Stadion Narodowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stadion Narodowy
Jeden z większych stadionów Wielkiej Brytanii znajduje się pod Londynem, na błoniach skrytych przed mugolskimi oczami. Każda niemagiczna istota ujrzy tu jedynie kilka starych magazynów, o dziwnie odpychającej urodzie - aż nieprzyjemnie się zbliżać...
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:52, w całości zmieniany 1 raz
Charlene była przyzwyczajona do ciszy alchemicznej pracowni i dlatego jej początkowo trudno było się odnaleźć w tej wrzawie. Do swojej pracy potrzebowała skupienia, w końcu warzenie eliksirów wymagało staranności i precyzji. Stadion quidditcha był od tego tak daleki, jak to tylko możliwe, ale dziś działało to na jej korzyść, bo pewnie nikt poza osobami siedzącymi najbliżej nie słyszał jej kichania. Zawsze była to też jakaś odmiana od rutyny Munga, a nawet własnej domowej pracowni.
Zaśmiała się, słysząc jej uwagę.
- Naprawdę tak myślę – rzuciła, a cichy śmiech przeszedł w kichnięcie. Rowan wydawała się mieć dobry humor, zapewne działała na nią specyficzna aura tego miejsca. Charlie znała ją jednak na tyle długo, że dawno przywykła do uszczypliwości i specyficznego poczucia humoru koleżanki. Zawsze była osobą bardzo cierpliwą i wyrozumiałą, którą nie tak łatwo było zrazić, zwłaszcza że wiedziała, że pod trudnym charakterkiem i upartym spojrzeniem czarnych oczu kryje się złote serce dobrej uzdrowicielki, trzeba było tylko się postarać, żeby je dostrzec. Może tylko na początku ich znajomości na pierwszym roku Hogwartu często nie była pewna co do niektórych zachowań i słów Rowan, ale z czasem przywykła. Poza tym byłoby im nudno, gdyby były zbyt podobne, prawdopodobnie to właśnie przeciwieństwa je do siebie przyciągnęły.
- Ty też czasem ratowałaś mnie radami na przedmiotach, z którymi to ja radziłam sobie gorzej – zauważyła. Rzeczywiście w Hogwarcie niekiedy pomagała Rowan w eliksirach, które były jej niezbędne do dostania się na kurs. – Do stania nad kociołkiem można się przyzwyczaić, choć podejrzewam, że twoje energiczne usposobienie byłoby niepocieszone.
Była też przyzwyczajona do niekiedy dość ekscentrycznych pomysłów Red.
- Niedawno skończyłaś staż, kto wie, może za jakiś czas dasz radę uzbierać na swoją wymarzoną miotłę? – Tylko od niej zależało to, co zrobi z zarobkami za swoją pracę. Charlie jednak miała dość praktyczne podejście do życia i nie lubiła trwonić pieniędzy bez konkretnej potrzeby. Choć czasem ją kusiło, nie kupiła sobie nigdy złotego kociołka, bo taka ekstrawagancja nie należała do najtańszych, a jej skrytka nie pękała w szwach od galeonów. Musiała zadowolić się podstawowymi modelami w rozsądnych cenach, woląc zostawić więcej pieniędzy na ingrediencje, o które przez anomalie było trudniej, choć wiedziała też, że pasjonaci potrafili pozwolić sobie na wiele, gdy chodziło o ich ulubione hobby. Nie było w tym nic złego, jeśli tylko to, w czym się realizowali, nie przynosiło krzywdy innym.
- Kiedy to wszystko się skończy, pewnie będziesz mieć więcej czasu na latanie. A ja na zabawy z eliksirami innymi niż te dla pacjentów Munga. – Oby się skończyło, i to możliwie szybko. Charlie bardzo tęskniła za dotychczasowym ładem, który zawsze wydawał jej się czymś stałym i pewnym.
Znów kichnęła.
- Na pewno tak nie będzie – uspokoiła ją, rozbawiona jej nadopiekuńczością ukrytą za zasłoną drobnych uszczypliwości. – Pracuję w Mungu i często otaczają mnie uzdrowiciele, a któryś na pewno wymyśliłby sposób na mój nieszczęsny katar. Jedna nawet siedzi obok mnie, ale masz rację, tutaj na boisku lepiej niczego nie próbować. Jeśli nie pomoże uwarzenie świeżego eliksiru to jutro rano stawiam się w twoim gabinecie, gdzie bez obaw o anomalie będziesz mogła mnie wyleczyć, zgoda?
Katar nie odpuszczał. Dyskretnie otarła nos chusteczką.
- Zawsze się zastanawiam, jak gracze quidditcha w ogóle widzą piłki i siebie nawzajem w zacinającym deszczu. Zresztą samo latanie w przemoczonej do suchej nitki szacie musi być bardzo uciążliwe. Zimno mi się robi na samą myśl... – wzdrygnęła się, bo choć na ten moment było ciepło, wręcz duszno, to pogoda niedługo mogła ulec zmianie. – Już wolę moją cichą, ciepłą i komfortową pracownię przesyconą zapachem ziół i mikstur.
Zostało może parę minut do rozpoczęcia. Atmosfera na trybunach wyraźnie się zagęszczała, ekscytacja widowni była niemal namacalna. Mimo uciążliwego przeziębienia i Charlie zaczęła czuć ekscytację, ciekawa dzisiejszych popisów graczy.
- Postaram się – zapewniła, bo sama też wolałaby nie narobić sobie takiego wstydu.
Otarła więc starannie nos, a po chwili komentator meczu polecił wszystkim wstać i zachować ciszę. Charlie wstała, jak wszyscy wokół niej i zamilkła, zaciskając usta i obiecując sobie, że przez tą minutę musi wytrzymać i nie wydawać żadnego dźwięku. Niestety jak na złość zaraz poczuła, że zaczęło jej się zbierać na kichanie. Wydęła policzki, ale jej silna wola szybko skruszała i tłumione kichnięcie wyrwało się z jej ust. A potem drugie. I trzecie. W ciszy było ją słychać na pewno dalej niż w promieniu dwóch metrów, a kichanie psuło podniosły nastrój w całym sąsiedztwie. Z zawstydzenia oblała się szkarłatnym rumieńcem; miała ochotę zapaść się pod ziemię, bo siedzący w pobliżu ludzie obejrzeli się w jej stronę, patrząc na nią z przyganą. Starała się więc wyglądać na jeszcze niższą i drobniejszą niż w rzeczywistości, i zaciskając dłoń na ustach, by powstrzymać kolejne kichnięcia, utkwiła wzrok w czubkach swoich butów.
Co za wstyd!
Zaśmiała się, słysząc jej uwagę.
- Naprawdę tak myślę – rzuciła, a cichy śmiech przeszedł w kichnięcie. Rowan wydawała się mieć dobry humor, zapewne działała na nią specyficzna aura tego miejsca. Charlie znała ją jednak na tyle długo, że dawno przywykła do uszczypliwości i specyficznego poczucia humoru koleżanki. Zawsze była osobą bardzo cierpliwą i wyrozumiałą, którą nie tak łatwo było zrazić, zwłaszcza że wiedziała, że pod trudnym charakterkiem i upartym spojrzeniem czarnych oczu kryje się złote serce dobrej uzdrowicielki, trzeba było tylko się postarać, żeby je dostrzec. Może tylko na początku ich znajomości na pierwszym roku Hogwartu często nie była pewna co do niektórych zachowań i słów Rowan, ale z czasem przywykła. Poza tym byłoby im nudno, gdyby były zbyt podobne, prawdopodobnie to właśnie przeciwieństwa je do siebie przyciągnęły.
- Ty też czasem ratowałaś mnie radami na przedmiotach, z którymi to ja radziłam sobie gorzej – zauważyła. Rzeczywiście w Hogwarcie niekiedy pomagała Rowan w eliksirach, które były jej niezbędne do dostania się na kurs. – Do stania nad kociołkiem można się przyzwyczaić, choć podejrzewam, że twoje energiczne usposobienie byłoby niepocieszone.
Była też przyzwyczajona do niekiedy dość ekscentrycznych pomysłów Red.
- Niedawno skończyłaś staż, kto wie, może za jakiś czas dasz radę uzbierać na swoją wymarzoną miotłę? – Tylko od niej zależało to, co zrobi z zarobkami za swoją pracę. Charlie jednak miała dość praktyczne podejście do życia i nie lubiła trwonić pieniędzy bez konkretnej potrzeby. Choć czasem ją kusiło, nie kupiła sobie nigdy złotego kociołka, bo taka ekstrawagancja nie należała do najtańszych, a jej skrytka nie pękała w szwach od galeonów. Musiała zadowolić się podstawowymi modelami w rozsądnych cenach, woląc zostawić więcej pieniędzy na ingrediencje, o które przez anomalie było trudniej, choć wiedziała też, że pasjonaci potrafili pozwolić sobie na wiele, gdy chodziło o ich ulubione hobby. Nie było w tym nic złego, jeśli tylko to, w czym się realizowali, nie przynosiło krzywdy innym.
- Kiedy to wszystko się skończy, pewnie będziesz mieć więcej czasu na latanie. A ja na zabawy z eliksirami innymi niż te dla pacjentów Munga. – Oby się skończyło, i to możliwie szybko. Charlie bardzo tęskniła za dotychczasowym ładem, który zawsze wydawał jej się czymś stałym i pewnym.
Znów kichnęła.
- Na pewno tak nie będzie – uspokoiła ją, rozbawiona jej nadopiekuńczością ukrytą za zasłoną drobnych uszczypliwości. – Pracuję w Mungu i często otaczają mnie uzdrowiciele, a któryś na pewno wymyśliłby sposób na mój nieszczęsny katar. Jedna nawet siedzi obok mnie, ale masz rację, tutaj na boisku lepiej niczego nie próbować. Jeśli nie pomoże uwarzenie świeżego eliksiru to jutro rano stawiam się w twoim gabinecie, gdzie bez obaw o anomalie będziesz mogła mnie wyleczyć, zgoda?
Katar nie odpuszczał. Dyskretnie otarła nos chusteczką.
- Zawsze się zastanawiam, jak gracze quidditcha w ogóle widzą piłki i siebie nawzajem w zacinającym deszczu. Zresztą samo latanie w przemoczonej do suchej nitki szacie musi być bardzo uciążliwe. Zimno mi się robi na samą myśl... – wzdrygnęła się, bo choć na ten moment było ciepło, wręcz duszno, to pogoda niedługo mogła ulec zmianie. – Już wolę moją cichą, ciepłą i komfortową pracownię przesyconą zapachem ziół i mikstur.
Zostało może parę minut do rozpoczęcia. Atmosfera na trybunach wyraźnie się zagęszczała, ekscytacja widowni była niemal namacalna. Mimo uciążliwego przeziębienia i Charlie zaczęła czuć ekscytację, ciekawa dzisiejszych popisów graczy.
- Postaram się – zapewniła, bo sama też wolałaby nie narobić sobie takiego wstydu.
Otarła więc starannie nos, a po chwili komentator meczu polecił wszystkim wstać i zachować ciszę. Charlie wstała, jak wszyscy wokół niej i zamilkła, zaciskając usta i obiecując sobie, że przez tą minutę musi wytrzymać i nie wydawać żadnego dźwięku. Niestety jak na złość zaraz poczuła, że zaczęło jej się zbierać na kichanie. Wydęła policzki, ale jej silna wola szybko skruszała i tłumione kichnięcie wyrwało się z jej ust. A potem drugie. I trzecie. W ciszy było ją słychać na pewno dalej niż w promieniu dwóch metrów, a kichanie psuło podniosły nastrój w całym sąsiedztwie. Z zawstydzenia oblała się szkarłatnym rumieńcem; miała ochotę zapaść się pod ziemię, bo siedzący w pobliżu ludzie obejrzeli się w jej stronę, patrząc na nią z przyganą. Starała się więc wyglądać na jeszcze niższą i drobniejszą niż w rzeczywistości, i zaciskając dłoń na ustach, by powstrzymać kolejne kichnięcia, utkwiła wzrok w czubkach swoich butów.
Co za wstyd!
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
W odpowiedzi na oby szczerą w swej szczerości uwagę panny Leighton, lewy kącik dużych ust drgnął wyraźnie, gotowy wykrzywić pełne wargi w uśmiechu, podczas gdy rudowłose dziewczę uniosło kciuk w niemej aprobacie oraz na znak, iż przyjęła słowa towarzyszki do wiadomości. To było miłe, nie mogła zaprzeczyć, jednak jakiś wewnętrzny opór podszyty lekkim zażenowaniem sprawiał, iż nie zamierzała wstępować na dalszą ścieżkę łechtania swego jakże cennego ego. Zresztą Red zawsze była typem `rób, co mówię` niźli `a teraz mnie chwal`.
— Och taak, doskonale pamiętam, jak bardzo ratowałam cię podczas wspólnej drzemki na Historii Magii. Nie przetrwałabyś bez tej poduszki z podręczników — zauważyła, przewracając przy tym malowniczo oczętami. W zasadzie to nie była tak do końca prawda, faktycznie z raz czy dwa pomagała Charlene z Zaklęciami, bądź podarowała kilka podpowiedzi odnośnie Zielarstwa, ale to w zasadzie tyle. Z ONMS obie były świetne, tak samo, jak obie były kompletnymi łamagami, jeśli chodziło o historię. Rowan zaliczyła ją zapewne tylko dlatego, iż jako osoba zaskakująco popularna przy jej jakże specyficznym charakterze, była w stanie znaleźć kogoś, kto pisałby za nią wypracowania, bądź użyczał notatek, dzięki czemu Sproutówna mogła dalej zażywać zbawiennego snu na zajęciach. Złote czasy — Ależ skąd, moja droga! Wydaje mi się, że gdyby moje energiczne usposobienie zostało zmuszone do spędzenia czasu dłuższego niż dwie godziny nad kociołkiem, to zapewne w pewnym momencie by się pocięło, a następnie utopiło w bulgoczącym wywarze — stwierdziła nader poważnie, choć jakiś psotny błysk na moment zmącił nieprzeniknioną czerń spojrzenia uzdrowicielki. Zaraz jednak westchnęła, robiąc prawdziwie chmurną minę na wzmiankę o oszczędzaniu. Oszczędzanie leżało w naturze Rowan, oszczędzanie było przeciwieństwem tego, co lubiła czynić — warto bowiem wiedzieć, iż to niziutkie stworzenie lubowało się we współczesnej modzie, także większość galeonów została wydane na wszelkiej maści ubiór, buty oraz kosmetyki (wszak należało się jakoś prezentować!), no i materiał na makramy nie był taki znowu tani.
