Stadion Narodowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stadion Narodowy
Jeden z większych stadionów Wielkiej Brytanii znajduje się pod Londynem, na błoniach skrytych przed mugolskimi oczami. Każda niemagiczna istota ujrzy tu jedynie kilka starych magazynów, o dziwnie odpychającej urodzie - aż nieprzyjemnie się zbliżać...
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:52, w całości zmieniany 1 raz
Jedząc pomarańczę i śledząc jednym okiem przebieg meczu, spoglądał też na Marię, kiedy snuła opowieść o relacji z Eve. Grymas pojawiał się stopniowo na twarzy wcale nie z powodu pomarańczowego soku, który ściekał mu po palcach, gdy zamiast wsadzić cały oderwany kawałek przegryzał go na pół. Wstyd było mu, że właśnie takie wrażenie pozostawiali po sobie członkowie jego taboru. Nie dlatego, że widział ich inaczej, jako rodzinę. Nigdy nie twierdził, że byli idealni, krystaliczni, ale poza tymi wadami mieli mnóstwo zalet i pięknych cech, których ludzie nie mogli poznać. Bał się oceniania ich przez pryzmat tylko takich sytuacji. Ale bracia Eve, szajka, której nie darzył szczególnie wielką sympatią w pełni zasługiwała na te wszystkie wyzwiska i uprzedzenia ludzi, których spotykali na swojej drodze, choć dziś, wiedząc, że byli martwi, nawet żałował. Poczuł ukłucie satysfakcji, słysząc, że byli strasznie nieudolni w tym, co robili.
— Nie zrobili ci krzywdy, prawda? — upewnił się, marszcząc brwi. — Ale pewnie cię wystraszyli... — Mruknął cicho. Było ich trzech, co mogli zrobić takiej dziewczynie jak Maria przed kilkoma laty — wolał nie myśleć. — Nie wszyscy z nas są tacy jak oni — zapewnił ją. — Mam na myśli Romów. Płynie w nas gorąca krew, ale nie wszyscy są straszni i kradną. Popatrz na mnie— pokazał się, prostując na siedzisku i dumnie wypinając nieszczególnie imponującą pierś do przodu. To co robił nie było powodem do dumy, nie zamierzał się do tego przyznawać. — Więc... nie jesteście ze sobą jakoś szczególnie blisko — podjął. Brzmiało jak przelotna znajomość, ale na myśl o sierpniowych wianek na moment przewróciło mu się w żołądku. Kiedy wyzywał Marcela nie spodziewał się, że Maria w ogóle mogła się znać z Eve. — Mówiłaś jej... o tym jak się spotkaliśmy na festiwalu? — spytał ostrożnie, zerkając w jej kierunku. Musiała wiedzieć o co pytał. Jeśli po czacie dowiedziała się, że to właśnie on jest mężem jej koleżanki, czy nie zdradziła jej co robił tamtej nocy? Parsknął cicho śmiechem, gdy wskazała na swoje policzki. Miała dziewczęcą, młodą buzie, ale nie pomyślałby, by przyrównać ją do malucha. — Zdecydowanie nie wyglądasz na dziecko. — Pokręcił głową zdecydowanie, odwracając od niej wzrok, by nie wyszło niezręcznie. Popatrzył na boisko i akcję Tajfunów, która zakończyła się punktem. Nie miała dziecięcej figury, prezentowała się bardzo atrakcyjnie. — Chuliganką — powtórzył po niej, powoli obracając ku niej głowę. Popatrzył na nią, jakby zaczęła mówić w innym języku i nie zrozumiał z tego ani słowa choć za wszelką cenę próbował wyglądać inteligentnie. — No tak... Nie będę cię prowokował, bo sprzedasz mu kopniaka w kostkę — mruknął drwiąco, w przeciwieństwie do niej nie mając zahamowań. Kąciki ust mu zadrżały, kiedy prostował znów głowę i pochylił się, by łokcie oprzeć na udach tuż przy kolanach. Z całej siły próbował się nie śmiać, gdy z taką pasją i siłą potwierdziła, że do Sallowa czuła nie tylko miętę. Nic sobie nie zrobił z karcących spojrzeń, nie odwrócił też do niej, przeciągając moment skomentowania tego dość mocno, a wychylony w przód pozostawał częściowo poza zasięgiem jej wzroku, pozwolił sobie więc na uśmieszek pod nosem. To było widać, nie tylko na ostatniej imprezie, ale już wtedy na wiankach, ale wcale jej się nie dziwił. Marcel rozsiewał ten swój urok na większość dziewcząt, choć zwykle żadna nie brała go na poważnie, ale może dlatego, że do tej pory kleił się do starszych, bardziej kobiecych i doświadczonych. Maria była inna. Była delikatna, słodka, nieśmiała. W niczym nie przypominała poprzednich obiektów jego uwagi. Nie był pewien, czy wpasowywała się w ogóle w jego typ. Byłoby mu z nią dobrze, zadbałaby o niego, ale on był prędki, intensywny, gwałtowny. Podążał za emocjami, namiętnościami i pragnieniami, dzikimi i pierwotnymi. Nie zasadami. Spokojne życie nie było dla niego, potrzebował bodźców, euforii, wybuchów emocji. Jeśli kłótniach to dzikich i pełnych pasji, nie cichych i smutnych; dni szybko płynących. W jego życiu nie było miejsca na rutynę, monotonię i nudę. Czy przy niej mogło mu to grozić? Obrócił głowę, brodę opierając o własne ramię i zerknął na nią z dołu.
— Nie pytaj go o to tylko. Nie lubimy takich pytań, wali od nich presją — rzucił, unosząc brew. — Jesteś niebrzydka, masz wszystko na swoim miejscu, a z tego co pamiętam z imprezy to język wepchnął ci prawie do gardła. Czy mu się podobasz? Sam nie wiem, zastanówmy się— westchnął z rozbawieniem i popatrzył znów do przodu, wpychając sobie do ust ostatni kawałek pomarańczy. Lubił Marię, była urocza i dobrze się z nią bawił, ale trudno było mu patrzeć na jej interesy nawet teraz, gdy siedział z nią na trybunach po tym jak poprosił ją o przysługę. Wiedział jaki Marcel miał do niej stosunek, pamiętał co mu wtedy powiedział po pijaku. Dziś może wyraziłby to inaczej, ale nie zamierzał zmieniać zdania. — Pocałuj go jeszcze raz, to zobaczysz — Podpuszczał ją? Prowokował? Może trochę. Ale nikt nie umarł jeszcze od takiej rozrywki, oboje byli wolni, co ich ograniczało? Marcela blokowała przyzwoitość, ale gdyby to wyszło od niej, nie miałby takich wyrzutów sumienia. Pierwszy chłopak, który jej się podobał. — Zakochałaś się? — spytał wprost, bezczelnie, przełknąwszy to, co miał w ustach i zaczął oblizywać palce z soku. Dla Marcela ta informacja była ważniejsza niż dla niego, pytał z ciekawości, ale chyba tylko po to, by wiedzieć jak ma przygotować do tego wszystkiego przyjaciela — z czym go oswoić, kiedy go popchnąć a kiedy odciągnąć. Nie chciał by miał złamane serce, ale nie chciał żeby pluł sobie w brodę z powodu czegoś, co nie było jego winą. —Czy...? — się wygłupił z tą propozycją? Chciał spytać widząc jej minę, ale prędko zastąpiła ją euforia i radość. Uściskała go mocno, wyprostował się od razu, obracając bardziej w jej stronę i objął ją jedną ręką, choć nie dotykał dłonią — cała się kleiła od pomarańczy. Przycisnął przegub dłoni do jej pleców i roześmiał się cicho. — To żaden kłopot, przestań. Fajnie by było, gdybyś przyszła — zapewnił ją, nie umiejąc znaleźć piękniejszych i bardziej lotnych słów. Święta były takim czasem, który spędzało się z bliskimi. On odkąd poszedł do szkoły wszystkie spędzał w Hogwarcie z Marcelem. Nie wyobrażał sobie by teraz było inaczej. Mogli być rodziną, nie mieli nikogo poza sobą, a Maria dostała do niej zaproszenie podczas rytualnego święta Gilly. Cieszył się, że chciała je przyjąć. — Chciałbym, żeby panowała między nami, w naszej rodzinie zasada, że nigdy nie jesteśmy i nie czujemy się dla siebie kłopotem — wyznał cicho, kiedy go od siebie odsunęła. Czasem miał wrażenie, że Eve się tak czuje, drażniło go to, zniechęcało — nie umiał pojąć kiedy dał jej ku temu powód. Maria może mówiła to przez grzeczność, ale miał dość całej tej kurtuazji, mówienia co wypada. Chciał by czuli się ze sobą swobodnie. Wszyscy. — 200 dla Os — odparł bez przekonania, dołączając się do oklasków chociaż przegapili ostatnią akcje. — A ty?
