Stadion Narodowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stadion Narodowy
Jeden z większych stadionów Wielkiej Brytanii znajduje się pod Londynem, na błoniach skrytych przed mugolskimi oczami. Każda niemagiczna istota ujrzy tu jedynie kilka starych magazynów, o dziwnie odpychającej urodzie - aż nieprzyjemnie się zbliżać...
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Wygodne czterostopniowe trybuny o kilkunastu rzędach pną się ku niebu, dając doskonały widok na zadbaną, zieloną murawę boiska. Na jego krańcach znajdują się po trzy kolorowe bramki. Dzięki otwartemu dachowi gracze mają możliwość popisywania się przed widzami niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach manewrami.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:52, w całości zmieniany 1 raz
Pamiętała, choć dopiero po chwili sobie przypomniała. Uczniów w Gryffindorze i poza nim poznała na tyle dużo, że po latach niektóre twarze, zwłaszcza te sporo starsze lub sporo młodsze, zacierały się w pamięci. Najlepiej pamiętała ludzi z którymi spędzała więcej czasu i niekiedy żałowała, że z niektórymi kontakt urwał się zaraz po szkole. Był to jednak taki czas, gdy po Hogwarcie każdy przeżywał etap zachłyśnięcia się dorosłością i poszukiwał swojej ścieżki lub wybierał tą, którą konsekwentnie wymarzył sobie wcześniej.
Jamie od dziecka marzyła o quidditchu, ale w Hogwarcie to marzenie nabrało skonkretyzowania, nie było już tylko dziecięcą fantazją. W końcu dużo młodych czarodziejów lubiących latanie marzyło o tym, by robić to przez całe życie, a ostatecznie tylko niektórzy decydowali się na dołączenie do profesjonalnych drużyn, większość znajdowało sobie bardziej życiową drogę. Ale nie Jamie, choć w przyszłości pewnie i tak będzie ją czekać zmiana. Quidditch był sportem młodych a za kilka, góra kilkanaście lat zostanie wymieniona na kogoś młodszego i sprawniejszego, o ile wcześniej nie uniemożliwi jej gry jakiś poważny wypadek. Taka była kolej rzeczy. O łamaniu klątw też swego czasu trochę fantazjowała, przynajmniej dopóki nie otrzymała wyników sumów i okazało się, że jej oceny były jednak trochę za niskie. Fascynowała ją perspektywa podróży i poszukiwania ukrytych skarbów.
- Och, łamacz klątw? – zdziwiła się. – Czy to znaczy, że na stadionie znaleziono jakiś przeklęty przedmiot i wysłano łamacza, by to sprawdził? – spytała, bo po co innego łamacz miałby się czaić pod szatnią zawodniczek? – To z pewnością bardzo fascynująca praca. Czy zdarza wam się szukać artefaktów, czy częściej odczarowujesz przedmioty przechwycone przez aurorów?
Z tego co wiedziała od pracujących w ministerstwie krewnych i znajomych, tamtejsi łamacze mieli nudniejszą pracę niż ci pracujący dla Gringotta lub działający niezależnie, bo ich praca nie obfitowała w dalekie podróże, a głównie w zlecenia dla aurorów i tego typu sprawy.
Jamie lubiła korzystać z daru, ale nie miała powodu by pojawiać sie na treningu swojej drużyny jako inna osoba. Za to jej talent byłby użyteczny na przykład do podglądania taktyki konkurencji, albo do odwiedzania różnych miejsc. Zawsze traktowała to jako dobrą zabawę – zmienianie wyglądu na jakiś bardziej anonimowy i przesiadywanie w pubach, przysłuchując się rozmowom. W dorosłości zresztą nie chwaliła się jego posiadaniem i nie każdy o nim wiedział.
- Większość graczy szkolnych drużyn zdecydowała się po prostu na bardziej życiowy i praktyczny wybór – dodała z rozbawieniem. Taka była prawda. Inni zostawali aurorami, uzdrowicielami, urzędnikami i tak dalej, a ona goniła na miotle za piłką. Niemniej jednak komplementy sprawiły jej przyjemność, lubiła gdy doceniano jej grę. – A ja realizuję swoją pasję. Jakoś nigdy nie minęła mi ta miłość do latania i do quidditcha.
Przeczesała palcami niesforne włosy. W krótkich rzeczywiście łatwiej się grało, zwłaszcza w deszczu. Nieco zdziwiło ją to, że tak zasypał ją pytaniami, ale wyglądał na bardzo ciekawskiego i zwyczajnie podekscytowanego możliwością rozmowy z zawodniczką. Nie on pierwszy i pewnie nie ostatni, często słyszała tego typu pytania, kiedy ktoś rozpoznawał w niej jedną z Harpii.
- W quidditchu nigdy nie ma taryfy ulgowej. Teraz też nie, choć rzeczywiście jest bardziej niebezpiecznie i chociaż organizatorzy starają się zapewnić jakieś środki bezpieczeństwa, nadal jest to pewne utrudnienie – przytaknęła. – I podobno to prawda, też słyszałam o takich wypadkach.
Dlatego ostatnimi czasy rzadziej sięgała po różdżkę. Ale podczas meczy nie musiała jej używać. Ubrania za to musiała suszyć bez magii, rozwieszając je przed jakimś źródłem ciepła, jak kominek. Już raz podpaliła sobie w ten sposób szatę. Nie warto było ryzykować zdrowia dla błahego ułatwiania sobie życia, choć grając w taką pogodę jakoś ryzykowała, ale patrzyła na to inaczej i nie potrafiła się tak łatwo wyrzec latania.
Jamie od dziecka marzyła o quidditchu, ale w Hogwarcie to marzenie nabrało skonkretyzowania, nie było już tylko dziecięcą fantazją. W końcu dużo młodych czarodziejów lubiących latanie marzyło o tym, by robić to przez całe życie, a ostatecznie tylko niektórzy decydowali się na dołączenie do profesjonalnych drużyn, większość znajdowało sobie bardziej życiową drogę. Ale nie Jamie, choć w przyszłości pewnie i tak będzie ją czekać zmiana. Quidditch był sportem młodych a za kilka, góra kilkanaście lat zostanie wymieniona na kogoś młodszego i sprawniejszego, o ile wcześniej nie uniemożliwi jej gry jakiś poważny wypadek. Taka była kolej rzeczy. O łamaniu klątw też swego czasu trochę fantazjowała, przynajmniej dopóki nie otrzymała wyników sumów i okazało się, że jej oceny były jednak trochę za niskie. Fascynowała ją perspektywa podróży i poszukiwania ukrytych skarbów.
- Och, łamacz klątw? – zdziwiła się. – Czy to znaczy, że na stadionie znaleziono jakiś przeklęty przedmiot i wysłano łamacza, by to sprawdził? – spytała, bo po co innego łamacz miałby się czaić pod szatnią zawodniczek? – To z pewnością bardzo fascynująca praca. Czy zdarza wam się szukać artefaktów, czy częściej odczarowujesz przedmioty przechwycone przez aurorów?
Z tego co wiedziała od pracujących w ministerstwie krewnych i znajomych, tamtejsi łamacze mieli nudniejszą pracę niż ci pracujący dla Gringotta lub działający niezależnie, bo ich praca nie obfitowała w dalekie podróże, a głównie w zlecenia dla aurorów i tego typu sprawy.
Jamie lubiła korzystać z daru, ale nie miała powodu by pojawiać sie na treningu swojej drużyny jako inna osoba. Za to jej talent byłby użyteczny na przykład do podglądania taktyki konkurencji, albo do odwiedzania różnych miejsc. Zawsze traktowała to jako dobrą zabawę – zmienianie wyglądu na jakiś bardziej anonimowy i przesiadywanie w pubach, przysłuchując się rozmowom. W dorosłości zresztą nie chwaliła się jego posiadaniem i nie każdy o nim wiedział.
- Większość graczy szkolnych drużyn zdecydowała się po prostu na bardziej życiowy i praktyczny wybór – dodała z rozbawieniem. Taka była prawda. Inni zostawali aurorami, uzdrowicielami, urzędnikami i tak dalej, a ona goniła na miotle za piłką. Niemniej jednak komplementy sprawiły jej przyjemność, lubiła gdy doceniano jej grę. – A ja realizuję swoją pasję. Jakoś nigdy nie minęła mi ta miłość do latania i do quidditcha.
Przeczesała palcami niesforne włosy. W krótkich rzeczywiście łatwiej się grało, zwłaszcza w deszczu. Nieco zdziwiło ją to, że tak zasypał ją pytaniami, ale wyglądał na bardzo ciekawskiego i zwyczajnie podekscytowanego możliwością rozmowy z zawodniczką. Nie on pierwszy i pewnie nie ostatni, często słyszała tego typu pytania, kiedy ktoś rozpoznawał w niej jedną z Harpii.
- W quidditchu nigdy nie ma taryfy ulgowej. Teraz też nie, choć rzeczywiście jest bardziej niebezpiecznie i chociaż organizatorzy starają się zapewnić jakieś środki bezpieczeństwa, nadal jest to pewne utrudnienie – przytaknęła. – I podobno to prawda, też słyszałam o takich wypadkach.
Dlatego ostatnimi czasy rzadziej sięgała po różdżkę. Ale podczas meczy nie musiała jej używać. Ubrania za to musiała suszyć bez magii, rozwieszając je przed jakimś źródłem ciepła, jak kominek. Już raz podpaliła sobie w ten sposób szatę. Nie warto było ryzykować zdrowia dla błahego ułatwiania sobie życia, choć grając w taką pogodę jakoś ryzykowała, ale patrzyła na to inaczej i nie potrafiła się tak łatwo wyrzec latania.
-Przeklęty przedmiot? - zdziwił się. -Eee, nie! Zresztą, wtedy odwołaliby wam trening na początku treningu, a nie w trakcie treningu, to ryzykowne! - pouczył odruchowo, bo frustrowało go, jak nieostrożnie ludzie obchodzili się z przedmiotami podejrzanymi o bycie przeklętymi. Należało traktować je, jakby naprawdę były przeklęte i trzymać się jak najdalej od nich.
-Po prostu wpadłem was pooglądać, lubię treningi i mecze Quidditcha...No i, i tak bym zmókł po drodze do domu. - wyjaśnił z nieśmiałym uśmiechem, mówiąc w sumie prawdę. Dodatkową motywacją było szukanie inspiracji do artykułu dla "Czarownicy", no ale nie musiał jeszcze poruszyć tego tematu. W sumie nie musiał poruszać go w ogóle, jeśli nie zacytuje dosłownie słów Jamie, prawda? Wystarczy je chyba sparafrazować, czy coś? - uspokajał swoje morale. Cóż miał poradzić na to, że zawsze onieśmielały go piękne damy? Nawet jeśli nie były damami, tylko zawodniczkami, wymiatającymi w jego ulubioną grę.
-Częściej odczarowuję już znalezione przedmioty, bo niestety w Londynie ich nie brakuje, nie tylko u aurorów! Ale mam już spory staż pracy, więc niedługo mam nadzieję przenieść się do Gringotta i samemu szukać artefaktów. - pochwalił się, bo jej zainteresowanie mile mu schlebiało. Dopiero co nie dostał pracy w Gringottcie, więc przed nim jeszcze wiele miesięcy zdobywania doświadczenia, ale to nic! Był przecież z natury optymistą.
Wysłuchał Jamie uważnie, zapamiętując jej słowa do artykułu. "W Quidditchu i w życiu nie ma taryfy ulgowej - bądź silna i piękna niczym zawodniczki Harpii" byłoby dobrym tytułem, prawda?
-Realizowanie pasji jest najlepsze! Ten odważny wybór na pewno przyniósł ci szczęście? - podpytał z podziwem. Nieświadomie zachowywał się jak klasyczny fan, choć może znajomość z młodszą siostrą McKinnon dawała mu jakąś taryfę ulgową w oczach przyzwyczajonej do sławy Jamie?
-A ta pogoda nie odbija się na publiczności i biletach i stanie finansowym drużyny? - dopytał byc może zbyt bezpośrednio, ale z autentyczną troską. Naprawdę ciekawiło go, jak sobie radzą podczas anomalii! Oby zaciekawiło to również jego czytelniczki...
-Po prostu wpadłem was pooglądać, lubię treningi i mecze Quidditcha...No i, i tak bym zmókł po drodze do domu. - wyjaśnił z nieśmiałym uśmiechem, mówiąc w sumie prawdę. Dodatkową motywacją było szukanie inspiracji do artykułu dla "Czarownicy", no ale nie musiał jeszcze poruszyć tego tematu. W sumie nie musiał poruszać go w ogóle, jeśli nie zacytuje dosłownie słów Jamie, prawda? Wystarczy je chyba sparafrazować, czy coś? - uspokajał swoje morale. Cóż miał poradzić na to, że zawsze onieśmielały go piękne damy? Nawet jeśli nie były damami, tylko zawodniczkami, wymiatającymi w jego ulubioną grę.
-Częściej odczarowuję już znalezione przedmioty, bo niestety w Londynie ich nie brakuje, nie tylko u aurorów! Ale mam już spory staż pracy, więc niedługo mam nadzieję przenieść się do Gringotta i samemu szukać artefaktów. - pochwalił się, bo jej zainteresowanie mile mu schlebiało. Dopiero co nie dostał pracy w Gringottcie, więc przed nim jeszcze wiele miesięcy zdobywania doświadczenia, ale to nic! Był przecież z natury optymistą.
Wysłuchał Jamie uważnie, zapamiętując jej słowa do artykułu. "W Quidditchu i w życiu nie ma taryfy ulgowej - bądź silna i piękna niczym zawodniczki Harpii" byłoby dobrym tytułem, prawda?
-Realizowanie pasji jest najlepsze! Ten odważny wybór na pewno przyniósł ci szczęście? - podpytał z podziwem. Nieświadomie zachowywał się jak klasyczny fan, choć może znajomość z młodszą siostrą McKinnon dawała mu jakąś taryfę ulgową w oczach przyzwyczajonej do sławy Jamie?
-A ta pogoda nie odbija się na publiczności i biletach i stanie finansowym drużyny? - dopytał byc może zbyt bezpośrednio, ale z autentyczną troską. Naprawdę ciekawiło go, jak sobie radzą podczas anomalii! Oby zaciekawiło to również jego czytelniczki...
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Skoro nie ma tu nic przeklętego, to co tu robi łamacz? – zdziwiła się. Na zamknięte treningi raczej nie wpuszczano obcych z zewnątrz, zwłaszcza w tych czasach, bez uzasadnienia ich obecności. A nawet w normalnych, bo przecież to zawsze mógł być jakiś szpieg chcący podejrzeć ich taktykę dla przeciwnej drużyny lub coś w tym rodzaju. Jamie kiedyś, dawno temu zdarzyło się pojawić na treningu konkurencji ze zmienioną twarzą, by coś dyskretnie podpatrzeć, ale wiedziała że zwykle trudno się dostać na stadiony drużyn i nie mógł tu sobie przyjść każdy z ulicy.
- Cóż, najwyraźniej osoba pilnująca wejścia zaspała, skoro udało ci się dostać aż pod szatnie – westchnęła, uśmiechając się lekko, chociaż wiedziała, że to pewne naruszenie zasad bezpieczeństwa i chyba powinna poinformować o tym trenerkę, by mogła się zająć sprawą, bo przecież mógł tu wejść ktoś mniej niewinny od poczciwego Steffena, który podobno lubił oglądać mecze. Ale to później. – Na pewno nie grasz dla żadnej przeciwnej drużyny, hm? – spytała jeszcze, bo choć nie znała go z boiska, to mógł być żółtodziobem z jakiegoś składu rezerwowego. Chociaż właściwie nie pytała całkiem na poważnie, decydując się zawierzyć jego słowom, ale przez wzgląd na to, że mimo wszystko go kojarzyła. Nie mogła wiedzieć, że pisał dla Czarownicy. Jeśli kogokolwiek o to podejrzewała, to raczej kobiety interesujące się aferami i cudzym życiem. Mężczyzna piszący do kobiecego pisemka wydawał się mimo wszystko czymś abstrakcyjnym i niecodziennym.
- Praca dla Gringotta to pewnie spełnienie marzeń każdego łamacza – zauważyła. Słyszała że dużo trudniej się tam dostać, praca była bardziej niebezpieczna, ale też bardziej prestiżowa i obfitująca w podróże i przygody. Jej jednak prawdopodobnie nie przyjęliby nawet w ministerstwie, chyba że mocno by się doszkoliła. Kto wie, może kiedyś, jak już nie będzie mogła grać, to rozejrzy się za jakimś łamaczem i ubłaga go, by wziął ją na praktykę i nauczył fachu? Mało realne, przynajmniej na ten moment, ale nie wiadomo jak potoczy się jej przyszłość. Nie chciała wylądować za biurkiem lub w tego typu zajęciu, a podróżowanie, szukanie ukrytych przedmiotów i odczarowywanie ich brzmiało naprawdę fascynująco i działało na wyobraźnię.
- Zdecydowanie przyniósł – przyznała szczerze. Była szczęśliwa, mogąc oddawać się pasji. A jeszcze szczęśliwsza była, gdy dostała się do Harpii, o czym marzyła od dawna. Niestety z tyłu głowy czaiła się przykra myśl, że nie jest to zawód, któremu może oddawać się aż do emerytury. Tej sportowej owszem, ale wciąż będzie na tyle młodą czarownicą, że później coś będzie musiała ze swoim życiem zrobić. A póki co wizja poświęcenia się życiu rodzinnemu była abstrakcyjna, nie chciała podzielić schematu matki i osiąść w domu z gromadką dzieci, choć swoją matkę szanowała i podziwiała. Ale – najważniejsze było tu i teraz. Miała przed sobą jeszcze przynajmniej kilka, a może nawet kilkanaście lat gry, jeśli żaden przykry wypadek nie przekreśli jej dalszej kariery.
- Cóż, na pewno ma jakiś wpływ, ale ludzie nawet teraz są spragnieni rozrywki i normalności, które zapewnia im myśl, że rozgrywki quidditcha nadal się toczą – powiedziała. Wiedziała, że ich gra odgrywa ważną rolę nie tylko dla samych zawodniczek, ale też dla wszystkich tych, którzy chcieli zapomnieć choć na chwilę o anomaliach i wojnie, i z utęsknieniem wyglądali wszystkiego, co kojarzyło się z normalnym życiem. Może właśnie dlatego mimo stanu wojennego nie odwołano rozgrywek, by nie doprowadzić do zbiorowej paniki społeczeństwa, które zrozumiałoby, że coś się święci? – Może sam chciałbyś wpaść na nadchodzący mecz? To już pojutrze, gramy ze Strzałami z Appleby – dodała jeszcze, zachęcając go, by się pojawił. Wydawał się żywo zainteresowany ich treningami i grą, co jej schlebiało.
- Cóż, najwyraźniej osoba pilnująca wejścia zaspała, skoro udało ci się dostać aż pod szatnie – westchnęła, uśmiechając się lekko, chociaż wiedziała, że to pewne naruszenie zasad bezpieczeństwa i chyba powinna poinformować o tym trenerkę, by mogła się zająć sprawą, bo przecież mógł tu wejść ktoś mniej niewinny od poczciwego Steffena, który podobno lubił oglądać mecze. Ale to później. – Na pewno nie grasz dla żadnej przeciwnej drużyny, hm? – spytała jeszcze, bo choć nie znała go z boiska, to mógł być żółtodziobem z jakiegoś składu rezerwowego. Chociaż właściwie nie pytała całkiem na poważnie, decydując się zawierzyć jego słowom, ale przez wzgląd na to, że mimo wszystko go kojarzyła. Nie mogła wiedzieć, że pisał dla Czarownicy. Jeśli kogokolwiek o to podejrzewała, to raczej kobiety interesujące się aferami i cudzym życiem. Mężczyzna piszący do kobiecego pisemka wydawał się mimo wszystko czymś abstrakcyjnym i niecodziennym.