— Moożee — westchnęła przeciągle, żegnając się mentalnie z widmem nowej, doskonałej miotły. Gruchot też był w porządku, to dobra miotła, choć jej witki zdają się być powykrzywiane na wszystkie strony świata. Niemniej za jej sprawą jeszcze nigdy zeń nie spadła — jeśli już, to tylko z udziałem innej osoby, bądź tłuczka — i jeszcze dawała sobie jako tako radę, tak też może nie będzie tak źle.
— Czy ty mi chcesz powiedzieć, że zamierzasz spędzić jeszcze więcej czasu w pracowni? Charls, bez urazy, ale jesteś...czekaj, jak to by ujęła szanowna babcia Sprout? Ach, tak! Jesteś blada jak kupa Charls, jeszcze trochę a zetknięcie ze słońcem skończy się dla ciebie jakimiś widowiskowymi oparzeniami, na które będziesz musiała stworzyć odpowiednie eliksiry i to błędne koło nigdy się nie skończy! — dramatyzowała, dłonie teatralnie do serca przykładając. Tak, Rowan Sprout zaiste była czarującą personą i to nie tylko w tym magicznym sensie.
— Niech ci będzie, jeśli spróbujesz się wymigać...siłą zaciągnę cię do swojego gabinetu — zagroziła beztrosko, strzelając przy tym palcami w stawach — Och, to bardzo proste. Szaty, w które ubrani są zazwyczaj gracze, mają dosyć wyraziste kolory wyraźnie odcinające się na tle nieba przy każdej pogodzie. Podobnie jest z kaflem i zniczem, choć powodzenia z tym drugim. A tłuczki? Cóż...powiedzmy, że tutaj przydaje się zwykłe szczęście. I nah, latanie zawsze jest świetne! Nie ważne czy deszcz, czy śnieg, czy gr...nie, nie. Grad jest paskudny — przy tym ostatnim się skrzywiła, lecz cała reszta została wypowiedziana z niekwestionowanym uwielbieniem. Bycie kapitanem Puchonów było jedną z najlepszych rzeczy, jaka mogła się jej trafić w życiu, tuż po umiejętności porozumiewania się z gryzoniami. I każdy trening, każde złamanie, każda porażka i zwycięstwo było warte wszelkich wyrzeczeń oraz niskich stopni, za które dostawała reprymendy od rodziców, krewnych, znajomych. Całkiem sporo osób wtrącało się w jej życie, cholera.
Słysząc obietnicę blondynki, Red skinęła głową, prostując się i uwagę całkowicie kierując w stronę stadionu. Tak jak wcześniej wspomniała, rzeczywiście padła zapowiedź o minucie ciszy, po której będzie czas na krótką przemowę i grę. Podniosła się ze swego miejsca na równi z innymi, spokojna oraz poważna — widziała na swoje własne oczy spustoszenie, jakie siały anomalie. To było...kichnięcie. I kolejne. I jeszcze jedno. Przerażenie spłynęło na lica rudzielca, gdy zerknęła w stronę podziębionej alchemiczki. Cóż za wstyd! Biedna musiała czuć się wybitnie zażenowana (w sumie pośrednio Rowan sama tak się teraz czuła)...czy to był odpowiedni moment na żart pod tytułem `od teraz jesteś dla mnie martwa`?
— Och taak, doskonale pamiętam, jak bardzo ratowałam cię podczas wspólnej drzemki na Historii Magii. Nie przetrwałabyś bez tej poduszki z podręczników — zauważyła, przewracając przy tym malowniczo oczętami. W zasadzie to nie była tak do końca prawda, faktycznie z raz czy dwa pomagała Charlene z Zaklęciami, bądź podarowała kilka podpowiedzi odnośnie Zielarstwa, ale to w zasadzie tyle. Z ONMS obie były świetne, tak samo, jak obie były kompletnymi łamagami, jeśli chodziło o historię. Rowan zaliczyła ją zapewne tylko dlatego, iż jako osoba zaskakująco popularna przy jej jakże specyficznym charakterze, była w stanie znaleźć kogoś, kto pisałby za nią wypracowania, bądź użyczał notatek, dzięki czemu Sproutówna mogła dalej zażywać zbawiennego snu na zajęciach. Złote czasy — Ależ skąd, moja droga! Wydaje mi się, że gdyby moje energiczne usposobienie zostało zmuszone do spędzenia czasu dłuższego niż dwie godziny nad kociołkiem, to zapewne w pewnym momencie by się pocięło, a następnie utopiło w bulgoczącym wywarze — stwierdziła nader poważnie, choć jakiś psotny błysk na moment zmącił nieprzeniknioną czerń spojrzenia uzdrowicielki. Zaraz jednak westchnęła, robiąc prawdziwie chmurną minę na wzmiankę o oszczędzaniu. Oszczędzanie leżało w naturze Rowan, oszczędzanie było przeciwieństwem tego, co lubiła czynić — warto bowiem wiedzieć, iż to niziutkie stworzenie lubowało się we współczesnej modzie, także większość galeonów została wydane na wszelkiej maści ubiór, buty oraz kosmetyki (wszak należało się jakoś prezentować!), no i materiał na makramy nie był taki znowu tani.
— Moożee — westchnęła przeciągle, żegnając się mentalnie z widmem nowej, doskonałej miotły. Gruchot też był w porządku, to dobra miotła, choć jej witki zdają się być powykrzywiane na wszystkie strony świata. Niemniej za jej sprawą jeszcze nigdy zeń nie spadła — jeśli już, to tylko z udziałem innej osoby, bądź tłuczka — i jeszcze dawała sobie jako tako radę, tak też może nie będzie tak źle.
— Czy ty mi chcesz powiedzieć, że zamierzasz spędzić jeszcze więcej czasu w pracowni? Charls, bez urazy, ale jesteś...czekaj, jak to by ujęła szanowna babcia Sprout? Ach, tak! Jesteś blada jak kupa Charls, jeszcze trochę a zetknięcie ze słońcem skończy się dla ciebie jakimiś widowiskowymi oparzeniami, na które będziesz musiała stworzyć odpowiednie eliksiry i to błędne koło nigdy się nie skończy! — dramatyzowała, dłonie teatralnie do serca przykładając. Tak, Rowan Sprout zaiste była czarującą personą i to nie tylko w tym magicznym sensie.
— Niech ci będzie, jeśli spróbujesz się wymigać...siłą zaciągnę cię do swojego gabinetu — zagroziła beztrosko, strzelając przy tym palcami w stawach — Och, to bardzo proste. Szaty, w które ubrani są zazwyczaj gracze, mają dosyć wyraziste kolory wyraźnie odcinające się na tle nieba przy każdej pogodzie. Podobnie jest z kaflem i zniczem, choć powodzenia z tym drugim. A tłuczki? Cóż...powiedzmy, że tutaj przydaje się zwykłe szczęście. I nah, latanie zawsze jest świetne! Nie ważne czy deszcz, czy śnieg, czy gr...nie, nie. Grad jest paskudny — przy tym ostatnim się skrzywiła, lecz cała reszta została wypowiedziana z niekwestionowanym uwielbieniem. Bycie kapitanem Puchonów było jedną z najlepszych rzeczy, jaka mogła się jej trafić w życiu, tuż po umiejętności porozumiewania się z gryzoniami. I każdy trening, każde złamanie, każda porażka i zwycięstwo było warte wszelkich wyrzeczeń oraz niskich stopni, za które dostawała reprymendy od rodziców, krewnych, znajomych. Całkiem sporo osób wtrącało się w jej życie, cholera.
Słysząc obietnicę blondynki, Red skinęła głową, prostując się i uwagę całkowicie kierując w stronę stadionu. Tak jak wcześniej wspomniała, rzeczywiście padła zapowiedź o minucie ciszy, po której będzie czas na krótką przemowę i grę. Podniosła się ze swego miejsca na równi z innymi, spokojna oraz poważna — widziała na swoje własne oczy spustoszenie, jakie siały anomalie. To było...kichnięcie. I kolejne. I jeszcze jedno. Przerażenie spłynęło na lica rudzielca, gdy zerknęła w stronę podziębionej alchemiczki. Cóż za wstyd! Biedna musiała czuć się wybitnie zażenowana (w sumie pośrednio Rowan sama tak się teraz czuła)...czy to był odpowiedni moment na żart pod tytułem `od teraz jesteś dla mnie martwa`?
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- Chyba większość klasy wykorzystywała historię magii do drzemek – zauważyła z rozbawieniem. Chociaż Charlie była pilną uczennicą, i być może w wykonaniu kogoś innego historia magii mogłaby ją o wiele bardziej zaciekawić, to za sprawą profesora Binnsa i jego usypiającego głosu nawet nie potrafiła się skupić. Nauczyciel z nawet najciekawszej opowieści potrafił zrobić nudną usypiankę dla uczniów. Na szczęście ocena z tego przedmiotu nie liczyła się do przyjęcia na uzdrowicielskie i alchemiczne kursy, bo wtedy byłoby z nimi marnie. – Tak czy inaczej dobrze spało się na niej siedząc w ławce obok ciebie i opierając głowę na twoim podręczniku.
To były czasy! Charlie aż zatęskniła za Hogwartem, za wspólnym chodzeniem na lekcje, a nawet na szkolne mecze. Nawet wtedy, kiedy ich domy grały przeciwko sobie, bawiły się dobrze.
- Czasem chętnie wróciłabym do tych czasów choć na jeden dzień... Choć raczej byłby to dzień bez historii magii – odezwała się po chwili w akompaniamencie kolejnego kichnięcia. – Tak czy inaczej... Nie każdy lubi eliksiry. Byłam raczej w zdecydowanej mniejszości, która zawsze je lubiła, ale kiedy nadchodził egzamin to do mnie przychodziliście po notatki i wskazówki – mrugnęła do niej z lekkim uśmiechem.
W przeciwieństwie do Rowan, Charlie i do ubioru podchodziła dość praktycznie, nie posiadała w szafie niezliczonej ilości sukienek ani butów. Lubiła wyglądać ładnie, ale nie była próżna i wygląd nie był dla niej najważniejszą rzeczą w życiu; często potrafiła zrezygnować z zakupu nowej sukienki, żeby kupić więcej ingrediencji lub nową książkę o alchemii. O tak, gdyby tylko mogła, kupowałaby niezliczone ilości książek i to nie tylko tych alchemicznych. Wiedziała jednak, że jej koleżanka ma ogromną słabość do nowych fatałaszków.
Słysząc jej kolejne słowa, nie mogła się nie roześmiać, choć w pewnym momencie śmiech znów przerodził się w kichanie i potem kaszel.
- Moja praca z eliksirami nie kończy się na Mungu, przecież muszę znajdować też czas, by poszerzać horyzonty i robić mikstury jakich w Mungu nie mam okazji warzyć, poza tym rodzina i znajomi zawsze czegoś potrzebują. – Był też Zakon Feniksa, dla którego czasem coś warzyła, ale o tym nie mogła wspomnieć. Kto wie, może kiedyś będzie mogła to zrobić? Lub może uprzedzi ją ktoś inny? Z tego co wiedziała, w Zakonie było kilkoro krewnych Rowan, którzy mieli pierwszeństwo jeśli chodzi o wciągnięcie do organizacji rudej Sproutówny. A Charlie nie chciała być zarzewiem rodzinnego konfliktu, do którego mogłoby dojść, gdyby wyszło na jaw, że własna rodzina zataiła przed nią sprawę. Niech lepiej rozwiążą to między sobą, Charlie wolała na razie milczeć, choć uzdrowicielski talent Rowan i jej dobre serce na pewno przydałyby się ich sprawie. Może kiedyś...? – Ale naprawdę dbam też o to, żeby wychodzić na słońce i do ludzi. Nie spędzam całej doby w piwnicy, możesz być spokojna. Zobacz, nawet teraz mimo choroby siedzę tu z tobą i czekam na mecz quidditcha. – Nie dało się jednak ukryć, że mimo tego rzeczywiście była bardzo blada, ale zawsze taka była. – I daję słowo, że się nie wymigam. Chciałabym się tego jak najszybciej pozbyć. – Znów kichnięcie. A przy warzeniu mikstur przeszkadzałoby jeszcze bardziej i mogło skutkować jakimś błędem. – A co do quidditcha... Cóż, może kiedy się dużo lata i trenuje to staje się łatwiejsze, bo gdyby mi kazać grać w deszczu, pewnie nawet nie zauważyłabym kafla, nie wspominając o zniczu.
Nie miała odpowiedniego wyczucia, bo nigdy nie grała w domowej drużynie. Mogła tylko patrzeć, jak grają inni, bardziej do tego stworzeni.
Ulegając gęstniejącej atmosferze oczekiwania także skupiła uwagę na stadionie i słowach komentatora. Zanim mecz w ogóle się zacznie musiała nastąpić chwila ciszy. Mogłoby się wydawać, że minuta to bardzo krótki i prawie niezauważalny czas, ale jak się okazało, dla osoby z trudem powstrzymującej się od kichania ten czas był bardzo długi. Charlene naprawdę bardzo się starała, ale mimo to kolejne kichnięcia wyrwały się z jej ust, ściągając na nią uwagę siedzących w pobliżu osób. Na szczęście nie był to dźwięk, który mógłby usłyszeć cały stadion, nawet pogrążony w ciszy, ale wszyscy siedzący w okolicy musieli to usłyszeć i zaczęli rozglądać się za winowajcą zakłócenia podniosłej chwili, w której milcząco oddawano cześć ofiarom anomalii, które przez cały maj zbierały swoje krwawe żniwo.
Tym winowajcą była właśnie zawstydzona Charlie, która dosłownie miała ochotę zapaść się pod ziemię i nie wychodzić stamtąd dopóki wszyscy nie znikną. Och, jak nie lubiła być w centrum uwagi, zwłaszcza w taki sposób! Nie chciała narobić wstydu ani sobie ani Rowan, ani wykazać się brakiem szacunku wobec ofiar. Niestety przeziębienie wygrało z jej silną wolą i kichanie musiało znaleźć drogę ujścia na zewnątrz, narażając biedną Charlie na taką niezręczną i wstydliwą sytuację.
Gdy mogli wreszcie usiąść, natychmiast zapadła się w swoje krzesło, starając się być jak najmniej widoczną. Jej policzki wciąż płonęły, bo było jej wstyd, że tyle osób to widziało lub słyszało. Może jednak naprawdę powinna była odmówić i nie przyjść dziś na ten mecz, tylko od razu uwarzyć sobie nową porcję eliksiru?
- Ojejku, przepraszam – wybąkała, zerkając w stronę koleżanki, która zapewne wstydziła się za nią równie mocno, jak ona sama się za siebie wstydziła. – Tak mi głupio. Próbowałam się powstrzymać, ale to było silniejsze... a psik!