— Nie zrobili ci krzywdy, prawda? — upewnił się, marszcząc brwi. — Ale pewnie cię wystraszyli... — Mruknął cicho. Było ich trzech, co mogli zrobić takiej dziewczynie jak Maria przed kilkoma laty — wolał nie myśleć. — Nie wszyscy z nas są tacy jak oni — zapewnił ją. — Mam na myśli Romów. Płynie w nas gorąca krew, ale nie wszyscy są straszni i kradną. Popatrz na mnie— pokazał się, prostując na siedzisku i dumnie wypinając nieszczególnie imponującą pierś do przodu. To co robił nie było powodem do dumy, nie zamierzał się do tego przyznawać. — Więc... nie jesteście ze sobą jakoś szczególnie blisko — podjął. Brzmiało jak przelotna znajomość, ale na myśl o sierpniowych wianek na moment przewróciło mu się w żołądku. Kiedy wyzywał Marcela nie spodziewał się, że Maria w ogóle mogła się znać z Eve. — Mówiłaś jej... o tym jak się spotkaliśmy na festiwalu? — spytał ostrożnie, zerkając w jej kierunku. Musiała wiedzieć o co pytał. Jeśli po czacie dowiedziała się, że to właśnie on jest mężem jej koleżanki, czy nie zdradziła jej co robił tamtej nocy? Parsknął cicho śmiechem, gdy wskazała na swoje policzki. Miała dziewczęcą, młodą buzie, ale nie pomyślałby, by przyrównać ją do malucha. — Zdecydowanie nie wyglądasz na dziecko. — Pokręcił głową zdecydowanie, odwracając od niej wzrok, by nie wyszło niezręcznie. Popatrzył na boisko i akcję Tajfunów, która zakończyła się punktem. Nie miała dziecięcej figury, prezentowała się bardzo atrakcyjnie. — Chuliganką — powtórzył po niej, powoli obracając ku niej głowę. Popatrzył na nią, jakby zaczęła mówić w innym języku i nie zrozumiał z tego ani słowa choć za wszelką cenę próbował wyglądać inteligentnie. — No tak... Nie będę cię prowokował, bo sprzedasz mu kopniaka w kostkę — mruknął drwiąco, w przeciwieństwie do niej nie mając zahamowań. Kąciki ust mu zadrżały, kiedy prostował znów głowę i pochylił się, by łokcie oprzeć na udach tuż przy kolanach. Z całej siły próbował się nie śmiać, gdy z taką pasją i siłą potwierdziła, że do Sallowa czuła nie tylko miętę. Nic sobie nie zrobił z karcących spojrzeń, nie odwrócił też do niej, przeciągając moment skomentowania tego dość mocno, a wychylony w przód pozostawał częściowo poza zasięgiem jej wzroku, pozwolił sobie więc na uśmieszek pod nosem. To było widać, nie tylko na ostatniej imprezie, ale już wtedy na wiankach, ale wcale jej się nie dziwił. Marcel rozsiewał ten swój urok na większość dziewcząt, choć zwykle żadna nie brała go na poważnie, ale może dlatego, że do tej pory kleił się do starszych, bardziej kobiecych i doświadczonych. Maria była inna. Była delikatna, słodka, nieśmiała. W niczym nie przypominała poprzednich obiektów jego uwagi. Nie był pewien, czy wpasowywała się w ogóle w jego typ. Byłoby mu z nią dobrze, zadbałaby o niego, ale on był prędki, intensywny, gwałtowny. Podążał za emocjami, namiętnościami i pragnieniami, dzikimi i pierwotnymi. Nie zasadami. Spokojne życie nie było dla niego, potrzebował bodźców, euforii, wybuchów emocji. Jeśli kłótniach to dzikich i pełnych pasji, nie cichych i smutnych; dni szybko płynących. W jego życiu nie było miejsca na rutynę, monotonię i nudę. Czy przy niej mogło mu to grozić? Obrócił głowę, brodę opierając o własne ramię i zerknął na nią z dołu.
— Nie pytaj go o to tylko. Nie lubimy takich pytań, wali od nich presją — rzucił, unosząc brew. — Jesteś niebrzydka, masz wszystko na swoim miejscu, a z tego co pamiętam z imprezy to język wepchnął ci prawie do gardła. Czy mu się podobasz? Sam nie wiem, zastanówmy się— westchnął z rozbawieniem i popatrzył znów do przodu, wpychając sobie do ust ostatni kawałek pomarańczy. Lubił Marię, była urocza i dobrze się z nią bawił, ale trudno było mu patrzeć na jej interesy nawet teraz, gdy siedział z nią na trybunach po tym jak poprosił ją o przysługę. Wiedział jaki Marcel miał do niej stosunek, pamiętał co mu wtedy powiedział po pijaku. Dziś może wyraziłby to inaczej, ale nie zamierzał zmieniać zdania. — Pocałuj go jeszcze raz, to zobaczysz — Podpuszczał ją? Prowokował? Może trochę. Ale nikt nie umarł jeszcze od takiej rozrywki, oboje byli wolni, co ich ograniczało? Marcela blokowała przyzwoitość, ale gdyby to wyszło od niej, nie miałby takich wyrzutów sumienia. Pierwszy chłopak, który jej się podobał. — Zakochałaś się? — spytał wprost, bezczelnie, przełknąwszy to, co miał w ustach i zaczął oblizywać palce z soku. Dla Marcela ta informacja była ważniejsza niż dla niego, pytał z ciekawości, ale chyba tylko po to, by wiedzieć jak ma przygotować do tego wszystkiego przyjaciela — z czym go oswoić, kiedy go popchnąć a kiedy odciągnąć. Nie chciał by miał złamane serce, ale nie chciał żeby pluł sobie w brodę z powodu czegoś, co nie było jego winą. —Czy...? — się wygłupił z tą propozycją? Chciał spytać widząc jej minę, ale prędko zastąpiła ją euforia i radość. Uściskała go mocno, wyprostował się od razu, obracając bardziej w jej stronę i objął ją jedną ręką, choć nie dotykał dłonią — cała się kleiła od pomarańczy. Przycisnął przegub dłoni do jej pleców i roześmiał się cicho. — To żaden kłopot, przestań. Fajnie by było, gdybyś przyszła — zapewnił ją, nie umiejąc znaleźć piękniejszych i bardziej lotnych słów. Święta były takim czasem, który spędzało się z bliskimi. On odkąd poszedł do szkoły wszystkie spędzał w Hogwarcie z Marcelem. Nie wyobrażał sobie by teraz było inaczej. Mogli być rodziną, nie mieli nikogo poza sobą, a Maria dostała do niej zaproszenie podczas rytualnego święta Gilly. Cieszył się, że chciała je przyjąć. — Chciałbym, żeby panowała między nami, w naszej rodzinie zasada, że nigdy nie jesteśmy i nie czujemy się dla siebie kłopotem — wyznał cicho, kiedy go od siebie odsunęła. Czasem miał wrażenie, że Eve się tak czuje, drażniło go to, zniechęcało — nie umiał pojąć kiedy dał jej ku temu powód. Maria może mówiła to przez grzeczność, ale miał dość całej tej kurtuazji, mówienia co wypada. Chciał by czuli się ze sobą swobodnie. Wszyscy. — 200 dla Os — odparł bez przekonania, dołączając się do oklasków chociaż przegapili ostatnią akcje. — A ty?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Właściwie dopiero pytanie Jima sprawiło, że zaczęła zastanawiać się nad tym, co powiedziała. Z perspektywy czasu, z perspektywy dziecka, całe zdarzenie było tylko strasznym wspomnieniem; strasznym wyłącznie przez wzgląd na dziecięcą nieporadność i charakter, który w Marii ukształtował się dość wcześnie. Starała się unikać niebezpiecznych sytuacji, uciekać od niebezpieczeństwa tak, jak tylko mogła. To, że próbowała czasem się postawić, że w jej żyłach wreszcie, choć jeszcze niezbyt mocno, podgrzewał się gniew, że nie zgadzała się z tym, jak wyglądał świat — to wszystko było sprawą na tyle świeżą, że nawet osiemnastoletnia Maria nie potrafiłaby jej w pełni zrozumieć.
— Hej — chciała mu przerwać, ale ostatecznie pozwoliła mu powiedzieć wszystko, co chciał. Była mu to winna, widziała, że jego wyraz twarzy się zmienił, że zmarszczył brwi. Gdziekolwiek nie zabrały go myśli, nie było to pewnie przyjemne miejsce i trafił tam przez nią. — Nie myślę, że jesteście straszni i kradniecie — uśmiechnęła się do niego promiennie, po części przez tą prezentację, ale ton głosu, choć dalej cichy, był na tyle pełen przekonania, że nie było w nim miejsca nawet na nutkę fałszu. — A waszą gorącą krew lubię. Może się czegoś od was nauczę — dodała, przechylając głowę do prawego ramienia. Wydawali się tacy... Wolni. W świecie, który chciał wszystkich spętać. Który spętał ją, w strachu, w niepewności, w społecznych konwenansach, w których czuła się może bezpiecznie, ale tak bezpiecznie, jak słowik od maleńkości przetrzymywany w klatce, nieznający nic poza nią. Chciała mieć ich odwagę, pewność siebie i bezkompromisowość w byciu sobą. Nie wiedziała jednak, że część z tych rzeczy, jeżeli nie wszystkie, była oparta na poczuciu przynależności, wspólnocie, grupie. A ona, całe swe życie, była kimś na uboczu, kimś na granicy, kimś z innego świata.
Czy ktokolwiek mógł ją przyjąć do swojego?
— Nie powiedziałabym, że to nieszczególnie blisko... — powiedziała wreszcie, nieco niechętnie, bo i słowa kolegi były takie... jednoznaczne. I jednoznacznie się jej nie podobały. — Nie znamy się jak ty i Marcel, ale... to moja pierwsza prawdziwa przyjaciółka... — wyznanie wyleciało z niej niemalże samo, do tego stopnia, że Maria w pierwszej chwili nie zauważyła nawet, jak wiele smutku osiadło w jej słowach. Nigdy nie była głośną, przebojową dziewczyną, to prawda. Jej przyjaźnie nie wyglądały przez to w ten sam sposób, ale były równie ważne. — Eee... Właściwie to... — coś szarpnęło ją w żołądku, próbując pociągnąć go na dół. Maria chwyciła swój warkocz, powoli przesuwając palce po splecionych pasmach, nim wreszcie, po dłuższej chwili, wzniosła spojrzenie na Doe. Nie trwało to nawet dwóch sekund, bo zawstydzona uciekła nim na boisko, na którym właśnie rozgrywał się zacięty pojedynek pomiędzy pałkarzem Tajfunów i ścigającą Os. — Właściwie to... Zapomniałam o tobie wspomnieć, bo skupiłam się na Marcelu... — uśmiechnęła się przepraszająco; bo to głupie, że zapomniała Eve powiedzieć o tym, że zna jej własnego męża. Jeszcze by pomyślała, że Maria coś przed nią ukrywa, a to doprowadziłoby do większego ciągu nieporozumień... — Proszę, nie gniewaj się na mnie... — dodała po chwili, składając ręce, które podniosła do swej twarzy. Ktoś chyba nie zdążył nadrobić historii małżeńskiej Doe.
I chyba te wyrzuty sumienia sprawiły, że nie pokazała Jimowi języka na sugerowanie, że mogła skopać kostki. Mogła. Ale nie będzie tego robić, nawet jako chuliganka, bo go po prostu lubiła, nawet, jeżeli on sam kibicował nie tej drużynie, co trzeba. Na szczęście jednak chłopak nie odwracał się do niej, nawet gdy zwróciła na nich uwagę okolicznych czarodziejów, dając tym samym dziewczynie czas na ochłonięcie — świadomie lub nie. Nie, żeby Maria skorzystała z okazji, gdyż cały ten czas spędziła wyprostowana, napięta jak struna, wbrew sobie chyba wpatrując się najpierw w profil przedziwnie zajętego meczem Jima, a następnie jego twarz od frontu.