- Praca dla Gringotta to pewnie spełnienie marzeń każdego łamacza – zauważyła. Słyszała że dużo trudniej się tam dostać, praca była bardziej niebezpieczna, ale też bardziej prestiżowa i obfitująca w podróże i przygody. Jej jednak prawdopodobnie nie przyjęliby nawet w ministerstwie, chyba że mocno by się doszkoliła. Kto wie, może kiedyś, jak już nie będzie mogła grać, to rozejrzy się za jakimś łamaczem i ubłaga go, by wziął ją na praktykę i nauczył fachu? Mało realne, przynajmniej na ten moment, ale nie wiadomo jak potoczy się jej przyszłość. Nie chciała wylądować za biurkiem lub w tego typu zajęciu, a podróżowanie, szukanie ukrytych przedmiotów i odczarowywanie ich brzmiało naprawdę fascynująco i działało na wyobraźnię.
- Zdecydowanie przyniósł – przyznała szczerze. Była szczęśliwa, mogąc oddawać się pasji. A jeszcze szczęśliwsza była, gdy dostała się do Harpii, o czym marzyła od dawna. Niestety z tyłu głowy czaiła się przykra myśl, że nie jest to zawód, któremu może oddawać się aż do emerytury. Tej sportowej owszem, ale wciąż będzie na tyle młodą czarownicą, że później coś będzie musiała ze swoim życiem zrobić. A póki co wizja poświęcenia się życiu rodzinnemu była abstrakcyjna, nie chciała podzielić schematu matki i osiąść w domu z gromadką dzieci, choć swoją matkę szanowała i podziwiała. Ale – najważniejsze było tu i teraz. Miała przed sobą jeszcze przynajmniej kilka, a może nawet kilkanaście lat gry, jeśli żaden przykry wypadek nie przekreśli jej dalszej kariery.
- Cóż, na pewno ma jakiś wpływ, ale ludzie nawet teraz są spragnieni rozrywki i normalności, które zapewnia im myśl, że rozgrywki quidditcha nadal się toczą – powiedziała. Wiedziała, że ich gra odgrywa ważną rolę nie tylko dla samych zawodniczek, ale też dla wszystkich tych, którzy chcieli zapomnieć choć na chwilę o anomaliach i wojnie, i z utęsknieniem wyglądali wszystkiego, co kojarzyło się z normalnym życiem. Może właśnie dlatego mimo stanu wojennego nie odwołano rozgrywek, by nie doprowadzić do zbiorowej paniki społeczeństwa, które zrozumiałoby, że coś się święci? – Może sam chciałbyś wpaść na nadchodzący mecz? To już pojutrze, gramy ze Strzałami z Appleby – dodała jeszcze, zachęcając go, by się pojawił. Wydawał się żywo zainteresowany ich treningami i grą, co jej schlebiało.
-Och! Widać miałem szczęście. - Steffen zdziwił się szczerze, bo nieczęsto wchodził gdzieś, gdzie nie powinien w postaci człowieka. A w dodatku przypadkiem! Tak przywykł do krycia się w ciele szczura, że łut szczęścia i nieświadome wemknięcie się na trening wydało mu się przezabawne. Kryjąc usatysfakcjonowany uśmiech, dodał usprawiedliwiająco:
-Nie wiedziałem, że treningi są zamknięte dla fanów. I spokojnie, nie gram dla żadnej innej drużyny, a na pewno nie żeńskiej! - nie wytrzymał i się roześmiał, choć w sumie to żałował, że nigdy nie miał talentu do Quidditcha.
-Umiem utrzymać się na miotle, ale nigdy nie miałem talentu. Ograniczam się do łamania klątw. - i plotkowania i animagii i pomocy Zakonowi Feniksa, ale tylko o łamaniu mógł mówić.
-Gringott to sporo podróży i ryzyka, a ja uwielbiam podróżować! Ale jak ktoś chce zakładać rodzinę i mieszkać w Londynie to marzy raczej o etacie w Ministerstwie. - wyjaśnił, siląc się na pogodę ducha. Wciąż cierpiał po odmowie z Gringotta i śmierci swojego mentora z Ministerstwa w czerwcowym pożarze. Te dwa ciosy sprawiły, że praca na etacie w Londynie stała się o wiele nudniejsza i smutniejsza. Na szczęście praca Jamie była o wiele ciekawsza od jego własnej.
-Czyli można powiedzieć, że gra w tych warunkach to w pewien sposób bohaterski altruizm? - wypalił, układając na poczekaniu nagłówek dla "Czarownicy". Może i zabrzmiał nieco egzaltowanie, ale zwykle chwalił ludzi dość spontanicznie. -W sensie, walczycie z trudnymi warunkami i własnymi ograniczeniami, aby przynieść trochę pocieszenia i normalności zaniepokojonym tłumom? - wyjaśnił wcale nie mniej podniośle. Na wieść o meczu, jego oczy roziskrzyły się radośnie. Najwyraźniej sam był zaniepokojonym obywatelem potrzebującym rozrywki. No i nie spodziewał się, że obserwacja treningu przyniesie mu tak owocną rozmowę! W sumie mógłby napisać artykuł nie teraz, a już po meczu. Miał tylko nadzieję, że Harpie wygrają, bo było mu to potrzebne do dziennikarskiego morału.
-Jasne, że bym miał! Będę wam kibicował! - skoro Zjednoczeni nie grają, to mógł kibicować komu innemu. Przerwał na moment, przypominając sobie o logistyce.
-Tylko pewnie trudno dostać bilety?- wyobraził sobie, że skoro mało kto mógł usiedzieć na własnej miotle w tą pogodę, to zainteresowanie meczami było tym większe. Ciekawe, czy "Czarownica" mogłaby mu załatwić coś z puli dla dziennikarzy? Ale chciał tam przecież iść incognito, nie jako oficjalny reporter.
-Nie wiedziałem, że treningi są zamknięte dla fanów. I spokojnie, nie gram dla żadnej innej drużyny, a na pewno nie żeńskiej! - nie wytrzymał i się roześmiał, choć w sumie to żałował, że nigdy nie miał talentu do Quidditcha.
-Umiem utrzymać się na miotle, ale nigdy nie miałem talentu. Ograniczam się do łamania klątw. - i plotkowania i animagii i pomocy Zakonowi Feniksa, ale tylko o łamaniu mógł mówić.
-Gringott to sporo podróży i ryzyka, a ja uwielbiam podróżować! Ale jak ktoś chce zakładać rodzinę i mieszkać w Londynie to marzy raczej o etacie w Ministerstwie. - wyjaśnił, siląc się na pogodę ducha. Wciąż cierpiał po odmowie z Gringotta i śmierci swojego mentora z Ministerstwa w czerwcowym pożarze. Te dwa ciosy sprawiły, że praca na etacie w Londynie stała się o wiele nudniejsza i smutniejsza. Na szczęście praca Jamie była o wiele ciekawsza od jego własnej.
-Czyli można powiedzieć, że gra w tych warunkach to w pewien sposób bohaterski altruizm? - wypalił, układając na poczekaniu nagłówek dla "Czarownicy". Może i zabrzmiał nieco egzaltowanie, ale zwykle chwalił ludzi dość spontanicznie. -W sensie, walczycie z trudnymi warunkami i własnymi ograniczeniami, aby przynieść trochę pocieszenia i normalności zaniepokojonym tłumom? - wyjaśnił wcale nie mniej podniośle. Na wieść o meczu, jego oczy roziskrzyły się radośnie. Najwyraźniej sam był zaniepokojonym obywatelem potrzebującym rozrywki. No i nie spodziewał się, że obserwacja treningu przyniesie mu tak owocną rozmowę! W sumie mógłby napisać artykuł nie teraz, a już po meczu. Miał tylko nadzieję, że Harpie wygrają, bo było mu to potrzebne do dziennikarskiego morału.
-Jasne, że bym miał! Będę wam kibicował! - skoro Zjednoczeni nie grają, to mógł kibicować komu innemu. Przerwał na moment, przypominając sobie o logistyce.
-Tylko pewnie trudno dostać bilety?- wyobraził sobie, że skoro mało kto mógł usiedzieć na własnej miotle w tą pogodę, to zainteresowanie meczami było tym większe. Ciekawe, czy "Czarownica" mogłaby mu załatwić coś z puli dla dziennikarzy? Ale chciał tam przecież iść incognito, nie jako oficjalny reporter.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jamie przytaknęła. Rzeczywiście miał, bo normalnie raczej nie mógłby się tu pałętać bez mocnego powodu. Prędzej mógłby dostać pozwolenie wejścia na trybuny, ale w obecnym okresie raczej unikano wpuszczania na treningi przypadkowych osób, bo czasy nie należały do spokojnych ani bezpiecznych, co wymuszało zwiększone środki ostrożności z troski o bezpieczeństwo zawodniczek. Zwłaszcza tuż przed ważnym meczem, który miał się tutaj odbyć już pojutrze. Tuż przed meczami robiło się bardziej nerwowo i wszyscy byli bardziej przewrażliwieni.
- Jesteśmy jedyną żeńską drużyną w tym kraju – sprostowała jego słowa; Harpie były jedyne i niepowtarzalne. W innych drużynach też grywały kobiety, ale one jako jedyne składały się wyłącznie z kobiet, i o tradycję tę dbano od początku istnienia Harpii, stworzonych zapewnie przez czarownice które również chciały latać i nie pozostawiać tej przyjemności tylko mężczyznom.
Nie każdy miał talent do latania. Wielu czarodziejów lubiło latać lub oglądać mecze, ale tylko niektórzy mieli szansę na dostanie się do jednej z drużyn, innym pozostawało oglądanie rozgrywek z trybun. Wielu jej dawnych kolegów i koleżanek dziś oddawało się poważniejszym i bardziej życiowym zajęciom, podczas gdy ona nadal ganiała na miotle za piłkami ku uciesze gawiedzi.
- Może częściowo. Nie zapominajmy, że to nadal także przyjemność dla nas, bo gdybyśmy nie kochały tego, co robimy, to czy chciałybyśmy latać w taką pogodę? Pewnie nie. Ale kochamy quidditch i zależy nam na naszych kibicach, którzy przybędą tu, by zobaczyć naszą grę – wyjaśniła. Nie postrzegała tego w kategorii wielkiego poświęcenia i altruizmu, po prostu wykonywała coś, co było jej pasją i pracą w jednym, a przy okazji cieszyło innych, co było dodatkowym atutem. Miały swoich fanów, którzy im kibicowali i których nie chciały zawieść, więc nie mogły wykręcić się pogodą i powiedzieć, że nie zagrają.
Oczywiście nie wiedziała, że zupełnie nieświadomie właśnie udzielała wywiadu. Ale cóż, nie posądzała niepozornego, młodego Steffena o potajemne pisanie artykułów do babskich pisemek.
- Myślę, że coś jeszcze powinno się znaleźć – zastanowiła się. Mimo wszystko pogoda i groźba anomalii sprawiały, że wielu mniej oddanych fanów, którzy oglądali mecze raczej okazjonalnie i od czasu do czasu niż z pełnym zaangażowaniem, pewnie zrezygnuje i zostanie w domach, więc może istniała szansa że jeszcze znajdą się wolne miejsca.
Z szatni właśnie wyszły pałkarki, które rozmawiając, minęły Jamie i Steffena, po czym oddaliły się.
- Jeśli wpadniesz to może jeszcze uda się kiedyś spotkać i porozmawiać. Niestety na razie muszę iść, czeka mnie jeszcze droga powrotna do domu, a jutro od rana kolejne treningi. – Chętnie porozmawiałaby dłużej, ale naprawdę była zmęczona. I o niczym tak nie marzyła jak o tym, by wsiąść w Błędnego Rycerza i dojechać do domu, a potem paść na łóżko i się przespać. Jutro i pojutrze szykowały się dwa naprawdę ciężkie dni, do których musiała się przygotować i odpowiednio wypocząć, by zachować formę. – Do zobaczenia... kiedyś tam. Bywaj – rzuciła jeszcze na odchodne, po czym oddaliła się w stronę wyjścia ze stadionu.
| zt.
- Jesteśmy jedyną żeńską drużyną w tym kraju – sprostowała jego słowa; Harpie były jedyne i niepowtarzalne. W innych drużynach też grywały kobiety, ale one jako jedyne składały się wyłącznie z kobiet, i o tradycję tę dbano od początku istnienia Harpii, stworzonych zapewnie przez czarownice które również chciały latać i nie pozostawiać tej przyjemności tylko mężczyznom.
Nie każdy miał talent do latania. Wielu czarodziejów lubiło latać lub oglądać mecze, ale tylko niektórzy mieli szansę na dostanie się do jednej z drużyn, innym pozostawało oglądanie rozgrywek z trybun. Wielu jej dawnych kolegów i koleżanek dziś oddawało się poważniejszym i bardziej życiowym zajęciom, podczas gdy ona nadal ganiała na miotle za piłkami ku uciesze gawiedzi.
- Może częściowo. Nie zapominajmy, że to nadal także przyjemność dla nas, bo gdybyśmy nie kochały tego, co robimy, to czy chciałybyśmy latać w taką pogodę? Pewnie nie. Ale kochamy quidditch i zależy nam na naszych kibicach, którzy przybędą tu, by zobaczyć naszą grę – wyjaśniła. Nie postrzegała tego w kategorii wielkiego poświęcenia i altruizmu, po prostu wykonywała coś, co było jej pasją i pracą w jednym, a przy okazji cieszyło innych, co było dodatkowym atutem. Miały swoich fanów, którzy im kibicowali i których nie chciały zawieść, więc nie mogły wykręcić się pogodą i powiedzieć, że nie zagrają.
Oczywiście nie wiedziała, że zupełnie nieświadomie właśnie udzielała wywiadu. Ale cóż, nie posądzała niepozornego, młodego Steffena o potajemne pisanie artykułów do babskich pisemek.
- Myślę, że coś jeszcze powinno się znaleźć – zastanowiła się. Mimo wszystko pogoda i groźba anomalii sprawiały, że wielu mniej oddanych fanów, którzy oglądali mecze raczej okazjonalnie i od czasu do czasu niż z pełnym zaangażowaniem, pewnie zrezygnuje i zostanie w domach, więc może istniała szansa że jeszcze znajdą się wolne miejsca.
Z szatni właśnie wyszły pałkarki, które rozmawiając, minęły Jamie i Steffena, po czym oddaliły się.
- Jeśli wpadniesz to może jeszcze uda się kiedyś spotkać i porozmawiać. Niestety na razie muszę iść, czeka mnie jeszcze droga powrotna do domu, a jutro od rana kolejne treningi. – Chętnie porozmawiałaby dłużej, ale naprawdę była zmęczona. I o niczym tak nie marzyła jak o tym, by wsiąść w Błędnego Rycerza i dojechać do domu, a potem paść na łóżko i się przespać. Jutro i pojutrze szykowały się dwa naprawdę ciężkie dni, do których musiała się przygotować i odpowiednio wypocząć, by zachować formę. – Do zobaczenia... kiedyś tam. Bywaj – rzuciła jeszcze na odchodne, po czym oddaliła się w stronę wyjścia ze stadionu.
| zt.
Steffen kiwał głową z oczyma wielkimi jak spodki i błyszczącymi niczym (dziennikarskie) perły. Jamie wyrażała się tak pięknie i podniośle i pełnymi zdaniami - nic, tylko cytować! Niepodobnie do siebie, aż umilkł, aby dokładnie zapamiętać jej słowa. Wyglądał przy tym na olśnionego fana, do których Jamie była najwyraźniej przyzwyczajona. I świetnie, nie chciał wzbudzać jej podejrzeń odnośnie dziennikarstwa! Ludzie byli jakoś bardziej otwarci, gdy nie wiedzieli, że ich słowa zostaną zapisane. Kiedyś próbował przeprowadzić kilka oficjalnych wywiadów (podając się za dziennikarza "Proroka", oczywiście), ale wszystkie wyszły strasznie sztucznie i sztywno. O wiele bardziej wolał spisywać naturalny tok i ton rozmowy. Takie podejście było o wiele ciekawsze dla czytelniczek "Czarownicy", a poza tym nie zdradzało go jako reportera. Kto wie, może Jamie zdziwi się, czytając kolejny numer "Czarownicy"... ale czy tak zabiegana i poważna osoba jak ona miałaby w ogóle czas na babskie pisemka?
Pozory mogą oczywiście mylić. Nikt nie podejrzewał, że młody i ambitny łamacz klątw uwielbia czytać plotkarskie gazety, a nawet dla jednej pracuje. Ale może Steffenowi się upiecze i Jamie nigdy nie dowie się, że jej słowa są sparafrazowane w artykule, a ona sama - przedstawiona jako wzór dla młodych kobiet. Steff kiwał więc cierpliwie głową, przy okazji lustrując dyskretnie strój zawodniczki. Sam nie umiałby go opisać, a nawet nie zwrócił na niego uwagi, ale czytelniczki lubiły detale o modzie. Zapamiętał więc, co mógł i obiecał sobie, że spyta mamy o detale. Ostatnio wyraziła zdziwienie nagłymi pytaniami syna o nazwy damskich ciuszków i wciąż pytała, czy poznał jakąś miłą dziewczynę, której chciałby coś kupić. Steff znosił jej ciekawość z pokorą dla dobra swojego fachu zawodowego.
-Och, jasne! Dzięki za rozmowę i miło było cię znowu zobaczyć! - pożegnanie Jamie wyrwało go na moment z kreatywnego transu. Ale tylko na moment, bo gdy tylko się oddaliła, usiadł na ławce i zaczął spisywać jej cytaty. "Dzielne zawodniczki Harpi trenują w upiornych warunkach atmosferycznych...
Nie bacząc na ryzyko wypadków zawodowych, jak najlepiej przygotowują się do meczu...
...nie czynią tego dla siebie ani dla chwały zawodowej, ale dla drogich fanów Quiddticha, dla których sport jest jedynym pocieszeniem i ostoją w czasach anomalii...
A same kochają Quidditch i cieszą się, że kibice przybywają zobaczyć ich grę...
Determinacja tych młodych dam jest prawdziwym wzorem dla nas wszystkich - udowadniając, jak pasja, talent i ciężka praca mogą przysłużyć się nie tylko jednostce, ale i społeczeństwu!"
Steff spojrzał krytycznie na swoje notatki. Końcówka pasowała bardziej do eseju o historii magii niż luźnego artykułu, ale w domu przeredaguje ton na lżejszy. Uśmiechnął się pod nosem - zebrał dziś naprawdę obiecujący materiał. Zanotował w pamięci, by spytać redaktorki "Czarownicy" o możliwość kupna biletu dla dziennikarza. Z przyjemnością obejrzy kolejny mecz Jamie, dzięki któremu artykuł będzie ciekawszy!
Udał się do domu bez żadnych wyrzutów sumienia. Przecież odmaluje pannę McKinnon jak prawdziwą bohaterkę, no i naprawdę kochał Quidditcha!
/zt
Pozory mogą oczywiście mylić. Nikt nie podejrzewał, że młody i ambitny łamacz klątw uwielbia czytać plotkarskie gazety, a nawet dla jednej pracuje. Ale może Steffenowi się upiecze i Jamie nigdy nie dowie się, że jej słowa są sparafrazowane w artykule, a ona sama - przedstawiona jako wzór dla młodych kobiet. Steff kiwał więc cierpliwie głową, przy okazji lustrując dyskretnie strój zawodniczki. Sam nie umiałby go opisać, a nawet nie zwrócił na niego uwagi, ale czytelniczki lubiły detale o modzie. Zapamiętał więc, co mógł i obiecał sobie, że spyta mamy o detale. Ostatnio wyraziła zdziwienie nagłymi pytaniami syna o nazwy damskich ciuszków i wciąż pytała, czy poznał jakąś miłą dziewczynę, której chciałby coś kupić. Steff znosił jej ciekawość z pokorą dla dobra swojego fachu zawodowego.
-Och, jasne! Dzięki za rozmowę i miło było cię znowu zobaczyć! - pożegnanie Jamie wyrwało go na moment z kreatywnego transu. Ale tylko na moment, bo gdy tylko się oddaliła, usiadł na ławce i zaczął spisywać jej cytaty. "Dzielne zawodniczki Harpi trenują w upiornych warunkach atmosferycznych...
Nie bacząc na ryzyko wypadków zawodowych, jak najlepiej przygotowują się do meczu...
...nie czynią tego dla siebie ani dla chwały zawodowej, ale dla drogich fanów Quiddticha, dla których sport jest jedynym pocieszeniem i ostoją w czasach anomalii...
A same kochają Quidditch i cieszą się, że kibice przybywają zobaczyć ich grę...
