Stadion Narodowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stadion Narodowy
Jeden z większych stadionów Wielkiej Brytanii znajduje się pod Londynem, na błoniach skrytych przed mugolskimi oczami. Każda niemagiczna istota ujrzy tu jedynie kilka starych magazynów, o dziwnie odpychającej urodzie - aż nieprzyjemnie się zbliżać...
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:52, w całości zmieniany 1 raz
To było silniejsze od niej, jakiś pierwotny instynkt nakazujący wykrzywić duże wargi we wręcz przymilnym uśmiechu, zbliżyć się nieznacznie w stronę towarzysza tak, by wzajemnie mogli poczuć ciepło bijące od ich ciał obleczonych w wiele warstw ubrań, spojrzeć nań z uwagą oraz niczym nieskalaną niewinnością. Bo przecież niczym innym nie mogłaby być panna Sprout, czysta niewinność oraz takt. Serio, serio.
— Czasem gorszy dzień, a czasem cały sezon — odpowiada wesoło, w ciemnych ślepiach tli się jakaś figlarność, kiedy w zadowoleniu odsuwa się i niemalże mości się na swoim siedzeniu. Nigdy nie będzie nimi porozumienia, jeśli chodzi o quidditcha. Bojczuk był w końcu zapalonym fanem tylko jednej drużyny, zapatrzony w nią nie widziałby ostatnich porażek, czy coraz to gorszej gry obrońcy — Rowan z kolei, była okropnym przykładem osoby jednocześnie lubiącej i zdecydowanie nielubiącej wszystkich. Nie potrafiła się zdecydować, kręciła lekko zadartym noskiem oraz wzdychała w niezadowoleniu, widząc jedynie wady zawodników. Jednak nie była w stanie zmienić swego zachowania, zbytnio ubawiona złośliwymi komentarzami, na które mogła sobie pozwolić oraz gorącym dopingiem, który nie musiał w zasadzie dotyczyć nikogo konkretnego, a wychwalał zaledwie wykonany manewr. Ach, jakże wielce problematyczna była z niej osóbka jak na tak niewielką postać.
— Brzmi to, jak zbiór interesujących opowieści, które być może warto poznać. Musiałeś spotkać nie tylko interesujących ludzi, ale i zwierzęta — aż pojaśniała na samą myśl, ujęta perspektywą spotkania magicznych stworzeń, które nie występują w Wielkiej Brytanii. Teoretycznie jako Sprout z krwi i kości oraz słodyczy, powinny ją bardziej interesować okazy roślinne, które z pewnością mogłyby mieć intrygujące zastosowania w jej uzdrowicielskim fachu, lecz w żyłach rudzielca płynął również karmin Skamanderów i to on był zdecydowanie silniejszy, niźli zielarska spuścizna. Cóż, w końcu na starość pragnęła hodować Hipogryfy, więc to o czymś musiało świadczyć. Nie była do końca pewna, o czym to świadczyło, ale o czymś musiało.
— Jakim cudem? Po tylu szlabanach? — pyta szczerze zaskoczona, pamiętając, że przecież Johnatan lubił być w centrum uwagi i często nader dzielił się swymi dziełami, a te czasem wpadały wprost w ręce nauczycieli niepodzielających artystycznych zdolności młodzieńca. Ile razy musiał szorować salę z pucharami szkolnymi?
— Oho — kwituje z lekko uniesioną brwią Red, gdy słyszy konspiracyjny ton żeglarza. Wysłychuje jego propozycji, czując przedziwną lekkość na sercu oraz ogromną chęć roześmiania się na głos. Jakim cudem, po tylu latach oraz przeżytych przygodach, mógł wciąż pozostawać taki sam? — Mam lepszy pomysł — oświadcza, co oznacza, że generalnie to on będzie używany pod ich zakład. Innej opcji nie przewidywała i biada temu, kto będzie próbował podważyć decyzję niziutkiego stworzenia — Jeśli wygrasz, zgoda, pójdę na tę randkę. Ale jeśli ja wygram, zabierzesz mnie na coś mocniejszego — tutaj wskazała miejsce, gdzie schował piersiówkę — I to stanowczo nie będzie randka — dodaje zaraz beztrosko. Następnie całą swą uwagę kieruje już na mecz, w którym gracze już na dobre zaczęli się ze sobą ścierać. Tłuczki przecinały ze świstem powietrze, zacinający deszcz nie ustępował a błyskające pioruny oraz słyszane pomruki gromów, tylko wzmagały dramaturgię. To była zacięta walka, trwająca nieco ponad godzinę, wzbogacana krzykami oraz oklaskami, obraźliwymi komentarzami (prawdopodobnie pochodzącymi od samej Red) i radosnymi wybuchami. W końcu jednak gra zakończyła się zwycięstwem Os.
— No, to gdzie mnie zabierasz? — pyta wesoło Rowan, patrząca niemalże ze współczuciem na swojego towarzysza. Przegrana zawsze bolała, tak też poklepała go pocieszająco po ramieniu, ze śmiechem zaraz dając się zaciągnąć do jakiejś najbliższej knajpki. To nie był najgorszy dzień, musiała to przyznać.
| zt dla Ro
— Czasem gorszy dzień, a czasem cały sezon — odpowiada wesoło, w ciemnych ślepiach tli się jakaś figlarność, kiedy w zadowoleniu odsuwa się i niemalże mości się na swoim siedzeniu. Nigdy nie będzie nimi porozumienia, jeśli chodzi o quidditcha. Bojczuk był w końcu zapalonym fanem tylko jednej drużyny, zapatrzony w nią nie widziałby ostatnich porażek, czy coraz to gorszej gry obrońcy — Rowan z kolei, była okropnym przykładem osoby jednocześnie lubiącej i zdecydowanie nielubiącej wszystkich. Nie potrafiła się zdecydować, kręciła lekko zadartym noskiem oraz wzdychała w niezadowoleniu, widząc jedynie wady zawodników. Jednak nie była w stanie zmienić swego zachowania, zbytnio ubawiona złośliwymi komentarzami, na które mogła sobie pozwolić oraz gorącym dopingiem, który nie musiał w zasadzie dotyczyć nikogo konkretnego, a wychwalał zaledwie wykonany manewr. Ach, jakże wielce problematyczna była z niej osóbka jak na tak niewielką postać.
— Brzmi to, jak zbiór interesujących opowieści, które być może warto poznać. Musiałeś spotkać nie tylko interesujących ludzi, ale i zwierzęta — aż pojaśniała na samą myśl, ujęta perspektywą spotkania magicznych stworzeń, które nie występują w Wielkiej Brytanii. Teoretycznie jako Sprout z krwi i kości oraz słodyczy, powinny ją bardziej interesować okazy roślinne, które z pewnością mogłyby mieć intrygujące zastosowania w jej uzdrowicielskim fachu, lecz w żyłach rudzielca płynął również karmin Skamanderów i to on był zdecydowanie silniejszy, niźli zielarska spuścizna. Cóż, w końcu na starość pragnęła hodować Hipogryfy, więc to o czymś musiało świadczyć. Nie była do końca pewna, o czym to świadczyło, ale o czymś musiało.
— Jakim cudem? Po tylu szlabanach? — pyta szczerze zaskoczona, pamiętając, że przecież Johnatan lubił być w centrum uwagi i często nader dzielił się swymi dziełami, a te czasem wpadały wprost w ręce nauczycieli niepodzielających artystycznych zdolności młodzieńca. Ile razy musiał szorować salę z pucharami szkolnymi?
— Oho — kwituje z lekko uniesioną brwią Red, gdy słyszy konspiracyjny ton żeglarza. Wysłychuje jego propozycji, czując przedziwną lekkość na sercu oraz ogromną chęć roześmiania się na głos. Jakim cudem, po tylu latach oraz przeżytych przygodach, mógł wciąż pozostawać taki sam? — Mam lepszy pomysł — oświadcza, co oznacza, że generalnie to on będzie używany pod ich zakład. Innej opcji nie przewidywała i biada temu, kto będzie próbował podważyć decyzję niziutkiego stworzenia — Jeśli wygrasz, zgoda, pójdę na tę randkę. Ale jeśli ja wygram, zabierzesz mnie na coś mocniejszego — tutaj wskazała miejsce, gdzie schował piersiówkę — I to stanowczo nie będzie randka — dodaje zaraz beztrosko. Następnie całą swą uwagę kieruje już na mecz, w którym gracze już na dobre zaczęli się ze sobą ścierać. Tłuczki przecinały ze świstem powietrze, zacinający deszcz nie ustępował a błyskające pioruny oraz słyszane pomruki gromów, tylko wzmagały dramaturgię. To była zacięta walka, trwająca nieco ponad godzinę, wzbogacana krzykami oraz oklaskami, obraźliwymi komentarzami (prawdopodobnie pochodzącymi od samej Red) i radosnymi wybuchami. W końcu jednak gra zakończyła się zwycięstwem Os.
— No, to gdzie mnie zabierasz? — pyta wesoło Rowan, patrząca niemalże ze współczuciem na swojego towarzysza. Przegrana zawsze bolała, tak też poklepała go pocieszająco po ramieniu, ze śmiechem zaraz dając się zaciągnąć do jakiejś najbliższej knajpki. To nie był najgorszy dzień, musiała to przyznać.
| zt dla Ro
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Darowałem sobie kolejne komentarze, bo tak po prawdzie ta dyskusja do niczego nie prowadziła - każde z nas miało swoje zdanie i chyba musieliby nas łamać kołem, żebyśmy je zmienili... Chociaż może też trochę rozproszyła mnie nagła bliskość panienki Sprout? W każdym razie milczałem, jedynie posyłając jej krzywy uśmiech i patrząc jak z satysfakcją mości się na niewygodnym siedzisku.
- Cóż... być może kiedyś ci o nich opowiem. - puszczam jej perliste oczko, a mój uśmiech powiększa się nieznacznie. Fakt, oprócz ludzi spotykaliśmy na swej drodze także mnogość przedstawicieli fauny i flory, chociaż mi od zawsze bliższe było towarzystwo człowiecze. Nie miałem ręki do roślin, ani cierpliwości do magicznych stworzeń, znacznie lepiej dogadując się z tymi całkowicie zwykłymi. Z krowami, kozami, czasem z drobiem, chociaż gęsiory pasące się na włościach mojej matki bywały nader agresywne. Śmieję się głośno słysząc jej zaskoczony ton, a później zagłębiam się w swoim siedzisku i kręcę delikatnie głową.
- Nie wracajmy do tego, te przeklęte puchary śnią mi się po nocach. - wywracam oczami, robiąc poważną minę. Trochę w tym prawdy w sumie. Jakby dawali nagrody za ilość szlabanów i ujemnych punktów, to myślę, że miałbym szansę znaleźć się przynajmniej w pierwszej piątce, jeśli nie stanąć na podium! A czy to moja wina, że połowa hogwarckich nauczycieli nie miała zielonego pojęcia o sztuce? I żadnego dystansu do swojej osoby.
Słucham tego co ma mi do powiedzenia, po czym mrużę nieznacznie oczy, przez chwilę dumając nad tą zmianą, a ostatecznie kiwam głową.
- Niech i tak będzie. - cóż, lepszy rydz niż nic, czy jakoś tak. Śladem mojej towarzyszki kieruję spojrzenie przed siebie, na zawodników śmigających w powietrzu. Im dłużej trwa mecz, tym ciężej mi wysiedzieć na miejscu, więc już po kilkunastu minutach tkwię pod samą barierką, opierając się o chłodny, śliski metal. Dopinguję i wrzeszczę, włosy sobie z głowy rwę patrząc jak moja drużyna przegrywa z kretesem, a gdy złoty znicz wreszcie ląduje w dłoni szukającego Os, z moich ust wyrywa się przeciągłe NIEEEEEEEE!!!! W pierwszym momencie aż mi się chce płakać, ale ostatecznie jeno przesuwam dłonią po twarzy, spoglądając na Red.
- Znam jedną świetną knajpkę w pobliżu... - mówię, wciąż smutnym tonem i właściwie rozweselam się dopiero gdy mnie pokrzepiająco poklepuje. Kiedy już obydwoje ruszamy wraz z tłumem ku wyjściu, to jak na dżentelmena przystało oferuję damie swoje ramię. Co by nie mówić - dla mnie to i tak randka.
/zt
- Cóż... być może kiedyś ci o nich opowiem. - puszczam jej perliste oczko, a mój uśmiech powiększa się nieznacznie. Fakt, oprócz ludzi spotykaliśmy na swej drodze także mnogość przedstawicieli fauny i flory, chociaż mi od zawsze bliższe było towarzystwo człowiecze. Nie miałem ręki do roślin, ani cierpliwości do magicznych stworzeń, znacznie lepiej dogadując się z tymi całkowicie zwykłymi. Z krowami, kozami, czasem z drobiem, chociaż gęsiory pasące się na włościach mojej matki bywały nader agresywne. Śmieję się głośno słysząc jej zaskoczony ton, a później zagłębiam się w swoim siedzisku i kręcę delikatnie głową.
- Nie wracajmy do tego, te przeklęte puchary śnią mi się po nocach. - wywracam oczami, robiąc poważną minę. Trochę w tym prawdy w sumie. Jakby dawali nagrody za ilość szlabanów i ujemnych punktów, to myślę, że miałbym szansę znaleźć się przynajmniej w pierwszej piątce, jeśli nie stanąć na podium! A czy to moja wina, że połowa hogwarckich nauczycieli nie miała zielonego pojęcia o sztuce? I żadnego dystansu do swojej osoby.
Słucham tego co ma mi do powiedzenia, po czym mrużę nieznacznie oczy, przez chwilę dumając nad tą zmianą, a ostatecznie kiwam głową.