Ale teraz już niewielu mogło to usłyszeć, bo znów nastała wrzawa, a na boisko wyszli zawodnicy obu drużyn. Mimo że wciąż zawstydzona Charlie także zwróciła na nich spojrzenie. Gdy zacznie się gra, wszyscy pewnie zapomną o tej przeziębionej dziewczynie która zaczęła kichać podczas chwili ciszy. Taką przynajmniej miała nadzieję, patrząc, jak zawodnicy wsiadają na miotły i unoszą się w powietrze, a sędzia gwiżdże i uwalnia piłki, które natychmiast opuściły skrzynię i pomknęły w górę. Gra się rozpoczęła.
To były czasy! Charlie aż zatęskniła za Hogwartem, za wspólnym chodzeniem na lekcje, a nawet na szkolne mecze. Nawet wtedy, kiedy ich domy grały przeciwko sobie, bawiły się dobrze.
- Czasem chętnie wróciłabym do tych czasów choć na jeden dzień... Choć raczej byłby to dzień bez historii magii – odezwała się po chwili w akompaniamencie kolejnego kichnięcia. – Tak czy inaczej... Nie każdy lubi eliksiry. Byłam raczej w zdecydowanej mniejszości, która zawsze je lubiła, ale kiedy nadchodził egzamin to do mnie przychodziliście po notatki i wskazówki – mrugnęła do niej z lekkim uśmiechem.
W przeciwieństwie do Rowan, Charlie i do ubioru podchodziła dość praktycznie, nie posiadała w szafie niezliczonej ilości sukienek ani butów. Lubiła wyglądać ładnie, ale nie była próżna i wygląd nie był dla niej najważniejszą rzeczą w życiu; często potrafiła zrezygnować z zakupu nowej sukienki, żeby kupić więcej ingrediencji lub nową książkę o alchemii. O tak, gdyby tylko mogła, kupowałaby niezliczone ilości książek i to nie tylko tych alchemicznych. Wiedziała jednak, że jej koleżanka ma ogromną słabość do nowych fatałaszków.
Słysząc jej kolejne słowa, nie mogła się nie roześmiać, choć w pewnym momencie śmiech znów przerodził się w kichanie i potem kaszel.
- Moja praca z eliksirami nie kończy się na Mungu, przecież muszę znajdować też czas, by poszerzać horyzonty i robić mikstury jakich w Mungu nie mam okazji warzyć, poza tym rodzina i znajomi zawsze czegoś potrzebują. – Był też Zakon Feniksa, dla którego czasem coś warzyła, ale o tym nie mogła wspomnieć. Kto wie, może kiedyś będzie mogła to zrobić? Lub może uprzedzi ją ktoś inny? Z tego co wiedziała, w Zakonie było kilkoro krewnych Rowan, którzy mieli pierwszeństwo jeśli chodzi o wciągnięcie do organizacji rudej Sproutówny. A Charlie nie chciała być zarzewiem rodzinnego konfliktu, do którego mogłoby dojść, gdyby wyszło na jaw, że własna rodzina zataiła przed nią sprawę. Niech lepiej rozwiążą to między sobą, Charlie wolała na razie milczeć, choć uzdrowicielski talent Rowan i jej dobre serce na pewno przydałyby się ich sprawie. Może kiedyś...? – Ale naprawdę dbam też o to, żeby wychodzić na słońce i do ludzi. Nie spędzam całej doby w piwnicy, możesz być spokojna. Zobacz, nawet teraz mimo choroby siedzę tu z tobą i czekam na mecz quidditcha. – Nie dało się jednak ukryć, że mimo tego rzeczywiście była bardzo blada, ale zawsze taka była. – I daję słowo, że się nie wymigam. Chciałabym się tego jak najszybciej pozbyć. – Znów kichnięcie. A przy warzeniu mikstur przeszkadzałoby jeszcze bardziej i mogło skutkować jakimś błędem. – A co do quidditcha... Cóż, może kiedy się dużo lata i trenuje to staje się łatwiejsze, bo gdyby mi kazać grać w deszczu, pewnie nawet nie zauważyłabym kafla, nie wspominając o zniczu.
Nie miała odpowiedniego wyczucia, bo nigdy nie grała w domowej drużynie. Mogła tylko patrzeć, jak grają inni, bardziej do tego stworzeni.
Ulegając gęstniejącej atmosferze oczekiwania także skupiła uwagę na stadionie i słowach komentatora. Zanim mecz w ogóle się zacznie musiała nastąpić chwila ciszy. Mogłoby się wydawać, że minuta to bardzo krótki i prawie niezauważalny czas, ale jak się okazało, dla osoby z trudem powstrzymującej się od kichania ten czas był bardzo długi. Charlene naprawdę bardzo się starała, ale mimo to kolejne kichnięcia wyrwały się z jej ust, ściągając na nią uwagę siedzących w pobliżu osób. Na szczęście nie był to dźwięk, który mógłby usłyszeć cały stadion, nawet pogrążony w ciszy, ale wszyscy siedzący w okolicy musieli to usłyszeć i zaczęli rozglądać się za winowajcą zakłócenia podniosłej chwili, w której milcząco oddawano cześć ofiarom anomalii, które przez cały maj zbierały swoje krwawe żniwo.
Tym winowajcą była właśnie zawstydzona Charlie, która dosłownie miała ochotę zapaść się pod ziemię i nie wychodzić stamtąd dopóki wszyscy nie znikną. Och, jak nie lubiła być w centrum uwagi, zwłaszcza w taki sposób! Nie chciała narobić wstydu ani sobie ani Rowan, ani wykazać się brakiem szacunku wobec ofiar. Niestety przeziębienie wygrało z jej silną wolą i kichanie musiało znaleźć drogę ujścia na zewnątrz, narażając biedną Charlie na taką niezręczną i wstydliwą sytuację.
Gdy mogli wreszcie usiąść, natychmiast zapadła się w swoje krzesło, starając się być jak najmniej widoczną. Jej policzki wciąż płonęły, bo było jej wstyd, że tyle osób to widziało lub słyszało. Może jednak naprawdę powinna była odmówić i nie przyjść dziś na ten mecz, tylko od razu uwarzyć sobie nową porcję eliksiru?
- Ojejku, przepraszam – wybąkała, zerkając w stronę koleżanki, która zapewne wstydziła się za nią równie mocno, jak ona sama się za siebie wstydziła. – Tak mi głupio. Próbowałam się powstrzymać, ale to było silniejsze... a psik!
Ale teraz już niewielu mogło to usłyszeć, bo znów nastała wrzawa, a na boisko wyszli zawodnicy obu drużyn. Mimo że wciąż zawstydzona Charlie także zwróciła na nich spojrzenie. Gdy zacznie się gra, wszyscy pewnie zapomną o tej przeziębionej dziewczynie która zaczęła kichać podczas chwili ciszy. Taką przynajmniej miała nadzieję, patrząc, jak zawodnicy wsiadają na miotły i unoszą się w powietrze, a sędzia gwiżdże i uwalnia piłki, które natychmiast opuściły skrzynię i pomknęły w górę. Gra się rozpoczęła.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
— Najlepsze godziny mojego życia — westchnęła z teatralnym żalem, ocierając niewidzialną łzę z kącika lewego oka. Rowan nigdy nie przypuszczała, iż mogłaby tęsknić za duszną salą oraz monotonnym głosem profesora, za drobinami kurzu tańczącymi w promieniach słońca zastępującymi skutecznie liczenie hipogryfów tuż, zanim sen na dobre otulił doszczętnie znudzony umysł. Jednak oto jest, zdecydowanie starsza i niekoniecznie wyższa niż wtedy, z wyraźnie podkrążonymi oczami oraz zmęczeniem odbijającym się w nieprzeniknionej czerni ślepi. Z niezdrowo bladą cerą łaknącą naturalnego światła i niemal niezauważalnie nerwowo drgającymi dłońmi, gdy przyjmowała do organizmu zbyt dużą ilość kawy, niż powinna oraz z nieprzespanymi nocami, spędzonymi na dodatkowych dyżurach. Nie mogła rzec, iż żałuje takiego wyboru kariery, na próżno było szukać weń zwątpienia...niemniej nie odmówiłaby ponownemu znalezieniu się na zajęciach Binnisa, podczas których mogłaby uciąć sobie krótką drzemkę. Taką trwającą wieczność na przykład.
— Oszalałaś? To byłby zdecydowanie mój dzień, historia magii i może jakiś mecz, albo trening i uczta... — rozmarzyła się, opierając policzek na otwartej dłoni. Westchnęła z lubością na wspomnienie szkolnego jedzenia, wzrok raz jeszcze na Charlene kierując — Oczywiście, że tak. Nie wychodziłaś na tym jednak źle, wszelkie przyjęcia legalne mniej lub bardziej, stały przed tobą otworem — zauważyła, nie kryjąc nawet dumy. Red w czasach szkolnych była nader popularna, przez całe siedem lat niedane jej było zaznać ni samotności, ni swobodnych wyjść do toalety, gdyż stadko wiernych oraz uroczych (i zastanawiająco przypominających rozkoszne psiaki) koleżanek podążało za nią krok w krok. Nie było więc szansy, by ominęło ją jakiekolwiek towarzyskie wydarzenie, nawet jeśli nie przekroczyła progu Klubu Ślimaka. A to z kolei przekładało się na jej bliskich. Cóż, wystarczy rzec, iż Hogwart był wyjątkowo dla młodziutkiej Sprout łaskawy.
— Gdybyś miała znaleźć czas na wszystko, co byś chciała robić, to w dobie nie starczyłoby godzin — stwierdziła może nieco zrzędliwie, lecz zaraz wzruszyła ramionami. To było życie Leighton, jej pragnienia oraz jej decyzje, jeżeli wolała spędzać czas w przeżartej oparami od eliksirów sali — to był wybór blondynki, którego uzdrowicielka nie zamierzała w żadnym wypadku podważać. Co najwyżej może narzekać, tym samym wykurzając młódkę na światło dzienne. Nic ponadto!
Ach, Zakon Feniksa — instutucja całkowicie obca Rowan, a która zrzeszała zastraszającą ilość bliskich rudzielca. Czy gdyby ktokolwiek dopuścił ją do wiedzy, o jego istnieniu...czy rzeczywiście wyszłoby im to na dobre? Temperamentny karzeł zapewne uczyniłby wpierw swym krewnym piekło na ziemi, nim podjąłby jakąkolwiek decyzję. Nie, lepiej się nad tym nie zastanawiać. Sekretne życie Charlie jak na razie musiało takowym pozostać — Oczywiście, jednak jesteś tu dzięki mieszaninie wyrzutów sumienia, potrzebie zakończenia moich wielomiesięcznych nagabywań oraz lękowi przed Cytrą, która wyjątkowo upodobała sobie odcień twych włosów i potrafiła dosyć boleśnie dawać o tym znać. Za co swoją drogą przepraszam, ale nie potrafię jej tego oduczyć — przyznała szczerze. Cytra, choć była sową nad wyraz urodziwą oraz sumienną, jeśli chodziło o dostarczanie listów, tak miała swoje specyficzne upodobania. Na przykład z radością wyrywała kosmyki włosów, których kolor wyjątkowo jej się spodobał. Wnętrze klatki do teraz wywołuje niekontrolowane wzdrygnięcia w nieszczęsnym rudzielcu, gdy próbuje ją sprzątnąć — Nah, dopóki widzisz tłuczki, jest w porządku. Jeśli nie, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że je poczujesz i wtedy będzie mniej w porządku — wypowiadając te słowa, miała przerażająco wręcz beztroski i radosny wyraz twarzy.
Minuta to zaprawdę długi w swym krótkim okresie czas. Na ten przykład, potrafiła sobie zmieścić zaskakującą ilość wymownych min Rowan oraz jedną uniesioną brew w wyrazie czystego `serio? serio?!`. Nie to, że rzeczywiście mogłaby mieć pretensje do Charlie, w końcu choroba nie była jej winą, jednak pod wpływem intensywności spojrzeń Red i jej niezadowolenia, alchemiczka denerwowała się bardziej, co było...trochę zabawne. Ociupinkę. Cóż.
— Wiem, wiem. To dosyć niefortunne oraz upokarzające, no i dosyć przykre biorąc pod uwagę okoliczności...jednak nie da się panować nad wszystkimi odruchami. Nie przejmuj się i...JAK LECISZ BARANIE?! CZY CIEBIE MATKA Z BUCHOROŻCEM SPŁODZIŁA?! ŁAP TEGO KAFLA! — przerwała w połowie zdania, wstając gwałtownie i wrzeszcząc z całych sił. Gra rozpoczęła się na dobre. Miotły ze światem przecinały powietrze, szukający zajmowali odpowiednie pozycje, a poszczególni gracze ścierali się już ze sobą. To było to. Czysta pasja oraz uwielbienie względem narzekania. Problem był jednak zawsze taki, że nikt tak do końca nie miał pojęcia, po czyjej stronie była Red, lecz czy to ważne?
— Oszalałaś? To byłby zdecydowanie mój dzień, historia magii i może jakiś mecz, albo trening i uczta... — rozmarzyła się, opierając policzek na otwartej dłoni. Westchnęła z lubością na wspomnienie szkolnego jedzenia, wzrok raz jeszcze na Charlene kierując — Oczywiście, że tak. Nie wychodziłaś na tym jednak źle, wszelkie przyjęcia legalne mniej lub bardziej, stały przed tobą otworem — zauważyła, nie kryjąc nawet dumy. Red w czasach szkolnych była nader popularna, przez całe siedem lat niedane jej było zaznać ni samotności, ni swobodnych wyjść do toalety, gdyż stadko wiernych oraz uroczych (i zastanawiająco przypominających rozkoszne psiaki) koleżanek podążało za nią krok w krok. Nie było więc szansy, by ominęło ją jakiekolwiek towarzyskie wydarzenie, nawet jeśli nie przekroczyła progu Klubu Ślimaka. A to z kolei przekładało się na jej bliskich. Cóż, wystarczy rzec, iż Hogwart był wyjątkowo dla młodziutkiej Sprout łaskawy.
— Gdybyś miała znaleźć czas na wszystko, co byś chciała robić, to w dobie nie starczyłoby godzin — stwierdziła może nieco zrzędliwie, lecz zaraz wzruszyła ramionami. To było życie Leighton, jej pragnienia oraz jej decyzje, jeżeli wolała spędzać czas w przeżartej oparami od eliksirów sali — to był wybór blondynki, którego uzdrowicielka nie zamierzała w żadnym wypadku podważać. Co najwyżej może narzekać, tym samym wykurzając młódkę na światło dzienne. Nic ponadto!