Determinacja tych młodych dam jest prawdziwym wzorem dla nas wszystkich - udowadniając, jak pasja, talent i ciężka praca mogą przysłużyć się nie tylko jednostce, ale i społeczeństwu!"
Steff spojrzał krytycznie na swoje notatki. Końcówka pasowała bardziej do eseju o historii magii niż luźnego artykułu, ale w domu przeredaguje ton na lżejszy. Uśmiechnął się pod nosem - zebrał dziś naprawdę obiecujący materiał. Zanotował w pamięci, by spytać redaktorki "Czarownicy" o możliwość kupna biletu dla dziennikarza. Z przyjemnością obejrzy kolejny mecz Jamie, dzięki któremu artykuł będzie ciekawszy!
Udał się do domu bez żadnych wyrzutów sumienia. Przecież odmaluje pannę McKinnon jak prawdziwą bohaterkę, no i naprawdę kochał Quidditcha!
/zt
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
12.01.
Tradycją już było, że dochód z charytatywnego Noworocznego Meczu Quidditcha był przeznaczony na Szpital Św. Munga. Co roku wybierane były do rozgrywki towarzyskiej inne drużyny, w tym zaś Chluba Portree miała zmierzyć się ze Zjednoczonymi z Puddlemere. Joseph Wright od kiedy tylko się o tym dowiedział, nie krył swojego zadowolenia z tego powodu. Uwielbiał mecze z Chlubą... a może głównie to, co działo się po nich - a więc świętowanie, do którego dołączał bez względu na wynik. Chluba Portree była szkocką drużyną, złożoną przede wszystkim ze szkockich zawodników, których Joey w większości znał zanim którekolwiek z nich zawodowo zajęło się grą w quidditcha, a kilkoro nawet zanim przekroczyli po raz pierwszy próg Hogwartu. Byli dzieciakami z sąsiedztwa, razem biegali po okolicy jak zgraja bezpańskich psidwaczych szczeniaków, zakradali się na teren okolicznego Zamku Leod, wskakiwali do mętnej, czarnej wody zaraz pod Wodospadami Rogie... ale przede wszystkim grali w quidditcha (albo zakazanego prawem creaothceann'a) na starym jak świat prowizorycznym boisku zrobionym na leśnej polanie. Często zmieniali zasady gry pod siebie, na przykład jak brakowało zawodników, albo nie mieli kompletu piłek lub po prostu, żeby urozmaicić mecz. Wymyślali też przeróżne inne zabawy... Ech, to dopiero były czasy!
Co ciekawe, żadne z nich o tym nie zapomniało i kiedy spotykali się - nieważne czy w rodzinnych stronach czy na boisku - dostawalimałpiego szkockiego rozumu. Tak, dorośli, poważni, wieloletni profesjonalni zawodnicy, potrafili zachowywać się jak dzieci - cóż, to w końcu Szkoci, a nie sztywni Anglicy.
Już po solidnej rozgrzewce i mowie motywacyjnej trenera, Zjednoczeni wymaszerowali na boisko w takt skandujących kibiców, którzy jak zawsze dopisali - trybuny były pełne. Dzień, choć mroźny, był bezchmurny, a lekki wiaterek wiał niemal przyjemnie - generalnie warunki do gry (i do kibicowania) jak na okres zimowy, były doskonałe.
Stanęli na baczność, a spiker zapowiedział wyjście Celestyny Warbeck we własnej osobie, która specjalnie z okazji meczu charytatywnego miała zaśpiewać hymn ich drużyny. Było świetnie - wtórowali jej nie tylko wszyscy Zjednoczeni jak jeden mąż, ale chyba cały Stadion Narodowy. Kiedy wybrzmiała ostatnia nuta, całym boiskiem wstrząsnęły gromkie brawa. Już dawno nie było tak radosnej atmosfery podczas meczu, zapewne spory udział w tym miał brak anomalii i radość z nadejścia nowego roku.
Wszyscy umilkli, kiedy zapowiedziano hymn Chluby z Portree. Orkiestra złożona ze Szkotów oczywiście tradycyjnie ubranych w kilty z dudami i bębnami wkroczyła z przytupem - głośno i radośnie - zaś szkoccy zawodnicy momentalnie zaczęli podskakiwać w tańcu dość widowiskowo przeskakując nad swoimi miotłami. Tańczył również Joseph po stronie Zjednoczonych, co z jednej strony wywoływało śmiech, a z drugiej lekką konsternację jego kolegów z drużyny, choć... nie wyglądali na zaskoczonych jego zachowaniem - zawsze tak robił, gdy słyszał rodzimą muzykę i sam nie mógł pojąć jak inni czarodzieje czy mugole mogli pozostawać obojętni na te skoczne rytmy. Przecież nogi same rwały się do tańca!
Muzycy skończyli grać, na co Szkoci z Portree ryknęli gromko, chwytając za miotły.
- Hej, Josie, może dziś zagrasz dla Chluby?! - zawołał jeden z nich, bezczelnie używając "dziewczyńskiego" (i jednocześnie szkockiego) zdrobnienia imienia Wrighta, tak często wykorzystywanego przez jego starszego brata w stosunku do niego. Cała Chluba zarechotała wesoło.
- A co, sami nie dacie rady? - odgryzł im się od razu Joe, już wychodząc na przód Zjednoczonych z dumnie wypiętą piersią i wysoko uniesioną głową, ale i z prowokacyjnym uśmiechem na brodatej mordzie. - To że mam słabość do szkockiej muzyki to jedno, a to, że pokażemy wam dzisiaj gdzie ogniste kraby zimują, to drugie! - dodał wesoło, ale z absolutną pewnością pobrzmiewającą w głosie. Żadnych taryf ulgowych podczas meczu - to było jego motto życiowe. Pewnie przekomarzaliby się dalej, gdyby nie sędzia, który wkroczył już z kaflem pod pachą i gwizdkiem zawieszonym na szyi. Joe cofnął się o krok ustępując miejsca ich kapitanowi.
- Mniej gadania... - Joe poczuł szturchnięcie w bok - to oczywiście ich szukający, Nero McLaggen, i jego ulubione powiedzonko.
- ...więcej latania - dokończył Wright z uśmieszkiem na brodatej mordzie, kiedy odrywali się od ziemi na miotłach.
- WITAMY PAŃSTWA BARDZO SERDECZNIE NA NOWOROCZNYM MECZU QUIDDITCHA! - ryknął już po raz kolejny dzisiaj komentator, choć kibice i tak zdołali go zagłuszyć radosnymi wrzaskami, oklaskami i tupaniem na trybunach. Joseph momentalnie poczuł, że ten cudowny huk dodaje mu jeszcze więcej energii. To dla nich tu przecież był, właśnie dla tych ludzi na trybunach. Nie zastanawiając się ani chwili, wyłamał się z szyku i dla uciechy kibiców śmignął pionowo do góry, by na znacznej wysokości zawisnąć na ułamek sekundy w bezruchu i puścić się w dół widowiskowym korkociągiem. Na nowej miotle, która wyszła oczywiście spod zręcznych dłoni jego siostry, wyglądało to jeszcze lepiej, bo Airgid (czyli Srebrna, jak nazwał ją Joe) była niesamowicie zwrotna i błyskawicznie rozwijała duże szybkości.
Popisywałby się dalej i to z najwyższą przyjemnością, gdyby nie to, że wszyscy zajęli już swoje pozycje (on grzecznie też) i na gwizdek sędziego, kafel poszybował w górę i mecz oficjalnie się rozpoczął.
Piłkę momentalnie przejęli zawodnicy Chluby - Ross podał do McCormac, a ona już zamachnęła się, by przerzucić do McTavisha, ale była to tak oczywista zagrywka, że Zjednoczeni w mig to wychwycili. Jones obstawił ścigającego Chluby, Joe z największą przyjemnością zaszarżował wprost na Catrionę w transylwance, więc kafla, którego rzuciła wytrącona z równowagi, bez większych problemów przejął Mulligan, świeżak w szeregach Zjednoczonych, któremu pierwszy raz pozwolono zagrać w pierwszym składzie. Tłuczek posłany od jednego z pałkarzy Chluby z furkotem pomknął w stronę Wrighta, który zgrabnie wyminął ich zawodniczkę, nawet jej nie drasnąwszy. Musiał jednak zanurkować ostro w dół, żeby uniknąć zderzenia z piłką, przez co na moment stracił z oczu Mulligana z kaflem. Młody jednak doskonale wiedział co robi - już mknął na pętle przeciwników asekurowany przez Jonesa i dwóch pałkarzy.
No, podaj, podaj - ponaglił go w myślach Joe, który lecąc nisko nad ziemią śledził wszystko z dołu. Mulligan miał tendencje (jak każdy chyba nowy zawodnik) do popisywania się w ten durny sposób - grając niezespołowo. Zupełnie jak Joe na samym początku. Teraz też wydawało się, że będzie chciał rzucać kaflem prosto na pętle, co było o tyle niefortunne, że łatwe do przewidzenia przez doświadczonego obrońcę Chluby. Młody się zamachnął... i wypuścił kafla z ręki. Tak po prostu. Wolno spadająca piłka zaskoczyła chyba wszystkich, ale nie na długo - ścigający rzucili się w pogoń za nią, ale Joe miał do niej najbliżej. Ćwiczył ten manewr już dość długo, więc zrobił to odruchowo - błyskawiczny zwrot miotły, by ta ogonem posłała kafla z dużą siłą z powrotem do góry. Parsknął śmiechem, kiedy zaskoczeni ścigający z przeciwnej drużyny prawie się zabili niemal w siebie wlatując. Tymczasem Jones zwinnie chwycił piłkę i cisnął nią w jedną z obręczy. Nie udało się zwieść Hogga, w pięknym stylu obronił pętlę, krzyknął coś po szkocku, Joe nawet nie wychwycił co, i rzucił do jednego ze swoich.
- Ładnie, Mulligan! - zawołał do świeżaka Joe, kiedy mijał go mknąc do kafla. Jones momentalnie znalazł się u jego boku. Wzięli McTavisha z dwóch stron ograniczając mu pole widzenia, ale ten znienacka wyhamował swoją miotłę niemal do zera, a Zjednoczeni zorientowali się za późno. Przeciwnik z dziecinną lekkością podał do Rossa, a ten pomknął w stronę pętli bronionych przez Larsona... a także Jonesa i Wrighta, którzy też już się tam czaili zgrabnie unikając posyłanych w ich stronę tłuczków. Zamachnął się, jakby chciał rzucić na pętlę, ale w ostatniej chwili podrzucił piłkę do McCormack, która zjawiła się tam dosłownie znikąd. Przechwyciła kafla i cisnęła nim na ich bramki, ale tak podkręciła, że Larson miał nikłe szanse na jego przechwycenie. I tak prawie dopadł piłkę, ta dosłownie prześlizgnęła mu się po palcach... i odbiła od słupka. Zjednoczeni odetchnęli z ulgą. Joe też dopadając do kafla, robiąc zwrot miotłą w jednym miejscu, a potem mknąc na pełnej prędkości na drugą stronę stadionu. Catriona błyskiem usiadła mu na ogonie, ale zatańczył z nią piękne Woollongong Shimmy pełne obrotów i ostrych zawijasów i odpadła. Minął Mulligana, był sam na sam z Hoggiem i wystarczyło, że dobrze wybrałby pętlę i wycelował... uśmiechnął się półgębkiem i zamiast strzelać, przerzucił kafla przez ramię. Nie musiał się oglądać za siebie, wiedział, że młody mu obstawia plecy. Mulligan miał świetną pozycję, Joe zaraz po wystawieniu mu piłki, śmignął w dół, oczyszczając mu tym samym pole widzenia. Młody jednak musiał się spieszyć, bo w jego kierunku już pędziło dwóch ścigających Chluby... i tłuczek lecący prosto w jego plecy. Mulligan nawet nie łapał kafla, po prostu zręcznie go odbił nakierowując z całą mocą w stronę bocznej pętli. Brett w ostatniej chwili ocalił mu zaś tyłek przed tłuczkiem i... tłum ryknął radośnie. Hogg nie zdołał obronić pętli.
- DZIESIĘĆ DO ZERA DLA ZJEDNOCZONYCH Z PUDDLEMERE!
Kafel znów był w grze. McCormack rozegrała do Rossa przy nieudanej próbie przechwycenia piłki przez Jonesa, Ross zaraz podał znów do niej i wraz z McTavishem uformowali Głowę Jastrzębia mknąc w stronę pętli Zjednoczonych, żeby się odegrać. Tłuczki śmigały w ich stronę posyłane przez pałkarzy Zjednoczonych, ale choć jedno z nich nawet oberwało, nie udało się ich wytrącić z szyku. Jones próbował osłaniać pętle wraz z obrońcą, ale to był zbyt szybki i zorganizowany manewr.
- DZIESIĘĆ DO DZIESIĘCIU! - zabrzmiał głos spikera już po sekundzie wraz z radosną salwą publiki. Josephowi już wcale nie było do śmiechu. Jones cisnął kafla niemal przez pół boiska do niego, co było dość ryzykowną zagrywką, ale szczęśliwie Chluba po swoim zwycięskim manewrze trochę się rozleciała po boisku. Joe złapał piłkę, zrobił zwinny zwrot i... zrobił unik przed Catrioną, która bezczelnie chciała mu wybić kafla z ręki. Nieładnie, panno McCormack, pokręcił głową na tą nieczystą zagrywkę i rzucając piłkę do przelatującego obok Jonesa. Razem pomknęli do pętli Chluby, ale ich atak powstrzymał Hogg zawisając na swojej miotle, by złapać lecącą ku niemu piłkę. Dokładnie ten moment, moment rzutu na pętlę wykorzystał jeden z pałkarzy Chluby znów posyłając w stronę ścigających tłuczka. Joe dostrzegł go w ostatniej chwili i tylko dzięki Zwisowi Leniwca nie oberwał... za to zwodnicza piłka uderzyła obrońcę Chluby wytrącając mu kafla z rąk. Szkot zaklął siarczyście, ale to mu już nie pomogło - Joe porwał kafla i cisnął nim w najniższą z pętli. Poszkodowany obrońca nie zdołał tym razem powstrzymać ataku.
- DWADZIEŚCIA DO DZIESIĘCIU DLA ZJEDNOCZONYCH!
Zaczynało się robić nerwowo. Szczególnie kiedy Jonesowi nie wyszła transylwanka i przydzwonił McTavishowi prosto w nos, za co Zjednoczeni zostali ukarani rzutem wolnym. Mimo to po prawie trzech kwadransach prowadzili aż trzydziestoma punktami. Nic dziwnego, że gra Chluby robiła się coraz bardziej agresywna. Po kolejnej transylwance (tym razem udanej, znów wykonanej przez Josepha) na Catrionie, jej brat - Duff - tak się wściekł, że z całym impetem zaszarżował na Wrighta. Wszyscy byli akurat zajęci pogonią szukających za złotym zniczem i zapewne nie zauważyliby faulu. Joe jednak ostro wycofał w uniku i Duff... wpadł w przelatującego obok Mulligana, którego dosłownie zmiótł z miotły. Młody nawet nie zdążył krzyknąć, ale Wright zdołał go w locie chwycić za przedramię. Jego miotła nie była przystosowana do udźwignięcia dwóch osób, więc i tak zaczęli gwałtownie opadać, na szczęście jednak błyskawicznie zjawił się przy nich Jones. Na dwóch miotłach dotransportowali młodego do jego własnej, na którą z trudem się wdrapał, ale już po chwili znów żywo śmigał po boisku za kaflem.
W ostatecznym rozrachunku przegrali mecz sto osiemdziesiąt do siedemdziesięciu, ale i tak byli z siebie zadowoleni - to była bardzo dobra, wyrównana rozgrywka... no i teraz Josepha czekało świętowanie wraz ze starymi przyjaciółmi z Chluby.
[zt]
Tradycją już było, że dochód z charytatywnego Noworocznego Meczu Quidditcha był przeznaczony na Szpital Św. Munga. Co roku wybierane były do rozgrywki towarzyskiej inne drużyny, w tym zaś Chluba Portree miała zmierzyć się ze Zjednoczonymi z Puddlemere. Joseph Wright od kiedy tylko się o tym dowiedział, nie krył swojego zadowolenia z tego powodu. Uwielbiał mecze z Chlubą... a może głównie to, co działo się po nich - a więc świętowanie, do którego dołączał bez względu na wynik. Chluba Portree była szkocką drużyną, złożoną przede wszystkim ze szkockich zawodników, których Joey w większości znał zanim którekolwiek z nich zawodowo zajęło się grą w quidditcha, a kilkoro nawet zanim przekroczyli po raz pierwszy próg Hogwartu. Byli dzieciakami z sąsiedztwa, razem biegali po okolicy jak zgraja bezpańskich psidwaczych szczeniaków, zakradali się na teren okolicznego Zamku Leod, wskakiwali do mętnej, czarnej wody zaraz pod Wodospadami Rogie... ale przede wszystkim grali w quidditcha (albo zakazanego prawem creaothceann'a) na starym jak świat prowizorycznym boisku zrobionym na leśnej polanie. Często zmieniali zasady gry pod siebie, na przykład jak brakowało zawodników, albo nie mieli kompletu piłek lub po prostu, żeby urozmaicić mecz. Wymyślali też przeróżne inne zabawy... Ech, to dopiero były czasy!
Co ciekawe, żadne z nich o tym nie zapomniało i kiedy spotykali się - nieważne czy w rodzinnych stronach czy na boisku - dostawali
Już po solidnej rozgrzewce i mowie motywacyjnej trenera, Zjednoczeni wymaszerowali na boisko w takt skandujących kibiców, którzy jak zawsze dopisali - trybuny były pełne. Dzień, choć mroźny, był bezchmurny, a lekki wiaterek wiał niemal przyjemnie - generalnie warunki do gry (i do kibicowania) jak na okres zimowy, były doskonałe.
Stanęli na baczność, a spiker zapowiedział wyjście Celestyny Warbeck we własnej osobie, która specjalnie z okazji meczu charytatywnego miała zaśpiewać hymn ich drużyny. Było świetnie - wtórowali jej nie tylko wszyscy Zjednoczeni jak jeden mąż, ale chyba cały Stadion Narodowy. Kiedy wybrzmiała ostatnia nuta, całym boiskiem wstrząsnęły gromkie brawa. Już dawno nie było tak radosnej atmosfery podczas meczu, zapewne spory udział w tym miał brak anomalii i radość z nadejścia nowego roku.
Wszyscy umilkli, kiedy zapowiedziano hymn Chluby z Portree. Orkiestra złożona ze Szkotów oczywiście tradycyjnie ubranych w kilty z dudami i bębnami wkroczyła z przytupem - głośno i radośnie - zaś szkoccy zawodnicy momentalnie zaczęli podskakiwać w tańcu dość widowiskowo przeskakując nad swoimi miotłami. Tańczył również Joseph po stronie Zjednoczonych, co z jednej strony wywoływało śmiech, a z drugiej lekką konsternację jego kolegów z drużyny, choć... nie wyglądali na zaskoczonych jego zachowaniem - zawsze tak robił, gdy słyszał rodzimą muzykę i sam nie mógł pojąć jak inni czarodzieje czy mugole mogli pozostawać obojętni na te skoczne rytmy. Przecież nogi same rwały się do tańca!
Muzycy skończyli grać, na co Szkoci z Portree ryknęli gromko, chwytając za miotły.
- Hej, Josie, może dziś zagrasz dla Chluby?! - zawołał jeden z nich, bezczelnie używając "dziewczyńskiego" (i jednocześnie szkockiego) zdrobnienia imienia Wrighta, tak często wykorzystywanego przez jego starszego brata w stosunku do niego. Cała Chluba zarechotała wesoło.
- A co, sami nie dacie rady? - odgryzł im się od razu Joe, już wychodząc na przód Zjednoczonych z dumnie wypiętą piersią i wysoko uniesioną głową, ale i z prowokacyjnym uśmiechem na brodatej mordzie. - To że mam słabość do szkockiej muzyki to jedno, a to, że pokażemy wam dzisiaj gdzie ogniste kraby zimują, to drugie! - dodał wesoło, ale z absolutną pewnością pobrzmiewającą w głosie. Żadnych taryf ulgowych podczas meczu - to było jego motto życiowe. Pewnie przekomarzaliby się dalej, gdyby nie sędzia, który wkroczył już z kaflem pod pachą i gwizdkiem zawieszonym na szyi. Joe cofnął się o krok ustępując miejsca ich kapitanowi.