- Niech i tak będzie. - cóż, lepszy rydz niż nic, czy jakoś tak. Śladem mojej towarzyszki kieruję spojrzenie przed siebie, na zawodników śmigających w powietrzu. Im dłużej trwa mecz, tym ciężej mi wysiedzieć na miejscu, więc już po kilkunastu minutach tkwię pod samą barierką, opierając się o chłodny, śliski metal. Dopinguję i wrzeszczę, włosy sobie z głowy rwę patrząc jak moja drużyna przegrywa z kretesem, a gdy złoty znicz wreszcie ląduje w dłoni szukającego Os, z moich ust wyrywa się przeciągłe NIEEEEEEEE!!!! W pierwszym momencie aż mi się chce płakać, ale ostatecznie jeno przesuwam dłonią po twarzy, spoglądając na Red.
- Znam jedną świetną knajpkę w pobliżu... - mówię, wciąż smutnym tonem i właściwie rozweselam się dopiero gdy mnie pokrzepiająco poklepuje. Kiedy już obydwoje ruszamy wraz z tłumem ku wyjściu, to jak na dżentelmena przystało oferuję damie swoje ramię. Co by nie mówić - dla mnie to i tak randka.
/zt
25.08
Po ostatniej porażce z Osami, Sroki na nowo miały zalśnić na boisku, tym razem w starciu z drapieżnymi Jastrzębiami. A przynajmniej taką miałem nadzieję, że zalśnią w blasku zwycięstwa, a nie kolejnej klęski, bo tego bym nie wytrzymał! Znaczy, no wytrzymałbym pewnie, ale w kompletnie podłym nastroju. A nie miałem ochoty na żadne podłe nastroje! W każdym razie w aktualnej chwili piąłem się wyżej i wyżej, szukając swojego miejsca. Mijałem kolejne nieznajome twarze, które przeciskały się w drugą stronę; kilku znajomych, których powitałem krótkim uściśnięciem dłoni; i wreszcie ciemnowłosą niewiastę o głębokim, niebieskim spojrzeniu i pełnych ustach, wygiętych w uśmiechu. I ja posłałem jej lekki uśmiech, gdyśmy się mijali, a zaraz poczułem, że coś owija się wokół mojej ręki - długi szal... W KOLORZE JASTRZĘBI!! Zmarszczyłem brwi, unosząc go nieznacznie i zatrzymałem się, w pierwszej chwili chcąc go wyrzucić, no bo halo! Każdy kibic Jastrzębi był dzisiaj moim wrogiem! Ale później przed oczami stanął mi ten czarujący uśmiech i zmrużyłem delikatnie oczy, odwracając się za znikającymi, dziewczęcymi plecami, otulonymi kurtyną ciemnych, lekko skręconych, lśniących w słonecznym blasku włosów.
- Ej! HEJ!... - krzyknąłem za nią, po czym przepraszając zbulwersowany tłum, zacząłem przepychać się w drugą stronę - Hej! Dziewczyno! Proszę pani! Proszę się zatrzymać! - wrzeszczę za nią. Kolejne głowy odwracają się w moją stronę, ale jak na złość nie ma wśród nich samej szalikowej damy. Szalikowa Dama, tak ją właśnie nazwałem w myślach. Więc zaciskam mocniej palce na materiale i przyspieszam, wprawiając w ruch łokcie, coby się szybciej do niej przepchać, a w końcu zaciskam palce na jej szczupłym ramieniu.
- Przepraszam, zgubiła pani szalik... - mówię, unosząc nieznacznie szal, a gdy odwraca się w moją stronę i mam okazję przyjrzeć się dziewczęcej twarzy to nagle wydaje mi się dziwnie znajoma. Marszczę nos - Chwila... Czy my się przypadkiem nie znamy? - mówię i wytężam umysł, przeszukując wszystkie szuflady wspomnień, aż wreszcie trafiam na te beztroskie, hogwarckie chwile spędzone w towarzystwie jednej roztrzepanej Puchonki. Pewnego Promyczka, co mi rozświetlał wszystkie smutne chwile - Czekaj, czekaj, czekaj! Charlie Flume! Zgadza się? Johnatan Bojczuk, coś ci to mówi? - śmieję się, wielce rad, że trafiłem tutaj akurat na tę uroczą dziewoję, bo już nie pamiętam kiedy mieliśmy okazję rozmawiać ze sobą po raz ostatni, mimo tego, że w szkole byliśmy przecież dosyć blisko. Ale po opuszczeniu grubych murów Hogwartu jakoś... no nie udało mi się utrzymać kontaktu z większością znajomych, czego czasem bardzo żałowałem. Jednak skoro już Los na nowo połączył nasze ścieżki, to może jest to odpowiedni moment by niektóre relacje odbudować?
Po ostatniej porażce z Osami, Sroki na nowo miały zalśnić na boisku, tym razem w starciu z drapieżnymi Jastrzębiami. A przynajmniej taką miałem nadzieję, że zalśnią w blasku zwycięstwa, a nie kolejnej klęski, bo tego bym nie wytrzymał! Znaczy, no wytrzymałbym pewnie, ale w kompletnie podłym nastroju. A nie miałem ochoty na żadne podłe nastroje! W każdym razie w aktualnej chwili piąłem się wyżej i wyżej, szukając swojego miejsca. Mijałem kolejne nieznajome twarze, które przeciskały się w drugą stronę; kilku znajomych, których powitałem krótkim uściśnięciem dłoni; i wreszcie ciemnowłosą niewiastę o głębokim, niebieskim spojrzeniu i pełnych ustach, wygiętych w uśmiechu. I ja posłałem jej lekki uśmiech, gdyśmy się mijali, a zaraz poczułem, że coś owija się wokół mojej ręki - długi szal... W KOLORZE JASTRZĘBI!! Zmarszczyłem brwi, unosząc go nieznacznie i zatrzymałem się, w pierwszej chwili chcąc go wyrzucić, no bo halo! Każdy kibic Jastrzębi był dzisiaj moim wrogiem! Ale później przed oczami stanął mi ten czarujący uśmiech i zmrużyłem delikatnie oczy, odwracając się za znikającymi, dziewczęcymi plecami, otulonymi kurtyną ciemnych, lekko skręconych, lśniących w słonecznym blasku włosów.
- Ej! HEJ!... - krzyknąłem za nią, po czym przepraszając zbulwersowany tłum, zacząłem przepychać się w drugą stronę - Hej! Dziewczyno! Proszę pani! Proszę się zatrzymać! - wrzeszczę za nią. Kolejne głowy odwracają się w moją stronę, ale jak na złość nie ma wśród nich samej szalikowej damy. Szalikowa Dama, tak ją właśnie nazwałem w myślach. Więc zaciskam mocniej palce na materiale i przyspieszam, wprawiając w ruch łokcie, coby się szybciej do niej przepchać, a w końcu zaciskam palce na jej szczupłym ramieniu.
- Przepraszam, zgubiła pani szalik... - mówię, unosząc nieznacznie szal, a gdy odwraca się w moją stronę i mam okazję przyjrzeć się dziewczęcej twarzy to nagle wydaje mi się dziwnie znajoma. Marszczę nos - Chwila... Czy my się przypadkiem nie znamy? - mówię i wytężam umysł, przeszukując wszystkie szuflady wspomnień, aż wreszcie trafiam na te beztroskie, hogwarckie chwile spędzone w towarzystwie jednej roztrzepanej Puchonki. Pewnego Promyczka, co mi rozświetlał wszystkie smutne chwile - Czekaj, czekaj, czekaj! Charlie Flume! Zgadza się? Johnatan Bojczuk, coś ci to mówi? - śmieję się, wielce rad, że trafiłem tutaj akurat na tę uroczą dziewoję, bo już nie pamiętam kiedy mieliśmy okazję rozmawiać ze sobą po raz ostatni, mimo tego, że w szkole byliśmy przecież dosyć blisko. Ale po opuszczeniu grubych murów Hogwartu jakoś... no nie udało mi się utrzymać kontaktu z większością znajomych, czego czasem bardzo żałowałem. Jednak skoro już Los na nowo połączył nasze ścieżki, to może jest to odpowiedni moment by niektóre relacje odbudować?
Ostatnio zmieniony przez Johnatan Bojczuk dnia 14.11.18 17:59, w całości zmieniany 1 raz
Charlie patrzyła na targany silnymi podmuchami wiatru bilet na mecz Jastrzębi z Flamouth ze Srokami z Montrose. Na tym boisku była pierwszy raz, co może wydawać się dziwne, jako że uwielbiała oglądać rozgrywki. Traf chciał, że nigdy nie miała wystarczająco dużo czasu, żeby pojawić się właśnie na Stadionie Narodowym, podczas gdy dzień czy dwa wolnego zdarzały jej się akurat podczas meczy toczących się na odległych od Londynu boiskach. Absurd, co nie? Takich absurdów w życiu Charlie było jeszcze więcej, toteż nie zastanawiając się nad tym dłużej starała się szybciej przebierać smukłymi nogami owiniętymi długą, szarą sukienką w białe róże, zgodnie z barwami ulubionej drużyny. Myśląc nad tym, czy zdąży dotrzeć na czas przed zaprezentowaniem zawodników, aby trochę sprzecznie z wyznawaną jastrzębiowatą religią zawtórować razem z tłumem fanów Srok podczas prezentowania jej przyjaciółki – zawodniczki Sophii Carter, poprawiła na głowie słomkowy kapelusz o dużym rondzie, czując pod opuszkami palców, jak bardzo zdążył nagrzać się od czasu opuszczenia pociągu.
Zawsze spóźniona, zawsze cierpiąca na brak czasu.. ale nie dziś. Nie dziś! I też nie w tym tygodniu. Uśmiechnęła się szeroko, pokonując stopnie prowadzące na trybuny. Jej złote sandałki klapały wesoło z każdym krokiem, jakby wyczuwając dobry humor ich właścicielki, bo oto właśnie Charlie postanowiła w końcu wziąć zasłużony urlop, rzucić podręcznik w najciemniejszy kąt mieszkania i w końcu, nareszcie, na Merlina, trochę się odprężyć. Swój wolny czas postanowiła rozpocząć właśnie od meczu Jastrzębi i była już na górze, przedzierając się najkulturalniej jak mogła przez gęsty jak stara zupa tłum. Oczami sondowała czarno-szaro-białą rzeszę kibiców oraz numery miejsc, by odnaleźć swoje, wypisane żółtymi cyferkami na bilecie. Jej wzrok prześlizgnął się po ciemnowłosym mężczyźnie o zabawnej, rozczochranej fryzurze, który oparty o barierkę obrócił się przez ramię i zatrzymał na niej spojrzenie bystrych, błękitnych oczu. Miał w nich coś takiego, że Charlie mimowolnie uśmiechnęła się lekko, lecz zaraz zmarszczyła brwi, gdy w jej głowie rozbrzmiał dzwonek. Nie mogła jednak dokładnie skojarzyć gdzie to cholerstwo dzwoni, w związku z czym dała się ponieść tłumowi.
Trzymając w jednej ręce torebkę, a drugą przytrzymując kapelusz, zabrakło jej dłoni do przytrzymania szala, o którego barku zorientowała się dopiero, gdy ktoś krzyknął w jej stronę. Zatrzymała się, co było wyjątkowo trudne w prądzie idących przed siebie ludzi, i zaczęła rozglądać się wokół. Chwilę potem poczuła chłodny dotyk palców na swoim przedramieniu.
To był ten mężczyzna, z którym wymieniła spojrzenia. W dłoni trzymał część jej garderoby, która odwinęła się z jej ramion.
- Najmocniej dziękuję, kompletnie nie zauważyłam… - zaczęła, lecz nagle twarz mężczyzny zmarszczyła się, a po chwili rozjaśnił ją blask zrozumienia. Gdy wypowiedział jej imię przechyliła głowę jak zdziwiony nieznanym odgłosem szczeniak. W jej głowie kliknęło coś dopiero wtedy, gdy jej wybawca się przedstawił.
- John? – szepnęła, lecz w hałaśliwym gwarze zdawało się, jakby tylko poruszyła bezdźwięcznie ustami. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. - John! – uścisnęła go mocno, czując, że jakaś cząstka piętnastoletniej Charlie teraz stoi przed nią i uśmiecha się szeroko. Odsunęła go na długość ramion i przyjrzała mu się dokładnie, zagryzając dolną wargę. Dotknęła jego policzka opuszkami palców jakby chciała sprawdzić, czy rzeczywiście John stoi przed nią, w ogóle nieświadoma, że może to wyglądać dziwnie. W jej oczach malowały się jednocześnie radość i wzruszenie. Ta szelma, John, Johnny Bojczuk… niech go wszyscy diabli jak wyrósł! Pamiętała go jako małego chłopca, uwielbiającego wycinać innym żarty i wprowadzać zamęt, a także, zupełnie tak jak ona, łazić po drzewach i tworzyć coś z niczego. Przytuliła go jeszcze raz, jakby chciała wyściskać go za te wszystkie lata, gdy nie mieli ze sobą kontaktu.
- Tyle lat minęło… Co tu robisz? – zapytała z niedowierzaniem, usuwając się na bok rzeki ludzi przetaczających się po trybunach.