Ach, Zakon Feniksa — instutucja całkowicie obca Rowan, a która zrzeszała zastraszającą ilość bliskich rudzielca. Czy gdyby ktokolwiek dopuścił ją do wiedzy, o jego istnieniu...czy rzeczywiście wyszłoby im to na dobre? Temperamentny karzeł zapewne uczyniłby wpierw swym krewnym piekło na ziemi, nim podjąłby jakąkolwiek decyzję. Nie, lepiej się nad tym nie zastanawiać. Sekretne życie Charlie jak na razie musiało takowym pozostać — Oczywiście, jednak jesteś tu dzięki mieszaninie wyrzutów sumienia, potrzebie zakończenia moich wielomiesięcznych nagabywań oraz lękowi przed Cytrą, która wyjątkowo upodobała sobie odcień twych włosów i potrafiła dosyć boleśnie dawać o tym znać. Za co swoją drogą przepraszam, ale nie potrafię jej tego oduczyć — przyznała szczerze. Cytra, choć była sową nad wyraz urodziwą oraz sumienną, jeśli chodziło o dostarczanie listów, tak miała swoje specyficzne upodobania. Na przykład z radością wyrywała kosmyki włosów, których kolor wyjątkowo jej się spodobał. Wnętrze klatki do teraz wywołuje niekontrolowane wzdrygnięcia w nieszczęsnym rudzielcu, gdy próbuje ją sprzątnąć — Nah, dopóki widzisz tłuczki, jest w porządku. Jeśli nie, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że je poczujesz i wtedy będzie mniej w porządku — wypowiadając te słowa, miała przerażająco wręcz beztroski i radosny wyraz twarzy.
Minuta to zaprawdę długi w swym krótkim okresie czas. Na ten przykład, potrafiła sobie zmieścić zaskakującą ilość wymownych min Rowan oraz jedną uniesioną brew w wyrazie czystego `serio? serio?!`. Nie to, że rzeczywiście mogłaby mieć pretensje do Charlie, w końcu choroba nie była jej winą, jednak pod wpływem intensywności spojrzeń Red i jej niezadowolenia, alchemiczka denerwowała się bardziej, co było...trochę zabawne. Ociupinkę. Cóż.
— Wiem, wiem. To dosyć niefortunne oraz upokarzające, no i dosyć przykre biorąc pod uwagę okoliczności...jednak nie da się panować nad wszystkimi odruchami. Nie przejmuj się i...JAK LECISZ BARANIE?! CZY CIEBIE MATKA Z BUCHOROŻCEM SPŁODZIŁA?! ŁAP TEGO KAFLA! — przerwała w połowie zdania, wstając gwałtownie i wrzeszcząc z całych sił. Gra rozpoczęła się na dobre. Miotły ze światem przecinały powietrze, szukający zajmowali odpowiednie pozycje, a poszczególni gracze ścierali się już ze sobą. To było to. Czysta pasja oraz uwielbienie względem narzekania. Problem był jednak zawsze taki, że nikt tak do końca nie miał pojęcia, po czyjej stronie była Red, lecz czy to ważne?
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Charlie uśmiechnęła się z sentymentem. Minęło kilka lat, ale nadal pamiętała to wszystko, choć akurat historię magii porzuciła po sumach, nie kontynuując jej na owutemach. Wybrała tylko przedmioty, które były jej potrzebne do dostania się na kurs lub po prostu ją interesowały, a historia w wydaniu Binnsa nie potrafiła jej zainteresować. Choć możliwość drzemki bywała przydatna, zwłaszcza w okresach wytężonej nauki.
- Gdybym miała możliwość przenieść się na jeden dzień do czasów szkoły, to nie pogardziłabym i takim dniem, żeby choć na chwilę być znowu nastolatką, której najpoważniejszym zmartwieniem są oceny z egzaminów – westchnęła. Z punktu widzenia dorosłości naprawdę doceniała tę beztroskę i to, jak błahe i trywialne były te nastoletnie problemy. Dorosłe życie wcale takie proste nie było, na pewno nie w obecnych czasach. Obie miały okazję się o tym przekonać, choć młoda Sprout nie wiedziała tego, co wiedziała Charlie za sprawą przynależności do Zakonu. Ale ta musiała pozostać w sekrecie, choć może pewnego dnia ze zdumieniem zobaczy rudą czuprynę i uparte, ciemne spojrzenie na jednym ze spotkań.
- Niestety już czasem to odczuwam. Brakuje mi godzin na wszystko, co chciałabym robić. Doba zdecydowanie powinna być dłuższa chociaż o kilka godzin – zauważyła. Szczególnie boleśnie odczuła to podczas kursu, kiedy jednocześnie zgłębiała tajniki alchemii oraz animagii i rzadko starczało jej czasu na coś innego. Dopiero gdy już opanowała przemianę było lepiej. – A teraz w dodatku musiałam warzyć więcej eliksirów niż zwykle... No cóż, moje życie towarzyskie nieco przywiędło ostatnimi czasy.
Po tych słowach nastąpiło kilka kichnięć.
- Może i tak. Na pewno dobrze wiesz, że we mnie łatwo wzbudzić poczucie winy, tym bardziej że faktycznie trochę zaniedbałam ostatnio naszą znajomość, i chociaż w taki sposób chciałam ci wynagrodzić te frustracje oraz kłęby moich włosów w klatce twojej sowy, która chyba ma sporo ze swojej właścicielki, jeśli chodzi o upartość – rzuciła, mrugając do niej. – Nie mam ci tego za złe, doceniam, że próbujesz nieco urozmaicić mi życie, bym nie spędzała go tylko pracując.
W końcu życie to nie tylko eliksiry, nawet jeśli poczucie obowiązku kazało jej dawać z siebie jak najwięcej, bo zapotrzebowanie na eliksiry w Mungu znacząco wzrosło odkąd zaczęły się anomalie.
Czasem zdarzało się, że los lubił płatać figla i zsyłać różne problematyczne sytuacje. Ta dzisiejsza bez wątpienia należała do wstydliwych i żenujących, ale mogło być gorzej. Na szczęście to było tylko kichanie, nie popsute anomalią zaklęcie czy inna niebezpieczna rzecz. Wstydliwe, ale w gruncie rzeczy niewinne i oby wkrótce zapomniane. W przypadku Charlie zaowocowało rumieńcami i poczuciem zawstydzenia, ale niestety przeziębienie nie wybiera. Nie było łatwo zapanować nad katarem, kaszlem i tym uczuciem kręcenia w nosie, które prowokuje kichanie. Kątem oka widziała te wymowne spojrzenia Rowan, która pewnie w tamtym momencie wstydziła się za swoją towarzyszkę i udawała, że jej nie zna.
Ale na szczęście w końcu ta dłużąca się nieznośnie minuta dobiegła końca i zaczął się mecz.
- Tak mi za to wstyd! Mam jednak nadzieję, że zaraz wszyscy zapomną, w końcu mecz jest dużo bardziej ekscytujący niż jedna przeziębiona alchemiczka, której nos wybrał sobie najgorszy możliwy moment na kichnięcie – powiedziała, śledząc wzrokiem lot zawodników, którzy od razu po wypuszczeniu piłek przeszli do akcji i zaczęli grę.
Zaśmiała się cicho (kilka razy kichając), kiedy Rowan w bardzo dosadny sposób wyraziła, co myśli o locie jednego ze ścigających. Oglądała z nią na tyle dużo meczy w Hogwarcie i po nim, że już przywykła do jej emocjonalności i krzyków, ale wciąż niezmiennie bawiły ją jej uwagi. Sama była dużo bardziej milcząca i skupiona, i choć quidditch nigdy nie był jej wielką pasją, potrafiła docenić dobrą, ciekawą grę i zrozumieć, dlaczego niektórzy mogli ją tak przeżywać.
- Chyba nigdy nie nauczyłabym się tak latać. Nie wiem nawet, czy złapałabym kafla, gdyby ktoś tak szybko go do mnie rzucił – zauważyła, patrząc, jak jeden ze ścigających Srok pochwyca w końcu kafel i mknie z nim w stronę pętli, wychodząc na spotkanie obrońcy. Nastąpiła krótka chwila konsternacji i po chwili kafel wylądował w obręczy, zdobywając pierwsze punkty. – Ciekawe, jak szybko ktoś wypatrzy znicza – zastanowiła się; mimo lekko załzawionych od kataru oczu próbowała gdzieś wypatrzeć złoty błysk, ale nie widziała go. Widziała tylko kafel szybko podawany sobie przez ścigających i mknące złowieszczo nad boiskiem tłuczki, niestety kilka ciekawych momentów umknęło jej przez to, że znów kichnęła w nieodpowiednim momencie.
- Gdybym miała możliwość przenieść się na jeden dzień do czasów szkoły, to nie pogardziłabym i takim dniem, żeby choć na chwilę być znowu nastolatką, której najpoważniejszym zmartwieniem są oceny z egzaminów – westchnęła. Z punktu widzenia dorosłości naprawdę doceniała tę beztroskę i to, jak błahe i trywialne były te nastoletnie problemy. Dorosłe życie wcale takie proste nie było, na pewno nie w obecnych czasach. Obie miały okazję się o tym przekonać, choć młoda Sprout nie wiedziała tego, co wiedziała Charlie za sprawą przynależności do Zakonu. Ale ta musiała pozostać w sekrecie, choć może pewnego dnia ze zdumieniem zobaczy rudą czuprynę i uparte, ciemne spojrzenie na jednym ze spotkań.
- Niestety już czasem to odczuwam. Brakuje mi godzin na wszystko, co chciałabym robić. Doba zdecydowanie powinna być dłuższa chociaż o kilka godzin – zauważyła. Szczególnie boleśnie odczuła to podczas kursu, kiedy jednocześnie zgłębiała tajniki alchemii oraz animagii i rzadko starczało jej czasu na coś innego. Dopiero gdy już opanowała przemianę było lepiej. – A teraz w dodatku musiałam warzyć więcej eliksirów niż zwykle... No cóż, moje życie towarzyskie nieco przywiędło ostatnimi czasy.
Po tych słowach nastąpiło kilka kichnięć.
- Może i tak. Na pewno dobrze wiesz, że we mnie łatwo wzbudzić poczucie winy, tym bardziej że faktycznie trochę zaniedbałam ostatnio naszą znajomość, i chociaż w taki sposób chciałam ci wynagrodzić te frustracje oraz kłęby moich włosów w klatce twojej sowy, która chyba ma sporo ze swojej właścicielki, jeśli chodzi o upartość – rzuciła, mrugając do niej. – Nie mam ci tego za złe, doceniam, że próbujesz nieco urozmaicić mi życie, bym nie spędzała go tylko pracując.
W końcu życie to nie tylko eliksiry, nawet jeśli poczucie obowiązku kazało jej dawać z siebie jak najwięcej, bo zapotrzebowanie na eliksiry w Mungu znacząco wzrosło odkąd zaczęły się anomalie.
Czasem zdarzało się, że los lubił płatać figla i zsyłać różne problematyczne sytuacje. Ta dzisiejsza bez wątpienia należała do wstydliwych i żenujących, ale mogło być gorzej. Na szczęście to było tylko kichanie, nie popsute anomalią zaklęcie czy inna niebezpieczna rzecz. Wstydliwe, ale w gruncie rzeczy niewinne i oby wkrótce zapomniane. W przypadku Charlie zaowocowało rumieńcami i poczuciem zawstydzenia, ale niestety przeziębienie nie wybiera. Nie było łatwo zapanować nad katarem, kaszlem i tym uczuciem kręcenia w nosie, które prowokuje kichanie. Kątem oka widziała te wymowne spojrzenia Rowan, która pewnie w tamtym momencie wstydziła się za swoją towarzyszkę i udawała, że jej nie zna.
Ale na szczęście w końcu ta dłużąca się nieznośnie minuta dobiegła końca i zaczął się mecz.
- Tak mi za to wstyd! Mam jednak nadzieję, że zaraz wszyscy zapomną, w końcu mecz jest dużo bardziej ekscytujący niż jedna przeziębiona alchemiczka, której nos wybrał sobie najgorszy możliwy moment na kichnięcie – powiedziała, śledząc wzrokiem lot zawodników, którzy od razu po wypuszczeniu piłek przeszli do akcji i zaczęli grę.
Zaśmiała się cicho (kilka razy kichając), kiedy Rowan w bardzo dosadny sposób wyraziła, co myśli o locie jednego ze ścigających. Oglądała z nią na tyle dużo meczy w Hogwarcie i po nim, że już przywykła do jej emocjonalności i krzyków, ale wciąż niezmiennie bawiły ją jej uwagi. Sama była dużo bardziej milcząca i skupiona, i choć quidditch nigdy nie był jej wielką pasją, potrafiła docenić dobrą, ciekawą grę i zrozumieć, dlaczego niektórzy mogli ją tak przeżywać.
- Chyba nigdy nie nauczyłabym się tak latać. Nie wiem nawet, czy złapałabym kafla, gdyby ktoś tak szybko go do mnie rzucił – zauważyła, patrząc, jak jeden ze ścigających Srok pochwyca w końcu kafel i mknie z nim w stronę pętli, wychodząc na spotkanie obrońcy. Nastąpiła krótka chwila konsternacji i po chwili kafel wylądował w obręczy, zdobywając pierwsze punkty. – Ciekawe, jak szybko ktoś wypatrzy znicza – zastanowiła się; mimo lekko załzawionych od kataru oczu próbowała gdzieś wypatrzeć złoty błysk, ale nie widziała go. Widziała tylko kafel szybko podawany sobie przez ścigających i mknące złowieszczo nad boiskiem tłuczki, niestety kilka ciekawych momentów umknęło jej przez to, że znów kichnęła w nieodpowiednim momencie.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
— Móc znowu wygrzewać się na skąpanych w słońcu błoniach i nie wzdrygać się na widok obcej sowy — dodała, również wzdychając i choć głos jej wciąż wpadał w żartobliwe tony, tak dało się wyczuć nieznaczną kapkę goryczy w słowach rudowłosego dziewczęcia. Bo chociaż ścieżka uzdrowicielstwa należała do nader satysfakcjonujących oraz zajmujących, tak ciągła dyspozycyjność wymagała zwiększonej czujności i gotowości do poświęcenia wszystkiego, co się w danej chwili robiło, aby tylko pojawić się na wezwanie w razie nagłego wypadku. A wolnego czasu i tak było przecież, jak na lekarstwo. Ha. Gra słów całkowicie zamierzona, proszę zaopatrzyć się w szklankę wody. Niemniej powracając, leniwe wiosenne dni były tym, czego Red zdecydowanie potrzebowała, na przekór wszelkim majowym burzom oraz anomaliom. Dzięki magii za quidditch.