— Jim — chyba chciała go upomnieć, że byli w publicznym miejscu, że może warto byłoby ściszyć głos, mówiąc o językach w gardle, ale czarodzieje wokół chyba stracili nimi zainteresowanie. W dodatku czy zdziwiłaby ich dwójka nastolatków rozmawiająca — nawet obscenicznie — o całowaniu? Pewnie nie. — To tyle? Wystarczy? — spytała szczerze zdziwiona, dopiero po jakimś czasie będąc w stanie przymknąć nieco rozwarte od zdziwienia powieki. — Wiesz, Jim... Bo dziewczyny pytają o takie rzeczy, żeby... Nie wyjść na nachalne. I nie zrobić czegoś wbrew woli chłopca — próbowała wytłumaczyć swój punkt widzenia, chociaż w jej własnej głowie myśli biegły dalej — no i możesz, drogi Jimmy, powiedzieć, że jak nie będzie chciał, to się odsunie albo ucieknie, albo powie, że nie, ale to jest chyba po stokroć bardziej straszne i upokarzające, i kończące wszystko niż odpowiedź na proste pytanie, ale czemu to wszystko jest takie skomplikowane!!!!!!. Chyba dla zagłuszenia własnych emocji, wcisnęła do ust dwie cząstki pomarańczy, a dzięki temu zabiegowi, w chwili gdy Jim zadał kolejne pytanie, niemalże się zakrztusiła. Pomarańczowy sok spłynął w dół gardła, zebrało się jej na kaszel, ale przycisnęła dłoń do ust, próbując nie wypluć owocu na drewnianą podłogę trybun.
— Nigdy wcześniej nie byłam zakochana — ale o tym Jim już wiedział albo mógł się domyślić ze wcześniejszych słów. Nie miała mu nawet za złe tej bezczelności, tego, jak wyciągał z niej informacje. Wręcz przeciwnie, była mu za to wdzięczna, bo wreszcie miała okazję otworzyć się — przede wszystkim przed sobą — na to, co właściwie działo się w jej środku od kilku tygodni. — Codziennie gdy kładę się spać, to myślę o nim. I jak patrzę w niebo, to też się zastanawiam, czy może on też przystanął w tej chwili i patrzy się tam gdzie ja. I gdy jestem w Londynie to jakoś... szukam w tłumie tych jego włosów, a jak zobaczyłam go na imprezie, to myślałam, że minęły wieki odkąd widziałam go ostatni raz, a to były tylko trzy dni. I tęsknię za nim, bardziej niż za kimkolwiek innym, ale przy tym nie chcę mu się zwalać na głowę i się boję, że go może zamęczę, i nic z tego nie rozumiem już Jim, i to mnie też denerwuje, że mi się wydaje, że wszystko jest na swoim miejscu tylko wtedy, kiedy on jest obok... — wraz z każdym kolejnym słowem mówiła coraz to szybciej, bez przerw na oddech, dlatego gdy wreszcie skończyła, nabrała wielki haust powietrza w płuca. Dopiero po kilku sekundach wypuściła je z siebie z syknięciem, westchnęła i oparła łokcie o swoje kolana, pochylając się do przodu, podobnie jak Jim wcześniej. — I chciałabym, żeby był szczęśliwy i zdrowy, i chciałabym, by mógł na mnie polegać, i żeby był sobą, nie zmieniał się dla mnie, bo... Bo go... kocham takim, jakim jest. Kim jest. Co to jest, jeżeli nie miłość? — spytała wreszcie, chociaż... bała się odpowiedzi. I bała się spojrzeć na Jima, bała się usłyszeć jego szczerą reakcję na to wszystko, chociaż gdzieś w głębi duszy wiedziała, że cokolwiek nie powie — będzie z nią szczery i za to chociażby była mu wdzięczna. Kłębiło się w niej wiele, wiele słów próbowało znaleźć ujście, ale teraz gotowa była chyba na wypuszczenie tylko tych z nich, które już znalazły drogę do Jimowych uszu.
Ledwo powstrzymała się przecież przed płaczem, gdy powiedział, że byłoby fajnie, gdyby przyszła. Nie wiedział chyba, ile te słowa dla niej znaczyły, tak samo, jak to objęcie i życzenie odnośnie zasad, które panować będą w ich rodzinie. Na jej dźwięk właśnie podniosła na chwilę głowę, szarozielone spojrzenie mokre było od łez, ale robiła wszystko, żeby nie pozwolić wygrać wzruszeniu, by nie pociekły w dół policzków.
— Przypomnij ją sobie, jak będzie ci głupio o coś mnie prosić — zaśmiała się cicho, próbując rozluźnić trochę atmosferę, chwilowo zbyt ciężką nawet dla niej samej. Jim był naprawdę cudownym chłopakiem, gdyby mogła, skradłaby mu gwiazdkę z nieba. Właściwie mogłaby mu dać Gwiazdkę do potrzymania, ale nie była pewna, czy tak do końca lubił sowy, skoro jego listy roznosiła gołębica. — 350 dla Tajfunów — podbiła stawkę, umyślnie o 150 punktów zdobytych przez złapanie złotego znicza, również dołączając do oklasków.
— Hej — chciała mu przerwać, ale ostatecznie pozwoliła mu powiedzieć wszystko, co chciał. Była mu to winna, widziała, że jego wyraz twarzy się zmienił, że zmarszczył brwi. Gdziekolwiek nie zabrały go myśli, nie było to pewnie przyjemne miejsce i trafił tam przez nią. — Nie myślę, że jesteście straszni i kradniecie — uśmiechnęła się do niego promiennie, po części przez tą prezentację, ale ton głosu, choć dalej cichy, był na tyle pełen przekonania, że nie było w nim miejsca nawet na nutkę fałszu. — A waszą gorącą krew lubię. Może się czegoś od was nauczę — dodała, przechylając głowę do prawego ramienia. Wydawali się tacy... Wolni. W świecie, który chciał wszystkich spętać. Który spętał ją, w strachu, w niepewności, w społecznych konwenansach, w których czuła się może bezpiecznie, ale tak bezpiecznie, jak słowik od maleńkości przetrzymywany w klatce, nieznający nic poza nią. Chciała mieć ich odwagę, pewność siebie i bezkompromisowość w byciu sobą. Nie wiedziała jednak, że część z tych rzeczy, jeżeli nie wszystkie, była oparta na poczuciu przynależności, wspólnocie, grupie. A ona, całe swe życie, była kimś na uboczu, kimś na granicy, kimś z innego świata.
Czy ktokolwiek mógł ją przyjąć do swojego?
— Nie powiedziałabym, że to nieszczególnie blisko... — powiedziała wreszcie, nieco niechętnie, bo i słowa kolegi były takie... jednoznaczne. I jednoznacznie się jej nie podobały. — Nie znamy się jak ty i Marcel, ale... to moja pierwsza prawdziwa przyjaciółka... — wyznanie wyleciało z niej niemalże samo, do tego stopnia, że Maria w pierwszej chwili nie zauważyła nawet, jak wiele smutku osiadło w jej słowach. Nigdy nie była głośną, przebojową dziewczyną, to prawda. Jej przyjaźnie nie wyglądały przez to w ten sam sposób, ale były równie ważne. — Eee... Właściwie to... — coś szarpnęło ją w żołądku, próbując pociągnąć go na dół. Maria chwyciła swój warkocz, powoli przesuwając palce po splecionych pasmach, nim wreszcie, po dłuższej chwili, wzniosła spojrzenie na Doe. Nie trwało to nawet dwóch sekund, bo zawstydzona uciekła nim na boisko, na którym właśnie rozgrywał się zacięty pojedynek pomiędzy pałkarzem Tajfunów i ścigającą Os. — Właściwie to... Zapomniałam o tobie wspomnieć, bo skupiłam się na Marcelu... — uśmiechnęła się przepraszająco; bo to głupie, że zapomniała Eve powiedzieć o tym, że zna jej własnego męża. Jeszcze by pomyślała, że Maria coś przed nią ukrywa, a to doprowadziłoby do większego ciągu nieporozumień... — Proszę, nie gniewaj się na mnie... — dodała po chwili, składając ręce, które podniosła do swej twarzy. Ktoś chyba nie zdążył nadrobić historii małżeńskiej Doe.
I chyba te wyrzuty sumienia sprawiły, że nie pokazała Jimowi języka na sugerowanie, że mogła skopać kostki. Mogła. Ale nie będzie tego robić, nawet jako chuliganka, bo go po prostu lubiła, nawet, jeżeli on sam kibicował nie tej drużynie, co trzeba. Na szczęście jednak chłopak nie odwracał się do niej, nawet gdy zwróciła na nich uwagę okolicznych czarodziejów, dając tym samym dziewczynie czas na ochłonięcie — świadomie lub nie. Nie, żeby Maria skorzystała z okazji, gdyż cały ten czas spędziła wyprostowana, napięta jak struna, wbrew sobie chyba wpatrując się najpierw w profil przedziwnie zajętego meczem Jima, a następnie jego twarz od frontu.
— Jim — chyba chciała go upomnieć, że byli w publicznym miejscu, że może warto byłoby ściszyć głos, mówiąc o językach w gardle, ale czarodzieje wokół chyba stracili nimi zainteresowanie. W dodatku czy zdziwiłaby ich dwójka nastolatków rozmawiająca — nawet obscenicznie — o całowaniu? Pewnie nie. — To tyle? Wystarczy? — spytała szczerze zdziwiona, dopiero po jakimś czasie będąc w stanie przymknąć nieco rozwarte od zdziwienia powieki. — Wiesz, Jim... Bo dziewczyny pytają o takie rzeczy, żeby... Nie wyjść na nachalne. I nie zrobić czegoś wbrew woli chłopca — próbowała wytłumaczyć swój punkt widzenia, chociaż w jej własnej głowie myśli biegły dalej — no i możesz, drogi Jimmy, powiedzieć, że jak nie będzie chciał, to się odsunie albo ucieknie, albo powie, że nie, ale to jest chyba po stokroć bardziej straszne i upokarzające, i kończące wszystko niż odpowiedź na proste pytanie, ale czemu to wszystko jest takie skomplikowane!!!!!!. Chyba dla zagłuszenia własnych emocji, wcisnęła do ust dwie cząstki pomarańczy, a dzięki temu zabiegowi, w chwili gdy Jim zadał kolejne pytanie, niemalże się zakrztusiła. Pomarańczowy sok spłynął w dół gardła, zebrało się jej na kaszel, ale przycisnęła dłoń do ust, próbując nie wypluć owocu na drewnianą podłogę trybun.