- Mniej gadania... - Joe poczuł szturchnięcie w bok - to oczywiście ich szukający, Nero McLaggen, i jego ulubione powiedzonko.
- ...więcej latania - dokończył Wright z uśmieszkiem na brodatej mordzie, kiedy odrywali się od ziemi na miotłach.
- WITAMY PAŃSTWA BARDZO SERDECZNIE NA NOWOROCZNYM MECZU QUIDDITCHA! - ryknął już po raz kolejny dzisiaj komentator, choć kibice i tak zdołali go zagłuszyć radosnymi wrzaskami, oklaskami i tupaniem na trybunach. Joseph momentalnie poczuł, że ten cudowny huk dodaje mu jeszcze więcej energii. To dla nich tu przecież był, właśnie dla tych ludzi na trybunach. Nie zastanawiając się ani chwili, wyłamał się z szyku i dla uciechy kibiców śmignął pionowo do góry, by na znacznej wysokości zawisnąć na ułamek sekundy w bezruchu i puścić się w dół widowiskowym korkociągiem. Na nowej miotle, która wyszła oczywiście spod zręcznych dłoni jego siostry, wyglądało to jeszcze lepiej, bo Airgid (czyli Srebrna, jak nazwał ją Joe) była niesamowicie zwrotna i błyskawicznie rozwijała duże szybkości.
Popisywałby się dalej i to z najwyższą przyjemnością, gdyby nie to, że wszyscy zajęli już swoje pozycje (on grzecznie też) i na gwizdek sędziego, kafel poszybował w górę i mecz oficjalnie się rozpoczął.
Piłkę momentalnie przejęli zawodnicy Chluby - Ross podał do McCormac, a ona już zamachnęła się, by przerzucić do McTavisha, ale była to tak oczywista zagrywka, że Zjednoczeni w mig to wychwycili. Jones obstawił ścigającego Chluby, Joe z największą przyjemnością zaszarżował wprost na Catrionę w transylwance, więc kafla, którego rzuciła wytrącona z równowagi, bez większych problemów przejął Mulligan, świeżak w szeregach Zjednoczonych, któremu pierwszy raz pozwolono zagrać w pierwszym składzie. Tłuczek posłany od jednego z pałkarzy Chluby z furkotem pomknął w stronę Wrighta, który zgrabnie wyminął ich zawodniczkę, nawet jej nie drasnąwszy. Musiał jednak zanurkować ostro w dół, żeby uniknąć zderzenia z piłką, przez co na moment stracił z oczu Mulligana z kaflem. Młody jednak doskonale wiedział co robi - już mknął na pętle przeciwników asekurowany przez Jonesa i dwóch pałkarzy.
No, podaj, podaj - ponaglił go w myślach Joe, który lecąc nisko nad ziemią śledził wszystko z dołu. Mulligan miał tendencje (jak każdy chyba nowy zawodnik) do popisywania się w ten durny sposób - grając niezespołowo. Zupełnie jak Joe na samym początku. Teraz też wydawało się, że będzie chciał rzucać kaflem prosto na pętle, co było o tyle niefortunne, że łatwe do przewidzenia przez doświadczonego obrońcę Chluby. Młody się zamachnął... i wypuścił kafla z ręki. Tak po prostu. Wolno spadająca piłka zaskoczyła chyba wszystkich, ale nie na długo - ścigający rzucili się w pogoń za nią, ale Joe miał do niej najbliżej. Ćwiczył ten manewr już dość długo, więc zrobił to odruchowo - błyskawiczny zwrot miotły, by ta ogonem posłała kafla z dużą siłą z powrotem do góry. Parsknął śmiechem, kiedy zaskoczeni ścigający z przeciwnej drużyny prawie się zabili niemal w siebie wlatując. Tymczasem Jones zwinnie chwycił piłkę i cisnął nią w jedną z obręczy. Nie udało się zwieść Hogga, w pięknym stylu obronił pętlę, krzyknął coś po szkocku, Joe nawet nie wychwycił co, i rzucił do jednego ze swoich.
- Ładnie, Mulligan! - zawołał do świeżaka Joe, kiedy mijał go mknąc do kafla. Jones momentalnie znalazł się u jego boku. Wzięli McTavisha z dwóch stron ograniczając mu pole widzenia, ale ten znienacka wyhamował swoją miotłę niemal do zera, a Zjednoczeni zorientowali się za późno. Przeciwnik z dziecinną lekkością podał do Rossa, a ten pomknął w stronę pętli bronionych przez Larsona... a także Jonesa i Wrighta, którzy też już się tam czaili zgrabnie unikając posyłanych w ich stronę tłuczków. Zamachnął się, jakby chciał rzucić na pętlę, ale w ostatniej chwili podrzucił piłkę do McCormack, która zjawiła się tam dosłownie znikąd. Przechwyciła kafla i cisnęła nim na ich bramki, ale tak podkręciła, że Larson miał nikłe szanse na jego przechwycenie. I tak prawie dopadł piłkę, ta dosłownie prześlizgnęła mu się po palcach... i odbiła od słupka. Zjednoczeni odetchnęli z ulgą. Joe też dopadając do kafla, robiąc zwrot miotłą w jednym miejscu, a potem mknąc na pełnej prędkości na drugą stronę stadionu. Catriona błyskiem usiadła mu na ogonie, ale zatańczył z nią piękne Woollongong Shimmy pełne obrotów i ostrych zawijasów i odpadła. Minął Mulligana, był sam na sam z Hoggiem i wystarczyło, że dobrze wybrałby pętlę i wycelował... uśmiechnął się półgębkiem i zamiast strzelać, przerzucił kafla przez ramię. Nie musiał się oglądać za siebie, wiedział, że młody mu obstawia plecy. Mulligan miał świetną pozycję, Joe zaraz po wystawieniu mu piłki, śmignął w dół, oczyszczając mu tym samym pole widzenia. Młody jednak musiał się spieszyć, bo w jego kierunku już pędziło dwóch ścigających Chluby... i tłuczek lecący prosto w jego plecy. Mulligan nawet nie łapał kafla, po prostu zręcznie go odbił nakierowując z całą mocą w stronę bocznej pętli. Brett w ostatniej chwili ocalił mu zaś tyłek przed tłuczkiem i... tłum ryknął radośnie. Hogg nie zdołał obronić pętli.
- DZIESIĘĆ DO ZERA DLA ZJEDNOCZONYCH Z PUDDLEMERE!
Kafel znów był w grze. McCormack rozegrała do Rossa przy nieudanej próbie przechwycenia piłki przez Jonesa, Ross zaraz podał znów do niej i wraz z McTavishem uformowali Głowę Jastrzębia mknąc w stronę pętli Zjednoczonych, żeby się odegrać. Tłuczki śmigały w ich stronę posyłane przez pałkarzy Zjednoczonych, ale choć jedno z nich nawet oberwało, nie udało się ich wytrącić z szyku. Jones próbował osłaniać pętle wraz z obrońcą, ale to był zbyt szybki i zorganizowany manewr.
- DZIESIĘĆ DO DZIESIĘCIU! - zabrzmiał głos spikera już po sekundzie wraz z radosną salwą publiki. Josephowi już wcale nie było do śmiechu. Jones cisnął kafla niemal przez pół boiska do niego, co było dość ryzykowną zagrywką, ale szczęśliwie Chluba po swoim zwycięskim manewrze trochę się rozleciała po boisku. Joe złapał piłkę, zrobił zwinny zwrot i... zrobił unik przed Catrioną, która bezczelnie chciała mu wybić kafla z ręki. Nieładnie, panno McCormack, pokręcił głową na tą nieczystą zagrywkę i rzucając piłkę do przelatującego obok Jonesa. Razem pomknęli do pętli Chluby, ale ich atak powstrzymał Hogg zawisając na swojej miotle, by złapać lecącą ku niemu piłkę. Dokładnie ten moment, moment rzutu na pętlę wykorzystał jeden z pałkarzy Chluby znów posyłając w stronę ścigających tłuczka. Joe dostrzegł go w ostatniej chwili i tylko dzięki Zwisowi Leniwca nie oberwał... za to zwodnicza piłka uderzyła obrońcę Chluby wytrącając mu kafla z rąk. Szkot zaklął siarczyście, ale to mu już nie pomogło - Joe porwał kafla i cisnął nim w najniższą z pętli. Poszkodowany obrońca nie zdołał tym razem powstrzymać ataku.
- DWADZIEŚCIA DO DZIESIĘCIU DLA ZJEDNOCZONYCH!
Zaczynało się robić nerwowo. Szczególnie kiedy Jonesowi nie wyszła transylwanka i przydzwonił McTavishowi prosto w nos, za co Zjednoczeni zostali ukarani rzutem wolnym. Mimo to po prawie trzech kwadransach prowadzili aż trzydziestoma punktami. Nic dziwnego, że gra Chluby robiła się coraz bardziej agresywna. Po kolejnej transylwance (tym razem udanej, znów wykonanej przez Josepha) na Catrionie, jej brat - Duff - tak się wściekł, że z całym impetem zaszarżował na Wrighta. Wszyscy byli akurat zajęci pogonią szukających za złotym zniczem i zapewne nie zauważyliby faulu. Joe jednak ostro wycofał w uniku i Duff... wpadł w przelatującego obok Mulligana, którego dosłownie zmiótł z miotły. Młody nawet nie zdążył krzyknąć, ale Wright zdołał go w locie chwycić za przedramię. Jego miotła nie była przystosowana do udźwignięcia dwóch osób, więc i tak zaczęli gwałtownie opadać, na szczęście jednak błyskawicznie zjawił się przy nich Jones. Na dwóch miotłach dotransportowali młodego do jego własnej, na którą z trudem się wdrapał, ale już po chwili znów żywo śmigał po boisku za kaflem.
W ostatecznym rozrachunku przegrali mecz sto osiemdziesiąt do siedemdziesięciu, ale i tak byli z siebie zadowoleni - to była bardzo dobra, wyrównana rozgrywka... no i teraz Josepha czekało świętowanie wraz ze starymi przyjaciółmi z Chluby.
[zt]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zgodnie z tym, co jej napisał, czekał na nią z tyłu, za stadionem, jeszcze na chwilę przed tym jak miał zacząć się mecz. Siedział na nadłamanej barierce, stopami lekko podrygiwał na dolnej belce zgodnie z rytmem melodii, która nucił pod nosem, umilając sobie czas. Nie lubił czekać, nie miał do tego cierpliwości. Z daleka widział kurczącą się kolejkę do wejścia. Nie były to tłumy, które pamiętał z przeszłości; wtedy ludzie tłoczyli się nawet na ulicy, licząc, że uda im się choć przez chwilę zobaczyć swoje ukochane gwiazdy. Teraz trudno było mu określić kto właściwie chodził na mecze. Bilety prawdopodobnie musiały stanieć, nierozsądne wydawało mu się wydawanie pieniędzy na bilety przez ludzi, którzy musieli dzielić jedzenie na porcje, by starczyło do końca tygodnia, ale w gruncie rzeczy nie miał pojęcia jak radzili sobie mieszkańcy Londynu i okolic, czy mieli trudności z otrzymaniem zapłaty za swoją pracę, czy może problemy które znał z wsi i małych miasteczek zupełnie nie dotyczyły mieszkańców stolicy. Obserwował ich, ucząc się na nowo ich zachowań, problemów. Cyrk też nie świecił pustkami, Marcel wciąż miał pracę, zupełnie jak gracze quidditcha, choć wiele sław odeszło, jeszcze inni zniknęli bez słowa. Pierwsze meczowe przyśpiewki, które dobiegły go z tyłu przysłaniały szarą i ponurą rzeczywistość. Obrócił głowę z cieniem uśmiechu na ustach wracając do dni, kiedy wraz z Marcelem przychodzili na mecze. Zbyt często wracał do przeszłości, zbyt często wspominał. Tkwił przyszpilony do przeszłości nie mogąc się od niej uwolnić. Coraz częściej nachodziła go myśl, że powinien spróbować zostawić to za sobą, tęsknota dławiła gardło, ale jednocześnie napędzała do walki o to, by wrócić do tamtych chwil dziś.
— Cześć — powitał ją, obracając ku niej głowę, kiedy znalazła się w zasięgu jego wzroku. Uśmiechnął się szeroko i zeskoczył na ziemię po drugiej stronie, czekając aż przejdzie przez drewniany płotek — pod lub nad. Zgarnął z ziemi jutowy worek i poprowadził ją dalej od głównego wejścia. Nie zdradził się z chwilową wątpliwością, czy przejście nadal istniało; stadion ucierpiał podczas nocy spadających gwiazd. Istniała szansa, że tego ubytku też się pozbyli, kiedy go naprawiano. — Wiesz już kto dziś gra? — spytał, odwracając się przez ramię. Na stadionie powiewały już na zmianę żółto-czarne i niebiesko-szare chorągwie, choć znając życie i po samych przyśpiewkach tych najwierniejszych kibiców mogłaby poznać, że Osy grały z Tajfunami. — Kiedy ostatni raz byłaś na meczu? — spytał dla podtrzymania rozmowy, kiedy podchodzili pod pokrytą materiałem ścianę stadionu. Wokół roiło się od patrolu egzekucyjnego, mimo, że jeszcze było dużo czasu przed godziną policyjną. Najprawdopodobniej spodziewano się problemów, większych niż kiedyś. Szedł wzdłuż ściany, przytykając dłoń do niej, by wyczuć ubytek w deskach, a kiedy wydawało mu się, że ją znalazł, chwycił za materiał i odciągnął go lekko, zaglądając pod spód. I zgodnie z tym, czego się spodziewał, pod spodem znajdowały się luźne deski. Na kolanach przeszedł pod materiałem, pchnął deski i odrzucił worek pod drewnianymi trybunami, by przytrzymać od drugiej strony deski. — Chodź — zachęcił ją, rozglądając się dookoła. Wokół było dość ciemno, słabe światło prześwitywało między szczelinami, kurz i wióry drewna opadały między nimi wyglądając jak śnieg. — Jest bezpiecznie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ostatni list otrzepał ją z resztek obaw; cokolwiek ją czekało, napawało teraz nieznaną ekscytacją. Czuła ją praktycznie w każdej komórce ciała — w kosmykach włosów, zaplatanych rozmyślnie w warkocz, bo rozczesane puszyły się ostatnio niezwykle chętnie, pewnie przez wilgoć wiszącą w listopadowym powietrzu, roznoszoną ochoczo przez porywcze, zimne wiatry. Biała wstążka wciąż służyła za związanie i ozdobę jasnych włosów, drugą taką, bliźniaczą, podarowała Marcelowi jeszcze gdy Elfi Szlak nazywał się Elfim Szlakiem, nim świat postanowił się skończyć i stanąć w płomieniach. Od tego czasu minęło już kilka miesięcy (jak ten czas gnał...), a mimo to jakiś element czerni, tej smutnej i żałobnej, pozostawał przy Marii, nie pozwalając jej powrócić do jasnego, beztroskiego, niewinnego ja sprzed tego wszystkiego.
Gdyby była sama, pewnie by oszalała. Ale sama nie była, po raz pierwszy w życiu miała grupkę znajomych, kolegów i koleżanek, może nawet przyjaciół? Ona z pewnością uważała ich za przyjaciół. Może nie znali się całe życie, ale nic innego nie spajało ludzi mocniej i chętniej niż przeżyta wspólnie tragedia. Bo jeżeli udało im się wyjść z tego cało, co może ich zniszczyć? Oczywiście, że nic.
Zaproszenie na mecz było jak powiew świeżego powietrza w okropnie parny dzień. Nawet niekoniecznie praworządny sposób dostania się na trybuny nie wydawał się być aż tak dużym problemem, tak długo, jak długo będzie przy niej Jim. Nie był od niej wiele starszy, ledwie kilka miesięcy, nie wzbudzał więc zaufania swoim wiekiem, ale mimo to wiedziała, że przy nim nie stanie jej się żadna krzywda. Obiecał jej to, może na wpół świadomie, a na pewno zupełnie nieświadomy tego, że Maria zdążyła złożyć już własną przysięgę. Eve nazwała ich wszystkich rodziną, wtedy, na uroczystości małej Gilly. A rodziny broniło się za wszelką cenę.
Sprężystym krokiem wyminęła kurczącą się powoli kolejkę, czarny płaszcz, który miała na sobie, był na nią za duży, rękawy zostały podwinięte tak, aby odsłonić ręce aż do nadgarstków, musiał więc być pożyczony lub oddany przez kogoś, kto już go nie potrzebował. Ale miał jedną dużą zaletę. Był na tyle ciepły, że posłuży jej pewnie przez cały zimniejszy okres roku. Okrążenie stadionu narodowego było zresztą samo w sobie przeżyciem niemal niezwykłym. Była tutaj, dwa razy, jeszcze jako dziecko. Wtedy wszystko, łącznie z proporcami trzepoczącymi na wietrze było jakieś inne. Piękniejsze, lepsze, większe. Przez umysł przemknęła myśl — czy to życie się zmieniło, czy może ona dorosła? Potem wypchnięta została przez kolejną, że niespodzianka właśnie się ujawniła, grały Osy i Tajfuny, spotkanie więc będzie ekscytujące.
Gdzieś z boku dobiegł znajomy głos, ściągając ją na metaforyczną ziemię, a wzrok zmuszając do skupienia się na nikim innym jak Jimie.
— Jim, cześć! — szeroki uśmiech niemal od razu rozjaśnił jasną twarz, ekscytacja sprawiła, że zamiast do niego podejść, dotarła do barierki w podskokach, tylko na chwilę zerkając na jutowy worek. To pewnie tam czaiła się tajemnicza materia, ale nie chciała przyspieszać biegu wydarzeń. Korzystając ze swego rozpędzenia, oparła prawą dłoń o szczyt barierki, odbiła się również z prawej stopy, która prędko została przełożona ponad barierką, a lewa noga powtórzyła ten zabieg niedługo później. Płaszcz załopotał, odkrywając na moment jasnoniebieską podszewkę, ale Maria nie poprawiała go, póki nie stanęła pewnie na nogi, zadowolona ze swojej małej akrobacji; przeskakiwanie płotów nie było dla niej pierwszyzną, życie na wsi, a później praca ze zwierzętami przyzwyczaiły ją do podobnej konieczności. Zamiast tego bez namysłu objęła go mocno ramionami, przytulając na przywitanie. — Dobrze cię widzieć całego i zdrowego, wiesz? — zapytała, gdy odsunęła się od niego, efektywnie wypuszczając go z objęć. Pozwoliła mu poprowadzić się tam, gdzie miała istnieć ich mała kryjówka, odpowiadając mu tylko skinięciem głowy na to, że dobrze wiedziała już, między jakimi drużynami odbędzie się dziś walka o zwycięstwo. — Wiesz, chyba jeszcze jak byłam w szkole... — bo na pewno nie w ciągu ostatniego roku. Obróciła się przez ramię, charakterystyczne barwy munduru funkcjonariuszów Patrolu Egzekucyjnego sprawiły, że przyspieszyła kroku, równając się z Jimem. Serce zabiło prędzej, póki co wyglądało na to, że nie zwrócili niczyjej uwagi, ale na jak długo tak pozostanie? Czy plan Jima, jakikolwiek on był, wypali? Ale wreszcie podniósł materiał, zniknął wewnątrz. Wątpliwości nie miały czasu zagnieździć się w umyśle — po ponownym zerknięciu w tył, przykucnęła, aby następnie, wzorem Jima, na kolanach przejść do większej, wolnej przestrzeni pod trybunami. Może nie była to najwygodniejsza z kryjówek, ale ciemność nie przerażała. Wręcz przeciwnie, sprawiała wrażenie przytulności, niemalże intymności — szczególnego uroku dodawały drobinki kurzu wirujące wokół nich, wióry opadające na włosy, ubranie i wszystko wokół. Usiadła na ziemi, przysuwając twarz w kierunku jednej ze szczelin, wszystko wskazywało na to, że mecz niedługo się rozpocznie. — Komu kibicujesz? — dopytała jeszcze, szeptem. Nie chciała, żeby ktoś ich usłyszał przed meczem, później, przy odpowiednim dopingu nie będą mieli szans odkryć dwójki prawie—dzieciaków pod deskami.