— Nie sądzę, by wielu pracowników Munga oraz samego Ministerstwa mogło sobie pozwolić obecnie na bogate życie towarzyskie. Nie oznacza to jednak, że należy je całkowicie pogrzebać — ostatnich zdaniach zabrzmiało uprzejme upomnienie, a jako że blondynka zdawała się przyswoić doskonale ową lekcję, tak też została nagrodzona jednym z wielu leniwych uśmiechów Sproutówny, zdradzających czysto kocie zadowolenie — Wszystko zostało ci więc wybaczone, choć jeśli w ferworze barykadowania się w swej pracowni, uda ci się stworzyć eliksir odstraszający ptaki od włosów, tak ja oraz reszta moich nieszczęsnych korespondentów, będziemy ci nieskończenie wdzięczni — uznała, splatając dłonie niczym do modlitwy. Gdyby to niziutkie, czarnookie stworzenie odczuwałoby pasję wobec tworzenia przeróżnych mikstur, choć w połowie tak silną, jak siedząca obok alchemiczka, tak na zachowanie swego zwierzęcia nie mogłaby narzekać w żaden sposób — zawsze miałaby niezbędny element do eliksiru wielosokowego oraz pretekst do przypadkowego wysadzenia swojego mieszkania, dzięki czemu mogłaby zmienić jego wystrój. Znaczy, zakładając, że przeżyłaby wybuch. Optymizm zakrawający na ignorancję zawsze był mocną stroną Red.
— Skąd wiesz, nigdy nie dawałaś sobie szansy. Gdybyś potrenowała, a wierz mi...masz od kogo się uczyć, to prawdopodobnie podstawowe manewry nie wspominając o łapaniu kafla, nie stanowiłyby problemu — stwierdziła uzdrowicielka, zapamiętale śledząc sylwetkę jednego z graczy, który pikując w dół, tylko cudem uniknął zderzenia z murawą, czego nie można było powiedzieć o ścigającym drużyny przeciwnej — Ouch, musiało boleć — uznała, kiwając do samej siebie głową. Ich rozmowa jednak utonęła w ogólnej wrzawie oraz wiwatach dopingujących graczy. W pewnym momencie, gdy można było wręcz upić się atmosferą szczęścia oraz pasywnej agresji, Rowan zmuszona była do stania na własnym siedzeniu, by mogła dostrzec wszystko, co tylko chciała. Nie przeszkadzało jej przy tym głośne komentowanie uczestników meczu, krytykowanie samych komentatorów oraz wykrzykiwaniu iście czarujących porównań, które zawierały w sobie prawdziwie przedziwne elementy, takie jak: czyjaś teściowa, skrzypce oraz z jakiegoś niezrozumianego powodu zdechłą rybę. Po czterdziestu pięciu minutach znicz został złapany, a sama Sproutówna wręcz jaśniała od odczuwanego przejęcia.
— Widziałaś ten zwód? Widziałaś?! To było genialne, wiedziałam, że ten mecz będzie niesamowity! — paplała, nieco schrypniętym głosem, zażarcie gestykulując. Powoli opuszczały swój sektor, masa napierających ciał niemalże poniosła je ku wyjściu — Masz ochotę zjeść coś ciepłego, czy wolisz wrócić do domu? - zdołała jeszcze zapytać Rowan, nim na dobre opuściły teren stadionu. Co tu dużo mówić, wyjście było wyjątkowo udane i nawet choroba nie była w stanie przyćmić jego radosnego wydźwięku.
| zt
— Nie sądzę, by wielu pracowników Munga oraz samego Ministerstwa mogło sobie pozwolić obecnie na bogate życie towarzyskie. Nie oznacza to jednak, że należy je całkowicie pogrzebać — ostatnich zdaniach zabrzmiało uprzejme upomnienie, a jako że blondynka zdawała się przyswoić doskonale ową lekcję, tak też została nagrodzona jednym z wielu leniwych uśmiechów Sproutówny, zdradzających czysto kocie zadowolenie — Wszystko zostało ci więc wybaczone, choć jeśli w ferworze barykadowania się w swej pracowni, uda ci się stworzyć eliksir odstraszający ptaki od włosów, tak ja oraz reszta moich nieszczęsnych korespondentów, będziemy ci nieskończenie wdzięczni — uznała, splatając dłonie niczym do modlitwy. Gdyby to niziutkie, czarnookie stworzenie odczuwałoby pasję wobec tworzenia przeróżnych mikstur, choć w połowie tak silną, jak siedząca obok alchemiczka, tak na zachowanie swego zwierzęcia nie mogłaby narzekać w żaden sposób — zawsze miałaby niezbędny element do eliksiru wielosokowego oraz pretekst do przypadkowego wysadzenia swojego mieszkania, dzięki czemu mogłaby zmienić jego wystrój. Znaczy, zakładając, że przeżyłaby wybuch. Optymizm zakrawający na ignorancję zawsze był mocną stroną Red.
— Skąd wiesz, nigdy nie dawałaś sobie szansy. Gdybyś potrenowała, a wierz mi...masz od kogo się uczyć, to prawdopodobnie podstawowe manewry nie wspominając o łapaniu kafla, nie stanowiłyby problemu — stwierdziła uzdrowicielka, zapamiętale śledząc sylwetkę jednego z graczy, który pikując w dół, tylko cudem uniknął zderzenia z murawą, czego nie można było powiedzieć o ścigającym drużyny przeciwnej — Ouch, musiało boleć — uznała, kiwając do samej siebie głową. Ich rozmowa jednak utonęła w ogólnej wrzawie oraz wiwatach dopingujących graczy. W pewnym momencie, gdy można było wręcz upić się atmosferą szczęścia oraz pasywnej agresji, Rowan zmuszona była do stania na własnym siedzeniu, by mogła dostrzec wszystko, co tylko chciała. Nie przeszkadzało jej przy tym głośne komentowanie uczestników meczu, krytykowanie samych komentatorów oraz wykrzykiwaniu iście czarujących porównań, które zawierały w sobie prawdziwie przedziwne elementy, takie jak: czyjaś teściowa, skrzypce oraz z jakiegoś niezrozumianego powodu zdechłą rybę. Po czterdziestu pięciu minutach znicz został złapany, a sama Sproutówna wręcz jaśniała od odczuwanego przejęcia.
— Widziałaś ten zwód? Widziałaś?! To było genialne, wiedziałam, że ten mecz będzie niesamowity! — paplała, nieco schrypniętym głosem, zażarcie gestykulując. Powoli opuszczały swój sektor, masa napierających ciał niemalże poniosła je ku wyjściu — Masz ochotę zjeść coś ciepłego, czy wolisz wrócić do domu? - zdołała jeszcze zapytać Rowan, nim na dobre opuściły teren stadionu. Co tu dużo mówić, wyjście było wyjątkowo udane i nawet choroba nie była w stanie przyćmić jego radosnego wydźwięku.
| zt
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Charlie skinęła z uśmiechem głową. Też to znała, choć może nie w tak dużym stopniu jak uzdrowiciele. Alchemicy kryli się w swoich pracowniach, nie musieli uczestniczyć bezpośrednio w ratowaniu życia, choć od ich pracy też dużo zależało, bo źle przyrządzony eliksir mógłby przynieść więcej szkody niż pożytku. Mogła jednak pracować bardziej spokojnie i w swoim czasie, bez tej chaotycznej bieganiny, babrania się w krwi i ranach, i konieczności ich diagnozowania. Jej wiedza z zakresu anatomii była podstawowa, nie potrafiłaby więc określić bardziej skomplikowanych przypadków, a Rowan i inni musieli się tego nauczyć.
- Pewnie tak... Cóż, ten chaos dotyczy nas wszystkich w mniejszym lub większym stopniu i musimy sobie radzić z jego skutkami – przytaknęła, na moment zatykając usta dłonią, by stłumić kichnięcie. – Zobaczę, co da się zrobić – zachichotała na sugestię stworzenia eliksiru odstraszającego ptaki od włosów.
Zamyśliła się na moment, wpatrując w boisko. Na szczęście żenująca sytuacja z kichaniem była za nimi, więc mogła skupić się na meczu i na rozmowie, choć musiała się postarać, by wychwycić słowa koleżanki, bo wraz z rozpoczęciem meczu zaczął się i gwar. Wszyscy emocjonowali się grą, sycąc się chwilą zapomnienia od wszechobecnych tragedii.
- Umiem podstawy latania na miotle, ale w dzieciństwie podczas wakacyjnych gier w miniquidditcha radziłam sobie... No cóż, niezdarnie – przyznała; latać umiała, ale gorzej sobie radziła z bardziej zawiłymi sprawami. Zaczarowaną piłkę udającą kafel częściej upuszczała niż łapała i musiała się postarać, by trafić między rozwidlone gałęzie udające pętlę. Dlatego na sprawdziany do szkolnej drużyny nigdy nie przyszła, ale zabawy z dzieciństwa wspominała z sentymentem.
Na boisku sporo się działo. Charlie na moment umilkła, śledząc wzrokiem tor lotu zawodników, choć też musiała na moment wstać, by to zobaczyć; i ona nie była bardzo wysoka. Gracze latali jednak na wysokim poziomie i wykonywali manewry, przy których Charlene z pewnością co najmniej kilka razy spadłaby z miotły. Szukający także radzili sobie dobrze, więc znicz został schwytany stosunkowo szybko, dzięki czemu mecz nie ciągnął się godzinami, jak się tego początkowo obawiała. I dobrze, bo na niebie zbierały się ciemne chmury zwiastujące kolejną ulewę, lub może nawet burzę, ale w tej wrzawie i tak nie usłyszałaby grzmotów.
- Tak, to było niesamowite! – przytaknęła, widząc rozemocjonowanie Rowan. Podczas meczu na tyle dużo się nakrzyczała, że jej głos zachrypł. Oby i ona nie złapała przeziębienia po takim zdarciu sobie gardła.
Razem z tłumem ludzi ruszyły w kierunku jednego z wyjść, uważając, by nie zgubić siebie nawzajem.
- Chętnie jeszcze gdzieś pójdę, jeśli nie będzie ci przeszkadzało to, że kicham i kaszlę – odpowiedziała. Ale pokusa zjedzenia czegoś, co nie zetknęło się z jej wątpliwymi umiejętnościami kulinarnymi, była kusząca, podobnie jak perspektywa przedłużenia spotkania i rozmowy w spokojniejszej atmosferze.
Opuściły boisko razem, z zapałem dyskutując o meczu.
| zt.
- Pewnie tak... Cóż, ten chaos dotyczy nas wszystkich w mniejszym lub większym stopniu i musimy sobie radzić z jego skutkami – przytaknęła, na moment zatykając usta dłonią, by stłumić kichnięcie. – Zobaczę, co da się zrobić – zachichotała na sugestię stworzenia eliksiru odstraszającego ptaki od włosów.
Zamyśliła się na moment, wpatrując w boisko. Na szczęście żenująca sytuacja z kichaniem była za nimi, więc mogła skupić się na meczu i na rozmowie, choć musiała się postarać, by wychwycić słowa koleżanki, bo wraz z rozpoczęciem meczu zaczął się i gwar. Wszyscy emocjonowali się grą, sycąc się chwilą zapomnienia od wszechobecnych tragedii.
- Umiem podstawy latania na miotle, ale w dzieciństwie podczas wakacyjnych gier w miniquidditcha radziłam sobie... No cóż, niezdarnie – przyznała; latać umiała, ale gorzej sobie radziła z bardziej zawiłymi sprawami. Zaczarowaną piłkę udającą kafel częściej upuszczała niż łapała i musiała się postarać, by trafić między rozwidlone gałęzie udające pętlę. Dlatego na sprawdziany do szkolnej drużyny nigdy nie przyszła, ale zabawy z dzieciństwa wspominała z sentymentem.
Na boisku sporo się działo. Charlie na moment umilkła, śledząc wzrokiem tor lotu zawodników, choć też musiała na moment wstać, by to zobaczyć; i ona nie była bardzo wysoka. Gracze latali jednak na wysokim poziomie i wykonywali manewry, przy których Charlene z pewnością co najmniej kilka razy spadłaby z miotły. Szukający także radzili sobie dobrze, więc znicz został schwytany stosunkowo szybko, dzięki czemu mecz nie ciągnął się godzinami, jak się tego początkowo obawiała. I dobrze, bo na niebie zbierały się ciemne chmury zwiastujące kolejną ulewę, lub może nawet burzę, ale w tej wrzawie i tak nie usłyszałaby grzmotów.
- Tak, to było niesamowite! – przytaknęła, widząc rozemocjonowanie Rowan. Podczas meczu na tyle dużo się nakrzyczała, że jej głos zachrypł. Oby i ona nie złapała przeziębienia po takim zdarciu sobie gardła.
Razem z tłumem ludzi ruszyły w kierunku jednego z wyjść, uważając, by nie zgubić siebie nawzajem.
- Chętnie jeszcze gdzieś pójdę, jeśli nie będzie ci przeszkadzało to, że kicham i kaszlę – odpowiedziała. Ale pokusa zjedzenia czegoś, co nie zetknęło się z jej wątpliwymi umiejętnościami kulinarnymi, była kusząca, podobnie jak perspektywa przedłużenia spotkania i rozmowy w spokojniejszej atmosferze.
Opuściły boisko razem, z zapałem dyskutując o meczu.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Delikatne płatki nozdrzy, częściowo skryte za materiałem grubego czarno—białego szalika, rozszerzają się nieznacznie, gdy dociera doń wyraźny aromat wilgoci. Duże, pełne usta wykrzywiają się zaraz, gdy w umyśle wyłania się widmo lodowatej ulewy, choć nieprzenikniony heban spojrzenia wprost tchnie wręcz rozgorączkowanym entuzjazmem. Opuszki palców niemalże czule suną wzdłuż drewnianej balustrady, badając jej fakturę, chłonąc każde załamanie oraz gładkość uzyskaną przez tysiące muśnięć uradowanych — tudzież rozgoryczonych — kibiców, pnących się to w górę to w dół stromych schodów. Każdy krok przybliżający ją do wybranego sektora zdaje się być traktowany z przesadną czcią, jednak odczuwana przy tym radość zapraszająca serce do szaleńczego tańca, nie pozwala zbytnio zastanawiać się nad tym odczuciem głębiej. Bo oto stadion narodowy ponownie wita ją szmerem podekscytowanych rozmów oraz ciężką pierzyną ołowianych chmur, skutecznie skrywającą od wielu dni nieskończony błękit nieba. Obłoki zdają się wisieć tak nisko, iż wystarczyłoby zaledwie unieść dłoń oraz wspiąć się na same czubki palców stóp, by móc, chociażby dotknąć lekko kłębiącej się szarej masy. Choć oto wreszcie przybył tak długo wyczekiwany czerwiec, burze nawiedzające Wielką Brytanię nie traciły na swej sile — nawet teraz chłodny wiatr wdzierał się między płomienne sploty starannie upiętych włosów, zmuszał dotąd misternie splecione kosmyki do swoistego lawirowania w powietrzu, bladą skórę zaś rosił licznymi dreszczami, gdy jego oddech muskał przypadkowo odsłonięty fragment ciała. W oddali słychać było natomiast gniewne pomruki gromów, które w ciągu godziny zostaną ozdobione licznymi wstęgami piorunów przecinających nieboskłon oraz wielce prawdopodobną zasłoną deszczu. Jednak nawet tak wielce prawdopodobne załamanie pogody nie byłoby w stanie odciągnąć Rowan Sprout, podobnie jak i całej rzeszy miłośników quidditcha od uczestnictwa w meczu Srok przeciwko Osom.
