Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Oaza
Strona 36 z 36 • 1 ... 19 ... 34, 35, 36
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oaza
Niedługo po przegnaniu z Azkabanu czarnoksięskiej mocy, na wyspie zaczęło budzić się życie. Drzewa wypuściły szybko, w kilka tygodni przypominając kilkunastoletnie olbrzymy, które rzucały cień na falujące w nadmorskiej wietrze wysokie trawy. Ogromna ilość białej magii wezbranej w tym miejscu zdawała się odżywiać rośliny, wspomagając ich rozrost. Właśnie między nimi wzniesiono pierwsze obozowisko gotowe na przyjęcie uchodźców pochodzących z niemagicznych rodzin, zmuszonych ukrywać się przed nienawistną władzą. Obozowisko nazwane zostało Oazą, przez wielu nazywanych Oazą Harolda lub Oazą Feniksa. Jeden z namiotów zajął zresztą sam Longbottom. Biała magia jest tu nie tylko wyczuwalna, ale i widoczna: jej moc krąży raz za czas pod postacią unoszących się w powietrzu bezpiecznych ciepłych ogników. Wydaje się, że naga ziemia na wyspie jest gorąca - dlatego nisko nad nią, poniżej kolan, na wilgotniejszych terenach wyspy unosi się gęsta mgła. Mówią, że za ten stan rzeczy odpowiadają ostatnie zdarzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.03.18 23:23, w całości zmieniany 1 raz
Upewnił się, że ma swoją torbę oraz różdżkę i dopiero wtedy zerknął na plan jaki przedstawiał William. Oaza nie była wielka, ale zdawało się, że w wyniku ostatnich wydarzeń jej obejście zajmie im długie godziny. Praca nad jej odnowieniem trwać może parę dni jak nie dłużej. Należało się tym zająć, ale miał dziwne przeczucie, że to wydarzenie zabije kolejną iskrę w ludziach, zgasi ducha walki. Rzeczywistość nie była dla nich łaskawa, a jednak cały czas trwali, szarpali za jej poły chcąc aby spojrzała na nich przychylnym okiem. Jakiś promień dodający sił, o to tylko prosili, ale ciężkie, ołowiane chmury zawisły nad nimi, nie dając żadnej nadziei; wręcz ją odbierając.
-Chodźmy - zgodził się z czarodziejem i wraz z resztą ruszył w stronę zabudowań i namiotów. Czasami ściskał go żal, że sam posiada spory skrawek ziemi, na którym żyje. Ma własny dom i możliwości; kusiło go aby udostępnić innym ten teren, ale z drugiej strony narażałby innych domowników jeszcze bardziej. Greengrove farm zaś nie jeden raz służyła za miejsce schronu, tym którzy uciekali i potrzebowali ciepłego miejsca do przenocowania i zebrania sił przed dalszą drogą.
Dostrzegając ślad na szyi mężczyzny poczuł jak jego własne blizny zaczynają boleć i swędzieć. Lord Prewett musiał się mocno namęczyć aby go poskładać do kupy. Herberta dosięgnęły ostre pazury cieni, rany były tak poważne, że obawiał się, że nie wróci z wyprawy żywy i wtedy właśnie, gdy uświadomił sobie jak życie jest kruche i krótkie zdecydował się na krok, dość śmiały, względem Florki, ale czego miał się obawiać. Słodki czas spędzony w jej ramionach sprawił, że nabrał nowych sił. Mieli o co walczyć, nawet jeżeli teraz wydawało się, że nie mają żadnej szansy, a walka jest przegrana i jedynie odwlekają to co nieuniknione - własną śmierć.