— Nigdy wcześniej nie byłam zakochana — ale o tym Jim już wiedział albo mógł się domyślić ze wcześniejszych słów. Nie miała mu nawet za złe tej bezczelności, tego, jak wyciągał z niej informacje. Wręcz przeciwnie, była mu za to wdzięczna, bo wreszcie miała okazję otworzyć się — przede wszystkim przed sobą — na to, co właściwie działo się w jej środku od kilku tygodni. — Codziennie gdy kładę się spać, to myślę o nim. I jak patrzę w niebo, to też się zastanawiam, czy może on też przystanął w tej chwili i patrzy się tam gdzie ja. I gdy jestem w Londynie to jakoś... szukam w tłumie tych jego włosów, a jak zobaczyłam go na imprezie, to myślałam, że minęły wieki odkąd widziałam go ostatni raz, a to były tylko trzy dni. I tęsknię za nim, bardziej niż za kimkolwiek innym, ale przy tym nie chcę mu się zwalać na głowę i się boję, że go może zamęczę, i nic z tego nie rozumiem już Jim, i to mnie też denerwuje, że mi się wydaje, że wszystko jest na swoim miejscu tylko wtedy, kiedy on jest obok... — wraz z każdym kolejnym słowem mówiła coraz to szybciej, bez przerw na oddech, dlatego gdy wreszcie skończyła, nabrała wielki haust powietrza w płuca. Dopiero po kilku sekundach wypuściła je z siebie z syknięciem, westchnęła i oparła łokcie o swoje kolana, pochylając się do przodu, podobnie jak Jim wcześniej. — I chciałabym, żeby był szczęśliwy i zdrowy, i chciałabym, by mógł na mnie polegać, i żeby był sobą, nie zmieniał się dla mnie, bo... Bo go... kocham takim, jakim jest. Kim jest. Co to jest, jeżeli nie miłość? — spytała wreszcie, chociaż... bała się odpowiedzi. I bała się spojrzeć na Jima, bała się usłyszeć jego szczerą reakcję na to wszystko, chociaż gdzieś w głębi duszy wiedziała, że cokolwiek nie powie — będzie z nią szczery i za to chociażby była mu wdzięczna. Kłębiło się w niej wiele, wiele słów próbowało znaleźć ujście, ale teraz gotowa była chyba na wypuszczenie tylko tych z nich, które już znalazły drogę do Jimowych uszu.
Ledwo powstrzymała się przecież przed płaczem, gdy powiedział, że byłoby fajnie, gdyby przyszła. Nie wiedział chyba, ile te słowa dla niej znaczyły, tak samo, jak to objęcie i życzenie odnośnie zasad, które panować będą w ich rodzinie. Na jej dźwięk właśnie podniosła na chwilę głowę, szarozielone spojrzenie mokre było od łez, ale robiła wszystko, żeby nie pozwolić wygrać wzruszeniu, by nie pociekły w dół policzków.
— Przypomnij ją sobie, jak będzie ci głupio o coś mnie prosić — zaśmiała się cicho, próbując rozluźnić trochę atmosferę, chwilowo zbyt ciężką nawet dla niej samej. Jim był naprawdę cudownym chłopakiem, gdyby mogła, skradłaby mu gwiazdkę z nieba. Właściwie mogłaby mu dać Gwiazdkę do potrzymania, ale nie była pewna, czy tak do końca lubił sowy, skoro jego listy roznosiła gołębica. — 350 dla Tajfunów — podbiła stawkę, umyślnie o 150 punktów zdobytych przez złapanie złotego znicza, również dołączając do oklasków.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wbrew historiom, jakimi straszono małe dziewczynki straszni nie byli, ale kradli. Nigdy nie było oficjalnego przyzwolenia na to w taborze — wręcz przeciwnie, przestrzegano przed tym. Nigdy nie wychowywano ich na złodziei, a babka za każde przewinienie Thomasa karała z surowością kobiety chcącej wychować ich na porządnych cyganów, ale przecież prawda była taka, jak każdy wiedział. Potrafili pracować uczciwie i ciężko, ale potrafili też kraść, bo woleli skróty od trudów i znojów obowiązkowości. Bracia Eve, Thomas i on — jego brat nauczył. Był pewien, że podpatrzył to u nich. Mimo to nie miał żadnych, nawet najmniejszych oporów, by udawać przed Marią, że nie miał z tym nic wspólnego. Kto by się do tego przyznał? Kto nie uznałby tego za wstydliwe, uwłaczające i złe, szczególnie w oczach takiej dziewczyny, jak ona? Uśmiechnął się do niej z wdzięcznością nie czując nawet ukłucia wyrzutów sumienia, że kreował przed nią fałszywą wizję samego siebie. Podobało mu się, gdy patrzono na niego w ten sposób. Na kogoś porządniejszego niż był naprawdę.
— Czego na przykład? — spytał z ciekawością, zerkając na nią. Potrafiłby odpowiedzieć za nią. Świat, który go właściwie wychował wiązał go ze nierozerwalnie z przeczuciem, że jego dzieciństwo było szczęśliwe. Pomimo głodu, nędzy i trudnych warunków. Tabor był azylem w jego głowie, rajem po tym co pamiętał i to, o czym opowiadał mu starszy brat. Bez trudu mógłby idealizować poczucie wolności, siłę wspólnoty, rodziny, potęgę kolorowych wozów i muzyki uwznioślającej każdy wieczór spędzony przy ognisku, zupełnie pomijając wszystko inne, czego nie umiał uplasować po stronie niewłaściwych — ilości przelewanego bimbru, papierosów, którymi częstowano młodych chłopców, ziół, krętactwa i oszustw, jakimi karmili gadziów — zarówno jego babka wróżka, jak i dziadek, znawca koni. Sprzedałby najmarniejszego wałacha do wytwornej stajni ręcząc o jego królewskiej krwi lub wymienił na konia o nieporównywalnie większej wartości. Potrafił. I dziś w jego oczach to wszystko było normalne, nawet nie kwestionował podobnych praktyk.
Chciał zaprzeczyć natychmiast kiedy Maria niechętnie podważyła jego słowa, ale kiedy przyznała, że Eve była jej pierwszą prawdziwą przyjaciółką zrezygnował. Może niewiele wiedział o miłości, ale wiele wiedział o przyjaźni i po jej słowach nigdy nie nazwałby tego w ten sposób. Maria była naiwna, łatwowierna i najwyraźniej przerażająco samotna, jeśli właśnie tak określała jego żonę po tych nieszczególnie imponujących wspomnieniach. Eve nie była najlepszą przyjaciółką generalnie, od dawna nie dla niego, nie sądził by była nią dla Celine, Marii, czy nawet Yulii, ale jej relacje były inne niż jego. Bezpieczne, ostrożne, płytkie. Nie chciał ich krytykować tylko dlatego, że on we wszystkie wchodził całym sobą, tonął w nich zupełnie bez opamiętania. Czasem wychodziła na tym lepiej. — Więc... Jak dobrze znasz swoją najlepszą przyjaciółkę? — spytał trochę podstępnie, zerkając na nią z boku. Nie pytał konkretniej, nie chodziło o ulubiony kolor, czy piosenkę, a o coś więcej. — Dobrze, że ją masz — powiedział jednak po chwili, nie chcąc wyprowadzać jej z błędu. — Każdy potrzebuje przyjaciela. Kogoś komu może całkowicie ufać. Szczególnie dzisiaj.— Ktoś bliski, nieważne jak i jak szczerze, napewno jej się przyda. Nie zamierzał narażać ich relacji, poddawać wątpliwościom. Choć nie układało mu się z Eve przez długi czas byłby wobec niej lojalny, niezależnie od tego jak traktowała Marię i do czego była jej potrzebna ufał, że miała prawo wykorzystywać tę znajomość tak jak chciała. Uśmiechnął się do dziewczyny, gdy przyznała, że rozmawiała z nią tylko o Marcelu. To wiele mówiło o ich relacji. I o tym, że nie była taka jak Maria sądziła, że jest. Jeśli wciąż nie powiedziała jej o tamym to znaczyło, że miał rację, wierząc, że nie były tak blisko. — Nie, daj spokój. Nie gniewam się — pokręcił głową. — Tak... właściwie będzie lepiej. Myślę — zaczął, zastanawiając się przez chwilę nad czymś. Powinien zrobić to pierwszy, wykorzystując sytuację. — Właściwie to... byłoby lepiej, gdybyś nie wspominała jej o tym. O mnie. — Choć wątpił, by Eve w ogóle do tego wracała kiedykolwiek jeśli wciąż nie spytała Marię o to. Mówiła, że nie chciała wiedzieć, może naprawdę tak było. Wolał mieć jednak pewność, że to zostanie tajemnicą. Jego i chłopaków. — Byłem w Londynie wtedy bo się pokłóciliśmy. — Nie do końca tak było, ale nie musiał i nie chciał jej opowiadać całej prawdy. — A potem była noc spadających gwiazd, ona urodziła, a ja... Nie powinienem był zostawiać jej samej. Rozumiesz — Popatrzył na nią ostrożnie. Poczucie winy wydawało mu się wystarczająco zachęcającym argumentem. Skrucha. Zakładał, że ta próba odniesie oczekiwany skutek, więc, gdy rozmawiali już tak szczerze, korzystając z tego, że wokół nich wszyscy skupieni byli na meczu, a ich głosy były w tym tłumie ledwie słyszalne, chciał przenieść ciężar rozmowy na przyjaciela. Nieszczególnie się przejął tym, co sobie o nim pomyślą, ale nie pomyślał przy tym o Marii. — Nie pytaj — powtórzył, pewien, że to tylko pogorszy sytuację, ale nie przewidział tego, co powiedziała chwilę później. Sądził, że zaprzeczy, mówiąc, że to zbyt wcześnie by o tym mówić. To by pozwoliło im na dalszą zabawę, bez myślenia o konsekwencjach, o przyszłości. Może spodziewał się u niej niepewności po tym, co się stało, co zaszło na imprezie. Stało się wiele niedobrych rzeczy, nie był pewien jak do tego podchodziły dziewczyny — dostał od Neali burę, mówiła, że źle zrobili. Nie powinni dzielić się tymi narkotykami, nie powinni ich w ogóle wyciągać, powinny być ich tajemnicą. Źle się stało. Ale Maria nie wyglądała na zakłopotana tym, na zniechęconą a już na pewno nie uprzedzoną do Marcela. Czuł ulgę, że nie miała przyjacielowi tego za złe. Nie musiał się martwić. Bo Marcel się martwił. I wstydził. Naprawdę go chciała. Ta myśl go pokrzepiała. Przepiałaby, gdyby nie tamta rozmowa w piwniczce. Może źle przyjacielowi radził, ale to chyba i tak nie miało znaczenia. — Widzieliście się... po imprezie?