Rzec można, iż ostatnimi czasy to właśnie podobne wyjścia zdawały się być namiastką wolności oraz fałszywym poczuciem posiadania czegoś takiego, jak życie prywatne. Odkąd nastąpił wybuch anomalii, wszyscy pracownicy św. Munga — począwszy od samych uzdrowicieli oraz pielęgniarzy, po alchemików w pocie czoła dostarczających niezbędne eliksiry, mieli pełne ręce roboty. Nasilające się ataki chorób, przypadkowe — mniej, lub bardziej — zranienia, kapryśność magii oraz kruchość życia najmłodszych członków magicznego społeczeństwa kładła się długim cieniem na każdego z nich i zwyczajowe nadgodziny, rozrosły się do iście monstrualnych rozmiarów. Dlatego też możliwość odstresowania się przy oglądaniu ukochanego sportu, nawet jeśli celebrowana w samotności, była niebywale cenna dla młodziutkiej Sproutówny.
W końcu znalazła się w pobliżu swego miejsca, na ledwie kilka chwil przystając, by w pełni mogła docenić i poczuć atmosferę rozpierającą stadion. Była gotowa nawet się roześmiać, bowiem nikt nie wydawał się przejmować nadchodzącą burzą, miast tego wszelkie pogawędki skupione były głównie na graczach biorących udział w nadchodzącym meczu. I dobrze, bo narzekań Red miała już stanowczo dosyć. Dlatego też wielce zadowolona usiadła, niecierpliwie wyczekując rozpoczęcia gry.
#skazanenaNarodowy
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
1 czerwca
Pogoda nie sprzyjała - w powietrzu czuć było rychłą ulewę, a skłębione, ciemne chmury rozrastające się ponad głowami zwiastowały nadejście burzy. Właściwie niespecjalnie mi się chciało gdziekolwiek ruszać podczas takich warunków, ale co miałem zrobić, skoro sama mateczka Bojczuk sprezentowała mi bilet na mecz, tak w ramach spóźnionego prezentu urodzinowego. Jakby się dowiedziała, że nie skorzystałem to by się później boczyła przez kolejne kilka tygodni albo nawet i miesięcy, a jak się tak wkurzała to się nagle okazywało, że ta persona pełna dobroci i miłości ma też swoją całkiem mroczną stronę. Nie chcielibyście jej poznawać, serio. Więc poszedłem pooglądać sobie śmigające w powietrzu Sroki, moją ulubioną drużynę swoją drogą. Właściwie kibicowałem im odkąd się dowiedziałem czym jest Quidditch i jakby mi ktoś powiedział, że nie są wcale najlepszą drużyną świata to by chyba dostał fangę w nos. Chyba, że byłby to jakiś rosły mężczyzna ze trzy razy większy ode mnie to bym się jednak nie kłócił. Takiemu Oliemu, dajmy na to, to bym jeszcze przytaknął, bo bez najmniejszych problemów mógłby mnie wetrzeć w grunt...
Przemierzałem kolejne kondygnacje stadionu w poszukiwaniu swojego miejsca - mijałem wiele twarzy, tych mniej i bardziej znajomych. A jak wiadomo nagromadzenie ludzi, równało się nagromadzeniu portfeli i z trudem utrzymałem świerzbiące mnie ręce na wodzy, chowając dłonie we własnych kieszeniach. Zatrzymałem się na moment przy jednej z barierek zerkając najpierw w dół, a później zadzierając łeb do góry - przede mną jeszcze kilka pięter, a już czułem rosnące zmęczenie, w czasie kiedy inni uwijali się wokół mnie jak mróweczki. To pewnie przez ten przeklęty wypadek, co się zdarzył nie tak dawno temu i przez który musiałem kilka dni leżeć w Mungu i nawet palcem nie ruszać! Ale miałem w swoim pechu trochę szczęścia, że była wtedy przy mnie Charlie, która zareagowała błyskawicznie. Przecież gdybym trafił wówczas do mugolskiego szpitala to bym nie wyszedł do końca lata... W każdym razie odetchnąłem głęboko i ruszyłem dalej po schodach, tym razem zatrzymując się dopiero w okolicach swojego sektora. Zerknąłem jeszcze raz na bilet, sprawdzając dokładne miejsce i zacząłem się przepychać, co rusz potykając o wyciągnięte nogi.
- Przepraszam, przepraszam, najmocniej przepraszam... no przepraszam! - powtarzałem jak mantrę, a jak byłem już prawie na miejscu, to o mało nie wyrżnąłem zaczepiając butem o czyjąś kostkę. Tak mną zatrzęsło, że aż się musiałem podeprzeć o czyjeś kolana - Upsi! Najmocniej panią... - zaczynam, unosząc wzrok na twarz mojej podpórki i nie mogę uwierzyć własnym oczom - Rowan? Rowan Sprout, to ty? Kopę lat! - szczerzę się w uśmiechu do starej znajomej, prostując dopiero po chwili i padam zaraz na miejsce obok niej, bo tak się zresztą cudownie złożyło, że to moje! No proszę! Przewrotny Los znowu połączył nasze ścieżki - coś było na rzeczy, czułem w powietrzu! - Czekaj, Osy czy Sroki? - pytam, bo to zasadnicze pytanie jest!
Pogoda nie sprzyjała - w powietrzu czuć było rychłą ulewę, a skłębione, ciemne chmury rozrastające się ponad głowami zwiastowały nadejście burzy. Właściwie niespecjalnie mi się chciało gdziekolwiek ruszać podczas takich warunków, ale co miałem zrobić, skoro sama mateczka Bojczuk sprezentowała mi bilet na mecz, tak w ramach spóźnionego prezentu urodzinowego. Jakby się dowiedziała, że nie skorzystałem to by się później boczyła przez kolejne kilka tygodni albo nawet i miesięcy, a jak się tak wkurzała to się nagle okazywało, że ta persona pełna dobroci i miłości ma też swoją całkiem mroczną stronę. Nie chcielibyście jej poznawać, serio. Więc poszedłem pooglądać sobie śmigające w powietrzu Sroki, moją ulubioną drużynę swoją drogą. Właściwie kibicowałem im odkąd się dowiedziałem czym jest Quidditch i jakby mi ktoś powiedział, że nie są wcale najlepszą drużyną świata to by chyba dostał fangę w nos. Chyba, że byłby to jakiś rosły mężczyzna ze trzy razy większy ode mnie to bym się jednak nie kłócił. Takiemu Oliemu, dajmy na to, to bym jeszcze przytaknął, bo bez najmniejszych problemów mógłby mnie wetrzeć w grunt...
Przemierzałem kolejne kondygnacje stadionu w poszukiwaniu swojego miejsca - mijałem wiele twarzy, tych mniej i bardziej znajomych. A jak wiadomo nagromadzenie ludzi, równało się nagromadzeniu portfeli i z trudem utrzymałem świerzbiące mnie ręce na wodzy, chowając dłonie we własnych kieszeniach. Zatrzymałem się na moment przy jednej z barierek zerkając najpierw w dół, a później zadzierając łeb do góry - przede mną jeszcze kilka pięter, a już czułem rosnące zmęczenie, w czasie kiedy inni uwijali się wokół mnie jak mróweczki. To pewnie przez ten przeklęty wypadek, co się zdarzył nie tak dawno temu i przez który musiałem kilka dni leżeć w Mungu i nawet palcem nie ruszać! Ale miałem w swoim pechu trochę szczęścia, że była wtedy przy mnie Charlie, która zareagowała błyskawicznie. Przecież gdybym trafił wówczas do mugolskiego szpitala to bym nie wyszedł do końca lata... W każdym razie odetchnąłem głęboko i ruszyłem dalej po schodach, tym razem zatrzymując się dopiero w okolicach swojego sektora. Zerknąłem jeszcze raz na bilet, sprawdzając dokładne miejsce i zacząłem się przepychać, co rusz potykając o wyciągnięte nogi.
- Przepraszam, przepraszam, najmocniej przepraszam... no przepraszam! - powtarzałem jak mantrę, a jak byłem już prawie na miejscu, to o mało nie wyrżnąłem zaczepiając butem o czyjąś kostkę. Tak mną zatrzęsło, że aż się musiałem podeprzeć o czyjeś kolana - Upsi! Najmocniej panią... - zaczynam, unosząc wzrok na twarz mojej podpórki i nie mogę uwierzyć własnym oczom - Rowan? Rowan Sprout, to ty? Kopę lat! - szczerzę się w uśmiechu do starej znajomej, prostując dopiero po chwili i padam zaraz na miejsce obok niej, bo tak się zresztą cudownie złożyło, że to moje! No proszę! Przewrotny Los znowu połączył nasze ścieżki - coś było na rzeczy, czułem w powietrzu! - Czekaj, Osy czy Sroki? - pytam, bo to zasadnicze pytanie jest!
Pociera o siebie zmarznięte dłonie, raz po raz splatając ze sobą długie palce, by zaraz to mogła podetknąć je pod usta, racząc wychłodzoną skórę ciepłem oddechu. Niecierpliwe spojrzenie ciemnych oczu kieruje się wpierw na chmurne niebo, przenosząc się niemal od razu ku trybunie, gdzie powinni stać sędziowie. Zostało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia meczu, podczas którego miała nadzieję, iż nagromadzenie emocji oraz odczuwany entuzjazm będą na tyle silne, iż zapomni o wszelkim zimnie, o potencjalnym deszczu grożącym lada chwila gwałtownym opadem, o zmęczeniu podkreślającym bladość skóry oraz fiolet cieni zaległych pod ślepiami. Nie maskowała ich, praktycznie w ogóle tego dnia nie pokusiła się o zwyczajowy silny makijaż, nie chcąc, by spłynął szpetnie wraz z zimnymi kroplami. Dlatego też wyglądała ładnie, acz nie olśniewająco. I mogła to przeżyć z godnością, bowiem wciąż na stopach tkwiły urocze szpilki odróżniające ją wzrostowo od piątoklasistki. A to wystarczyło o dziwo pannie Sprout do szczęścia.
W zasadzie była gotowa jeszcze chwilę powiercić się na swym miejscu, rozglądając się jednocześnie dookoła w ciekawości, któż tym razem zasiadł w jej sektorze. Być może wypatrzyła nawet kilka znajomych twarzy, mijanych często podczas rozgrywek quidditcha, lecz nie zdołała nawet ust rozchylić, kiedy to obcy ciężar opadł raptownie na jej kolana. Ręce instynktownie cofnęły się wprost do piersi, zdziwienie zaś zaległo na obliczu Rowan na moment, by zaraz zastąpić je mogło rozpoznanie jakże bezczelnego intruza.
— Johnatan Bojczuk — wypowiada jego imię cicho, uśmiechając się przy tym delikatnie — Nie musisz od razu padać do mych stóp na powitanie — zażartowała, obserwując, jak mężczyzna zajmuje miejsce tuż obok niej. Rany, ile czasu już minęło, odkąd dane im było się ostatnio spotkać? Nie! Czekaj! Nie mów! Red wolałaby nie czuć się staro — Ooo..czywiście, że Sroki — odpowiada, machając mu tuż przed nosem końcówką czarno-białego szalika, nie dodając, iż to tym razem Sroki. Nigdy nie potrafiła się całkowicie zdecydować na tylko jedną drużynę, której mogłaby wiernie kibicować. Być może nieznaczny wpływ na to mógł mieć fakt, że znała wystarczającą ilość zawodników quidditcha, by wiedzieć, że stronniczość w takich wypadkach nie przysłuży się jej wcale. A szkoda byłoby po prostu tak zmarnować pewne okazje.
W zasadzie była gotowa jeszcze chwilę powiercić się na swym miejscu, rozglądając się jednocześnie dookoła w ciekawości, któż tym razem zasiadł w jej sektorze. Być może wypatrzyła nawet kilka znajomych twarzy, mijanych często podczas rozgrywek quidditcha, lecz nie zdołała nawet ust rozchylić, kiedy to obcy ciężar opadł raptownie na jej kolana. Ręce instynktownie cofnęły się wprost do piersi, zdziwienie zaś zaległo na obliczu Rowan na moment, by zaraz zastąpić je mogło rozpoznanie jakże bezczelnego intruza.
— Johnatan Bojczuk — wypowiada jego imię cicho, uśmiechając się przy tym delikatnie — Nie musisz od razu padać do mych stóp na powitanie — zażartowała, obserwując, jak mężczyzna zajmuje miejsce tuż obok niej. Rany, ile czasu już minęło, odkąd dane im było się ostatnio spotkać? Nie! Czekaj! Nie mów! Red wolałaby nie czuć się staro — Ooo..czywiście, że Sroki — odpowiada, machając mu tuż przed nosem końcówką czarno-białego szalika, nie dodając, iż to tym razem Sroki. Nigdy nie potrafiła się całkowicie zdecydować na tylko jedną drużynę, której mogłaby wiernie kibicować. Być może nieznaczny wpływ na to mógł mieć fakt, że znała wystarczającą ilość zawodników quidditcha, by wiedzieć, że stronniczość w takich wypadkach nie przysłuży się jej wcale. A szkoda byłoby po prostu tak zmarnować pewne okazje.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- Jakoś nie mogłem się powstrzymać. - wzruszam tylko ramionami, moszcząc się wygodniej w swoim fotelu i zakładam nogę na nogę, wspierając łydkę na kolanie i obejmując ją obiema dłońmi. Patrzę na Rowan, a jak macha szalikiem to uśmiecham się szeroko i kiwam głową - Prawidłowo, bardzo dobrze. Sroki to jest najlepsza drużyna, statystyki nie kłamią. - moje ramiona ponownie nieznacznie podskakują - No i mam nadzieję, że i tym razem pokażą na co ich stać, bo postawiłem na nich całą wypłatę. - śmieję się. Hazard zawsze mnie pociągał, już w szkole obstawiałem mecze albo graliśmy z chłopakami w karty podczas przerw, dopóki któryś z profesorów nas nie rozgonił. Czasem zalegaliśmy w pokoju wspólnym do późna, uważając by nikt nas nie zakapował. Eh te słodkie, beztroskie czasy, kiedy walutą były czekoladowe żaby albo inne cukierki. Rzadko w grę wchodziły prawdziwe pieniądze...