Zawsze spóźniona, zawsze cierpiąca na brak czasu.. ale nie dziś. Nie dziś! I też nie w tym tygodniu. Uśmiechnęła się szeroko, pokonując stopnie prowadzące na trybuny. Jej złote sandałki klapały wesoło z każdym krokiem, jakby wyczuwając dobry humor ich właścicielki, bo oto właśnie Charlie postanowiła w końcu wziąć zasłużony urlop, rzucić podręcznik w najciemniejszy kąt mieszkania i w końcu, nareszcie, na Merlina, trochę się odprężyć. Swój wolny czas postanowiła rozpocząć właśnie od meczu Jastrzębi i była już na górze, przedzierając się najkulturalniej jak mogła przez gęsty jak stara zupa tłum. Oczami sondowała czarno-szaro-białą rzeszę kibiców oraz numery miejsc, by odnaleźć swoje, wypisane żółtymi cyferkami na bilecie. Jej wzrok prześlizgnął się po ciemnowłosym mężczyźnie o zabawnej, rozczochranej fryzurze, który oparty o barierkę obrócił się przez ramię i zatrzymał na niej spojrzenie bystrych, błękitnych oczu. Miał w nich coś takiego, że Charlie mimowolnie uśmiechnęła się lekko, lecz zaraz zmarszczyła brwi, gdy w jej głowie rozbrzmiał dzwonek. Nie mogła jednak dokładnie skojarzyć gdzie to cholerstwo dzwoni, w związku z czym dała się ponieść tłumowi.
Trzymając w jednej ręce torebkę, a drugą przytrzymując kapelusz, zabrakło jej dłoni do przytrzymania szala, o którego barku zorientowała się dopiero, gdy ktoś krzyknął w jej stronę. Zatrzymała się, co było wyjątkowo trudne w prądzie idących przed siebie ludzi, i zaczęła rozglądać się wokół. Chwilę potem poczuła chłodny dotyk palców na swoim przedramieniu.
To był ten mężczyzna, z którym wymieniła spojrzenia. W dłoni trzymał część jej garderoby, która odwinęła się z jej ramion.
- Najmocniej dziękuję, kompletnie nie zauważyłam… - zaczęła, lecz nagle twarz mężczyzny zmarszczyła się, a po chwili rozjaśnił ją blask zrozumienia. Gdy wypowiedział jej imię przechyliła głowę jak zdziwiony nieznanym odgłosem szczeniak. W jej głowie kliknęło coś dopiero wtedy, gdy jej wybawca się przedstawił.
- John? – szepnęła, lecz w hałaśliwym gwarze zdawało się, jakby tylko poruszyła bezdźwięcznie ustami. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. - John! – uścisnęła go mocno, czując, że jakaś cząstka piętnastoletniej Charlie teraz stoi przed nią i uśmiecha się szeroko. Odsunęła go na długość ramion i przyjrzała mu się dokładnie, zagryzając dolną wargę. Dotknęła jego policzka opuszkami palców jakby chciała sprawdzić, czy rzeczywiście John stoi przed nią, w ogóle nieświadoma, że może to wyglądać dziwnie. W jej oczach malowały się jednocześnie radość i wzruszenie. Ta szelma, John, Johnny Bojczuk… niech go wszyscy diabli jak wyrósł! Pamiętała go jako małego chłopca, uwielbiającego wycinać innym żarty i wprowadzać zamęt, a także, zupełnie tak jak ona, łazić po drzewach i tworzyć coś z niczego. Przytuliła go jeszcze raz, jakby chciała wyściskać go za te wszystkie lata, gdy nie mieli ze sobą kontaktu.
- Tyle lat minęło… Co tu robisz? – zapytała z niedowierzaniem, usuwając się na bok rzeki ludzi przetaczających się po trybunach.
Gość
Gość
Patrzę na nią z uśmiechem, który zresztą rozszerza się jeszcze bardziej kiedy jej szczupłe ramiona otulają moją sylwetkę. I ja ściskam ją mocno, z radością przyjmując ciepło kobiecego ciała. Wbijam spojrzenie w jej twarz, gdy odsuwamy się od siebie nieznacznie - w przygryzione delikatnie wargi i te wesołe oczy, przesuwam wzrokiem po dziewczęcych policzkach, po zgrabnym nosie, długich, ciemnych puklach... Dorosła, ale nic się nie zmieniła. Wciąż jawiła mi się jako uśmiech losu, promyczek... Ciekaw byłem jak ułożyło się jej życie i ufałem, że tak jak sobie wymarzyła. Zawsze dobrze jej życzyłem, zresztą z wzajemnością. Przyjemny dreszcz przebiegł mi po plecach kiedy sięgnęła mojego policzka, a usta wyciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu. Przyszedł czas na kolejne uściski, tak samo mocne i serdeczne jak poprzednie i chociaż ludzie patrzyli na nas spod byka lub chrząkali znacząco bo wciąż tamowaliśmy przejście, w tej chwili miałem to głęboko w nosie.
- Zdecydowanie za dużo! - nie miałem pojęcia dlaczego zerwaliśmy kontakt! Przecież zawsze fantastycznie się czuliśmy w swoim towarzystwie... ale chyba mi trochę odbiło po opuszczeniu szkolnych murów. Gdybym był wówczas tym samym człowiekiem co teraz, z pewnością podjąłbym wiele innych decyzji. No cóż, człowiek najlepiej uczy się na błędach - No jak to co! Zamierzam kibicować najlepszej drużynie na świecie! - kiwam energicznie głową, tym samym wprawiając w ruch aureolę ciemnych włosów, a gdy Charlie usuwa się z przejścia robię to samo. Wspieram się o barierkę - Srokom oczywiście, więc chyba będziemy dzisiaj stać po dwóch różnych stronach barykady. - śmieję się, machnąwszy głową w kierunku jej szalika - Serio? Jastrzębie? Sroki rozwalą ich w piętnaście minut. - kiwam głową z zawadiackim uśmiechem, chociaż wcale tak do końca nie wierzę we własne słowa. Moja ulubiona drużyna miała za sobą kiepski sezon, w ostatnim czasie tylko przegrywali, ale jako najprawdziwszy fan wciąż byłem z nimi. Nie zamierzałem odpuszczać, tylko krzyczeć głośno wraz z innymi kibicami.
- Ale nie martw się, chętnie otrę twoje łzy, jak Jastrzębie poniosą sromotną klęskę i postawię ci drinka na poprawę humoru. - mrugam do panny Flume jednym okiem, wciąż uśmiechając się w ten swój łobuzerski sposób. Tak po prawdzie wcale nie chciałem jej zdenerwować, raczej troszkę się podroczyć, zanim zawodnicy wlecą na boisko i zacznie się zażarta, powietrzna walka pomiędzy dwoma całkiem różnymi stadami ptaków.
- Zdecydowanie za dużo! - nie miałem pojęcia dlaczego zerwaliśmy kontakt! Przecież zawsze fantastycznie się czuliśmy w swoim towarzystwie... ale chyba mi trochę odbiło po opuszczeniu szkolnych murów. Gdybym był wówczas tym samym człowiekiem co teraz, z pewnością podjąłbym wiele innych decyzji. No cóż, człowiek najlepiej uczy się na błędach - No jak to co! Zamierzam kibicować najlepszej drużynie na świecie! - kiwam energicznie głową, tym samym wprawiając w ruch aureolę ciemnych włosów, a gdy Charlie usuwa się z przejścia robię to samo. Wspieram się o barierkę - Srokom oczywiście, więc chyba będziemy dzisiaj stać po dwóch różnych stronach barykady. - śmieję się, machnąwszy głową w kierunku jej szalika - Serio? Jastrzębie? Sroki rozwalą ich w piętnaście minut. - kiwam głową z zawadiackim uśmiechem, chociaż wcale tak do końca nie wierzę we własne słowa. Moja ulubiona drużyna miała za sobą kiepski sezon, w ostatnim czasie tylko przegrywali, ale jako najprawdziwszy fan wciąż byłem z nimi. Nie zamierzałem odpuszczać, tylko krzyczeć głośno wraz z innymi kibicami.
- Ale nie martw się, chętnie otrę twoje łzy, jak Jastrzębie poniosą sromotną klęskę i postawię ci drinka na poprawę humoru. - mrugam do panny Flume jednym okiem, wciąż uśmiechając się w ten swój łobuzerski sposób. Tak po prawdzie wcale nie chciałem jej zdenerwować, raczej troszkę się podroczyć, zanim zawodnicy wlecą na boisko i zacznie się zażarta, powietrzna walka pomiędzy dwoma całkiem różnymi stadami ptaków.
Zawadiacki uśmiech, którym obdarzył Charlie, mógł spokojnie być znakiem wodnym Johnny’ego. Ten przystojniak podbijał damskie serca seryjnie i chociaż każde stemplował, to w żadnym nie mógł na dłużej zagrzać miejsca, bo ciągle gnał przed siebie, ciągle odkrywał nowe piękne dusze i nowe też ciągle zdobywał. Charlie do dziś pamiętała, jak prowadziła z Sophie zakłady, która nieświadoma niewiasta tym razem wpadnie w jego sprytne sidła. Charlie zawsze była zafascynowana tą tajemniczą grą, którą prowadził, chociaż nie rozumiała jej zasad; niemniej rozgrywka wyglądała bardzo pięknie.
Łobuziak.
Gdy stanęli razem przy barierce, wyglądali dość ekscentrycznie; para wysokich chudzielców o ciemnych włosach i z identycznymi, radosnymi uśmiechami na ustach. Mogliby niemal uchodzić za rodzeństwo. Silny wiatr opatulił ich swoim zbawiennym, chłodnym oddechem, łopocząc połami sukienki Charlie i zarzucając jej włosy na plecy. Loczki Johna podskakiwały natomiast jak małe, narowiste koniki. Oczywiście zaczął droczyć się z Charlie jak za starych, dobrych czasów, kiedy w trzeciej klasie zakładali się kto dłużej wytrzyma po zmroku w Zakazanym Lesie. Teraz dostał od dziewczyny przyjacielskiego kuksańca w bok.
- Drinkiem nigdy nie pogardzę! – zaśmiała się Charlie, próbując przekrzyczeć gwar, który narastał z każdą kolejną minutą. Już za chwilę w niebo mieli wzbić się zawodnicy obu drużyn. Chociaż gdzieś podświadomie wiedziała, że ostatnio za często pozwala sobie na „jednego szybkiego” do pobliskiego baru i obiecywała sobie, że na pewno z tym skończy, ciągle odkładała tę decyzję na później. Jak lepiej przestawić swój mózg na wolniejsze obroty niż kuflem zimnego piwa albo szklaneczką whiskey?
- Jastrzębie może nie wygrywają często, ale zawsze spuszczają przeciwnikom łomot stulecia! Myślisz, że dlaczego im kibicuje? Po tygodniach spędzonych na czytaniu o leczniczych zastosowaniach wywaru z kiszonych ogórków w połączeniu z guanem nietoperzy potrzebuję jakiejś akcji, mięsa, krwi! – Wzniosła ręce do góry, układając palce na wzór szponów i parsknęła śmiechem, gdy wiatr zarzucił jej szal na głowę. - Chleba i igrzysk, panowie! – zawołała ile tylko było sił w jej wątłych płucach i przechylając się przez barierkę zamachała swoim chustą w powietrzu. Słomkowy kapelusz zsunął się z jej głowy i próbowała go pochwycić, ale znalazł się już poza zasięgiem jej dłoni. Zawodnicy właśnie wzbili się w powietrze, a jeden z naprawdę groźnie wyglądających Jastrzębi podleciał bardzo blisko widowni i mrugnął w stronę Charlie, po czym wręczył jej zgubione nakrycie głowy. Żeńska część widowni wydała stłumione, nieco zbyt rozmarzone „ahhh”, a sama właścicielka kapelusza podskoczyła i zaklaskała w dłonie jak dziesięciolatka na widok kucyka.
- Widziałeś jak zahamował na miotle? To było ekstra! Miał chyba najnowszy model Zmiatacza! Czytałam o nim; sto pięćdziesiąt mil na godzinę w ciągu dziesięciu sekund. Dasz wiarę? – zapytała z szeroko otwartymi oczami, obserwując krążących w dole graczy.
Łobuziak.
Gdy stanęli razem przy barierce, wyglądali dość ekscentrycznie; para wysokich chudzielców o ciemnych włosach i z identycznymi, radosnymi uśmiechami na ustach. Mogliby niemal uchodzić za rodzeństwo. Silny wiatr opatulił ich swoim zbawiennym, chłodnym oddechem, łopocząc połami sukienki Charlie i zarzucając jej włosy na plecy. Loczki Johna podskakiwały natomiast jak małe, narowiste koniki. Oczywiście zaczął droczyć się z Charlie jak za starych, dobrych czasów, kiedy w trzeciej klasie zakładali się kto dłużej wytrzyma po zmroku w Zakazanym Lesie. Teraz dostał od dziewczyny przyjacielskiego kuksańca w bok.
- Drinkiem nigdy nie pogardzę! – zaśmiała się Charlie, próbując przekrzyczeć gwar, który narastał z każdą kolejną minutą. Już za chwilę w niebo mieli wzbić się zawodnicy obu drużyn. Chociaż gdzieś podświadomie wiedziała, że ostatnio za często pozwala sobie na „jednego szybkiego” do pobliskiego baru i obiecywała sobie, że na pewno z tym skończy, ciągle odkładała tę decyzję na później. Jak lepiej przestawić swój mózg na wolniejsze obroty niż kuflem zimnego piwa albo szklaneczką whiskey?