— spytał ostrożnie. O, rety, pomyślał, obracając głowę w kierunku stadionu. No, to klops. — Tak, to... eeee... normalne... jak się zakochasz — mruknął cicho, nie był nawet pewien, czy te słowa do niej dotarły. Trochę się skwasił, ale patrzył na wymianę kafla z mniejszym przejęciem niż chwilę wcześniej. Co miał jej powiedzieć? Prawdę? A jemu? Jemu musiał powiedzieć. Musiał go na to przygotować. I to jak najszybciej. A może powinien wziąć sprawy we własne ręce? Ale co jeśli znowu to wszystko spieprzy? Nie powinien się angażować, mieszać. Żałował, że palnął wtedy przy Celinie, nawet jeśli zrobił to po to, by wiedziała jak skrzywdziła Sallowa. Nie sądził, że go tym zrani. Co miał jej powiedzieć, żeby nie zrobić tego samego? Zachęcić ją czy wręcz przeciwnie? — Maria... — Usiadł znów równo z nią, patrząc jednak wciąż przed siebie. — Wiem, że jest przystojny, zabawny, ciepły, oddany i wszystko przy nim wydaje się... inne, lepsze...— Spojrzał na nią z troską w oczach. — Ale... Jak dobrze go znasz właściwie? Mam na myśli... Myślę, że wielu rzeczy nie wiesz o nim i... W sensie, to dobrze, że tak mówisz i pewnie gdyby o tym wiedział to by się cieszył, ale... — Chciał brzmieć, jakby się o nią troszczył, ale w gruncie rzeczy zaczynał martwić się o to, czy Marcel rzeczywiście cieszyłby się z tego wszystkiego. Podrapał się po czole miedzy brawami. — Może... zwolnij odrobinę? — Jeśli była zakochana to było już za późno na to. — On ma za sobą trochę... Przeżyć. Nie sądzę, by presja i oczekiwania mu pomogły. To, co czujesz... Nie dziwę się, ale... Nie myśl o tym za dużo na razie, okej? — Bo jeśli nie był na to gotowy, a jeśli się o tym dowie to będzie miał wyrzuty sumienia, mówił mu o tym przecież. Nie chciał jej skrzywdzić, nie zasługiwała na to. — To słodkie, ale... Jest jeszcze czas, prawda? Dopiero się poznaliście, poznacie się lepiej, może gdzieś kiedyś wyskoczycie, może przy świętach będzie okazja... pogadać? Sama wiesz, może się okaże, że to nie to, a może jednak, kto wie, co przyniesie los. — Dopiero co zachęcał ją do tego, by się z nim bawiła i nie myślała zbyt wiele, ale teraz już wiedział, że jeśli to zrobi to licząc na coś więcej. — Będzie co ma być. Poza tym, na tej wyboistej i bardzo niebezpiecznej drodze do jego najwyższej wieży, w której jest zamknięty masz jeszcze potwornie złego i niebezpiecznego smoka, a ja nie jestem łatwym przeciwnikiem, ostrzegam — dodał żartobliwie, wciąż niepewny do końca jak inaczej postąpić z jej wyznaniem niż próbować rozładować sytuację, która dla niego stała się cięższa niż dla niej. — Wyglądam niepozornie, ale nie daj się zwieść. Nie zamierzam cię przepuścić, wybacz. Nie lubię się dzielić, jest mój. A klucz do jego serca połknąłem. — Wzruszył ramionami z łobuzerskim uśmiechem i oparł dłonie na uda pocierając je odrobinę. Chwila niezręczności nie trwała jednak długo, zaraz poderwał się znowu w decydującym momencie kiedy spiker w głośnikach powiedział, że szukający dostrzegli znicza. — No, jazda, dalej — mruknął do siebie, szukając dwóch graczy na miotłach, od których wszystko zależało. — Tajfuny nie mają szans, patrz teraz! — Popatrzył na Marię z góry, błyskając uśmiechem i potarł ręce.
Rzucam na punkty dla Os K15x10 (zdobyte do tej pory)
Rzuć na Tajfuny i znicza
— Czego na przykład? — spytał z ciekawością, zerkając na nią. Potrafiłby odpowiedzieć za nią. Świat, który go właściwie wychował wiązał go ze nierozerwalnie z przeczuciem, że jego dzieciństwo było szczęśliwe. Pomimo głodu, nędzy i trudnych warunków. Tabor był azylem w jego głowie, rajem po tym co pamiętał i to, o czym opowiadał mu starszy brat. Bez trudu mógłby idealizować poczucie wolności, siłę wspólnoty, rodziny, potęgę kolorowych wozów i muzyki uwznioślającej każdy wieczór spędzony przy ognisku, zupełnie pomijając wszystko inne, czego nie umiał uplasować po stronie niewłaściwych — ilości przelewanego bimbru, papierosów, którymi częstowano młodych chłopców, ziół, krętactwa i oszustw, jakimi karmili gadziów — zarówno jego babka wróżka, jak i dziadek, znawca koni. Sprzedałby najmarniejszego wałacha do wytwornej stajni ręcząc o jego królewskiej krwi lub wymienił na konia o nieporównywalnie większej wartości. Potrafił. I dziś w jego oczach to wszystko było normalne, nawet nie kwestionował podobnych praktyk.
Chciał zaprzeczyć natychmiast kiedy Maria niechętnie podważyła jego słowa, ale kiedy przyznała, że Eve była jej pierwszą prawdziwą przyjaciółką zrezygnował. Może niewiele wiedział o miłości, ale wiele wiedział o przyjaźni i po jej słowach nigdy nie nazwałby tego w ten sposób. Maria była naiwna, łatwowierna i najwyraźniej przerażająco samotna, jeśli właśnie tak określała jego żonę po tych nieszczególnie imponujących wspomnieniach. Eve nie była najlepszą przyjaciółką generalnie, od dawna nie dla niego, nie sądził by była nią dla Celine, Marii, czy nawet Yulii, ale jej relacje były inne niż jego. Bezpieczne, ostrożne, płytkie. Nie chciał ich krytykować tylko dlatego, że on we wszystkie wchodził całym sobą, tonął w nich zupełnie bez opamiętania. Czasem wychodziła na tym lepiej. — Więc... Jak dobrze znasz swoją najlepszą przyjaciółkę? — spytał trochę podstępnie, zerkając na nią z boku. Nie pytał konkretniej, nie chodziło o ulubiony kolor, czy piosenkę, a o coś więcej. — Dobrze, że ją masz — powiedział jednak po chwili, nie chcąc wyprowadzać jej z błędu. — Każdy potrzebuje przyjaciela. Kogoś komu może całkowicie ufać. Szczególnie dzisiaj.— Ktoś bliski, nieważne jak i jak szczerze, napewno jej się przyda. Nie zamierzał narażać ich relacji, poddawać wątpliwościom. Choć nie układało mu się z Eve przez długi czas byłby wobec niej lojalny, niezależnie od tego jak traktowała Marię i do czego była jej potrzebna ufał, że miała prawo wykorzystywać tę znajomość tak jak chciała. Uśmiechnął się do dziewczyny, gdy przyznała, że rozmawiała z nią tylko o Marcelu. To wiele mówiło o ich relacji. I o tym, że nie była taka jak Maria sądziła, że jest. Jeśli wciąż nie powiedziała jej o tamym to znaczyło, że miał rację, wierząc, że nie były tak blisko. — Nie, daj spokój. Nie gniewam się — pokręcił głową. — Tak... właściwie będzie lepiej. Myślę — zaczął, zastanawiając się przez chwilę nad czymś. Powinien zrobić to pierwszy, wykorzystując sytuację. — Właściwie to... byłoby lepiej, gdybyś nie wspominała jej o tym. O mnie. — Choć wątpił, by Eve w ogóle do tego wracała kiedykolwiek jeśli wciąż nie spytała Marię o to. Mówiła, że nie chciała wiedzieć, może naprawdę tak było. Wolał mieć jednak pewność, że to zostanie tajemnicą. Jego i chłopaków. — Byłem w Londynie wtedy bo się pokłóciliśmy. — Nie do końca tak było, ale nie musiał i nie chciał jej opowiadać całej prawdy. — A potem była noc spadających gwiazd, ona urodziła, a ja... Nie powinienem był zostawiać jej samej. Rozumiesz — Popatrzył na nią ostrożnie. Poczucie winy wydawało mu się wystarczająco zachęcającym argumentem. Skrucha. Zakładał, że ta próba odniesie oczekiwany skutek, więc, gdy rozmawiali już tak szczerze, korzystając z tego, że wokół nich wszyscy skupieni byli na meczu, a ich głosy były w tym tłumie ledwie słyszalne, chciał przenieść ciężar rozmowy na przyjaciela. Nieszczególnie się przejął tym, co sobie o nim pomyślą, ale nie pomyślał przy tym o Marii. — Nie pytaj — powtórzył, pewien, że to tylko pogorszy sytuację, ale nie przewidział tego, co powiedziała chwilę później. Sądził, że zaprzeczy, mówiąc, że to zbyt wcześnie by o tym mówić. To by pozwoliło im na dalszą zabawę, bez myślenia o konsekwencjach, o przyszłości. Może spodziewał się u niej niepewności po tym, co się stało, co zaszło na imprezie. Stało się wiele niedobrych rzeczy, nie był pewien jak do tego podchodziły dziewczyny — dostał od Neali burę, mówiła, że źle zrobili. Nie powinni dzielić się tymi narkotykami, nie powinni ich w ogóle wyciągać, powinny być ich tajemnicą. Źle się stało. Ale Maria nie wyglądała na zakłopotana tym, na zniechęconą a już na pewno nie uprzedzoną do Marcela. Czuł ulgę, że nie miała przyjacielowi tego za złe. Nie musiał się martwić. Bo Marcel się martwił. I wstydził. Naprawdę go chciała. Ta myśl go pokrzepiała. Przepiałaby, gdyby nie tamta rozmowa w piwniczce. Może źle przyjacielowi radził, ale to chyba i tak nie miało znaczenia. — Widzieliście się... po imprezie?