- To niesamowite, że Los znowu połączył nasze ścieżki, Rowan, ileśmy się nie widzieli? Mam wrażenie, że całe wieki. - wzdycham, kręcąc delikatnie głową. Ukradkiem mierzę pannę Sprout wzrokiem - no, no, muszę przyznać, że wyrosła na niezłą laskę. To znaczy... już w Hogwarcie działała na moje zmysły, ale teraz, bez szkolnego mundurka, prezentowała się jeszcze lepiej. Aż mi się trochę głupio zrobiło, że ja wyglądam jak zwykle. Jakbym wiedział kogo tu spotkam to bym się może nawet uczesał, a tak? Tak płaszcz miałem stary i wymięty, chodziłem w nim jeszcze w czasach szkolnych, fryzurę jak zwykle rozwianą, a oczy delikatnie zaczerwienione.
- Jak ci życie mija? Mów, bo zżera mnie ciekawość. - ma chłopaka? Narzeczonego? Męża? Zerkam na dziewczęce dłonie szukając pierścionków, ale nie dostrzegam tam żadnej obrączki, więc chyba mogę gdybać, że wciąż jest singielką. To się nawet dobrze składa, bo ja też jestem wolny. Wolny i opalony, hehe. Unoszę spojrzenie na twarz Rowan, po czym sięgam za pazuchę do wewnętrznej kieszeni i wyciągam swoją piersióweczkę, najsamprzód podsuwając ją w kierunku panny Sprout.
- Może na rozgrzewkę, hm? - pytam, bo pogoda taka niesprzyjająca, trzeba sobie było jakoś z nią radzić.
- To niesamowite, że Los znowu połączył nasze ścieżki, Rowan, ileśmy się nie widzieli? Mam wrażenie, że całe wieki. - wzdycham, kręcąc delikatnie głową. Ukradkiem mierzę pannę Sprout wzrokiem - no, no, muszę przyznać, że wyrosła na niezłą laskę. To znaczy... już w Hogwarcie działała na moje zmysły, ale teraz, bez szkolnego mundurka, prezentowała się jeszcze lepiej. Aż mi się trochę głupio zrobiło, że ja wyglądam jak zwykle. Jakbym wiedział kogo tu spotkam to bym się może nawet uczesał, a tak? Tak płaszcz miałem stary i wymięty, chodziłem w nim jeszcze w czasach szkolnych, fryzurę jak zwykle rozwianą, a oczy delikatnie zaczerwienione.
- Jak ci życie mija? Mów, bo zżera mnie ciekawość. - ma chłopaka? Narzeczonego? Męża? Zerkam na dziewczęce dłonie szukając pierścionków, ale nie dostrzegam tam żadnej obrączki, więc chyba mogę gdybać, że wciąż jest singielką. To się nawet dobrze składa, bo ja też jestem wolny. Wolny i opalony, hehe. Unoszę spojrzenie na twarz Rowan, po czym sięgam za pazuchę do wewnętrznej kieszeni i wyciągam swoją piersióweczkę, najsamprzód podsuwając ją w kierunku panny Sprout.
- Może na rozgrzewkę, hm? - pytam, bo pogoda taka niesprzyjająca, trzeba sobie było jakoś z nią radzić.
Przekręca delikatnie głowę na bok, spoglądając na siedzącego obok mężczyznę niczym na przedziwne zjawisko atmosferyczno-magiczne, nie będąc przy tym pewną, czy było ono pożądane, czy też wręcz przeciwnie. Czas pokaże, skoro i tak winni spędzić w swoim towarzystwie cały mecz.
— Oczywiście — parska, opuszkami palców skrywając dolną wargę, bo przecież tak otwarcie się śmiać nie wypada, tym samym zdradzając jakże podły brak wiary co do słów nieszczęsnego Bojczuka — Czy ja wiem, mają niezłego szukającego i nie najgorszą obronę, ale ostatnio ci ścigający zachowują się tak, jakby kafla nigdy w życiu nie trzymali — skrzywiła się aż na wspomnienie ostatniej rozgrywki, którą przyjęła ze swoistym zawodem oraz zadowoleniem, nie wiedząc tak do końca, komu tamtego dnia kibicowała. W ogólnym rozrachunku Red jednak uznała, że to nie miało tak wielkiego znaczenia, bo większość była do bani. Ni słowem nie odezwała się na wspomnienie hazardu, traktując to jako zajęcie nader podłe, dla osób lubujących się w znacznym traceniu pieniędzy, których prawdopodobnie nie zarobili drogą prawości i ciężkiej pracy. Lecz kim była Rowan, by móc mówić innym, jak powinni żyć? Sobą oczywiście i miała do tego całkowite prawo, lecz Johnatan zdawał się być jednostką straconą, toteż wolała nie tracić oddechu na bezsensowne dyskusje oraz potencjalne rękoczyny z jej strony. Przecież była grzeczną i przemiłą panienką, rozwiązania siłowe nie powinny nią kierować. Przynajmniej nie tak od razu.
— Oby mniej, nie jestem gotowa na bycie wiekową — pozwoliła sobie słabo zażartować, jednocześnie pociągając nieco nosem. Było zbyt zimno jak na czerwiec — Ale faktycznie, chyba od twojego zakończenia szkoły — zastanowiła się, wykrzywiając zaraz pełne wargi w delikatnym uśmiechu. Bo przecież ciągle krzywić się nie powinna, choć wiatr zacinał mocno, tak zbliżająca się rozgrywka napełniała serce młodziutkiej uzdrowicielki ekscytacją, a i żaden obcy buc nie usiadł przy niej, tylko taki całkiem znajomy buc. Jak tu się nie cieszyć?
— Całkiem przyjemnie, udało mi się ukończyć kurs uzdrowicielski, dzięki czemu mogę uświetniać korytarze Munga swą jakże skromną osobą skąpaną w limonkowych barwach — odpowiedziała wesoło, acz z wyraźną dumą. Chociaż staż nie pozwolił jej na poświęcenie się życiu osobistemu, tak dotrwanie do końca uważała za coś godnego podziwu. Którego się jawnie mniej lub bardziej domagała — A jak z tobą? — zapytała grzecznie, bo sądząc po jego ubiorze w Ministerstwie Magii, to on nie osiadł. Ale może Bojczuk dorobił się jakiś ciekawych historii, którymi mogliby zabić czas w oczekiwaniu na mecz. Albo cokolwiek.
— Ech? A co tam — wzdycha Red, biorąc od niego piersiówkę. Wpierw jednak wącha napitek, bo jak jakieś dziwactwa tam wyczuje, to ona tego nie ruszy ni trochę. Jeśli uznała, że jest względnie znajome i bezpieczne to upiła jeden łyk, zaraz oddając mu jego własność.
— Oczywiście — parska, opuszkami palców skrywając dolną wargę, bo przecież tak otwarcie się śmiać nie wypada, tym samym zdradzając jakże podły brak wiary co do słów nieszczęsnego Bojczuka — Czy ja wiem, mają niezłego szukającego i nie najgorszą obronę, ale ostatnio ci ścigający zachowują się tak, jakby kafla nigdy w życiu nie trzymali — skrzywiła się aż na wspomnienie ostatniej rozgrywki, którą przyjęła ze swoistym zawodem oraz zadowoleniem, nie wiedząc tak do końca, komu tamtego dnia kibicowała. W ogólnym rozrachunku Red jednak uznała, że to nie miało tak wielkiego znaczenia, bo większość była do bani. Ni słowem nie odezwała się na wspomnienie hazardu, traktując to jako zajęcie nader podłe, dla osób lubujących się w znacznym traceniu pieniędzy, których prawdopodobnie nie zarobili drogą prawości i ciężkiej pracy. Lecz kim była Rowan, by móc mówić innym, jak powinni żyć? Sobą oczywiście i miała do tego całkowite prawo, lecz Johnatan zdawał się być jednostką straconą, toteż wolała nie tracić oddechu na bezsensowne dyskusje oraz potencjalne rękoczyny z jej strony. Przecież była grzeczną i przemiłą panienką, rozwiązania siłowe nie powinny nią kierować. Przynajmniej nie tak od razu.
— Oby mniej, nie jestem gotowa na bycie wiekową — pozwoliła sobie słabo zażartować, jednocześnie pociągając nieco nosem. Było zbyt zimno jak na czerwiec — Ale faktycznie, chyba od twojego zakończenia szkoły — zastanowiła się, wykrzywiając zaraz pełne wargi w delikatnym uśmiechu. Bo przecież ciągle krzywić się nie powinna, choć wiatr zacinał mocno, tak zbliżająca się rozgrywka napełniała serce młodziutkiej uzdrowicielki ekscytacją, a i żaden obcy buc nie usiadł przy niej, tylko taki całkiem znajomy buc. Jak tu się nie cieszyć?
— Całkiem przyjemnie, udało mi się ukończyć kurs uzdrowicielski, dzięki czemu mogę uświetniać korytarze Munga swą jakże skromną osobą skąpaną w limonkowych barwach — odpowiedziała wesoło, acz z wyraźną dumą. Chociaż staż nie pozwolił jej na poświęcenie się życiu osobistemu, tak dotrwanie do końca uważała za coś godnego podziwu. Którego się jawnie mniej lub bardziej domagała — A jak z tobą? — zapytała grzecznie, bo sądząc po jego ubiorze w Ministerstwie Magii, to on nie osiadł. Ale może Bojczuk dorobił się jakiś ciekawych historii, którymi mogliby zabić czas w oczekiwaniu na mecz. Albo cokolwiek.
— Ech? A co tam — wzdycha Red, biorąc od niego piersiówkę. Wpierw jednak wącha napitek, bo jak jakieś dziwactwa tam wyczuje, to ona tego nie ruszy ni trochę. Jeśli uznała, że jest względnie znajome i bezpieczne to upiła jeden łyk, zaraz oddając mu jego własność.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Patrzę na Rowan szeroko otwartymi oczami i aż kręcę ze zdumieniem głową.
- Niezłego szukającego i nie najgorszą obronę? Chyba ci się pomyliło z Osami. - wywracam oczami, a jakiś psychofan Os, cały ubrany w paski, zerka na mnie kątem oka, jakby miał mnie zaraz użądlić. Przeklęte Żądlaki, niech wracają do zapylania kwiatków.
- Mają najlepszego szukającego, świetną obronę i genialnych ścigających. - poprawiam ją, bo mi się wydawało, że kiedyś lepiej się znała na Quidditchu, a teraz już tylko bluźni, ale nic więcej nie mówię, bo pamiętałem też, że płomienne miała nie tylko włosy, a mi całkiem dobrze oddychało się prostym - o tyle o ile - nosem.
Śmieję się na jej słowa, ale nic już nie dodaję, chociaż osobiście uważam, że wygląda jeszcze lepiej niż w czasach szkolnych.
- W limonkowym ci pewnie do twarzy. - mrugam doń jednym okiem, posyłając czarujący uśmiech - I łał, szacunek! To musi być mega ciężka praca... - westchnąłem - Spędziłem ostatnio w Mungu kilka dni, nieźle się tam wszyscy uwijają. Chociaż tak po prawdzie myślałem, że kiedyś zobaczę cię gdzieś o tam - kiwam głową w kierunku boiska. Pamiętałem jeszcze jak śmigała w powietrzu zdobywając kolejne punkty dla Puchonów - a nie na szpitalnych korytarzach. - Los jednak bywa zaskakujący jak widać - Ze mną? Po szkole pracowałem trochę w Dziurawym Kotle. - zacząłem, spoglądając przelotem w kierunku boiska, żeby sprawdzić co się tam dzieje, ale zaraz powracam wzrokiem do mojej słodkiej Jarzębiny - Ale to był tylko krótki epizod, później przeniosłem się do portu i zostałem żeglarzem. Pływam na statku pod banderą Traversów. - było się czym pochwalić, w końcu to szanowana, szlachecka rodzina, pewnie by się nikt nie spodziewał, że przyjmą do załogi kogoś mojego pokroju, ale Glaucus nie był takim bucem jak większość arystokratów, a ze mnie był w gruncie rzeczy całkiem niezły marynarz - W wolnych chwilach, kiedy wracam na ląd, oddaję się malarstwu. - dodaję, chociaż mogła pamiętać, że już w szkole miałem artystyczne zacięcie. Wtedy większość kart szkicowników zdobiły portrety uroczych niewiast, teraz raczej marynarze, ech...
- To tylko skrzacie wino. - mówię, kiedy wącha zawartość piersiówki, a zaraz sam ciągnę sporego łyka, ostatecznie chowając flaszeczkę na swoje miejsce.
- Niezłego szukającego i nie najgorszą obronę? Chyba ci się pomyliło z Osami. - wywracam oczami, a jakiś psychofan Os, cały ubrany w paski, zerka na mnie kątem oka, jakby miał mnie zaraz użądlić. Przeklęte Żądlaki, niech wracają do zapylania kwiatków.
- Mają najlepszego szukającego, świetną obronę i genialnych ścigających. - poprawiam ją, bo mi się wydawało, że kiedyś lepiej się znała na Quidditchu, a teraz już tylko bluźni, ale nic więcej nie mówię, bo pamiętałem też, że płomienne miała nie tylko włosy, a mi całkiem dobrze oddychało się prostym - o tyle o ile - nosem.
Śmieję się na jej słowa, ale nic już nie dodaję, chociaż osobiście uważam, że wygląda jeszcze lepiej niż w czasach szkolnych.
- W limonkowym ci pewnie do twarzy. - mrugam doń jednym okiem, posyłając czarujący uśmiech - I łał, szacunek! To musi być mega ciężka praca... - westchnąłem - Spędziłem ostatnio w Mungu kilka dni, nieźle się tam wszyscy uwijają. Chociaż tak po prawdzie myślałem, że kiedyś zobaczę cię gdzieś o tam - kiwam głową w kierunku boiska. Pamiętałem jeszcze jak śmigała w powietrzu zdobywając kolejne punkty dla Puchonów - a nie na szpitalnych korytarzach. - Los jednak bywa zaskakujący jak widać - Ze mną? Po szkole pracowałem trochę w Dziurawym Kotle. - zacząłem, spoglądając przelotem w kierunku boiska, żeby sprawdzić co się tam dzieje, ale zaraz powracam wzrokiem do mojej słodkiej Jarzębiny - Ale to był tylko krótki epizod, później przeniosłem się do portu i zostałem żeglarzem. Pływam na statku pod banderą Traversów. - było się czym pochwalić, w końcu to szanowana, szlachecka rodzina, pewnie by się nikt nie spodziewał, że przyjmą do załogi kogoś mojego pokroju, ale Glaucus nie był takim bucem jak większość arystokratów, a ze mnie był w gruncie rzeczy całkiem niezły marynarz - W wolnych chwilach, kiedy wracam na ląd, oddaję się malarstwu. - dodaję, chociaż mogła pamiętać, że już w szkole miałem artystyczne zacięcie. Wtedy większość kart szkicowników zdobiły portrety uroczych niewiast, teraz raczej marynarze, ech...