Gdyby była sama, pewnie by oszalała. Ale sama nie była, po raz pierwszy w życiu miała grupkę znajomych, kolegów i koleżanek, może nawet przyjaciół? Ona z pewnością uważała ich za przyjaciół. Może nie znali się całe życie, ale nic innego nie spajało ludzi mocniej i chętniej niż przeżyta wspólnie tragedia. Bo jeżeli udało im się wyjść z tego cało, co może ich zniszczyć? Oczywiście, że nic.
Zaproszenie na mecz było jak powiew świeżego powietrza w okropnie parny dzień. Nawet niekoniecznie praworządny sposób dostania się na trybuny nie wydawał się być aż tak dużym problemem, tak długo, jak długo będzie przy niej Jim. Nie był od niej wiele starszy, ledwie kilka miesięcy, nie wzbudzał więc zaufania swoim wiekiem, ale mimo to wiedziała, że przy nim nie stanie jej się żadna krzywda. Obiecał jej to, może na wpół świadomie, a na pewno zupełnie nieświadomy tego, że Maria zdążyła złożyć już własną przysięgę. Eve nazwała ich wszystkich rodziną, wtedy, na uroczystości małej Gilly. A rodziny broniło się za wszelką cenę.
Sprężystym krokiem wyminęła kurczącą się powoli kolejkę, czarny płaszcz, który miała na sobie, był na nią za duży, rękawy zostały podwinięte tak, aby odsłonić ręce aż do nadgarstków, musiał więc być pożyczony lub oddany przez kogoś, kto już go nie potrzebował. Ale miał jedną dużą zaletę. Był na tyle ciepły, że posłuży jej pewnie przez cały zimniejszy okres roku. Okrążenie stadionu narodowego było zresztą samo w sobie przeżyciem niemal niezwykłym. Była tutaj, dwa razy, jeszcze jako dziecko. Wtedy wszystko, łącznie z proporcami trzepoczącymi na wietrze było jakieś inne. Piękniejsze, lepsze, większe. Przez umysł przemknęła myśl — czy to życie się zmieniło, czy może ona dorosła? Potem wypchnięta została przez kolejną, że niespodzianka właśnie się ujawniła, grały Osy i Tajfuny, spotkanie więc będzie ekscytujące.
Gdzieś z boku dobiegł znajomy głos, ściągając ją na metaforyczną ziemię, a wzrok zmuszając do skupienia się na nikim innym jak Jimie.
— Jim, cześć! — szeroki uśmiech niemal od razu rozjaśnił jasną twarz, ekscytacja sprawiła, że zamiast do niego podejść, dotarła do barierki w podskokach, tylko na chwilę zerkając na jutowy worek. To pewnie tam czaiła się tajemnicza materia, ale nie chciała przyspieszać biegu wydarzeń. Korzystając ze swego rozpędzenia, oparła prawą dłoń o szczyt barierki, odbiła się również z prawej stopy, która prędko została przełożona ponad barierką, a lewa noga powtórzyła ten zabieg niedługo później. Płaszcz załopotał, odkrywając na moment jasnoniebieską podszewkę, ale Maria nie poprawiała go, póki nie stanęła pewnie na nogi, zadowolona ze swojej małej akrobacji; przeskakiwanie płotów nie było dla niej pierwszyzną, życie na wsi, a później praca ze zwierzętami przyzwyczaiły ją do podobnej konieczności. Zamiast tego bez namysłu objęła go mocno ramionami, przytulając na przywitanie. — Dobrze cię widzieć całego i zdrowego, wiesz? — zapytała, gdy odsunęła się od niego, efektywnie wypuszczając go z objęć. Pozwoliła mu poprowadzić się tam, gdzie miała istnieć ich mała kryjówka, odpowiadając mu tylko skinięciem głowy na to, że dobrze wiedziała już, między jakimi drużynami odbędzie się dziś walka o zwycięstwo. — Wiesz, chyba jeszcze jak byłam w szkole... — bo na pewno nie w ciągu ostatniego roku. Obróciła się przez ramię, charakterystyczne barwy munduru funkcjonariuszów Patrolu Egzekucyjnego sprawiły, że przyspieszyła kroku, równając się z Jimem. Serce zabiło prędzej, póki co wyglądało na to, że nie zwrócili niczyjej uwagi, ale na jak długo tak pozostanie? Czy plan Jima, jakikolwiek on był, wypali? Ale wreszcie podniósł materiał, zniknął wewnątrz. Wątpliwości nie miały czasu zagnieździć się w umyśle — po ponownym zerknięciu w tył, przykucnęła, aby następnie, wzorem Jima, na kolanach przejść do większej, wolnej przestrzeni pod trybunami. Może nie była to najwygodniejsza z kryjówek, ale ciemność nie przerażała. Wręcz przeciwnie, sprawiała wrażenie przytulności, niemalże intymności — szczególnego uroku dodawały drobinki kurzu wirujące wokół nich, wióry opadające na włosy, ubranie i wszystko wokół. Usiadła na ziemi, przysuwając twarz w kierunku jednej ze szczelin, wszystko wskazywało na to, że mecz niedługo się rozpocznie. — Komu kibicujesz? — dopytała jeszcze, szeptem. Nie chciała, żeby ktoś ich usłyszał przed meczem, później, przy odpowiednim dopingu nie będą mieli szans odkryć dwójki prawie—dzieciaków pod deskami.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Z zaskoczeniem obserwował z jaką łatwością pokonała barierkę, zyskując pewność, że i w dalszej drodze poradzi sobie bez trudu. Uśmiechnął się szerzej, ale zaraz potem uniósł brwi i westchnął głośno, wręcz teatralnie, dodając do tego oburzony wyraz twarzy. Przytulił ją wyraźnie, jak przyjaciółkę, poufale i blisko, jakby ostatnie przeżycia uprawniły go do tego, by przełamywać wszystkie bariery. Zastanawiał się, czy powinien poruszyć z nią temat tamtych wydarzeń, czy może wiedziała już. Od Marcela? Od dziewczyn? Czy słyszała o Kerstin?
— Mówisz tak, jakby ciągle mi coś dolegało. Oto ja, cały i zdrowy, ze sprawną szczęką i całym nosem— dodał już z rozbawieniem, prześlizgując się palcem po jego grzbiecie niczym skoczni, po której dłoń nonszalancko się zakołysała w powietrzu. Nie zwlekał, od razu ruszając przed siebie.
— To chyba niedawno. Jak dawno temu skończyłaś szkołę? — spytał ostrożnie, cicho; kąciki ust mu drgnęły — gotów był się wycofać z tego pytania niemalże od razu i było to widać po jego twarzy. Popatrzył na nią w mroku, przez chwilę przyzwyczajając oczy do ciemności jaka tu panowała. Na dworze szybko robiło się ciemno, a tu, z dala od źródeł światła mrok wyrwał się z każdego zakamarka. Patrzył jak zbliża się do szczeliny i uśmiechnął. Po chwili wahania, wziął worek z podłogi i podszedł bliżej. Daleko było mu jednak do wyglądania w ten sposób na zewnątrz. Popatrzył na jej profil nieco rozbawiony.
— Zamierzasz tak oglądać cały mecz? — spytał z uszczypliwym powątpiewaniem, unosząc brew, choć wiedział, że zdana była na niego i jego pomysły i nie wiedziała, czy to wszystko, co miał do zaoferowania. — Chodź — powtórzył i ruszył dalej, schylając się pod drżącymi krokwiami. Chwycił się jednej z nich, kiedy nie musiał zginać w pół i obrócił głowę już po drugiej stronie, upewniając, że dziewczyna idzie zaraz za nim. — Marcel mi pokazał to przejście. Kiedy po rz pierwszy zabrał mnie na mecz w Londynie — rzucił z uśmiechem, wcale nie cicho, bo nad ich głowami wrzało już na chwile przed rozpoczęciem meczu. Uniósł głowę i popatrzył na drżące deski najniższych poziomów trybun. Szedł, wypatrując czegoś, a kiedy to zobaczył, zatrzymał się. — Osom. Oczywiście, że osom. Są super. A ty? — mruknął po chwili zamyślenia i zerknął na nią przez ramię. — Dasz radę się wspiąć? — Nie był pewien, ale też nie czekał do końca na jej odpowiedź. Worek, który miał był lekki, przeciągnął go sobie przez szelki pod płaszczem, upewniając się, że nie wypadnie i podskoczył, chwytając się belek. Podciągnął nogi, oplatając je wokół krokwi, napinając przy tym całe mięśnie i zwinnym ruchem wspiął wyżej, by stanąć na drewnie stopami. — Pomogę ci — zaproponował jej, wyciągając ku niej dłoń. Miała sukienkę, to gdy nie ułatwiało podobnych wspinaczek. Mieli o pokonania kilka pięter trybun, ale na samej górze był podest i dziura, przez którą mogli przejść na nie same — na końcu, tak, by nie zwrócić niczyjej uwagi na siebie, wyłaniając się przed czyją twarzą. Droga była długa i obejmowała kilkanaście, a może kilkadziesiąt metrów, ale Maria nie wyglądała na dziewczynę łatwo rezygnującą z takich wyzwań. — Będę tuż obok, nie spadniesz — zapewnił ją z uśmiechem. — Wiem, że wolałabyś żeby na moim miejscu był ktoś inny, ale nie mogłem go dzisiaj zabrać — wyznał z żalem. Sprawa, którą chciał z nią umówić dotyczyła przyjaciela, nie mógł mieć go na świadka. — Ale następnym razem ty go zaskoczysz — znajomością tajnego przejścia. Ruchem palców ponaglił ją do pochwycenia jego dłoni i wspinaczki na samą górę, gdzie mogli jak ludzie, na siedzeniach, obejrzeć cały mecz.
— Mówisz tak, jakby ciągle mi coś dolegało. Oto ja, cały i zdrowy, ze sprawną szczęką i całym nosem— dodał już z rozbawieniem, prześlizgując się palcem po jego grzbiecie niczym skoczni, po której dłoń nonszalancko się zakołysała w powietrzu. Nie zwlekał, od razu ruszając przed siebie.
— To chyba niedawno. Jak dawno temu skończyłaś szkołę? — spytał ostrożnie, cicho; kąciki ust mu drgnęły — gotów był się wycofać z tego pytania niemalże od razu i było to widać po jego twarzy. Popatrzył na nią w mroku, przez chwilę przyzwyczajając oczy do ciemności jaka tu panowała. Na dworze szybko robiło się ciemno, a tu, z dala od źródeł światła mrok wyrwał się z każdego zakamarka. Patrzył jak zbliża się do szczeliny i uśmiechnął. Po chwili wahania, wziął worek z podłogi i podszedł bliżej. Daleko było mu jednak do wyglądania w ten sposób na zewnątrz. Popatrzył na jej profil nieco rozbawiony.
— Zamierzasz tak oglądać cały mecz? — spytał z uszczypliwym powątpiewaniem, unosząc brew, choć wiedział, że zdana była na niego i jego pomysły i nie wiedziała, czy to wszystko, co miał do zaoferowania. — Chodź — powtórzył i ruszył dalej, schylając się pod drżącymi krokwiami. Chwycił się jednej z nich, kiedy nie musiał zginać w pół i obrócił głowę już po drugiej stronie, upewniając, że dziewczyna idzie zaraz za nim. — Marcel mi pokazał to przejście. Kiedy po rz pierwszy zabrał mnie na mecz w Londynie — rzucił z uśmiechem, wcale nie cicho, bo nad ich głowami wrzało już na chwile przed rozpoczęciem meczu. Uniósł głowę i popatrzył na drżące deski najniższych poziomów trybun. Szedł, wypatrując czegoś, a kiedy to zobaczył, zatrzymał się. — Osom. Oczywiście, że osom. Są super. A ty? — mruknął po chwili zamyślenia i zerknął na nią przez ramię. — Dasz radę się wspiąć? — Nie był pewien, ale też nie czekał do końca na jej odpowiedź. Worek, który miał był lekki, przeciągnął go sobie przez szelki pod płaszczem, upewniając się, że nie wypadnie i podskoczył, chwytając się belek. Podciągnął nogi, oplatając je wokół krokwi, napinając przy tym całe mięśnie i zwinnym ruchem wspiął wyżej, by stanąć na drewnie stopami. — Pomogę ci — zaproponował jej, wyciągając ku niej dłoń. Miała sukienkę, to gdy nie ułatwiało podobnych wspinaczek. Mieli o pokonania kilka pięter trybun, ale na samej górze był podest i dziura, przez którą mogli przejść na nie same — na końcu, tak, by nie zwrócić niczyjej uwagi na siebie, wyłaniając się przed czyją twarzą. Droga była długa i obejmowała kilkanaście, a może kilkadziesiąt metrów, ale Maria nie wyglądała na dziewczynę łatwo rezygnującą z takich wyzwań. — Będę tuż obok, nie spadniesz — zapewnił ją z uśmiechem. — Wiem, że wolałabyś żeby na moim miejscu był ktoś inny, ale nie mogłem go dzisiaj zabrać — wyznał z żalem. Sprawa, którą chciał z nią umówić dotyczyła przyjaciela, nie mógł mieć go na świadka. — Ale następnym razem ty go zaskoczysz — znajomością tajnego przejścia. Ruchem palców ponaglił ją do pochwycenia jego dłoni i wspinaczki na samą górę, gdzie mogli jak ludzie, na siedzeniach, obejrzeć cały mecz.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zupełnie nie przyszło jej do głowy, że Jim mógł odebrać jej radość i troskę jako coś negatywnego, bo po prostu cieszyła się z tego, że był. Jej własne doświadczenia straty sprawiły, że jeszcze bardziej doceniała takie bycie. W jednej chwili świat mógłby zabrać jego albo ją, nie pozwolić rodzącej się zażyłości rozkwitnąć, ucinając łodygę życia przy zamkniętym jeszcze pąku.
— Nie miałam niczego złego na myśli — wtrąciła od razu, chcąc wytłumaczyć się czym prędzej, nawet pomimo rozbawienia, które już towarzyszyło Jimowi. — Cieszę się, że jesteś, to tyle — i aż tyle, dodałaby, gdyby odnalazła w sobie więcej śmiałości. Póki co liczyła jednak, że Jim będzie w stanie wyczuć podobną intencję, może gdy zajrzy w jej oczy, które spoglądały na niego nie tylko bez oceny, ale także ze szczerą radością, że go widziały. — W zeszłym roku — odpowiedziała bez zająknięcia się, to nie była tajemnica. Tak samo jak tajemnicą nie było to, że często ludzie brali ją za młodszą, niż była w rzeczywistości, choć nie potrafiła jeszcze jednoznacznie stwierdzić, która to z jej cech powodowała taki odbiór. Właściwie to nie było nawet czasu się zastanawiać, bo oto Jim znów ją zagadywał, w dodatku zadając pytanie o rzecz, która wydawała jej się oczywista.
Dlatego też odwróciła się w jego kierunku z szeroko otwartymi oczami i brwiami uniesionymi w górę.
— A to nie tak mieliśmy...? — spytała ostrożnie, myślała, że to już. Że ich tajne oglądanie meczu będzie miało miejsce za barierą z desek trybun, może z niewygodnej pozycji, ale takiej, która przedstawiała niewielkie ryzyko odkrycia. Zamrugała kilkukrotnie, gdy nakazał jej ruszyć za sobą dalej, ale nie zadawała pozostałych pytań. Skoro tu nie kończyła się ich podróż, umysł naturalnie próbował przewidzieć następne elementy nieznanego przecież planu Jima. Zadanie było trudne do tego stopnia, że gdzieś w połowie pokonanej w zgięciu i zgarbieniu drogi porzuciła je na rzecz, taką miała nadzieję, miłej niespodzianki.
— Nie wyglądasz mi na Żądlaka — rzuciła rozbawiona, przerzucając warkocz na plecy. Przez chwilę w milczeniu przyglądała się poczynaniom Jima z workiem, ale gdy podskoczył, a ona zadarła za nim głowę, wszystko stało się jasne. — Ale z dwojga złego to Osy mają większe szanse wygrać — dodała wreszcie, rozciągając wargi w szerokim uśmiechu, który miał za zadanie (choć marnie to wyszło) ukryć mieszankę strachu i zaskoczenia, która nagle zalała ją ciepłą falą, od czubka głowy aż do samych stóp. — Nie mów tak, Jim — upomniała go śmiertelnie poważnie, chociaż myśli niesfornie pobiegły w kierunku kogoś innego, gdy już o nim wspomniał. — To ty ze mną tutaj jesteś i jestem wdzięczna, że wybrałeś mnie na swoją dzisiejszą towarzyszkę — dodała już łagodniej, z zaskoczeniem stwierdzając, że... Chyba wiedziała, co kryło się za tymi słowami. Brak poczucia własnej wartości, wieczne rozczarowanie płynące z oczu, które wreszcie obracały się w ich stronę. Znała to, oczywiście, że znała, ale nie spodziewała się, że ktoś taki jak Jim — wygadany, przebojowy, otoczony przyjaciółmi i rodziną człowiek też mógł się tak czuć. Był oddanym przyjacielem, troskliwym towarzyszem, opiekuńczym bratem. Zasługiwał na to, by czuć się... Chciany.
Przełknęła ślinę, nim wsunęła więcej materiału sukienki pomiędzy nogi, starając się tym samym ograniczyć przypadkowe odkrycie tego, co powinno pozostać zakryte. Dopiero po tym złapała za dłoń Jamesa, drugą ręką i obiema nogami próbując złapać się belki na tyle mocno, aby od razu się z niej nie zsunąć. Przy pomocy chłopaka łatwiej było się dźwignąć, a przy ostatnich dwóch piętrach miała nawet wrażenie, że mogłaby poradzić sobie sama, ale nie chciała ryzykować, nie, gdy ich cel był tak blisko.
— Co teraz? — spytała, nie wiedząc, w którą stronę powinna skierować swoje spojrzenie. Chyba nie wchodzili tutaj, na samą górę, tylko dla draki? Przecież stąd nie było nawet dobrze widać boiska, nie to co z dołu! — I nic ci nie wypadło z worka?
— Nie miałam niczego złego na myśli — wtrąciła od razu, chcąc wytłumaczyć się czym prędzej, nawet pomimo rozbawienia, które już towarzyszyło Jimowi. — Cieszę się, że jesteś, to tyle — i aż tyle, dodałaby, gdyby odnalazła w sobie więcej śmiałości. Póki co liczyła jednak, że Jim będzie w stanie wyczuć podobną intencję, może gdy zajrzy w jej oczy, które spoglądały na niego nie tylko bez oceny, ale także ze szczerą radością, że go widziały. — W zeszłym roku — odpowiedziała bez zająknięcia się, to nie była tajemnica. Tak samo jak tajemnicą nie było to, że często ludzie brali ją za młodszą, niż była w rzeczywistości, choć nie potrafiła jeszcze jednoznacznie stwierdzić, która to z jej cech powodowała taki odbiór. Właściwie to nie było nawet czasu się zastanawiać, bo oto Jim znów ją zagadywał, w dodatku zadając pytanie o rzecz, która wydawała jej się oczywista.
Dlatego też odwróciła się w jego kierunku z szeroko otwartymi oczami i brwiami uniesionymi w górę.
— A to nie tak mieliśmy...? — spytała ostrożnie, myślała, że to już. Że ich tajne oglądanie meczu będzie miało miejsce za barierą z desek trybun, może z niewygodnej pozycji, ale takiej, która przedstawiała niewielkie ryzyko odkrycia. Zamrugała kilkukrotnie, gdy nakazał jej ruszyć za sobą dalej, ale nie zadawała pozostałych pytań. Skoro tu nie kończyła się ich podróż, umysł naturalnie próbował przewidzieć następne elementy nieznanego przecież planu Jima. Zadanie było trudne do tego stopnia, że gdzieś w połowie pokonanej w zgięciu i zgarbieniu drogi porzuciła je na rzecz, taką miała nadzieję, miłej niespodzianki.