— spytał ostrożnie. O, rety, pomyślał, obracając głowę w kierunku stadionu. No, to klops. — Tak, to... eeee... normalne... jak się zakochasz — mruknął cicho, nie był nawet pewien, czy te słowa do niej dotarły. Trochę się skwasił, ale patrzył na wymianę kafla z mniejszym przejęciem niż chwilę wcześniej. Co miał jej powiedzieć? Prawdę? A jemu? Jemu musiał powiedzieć. Musiał go na to przygotować. I to jak najszybciej. A może powinien wziąć sprawy we własne ręce? Ale co jeśli znowu to wszystko spieprzy? Nie powinien się angażować, mieszać. Żałował, że palnął wtedy przy Celinie, nawet jeśli zrobił to po to, by wiedziała jak skrzywdziła Sallowa. Nie sądził, że go tym zrani. Co miał jej powiedzieć, żeby nie zrobić tego samego? Zachęcić ją czy wręcz przeciwnie? — Maria... — Usiadł znów równo z nią, patrząc jednak wciąż przed siebie. — Wiem, że jest przystojny, zabawny, ciepły, oddany i wszystko przy nim wydaje się... inne, lepsze...— Spojrzał na nią z troską w oczach. — Ale... Jak dobrze go znasz właściwie? Mam na myśli... Myślę, że wielu rzeczy nie wiesz o nim i... W sensie, to dobrze, że tak mówisz i pewnie gdyby o tym wiedział to by się cieszył, ale... — Chciał brzmieć, jakby się o nią troszczył, ale w gruncie rzeczy zaczynał martwić się o to, czy Marcel rzeczywiście cieszyłby się z tego wszystkiego. Podrapał się po czole miedzy brawami. — Może... zwolnij odrobinę? — Jeśli była zakochana to było już za późno na to. — On ma za sobą trochę... Przeżyć. Nie sądzę, by presja i oczekiwania mu pomogły. To, co czujesz... Nie dziwę się, ale... Nie myśl o tym za dużo na razie, okej? — Bo jeśli nie był na to gotowy, a jeśli się o tym dowie to będzie miał wyrzuty sumienia, mówił mu o tym przecież. Nie chciał jej skrzywdzić, nie zasługiwała na to. — To słodkie, ale... Jest jeszcze czas, prawda? Dopiero się poznaliście, poznacie się lepiej, może gdzieś kiedyś wyskoczycie, może przy świętach będzie okazja... pogadać? Sama wiesz, może się okaże, że to nie to, a może jednak, kto wie, co przyniesie los. — Dopiero co zachęcał ją do tego, by się z nim bawiła i nie myślała zbyt wiele, ale teraz już wiedział, że jeśli to zrobi to licząc na coś więcej. — Będzie co ma być. Poza tym, na tej wyboistej i bardzo niebezpiecznej drodze do jego najwyższej wieży, w której jest zamknięty masz jeszcze potwornie złego i niebezpiecznego smoka, a ja nie jestem łatwym przeciwnikiem, ostrzegam — dodał żartobliwie, wciąż niepewny do końca jak inaczej postąpić z jej wyznaniem niż próbować rozładować sytuację, która dla niego stała się cięższa niż dla niej. — Wyglądam niepozornie, ale nie daj się zwieść. Nie zamierzam cię przepuścić, wybacz. Nie lubię się dzielić, jest mój. A klucz do jego serca połknąłem. — Wzruszył ramionami z łobuzerskim uśmiechem i oparł dłonie na uda pocierając je odrobinę. Chwila niezręczności nie trwała jednak długo, zaraz poderwał się znowu w decydującym momencie kiedy spiker w głośnikach powiedział, że szukający dostrzegli znicza. — No, jazda, dalej — mruknął do siebie, szukając dwóch graczy na miotłach, od których wszystko zależało. — Tajfuny nie mają szans, patrz teraz! — Popatrzył na Marię z góry, błyskając uśmiechem i potarł ręce.
Rzucam na punkty dla Os K15x10 (zdobyte do tej pory)
Rzuć na Tajfuny i znicza
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k15' : 9
'k15' : 9
— Na przykład odwagi — odpowiedziała wprost, chociaż spojrzenie, które posłała Jimowi, było spojrzeniem z dołu, podobnym bardziej do niepewnego zerknięcia. Nie była pewna, czy wiedział, do czego zmierzała, dlatego też postanowiła uchylić mu rąbka tajemnicy, wyjaśnić, co dokładnie miała na myśli. Niemal przez całe życie czuła, że inni nie podążają tym samym tokiem myśli, przywykła więc do tłumaczenia się, a ostatnimi czasy było z tym coraz łatwiej. Również dlatego, że żyła w błogiej nieświadomości ułudy, którą karmił ją Jim, więc pogrążona w naiwności mogła pozwolić zaufaniu rozwijać się. — Bycia sobą, wyrażania się, tego, że nie wstydzicie się być tymi, kim jesteście. Bardzo wam tego wszystkiego zazdroszczę — kultura Anglii, a zwłaszcza kultura angielskich dziewcząt była kulturą wstydu. To on mieszał w głowie Marii najwięcej, to dlatego każde jej niepowodzenie urastało do tragedii. Ono prowadziło do poszarpania nerwów, nieumiejętności trzymania ich na wodzy w stresowych sytuacjach. Blondynka wstydziła się tego, kim i jaka była. Nieopierzone piskle, naiwne ponad wszelką możliwość, głupiutkie do tego stopnia, że byle prostym aktem dobroci można było pozyskać jej wdzięczność, zaufanie i lojalność. W szkole wstydziła się biednego domu, znoszonych podręczników z trzeciej i kolejnej ręki, mundurka po starszych uczennicach, który najpierw przerabiała pod nią mama, a później ona sama. Teraz wstydziła się też stanu sierocego, choć był on jak najbardziej normalny, koleją rzeczy było chowanie rodziców przez dzieci. Wstydziła się braku rodzinnego domu, miejsca, które mogłaby nazwać swoim, choć w Niedźwiedziej Jamie niczego jej nie brakowało. Wstydziła się, że nie potrafiła rozmawiać, że gdy czuła wiele — a tak działo się często — trudno było jej zebrać się na słowa. Wiele krążyło w niej wstydu, jeszcze więcej upatrywanych z uporem niedociągnięć, czy to charakterologicznych, czy czysto fizycznych. Na tym też polegała jej dziewczęcość, demon łagodny i okrutny jednocześnie. Ale tym nie mogła podzielić się z Jimem, jako chłopiec zupełnie by tego nie zrozumiał.
— To była moja wina, że nie utrzymywałyśmy kontaktu — przyznała, pochylając głowę. Nie powinien widzieć łez, które zakręciły się w kącikach jej oczu, przyszli tutaj spędzić dobrze czas, a nie roztrząsać tak wrażliwe dla młodej dziewczyny kwestie, jak przyjaźń. — Powinnam była jej poszukać. Bardziej się starać. Cieszę się, że jest ze mną teraz... — krótkie pociągnięcie nosem nie sprawiało wrażenia szczęścia, ale Maria robiła wszystko, aby nie dać się wciągnąć pod lawinę wyrzutów sumienia. Ostatecznie, po dłuższej chwili uniosła głowę wyżej, spoglądając na niego z boku. — I cieszę się, że cię poznałam — dodała po chwili, zmuszając się do uśmiechu. Nie chciała obarczać go swoimi strachami, szczerze cieszyła się, że stanął na jej drodze. — Sam jej opowiesz, że się spotkaliśmy? — dopytała, chociaż może nie powinna wnikać w to, co i kiedy mówi sobie małżeństwo. Gdzieś w głowie pojawiła się myśl, że może tak będzie lepiej. Nawet jeżeli okoliczności ich znajomości wcale nie ograniczały się do Festiwalu Lata, Jim ubierze to w słowa lepiej od niej samej. Zastygła w bezruchu, gdy Jim mówił o kłótni, o Nocy Spadających Gwiazd i narodzinach Gilly. Wiedziała, jak ciężka była to sytuacja dla Eve, czuła, że Jim miał olbrzymie wyrzuty sumienia. Wtedy też wszystko stało się jasne — nie chciał, by wspominała o Londynie po to, aby dodatkowo nie denerwować Eve, nie rozdrapywać bolesnych ran. — Najważniejsze, że wszystko już jest dobrze. Jestem pewna, że Eve ci wybaczyła. Bardzo cię kocha — i nie musiała mówić o swoich uczuciach wprost; po prawdzie nie zwierzała jej się z uczuć do Jima, ale według Marii było to jasne, w końcu byli małżeństwem, mieli malutką córeczkę.
Poprawiła się na swoim siedzeniu, nagle stało się straszliwie niewygodne, a ona nie potrafiła znaleźć komfortowej pozycji. Może nie chodziło o samo ułożenie ciała a o to, że spięło się ono niemalże od razu, w reakcji na burzę emocji, która zebrała się w niej na samą myśl o rozmowie na tak... wrażliwy temat. Szum krwi w uszach połączony z wiwatem kibiców Tajfunów skutecznie zagłuszył pytanie o spotkanie po imprezie, pozwalając Marii na dosłyszenie dopiero kolejnego zdania. Tak jest, jak się kocha. Po prostu.