- To tylko skrzacie wino. - mówię, kiedy wącha zawartość piersiówki, a zaraz sam ciągnę sporego łyka, ostatecznie chowając flaszeczkę na swoje miejsce.
Marszczy delikatnie nieco zadarty nosek, kiedy widzi tak wyraźny brak poszanowania wobec jej wiedzy oraz słuszności oceny danej drużyny quidditcha. Jest niezadowolona, nieznacznie co prawda, acz widać pewne ślady oburzenia, znaczące linię pełnych, ładnie skrojonych ust. Ciało zaś prostuje się — zupełnie tak, jakby podświadomie starała się ukazać postronnym, że jest znacznie większa niż w rzeczywistości i należy się z tym stanowczo liczyć — niczym struna, a w czarnych jak noc oczach przemyka zalążek gniewu. Lecz znika on prędko, bo to był przyjemny burzowy dzień, a Bojczuk zawsze miał problemy z poprawnym dostrzeżeniem sytuacji, kiedy bywał zaślepiony przez własne przekonania. Denerwowanie się w takim przypadku wydawało się bezcelowe.
— Och, doprawdyy? — przeciąga ostatnie litery, zniżając głos niemalże do przyjemnego pomruku — W takim razie, powiedz mi, gdzie się podział ten najlepszy szukający, świetna obrona i genialni ścigający na ostatnim meczu z Tajfunami? — pyta jakże niewinnie, trzepocąc przy tym rzęsami tylko po to, by mogła zaraz posłać iście rozkoszny uśmiech do siedzącego nieopodal fana Srok, wydającego z siebie oburzone prychnięcie. O co to, to nie kolego! Na tych trybunach było miejsce tylko dla jednej oburzającej się persony i z taką gamą emocji, to Red zdecydowanie było bardziej do twarzy niźli temu nieznajomemu.
— To ciężki czas, dlatego też każda wolna chwila jest niezwykle cenna — przyznaje, zaskakująco wymijająco i grzecznie. Nie ma ochoty narzekać, ani też zwierzać się znajomemu niewidzianemu od dobrych kilku lat, o tym, jak bardzo jest zmęczona, jak szpitalne sale oraz izba przyjęć jest wręcz przeludniona. Nie chce, nie teraz i nie tak — Nah, jestem pewna, że ciągłe zwycięstwa w końcu by mi się znudziły — odpowiada beztrosko, opuszkami palców zasłaniając dolną wargę, kiedy zaśmiała się cicho. Ach, bycie kapitanem Puchonów wydawało się jednym ze słodszych wspomnień panny Sprout, po którym nigdy nie potrafiła tak do końca ukoić tęsknoty. Towarzystwo Harpii nie pomagało jej w tym, podobnie jak świadomość, że podczas Festiwalu Lata najprawdopodobniej nie będzie miała szansy wzbić się w powietrze. Cholerne gwiazdy qudditcha — Ale zapewniam, że szpitalne korytarze wiele ze mną zyskują — dodaje w formie żartu, zaraz to z ciekawością wysłuchując rewelacji Johnego. Dziurawy Kocioł nie zdziwił jej wcale, chociaż nie sądziła, aby wolny duch, jakim był mężczyzna, pozwolił się uwiązać akurat na statku. Z jakiegoś powodu miała wrażenie, że podróż na gapę pociągiem jakoś bardziej mu pasowała — I gdzieś był, gdy cię nie było? — pyta ze szczerą ciekawością, jako że sama nie miała szansy wyściubić nosa poza granice Wielkiej Brytanii. Serce ścisnęło się boleśnie, a myśli nabrały bardziej karcącego tonu. Kłamstwo, miała szansę, jednak zrezygnowała — Ach, pamiętam! Lubiłeś czasem szkicować karykatury nauczycieli — przypomniała sobie, bo chociaż w czasach szkolnych była bardziej skoncentrowana na sobie niźli na innych, tak potrzeba zdobywania informacji była w niej już wtedy silna. Na odpowiedź, co tkwi we flaszce, tylko unosi brew. Jest przecież bezbronną — zdolną wydrapać ci oczy — niewiastą, nie powinna więc ślepo brać napitków, tylko dlatego, że ktoś jej je zaoferował! Nie tego uczyła mama Sprout!
— Och, zaczyna się! — klaszcze w dłonie, wiercąc się niecierpliwie. Na bladą twarz wstępuje czyste szczęście, gdy zawodnicy przecinają powietrze i nie mąci go nawet zimna kropla, za którą ruszają kolejne, by móc po chwili zmienić się w porządną ulewę.
— Och, doprawdyy? — przeciąga ostatnie litery, zniżając głos niemalże do przyjemnego pomruku — W takim razie, powiedz mi, gdzie się podział ten najlepszy szukający, świetna obrona i genialni ścigający na ostatnim meczu z Tajfunami? — pyta jakże niewinnie, trzepocąc przy tym rzęsami tylko po to, by mogła zaraz posłać iście rozkoszny uśmiech do siedzącego nieopodal fana Srok, wydającego z siebie oburzone prychnięcie. O co to, to nie kolego! Na tych trybunach było miejsce tylko dla jednej oburzającej się persony i z taką gamą emocji, to Red zdecydowanie było bardziej do twarzy niźli temu nieznajomemu.
— To ciężki czas, dlatego też każda wolna chwila jest niezwykle cenna — przyznaje, zaskakująco wymijająco i grzecznie. Nie ma ochoty narzekać, ani też zwierzać się znajomemu niewidzianemu od dobrych kilku lat, o tym, jak bardzo jest zmęczona, jak szpitalne sale oraz izba przyjęć jest wręcz przeludniona. Nie chce, nie teraz i nie tak — Nah, jestem pewna, że ciągłe zwycięstwa w końcu by mi się znudziły — odpowiada beztrosko, opuszkami palców zasłaniając dolną wargę, kiedy zaśmiała się cicho. Ach, bycie kapitanem Puchonów wydawało się jednym ze słodszych wspomnień panny Sprout, po którym nigdy nie potrafiła tak do końca ukoić tęsknoty. Towarzystwo Harpii nie pomagało jej w tym, podobnie jak świadomość, że podczas Festiwalu Lata najprawdopodobniej nie będzie miała szansy wzbić się w powietrze. Cholerne gwiazdy qudditcha — Ale zapewniam, że szpitalne korytarze wiele ze mną zyskują — dodaje w formie żartu, zaraz to z ciekawością wysłuchując rewelacji Johnego. Dziurawy Kocioł nie zdziwił jej wcale, chociaż nie sądziła, aby wolny duch, jakim był mężczyzna, pozwolił się uwiązać akurat na statku. Z jakiegoś powodu miała wrażenie, że podróż na gapę pociągiem jakoś bardziej mu pasowała — I gdzieś był, gdy cię nie było? — pyta ze szczerą ciekawością, jako że sama nie miała szansy wyściubić nosa poza granice Wielkiej Brytanii. Serce ścisnęło się boleśnie, a myśli nabrały bardziej karcącego tonu. Kłamstwo, miała szansę, jednak zrezygnowała — Ach, pamiętam! Lubiłeś czasem szkicować karykatury nauczycieli — przypomniała sobie, bo chociaż w czasach szkolnych była bardziej skoncentrowana na sobie niźli na innych, tak potrzeba zdobywania informacji była w niej już wtedy silna. Na odpowiedź, co tkwi we flaszce, tylko unosi brew. Jest przecież bezbronną — zdolną wydrapać ci oczy — niewiastą, nie powinna więc ślepo brać napitków, tylko dlatego, że ktoś jej je zaoferował! Nie tego uczyła mama Sprout!
— Och, zaczyna się! — klaszcze w dłonie, wiercąc się niecierpliwie. Na bladą twarz wstępuje czyste szczęście, gdy zawodnicy przecinają powietrze i nie mąci go nawet zimna kropla, za którą ruszają kolejne, by móc po chwili zmienić się w porządną ulewę.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wywracam tylko oczami i przeciągle wzdycham - nie zmieniłbym zdania choćby skały srały, a świat się walił i nikt, NIKT, nawet Rowan Sprout nie był w stanie mnie przekonać.
- O rety, po prostu każdy ma czasem gorszy dzień. Jeden mecz o niczym nie świadczy. - wzruszam ramionami, bo taka prawda! Później to już tylko kiwam głową, bo panna Sprout ma rację - każda wolna chwila jest na miarę złota, chociaż mnie zaczyna już to męczyć. Wsiadłbym na statek i wypłynął teraz-zaraz, życie na lądzie było taaaakie problematyczne!
- Nie wątpię. - mrugam doń jednym okiem, ukradkiem mierząc dziewczęcą sylwetkę spojrzeniem. Że też nie trafiliśmy na siebie w Mungu! Oj, dałbym jej się poskładać i to bez mrugnięcia okiem. Niestety, zajmował się mną jakiś stary dziad, który kłapał ciągle o swoich dzieciach, o swoim ogródku i o swojej świętej pamięci żonie. Jadaczka mu się normalnie nie zamykała, a mi z sekundy na sekundę więdły uszy, aż w końcu za każdym razem musiałem go zbywać mówiąc, że łeb mnie boli, zmęczony jestem, odpocząć chcę... Owe wspomnienie sprawiło, że na chwilę spochmurniałem, ale pytanie Rowan szybko przywołało uśmiech na moje urocze lico. Wbiłem w nią spojrzenie, uśmiechając się nieco tajemniczo.
- W różnych miejscach. Zwiedziłem wiele portów Europy - Francja, Holandia, Dania, kraje Skandynawskie, Hiszpania... Różne takie. Byłem na Hawajach i Fidżi, na Islandii i w Nowym Jorku. Zresztą dużo by opowiadać. - macham ręką, że niby to nic takiego, ale prawda jest taka, że aż pękam z dumy, no bo halo! Nie każdy miał okazję przepłynąć pół świata wzdłuż i wszerz, a akurat trafiło na mnie. W najszczerszych marzeniach nie spodziewałem się, że tak mi się życie ułoży. Miałem jednak trochę szczęścia w całym swoim pechu.
Parskam serdecznym śmiechem, z rozbawieniem kręcąc głową, bo przed oczami stają mi te wszystkie krzywe mordy nauczycieli, zdobiące karty szkicowników.
- Już prawie o tym zapomniałem! - śmieję się w głos i przestaję dopiero kiedy mecz wreszcie się zaczyna.
- Lubisz adrenalinę, Rowan? Mam dla ciebie propozycję. - kiwam głową, a moje usta ponownie wyciągają się w nieco tajemniczym uśmiechu, w oczach zaś błyska ognista iskierka - Załóżmy się. Jestem pewien, że Sroki zmiotą Osy z powierzchni ziemi, to znaczy, że wygrają przynajmniej 150 punktami... Jeśli tak będzie i wygram zakład to... - udaję, że się zastanawiam, chociaż doskonale wiem czego będę żądał - To pójdziesz ze mną na randkę, a jeśli to ty wygrasz, wtedy... wtedy to ja pójdę na randkę z tobą. - uśmiecham się szeroko, wyciągając do Rowan jedną dłoń - Wchodzisz czy pękasz? - unoszę nieznacznie prawą brew, ciekaw czy łyknie ten zakład, czy znowu, jak za starych, dobrych czasów, da mi kosza.
- O rety, po prostu każdy ma czasem gorszy dzień. Jeden mecz o niczym nie świadczy. - wzruszam ramionami, bo taka prawda! Później to już tylko kiwam głową, bo panna Sprout ma rację - każda wolna chwila jest na miarę złota, chociaż mnie zaczyna już to męczyć. Wsiadłbym na statek i wypłynął teraz-zaraz, życie na lądzie było taaaakie problematyczne!
- Nie wątpię. - mrugam doń jednym okiem, ukradkiem mierząc dziewczęcą sylwetkę spojrzeniem. Że też nie trafiliśmy na siebie w Mungu! Oj, dałbym jej się poskładać i to bez mrugnięcia okiem. Niestety, zajmował się mną jakiś stary dziad, który kłapał ciągle o swoich dzieciach, o swoim ogródku i o swojej świętej pamięci żonie. Jadaczka mu się normalnie nie zamykała, a mi z sekundy na sekundę więdły uszy, aż w końcu za każdym razem musiałem go zbywać mówiąc, że łeb mnie boli, zmęczony jestem, odpocząć chcę... Owe wspomnienie sprawiło, że na chwilę spochmurniałem, ale pytanie Rowan szybko przywołało uśmiech na moje urocze lico. Wbiłem w nią spojrzenie, uśmiechając się nieco tajemniczo.
- W różnych miejscach. Zwiedziłem wiele portów Europy - Francja, Holandia, Dania, kraje Skandynawskie, Hiszpania... Różne takie. Byłem na Hawajach i Fidżi, na Islandii i w Nowym Jorku. Zresztą dużo by opowiadać. - macham ręką, że niby to nic takiego, ale prawda jest taka, że aż pękam z dumy, no bo halo! Nie każdy miał okazję przepłynąć pół świata wzdłuż i wszerz, a akurat trafiło na mnie. W najszczerszych marzeniach nie spodziewałem się, że tak mi się życie ułoży. Miałem jednak trochę szczęścia w całym swoim pechu.
Parskam serdecznym śmiechem, z rozbawieniem kręcąc głową, bo przed oczami stają mi te wszystkie krzywe mordy nauczycieli, zdobiące karty szkicowników.
- Już prawie o tym zapomniałem! - śmieję się w głos i przestaję dopiero kiedy mecz wreszcie się zaczyna.
- Lubisz adrenalinę, Rowan? Mam dla ciebie propozycję. - kiwam głową, a moje usta ponownie wyciągają się w nieco tajemniczym uśmiechu, w oczach zaś błyska ognista iskierka - Załóżmy się. Jestem pewien, że Sroki zmiotą Osy z powierzchni ziemi, to znaczy, że wygrają przynajmniej 150 punktami... Jeśli tak będzie i wygram zakład to... - udaję, że się zastanawiam, chociaż doskonale wiem czego będę żądał - To pójdziesz ze mną na randkę, a jeśli to ty wygrasz, wtedy... wtedy to ja pójdę na randkę z tobą. - uśmiecham się szeroko, wyciągając do Rowan jedną dłoń - Wchodzisz czy pękasz? - unoszę nieznacznie prawą brew, ciekaw czy łyknie ten zakład, czy znowu, jak za starych, dobrych czasów, da mi kosza.
Stadion Narodowy
Szybka odpowiedź