-Jak pisałem w listach, miałem wrażenie, że przyciąga je jakaś siła… Być może silniejsza magia? Za każdym razem, gdy energia magiczna była silna, wręcz namacalna, pojawiały się cienie. - Przeczesał dłonią ciemne włosy, dłuższe niż zwykle, stałe strzyżenie nie było teraz na liście priorytetów. -Może zabrzmi to dziwnie, ale trochę to wygląda jak te potwory z baśni dla dzieci. Przywoływane w końcu się pojawiają i wiedzione instynktem atakują bezmyślnie. - Przeszedł nad pęknięciem w ziemi, aby przypadkiem nie naruszyć struktury i nie spaść do szczeliny. -Uważajcie pod nogi, podłoże jest rozszczelnione, pod naszymi nogami mogą się kryć głębokie przepaście. - Wskazał na pęknięcie i wrócił do przerwanej myśli. Nie można wykluczyć, że to wszystko się ze sobą łączy. Bardziej interesuje mnie źródło tego wszystkiego. Coś takiego nie pojawia się z powietrza. Ktoś musiał przy tym majstrować, obudzić coś, uruchomić machinę, o której nic nie wiemy. - Zerknął na budynek, szukał na nim pęknięć świadczących o mocnym uszkodzeniu struktur czy fundamentów. Ruszył za Williamem do środka niedużego domu.
-Panie Rutherford? - Powtórzył za nim, a po chwili do ich uszu doszło głuche stęknięcie, a zaraz po nim cichy rumor.
-Chodźmy - zgodził się z czarodziejem i wraz z resztą ruszył w stronę zabudowań i namiotów. Czasami ściskał go żal, że sam posiada spory skrawek ziemi, na którym żyje. Ma własny dom i możliwości; kusiło go aby udostępnić innym ten teren, ale z drugiej strony narażałby innych domowników jeszcze bardziej. Greengrove farm zaś nie jeden raz służyła za miejsce schronu, tym którzy uciekali i potrzebowali ciepłego miejsca do przenocowania i zebrania sił przed dalszą drogą.
Dostrzegając ślad na szyi mężczyzny poczuł jak jego własne blizny zaczynają boleć i swędzieć. Lord Prewett musiał się mocno namęczyć aby go poskładać do kupy. Herberta dosięgnęły ostre pazury cieni, rany były tak poważne, że obawiał się, że nie wróci z wyprawy żywy i wtedy właśnie, gdy uświadomił sobie jak życie jest kruche i krótkie zdecydował się na krok, dość śmiały, względem Florki, ale czego miał się obawiać. Słodki czas spędzony w jej ramionach sprawił, że nabrał nowych sił. Mieli o co walczyć, nawet jeżeli teraz wydawało się, że nie mają żadnej szansy, a walka jest przegrana i jedynie odwlekają to co nieuniknione - własną śmierć.
-Jak pisałem w listach, miałem wrażenie, że przyciąga je jakaś siła… Być może silniejsza magia? Za każdym razem, gdy energia magiczna była silna, wręcz namacalna, pojawiały się cienie. - Przeczesał dłonią ciemne włosy, dłuższe niż zwykle, stałe strzyżenie nie było teraz na liście priorytetów. -Może zabrzmi to dziwnie, ale trochę to wygląda jak te potwory z baśni dla dzieci. Przywoływane w końcu się pojawiają i wiedzione instynktem atakują bezmyślnie. - Przeszedł nad pęknięciem w ziemi, aby przypadkiem nie naruszyć struktury i nie spaść do szczeliny. -Uważajcie pod nogi, podłoże jest rozszczelnione, pod naszymi nogami mogą się kryć głębokie przepaście. - Wskazał na pęknięcie i wrócił do przerwanej myśli. Nie można wykluczyć, że to wszystko się ze sobą łączy. Bardziej interesuje mnie źródło tego wszystkiego. Coś takiego nie pojawia się z powietrza. Ktoś musiał przy tym majstrować, obudzić coś, uruchomić machinę, o której nic nie wiemy. - Zerknął na budynek, szukał na nim pęknięć świadczących o mocnym uszkodzeniu struktur czy fundamentów. Ruszył za Williamem do środka niedużego domu.