Słysząc swoje imię, ostrożnie zerknęła na siedzącego obok chłopaka, troska w jego oczach była niemal namacalna, pomagała w słuchaniu go dalej. Słuchaniu i przyswajaniu tego, co miał jej do powiedzenia. Bo mówił rzeczy może rozczarowujące, przygaszające zapał dziewczęcego serca, ale i prawdziwe. Tak, jakby naprawdę troszczył się nie tylko o niego, ale i o nią. Nie przerywała mu, choć oczy zaszły jej mgiełką kolejnej fali łez, z całej siły starała się je zdusić, utrzymać się na wodzy, unormować oddech. Bo miał rację. Miał rację.
— Masz rację, nie znam go tak dobrze jak ty, czy nawet Liddy albo Freddy — zaczęła cicho, zagryzając wnętrze policzka, nim nie skupiła na chwilę spojrzenia w jego ciemnych oczach. — Bo to twój londyński przyjaciel, prawda? Ten, o którym mówiłeś mi w domku na drzewie... — niepewny uśmiech wyszedł na jej wargi, właściwie to nie znała dobrze ani Marcela, ani Jima, po części nawet pewnie Eve. W jednej chwili poczuła znów dotyk starej przyjaciółki; Samotność ponownie wzięła ją w objęcia. Opatuliła się płaszczem szczelniej, na samą myśl o tym, jak była sama na tym świecie, zrobiło jej się zimno i jeszcze bardziej przykro. Wspomnienie, jak wszyscy znajdowali się przy ognisku na święcie małej Djilii wydawało się teraz tym bardziej bolesne, choć wcale przecież nie musiało — ale fałszywe podszepty łatwo przejmowały kontrolę nad jej wyobraźnią. — Ale wiem, że jest odważny, czuły i ma dobre serce. I nie składa obietnic, których nie może dotrzymać. A to na początek chyba wystarczy...? — w głosie nie słychać było zawahania, choć wyraźnie czekała na potwierdzenie z jego strony. — Nie oczekuję od niego niczego, Jim — wydusiła wreszcie, czując, jak jej gardło boleśnie się zaciska. Zacisnęła mocno zęby, wzrok skupiając na niedookreślonym punkcie ponad głową siedzącego naprzeciw czarodzieja, choć nie można było mieć pewności, że patrzyła w jakąkolwiek stronę. — I nie chcę stawiać oczekiwań, czy sprawiać presji. Po prostu... — wreszcie westchnęła ciężko, z trudem nabierając ponownie powietrza w płuca. W jednej chwili poczuła się okrutnie głupio. Nie powinna była zwierzać się Jimowi, pewnie wziął ją już za wariatkę. Kilka łez nieopatrznie wydostało się spod jej kontroli, spłynęły w dół policzka, lecz równie prędko zostały starte rękawem płaszcza. — Coś mi wleciało do oka — szepnęła na swoje usprawiedliwienie, niestety sięgając do nieudolnego kłamstwa. Ale nie chciała wychodzić na głupią, na naiwną, na szaloną wariatkę, która płakała z byle powodu. — Nieważne. Zapomnijmy o tej rozmowie, dobrze? — wreszcie wyprostowała się na swoim siedzeniu, starając się spojrzeć w oczy Jima, lecz wstyd, gorący wstyd, nie pozwalał jej na dłuższe utrzymanie kontaktu wzrokowego. — Jeszcze jest czas i będzie, co ma być — powtórzyła za nim, w szepcie starając się ukryć drżenie głosu. Na słowa o złym i niebezpiecznym smoku uśmiechnęła się jednak — dalej smutno, ale uśmiech to uśmiech. Na oślep sięgnęła jego ramienia, układając na nim swoją dłoń. — To dobrze, że się macie. Dbaj o niego, proszę — dodała na sam koniec, chociaż brakło jej tej iskry z początku ich spotkania.
Ożywił ją dopiero spiker, mówiący o starciu dwóch szukających. Nie musieli długo czekać, aż dwie osoby przeleciały ze świstem może metr nad ich głowami. Maria zadarła głowę w górę, w napiętym milczeniu oczekując rozwiązania meczu.
Zwycięzca mógł być tylko jeden.
| k15x10 na wynik Tajfunów
k10 na Znicza — parzyste Osy, nieparzyste Tajfuny.
— To była moja wina, że nie utrzymywałyśmy kontaktu — przyznała, pochylając głowę. Nie powinien widzieć łez, które zakręciły się w kącikach jej oczu, przyszli tutaj spędzić dobrze czas, a nie roztrząsać tak wrażliwe dla młodej dziewczyny kwestie, jak przyjaźń. — Powinnam była jej poszukać. Bardziej się starać. Cieszę się, że jest ze mną teraz... — krótkie pociągnięcie nosem nie sprawiało wrażenia szczęścia, ale Maria robiła wszystko, aby nie dać się wciągnąć pod lawinę wyrzutów sumienia. Ostatecznie, po dłuższej chwili uniosła głowę wyżej, spoglądając na niego z boku. — I cieszę się, że cię poznałam — dodała po chwili, zmuszając się do uśmiechu. Nie chciała obarczać go swoimi strachami, szczerze cieszyła się, że stanął na jej drodze. — Sam jej opowiesz, że się spotkaliśmy? — dopytała, chociaż może nie powinna wnikać w to, co i kiedy mówi sobie małżeństwo. Gdzieś w głowie pojawiła się myśl, że może tak będzie lepiej. Nawet jeżeli okoliczności ich znajomości wcale nie ograniczały się do Festiwalu Lata, Jim ubierze to w słowa lepiej od niej samej. Zastygła w bezruchu, gdy Jim mówił o kłótni, o Nocy Spadających Gwiazd i narodzinach Gilly. Wiedziała, jak ciężka była to sytuacja dla Eve, czuła, że Jim miał olbrzymie wyrzuty sumienia. Wtedy też wszystko stało się jasne — nie chciał, by wspominała o Londynie po to, aby dodatkowo nie denerwować Eve, nie rozdrapywać bolesnych ran. — Najważniejsze, że wszystko już jest dobrze. Jestem pewna, że Eve ci wybaczyła. Bardzo cię kocha — i nie musiała mówić o swoich uczuciach wprost; po prawdzie nie zwierzała jej się z uczuć do Jima, ale według Marii było to jasne, w końcu byli małżeństwem, mieli malutką córeczkę.
Poprawiła się na swoim siedzeniu, nagle stało się straszliwie niewygodne, a ona nie potrafiła znaleźć komfortowej pozycji. Może nie chodziło o samo ułożenie ciała a o to, że spięło się ono niemalże od razu, w reakcji na burzę emocji, która zebrała się w niej na samą myśl o rozmowie na tak... wrażliwy temat. Szum krwi w uszach połączony z wiwatem kibiców Tajfunów skutecznie zagłuszył pytanie o spotkanie po imprezie, pozwalając Marii na dosłyszenie dopiero kolejnego zdania. Tak jest, jak się kocha. Po prostu.
Słysząc swoje imię, ostrożnie zerknęła na siedzącego obok chłopaka, troska w jego oczach była niemal namacalna, pomagała w słuchaniu go dalej. Słuchaniu i przyswajaniu tego, co miał jej do powiedzenia. Bo mówił rzeczy może rozczarowujące, przygaszające zapał dziewczęcego serca, ale i prawdziwe. Tak, jakby naprawdę troszczył się nie tylko o niego, ale i o nią. Nie przerywała mu, choć oczy zaszły jej mgiełką kolejnej fali łez, z całej siły starała się je zdusić, utrzymać się na wodzy, unormować oddech. Bo miał rację. Miał rację.
— Masz rację, nie znam go tak dobrze jak ty, czy nawet Liddy albo Freddy — zaczęła cicho, zagryzając wnętrze policzka, nim nie skupiła na chwilę spojrzenia w jego ciemnych oczach. — Bo to twój londyński przyjaciel, prawda? Ten, o którym mówiłeś mi w domku na drzewie... — niepewny uśmiech wyszedł na jej wargi, właściwie to nie znała dobrze ani Marcela, ani Jima, po części nawet pewnie Eve. W jednej chwili poczuła znów dotyk starej przyjaciółki; Samotność ponownie wzięła ją w objęcia. Opatuliła się płaszczem szczelniej, na samą myśl o tym, jak była sama na tym świecie, zrobiło jej się zimno i jeszcze bardziej przykro. Wspomnienie, jak wszyscy znajdowali się przy ognisku na święcie małej Djilii wydawało się teraz tym bardziej bolesne, choć wcale przecież nie musiało — ale fałszywe podszepty łatwo przejmowały kontrolę nad jej wyobraźnią. — Ale wiem, że jest odważny, czuły i ma dobre serce. I nie składa obietnic, których nie może dotrzymać. A to na początek chyba wystarczy...? — w głosie nie słychać było zawahania, choć wyraźnie czekała na potwierdzenie z jego strony. — Nie oczekuję od niego niczego, Jim — wydusiła wreszcie, czując, jak jej gardło boleśnie się zaciska. Zacisnęła mocno zęby, wzrok skupiając na niedookreślonym punkcie ponad głową siedzącego naprzeciw czarodzieja, choć nie można było mieć pewności, że patrzyła w jakąkolwiek stronę. — I nie chcę stawiać oczekiwań, czy sprawiać presji. Po prostu... — wreszcie westchnęła ciężko, z trudem nabierając ponownie powietrza w płuca. W jednej chwili poczuła się okrutnie głupio. Nie powinna była zwierzać się Jimowi, pewnie wziął ją już za wariatkę. Kilka łez nieopatrznie wydostało się spod jej kontroli, spłynęły w dół policzka, lecz równie prędko zostały starte rękawem płaszcza. — Coś mi wleciało do oka — szepnęła na swoje usprawiedliwienie, niestety sięgając do nieudolnego kłamstwa. Ale nie chciała wychodzić na głupią, na naiwną, na szaloną wariatkę, która płakała z byle powodu. — Nieważne. Zapomnijmy o tej rozmowie, dobrze? — wreszcie wyprostowała się na swoim siedzeniu, starając się spojrzeć w oczy Jima, lecz wstyd, gorący wstyd, nie pozwalał jej na dłuższe utrzymanie kontaktu wzrokowego. — Jeszcze jest czas i będzie, co ma być — powtórzyła za nim, w szepcie starając się ukryć drżenie głosu. Na słowa o złym i niebezpiecznym smoku uśmiechnęła się jednak — dalej smutno, ale uśmiech to uśmiech. Na oślep sięgnęła jego ramienia, układając na nim swoją dłoń. — To dobrze, że się macie. Dbaj o niego, proszę — dodała na sam koniec, chociaż brakło jej tej iskry z początku ich spotkania.