- Jastrzębie może nie wygrywają często, ale zawsze spuszczają przeciwnikom łomot stulecia! Myślisz, że dlaczego im kibicuje? Po tygodniach spędzonych na czytaniu o leczniczych zastosowaniach wywaru z kiszonych ogórków w połączeniu z guanem nietoperzy potrzebuję jakiejś akcji, mięsa, krwi! – Wzniosła ręce do góry, układając palce na wzór szponów i parsknęła śmiechem, gdy wiatr zarzucił jej szal na głowę. - Chleba i igrzysk, panowie! – zawołała ile tylko było sił w jej wątłych płucach i przechylając się przez barierkę zamachała swoim chustą w powietrzu. Słomkowy kapelusz zsunął się z jej głowy i próbowała go pochwycić, ale znalazł się już poza zasięgiem jej dłoni. Zawodnicy właśnie wzbili się w powietrze, a jeden z naprawdę groźnie wyglądających Jastrzębi podleciał bardzo blisko widowni i mrugnął w stronę Charlie, po czym wręczył jej zgubione nakrycie głowy. Żeńska część widowni wydała stłumione, nieco zbyt rozmarzone „ahhh”, a sama właścicielka kapelusza podskoczyła i zaklaskała w dłonie jak dziesięciolatka na widok kucyka.
- Widziałeś jak zahamował na miotle? To było ekstra! Miał chyba najnowszy model Zmiatacza! Czytałam o nim; sto pięćdziesiąt mil na godzinę w ciągu dziesięciu sekund. Dasz wiarę? – zapytała z szeroko otwartymi oczami, obserwując krążących w dole graczy.
Gość
Gość
- No i to mi się podoba! - aż klaszczę w dłonie, a oczy błyszczą mi łobuzerskim blaskiem. Wreszcie jakaś normalna laska! A nie taka, co to niby nie pije, codziennie rano biega i je co najwyżej listek sałaty na każdy posiłek. Ale wiedziałem, że Charlie mnie nie zawiedzie; nigdy nie zawodziła.
- Ooooo, nie wiedziałem, że taka z ciebie krwiożercza bestia! Chyba zaczynam się bać! - śmieję się głośno, mierząc pannę Flume wzrokiem - im bardziej przerażającą minę robiła, tym słodsza mi się wydawała. W jej niebieskich, wielkich oczach tliły się iskry, były to jednak radosne, wesołe odblaski, może i nie pozbawione pewnej figlarności, której mimo wszystko daleko było do bestialskiej drapieżności. Była raczej jak rozdrażniony króliczek, niż wściekła lwica. Wychyliłem się przez barierkę, ale moje palce ledwie musnęły słomkowe nakrycie głowy, dryfujące powoli w powietrzu.
- O nie! Taka strata...! - zanim zdążę złączyć usta jeden z Jastrzębi postanawia wybawić pannę z opresji, więc mrużę nieznacznie oczy, wlepiając w niego spojrzenie, a gdy odlatuje, zaś z ust Charlie wypadają kolejne pochlebstwa, to jeno prycham, machnąwszy przy tym rękami.
- Popisy! Liczy się technika, a nie najlepsze miotły! Sroki mogłyby latać na rozwalających się, spróchniałych gałęziach, a i tak by wymiatały! - kiwam głową. W końcu gwar przecina pierwszy gwizdek sędziego i kafel szybuje w powietrzu złapany przez jedną ze ścigających mojej drużyny. Czerwona piłka przeskakuje z rąk do rąk, jakby bliższe z nią spotkanie miało co najmniej palić żywym ogniem!
- Widzisz jacy są szybcy?! - krzyczę w stronę Charlie, pochylając się lekko w jej stronę. Krzyczę i wiwatuję, tym głośniej, kiedy piłka w końcu przelatuje przez obręcz - pierwszy gol dla Srok! Ale Jastrzębie nie dają za wygraną - pałkarze co rusz kierują tłuczki w stronę przeciwników i wiedziałem, że jest tylko kwestią czasu, aż w końcu któryś sięgnie celu...!
- Ała! - przez tłum przedarł się jęk zawodu, gdy jedna z niebezpiecznych, wściekłych piłek zwaliła z miotły ścigającą czarno-białych - Paskudny faul, co? - kręcę lekko głową - To chyba koniec meczu dla tej pani. - w moim głosie słychać narastający smutek, kiedy ponownie wychylam się przez barierkę by zobaczyć co dzieje się tam, na dole. Ekipa magomedyków otacza postać zawodniczki, a już za moment znoszą ją z boiska, w zamian dopuszczając do gry...
- Nie wierzę! Wpuszczą Watkinsa! On ma dopiero 15 lat! Ten dzieciak jest niesamowity, zaraz zobaczysz co potrafi w powietrzu, jeszcze kilka lat i będzie najlepszym zawodnikiem w całej Wielkiej Brytanii! - podniecam się, zaś gdy chłopak wystrzeliwuje w powietrze, a dźwięk gwizdka wznawia mecz, to wsuwam małe palce w usta i głośno gwiżdżę.
- Ooooo, nie wiedziałem, że taka z ciebie krwiożercza bestia! Chyba zaczynam się bać! - śmieję się głośno, mierząc pannę Flume wzrokiem - im bardziej przerażającą minę robiła, tym słodsza mi się wydawała. W jej niebieskich, wielkich oczach tliły się iskry, były to jednak radosne, wesołe odblaski, może i nie pozbawione pewnej figlarności, której mimo wszystko daleko było do bestialskiej drapieżności. Była raczej jak rozdrażniony króliczek, niż wściekła lwica. Wychyliłem się przez barierkę, ale moje palce ledwie musnęły słomkowe nakrycie głowy, dryfujące powoli w powietrzu.
- O nie! Taka strata...! - zanim zdążę złączyć usta jeden z Jastrzębi postanawia wybawić pannę z opresji, więc mrużę nieznacznie oczy, wlepiając w niego spojrzenie, a gdy odlatuje, zaś z ust Charlie wypadają kolejne pochlebstwa, to jeno prycham, machnąwszy przy tym rękami.
- Popisy! Liczy się technika, a nie najlepsze miotły! Sroki mogłyby latać na rozwalających się, spróchniałych gałęziach, a i tak by wymiatały! - kiwam głową. W końcu gwar przecina pierwszy gwizdek sędziego i kafel szybuje w powietrzu złapany przez jedną ze ścigających mojej drużyny. Czerwona piłka przeskakuje z rąk do rąk, jakby bliższe z nią spotkanie miało co najmniej palić żywym ogniem!
- Widzisz jacy są szybcy?! - krzyczę w stronę Charlie, pochylając się lekko w jej stronę. Krzyczę i wiwatuję, tym głośniej, kiedy piłka w końcu przelatuje przez obręcz - pierwszy gol dla Srok! Ale Jastrzębie nie dają za wygraną - pałkarze co rusz kierują tłuczki w stronę przeciwników i wiedziałem, że jest tylko kwestią czasu, aż w końcu któryś sięgnie celu...!
- Ała! - przez tłum przedarł się jęk zawodu, gdy jedna z niebezpiecznych, wściekłych piłek zwaliła z miotły ścigającą czarno-białych - Paskudny faul, co? - kręcę lekko głową - To chyba koniec meczu dla tej pani. - w moim głosie słychać narastający smutek, kiedy ponownie wychylam się przez barierkę by zobaczyć co dzieje się tam, na dole. Ekipa magomedyków otacza postać zawodniczki, a już za moment znoszą ją z boiska, w zamian dopuszczając do gry...
- Nie wierzę! Wpuszczą Watkinsa! On ma dopiero 15 lat! Ten dzieciak jest niesamowity, zaraz zobaczysz co potrafi w powietrzu, jeszcze kilka lat i będzie najlepszym zawodnikiem w całej Wielkiej Brytanii! - podniecam się, zaś gdy chłopak wystrzeliwuje w powietrze, a dźwięk gwizdka wznawia mecz, to wsuwam małe palce w usta i głośno gwiżdżę.
- Okay, Jastrzębie zawsze są numerem jeden w moim serduchu, ale stary, muszę Ci przyznać, że ten dzieciak, TEN dzieciak… to OBŁĘD! – Charlie wybałuszyła oczy, kiedy kolejne dziesięć punktów zostało dodane do licznika Srok. Z Watkinsem w szeregach szły jak burza, rozbijając ustawienie Jastrzębi i wprowadzając na boisku zamęt, który tylko dla nich stanowił jakiś wzór. Johnatan chyba próbował ukryć zadowolenie, ale szelmowski uśmieszek jakimś cudem nie chciał zejść z jego ust. Charlie przyłożyła dłonie do policzków, zestresowana prawie jak przed owutemami.
- Jeśli szukający Jastrzębi nawali, to mają tak przesrane… tak przesrane… - pokręciła głową ze zrezygnowaniem. Nagle szukający obu drużyn wystrzelili w powietrze z ogromną prędkością. Speaker ogłosił, że najprawdopodobniej dostrzegli złotego znicza. Teraz wszystko zależało od jakości sprzętu jak i sprawności obu graczy. Charlie ukryła się za roześmianym Johnatanem.
- Nie chcę na to patrzeć! – zawołała, lecz naturalnie zerkała zza ramienia przyjaciela. Jego włosy łaskotały ją w nos. Oprócz boiska przysłoniętego ich kręconym nadmiarem, dostrzegła kawałek gładkiej, jasnej szyi i kilka małych żyłek, widocznych pod delikatną powierzchnią skóry. W jakiś sposób fascynowało ją obserwowanie tej zwykłej – niezwykłej szyi. Stała się ona nagłą zagadką, czymś nowym i wartym uwagi. Z prawie naukową ostrożnością wyciągnęła dłoń, by dotknąć tajemnicy kryjącej się pod falą ciemnych loków, lecz wtedy John podskoczył z radości, a po całej czarno-białej części trybun przetoczył się grom wiwatujących okrzyków.
Charlie natychmiast cofnęła rękę i zaklaskała, zaskoczona i zdezorientowana.
- Wygraliśmy? – przechyliła głowę z pytaniem w wielkich, niebieskich oczach.
- A widziałeś tą Srokę, dwójkę? Mój Merlinie, prawie dorastała mi poziomem! Jak wtedy leciała, pamiętasz, w… połowie? Mniej więcej w połowie meczu, tak leciała szybko… wziuuumm, i taki zwód, szuuuum, i naprawdę byłam przekonana, że wleci w trybuny! Stare dobre lata przebiegły mi przed oczami. Do dziś czasem drętwieje mi ta złamana ręka, którą uleczyła zaklęciem Sophia. – Oboje parsknęli śmiechem na to wspomnienie. Byli już na dole, szli w kierunku świstoklików, pozostawionych przez właścicieli mioteł i małego peronu, na którym stał pociąg. Charlie z nagłą falą smutku uświadomiła sobie, że to koniec ich spotkania. Przystanęła, więc John także się zatrzymał, nieco zdziwiony.
- Nawet nie uwierzysz jak bardzo się cieszę, że natknęliśmy się na siebie w całym tym tłumie – Charlie zatoczyła rękami wielkie koło - ale też jak bardzo żałuję, że dopiero teraz – splotła dłonie razem i przycisnęła do piersi. Widząc zaskoczenie na twarzy przyjaciela, pospieszyła z wyjaśnieniami. - Nie wracam do Londynu. W pracy wzięłam urlop, bo, jak babcię Heloise kocham, opary owocowych herbatek powoli zaczynały robić mi sieczkę z mózgu… i tak podejrzewam że zaszły w nim już nieodwracalne zmiany – dodała konspiracyjnym tonem. - Postanowiłam, że najlepiej będzie, kiedy odwiedzę rodziców w Guildford. Dawno ich nie widziałam, a przy okazji będę mogła trochę powędkować. To strasznie fajne! W łódce czas się zatrzymuje – uśmiechnęła się w stronę powoli zachodzącego za wzgórzem słońca. Okiem wyobraźni widziała te same promienie co teraz, ale odbijające się w tafli wody, na której figle małych rybek powodowały zmarszczki. Gdy jednak spojrzała znów na Johnny’ego, jej drogiego chłopca, smutek powrócił ze zdwojoną siłą.
- Naprawdę żałuję, że nie możesz… - urwała. Momentalnie jej twarz rozjaśnił blask genialnej myśli, która nawiedziła jej umysł jak grom z jasnego nieba. – Johnny, pojedź ze mną! – złapała go za ręce z pasją, chociaż jeszcze przed chwilą wykręcała sobie z żalu palce. – Musisz ze mną pojechać! Będziesz mógł zobaczyć to wszystko i odpocząć trochę i.. i.. popatrz, kolejne miejsce do odhaczenia na twojej liście! – zaśmiała się radośnie, znajdując remedium na cały swój ból. Chociaż teoretycznie Johnny nie powiedział „tak”, ona już podniosła jego ręce i okręciła się wokół własnej osi, pląsając beztrosko.
- Jeśli szukający Jastrzębi nawali, to mają tak przesrane… tak przesrane… - pokręciła głową ze zrezygnowaniem. Nagle szukający obu drużyn wystrzelili w powietrze z ogromną prędkością. Speaker ogłosił, że najprawdopodobniej dostrzegli złotego znicza. Teraz wszystko zależało od jakości sprzętu jak i sprawności obu graczy. Charlie ukryła się za roześmianym Johnatanem.
- Nie chcę na to patrzeć! – zawołała, lecz naturalnie zerkała zza ramienia przyjaciela. Jego włosy łaskotały ją w nos. Oprócz boiska przysłoniętego ich kręconym nadmiarem, dostrzegła kawałek gładkiej, jasnej szyi i kilka małych żyłek, widocznych pod delikatną powierzchnią skóry. W jakiś sposób fascynowało ją obserwowanie tej zwykłej – niezwykłej szyi. Stała się ona nagłą zagadką, czymś nowym i wartym uwagi. Z prawie naukową ostrożnością wyciągnęła dłoń, by dotknąć tajemnicy kryjącej się pod falą ciemnych loków, lecz wtedy John podskoczył z radości, a po całej czarno-białej części trybun przetoczył się grom wiwatujących okrzyków.
Charlie natychmiast cofnęła rękę i zaklaskała, zaskoczona i zdezorientowana.