-Panie Rutherford? - Powtórzył za nim, a po chwili do ich uszu doszło głuche stęknięcie, a zaraz po nim cichy rumor.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wrażenie dejavu mogło wydawać się groteskowo naturalnym w przeżywanym doświadczeniu. W końcu - czas rzeczywiście się cofnął. Pamiętał śmierć swoją i dziewczyny, którą chciał ochronić. Ale wrażenie, jakie ku niemu płynęły, nie miały bezpośredniego z tym związku. Pamiętał za to pośpiech, z jakim gnał ścieżką od Ratusza, do centrum wioski, a potem powietrzny lot w stronę wybrzeża. I teraz pokonywał drogę znowu, wracając. I chociaż nie miał wtedy wiele czasu na obserwację, odnosił - kolejne - wrażenie, że zapamiętał wtedy więcej, niż był w stanie zrobić to teraz - w towarzystwie i bez gonitwy czasu, z którym się ścigał. Sceneria, naznaczona trzęsieniem przypominała w powiększeniu, miejscami, chropowate ciało niektórych trolli, ale nie galopował z porównaniami, bo czyszczenie ich skóry - nawet teoretycznie, nie mogło należeć do łatwych zajęć. Tak, przynajmniej słyszał. Sam, nigdy do tego okazji nie miał. Być może, symbolicznie, miał do tego okazję teraz. Nawet, jeśli większość ludzi dotarła do Ołtarza światła, miał ponure przekonanie, że nie wszyscy w Oazie mogli mieć tyle szczęścia.
Odpowiedź Williama była logiczna. Priorytetem było upewnienie się, jak wielu ludzi potrzebowało pomocy. Tym bardziej, że sporo nie tak misternie budowanych domków, rozsypało się niemal. A jednak, ugryzł się w język, zanim zakiełkowana ponuro myśl sięgnęła ust. I chociaż z przyjacielem mógł być szczery, nie chciał wywoływać przygnębienia ponad to, które wibrowało gdzieś wokół nich. Skąd mieli mieć pewność, że wszyscy byli cali? Ostatecznie, po prostu na moment dłużej utrzymał spojrzenie na tym jaśniejszym, wtórując kiwnięciu głową - Uznajmy tutaj domniemanie ostrożności ludzkiej - dodał ostatecznie pocieszająco (w nieco aurorsko czarnym humorze), odsuwając temat szczeliny - na potem - Zmieniał się pod wpływem czarów - uzupełnił wypowiedź Volansa. Zmarszczył też brwi mocniej, przypominając sobie niektóre, zbyt lekkomyślne decyzje. I ich konsekwencje. Czy i ile zadziało się, gdy zdecydował się odnaleźć Billego i szczelinę - jeszcze nie wiedział.
Ratusz powitał względnym rozluźnieniem. Znajome, wciąż stojące twardo mury budynku dawały poczucie, że rzeczywiście - chociaż stracili tak wiele, nadzieja wciąż jasno pełgała. W środku, przelotnie powitał znajdujących się w środku ludzi, szukając ewentualnych oznak - że potrzebowali go jeszcze gdzieś, lub - Minister zostawił dodatkowe rozkazy. Zebrani krzątali się jednak z celem, znikając z pola widzenia w tej samej odsłonie upewniając się - że żyją. Tym samym, dając mu pole do działania w aktualnym zadaniu.
Mapę - znał, ale szczegóły rozmieszczenia nie były mu znajome. Podążył za dłonią zakonnika, gdy określał słusznie, najbliższy teren do sprawdzenia. Mieli cel, ale ten czekał na wskazanym miejscu, dlatego uwagę szybko zgarnęła rozmowa o cieniach - Gdzie was zaatakowały? Co się wydarzyło? - przyspieszył kroku, nie pozostawiając jednak starszego Moora za sobą - były podobne w jakiś sposób? Niekoniecznie fizyczny. W szczególnych warunkach?... - zagaił, szukając rzeczywiście cech wspólnych, które mogły połączyć wydarzenia, o których wspomniał, z tym - co działo się w podziemiach dawnego Azkabanu.