— Nie wyglądasz mi na Żądlaka — rzuciła rozbawiona, przerzucając warkocz na plecy. Przez chwilę w milczeniu przyglądała się poczynaniom Jima z workiem, ale gdy podskoczył, a ona zadarła za nim głowę, wszystko stało się jasne. — Ale z dwojga złego to Osy mają większe szanse wygrać — dodała wreszcie, rozciągając wargi w szerokim uśmiechu, który miał za zadanie (choć marnie to wyszło) ukryć mieszankę strachu i zaskoczenia, która nagle zalała ją ciepłą falą, od czubka głowy aż do samych stóp. — Nie mów tak, Jim — upomniała go śmiertelnie poważnie, chociaż myśli niesfornie pobiegły w kierunku kogoś innego, gdy już o nim wspomniał. — To ty ze mną tutaj jesteś i jestem wdzięczna, że wybrałeś mnie na swoją dzisiejszą towarzyszkę — dodała już łagodniej, z zaskoczeniem stwierdzając, że... Chyba wiedziała, co kryło się za tymi słowami. Brak poczucia własnej wartości, wieczne rozczarowanie płynące z oczu, które wreszcie obracały się w ich stronę. Znała to, oczywiście, że znała, ale nie spodziewała się, że ktoś taki jak Jim — wygadany, przebojowy, otoczony przyjaciółmi i rodziną człowiek też mógł się tak czuć. Był oddanym przyjacielem, troskliwym towarzyszem, opiekuńczym bratem. Zasługiwał na to, by czuć się... Chciany.
Przełknęła ślinę, nim wsunęła więcej materiału sukienki pomiędzy nogi, starając się tym samym ograniczyć przypadkowe odkrycie tego, co powinno pozostać zakryte. Dopiero po tym złapała za dłoń Jamesa, drugą ręką i obiema nogami próbując złapać się belki na tyle mocno, aby od razu się z niej nie zsunąć. Przy pomocy chłopaka łatwiej było się dźwignąć, a przy ostatnich dwóch piętrach miała nawet wrażenie, że mogłaby poradzić sobie sama, ale nie chciała ryzykować, nie, gdy ich cel był tak blisko.
— Co teraz? — spytała, nie wiedząc, w którą stronę powinna skierować swoje spojrzenie. Chyba nie wchodzili tutaj, na samą górę, tylko dla draki? Przecież stąd nie było nawet dobrze widać boiska, nie to co z dołu! — I nic ci nie wypadło z worka?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
— Wiem, że nie — odpowiedział jej od razu, uspokajająco. Brzmiała łagodnie, w jej głosie słyszał troskę i dlatego jej obawy o niego go rozczuliły, jej dobroć i serce, jakie mu okazywała przy każdym spotkaniu, choć nie znali się wcale dobrze. Nie brzmiała jak Eve. Kiedy ona używała podobnych słów w jej głosie grzmiała pretensja i rozczarowanie, ale dziś nie był już pewien, czy to było jej zamiarem, przypadkowym efektem, czy tylko wyobrażeniem, które z jakiegoś dziwnego i niezrozumiałego powodu kwitło w jego głowie. — Nie obrażam się, czy coś — odpowiedział z uśmiechem, puszczając jej perskie oko przy okazji, tuż przed tym jak ruszył w dalszą drogę.— Ja też cieszę się, że jestem....— cały, w jednym kawałku. Powtórzył jej słowa i roześmiał się, zerkając przez ramię. — Oczywiście cieszę się też, że cię widzę. Ładnie wyglądasz — przyznał, choć nie badał jej szczególni wnikliwym spojrzeniem, nie próbował jej onieśmielić.
— W zeszłym roku...? To chyba jesteśmy w tym samym wieku — zadumał się na moment; wyglądała na młodszą, ale musiałaby skończysz szkołę tak jak oni, wcześniej, albo uczyć się w domu, jak Neala. Dopiero teraz zlustrował ją wzrokiem, choć dość szybko i oględnie. — Myślałem, że jesteś młodsza — wyznał w końcu szczerze. Słowa wypowiedział powoli i ostrożnie, jakby obawiał się, że w ten sposób powie coś, co sprawi jej przykrość lub zawód. Wydawało mu się, że dziewczyny nie lubiły tego słyszeć, nawet jeśli to były fakty.
— Bo żądło wyciągam tylko na specjalne okazje — odpowiedział zaczepnie, patrząc na nią z góry. Uśmiechał się szelmowsko. — To bez znaczenia, kto ma większe szanse. Jeśli kibicuje się komuś dlatego, że często wygrywa to tylko zwykła fascynacja, żadne bycie fanem. Osy po prostu są super, mają dobrych zawodników. Mieli wcześniej, właściwie. Zanim to wszystko się zaczęło. Ale gorszy czas nie wpływa na to, że przestaje się kogoś dopingować, nie? — Zmarszczył brwi. — Czasem to trzeba po prostu przetrwać. Choć serce mam zawsze najbliżej Zjednoczonych. Są najlepsi — wyznał z pobłażliwością dźwięcząca w głosie. Wspinał się ostrożnie, powoli, czekał na nią, co rusz podając jej dłoń, by do niego dołączyła. Łatwo było się poślizgnąć nawet jemu, ale ani sukienka ani płaszczyk nie pomagały jej bezpiecznie przechodzić z belki na belkę. Trzymał równowagę, napinał mięśnie, by być dla niej bezpiecznym wsparciem. — To nic złego. Zawsze sięgaj po to czego chcesz, a nie po to co podsuwa ci los.— On dziś był takim wypychaczem, nie myślał o sobie źle tak po prostu, znał prawdę. Zapewnił ją w liście, że spróbuje jej zrekompensować przeszłe i przyszłe prośby, nie mógł jej zapłącić, nie miał czym jej obdarować, poza zawartością worka. Pamiętał z imprezy, że lubiła quidditcha, pomyślał, że to dobry pomysł na to, by ofiarować jej coś w zamian. — A on jest najlepszy — zapewnił ją, szczerząc się i wspiął już na ostatnią belkę, trzymając się pewnie. — Nie patrz w dół — powiedział od razu, gdy byli na górze i pozwolił jej ostrożnie wyjść na trybuny, nim sam opuścił belki wysoko nad ziemią. To wydawało mu się bezpieczniejsze niż zostawienie jej tam samej i pójście przodem. Wyciągnął spomiędzy szelek miękki worek i po kilku krokach wygramolił się za najwyższymi siedziskami. Przytknął palec do ust na znak, by chwilę została cicho i kiedy wszyscy wstali, by powitać drużyny, pociągnął ją za rękę i też wstał, by po chwili wsunąć dwa palce w usta i zagwizdać głośno. W zamieszaniu nikt ich nie mógł zauważyć, nie powinien przynajmniej — gdy wszystkie oczy skierowań były na boisko. Prowadził. Stanął przed klaszczącymi ludźmi i pokręcił głową.
— Mówiłem, żebyś zaczęła się szykować wcześniej, ile można siedzieć w łazience i się pindrzyć? — westchnął wymownie i spojrzał na mężczyzn przepraszająco. Pokiwali głowa i zrobili miejsce, by mogli przejść. Chwyciwszy Marię za rękę pociągnął ją w stronę wolnych siedzeń i zajął miejsce jeszcze nim wszyscy wokół usiedli.
— Nie wiem, zaraz zobaczymy — mruknął i sięgnął dłonią. Wyciągnął jedną pomarańczę, ale podał ją od razu dziewczynie, licząc, że ją obierze, jeśli będzie miała ochotę. Uwielbił pomarańcze, ale nie mógł znieść ich zapachu na dłoniach. — I oto jesteśmy — zerknął na boisko, drużyny były już przygotowane do gry. — Mam tu coś... Coś o czym ci wspominałem. Nie znam się na tym kompletnie, ale wierzę, że ty tak i że potrafisz zrobić z tego... Jakiś użytek. — Spojrzał na Marię, a potem na worek i położył go między nimi. — Chciałbym... Gdybym mógł cię prosić... — Wystękał głupio i znów westchnął, patrząc na Marię. — Tu są materiały, nie wiem do czego mogą się nadać, co można z tego zrobić, ale... Mogłabyś rzucić okiem na to? I jeśli to jest coś warte... uszyć coś? I czy zdążyłabyś przed świętami jeszcze? Jeśli nie... — Przerwał na chwilę bo wszyscy wokół wstali, gdy z boiska rozbrzmiał dźwięk gwizdka. — Jeśli nie to trudno. Chciałbym coś podarować na gwiazdkę Eve i Marcelowi. — Dla siostry i córki miał coś innego w planach, ale nie podjął się jeszcze realizacji, nie wiedział, czy będzie potrzebował pieniędzy i czy jeśli te skrawki były niewiele warte uda mu się je sprzedać. Uśmiechnął się do dziewczyny niewinnie i popatrzył na nią błagalnie, ale nie był to wzrok żebraka z ulicy i desperata; raczej kogoś komu bardzo zależało na tej przysłudze. — Tam są też moje rękawiczki... pękł na nich szew. Są cenne, nie chciałbym... Wiesz... Prosić Marcela o ich zszycie bo je gamoń potarga — dodał nieco ciszej, choć zupełnie niepotrzebne, bo wokół nich panowała już wrzawa związana z meczem.
| przekazuję Marii wszystkie materiały ze swojego zaopatrzenia i czaroprzędzę i rękawiczki
[bylobrzydkobedzieladnie]
— W zeszłym roku...? To chyba jesteśmy w tym samym wieku — zadumał się na moment; wyglądała na młodszą, ale musiałaby skończysz szkołę tak jak oni, wcześniej, albo uczyć się w domu, jak Neala. Dopiero teraz zlustrował ją wzrokiem, choć dość szybko i oględnie. — Myślałem, że jesteś młodsza — wyznał w końcu szczerze. Słowa wypowiedział powoli i ostrożnie, jakby obawiał się, że w ten sposób powie coś, co sprawi jej przykrość lub zawód. Wydawało mu się, że dziewczyny nie lubiły tego słyszeć, nawet jeśli to były fakty.
— Bo żądło wyciągam tylko na specjalne okazje — odpowiedział zaczepnie, patrząc na nią z góry. Uśmiechał się szelmowsko. — To bez znaczenia, kto ma większe szanse. Jeśli kibicuje się komuś dlatego, że często wygrywa to tylko zwykła fascynacja, żadne bycie fanem. Osy po prostu są super, mają dobrych zawodników. Mieli wcześniej, właściwie. Zanim to wszystko się zaczęło. Ale gorszy czas nie wpływa na to, że przestaje się kogoś dopingować, nie? — Zmarszczył brwi. — Czasem to trzeba po prostu przetrwać. Choć serce mam zawsze najbliżej Zjednoczonych. Są najlepsi — wyznał z pobłażliwością dźwięcząca w głosie. Wspinał się ostrożnie, powoli, czekał na nią, co rusz podając jej dłoń, by do niego dołączyła. Łatwo było się poślizgnąć nawet jemu, ale ani sukienka ani płaszczyk nie pomagały jej bezpiecznie przechodzić z belki na belkę. Trzymał równowagę, napinał mięśnie, by być dla niej bezpiecznym wsparciem. — To nic złego. Zawsze sięgaj po to czego chcesz, a nie po to co podsuwa ci los.— On dziś był takim wypychaczem, nie myślał o sobie źle tak po prostu, znał prawdę. Zapewnił ją w liście, że spróbuje jej zrekompensować przeszłe i przyszłe prośby, nie mógł jej zapłącić, nie miał czym jej obdarować, poza zawartością worka. Pamiętał z imprezy, że lubiła quidditcha, pomyślał, że to dobry pomysł na to, by ofiarować jej coś w zamian. — A on jest najlepszy — zapewnił ją, szczerząc się i wspiął już na ostatnią belkę, trzymając się pewnie. — Nie patrz w dół — powiedział od razu, gdy byli na górze i pozwolił jej ostrożnie wyjść na trybuny, nim sam opuścił belki wysoko nad ziemią. To wydawało mu się bezpieczniejsze niż zostawienie jej tam samej i pójście przodem. Wyciągnął spomiędzy szelek miękki worek i po kilku krokach wygramolił się za najwyższymi siedziskami. Przytknął palec do ust na znak, by chwilę została cicho i kiedy wszyscy wstali, by powitać drużyny, pociągnął ją za rękę i też wstał, by po chwili wsunąć dwa palce w usta i zagwizdać głośno. W zamieszaniu nikt ich nie mógł zauważyć, nie powinien przynajmniej — gdy wszystkie oczy skierowań były na boisko. Prowadził. Stanął przed klaszczącymi ludźmi i pokręcił głową.
— Mówiłem, żebyś zaczęła się szykować wcześniej, ile można siedzieć w łazience i się pindrzyć? — westchnął wymownie i spojrzał na mężczyzn przepraszająco. Pokiwali głowa i zrobili miejsce, by mogli przejść. Chwyciwszy Marię za rękę pociągnął ją w stronę wolnych siedzeń i zajął miejsce jeszcze nim wszyscy wokół usiedli.
— Nie wiem, zaraz zobaczymy — mruknął i sięgnął dłonią. Wyciągnął jedną pomarańczę, ale podał ją od razu dziewczynie, licząc, że ją obierze, jeśli będzie miała ochotę. Uwielbił pomarańcze, ale nie mógł znieść ich zapachu na dłoniach. — I oto jesteśmy — zerknął na boisko, drużyny były już przygotowane do gry. — Mam tu coś... Coś o czym ci wspominałem. Nie znam się na tym kompletnie, ale wierzę, że ty tak i że potrafisz zrobić z tego... Jakiś użytek. — Spojrzał na Marię, a potem na worek i położył go między nimi. — Chciałbym... Gdybym mógł cię prosić... — Wystękał głupio i znów westchnął, patrząc na Marię. — Tu są materiały, nie wiem do czego mogą się nadać, co można z tego zrobić, ale... Mogłabyś rzucić okiem na to? I jeśli to jest coś warte... uszyć coś? I czy zdążyłabyś przed świętami jeszcze? Jeśli nie... — Przerwał na chwilę bo wszyscy wokół wstali, gdy z boiska rozbrzmiał dźwięk gwizdka. — Jeśli nie to trudno. Chciałbym coś podarować na gwiazdkę Eve i Marcelowi. — Dla siostry i córki miał coś innego w planach, ale nie podjął się jeszcze realizacji, nie wiedział, czy będzie potrzebował pieniędzy i czy jeśli te skrawki były niewiele warte uda mu się je sprzedać. Uśmiechnął się do dziewczyny niewinnie i popatrzył na nią błagalnie, ale nie był to wzrok żebraka z ulicy i desperata; raczej kogoś komu bardzo zależało na tej przysłudze. — Tam są też moje rękawiczki... pękł na nich szew. Są cenne, nie chciałbym... Wiesz... Prosić Marcela o ich zszycie bo je gamoń potarga — dodał nieco ciszej, choć zupełnie niepotrzebne, bo wokół nich panowała już wrzawa związana z meczem.
| przekazuję Marii wszystkie materiały ze swojego zaopatrzenia i czaroprzędzę i rękawiczki
[bylobrzydkobedzieladnie]
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
Ostatnio zmieniony przez James Doe dnia 09.07.24 14:15, w całości zmieniany 1 raz
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dobrze, że to wiedział. Czasami nawet zrozumienie na tak niewielkiej płaszczyźnie znaczyć mogło więcej, niż mogło wyrazić tysiące słów. Dlatego też uśmiechnęła się szerzej, tak szeroko, że aż oczy zostały zmuszone do przymknięcia się pod naporem uniesionych w owym uśmiechu policzków. Krótki chichot wydostał się z jej ust, nim wypuściła z ust napowietrzone westchnienie, próbując powrócić do przynajmniej częściowej powagi. Nie udało się to jednak, bo Jim prędko wplótł w ich rozmowę komplement, którego się nie spodziewała. Głowa powędrowała w dół, spojrzenie osiadło na przydużym płaszczu. Słowa zaprzeczenia zostały zatrzymane na krańcu języka — może nie zgadzała się z nim, nie widziała się jako ładna dziewczyna, ale... Niezręcznie było próbować go przekonać, że w rzeczywistości jest miałka i nijaka, i niewarta uwagi. Ale może mogła... Obrócić to przeciwko niemu? Właściwie nie skłamie, gdy powie mu, że...
— Dziękuję, ty też wyglądasz niczego sobie — miała szczerą nadzieję, że przyjmie tę odbitą piłeczkę komplementów z większą pewnością siebie niż ta, którą sama operowała. Nie miała jednak wiele czasu na zastanowienie się nad tą kwestią, gdy okazało się, że... Byli w tym samym wieku. Cóż za niespodzianka! — Gdyby cię to kiedyś zainteresowało, mam urodziny trzynastego lipca, w pechowy dzień — wyznała może z lekką nutą ostrożnej przekorności. Przed Jimem bardzo prosto było się otworzyć, może dlatego, że powiedzieli sobie dużo już na pierwszym spotkaniu, a później... Później Jim towarzyszył jej w chyba najtrudniejszych wydarzeniach w jej życiu. Poza tym, był też po prostu miły. A Maria już łapała się na tym, że pomimo krótkiego okresu znajomości, bardzo go polubiła. — Dużo osób mi to mówi. To chyba przez moje policzki — bo wciąż były dziecięcymi pućkami, co w dużej mierze było zasługą samej Marii, próbującej odżywiać się jak najbardziej pożywnie mimo braków w spiżarce.
Słowa o żądle skwitowała śmiechem, tym szczerym, już nieschowanym za zasłoną dłoni, która w trakcie śmiania się często znajdowała się przy ustach. Słuchała dalej, gdy mówił o kibicowaniu, kiwając głową ze zrozumieniem, nim wtrąciła swoje trzy knuty. — Lubię kibicować słabszym, jeżeli nie mam faworyta — zdradziła mu ściszonym głosem, chociaż humor nie odstępował jej ani na sekundę. Było w tym wszystkim coś... Pobudzającego? Ekscytującego, to na pewno. W krótkiej perspektywie zobaczenia meczu Quidditcha pierwszy raz od dłuższego czasu. W atmosferze tajemnicy i małego przecież oszustwa, które tak naprawdę wypracowali sobie siłą własnych mięśni, wspinając się kilka kondygnacji w górę po belkach tworzących konstrukcję trybun.
Głośniejsze zapowietrzenie wydostało się z jej ust dopiero gdy przyznał się do kibicowania Zjednoczonym.
— Jastrzębie były lepsze. Może nie śpiewała nam Celestyna Warbeck, ale i tak co mecz było widowisko — szarpnęła się wyżej, nie chcąc tracić energii na gorących dysputach, które mogli kontynuować w bardziej... wygodnych warunkach. Dlatego nim znów zabrała głos, minęło kilka chwil. Chwil poświęconych nie tylko na próby utrzymywania równowagi, podciąganie rękawów, które akurat teraz postanowiły się odwinąć, ale także na namysł. Bo słowa Jima mogłyby być dobrą radą, gdyby tylko nie umniejszały jemu samemu. Szkoda tylko, że nigdy nie była dobrą mówczynią. Może wtedy udałoby się jej wymanewrować z tej wymiany zdań bardziej sprawnie niż... — Wiesz, to, że się kogoś lubi, nie oznacza, że nie widzi się poza nim świata — wtrąciła, przez zaciśnięte zęby, bo to przecież przedostatnia belka, a ona znów nie wyraziła się jasno. — Znaczy dosłownie. Bo metaforycznie to co innego. Znaczy... Chodzi mi o to, że świat się nie kończy. Ech... Posłuchaj, Jim — może by posłuchał, gdyby nie otworzył im przejścia na zewnątrz. Dokończą tę rozmowę, ale chwilę później. Zamilkła, na jego polecenie, nie pisnęła nawet, gdy pociągnął ją za rękę, szła za nim posłusznie, choć nie mogła oprzeć się pokusie rozglądnięcia się wokół, w poszukiwaniu wpatrzonych w nich oczu. Nikogo takiego nie zauważyła, na szczęście, tylko na moment zaciskając lekko wargi, nim uśmiechnęła się, w domyśle przepraszająco, aby ruszyć przed mężczyznami, w kierunku wolnych miejsc. Nie czekając długo, zasiadła obok Jima. Od wysiłku i ekscytacji policzki pokryły się czerwienią, miała przyspieszony oddech, ale mimo to odetchnęła z ulgą, gdy wydawało się, że... Plan wypalił. Cóż za ulga!