- Wygraliśmy? – przechyliła głowę z pytaniem w wielkich, niebieskich oczach.
***
Przekomarzali się przez całą drogę w dół trybun, żartując z meczu, zawodników i własnych umiejętności miotlarskich. Charlie umiała latać, ale za czasów szkolnych słynęła z popisów, które najczęściej kończyły się w skrzydle szpitalnym. - A widziałeś tą Srokę, dwójkę? Mój Merlinie, prawie dorastała mi poziomem! Jak wtedy leciała, pamiętasz, w… połowie? Mniej więcej w połowie meczu, tak leciała szybko… wziuuumm, i taki zwód, szuuuum, i naprawdę byłam przekonana, że wleci w trybuny! Stare dobre lata przebiegły mi przed oczami. Do dziś czasem drętwieje mi ta złamana ręka, którą uleczyła zaklęciem Sophia. – Oboje parsknęli śmiechem na to wspomnienie. Byli już na dole, szli w kierunku świstoklików, pozostawionych przez właścicieli mioteł i małego peronu, na którym stał pociąg. Charlie z nagłą falą smutku uświadomiła sobie, że to koniec ich spotkania. Przystanęła, więc John także się zatrzymał, nieco zdziwiony.
- Nawet nie uwierzysz jak bardzo się cieszę, że natknęliśmy się na siebie w całym tym tłumie – Charlie zatoczyła rękami wielkie koło - ale też jak bardzo żałuję, że dopiero teraz – splotła dłonie razem i przycisnęła do piersi. Widząc zaskoczenie na twarzy przyjaciela, pospieszyła z wyjaśnieniami. - Nie wracam do Londynu. W pracy wzięłam urlop, bo, jak babcię Heloise kocham, opary owocowych herbatek powoli zaczynały robić mi sieczkę z mózgu… i tak podejrzewam że zaszły w nim już nieodwracalne zmiany – dodała konspiracyjnym tonem. - Postanowiłam, że najlepiej będzie, kiedy odwiedzę rodziców w Guildford. Dawno ich nie widziałam, a przy okazji będę mogła trochę powędkować. To strasznie fajne! W łódce czas się zatrzymuje – uśmiechnęła się w stronę powoli zachodzącego za wzgórzem słońca. Okiem wyobraźni widziała te same promienie co teraz, ale odbijające się w tafli wody, na której figle małych rybek powodowały zmarszczki. Gdy jednak spojrzała znów na Johnny’ego, jej drogiego chłopca, smutek powrócił ze zdwojoną siłą.
- Naprawdę żałuję, że nie możesz… - urwała. Momentalnie jej twarz rozjaśnił blask genialnej myśli, która nawiedziła jej umysł jak grom z jasnego nieba. – Johnny, pojedź ze mną! – złapała go za ręce z pasją, chociaż jeszcze przed chwilą wykręcała sobie z żalu palce. – Musisz ze mną pojechać! Będziesz mógł zobaczyć to wszystko i odpocząć trochę i.. i.. popatrz, kolejne miejsce do odhaczenia na twojej liście! – zaśmiała się radośnie, znajdując remedium na cały swój ból. Chociaż teoretycznie Johnny nie powiedział „tak”, ona już podniosła jego ręce i okręciła się wokół własnej osi, pląsając beztrosko.
Gość
Gość
Wcale nie dziwił mnie jej zachwyt. Ten dzieciak faktycznie był fenomenalny i trzeba było być ślepym albo głupim żeby tego nie zauważyć. Uśmiechnąłem się tylko, kątem oka obserwując reakcję Charlie na wszystko to, co działo się aktualnie na boisku. A działo się naprawdę wiele. Więc wrzeszczałem, krzyczałem i tupałem, klaskałem i gwizdałem, jak tylko kafel przejmowały Sroki. Kiedy zaś był w posiadaniu Jastrzębi, buczałem głośno, bądź wykrzykiwałem niezbyt pochlebne wiązanki pod ich adresem.
- Dajeszdajeszdajesz!!! - wrzeszczę z całych sił, zaciskając kciuki obu dłoni - TAAAAAK!!! - zawyłem jeszcze głośniej, aż podskoczyłem z radości i zaklaskałem w dłonie, gdy szukający biało-czarnych wyciągnął znicza w triumfalnym geście. Gwizdek sędziego oznajmił koniec meczu, a ja odwróciłem się do Charlie.
- Wygraliśmy, naprawdę wygraliśmy! - zawołałem z radością, łapiąc ją w ramiona i unosząc kilka centymetrów ponad podłogę. Co wcale nie było łatwe, bo byliśmy chyba mniej więcej tego samego wzrostu.
- Hahaha! Świetna, co? Szybsza od światła! Jedyna taka sroka w przestworzach! Chociaż nie! Wszyscy są FE NO ME NAL NI! - podzielałem jej entuzjazm, wtórując jej zresztą śmiechem za każdym razem gdy spomiędzy jej warg wylatywała salwa radości. Emocje powoli opadały, ale wciąż sprawiały, że serce biło mi szybciej niż zwykle. Wokół, przy świstoklikach i na peronie powoli tworzył się lekki chaos. Fani Srok śpiewali i gratulowali sobie nawzajem, przepuszczając się w pociągowych drzwiach. Obserwowałem to wszystko w ciszy, zatrzymując się dopiero kiedy i Charlie przystanęła. Zerknąłem na nią unosząc lekko obie brwi. Słuchałem, a moje usta wygięły się w delikatnym uśmiechu, który jednak tak szybko zniknął, jak i się pojawił. Przekrzywiłem głowę na jedną stronę i wsunąłem dłonie w kieszenie, podobnie jak panna Flume zerkając w kierunku słońca.
- Myślałem, że będę mógł postawić ci drinka... - zacząłem, ale nie pozwoliła mi dokończyć, w zamian wręcz bombardując propozycją nie do odrzucenia. To mi brzmiało jak świetna zabawa i nie wahałem się ani chwili.
- Nie mógłbym odrzucić takiego zaproszenia! - śmieję się, zaciskając palce na dziewczęcych dłoniach - Będziemy pływać? Już nie pamiętam kiedy ostatni raz czułem pod stopami jak grunt mi się buja na falach, a naprawdę strasznie tęsknię za tym uczuciem. - kiwam głową. Łódka! O niczym więcej nie marzyłem. Moja dusza, całkowicie oddana nieznanym głębinom, podskakiwała właśnie z radości. Ja sam miałem ochotę to zrobić. Pozwoliłem jej unieść swoje ręce i obrócić się wokół własnej osi, śmiejąc przy tym głośno.
- Pociąg czy świstoklik? Prowadź, Charlie, bo nie mogę się już doczekać aż odhaczę kolejne miejsce! - chwila odpoczynku zawsze się przyda, a mnie właściwie nic nie wiązało z Londynem; żadna praca, ani nic takiego. Byłem zwyczajnie wolnym człowiekiem i tę wolność kochałem najbardziej.
/ztx2 ----> tutaj
- Dajeszdajeszdajesz!!! - wrzeszczę z całych sił, zaciskając kciuki obu dłoni - TAAAAAK!!! - zawyłem jeszcze głośniej, aż podskoczyłem z radości i zaklaskałem w dłonie, gdy szukający biało-czarnych wyciągnął znicza w triumfalnym geście. Gwizdek sędziego oznajmił koniec meczu, a ja odwróciłem się do Charlie.
- Wygraliśmy, naprawdę wygraliśmy! - zawołałem z radością, łapiąc ją w ramiona i unosząc kilka centymetrów ponad podłogę. Co wcale nie było łatwe, bo byliśmy chyba mniej więcej tego samego wzrostu.
* * *
- Hahaha! Świetna, co? Szybsza od światła! Jedyna taka sroka w przestworzach! Chociaż nie! Wszyscy są FE NO ME NAL NI! - podzielałem jej entuzjazm, wtórując jej zresztą śmiechem za każdym razem gdy spomiędzy jej warg wylatywała salwa radości. Emocje powoli opadały, ale wciąż sprawiały, że serce biło mi szybciej niż zwykle. Wokół, przy świstoklikach i na peronie powoli tworzył się lekki chaos. Fani Srok śpiewali i gratulowali sobie nawzajem, przepuszczając się w pociągowych drzwiach. Obserwowałem to wszystko w ciszy, zatrzymując się dopiero kiedy i Charlie przystanęła. Zerknąłem na nią unosząc lekko obie brwi. Słuchałem, a moje usta wygięły się w delikatnym uśmiechu, który jednak tak szybko zniknął, jak i się pojawił. Przekrzywiłem głowę na jedną stronę i wsunąłem dłonie w kieszenie, podobnie jak panna Flume zerkając w kierunku słońca.
- Myślałem, że będę mógł postawić ci drinka... - zacząłem, ale nie pozwoliła mi dokończyć, w zamian wręcz bombardując propozycją nie do odrzucenia. To mi brzmiało jak świetna zabawa i nie wahałem się ani chwili.
- Nie mógłbym odrzucić takiego zaproszenia! - śmieję się, zaciskając palce na dziewczęcych dłoniach - Będziemy pływać? Już nie pamiętam kiedy ostatni raz czułem pod stopami jak grunt mi się buja na falach, a naprawdę strasznie tęsknię za tym uczuciem. - kiwam głową. Łódka! O niczym więcej nie marzyłem. Moja dusza, całkowicie oddana nieznanym głębinom, podskakiwała właśnie z radości. Ja sam miałem ochotę to zrobić. Pozwoliłem jej unieść swoje ręce i obrócić się wokół własnej osi, śmiejąc przy tym głośno.
- Pociąg czy świstoklik? Prowadź, Charlie, bo nie mogę się już doczekać aż odhaczę kolejne miejsce! - chwila odpoczynku zawsze się przyda, a mnie właściwie nic nie wiązało z Londynem; żadna praca, ani nic takiego. Byłem zwyczajnie wolnym człowiekiem i tę wolność kochałem najbardziej.
/ztx2 ----> tutaj
Jeszcze kilka miesięcy temu to Quidditch był największą pasją Jessy, a rudowłosa żyła w bańce błogiej nieświadomości – nie wiedziała o Zakonie Feniksa, o Rycerzach Walpurgii, a anomalie nie panoszyły się na Wyspach. W maju jednak wszystko uległo zmianie, a Diggory zaangażowała się do tego stopnia, że już we wrześniu miała wrażenie, że zaniedbuje tę część swojego życia, która wcześniej wiązała się z nałogowym śledzeniem tabel wszystkich lig europejskich czy wyjeżdżaniem na mecze choćby raz w miesiącu. Zamiast tego walczyła z niestabilną magią, poszukiwała tajemniczych wysp, wypełniała czarodziejskie czakramy swoją energią i planowała wycieczkę do Azkabanu. Na przełomie lata i jesieni dopadła ją jednak myśl, że niedostatecznie przykłada się do swojej pracy. Choć nie miała z góry ustalonych godzin, nie potrzebowała żadnego biura, a kontakt listowny z zawodnikami i trenerami utrzymywała bezproblemowo, czegoś jej brakowało. Pasja, którą darzyła wielką miłością, zeszła na dalszy plan i bardzo jej się to nie podobało. Musiała szybko nadrobić zaległości, by nie wypaść z obiegu. Cóż z tego, że znała rozkład punktowy tabeli ligi na pamięć, skoro pominęła dwa ostatnie mecze z rzędu i mogła przez to stracić na wiarygodności? Oczywiście, że nie musiała być obecna na trybunach za każdym razem, gdy w powietrzu szalał któryś z odkrytych przez nią talentów, lecz wolała trzymać rękę na pulsie i upewniać się, że wcześniej dobrze wykonała swoją robotę.
W październiku skrupulatnie chadzała na mecze, nie zajmując co prawda miejsc w lożach, ale pozostając w gronie specjalistów i osób, które nie tylko pasjonowały się Quidditchem, ale także – zupełnie tak, jak ona – uczyniły z pasji swój zawód. Znała się z innymi łowcami talentów, pozdrawiała trenerów i zawodników popularnych drużyn i schlebiało jej to, że oni także nie mieli oporów przed tym, by się z nią przywitać. Widać jednak nie wypadła z obiegu, gdy gorące nazwiska tego sezonu zwracały na nią uwagę. Chociaż przez większość czasu skupiała się na grze, na obserwowaniu zawodników oraz analizowaniu niemal każdego ważniejszego zagrania, czas spędzony na stadionach wykorzystywała do maksimum. Odbyła kilka pogawędek, które pozornie mogły znaczyć niewiele, lecz w ogólnym rozrachunku przybliżały ją do celu. A cel był jeden – zostać zaproszoną przez selekcjonera drużyny narodowej na spotkanie dotyczące powołań. Mistrzostwa Świata nadchodziły wielkimi krokami, na ogłoszenie szerokiej kadry czekali nie tylko kibice, ale także udziałowcy, trenerzy i przede wszystkim zawodnicy. Jessa starała się więc jak mogła, by podczas „przypadkowych” spotkań z ludźmi z branży zaprezentować się jak najlepiej. Profesjonalna, pogodna i kontaktowa – te trzy cechy wykorzystane w pracy zawsze pozwalały jej odnosić sukcesy i tak miało być także tym razem.