Chociaż nie zadał pytań Herbertowi, przysłuchiwał się wypowiedzi z pogłębionym zainteresowaniem profesji, która widziała sprawę do rozwiązania. Śledztwo, której kolejni świadkowie odkrywali strzępy szczegółów. W międzyczasie, na słowa zielarza, niewczas szurnął ciężkim butem o ziemię tak, że odkrył pod bruzdą rzeczywiście nierówne, nieruchome szczęśliwie pękniecie, przypominające złamanie, zapewne sięgające wiele głębiej. Wzrok jednak przeniósł niemal od razu na mówiącego - dziwne, nie miałem okazji ich jeszcze spotkać, ale za każdym razem jak o nich słyszę - wydają się być jakoś inne. Mają różne formy? - być może nie kierował wypowiedzi konkretnie, werbalizując niepoukładane jeszcze konkluzje, ale - nie oczekiwał natychmiastowej odpowiedzi. Opisy, dawały względny obraz, także potencjalnych możliwości na działanie w razie spotkań - Silniejsza magia? W jakim sensie? - zaczął pytanie, akurat, gdy docierali do jednego ze wspomnianych budynków. Nazwiska nie orientował, zdając się w tym na zakonników, ale czujnie nasłuchiwał, szukając oznak czającego się niebezpieczeństwa. Szmer i seria nieartykułowalnych dźwięków, która ich dotarła, świadczyła o obecności, podobny, dotarł ich jeszcze jeden, ale - już nie w środku - Sprawdzę na zewnątrz. Obejdę - odezwał się cicho, ledwie poruszając ustami i wskazując kierunek, by na moment rozdzielić się i upewniając, że dodatkowy rumor, był stertą desek, drewnopodobnych elementów, które jak widział - wysypały się spod pęknięcia przy dachu. Bez śladu innego zagrożenia. A na pewno - bez rannych.
- Czysto - wrócił po własnych śladach, zaglądając ostrożnie do wnętrza domu za przyjaciółmi. Stłumione ścianą głosy, nie mówiły mu wiele. Jeszcze.
Odpowiedź Williama była logiczna. Priorytetem było upewnienie się, jak wielu ludzi potrzebowało pomocy. Tym bardziej, że sporo nie tak misternie budowanych domków, rozsypało się niemal. A jednak, ugryzł się w język, zanim zakiełkowana ponuro myśl sięgnęła ust. I chociaż z przyjacielem mógł być szczery, nie chciał wywoływać przygnębienia ponad to, które wibrowało gdzieś wokół nich. Skąd mieli mieć pewność, że wszyscy byli cali? Ostatecznie, po prostu na moment dłużej utrzymał spojrzenie na tym jaśniejszym, wtórując kiwnięciu głową - Uznajmy tutaj domniemanie ostrożności ludzkiej - dodał ostatecznie pocieszająco (w nieco aurorsko czarnym humorze), odsuwając temat szczeliny - na potem - Zmieniał się pod wpływem czarów - uzupełnił wypowiedź Volansa. Zmarszczył też brwi mocniej, przypominając sobie niektóre, zbyt lekkomyślne decyzje. I ich konsekwencje. Czy i ile zadziało się, gdy zdecydował się odnaleźć Billego i szczelinę - jeszcze nie wiedział.
Ratusz powitał względnym rozluźnieniem. Znajome, wciąż stojące twardo mury budynku dawały poczucie, że rzeczywiście - chociaż stracili tak wiele, nadzieja wciąż jasno pełgała. W środku, przelotnie powitał znajdujących się w środku ludzi, szukając ewentualnych oznak - że potrzebowali go jeszcze gdzieś, lub - Minister zostawił dodatkowe rozkazy. Zebrani krzątali się jednak z celem, znikając z pola widzenia w tej samej odsłonie upewniając się - że żyją. Tym samym, dając mu pole do działania w aktualnym zadaniu.