— A wracając, to, że go lubię, nie oznacza, że nie mogę lubić ciebie. Znaczy... Nie w ten sam sposób — jedno spojrzenie na Marię pokazałoby jak na dłoni rosnącą w niej frustrację. Czemu nie potrafiła tego powiedzieć jak normalny człowiek? Wreszcie uderzyła dłońmi o własne kolana, później rozmasowując bolące miejsca. — Wiesz, co mam na myśli... — burknęła zrezygnowana, chociaż Jim był chłopcem i równie dobrze, mógł albo nie wiedzieć, albo domyślać się, co miała na myśli, a oba te warianty nie były pożądane, mogły doprowadzić do wnioskowych tragedii. Ale mleko już się rozlało. Wolała zająć się pomarańczą, jej przekazanie było oczywistym sygnałem do jej obrania i podzielenia się owocem. Jej nie przeszkadzał zapach na dłoniach, w dodatku dość prędko Jim mógł dostrzec, że Maria obierała owoc z rzadko spotykaną uwagą, pozbywając się nawet najmniejszych białych cząstek. Siedzenie obok niej było wolne, na moment to właśnie tam odpoczywały skórki. Jej uwaga spoczęła na Jimie dopiero, gdy pomiędzy nimi znalazł się tajemniczy worek. Czy to czas na ujawnienie tajemnicy?
— Ojej — nie powstrzymała zaskoczonej reakcji, powoli zaglądając do środka. Nie widziała wszystkiego, ale wyglądało na to, że do worka zmieściło się wiele i to samo w sobie było dobrym znakiem. — Na pewno uda się coś z tego uszyć! Zacznę przygotowania, jak tylko wrócę do domu, obiecuję! — oznajmiła z radością, bo to wcale nie był obowiązek ani przysługa, przynajmniej nie w jej oczach. Uwielbiała szyć, sprawiało jej to wielką radość i wyglądało, że to Jim czynił jej przysługę, nie na odwrót. — Możesz go wsadzić do środka? Widzę, że to profesjonalnie zapakowany barwnik, nie wysypie się — ekscytacja pragnęła wydostać się z ciała każdym możliwym sposobem, dlatego też dorosła, dziewiętnastoletnia Maria poczęła machać nogami na swoim siedzeniu, dokańczając obieranie pomarańczy. — Rękawiczki pójdą szybko, wyślę ci jutro rano, Jimmy — powiedziała już ściszonym głosem, ledwie powstrzymując się przed śmiechem. Tymczasem pomarańcza pod naporem palców Marii podzieliła się na pół. Jedną połówkę oddała Jimowi, należało mu się znacznie więcej, ale i na to przyjdzie czas. — Częstuj się. Za Osy!
— Dziękuję, ty też wyglądasz niczego sobie — miała szczerą nadzieję, że przyjmie tę odbitą piłeczkę komplementów z większą pewnością siebie niż ta, którą sama operowała. Nie miała jednak wiele czasu na zastanowienie się nad tą kwestią, gdy okazało się, że... Byli w tym samym wieku. Cóż za niespodzianka! — Gdyby cię to kiedyś zainteresowało, mam urodziny trzynastego lipca, w pechowy dzień — wyznała może z lekką nutą ostrożnej przekorności. Przed Jimem bardzo prosto było się otworzyć, może dlatego, że powiedzieli sobie dużo już na pierwszym spotkaniu, a później... Później Jim towarzyszył jej w chyba najtrudniejszych wydarzeniach w jej życiu. Poza tym, był też po prostu miły. A Maria już łapała się na tym, że pomimo krótkiego okresu znajomości, bardzo go polubiła. — Dużo osób mi to mówi. To chyba przez moje policzki — bo wciąż były dziecięcymi pućkami, co w dużej mierze było zasługą samej Marii, próbującej odżywiać się jak najbardziej pożywnie mimo braków w spiżarce.
Słowa o żądle skwitowała śmiechem, tym szczerym, już nieschowanym za zasłoną dłoni, która w trakcie śmiania się często znajdowała się przy ustach. Słuchała dalej, gdy mówił o kibicowaniu, kiwając głową ze zrozumieniem, nim wtrąciła swoje trzy knuty. — Lubię kibicować słabszym, jeżeli nie mam faworyta — zdradziła mu ściszonym głosem, chociaż humor nie odstępował jej ani na sekundę. Było w tym wszystkim coś... Pobudzającego? Ekscytującego, to na pewno. W krótkiej perspektywie zobaczenia meczu Quidditcha pierwszy raz od dłuższego czasu. W atmosferze tajemnicy i małego przecież oszustwa, które tak naprawdę wypracowali sobie siłą własnych mięśni, wspinając się kilka kondygnacji w górę po belkach tworzących konstrukcję trybun.
Głośniejsze zapowietrzenie wydostało się z jej ust dopiero gdy przyznał się do kibicowania Zjednoczonym.
— Jastrzębie były lepsze. Może nie śpiewała nam Celestyna Warbeck, ale i tak co mecz było widowisko — szarpnęła się wyżej, nie chcąc tracić energii na gorących dysputach, które mogli kontynuować w bardziej... wygodnych warunkach. Dlatego nim znów zabrała głos, minęło kilka chwil. Chwil poświęconych nie tylko na próby utrzymywania równowagi, podciąganie rękawów, które akurat teraz postanowiły się odwinąć, ale także na namysł. Bo słowa Jima mogłyby być dobrą radą, gdyby tylko nie umniejszały jemu samemu. Szkoda tylko, że nigdy nie była dobrą mówczynią. Może wtedy udałoby się jej wymanewrować z tej wymiany zdań bardziej sprawnie niż... — Wiesz, to, że się kogoś lubi, nie oznacza, że nie widzi się poza nim świata — wtrąciła, przez zaciśnięte zęby, bo to przecież przedostatnia belka, a ona znów nie wyraziła się jasno. — Znaczy dosłownie. Bo metaforycznie to co innego. Znaczy... Chodzi mi o to, że świat się nie kończy. Ech... Posłuchaj, Jim — może by posłuchał, gdyby nie otworzył im przejścia na zewnątrz. Dokończą tę rozmowę, ale chwilę później. Zamilkła, na jego polecenie, nie pisnęła nawet, gdy pociągnął ją za rękę, szła za nim posłusznie, choć nie mogła oprzeć się pokusie rozglądnięcia się wokół, w poszukiwaniu wpatrzonych w nich oczu. Nikogo takiego nie zauważyła, na szczęście, tylko na moment zaciskając lekko wargi, nim uśmiechnęła się, w domyśle przepraszająco, aby ruszyć przed mężczyznami, w kierunku wolnych miejsc. Nie czekając długo, zasiadła obok Jima. Od wysiłku i ekscytacji policzki pokryły się czerwienią, miała przyspieszony oddech, ale mimo to odetchnęła z ulgą, gdy wydawało się, że... Plan wypalił. Cóż za ulga!
— A wracając, to, że go lubię, nie oznacza, że nie mogę lubić ciebie. Znaczy... Nie w ten sam sposób — jedno spojrzenie na Marię pokazałoby jak na dłoni rosnącą w niej frustrację. Czemu nie potrafiła tego powiedzieć jak normalny człowiek? Wreszcie uderzyła dłońmi o własne kolana, później rozmasowując bolące miejsca. — Wiesz, co mam na myśli... — burknęła zrezygnowana, chociaż Jim był chłopcem i równie dobrze, mógł albo nie wiedzieć, albo domyślać się, co miała na myśli, a oba te warianty nie były pożądane, mogły doprowadzić do wnioskowych tragedii. Ale mleko już się rozlało. Wolała zająć się pomarańczą, jej przekazanie było oczywistym sygnałem do jej obrania i podzielenia się owocem. Jej nie przeszkadzał zapach na dłoniach, w dodatku dość prędko Jim mógł dostrzec, że Maria obierała owoc z rzadko spotykaną uwagą, pozbywając się nawet najmniejszych białych cząstek. Siedzenie obok niej było wolne, na moment to właśnie tam odpoczywały skórki. Jej uwaga spoczęła na Jimie dopiero, gdy pomiędzy nimi znalazł się tajemniczy worek. Czy to czas na ujawnienie tajemnicy?
— Ojej — nie powstrzymała zaskoczonej reakcji, powoli zaglądając do środka. Nie widziała wszystkiego, ale wyglądało na to, że do worka zmieściło się wiele i to samo w sobie było dobrym znakiem. — Na pewno uda się coś z tego uszyć! Zacznę przygotowania, jak tylko wrócę do domu, obiecuję! — oznajmiła z radością, bo to wcale nie był obowiązek ani przysługa, przynajmniej nie w jej oczach. Uwielbiała szyć, sprawiało jej to wielką radość i wyglądało, że to Jim czynił jej przysługę, nie na odwrót. — Możesz go wsadzić do środka? Widzę, że to profesjonalnie zapakowany barwnik, nie wysypie się — ekscytacja pragnęła wydostać się z ciała każdym możliwym sposobem, dlatego też dorosła, dziewiętnastoletnia Maria poczęła machać nogami na swoim siedzeniu, dokańczając obieranie pomarańczy. — Rękawiczki pójdą szybko, wyślę ci jutro rano, Jimmy — powiedziała już ściszonym głosem, ledwie powstrzymując się przed śmiechem. Tymczasem pomarańcza pod naporem palców Marii podzieliła się na pół. Jedną połówkę oddała Jimowi, należało mu się znacznie więcej, ale i na to przyjdzie czas. — Częstuj się. Za Osy!
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Skinął głową, choć w nieco teatralnym geście, sugerującym, że gdyby ręce miał wolne i wystarczająco przestrzeni zgiąłby się w pół we wdzięcznym ukłonie.
— Dziękuję, to bardzo miłe z twojej strony, panienko — zaświergotał, odpowiadając na jej zawstydzony uśmiech własnym; pewniejszym, odrobinę rozbawionym i dumnym, że udało mu się ją zaskoczyć komplementem. Nie był w stanie stwierdzić, czy jej policzki spowił szkarłatny rumieniec, ale potrafił go sobie wyobrazić i w półmroku, jaki wokół panował. Pokiwał głową, gdy zdradziła mu datę swoich urodzin. — Ja mam w kwietniu, Marcel... całkiem niedługo. W sylwestra — zdradził jej konspiracyjnym szeptem, wiedząc, że ta informacja mogła interesować ją bardziej. — Eve w maju, ale to pewnie wiesz. Długo się przyjaźnicie? — spytał, zerkając na nią z ukosa. Wstyd było mu przyznać, że o tym nie wiedział. Może Eve o niej wspominała, ale nie zapamiętał jej imienia, a nie poznawszy jej nigdy nie zadał sobie wystarczająco trudu by przywiązać do tego większą wagę. — Jak się poznałyście? — Czy powiedziała mu o tym, jak się spotkali w Waltham? Wtedy nad stawem był oburzony słowami własnej żony, ale teraz przeczuwał, że musiały ze sobą rozmawiać, musiała wiedzieć, że łowił tam wianek, a może nawet, że tańczył z Imogen. Vesna pozostawała tajemnicą, tajemnicą jego i jego kolegów, nie mogła jej niczego zdradzić — dobrze, że wtedy ruszył po wino, dobrze, że zostawił ich z Marcelem samych. Wtedy gotów był się przyznać, dziś nie chciał, by prawda wyszła na jaw. — Policzki? — powtórzył po niej odrobinę zdziwiony sugestią i spojrzał na nią, przyglądając się uważniej jej policzkom, po tym jak je wyszczególniła. — Są... bardzo ładne — zdecydował się to skwitować z uśmiechem, wciąż jej się przyglądając. Nie był pewien, dlaczego uznała je za winowajców młodego wyglądu, ale nie mówiąc nic musiałby jej przytaknąć; pytając zasugerowałby, ze było z nimi coś nie tak. Po chwili pokręcił głową i zaśmiał się, czując, że schodzą na tematy, których nie powinni poruszać.
Mógł się spodziewać podobnej odpowiedzi — że kibicowała słabszym. On nie podzielał jej opinii, zwykle miewał swoich faworytów na meczach, niezależnie od punktów i pozycji w tabeli, ale kibicował drużynom, które grały ciekawiej. Nie znosił nudnych meczów, zachowawczych, książkowych podań. Kiedy jednak wspomniała o Jastrzębiach, uniósł brwi i powoli obrócił się w jej kierunku, jakby chciał spytać: "ach tak?". Milczał, lustrując ją spojrzeniem, zanim skomentował jej słowa.
— Więc lubisz brutalna grę.— Jastrzębie słynęły z tego, że nie przebierały w środkach i brutalnie parły do celu. — Jastrzębie nigdy nie były i nie będą lepsi, niezależnie od punktów zdobytych na boisku. To banda chuliganów na miotłach nieznających sportowego zachowania — wycedził, szczerze urażony jej opinią. — Ale udam, że tego nie słyszałem — dodał kpiąco, pozwalając sobie, by kąciki ust mu lekko drgnęły, przełamując głęboką urazę. Popatrzył na boisko, gdzie zaczął się już mecz. Wszyscy usiedli, śledząc pierwszą wymianę kafla. Zaklaskał, kiedy Osy zdobyły pierwszy punkt, ale zwrócił się jeszcze do Marii. — Co? — O czym mówiła? O jakim widzeniu świata? — Więc ci się nie podoba? — spytał wprost, unosząc brwi. Wzruszył ramionami i wrócił do oglądania gry na boisku. — Mhm...— przytaknął, choć ni wyglądał jakby pojął o co jej właściwie chodziło. — Jasne, rozumiem. Cieszę się, że mnie lubisz. Super — Wzruszył ramionami, z całych sił powstrzymując się, by nie wybuchnąć śmiechem. Skupiał się na grze, odwrócenie uwagi od zabawnego tematu, którym ją postanowił dręczyć nie było trudne. Wiedział, że nie powinie jej wypytywać o to, to nie była też do końca jego sprawa, ale nie mógł nie węszyć, pamiętając o tym, co wydarzyło się na imprezie. Marcel miał wątpliwości, nie chciał jej zranić, a on kazał mu się bawić i o tym nie myśleć. Skłamałby, przyznając, że przejmował się pozycją dziewczyny. Lubił ją, była miła i urocza, nawet teraz, świetnie się z nią bawił, ale łatwo było mu zapomnieć o świecie, gdy w grę wchodziło dobro Marcela, czy jego samopoczucie. Czy miał słuszne podejrzenia, że traktowała go poważniej? Powstrzymał chęć zerknięcia na nią, jakby czuł, że kiedy na nią popatrzy nic mu nie powie.
— Naprawdę? — Ucieszył się. Nie miał pojęcia, jak wykorzystać te materiały — koszula? Spodnie? Wiedział, że potrafiła stworzyć cuda. Prezent, który od niej dostał okazał się wyzwaniem dla Eve w praniu z jego winy, winy wina, ale udało pozbyć się uporczywych plam, dzięki czemu miał ją na sobie dziś bz wstydu w postaci brzydkich śladów. — Dziękuje. — Jeszcze nie było za co, ale zgodziła się, to wiele dla niego znaczyło. — Że znajdziesz na to trochę czasu.— Wsunął wszystko do worka, okręcił jego koniec tak, by nic się z niego nie wysypało na ziemię i odebrał od niej połówkę pomarańczy z wdzięcznością, z zaskoczeniem dostrzegając brak irytujących włókien, które często wchodziły między zęby i goryczą psuły smak owoce. — Może miałabyś ochotę wpaść do nas w pierwszy dzień świąt? Na obiad? — spytał, spoglądając na nią. Obiad, a może raczej skromny poczęstunek niewiele mający wspólnego z wystawnymi świętami w większości domów, ale nigdy się tego nie wstydził. Najważniejsze było to, że mogli spędzić go razem. — Zjemy, później napijemy się czegoś, będziemy śpiewać, tańczyć, grać w kości albo karty... — Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że będą robić wszystko to, co zawsze robiło się w gronie przyjaciół. — Oczywśce, jeśli nie masz innych planów. Pomyślałem, że może wolałabyś to niż... Spędzić święta z siostrą i jej przygłupim mężem — mruknął, pamiętając o ich rozmowie z domku na drzewie. Straciła rodziców, nie wiedział, czy w ogóle miała gdzie się podziać w tym czasie, ale wątpił, by siostry pozwoliły jej być całkiem samej. Zabrał się za jedzenie, pochylając między nogami by sokiem nie poplamić spodni, ale i tak wsuwał po kawałku do ust, wypychając je całe. Obrócił głowę w bok i uśmiechnął się z wypchanymi policzkami z niewypowiedzianą wdzięcznością, by po chwili zerknąć na boisko. Poderwał się z siedzenia nagle i gwałtownie, sekundę, może dwie, przed wszystkimi wokół nich. — No, dalej! — krzyknął z całych sił, kiedy ścigająca Os cisnęła kaflem w środkową obręcz. Piłka przeleciała przez nią, mijając obrońcę o włos.
— Dziękuję, to bardzo miłe z twojej strony, panienko — zaświergotał, odpowiadając na jej zawstydzony uśmiech własnym; pewniejszym, odrobinę rozbawionym i dumnym, że udało mu się ją zaskoczyć komplementem. Nie był w stanie stwierdzić, czy jej policzki spowił szkarłatny rumieniec, ale potrafił go sobie wyobrazić i w półmroku, jaki wokół panował. Pokiwał głową, gdy zdradziła mu datę swoich urodzin. — Ja mam w kwietniu, Marcel... całkiem niedługo. W sylwestra — zdradził jej konspiracyjnym szeptem, wiedząc, że ta informacja mogła interesować ją bardziej. — Eve w maju, ale to pewnie wiesz. Długo się przyjaźnicie? — spytał, zerkając na nią z ukosa. Wstyd było mu przyznać, że o tym nie wiedział. Może Eve o niej wspominała, ale nie zapamiętał jej imienia, a nie poznawszy jej nigdy nie zadał sobie wystarczająco trudu by przywiązać do tego większą wagę. — Jak się poznałyście? — Czy powiedziała mu o tym, jak się spotkali w Waltham? Wtedy nad stawem był oburzony słowami własnej żony, ale teraz przeczuwał, że musiały ze sobą rozmawiać, musiała wiedzieć, że łowił tam wianek, a może nawet, że tańczył z Imogen. Vesna pozostawała tajemnicą, tajemnicą jego i jego kolegów, nie mogła jej niczego zdradzić — dobrze, że wtedy ruszył po wino, dobrze, że zostawił ich z Marcelem samych. Wtedy gotów był się przyznać, dziś nie chciał, by prawda wyszła na jaw. — Policzki? — powtórzył po niej odrobinę zdziwiony sugestią i spojrzał na nią, przyglądając się uważniej jej policzkom, po tym jak je wyszczególniła. — Są... bardzo ładne — zdecydował się to skwitować z uśmiechem, wciąż jej się przyglądając. Nie był pewien, dlaczego uznała je za winowajców młodego wyglądu, ale nie mówiąc nic musiałby jej przytaknąć; pytając zasugerowałby, ze było z nimi coś nie tak. Po chwili pokręcił głową i zaśmiał się, czując, że schodzą na tematy, których nie powinni poruszać.
Mógł się spodziewać podobnej odpowiedzi — że kibicowała słabszym. On nie podzielał jej opinii, zwykle miewał swoich faworytów na meczach, niezależnie od punktów i pozycji w tabeli, ale kibicował drużynom, które grały ciekawiej. Nie znosił nudnych meczów, zachowawczych, książkowych podań. Kiedy jednak wspomniała o Jastrzębiach, uniósł brwi i powoli obrócił się w jej kierunku, jakby chciał spytać: "ach tak?". Milczał, lustrując ją spojrzeniem, zanim skomentował jej słowa.