Zaproszenie w końcu nadeszło! Diggory otrzymała nieformalny list od trenera reprezentacji i choć wiedziała doskonale, że nie będzie jedyną specjalistką w gronie zebranych, to i tak niesamowicie ucieszyła ją możliwość wzięcia udziału w czymś tak ważnym. Ostateczna decyzja miała należeć do selekcjonera, lecz skoro zamierzał zasięgnąć języka kolegów po fachu i ludzi świata sportu, oznaczało to, że jest bardziej otwarty na zmiany, niż Jessa początkowo sądziła. Niesamowitym zaszczytem była możliwość wtrącenia swoich trzech knutów, dlatego rudowłosa zamierzała wykorzystać swoją szansę najlepiej, jak tylko mogła. Studiowała sylwetki dotychczasowych kadrowiczów, wybrała się na kilka meczów w obrębie kraju, od zaprzyjaźnionej trenerki Harpii otrzymała także pozwolenie na podejrzenie godziny treningu drużyny; nazwisko Diggory było już w branży dobrze znane, lecz nie tylko przez wzgląd na reputację czarownica nigdy nie zdradziłaby konkurencyjnej drużynie szczegółów podpatrzonej taktyki.
Miała to szczęście, że nie była z nikim związana żadnym rodzajem trwałej umowy – nie reprezentowała niczyich interesów, jedynie własne. A w jej interesie leżało zwycięstwo Angielskiej Drużyny Quidditcha nad każdym zespołem, z którym przyjdzie im się zetrzeć w nadchodzących Mistrzostwach. Nie była niczyją agentką, nie lobbowała na rzecz konkretnych drużyn i podejrzewała, że to właśnie ten fakt w ostateczności przekonał do niej trenera. Swoją wiedzę i doświadczenie mogła przekuć w profesjonalne, rzetelne porady, a takich najwyraźniej potrzebował.
Dwudziestego października zjadła więc śniadanie wraz z synem i obiecała mu, że wieczorem przeczyta mu jego ulubioną baśń na dobranoc; nie mogła spędzić z nim całego dnia i drobne wyrzuty sumienia pojawiły się na moment. Zniknęły szybko, zapomniane pod wpływem skupienia. Jessa miała do pokonania długą drogę, lecz nie pierwszy raz leciała na miotle do Londynu. Jeśli tylko mogła, zawsze wybierała ten środek transportu ponad świstoklik i tak było właśnie tym razem. Mocno zaciskała ręce na trzonku miotły, co jakiś czas poprawiając gogle; mroźny wiatr powodował, że trochę piekły ją policzki, lecz nie przyczynił się do zmiany kursu, więc stolica kraju ukazała się jej oczom po kilku godzinach lotu.
Na stadionie narodowym bywała już niezliczoną ilość razy, zdarzyło jej się także przebywać w sali szumnie nazywanej konferencyjną; to prawda, służyła do zebrań, lecz w celu omawiania taktyki równie dobrze mogliby spotykać się w szatniach. Diggory szybko zorientowała się, że nie przybyła na miejsce jako pierwsza, a po udaniu się we wskazane miejsce dostrzegła kilka znajomych osób. Przywitała się z blondwłosą czarownicą, która poza nią była jedyną kobietą obecną na Sali.
- No proszę, cóż za postępowość – posłała w jej kierunku przyjacielski uśmiech i ucieszyła się, gdy blondynka odpowiedziała tym samym.
W branży nie było zbyt wielu czarownic, w zdecydowanej większości przeważali mężczyźni, co było niekiedy powodem frustracji Jessy. Niejeden z nich sądził, że kobiety powinny zajmować się domami i nie rwać do pracy, a rudowłosa nie potrafiła znieść tak skostniałych poglądów, więc chętnie wdawała się w dyskusje. Miała głęboką nadzieję, że dziś nie dojdzie do podobnych animozji, zamierzała bowiem skupić się na tym, po co tu przybyła.
Trener pojawił się spóźniony, lecz szybko za to wszystkich przeprosił. Jego ciemnoniebieska szata była przypadkowa i Diggory wcale nie uznała jej za podprogowy przekaz odnośnie kibicowania jedynej słusznej drużynie. Theodore Meadowes zaprosił wszystkich gestem do pomieszczenia, w którym najwięcej miejsca zajmował długi, prostokątny stół, dookoła którego ustawiono kilkanaście krzeseł; skojarzenie z Zakonem Feniksa nasunęło się rudowłosej samo. Czarownica zajęła miejsce pośrodku stołu, nie chcąc wcale pchać się w bliską okolicę krzesła selekcjonera. Wierzyła w swoją siłę przebicia i jeśli będzie miała do powiedzenia coś konkretnego, na pewno się na to zdecyduje. Póki co, nie chciała wybiegać przed szereg.
- Dziękuję Wam wszystkim za obecność – Meadowes skłonił głowę, rzucając na stół pękatą teczkę, z której rozsypało się kilkanaście czarodziejskich fotografii, każda z nich oprawiona imieniem i nazwiskiem – Sprawa jest prosta, czeka mnie wybór szerokiej kadry i choć nie jesteście członkami sztabu trenerskiego, każdego z Was cenię za profesjonalne podejście do wykonywanych zawodów oraz pasję, jaką sobą reprezentujecie. Dziś chciałbym skupić się na słabych stronach osób, których zdjęcia znajdują się przed Wami. Nie będzie to jedyne spotkanie, jeśli zechcecie towarzyszyć mi na kolejnym, skupimy się na superlatywach.
Zamilkł, odczekał chwilę, a gdy nikt nie zdecydował się zadać żadnego pytania, selekcjoner uniósł w górę pierwsze zdjęcie, wymawiając imię i nazwisko szukającego, którego Jessa doskonale znała z boiskowych popisów. Las rąk uniósł się w górę, a kolejne osoby wypowiadały się odnośnie formy i techniki przedstawionego zawodnika.
- Jest szybki, to fakt, ale jego zwód Wrońskiego jest zbyt słaby – wypowiedziała się w końcu, gdy nadeszła jej kolej – Przeciwnicy będą w stanie przewidzieć, kiedy blefuje. I chociaż to nie determinuje jego solidnej techniki, zdecydowanie stanowi słaby punkt – mówiła donośnym głosem, pewna wypowiadanych przez siebie słów.
Dyskusja na temat zawodników trwała w najlepsze, a momentami dochodziło do sprzeczek, lecz ognista część temperamentu Jessy pozostała tym razem uśpiona. W skupieniu słuchała słów kolegów i koleżanki, uważnie dobierała słowa, gdy sama wypowiadała się o pretendentach do miana członka kadry narodowej. Obserwowała także trenera, zwracała uwagę na jego słowa oraz mimikę, dzięki czemu wydawało jej się, że jest w stanie ocenić już teraz którzy zawodnicy nie otrzymają powołania. Wszyscy z zaprezentowanych byli świetni, bez dwóch zdań, lecz zadaniem Meadowesa było wybranie najlepszych. Diggory uważała, że nie powinien skupiać się jedynie na znanych nazwiskach i była nieco zawiedziona, gdy wśród zdjęć doliczyła się większej ilości Anglików grających w zagranicznych ligach, nie skomentowała tego jednak w żaden sposób. Ucieszyła ją za to obecność wielu kobiet, które miały szanse na grę w narodowych barwach.
Spotkanie trwało ponad cztery godziny, a chociaż w przerwie podano obiad, gdy wszystko dobiegło już końca, Jessa była wykończona. Zmęczona bardziej, niż po wcześniejszym locie, potwierdziła swoją obecność na kolejnym spotkaniu oraz pożegnała się z obecnymi dziś w Sali. Była z siebie zadowolona, a możliwość bycia nawet niewielką częścią składową czegoś tak dużego, napełniała ją dumą. W drodze powrotnej do Otterton rozmyślała tylko o Quidditchu i przestała dopiero wtedy, gdy Amos wyszedł do ogródka, by ją uścisnąć. Przekraczając próg domu, zostawiła pracę za sobą.
| zt
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Burza, która rozpętała się z początkiem listopada, zdawała się nie mieć końca. Od grubo ponad tygodnia ani na chwilę nie przestało padać, ani na moment zza chmur nie wyjrzało słońce. Ołowiane, ciężkie chmury kłębiły się nad Wielką Brytanią, pogrążoną w ciemności; niebo raz po raz roziskrzały liczne błyskawice, a wyspa drżała od huku potężnych grzmotów. Przez pierwsze kilka dni Maxine zrzucała to na karb jesieni, uparcie powtarzała koleżankom z drużyny, że przecież taka burza nie może trwać wiecznie - ale po trzech, czy czterech dniach stopniowo nabierała przekonania,że burza ta nie jest naturalna. Nie tak potężna i gwałtowna. Martwiło ją to nie tylko ze względu na nadchodzącą wielkimi krokami wyprawę do Azkabanu, burza wszak niewątpliwie była powiązana z anomaliami, a ich najpotężniejsze źródło znalazło się właśnie tam; ciężar trosk powiększał się przez zbliżający mecz. Musiałoby dojść do prawdziwej naturalnej katastrofy, aby odwołać rozgrywkę quidditcha; burza i wichura na takie miano wedle przekonania władz brytyjsko-irlandzkiej ligi nie należały - ani Harpie z Holyhead, ani tym bardziej Strzały z Appleby nie miały zamiaru sugerować przełożenia rozgrywki. Zawodniczki z walijskiej drużyny prędzej połamałyby własne miotły, niż zasugerowały własną słabość; Strzały zaś słynęły z sukcesu z 1932, kiedy to pokonały ówczesnych mistrzów Europy - Sępy z Vracy, podczas meczu trwającego ponad szesnaście dni, meczu zakłócanego przez rzęsisty deszcz i gęste mgły.
Nie było innego wyjścia - musiały zagrać bez względu na wszystko.
Trenerka powtarzała im smętnym tonem, że powinny były się cieszyć, iż stan wojenny, ogłoszony jeszcze przez Harolda Longbottoma w sierpniu, nie zakazał do odwołania zgromadzeń publicznych - a mecze quidditcha się do nich wszak zaliczały. Desmond wolała nawet nie myśleć, co byłoby, gdyby nie mogła grać; quidditch był nie tylko jej sposobem na życie, dawał jej chleb i dach nad głową, pozwalał też oderwać myśli. Zrestartować się. Wyłączyć. Gdy wzbijała się na miotle w przestworza przestawała myśleć o Azkabanie, czarnej magii, anomaliach, Rycerzach Walpurgii krążących nad nimi jak sępy - liczyła się tylko gra. Tylko złoty znicz.
Z niepokojem wyglądała przez okno, w którego szybę krople deszczu wybijały energiczny, niemal agresywny rytm. Stała oparta o ścianę w szatni, z rękoma splecionymi na piersi; patrzyła na niebo rozjarzone błyskawicami, słuchała jednak słów trenerki Harpii uważnie. Strzały z Appleby może nie należały już do czołówki najlepszych drużyn w brytyjsko-irlandzkiej lidze quidditcha, jednakże nie należało ich lekceważyć - mieli kilku naprawdę dobrych zawodników, zwłaszcza szybkich ścigających i silnych pałkarzy.
- Uważaj na tłuczki Desmond, masz mieć oczy dookoła głowy - powtarzała trenerka aż do znużenia.
Szukająca kiwała jedynie głową, zaciskając usta; zawsze miała oczy dookoła głowy, podczas meczu nie pozwalała sobie na rozproszenie myśli, pozostawała skupiona i ostrożna. Wypatrywała znicza, nie przestając jednocześnie obserwować innych graczy; jako szukająca była wystawiona na częstsze ataki ze strony posyłanych przez pałkarzy przeciwnej drużyny tłuczków.
Ostatnie instrukcje, przypomnienie głównych założeń taktyki na dzisiejszy mecz, życzenie połamania mioteł i zapewnienie o trzymaniu kciuków. Siedem zawodniczek Harpii Holyhead stanęły w okręgu, złożyły razem dłonie i po cichym okrzyku, wymaszerowały z szatni.
Stała dość blisko, nie słyszała jednak w ogóle głosu sędziny, przemawiającej do kapitanów drużyn. Uścisnęli sobie dłonie, a po chwili rozległ się głośny gwizdek - mecz się rozpoczął.
Nie minęło kilka minut, a Maxine (i chyba każdy z czternastki zawodników na stadionie narodowym) przemokła do suchej nitki; szata do quidditcha o barwie ciemnej zieleni, ze złotym pazurem Harpii na piersi, przylgnęła do niej niczym druga skóra. Gdyby nie porządne rękawice, skostniałyby jej dłonie. Nie pamiętała kiedy ostatnio warunki atmosferyczne były aż tak złe. Wichura nie łagodniała choćby na krótką chwilę. Wiatr wył potępieńczo, niczym ofiara czarnoksiężnika, silne jego podmuchy utrudniały lot na miotle; Desmond w pewnych momentach trudno było utrzymać kurs nawet pomimo doskonałości swego nowego nabytku (którym nie przestawała się chwalić).
ŁUUUUUP!
Ból w prawym ramieniu i boku mocno dał się jej we znaki. Ty śmieciu, warknęła w myślach, dostrzegając w oddali pałkarza Strzał; sprytnie postąpił, musiała to przyznać. Uderzył w tłuczka tak, aby siła wiatru podkręciła jego moc - jego podmuch i złośliwa piłka zepchnęły Maxine na jedną z trybun. Niemal strąciły ją z miotły, złapała się trzonka w ostatniej chwili. Dyndała w powietrzu, na dużej wysokości, próbując się na nią wdrapać, lecz cholernie silny deszcz i wichura skutecznie jej to utrudniały.
Mecz rozpoczął się o dwunastej. Nie mogło minąć więcej niż trzy kwadranse, dopiero minęło południe, a było ciemno jak w nocy. Maxine nie widziała niemal nic. Sylwetki współgraczy były jedynie kolorowymi plamami za taflą nieprzejrzanej wody. Rozróżniała ich jedynie po kolorach, choć na tle zgniłozielonej murawy czasami trudno było jej dostrzec inne Harpie. Zaklęcie, które sprawiło, że założone gogle do gry odpychały krople deszczu w tak potężną burzę na niewiele się zdawało.