Mapę - znał, ale szczegóły rozmieszczenia nie były mu znajome. Podążył za dłonią zakonnika, gdy określał słusznie, najbliższy teren do sprawdzenia. Mieli cel, ale ten czekał na wskazanym miejscu, dlatego uwagę szybko zgarnęła rozmowa o cieniach - Gdzie was zaatakowały? Co się wydarzyło? - przyspieszył kroku, nie pozostawiając jednak starszego Moora za sobą - były podobne w jakiś sposób? Niekoniecznie fizyczny. W szczególnych warunkach?... - zagaił, szukając rzeczywiście cech wspólnych, które mogły połączyć wydarzenia, o których wspomniał, z tym - co działo się w podziemiach dawnego Azkabanu.
Chociaż nie zadał pytań Herbertowi, przysłuchiwał się wypowiedzi z pogłębionym zainteresowaniem profesji, która widziała sprawę do rozwiązania. Śledztwo, której kolejni świadkowie odkrywali strzępy szczegółów. W międzyczasie, na słowa zielarza, niewczas szurnął ciężkim butem o ziemię tak, że odkrył pod bruzdą rzeczywiście nierówne, nieruchome szczęśliwie pękniecie, przypominające złamanie, zapewne sięgające wiele głębiej. Wzrok jednak przeniósł niemal od razu na mówiącego - dziwne, nie miałem okazji ich jeszcze spotkać, ale za każdym razem jak o nich słyszę - wydają się być jakoś inne. Mają różne formy? - być może nie kierował wypowiedzi konkretnie, werbalizując niepoukładane jeszcze konkluzje, ale - nie oczekiwał natychmiastowej odpowiedzi. Opisy, dawały względny obraz, także potencjalnych możliwości na działanie w razie spotkań - Silniejsza magia? W jakim sensie? - zaczął pytanie, akurat, gdy docierali do jednego ze wspomnianych budynków. Nazwiska nie orientował, zdając się w tym na zakonników, ale czujnie nasłuchiwał, szukając oznak czającego się niebezpieczeństwa. Szmer i seria nieartykułowalnych dźwięków, która ich dotarła, świadczyła o obecności, podobny, dotarł ich jeszcze jeden, ale - już nie w środku - Sprawdzę na zewnątrz. Obejdę - odezwał się cicho, ledwie poruszając ustami i wskazując kierunek, by na moment rozdzielić się i upewniając, że dodatkowy rumor, był stertą desek, drewnopodobnych elementów, które jak widział - wysypały się spod pęknięcia przy dachu. Bez śladu innego zagrożenia. A na pewno - bez rannych.
- Czysto - wrócił po własnych śladach, zaglądając ostrożnie do wnętrza domu za przyjaciółmi. Stłumione ścianą głosy, nie mówiły mu wiele. Jeszcze.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Po tym wszystkim, co miało miejsce chciał otrzymać choć cień dobrych wiadomości. To nie przyjdzie im łatwo. Postanowił odnieść się do słów brata dotyczących wyrwy w ziemi i lodu. Podzielał jego zdanie w tej materii. To on zwykł pokładać w ludziach zbyt dużą ufność.
— Tylko przy braku należytej ostrożności ze strony mieszkańców, o co ich bym nie posądzał — Wyraził w ten sposób swoją wiarę w zdrowy rozsądek żyjących w Oazie ludzi. Choć nie pozostawiało złudzeń, że na rodzicach będzie ciążyć obowiązek pilnowania swoich pociech przed kręceniem się przy tej dziurze w ziemi. Pewnym pocieszeniem było to, że mógł przekazać bratu jakiekolwiek dobre wieści.
