej. Matkowanie osobie, która znała swój organizm oraz wiedziała, jak zaradzić pewnym niedogodnością nie było ulubionym zajęciem Rowan, choć instynktownie każde głośniejsze kaszlnięcie naturalnie przyciągało jej wzrok do potencjalnego pacjenta.
— Nah...myślę, że niedogodności pogodowe byłyby im nawet na rękę. Wyobraź sobie te nagłówki! Na przekór losowi, po zwycięstwo! Albo 'niestraszne nam burze, gdy gra wciąż trwa'. Albo nie, to ostatnie brzmi strasznie słabo — zastanawiała się głośno, tym razem nie kryjąc już własnego podekscytowania. Czy wspomniane było, że po prostu kochała quidditcha?
— W porządku, Charls wysmarkaj się porządnie. Zaraz pojawi się sędzia. Myślisz, że uda ci się powstrzymać kichanie podczas przemowy i minuty ciszy? Bo ja lubię się do ciebie przyznawać. Nie zmuszaj mnie, żebym w przeciągu kwadransa zaprzestała tego jakże szczytnego zajęcia! — zażartowała, nie biorąc na poważnie swojej wypowiedzi. Bez przesady, aż tak źle z Charlene nie było. Prawda? Prawda?!
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Stadion Narodowy
Szybka odpowiedź