Huk grzmotów i wycie wiatru utrudniało Maxine słuchanie komentatora; wzmocnił swój głos odpowiednim zaklęciem, nie potrafiła jednak rozróżnić poszczególnych słów, nie widziała też tablicy z punktami - miotała się po boisku próbując w tym chaosie wypatrzyć złotą plamkę, nie mając jednocześnie pojęcia, czy mają przewagę, czy też nie...
Spokojnie, Desmond, powtarzała sobie w myślach. To nie pierwsza trudna rozgrywka w jej karierze. Nie pierwsza i nie ostatnia. Zawsze mogło być gorzej, prawda? Życie nie ustawało w staraniach, aby udowadniać jej, że to prawda.
Po raz kolejny niemal spadła z miotły z wysokości trzydziestu stóp, kiedy w sam środek murawy boiska stadionu narodowego trafił piorun - huknęło tak, że Maxine zadrżała i niemal ogłuchła. Błysnęło oślepiająco, niemal boleśnie. Po raz pierwszy ponad wycie wiatru i szum deszczu przebrzmiały wrzaski przerażonej widowni. Na murawie widniała teraz wypalona, czarna dziura.
Nikt nie przerwał meczu.
Nie było jeszcze piętnastej, a zrobiło się ciemno jak w nocy. Sędzina wyczarowała potężne kule światła czarem Lumos Maxima. Desmond, zbliżywszy się do tabeli wyników, dostrzegła w końcu, że Strzały z Appleby wygrywają z nimi osiemdziesięcioma punktami. Musiała złapać znicza. Jak najszybciej. Nie mogły teraz przegrać - nie na tym etapie rozgrywek. Miotała się po boisku gorączkowo, atakowana nieustannie przez pałkarzy. Obawiała się zwisów leniwca w taką pogodę, sytuacja ją jednak do tego zmuszała; kilkakrotnie dyndała zawieszona na miotle, z mocno bijącym sercem, nie wiedząc, czy uda jej się znów wdrapać na śliską od kropel deszczu miotłę. Podczas jednej z prób udało im się trafić ją tłuczkiem w lewe udo. Zawyła z bólu, nie słyszała jednak własnego krzyku, bo stadion znów zadrżał od potężnego grzmotu.
Sytuacja wydawała się jej już beznadziejna. Ścigający Strzał znów trafili kaflem w ich bramkę. Kapitan Harpii z Holyhead w pewnej chwili zbliżała się do Desmond i nawrzeszczała na nią tak, jak gdyby szukająca zamiast wypatrywać znicza, malowała sobie na tej miotle paznokcie. Maxine odwarknęła coś wściekle - starała się przecież, Merlin jej świadkiem, że się starała.
Kilka razy miała wrażenie, że go widzi. Pędziła w tamtą stronę, a szukający Strzał siedział jej na ogonie, zwykle okazywało się jednak, ze to jedynie przebłysk złotej biżuterii - albo urojenie. Bała się, że gdy zapadnie zupełna noc, nie będą miały szans, aby ukończyć rozgrywkę jeszcze dziś. O tej porze roku, w taką pogodę, wizja meczu trwającego dzień i noc, była przerażająca - było już cholernie zimno, a przemoczona szata sprawiała, że chłód przenikał Maxine aż do szpiku kości.
To nie ona pierwsza dostrzegła znicza. To przeciwnik, szukający Strzał, pierwszy go wypatrzył, a Desmond ruszyła za nim w gorączkową pogoń. No dalej, no dalej, myślała panicznie, zaciskając palce na trzonku nowiutkiej miotły, próbując zmusić ją do jeszcze większego tempa; lecieli jednak pod wiatr, jego pęd ją opóźniał, widziała jak Thomson wyciąga dłoń w rękawicy po złotą piłeczkę...
NIE! krzyczało każde włókno jej ciała.
Miała ochotę wyciągnąć rękę i capnąć witki miotły przeciwnika (czy sędzina w taką pogodę w ogóle by to zauważyła?), ale kiedy już była zdecydowana to zrobić - znicz wymknął się spod jego palców i poszybował w dół. Maxine gwałtownie opuściła trzonek miotły, zanurkowała za nim niemal pionowo i...
... zacisnęła palce na piłeczce. Złote skrzydełka trzepotały gorączkowo pomiędzy jej palcami. Gwizdek ogłaszający koniec meczu zagłuszył grzmot. To zielono-złote barwy, jakie przybrał stadion narodowy, oznajmiły zwycięzcę rozgrywki. Maxine odetchnęła z ulgą - niewiele brakowało. Zaledwie trzydziestu punktów, aby pochwycenie znicza zakończyło mecz, ale nie dało im zwycięstwa.
Lądowała na murawę cholernie zmęczona, lecz szczęśliwa - przynajmniej dziś.
| zt
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Pogoda zdecydowanie nie rozpieszczała mimo zabezpieczeń nałożonych na stadion. Dziś Harpie miały trenować na stadionie pod Londynem, ponieważ to tu miał odbyć się najbliższy mecz. Strzały z Appleby – właśnie oni mieli być wkrótce ich przeciwnikami, a Jamie mgliście przypomniała sobie tamten mecz sprzed paru lat, gdy jeszcze grała dla Os. Również panowały wtedy trudne warunki, z tamtej perspektywy naprawdę paskudne, choć po tym roku i anomaliach musiała zmienić zdanie i stwierdzić, że wtedy nie było jeszcze tak źle. Tamta burza była czymś normalnym i naturalnym. Aktualna – nie. Nadal pamiętała tamten wypadek właśnie podczas meczu ze Strzałami. Tłuczek uderzający w głowę i podmuch silnego wiatru ciskający ją o słupek tak mocno, że połamała sobie żebra, a zaraz potem z bólu straciła przytomność i upadku na ziemię już nie czuła. Tamto wydarzenie przekreśliło jej dalszą grę dla Os i postawiło pod znakiem zapytania karierę, jednak wróciła do quidditcha, a dziś była silniejsza, bardziej wytrzymała i doświadczona niż wtedy. Musiała przetrzymać i tę burzę, tym bardziej że pozostawało się cieszyć, że w ogóle mogli grać mimo anomalii i stanu wojennego. Gdyby tak zakazano rozgrywek z pewnością czułaby w sercu ogromną pustkę, bo kochała quidditcha i latanie w ogóle. Trudno było jej wyobrazić sobie siebie w jakimś zwykłym zawodzie, siedzącą grzecznie za biurkiem i spędzającą cały dzień w stosach papierów. Pewnie umarłaby z nudów po kilku dniach.
Choć ubrała się solidnie, bardzo szybko została przemoczona przez deszcz. Była przyzwyczajona do latania w różnych warunkach i zmoknięcie nie było jej straszne, ale ta ulewa, połączona z grzmotami przetaczającymi się nad głowami, była inna niż zwykły deszcz. Mimo ochronnych gogli widziała niewiele, mimo że jej zmysł spostrzegawczości i tak był wyostrzony przez lata treningów w różnych warunkach i konieczność obserwowania wszystkiego, co się na boisku dzieje, by nie przegapić momentu, kiedy można spróbować przechwycić kafla lub wykonać dobry, celny rzut na bramkę. Obecnie ledwo widziała co robią jej współzawodniczki i kilka razy o mały włos oberwałaby tłuczkiem. W końcu jednak zadecydowano o wcześniejszym przerwaniu treningu i powrocie do szatni. Jamie z ulgą zrzuciła z siebie przemoczone szaty treningowe i zaczęła się starannie osuszać ręcznikiem, by następnie wciągnąć na siebie suchy sweter, spodnie, grube skarpety i szatę. Zasznurowała buty z wysokimi cholewami i przeczesała palcami mokre włosy, które miały obecnie jej ulubioną długość – były krótkie, postrzępione i kończyły się mniej więcej w połowie szyi. Zarzuciła na ramię swoją miotłę; brakowało jej dobrego, sportowego egzemplarza na którym latała odkąd rozpoczęła zawodową karierę, ale niestety lepsza miotła uległa zniszczeniu przez anomalie i musiała zadowolić się tańszym modelem, dopóki nie kupi czegoś z wyższej półki.
Nie spodziewała się jednak, że ledwie kilkanaście metrów po wyjściu z szatni niemal na kogoś wpadnie...
8.11
Steffen miał dość pisania kolejnego artykułu o tym, jak być elegantką, która podoba się mężczyznom. Oczywiście, podobały mu się eleganckie damy, ale podczas swojej współpracy z "Czarownicą" zauważył, że redakcja promuje model kobiety eterycznej i delikatnej, a najchętniej szlachcianki. A figa! Jeśli jako mężczyzna ma pisać (pod pseudonimem kobiety) o tym, jakie kobiety podobają się mężczyznom, to powinien poszerzyć horyzonty czytelniczek. Otóż od pierwszego roku w Hogarcie podziwiał zawodniczki Quidditcha i w wielu się kochał. Chciał więc napisać coś o silnych, niezależnych i wysportowanych kobietach! Dlatego udał się na Stadion Narodowy gdy tylko dowiedział się, że treningi odbywają się pomimo burz. Był chyba jedynym szalonym "kibicem" w taką pogodę, ale czego nie robi się dla pracy i rozwijania prasy? Poza uwielbiał oglądać zarówno mecze, jak i treningi i był gotów znieść dla nich deszcz.
Oglądając zawodniczki, na moment zapomniał po co tu był. Sam na pewno nie byłby w stanie latać na miotle w taką pogodę (Ba, nie miałby nawet na to ochoty! Co innego stanie na trybunach i obserwowanie, to było porywające!), a te dziewczyny były niesamowite. Idealizując zawodniczki, nie widział ich zmagań i przyjął zakończenie treningu z pewnym rozczarowaniem. Szybko jednak przypomniał sobie, po co tu jest i pognał pod szatnię. Miał już w głowie ułożoną całą kwestię: Dzień dobry, czy znajdzie pani chwilę czasu na rozmowę dla "Proroka Codziennego"?
Zawsze był lepszy w obserwacji niż w rozmowach, ale nie każdy tekst da się napisać z perspektywy szczura. Obawiał się, że profesjonalne gwiazdy sportu nie podejdą poważnie do reportera "Czarownicy", więc ułożył drobne kłamstewko o Proroku Codziennym, bo przecież napisze tylko o nich i nie będzie cytował ich słów. Tylko parafrazował, czy coś!
Był gotów naskoczyć na pierwszą zawodniczkę, która wyjdzie z szatni, ale gdy tylko ją zobaczył, zapomniał o całym przygotowanym scenariuszu. Jamie! On ją przecież znał!
Nie był pewien, czy sama kojarzyła go z Hogwartu, ale nie mógł podawać się za dziennikarza, jeśli tak. W końcu utrzymał koleżeński kontakt z jej młodszą siostrą, dla której był zwykłym łamaczem klątw w Ministerstwie!
-Jamie? - wypalił z mieszaniną podekscytowania, zaskoczenia i dezorientacji. Nastawił się w końcu na rozmowę z nieznajomą, a McKinnon kibicował odkąd grała dla Gryffindoru. Pamiętał, że grała teraz dla Harpii, bo interesował się Quidditchem, ale spotkanie i tak go zaskoczyło. I ucieszyło.
-E...znaczy nie wiem, czy mnie pamiętasz, ale jestem Steffen, byliśmy razem w Gryffindorze! W sensie, ja na roku z twoją siostrą. - wyjaśnił nieporadnie, żeby nie wzięła go za nawiedzonego fana. -Świetny trening, jak dajecie radę w tą burzę? - znaczy chyba nie dają, skoro go przerwały, no ale no. Oczyma wyobraźni widział już nagłówek "Piorunującej kobiety nie zatrzymają nawet pioruny."
Steffen miał dość pisania kolejnego artykułu o tym, jak być elegantką, która podoba się mężczyznom. Oczywiście, podobały mu się eleganckie damy, ale podczas swojej współpracy z "Czarownicą" zauważył, że redakcja promuje model kobiety eterycznej i delikatnej, a najchętniej szlachcianki. A figa! Jeśli jako mężczyzna ma pisać (pod pseudonimem kobiety) o tym, jakie kobiety podobają się mężczyznom, to powinien poszerzyć horyzonty czytelniczek. Otóż od pierwszego roku w Hogarcie podziwiał zawodniczki Quidditcha i w wielu się kochał. Chciał więc napisać coś o silnych, niezależnych i wysportowanych kobietach! Dlatego udał się na Stadion Narodowy gdy tylko dowiedział się, że treningi odbywają się pomimo burz. Był chyba jedynym szalonym "kibicem" w taką pogodę, ale czego nie robi się dla pracy i rozwijania prasy? Poza uwielbiał oglądać zarówno mecze, jak i treningi i był gotów znieść dla nich deszcz.
Oglądając zawodniczki, na moment zapomniał po co tu był. Sam na pewno nie byłby w stanie latać na miotle w taką pogodę (Ba, nie miałby nawet na to ochoty! Co innego stanie na trybunach i obserwowanie, to było porywające!), a te dziewczyny były niesamowite. Idealizując zawodniczki, nie widział ich zmagań i przyjął zakończenie treningu z pewnym rozczarowaniem. Szybko jednak przypomniał sobie, po co tu jest i pognał pod szatnię. Miał już w głowie ułożoną całą kwestię: Dzień dobry, czy znajdzie pani chwilę czasu na rozmowę dla "Proroka Codziennego"?