— Trochę ją przekopaliśmy podczas walki z ożywieńcami, za pierwszym razem także z tą przeklętą falą... nie wygląda już tak zachwycająco. Jest tam rów oraz sztucznie usypane wydmy. Sam później zobaczysz — Wytłumaczył pokrótce bratu, mając nadzieję że jego wyjaśnienia okażą się wystarczające. O próbie powiększania skał na razie mówić nie zamierzał, by nie dodawać bratu zmartwień. Bez tego ten czarodziej miał ich sporo. Wkroczył tuż zanim do środka ratusza, od razu rozglądając się po jego wnętrzu. W jego oczach prezentowało się nad wyraz dobrze, jeśli nie brać pod uwagę panującego tutaj bałaganu i posiadanej świadomości zaistnienia tych wszystkich wydarzeń. Przekroczywszy próg pokoju zebrań, od razu po rozejrzeniu się po tym pomieszczeniu i naprawieniu magią tego roztrzaskanego kubka i ustawieniu go na stole, zatrzymał spojrzenie na swoim młodszym bracie, który zaznajomił ich z planem działania w związku z koniecznością przeprowadzenia tego spisu powszechnego. Skinął jedynie głową. Zaczną w takim razie od drugiego segmentu. Nie miał podstaw aby to kwestionować.
— O cieniach to nawet i ja mogę coś powiedzieć — Rzucił mimochodem na wzmiankę o tych istotach. Jedna z nich zaatakowała go, o czym świadczyła biegnąca przez jego klatkę piersiową długa blizna. Zacisnął mocno wargi, przyglądając się z niepokojem w oczach czerniącej się na szyi brata bliźnie.
— Ten, z którym ja się mierzyłem, przypominał ogromnego psa ze skrzydłami — Odniósł się do wypowiedzi aurora. — Jak sobie z nimi poradziliście? — Dopytywał z uwagi na to, że podczas jego pierwszego spotkania z tymi istotami przekonał się o tym, że bardzo trudno było je pokonać. Oczekiwał też odpowiedzi na pytania zadane przez Samuela. — Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ale nie widziałem ich na wybrzeżu — Dodał. Może to w jakimś stopniu zdoła uspokoić Williama, z którym to zrównał się po opuszczeniu budynku ratusza.
— Twoje spostrzeżenie może okazać się trafne, przynajmniej to dotyczące tego, co je przyciąga. Potwory z baśni stanowią tylko zagrożenie dla beztroskiego snu dzieci. Te są rzeczywiste i niewątpliwie jest tak jak twierdzisz — Po wysłuchaniu słów Herberta był w stanie przyznać mu rację. Bo sam rzucił w tamtym momencie jedno z silniejszych znanych mu zaklęć. Jednak nie mieszałby w to baśni. Te stwory naprawdę musiały zostać powołane przez kogoś lub coś do istnienia. Dotrzymywał im kroku, gdy razem przemierzali ten niewielki dziedziniec. Stawiał ostrożnie każdy krok, patrząc instynktownie pod nogi tak aby jego stopa nie natrafiła na próżnię. Po dotarciu na miejsce przystanął w pewnej odległości od tego domostwa, wyczekując jakiejkolwiek reakcji ze strony wywołanego przez nich pana Rutherforda, najwyraźniej gramolącego się we wnętrzu domu. Pytanie tylko w jakim stanie. Skinął głową ku Samuelowi, który zamierzał sprawdzić czy tutaj jest bezpiecznie.
— Tylko przy braku należytej ostrożności ze strony mieszkańców, o co ich bym nie posądzał — Wyraził w ten sposób swoją wiarę w zdrowy rozsądek żyjących w Oazie ludzi. Choć nie pozostawiało złudzeń, że na rodzicach będzie ciążyć obowiązek pilnowania swoich pociech przed kręceniem się przy tej dziurze w ziemi. Pewnym pocieszeniem było to, że mógł przekazać bratu jakiekolwiek dobre wieści.