— Więc lubisz brutalna grę.— Jastrzębie słynęły z tego, że nie przebierały w środkach i brutalnie parły do celu. — Jastrzębie nigdy nie były i nie będą lepsi, niezależnie od punktów zdobytych na boisku. To banda chuliganów na miotłach nieznających sportowego zachowania — wycedził, szczerze urażony jej opinią. — Ale udam, że tego nie słyszałem — dodał kpiąco, pozwalając sobie, by kąciki ust mu lekko drgnęły, przełamując głęboką urazę. Popatrzył na boisko, gdzie zaczął się już mecz. Wszyscy usiedli, śledząc pierwszą wymianę kafla. Zaklaskał, kiedy Osy zdobyły pierwszy punkt, ale zwrócił się jeszcze do Marii. — Co? — O czym mówiła? O jakim widzeniu świata? — Więc ci się nie podoba? — spytał wprost, unosząc brwi. Wzruszył ramionami i wrócił do oglądania gry na boisku. — Mhm...— przytaknął, choć ni wyglądał jakby pojął o co jej właściwie chodziło. — Jasne, rozumiem. Cieszę się, że mnie lubisz. Super — Wzruszył ramionami, z całych sił powstrzymując się, by nie wybuchnąć śmiechem. Skupiał się na grze, odwrócenie uwagi od zabawnego tematu, którym ją postanowił dręczyć nie było trudne. Wiedział, że nie powinie jej wypytywać o to, to nie była też do końca jego sprawa, ale nie mógł nie węszyć, pamiętając o tym, co wydarzyło się na imprezie. Marcel miał wątpliwości, nie chciał jej zranić, a on kazał mu się bawić i o tym nie myśleć. Skłamałby, przyznając, że przejmował się pozycją dziewczyny. Lubił ją, była miła i urocza, nawet teraz, świetnie się z nią bawił, ale łatwo było mu zapomnieć o świecie, gdy w grę wchodziło dobro Marcela, czy jego samopoczucie. Czy miał słuszne podejrzenia, że traktowała go poważniej? Powstrzymał chęć zerknięcia na nią, jakby czuł, że kiedy na nią popatrzy nic mu nie powie.
— Naprawdę? — Ucieszył się. Nie miał pojęcia, jak wykorzystać te materiały — koszula? Spodnie? Wiedział, że potrafiła stworzyć cuda. Prezent, który od niej dostał okazał się wyzwaniem dla Eve w praniu z jego winy, winy wina, ale udało pozbyć się uporczywych plam, dzięki czemu miał ją na sobie dziś bz wstydu w postaci brzydkich śladów. — Dziękuje. — Jeszcze nie było za co, ale zgodziła się, to wiele dla niego znaczyło. — Że znajdziesz na to trochę czasu.— Wsunął wszystko do worka, okręcił jego koniec tak, by nic się z niego nie wysypało na ziemię i odebrał od niej połówkę pomarańczy z wdzięcznością, z zaskoczeniem dostrzegając brak irytujących włókien, które często wchodziły między zęby i goryczą psuły smak owoce. — Może miałabyś ochotę wpaść do nas w pierwszy dzień świąt? Na obiad? — spytał, spoglądając na nią. Obiad, a może raczej skromny poczęstunek niewiele mający wspólnego z wystawnymi świętami w większości domów, ale nigdy się tego nie wstydził. Najważniejsze było to, że mogli spędzić go razem. — Zjemy, później napijemy się czegoś, będziemy śpiewać, tańczyć, grać w kości albo karty... — Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że będą robić wszystko to, co zawsze robiło się w gronie przyjaciół. — Oczywśce, jeśli nie masz innych planów. Pomyślałem, że może wolałabyś to niż... Spędzić święta z siostrą i jej przygłupim mężem — mruknął, pamiętając o ich rozmowie z domku na drzewie. Straciła rodziców, nie wiedział, czy w ogóle miała gdzie się podziać w tym czasie, ale wątpił, by siostry pozwoliły jej być całkiem samej. Zabrał się za jedzenie, pochylając między nogami by sokiem nie poplamić spodni, ale i tak wsuwał po kawałku do ust, wypychając je całe. Obrócił głowę w bok i uśmiechnął się z wypchanymi policzkami z niewypowiedzianą wdzięcznością, by po chwili zerknąć na boisko. Poderwał się z siedzenia nagle i gwałtownie, sekundę, może dwie, przed wszystkimi wokół nich. — No, dalej! — krzyknął z całych sił, kiedy ścigająca Os cisnęła kaflem w środkową obręcz. Piłka przeleciała przez nią, mijając obrońcę o włos.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W odpowiedzi na skinienie głowy i następujące po nim słowa, uśmiechnęła się szeroko, szerzej niż początkowo zakładała. Jim, jego towarzystwo, wyjątkowo poprawiało jej humor, momentami sama siebie nie poznawała. Zazwyczaj cicha i wycofana, częściej z językiem zawiązanym na supeł, odkrywała, że mogło być inaczej i mogła sobie nawet czasami dokazywać, nikt — a przynajmniej on jeden, bo starczał jej za stu innych — nie będzie miał jej tego za złe. Nie odpowiedziała już jednak, bardziej ciekawa małego sprawozdania urodzinowego, notując wszystkie daty skrzętnie w głowie, choć wspomnienie Sylwestra sprawiło, że nagle poczuła, że do końca roku wcale nie pozostało wiele czasu. Może było go już za mało? Albo... Może, gdy spręży się wystarczająco, to uda jej się jeszcze coś pięknego przygotować? Oczywiście tym razem pozytywnie założyła, że Marcel będzie chciał przyjąć prezent od niej (do głowy nie wpadła jej żadna myśl, czemu miałby odmówić, ale nie była pewna, czy to przez nagłość przyjęcia tej wiadomości, czy faktycznie nie miał powodu odmawiać). Na urodziny Jima i Eve będzie mogła jeszcze coś wymyślić, to trochę czasu...
— Znamy się długo — odpowiedziała nie do końca na pytanie, ale wszystko prowadziło do jednej, spójnej historii. — Jej bracia próbowali ukraść konie ze stadniny, w której pracowałam w wakacje. Próbowałam ich powstrzymać, płacono mi przecież za opiekę nad nimi. Eve pojawiła się znikąd i ich przepędziła. Ale ten najstarszy... Jak mu było... Luka? — nawet, gdyby Jim potwierdził jej teraz, że nie pomyliła imienia brata Eve, to i tak nie kontynuowałaby opowieści dalej, skupiając się na podciągnięciu na kolejnej belce. — Był z nich najstraszniejszy. A niedługo później pojechali z taborem dalej, my wróciłyśmy do szkoły i jak nie pisałyśmy listów, to czasem los wysyłał nas naprzeciwko siebie, bo tabor zjawiał się w okolicy innych stadnin, w których też sobie dorabiałam w wakacje. Później już Gwiazdka wracała z listem, myślałam, że po prostu Eve nie życzy sobie ze mną kontaktu, potem były egzaminy końcowe i powrót do Anglii po ośmiu latach nauki, i praca w rezerwacie... Spróbowałam do niej napisać jeszcze raz na Festiwalu Lata, wiesz... Żeby się upewnić, czy w ogóle żyje. Wtedy się okazało, że żyje, że jest mężatką i opowiedziała mi wszystko dopiero na przełomie sierpnia i września — wyczerpująca historia zakończyła się, gdy na moment oparła się o siedzenie, próbując złapać oddech. Jednocześnie zerknęła na Jima, tylko przelotnie, chcąc sprawdzić, czy w jakikolwiek sposób zareagował na jej opowieść. Gdy temat płynnie przeszedł do jej policzków, wcisnęła wskazujący palec lewej ręki w lewy policzek. — Są pucułowate. Jak u dziecka — wyjaśniła łagodnie, nim powtórzyła jego gest, skinienie głową zamiast dygnięcia; gdyby wstała za prędko, zwróciłaby na siebie uwagę. — I może lubię brutalną grę, i może jestem chuliganką — pewne słowa po prostu nigdy nie zgrywały się ze sobą w logiczną całość, tworząc oksymoron. Jedną z takich par było "Maria" i "chuliganka", ale jako prawdziwa kibicka Jastrzębi nie zamierzała wycofywać się z ulubienia do swojego klubu. Zupełnie poważnie traktowała sprawy quidditcha, a już szczególnie te natury kibicowskiej. Gdyby była tylko odważniejsza i. przede wszystkim, gdyby nie zależało jej na Jimie, może posunęłaby się nawet do drobnej pyskówki, tak aby pokazać, że fani Jastrzębi, z nią włącznie, sroce spod ogona nie wypadli.
Ale los miał inne plany na dalszy ciąg ich rozmowy. Powiedzieć, że nie spodziewała się, że spyta ją wprost, czy Marcel się jej nie podobał, to jak nie powiedzieć nic. W jednej chwili z pokrytej dotychczas jasnym rumieńcem zmęczenia twarzy zszedł cały kolor, aby niedługo później wybiła się na nim tylko i wyłącznie czerwień. Dla Marii niemalże jaskrawa, tak mocno nie rumieniła się jeszcze przed nikim, przynajmniej nie przypominała sobie.
— Oczywiście, że mi się podoba! — krzyknęła, nie zdając sobie sprawy, z tego co zrobiła, dopóki kilkoro czarodziejów siedzących przed nimi nie odwróciło się w ich kierunku. Zacisnęła dłonie w pięści, które umieściła na swoich kolanach, gdy szyję schowała między ramionami, zawstydzona dodatkowo przez spojrzenia innych. Uśmiechnęła się niezręcznie, przepraszająco, a dopiero gdy znów (prawie) zostali w tej konwersacji sami z Jimem, dodała szeptem. — Nawet bardzo... Ale... Skąd mam wiedzieć, że on... Że on by... Że jemu też się podobam? — nawet nie wiedział, ile trudu kosztowało Marię wreszcie zmaterializowanie, zwokalizowanie tego pytania. Pytania, które spędzało jej sen z powiek, gdy nie była na tyle wymęczona dniem, że zasypiała już na siedząco. Pytania, które tylko chwilowo potrafiła wyciszyć, gdy musiała — bo innej drogi nie było — skupić się na pracy w Szpitalu. Ale kiedykolwiek miała wolną chwilę, jej myśli oscylowały wokół blondyna i zupełnie nie potrafiła sobie z tym poradzić. Wszystko dlatego, że... — Bo wiesz, Jim... Ja... Marcel to pierwszy chłopiec, który mi się podoba — wyznała wreszcie, chłopak nie musiał ciągnąć jej za język. Sama, niespodziewanie, dostrzegła w nim promyk nadziei, że może on rozwieje jakieś wątpliwości, a jeżeli nie, to może chociaż podsunie jakąś wskazówkę, choćby miała być ogólna i głosić, że "chłopcy lubią piwo, postaw mu".
Potrzebowała się uspokoić. Na ratunek przyszły materiały, naprawdę dobrej jakości, z tego co już zdążyła dostrzec. Dopiero po jakimś czasie, gdy Jim zaczął jej dziękować, znów podniosła na niego spojrzenie, dotykając lekko rękawa jego koszuli wolną dłonią.
— Nie ma za co. Serio — bo naprawdę tak myślała. To żadna przysługa, gdy można było pomóc przyjaciołom, a tobie sprawiało to szczerą radość. Jim może nie był anglikiem, ale dotychczas nie beknął w jej obecności ani razu, przeklął tylko w sytuacji stresowej, pomagał jej z każdą napotkaną trudnością i tak pięknie dziękował, że aż Maria uznała, że był dobrze wychowanym chłopakiem. Ale nie spodziewała się, że pośród tylu jego zalet, mógł ją czymś jeszcze tego dnia zaskoczyć. Dlatego też przez chwilę, gdy jej mózg próbował zrozumieć złożoną właśnie propozycję, zaproszenia na obiad w pierwszy dzień świąt, musiała mieć naprawdę głupią minę. Wpatrywała się w Jima z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi ustami, nim nie zamrugała kilkukrotnie, wracając chyba do siebie. Zamiast odpowiedzieć, najpierw objęła go raz jeszcze, za szyję, mocno i serdecznie. Nie myślała jeszcze, co będzie robiła w święta, czy bez rodziców to w ogóle mogły być święta?, ale teraz... Teraz chyba naprawdę było czego oczekiwać. Do czego odliczać. — Dziękuję, dziękuję, dziękuję — za to, że o mnie pomyślałeś i że chcielibyście spędzić ze mną ten dzień, w ogóle za to, że jesteś i za wszystko, co do tej pory przeżyliśmy. — O—oczywiście, że przyjdę. Jeżeli nie będę sprawiać wam kłopotu — dodała, odsuwając się, dla bezpieczeństwa, chociaż zaproszenia nie rzucało się na wiatr. Brała jednak poprawkę na to, że Eve była młodą mamą, że będzie mogła chociażby źle się poczuć w ostatniej chwili, przez co obiad nie dojdzie do skutku. Ale samo zaproszenie wystarczyło, żeby zaraz pod sercem Marii rozlało się przyjemne ciepło. Prawie tak przyjemne, jak ciepło rodzinnego domu.
— No nie... — jęknęła w przeciwieństwie do euforii Jima, Tajfuny nie miały przewagi, to i im właśnie zamierzała dzisiaj kibicować. Wsunęła kawałek pomarańczy do ust, chwilę później odwracając twarz w kierunku towarzysza. — Jaki obstawiasz wynik?
— Znamy się długo — odpowiedziała nie do końca na pytanie, ale wszystko prowadziło do jednej, spójnej historii. — Jej bracia próbowali ukraść konie ze stadniny, w której pracowałam w wakacje. Próbowałam ich powstrzymać, płacono mi przecież za opiekę nad nimi. Eve pojawiła się znikąd i ich przepędziła. Ale ten najstarszy... Jak mu było... Luka? — nawet, gdyby Jim potwierdził jej teraz, że nie pomyliła imienia brata Eve, to i tak nie kontynuowałaby opowieści dalej, skupiając się na podciągnięciu na kolejnej belce. — Był z nich najstraszniejszy. A niedługo później pojechali z taborem dalej, my wróciłyśmy do szkoły i jak nie pisałyśmy listów, to czasem los wysyłał nas naprzeciwko siebie, bo tabor zjawiał się w okolicy innych stadnin, w których też sobie dorabiałam w wakacje. Później już Gwiazdka wracała z listem, myślałam, że po prostu Eve nie życzy sobie ze mną kontaktu, potem były egzaminy końcowe i powrót do Anglii po ośmiu latach nauki, i praca w rezerwacie... Spróbowałam do niej napisać jeszcze raz na Festiwalu Lata, wiesz... Żeby się upewnić, czy w ogóle żyje. Wtedy się okazało, że żyje, że jest mężatką i opowiedziała mi wszystko dopiero na przełomie sierpnia i września — wyczerpująca historia zakończyła się, gdy na moment oparła się o siedzenie, próbując złapać oddech. Jednocześnie zerknęła na Jima, tylko przelotnie, chcąc sprawdzić, czy w jakikolwiek sposób zareagował na jej opowieść. Gdy temat płynnie przeszedł do jej policzków, wcisnęła wskazujący palec lewej ręki w lewy policzek. — Są pucułowate. Jak u dziecka — wyjaśniła łagodnie, nim powtórzyła jego gest, skinienie głową zamiast dygnięcia; gdyby wstała za prędko, zwróciłaby na siebie uwagę. — I może lubię brutalną grę, i może jestem chuliganką — pewne słowa po prostu nigdy nie zgrywały się ze sobą w logiczną całość, tworząc oksymoron. Jedną z takich par było "Maria" i "chuliganka", ale jako prawdziwa kibicka Jastrzębi nie zamierzała wycofywać się z ulubienia do swojego klubu. Zupełnie poważnie traktowała sprawy quidditcha, a już szczególnie te natury kibicowskiej. Gdyby była tylko odważniejsza i. przede wszystkim, gdyby nie zależało jej na Jimie, może posunęłaby się nawet do drobnej pyskówki, tak aby pokazać, że fani Jastrzębi, z nią włącznie, sroce spod ogona nie wypadli.
Ale los miał inne plany na dalszy ciąg ich rozmowy. Powiedzieć, że nie spodziewała się, że spyta ją wprost, czy Marcel się jej nie podobał, to jak nie powiedzieć nic. W jednej chwili z pokrytej dotychczas jasnym rumieńcem zmęczenia twarzy zszedł cały kolor, aby niedługo później wybiła się na nim tylko i wyłącznie czerwień. Dla Marii niemalże jaskrawa, tak mocno nie rumieniła się jeszcze przed nikim, przynajmniej nie przypominała sobie.
— Oczywiście, że mi się podoba! — krzyknęła, nie zdając sobie sprawy, z tego co zrobiła, dopóki kilkoro czarodziejów siedzących przed nimi nie odwróciło się w ich kierunku. Zacisnęła dłonie w pięści, które umieściła na swoich kolanach, gdy szyję schowała między ramionami, zawstydzona dodatkowo przez spojrzenia innych. Uśmiechnęła się niezręcznie, przepraszająco, a dopiero gdy znów (prawie) zostali w tej konwersacji sami z Jimem, dodała szeptem. — Nawet bardzo... Ale... Skąd mam wiedzieć, że on... Że on by... Że jemu też się podobam? — nawet nie wiedział, ile trudu kosztowało Marię wreszcie zmaterializowanie, zwokalizowanie tego pytania. Pytania, które spędzało jej sen z powiek, gdy nie była na tyle wymęczona dniem, że zasypiała już na siedząco. Pytania, które tylko chwilowo potrafiła wyciszyć, gdy musiała — bo innej drogi nie było — skupić się na pracy w Szpitalu. Ale kiedykolwiek miała wolną chwilę, jej myśli oscylowały wokół blondyna i zupełnie nie potrafiła sobie z tym poradzić. Wszystko dlatego, że... — Bo wiesz, Jim... Ja... Marcel to pierwszy chłopiec, który mi się podoba — wyznała wreszcie, chłopak nie musiał ciągnąć jej za język. Sama, niespodziewanie, dostrzegła w nim promyk nadziei, że może on rozwieje jakieś wątpliwości, a jeżeli nie, to może chociaż podsunie jakąś wskazówkę, choćby miała być ogólna i głosić, że "chłopcy lubią piwo, postaw mu".
Potrzebowała się uspokoić. Na ratunek przyszły materiały, naprawdę dobrej jakości, z tego co już zdążyła dostrzec. Dopiero po jakimś czasie, gdy Jim zaczął jej dziękować, znów podniosła na niego spojrzenie, dotykając lekko rękawa jego koszuli wolną dłonią.
— Nie ma za co. Serio — bo naprawdę tak myślała. To żadna przysługa, gdy można było pomóc przyjaciołom, a tobie sprawiało to szczerą radość. Jim może nie był anglikiem, ale dotychczas nie beknął w jej obecności ani razu, przeklął tylko w sytuacji stresowej, pomagał jej z każdą napotkaną trudnością i tak pięknie dziękował, że aż Maria uznała, że był dobrze wychowanym chłopakiem. Ale nie spodziewała się, że pośród tylu jego zalet, mógł ją czymś jeszcze tego dnia zaskoczyć. Dlatego też przez chwilę, gdy jej mózg próbował zrozumieć złożoną właśnie propozycję, zaproszenia na obiad w pierwszy dzień świąt, musiała mieć naprawdę głupią minę. Wpatrywała się w Jima z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi ustami, nim nie zamrugała kilkukrotnie, wracając chyba do siebie. Zamiast odpowiedzieć, najpierw objęła go raz jeszcze, za szyję, mocno i serdecznie. Nie myślała jeszcze, co będzie robiła w święta, czy bez rodziców to w ogóle mogły być święta?, ale teraz... Teraz chyba naprawdę było czego oczekiwać. Do czego odliczać. — Dziękuję, dziękuję, dziękuję — za to, że o mnie pomyślałeś i że chcielibyście spędzić ze mną ten dzień, w ogóle za to, że jesteś i za wszystko, co do tej pory przeżyliśmy. — O—oczywiście, że przyjdę. Jeżeli nie będę sprawiać wam kłopotu — dodała, odsuwając się, dla bezpieczeństwa, chociaż zaproszenia nie rzucało się na wiatr. Brała jednak poprawkę na to, że Eve była młodą mamą, że będzie mogła chociażby źle się poczuć w ostatniej chwili, przez co obiad nie dojdzie do skutku. Ale samo zaproszenie wystarczyło, żeby zaraz pod sercem Marii rozlało się przyjemne ciepło. Prawie tak przyjemne, jak ciepło rodzinnego domu.
— No nie... — jęknęła w przeciwieństwie do euforii Jima, Tajfuny nie miały przewagi, to i im właśnie zamierzała dzisiaj kibicować. Wsunęła kawałek pomarańczy do ust, chwilę później odwracając twarz w kierunku towarzysza. — Jaki obstawiasz wynik?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Stadion Narodowy
Szybka odpowiedź