Ożywił ją dopiero spiker, mówiący o starciu dwóch szukających. Nie musieli długo czekać, aż dwie osoby przeleciały ze świstem może metr nad ich głowami. Maria zadarła głowę w górę, w napiętym milczeniu oczekując rozwiązania meczu.
Zwycięzca mógł być tylko jeden.
| k15x10 na wynik Tajfunów
k10 na Znicza — parzyste Osy, nieparzyste Tajfuny.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k15' : 2
--------------------------------
#2 'k10' : 3
#1 'k15' : 2
--------------------------------
#2 'k10' : 3
— Odwagi? — spytał, zerkając na nią. Zmarszczył brwi, przez chwilę obserwując to, jak zmieniała się jej twarz, gdy mówiła. Nigdy nie słyszał od nikogo niczego podobnego. Nikt nigdy nie zazdrościł mu rzeczy, o których mówiła. Marcelowi podobało się to, umiał się odnaleźć w taborze, a tabor go zaakceptował bo pomimo włosów jasnych jak u kupidynka i niebieskich oczu, jasnej skóry w duchu był jednym z nich, był tak samo barwny i kolorowy. Wszedł w to naturalnie, bez tych wszystkich rozmów. Kiedy usłyszał te słowa ze strony Marii poczuł dziwną nostalgię i tęsknotę za rodziną. Za tym, co wydawało mu się piękne w niej — za śpiewem i tańcem, wieczorami wypełnionymi muzyką, za wróżbami i śmiechem z dziwną łatwością ignorując trudy codziennego życia, ciężkiej, morderczej pracy, czasem nudy, gdy jej brakowało. Jedzenia mocno odbiegającego od rarytasów serwowanych w Hogwarcie. — Kiedy jesteś wśród ludzi, którzy wyznają te same zasady i wartości, którzy zachowują się podobnie jak ty, łatwo jest być odważnym. Dzielicie życie, wszyscy o wszystkim wiedzą. O sukcesach, o porażkach, o tym jakie błędy popełniasz... To wiąże ze sobą ludzi. Wspólna praca, zabawa, przeżywanie rodzinnych tragedii, które wy przechodzicie w zamkniętych czterech ścianach... U nas wszystko działo się wśród wszystkich. Kiedy bito cię pasem za nieposłuszeństwo każdy to widział. Nie ma silniejszego argumentu niż wstyd. W takiej rodzinie, kiedy robisz coś złego, czujesz się wyklęty. I nie masz nikogo więcej. Ale to prawda, że kiedy przychodzi co do czego wszyscy stają za tobą murem. — Tak było w przypadku Thomasa. Wszyscy, mimo tego jaki był i tego, że nie urodził się wśród nich, stanęli za nim zgodnie, jak z bratem. I zginęli. — Chodzi mi o to, że łatwo jest być odważnym kiedy masz ze sobą ludzi mówiących tym samym głosem. Trudniej być odważnym kiedy nie masz tego wsparcia i musisz stanąć przed wyzwaniami sama. Albo co gorsza, przeciwko rodzinie lub ludziom, którzy ci pozostali.— Może właśnie dlatego tak imponował mu Marcel. On zostawił wszystko za sobą, zostawił mamę, która mogłaby go rozpieszczać i utrzymywać do końca życia. Zostawił wszystko, co znał, podążając za czymś, czego nie umiał wtedy nazwać. Nie bał się mówić, nie bał się stanąć naprzeciw niemu i opowiadać mu o ideach, w które wierzył, nawet gdy go to złościło. To była prawdziwa odwaga. Mierzyć się z opinią ludzi, których się kochało. Stać samemu przeciwko całemu światu., obcym i bliskim. I nie chciał, by musiał to robić sam. Mógł, chciał mu w tym pomóc, być w tym z nim. Patrzył na nią z dziwną ostrożnością, kiedy mówiła, że mogłaby się bardziej postarać. Nie skomentował tego w żaden sposób, nie umiał i nie chciał. Długo sam o sobie tak myślał. Mógł zrobić więcej, mógł zrobić lepiej. W uszach ciągle słyszał, że jak zasłuży to dostanie. Głupie żarty przeradzające się w fundamenty myślenia o samym sobie. Ale to było już za nim, wiedział, że zrobił tyle ile mógł. Zrobił wszystko, co potrafił. Uśmiechnął się, gdy wyznała, że cieszy się z ich znajomości. On też się cieszył. Była bardzo miłą i czarującą dziewczyną, wyjątkowo uroczą. — Nie, nie będę jej denerwował raczej. Ona nie lubi słuchać o moich znajomościach... Z innymi — mruknął. Nie do końca mówił to szczerze, właściwie nie wiedząc co Eve myślała o jego relacjach, nie rozmawiali o tym. Nigdy nie dała mu odczuć, by była niezadowolona z czegokolwiek poza tym, że w ogóle miał przyjaciół. Kłócili się o to. Nie potrafił sobie wyobrazić bez nich codzienności, ona chyba chciała by nie umiał wyobrażać sobie chwil bez niej. Pokiwał głową. Mówiła, że Eve go kocha. Wiedziała to? Rozmawiały o tym? Zerknął na boisko. Co miał jej powiedzieć? Że Marcel nie chciał jej łamać serca? Że podobała mu się, ale nie chciał niczego więcej? Nie teraz, nie tak? Za wiele mógłby dać się pokroić, ale nie za to; już nie. Emocje napływały prędko, uczucia mogły rozkwitać powoli a mogły też zalewać człowieka niczym tsunami. Nie odważyłby się mówić w jego imieniu, a nawet założyć czegokolwiek. Bardziej niż chronić ją przed złamanym sercem nie chciał blokować mu drogi i zwalać zbyt intensywnych relacji na raz.
— Tak, to on — przytaknął. Nie wiedział, czy znał go tak dobrze, ale był pewien, że on go znał lepiej niż ktokolwiek inny i wystarczyło jedno spojrzenie, by myśli popłynęły strumieniem bez konieczności wypowiadania ich głośno. Ta więź była dla niego cenniejsza niż cokolwiek. — Jaki początek? — spytał niemrawo, już bez uprzedniej werwy. Gotów był ją popchać jego ramiona, śmiało zachęcać, a nawet wykorzystać dla przyszłych korzyści Sallowa, ale im dalej brnęli w tą rozmowę tym szybciej łapał, że to właśnie Marcelius na tym ucierpi, nie on. Mógłby jej powiedzieć, jaki był. Nie tylko odważny i dzielny, był lojalny i oddany. Szczery, zabawny. Potrafił słuchać i patrzeć jak nikt, zwracał uwagę na rzeczy ważne. Umiał rozbawić towarzystwo i oddać serce, gdy było potrzebne. Nie miała szansy poznać go z tych wszystkich stron; życzył jej, by miała okazję. — Jakiej rozmowie?— spytał, kiedy poprosiła go, by do tego nie wracali. Uśmiechnął się pewnie i sympatycznie, zapewniając ją tym samym, że temat przeminął i nie musieli do niego wracać, rozpamiętywać go, a przecież jednoczenie analizował kiedy i co przekaże przyjacielowi, by uprzedzić go na zdarzenia, które niewątpliwie nastąpią. Obrócił głowę w stronę boiska, kiedy Tajfuny strzeliły kolejną bramkę, a zaraz potem spiker ogłosił, że schwytały znicza. Nie widział szukających. Widok podnoszących si ludzi przysłoniła mu widok.. Westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem. — Co? To chyba jakiś żart — westchnął ze smutkiem i wstał. Nie takiego wyniku oczekiwał, nie takiego się spodziewał. Wsunął dłonie w kieszenie spodni i westchnął, nie słuchając zgryźliwych i nieprzychylnych komentarzy wokół; pokręcił głową smętnie, patrząc na boisko. — Absolutnie porażka.
| ztx2?
— Tak, to on — przytaknął. Nie wiedział, czy znał go tak dobrze, ale był pewien, że on go znał lepiej niż ktokolwiek inny i wystarczyło jedno spojrzenie, by myśli popłynęły strumieniem bez konieczności wypowiadania ich głośno. Ta więź była dla niego cenniejsza niż cokolwiek. — Jaki początek? — spytał niemrawo, już bez uprzedniej werwy. Gotów był ją popchać jego ramiona, śmiało zachęcać, a nawet wykorzystać dla przyszłych korzyści Sallowa, ale im dalej brnęli w tą rozmowę tym szybciej łapał, że to właśnie Marcelius na tym ucierpi, nie on. Mógłby jej powiedzieć, jaki był. Nie tylko odważny i dzielny, był lojalny i oddany. Szczery, zabawny. Potrafił słuchać i patrzeć jak nikt, zwracał uwagę na rzeczy ważne. Umiał rozbawić towarzystwo i oddać serce, gdy było potrzebne. Nie miała szansy poznać go z tych wszystkich stron; życzył jej, by miała okazję. — Jakiej rozmowie?— spytał, kiedy poprosiła go, by do tego nie wracali. Uśmiechnął się pewnie i sympatycznie, zapewniając ją tym samym, że temat przeminął i nie musieli do niego wracać, rozpamiętywać go, a przecież jednoczenie analizował kiedy i co przekaże przyjacielowi, by uprzedzić go na zdarzenia, które niewątpliwie nastąpią. Obrócił głowę w stronę boiska, kiedy Tajfuny strzeliły kolejną bramkę, a zaraz potem spiker ogłosił, że schwytały znicza. Nie widział szukających. Widok podnoszących si ludzi przysłoniła mu widok.. Westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem. — Co? To chyba jakiś żart — westchnął ze smutkiem i wstał. Nie takiego wyniku oczekiwał, nie takiego się spodziewał. Wsunął dłonie w kieszenie spodni i westchnął, nie słuchając zgryźliwych i nieprzychylnych komentarzy wokół; pokręcił głową smętnie, patrząc na boisko. — Absolutnie porażka.
| ztx2?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stadion Narodowy
Szybka odpowiedź