Zawsze był lepszy w obserwacji niż w rozmowach, ale nie każdy tekst da się napisać z perspektywy szczura. Obawiał się, że profesjonalne gwiazdy sportu nie podejdą poważnie do reportera "Czarownicy", więc ułożył drobne kłamstewko o Proroku Codziennym, bo przecież napisze tylko o nich i nie będzie cytował ich słów. Tylko parafrazował, czy coś!
Był gotów naskoczyć na pierwszą zawodniczkę, która wyjdzie z szatni, ale gdy tylko ją zobaczył, zapomniał o całym przygotowanym scenariuszu. Jamie! On ją przecież znał!
Nie był pewien, czy sama kojarzyła go z Hogwartu, ale nie mógł podawać się za dziennikarza, jeśli tak. W końcu utrzymał koleżeński kontakt z jej młodszą siostrą, dla której był zwykłym łamaczem klątw w Ministerstwie!
-Jamie? - wypalił z mieszaniną podekscytowania, zaskoczenia i dezorientacji. Nastawił się w końcu na rozmowę z nieznajomą, a McKinnon kibicował odkąd grała dla Gryffindoru. Pamiętał, że grała teraz dla Harpii, bo interesował się Quidditchem, ale spotkanie i tak go zaskoczyło. I ucieszyło.
-E...znaczy nie wiem, czy mnie pamiętasz, ale jestem Steffen, byliśmy razem w Gryffindorze! W sensie, ja na roku z twoją siostrą. - wyjaśnił nieporadnie, żeby nie wzięła go za nawiedzonego fana. -Świetny trening, jak dajecie radę w tą burzę? - znaczy chyba nie dają, skoro go przerwały, no ale no. Oczyma wyobraźni widział już nagłówek "Piorunującej kobiety nie zatrzymają nawet pioruny."
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jamie chyba odbiegała od obrazu elegantki. Daleko jej było do damy, ceniła sobie wygodę, w końcu od zawsze lubiła być w ruchu i ciągnęło ją do sportu, a latania zwłaszcza. Z tego powodu ubierała się raczej swobodnie i raczej nie mogłaby być wzorem przedstawianym na łamach kobiecych pisemek. Nie wiedziała jednak, że ktoś w ogóle ma takie plany by pisać coś o graczkach quidditcha, choć zdawała sobie sprawę z tego, że były na językach fanów tego sportu, zarówno kobiet jak i mężczyzn. Na szczęście zawsze była dość śmiała i kontaktowa, w przeciwnym wypadku pewnie czułaby się niezręcznie, gdy rozpoznawali ją jacyś przypadkowi ludzie na Pokątnej czy w magicznych lokalach. Czasem jednak, gdy była tym zmęczona, uciekała przed tym, posługując się metamorfomagią i modyfikując fryzurę czy rysy twarzy, dzięki czemu stawała się zupełnie anonimowa.
Trening podczas burzy nie był niczym przyjemnym, ale na szczęście Jamie była wytrzymała, chociaż po zejściu z miotły o niczym tak nie marzyła jak o przebraniu się w coś suchego, a także o ciepłym kocu i kubku gorącej herbaty. Chyba nie ostał się na niej ani jeden suchy skrawek skóry ani ubrań, choć po wytarciu się i przebraniu poczuła się odrobinę cieplej. Wzięła więc swoje rzeczy, te mokre wpychając do torby, nie zapomniała również o miotle i opuściła szatnię, idąc energicznym krokiem. Mięśnie bolały ją, ale to był przyjemny ból świadczący o tym, że wykonała kawał ciężkiej pracy.
Pewnie nie zmieniła się zbyt mocno od czasów Hogwartu, poza tym że wyglądała doroślej i nabrała więcej mięśni. Nadal była wysoka i miała potargane, czarne włosy – choć gdyby chciała mogłyby mieć dowolny kolor, ale mimo wszystko najbardziej je lubiła, gdy były czarne, nieco niesforne i krótsze niż do ramion. Słysząc swoje imię odruchowo przystanęła i spojrzała na młodzieńca, który czaił się w czymś w rodzaju korytarzyka prowadzącego do szatni. Czy to jakiś fan, czy może niedoszły podglądacz, którego nakryła na gorącym uczynku?
- To ja – przytaknęła jednak, a jej wątpliwości zostały po chwili rozwiane, kiedy się przedstawił, choć niestety nie pamiętała go za dobrze, był wiekowo bliższy jej młodszej siostrze niż jej, a ona sama w szkole większość czasu spędzała raczej z rówieśnikami lub starszymi uczniami niż z młodszymi, oczywiście nie licząc siostry i paru jej znajomych. Uniosła lekko brwi, próbując jednak udawać że go pamięta. Skoro był Gryfonem to bardzo możliwe że widywała go w pokoju wspólnym, ale od jej ukończenia szkoły minęło już ponad sześć lat i nie sposób było pamiętać wszystkich twarzy, jakie napotkała przez siedem lat nauki. – A, tak, Steffen – przytaknęła więc, choć w myślach wciąż próbowała powiązać jego twarz z jakimś konkretnym wspomnieniem. – Co ty tutaj robisz? Zostałeś kibicem Harpii, czy może należysz do personelu zajmującego sie stadionem? – spytała, bo nie kojarzyła go jako gracza żadnej z drużyn, a już na pewno nie Harpii. Nie był też w żadnym personelu pomocniczym ich drużyny, chyba że był nowy. – Jakoś musimy, za dwa dni mecz, a skoro rozgrywki nadal się odbywają, to musimy zadbać o formę. Choć przyznaję, nie zawsze jest łatwo. – Czasem było nawet niebezpiecznie. Jakiś czas temu przez anomalię straciła swoją sportową miotłę i nadal nie zarobiła na nową. Ale nie wyobrażała sobie przymusowego uziemienia i nie latania w ogóle, nawet pomijając fakt, że bez trenowania i meczów nie zarabiała. Biorąc pod uwagę, że do meczu raczej nic się nie poprawi, musiały być przygotowane do tego, że właśnie w taką pogodę zagrają ze Strzałami.
Trening podczas burzy nie był niczym przyjemnym, ale na szczęście Jamie była wytrzymała, chociaż po zejściu z miotły o niczym tak nie marzyła jak o przebraniu się w coś suchego, a także o ciepłym kocu i kubku gorącej herbaty. Chyba nie ostał się na niej ani jeden suchy skrawek skóry ani ubrań, choć po wytarciu się i przebraniu poczuła się odrobinę cieplej. Wzięła więc swoje rzeczy, te mokre wpychając do torby, nie zapomniała również o miotle i opuściła szatnię, idąc energicznym krokiem. Mięśnie bolały ją, ale to był przyjemny ból świadczący o tym, że wykonała kawał ciężkiej pracy.
Pewnie nie zmieniła się zbyt mocno od czasów Hogwartu, poza tym że wyglądała doroślej i nabrała więcej mięśni. Nadal była wysoka i miała potargane, czarne włosy – choć gdyby chciała mogłyby mieć dowolny kolor, ale mimo wszystko najbardziej je lubiła, gdy były czarne, nieco niesforne i krótsze niż do ramion. Słysząc swoje imię odruchowo przystanęła i spojrzała na młodzieńca, który czaił się w czymś w rodzaju korytarzyka prowadzącego do szatni. Czy to jakiś fan, czy może niedoszły podglądacz, którego nakryła na gorącym uczynku?
- To ja – przytaknęła jednak, a jej wątpliwości zostały po chwili rozwiane, kiedy się przedstawił, choć niestety nie pamiętała go za dobrze, był wiekowo bliższy jej młodszej siostrze niż jej, a ona sama w szkole większość czasu spędzała raczej z rówieśnikami lub starszymi uczniami niż z młodszymi, oczywiście nie licząc siostry i paru jej znajomych. Uniosła lekko brwi, próbując jednak udawać że go pamięta. Skoro był Gryfonem to bardzo możliwe że widywała go w pokoju wspólnym, ale od jej ukończenia szkoły minęło już ponad sześć lat i nie sposób było pamiętać wszystkich twarzy, jakie napotkała przez siedem lat nauki. – A, tak, Steffen – przytaknęła więc, choć w myślach wciąż próbowała powiązać jego twarz z jakimś konkretnym wspomnieniem. – Co ty tutaj robisz? Zostałeś kibicem Harpii, czy może należysz do personelu zajmującego sie stadionem? – spytała, bo nie kojarzyła go jako gracza żadnej z drużyn, a już na pewno nie Harpii. Nie był też w żadnym personelu pomocniczym ich drużyny, chyba że był nowy. – Jakoś musimy, za dwa dni mecz, a skoro rozgrywki nadal się odbywają, to musimy zadbać o formę. Choć przyznaję, nie zawsze jest łatwo. – Czasem było nawet niebezpiecznie. Jakiś czas temu przez anomalię straciła swoją sportową miotłę i nadal nie zarobiła na nową. Ale nie wyobrażała sobie przymusowego uziemienia i nie latania w ogóle, nawet pomijając fakt, że bez trenowania i meczów nie zarabiała. Biorąc pod uwagę, że do meczu raczej nic się nie poprawi, musiały być przygotowane do tego, że właśnie w taką pogodę zagrają ze Strzałami.
Widząc jej minę, nabrał smutnego przekonania, że jednak go nie pamięta... ale "a tak, Steffen" rozwiało jego wątpliwości i pogodnie uznał, że jednak skojarzyła jego twarz z pokoju wspólnego albo trybun. Gdy Jamie była w Hogwarcie, nie posiadł jeszcze przecież sztuki animagii i kibicował zawodniczkom jako człowiek, nie szczur.
-Nie, nie pracuję tutaj, tylko w Ministerstwie. - pochwalił się odruchowo, no bo był poważnym i wykształconym człowiekiem i robił karierę żeby rodzice byli z niego dumni. Chociaż, gdyby nie musiał przejmować się przyszłością i pieniędzmi, chętnie dorabiałby jako obsługa stadionu! Mógłby za darmo obserwować mecze i w ogóle. -Jako łamacz klątw. A przeważnie kibicuję Zjednoczonym, ale Harpiom też! W ogóle uwielbiam Quidditcha... - paplał, przy okazji rejestrując, że Jamie w ogóle się nie zmieniła. A to ciekawe, bo była przecież metamorfagiem! On z takim talentem codziennie miałby inne włosy, ale może taka długość jest praktyczniejsza do latania? No i do twarzy było jej w czarnych.
-Gratulacje, że grasz dla Harpii! I w ogóle super, że profesjonalnie, wymiatałaś w drużynie Gryfonów, ale jakoś niewielu zdolnych graczy decyduje się potem na karierę... - paplał dalej, ale w połowie zdania uświadomił sobie, że ma przecież pisać artykuł o zawodniczkach. A trudno to robić, jeśli gada się więcej niż one! Urwał więc lekko speszony i skupił uwagę na słowach Jamie.
-Czyli pomimo anomalii i burzy nie ma żadnej taryfy ulgowej? - zapytał zaintrygowany. -Przecież teraz chyba częściej zdarzają się wypadki, nawet z udziałem magii? W pracy ostrzegali mnie, że nawet zwykłe Chłoszczyść może wywołać piorun kulisty, ale jakoś w to nie wierzę. - podzielił się, sam nie wiedząc, czy ma być tym faktem zmartwiony, czy rozbawiony. Umiał sprzątać po mugolsku, więc na wszelki wypadek starał się nie czarować zbyt wiele. Był w końcu rozsądny i ostrożny. Chciałby jednak naocznie zobaczyć kogoś, kto wywołuje piorun zwykłym zaklęciem czyszczącym i nawet nie wiedział, że jego własny starszy brat okaże się taki "zdolny" (i nigdy się mu nie przyzna).
-Nie, nie pracuję tutaj, tylko w Ministerstwie. - pochwalił się odruchowo, no bo był poważnym i wykształconym człowiekiem i robił karierę żeby rodzice byli z niego dumni. Chociaż, gdyby nie musiał przejmować się przyszłością i pieniędzmi, chętnie dorabiałby jako obsługa stadionu! Mógłby za darmo obserwować mecze i w ogóle. -Jako łamacz klątw. A przeważnie kibicuję Zjednoczonym, ale Harpiom też! W ogóle uwielbiam Quidditcha... - paplał, przy okazji rejestrując, że Jamie w ogóle się nie zmieniła. A to ciekawe, bo była przecież metamorfagiem! On z takim talentem codziennie miałby inne włosy, ale może taka długość jest praktyczniejsza do latania? No i do twarzy było jej w czarnych.
-Gratulacje, że grasz dla Harpii! I w ogóle super, że profesjonalnie, wymiatałaś w drużynie Gryfonów, ale jakoś niewielu zdolnych graczy decyduje się potem na karierę... - paplał dalej, ale w połowie zdania uświadomił sobie, że ma przecież pisać artykuł o zawodniczkach. A trudno to robić, jeśli gada się więcej niż one! Urwał więc lekko speszony i skupił uwagę na słowach Jamie.
-Czyli pomimo anomalii i burzy nie ma żadnej taryfy ulgowej? - zapytał zaintrygowany. -Przecież teraz chyba częściej zdarzają się wypadki, nawet z udziałem magii? W pracy ostrzegali mnie, że nawet zwykłe Chłoszczyść może wywołać piorun kulisty, ale jakoś w to nie wierzę. - podzielił się, sam nie wiedząc, czy ma być tym faktem zmartwiony, czy rozbawiony. Umiał sprzątać po mugolsku, więc na wszelki wypadek starał się nie czarować zbyt wiele. Był w końcu rozsądny i ostrożny. Chciałby jednak naocznie zobaczyć kogoś, kto wywołuje piorun zwykłym zaklęciem czyszczącym i nawet nie wiedział, że jego własny starszy brat okaże się taki "zdolny" (i nigdy się mu nie przyzna).
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stadion Narodowy
Szybka odpowiedź