— Trochę ją przekopaliśmy podczas walki z ożywieńcami, za pierwszym razem także z tą przeklętą falą... nie wygląda już tak zachwycająco. Jest tam rów oraz sztucznie usypane wydmy. Sam później zobaczysz — Wytłumaczył pokrótce bratu, mając nadzieję że jego wyjaśnienia okażą się wystarczające. O próbie powiększania skał na razie mówić nie zamierzał, by nie dodawać bratu zmartwień. Bez tego ten czarodziej miał ich sporo. Wkroczył tuż zanim do środka ratusza, od razu rozglądając się po jego wnętrzu. W jego oczach prezentowało się nad wyraz dobrze, jeśli nie brać pod uwagę panującego tutaj bałaganu i posiadanej świadomości zaistnienia tych wszystkich wydarzeń. Przekroczywszy próg pokoju zebrań, od razu po rozejrzeniu się po tym pomieszczeniu i naprawieniu magią tego roztrzaskanego kubka i ustawieniu go na stole, zatrzymał spojrzenie na swoim młodszym bracie, który zaznajomił ich z planem działania w związku z koniecznością przeprowadzenia tego spisu powszechnego. Skinął jedynie głową. Zaczną w takim razie od drugiego segmentu. Nie miał podstaw aby to kwestionować.
— O cieniach to nawet i ja mogę coś powiedzieć — Rzucił mimochodem na wzmiankę o tych istotach. Jedna z nich zaatakowała go, o czym świadczyła biegnąca przez jego klatkę piersiową długa blizna. Zacisnął mocno wargi, przyglądając się z niepokojem w oczach czerniącej się na szyi brata bliźnie.
— Ten, z którym ja się mierzyłem, przypominał ogromnego psa ze skrzydłami — Odniósł się do wypowiedzi aurora. — Jak sobie z nimi poradziliście? — Dopytywał z uwagi na to, że podczas jego pierwszego spotkania z tymi istotami przekonał się o tym, że bardzo trudno było je pokonać. Oczekiwał też odpowiedzi na pytania zadane przez Samuela. — Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ale nie widziałem ich na wybrzeżu — Dodał. Może to w jakimś stopniu zdoła uspokoić Williama, z którym to zrównał się po opuszczeniu budynku ratusza.
— Twoje spostrzeżenie może okazać się trafne, przynajmniej to dotyczące tego, co je przyciąga. Potwory z baśni stanowią tylko zagrożenie dla beztroskiego snu dzieci. Te są rzeczywiste i niewątpliwie jest tak jak twierdzisz — Po wysłuchaniu słów Herberta był w stanie przyznać mu rację. Bo sam rzucił w tamtym momencie jedno z silniejszych znanych mu zaklęć. Jednak nie mieszałby w to baśni. Te stwory naprawdę musiały zostać powołane przez kogoś lub coś do istnienia. Dotrzymywał im kroku, gdy razem przemierzali ten niewielki dziedziniec. Stawiał ostrożnie każdy krok, patrząc instynktownie pod nogi tak aby jego stopa nie natrafiła na próżnię. Po dotarciu na miejsce przystanął w pewnej odległości od tego domostwa, wyczekując jakiejkolwiek reakcji ze strony wywołanego przez nich pana Rutherforda, najwyraźniej gramolącego się we wnętrzu domu. Pytanie tylko w jakim stanie. Skinął głową ku Samuelowi, który zamierzał sprawdzić czy tutaj jest bezpiecznie.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Nie o ostrożność się m-m-martwię – powiedział, spoglądając w stronę starszego brata, a później przenosząc wzrok na Samuela. Miał wrażenie, że wargi drgnęły mu nieznacznie, jakby w niewypowiedzianej myśli, ale nie zareagował na to w żaden sposób, uznając, że tylko mu się wydawało. – Ta szczelina to nie tylko zwykła wyrwa w ziemi, kiedy staliśmy p-p-przy niej – coś nas tam wołało, ludzie wpadali w dziwne… otumanienie, nie reagowali na nic, co działo się d-do-dookoła. W środku – przełknął ślinę – widziałem rzeczy, które nie m-m-mogły być prawdziwe, ale wyglądały, jakby były – wyjaśnił pokrętnie, nie chcąc wspominać o Rodericku, ani o Aidanie, który z głębin Azkabanu słyszał nawoływanie ich matki. Chociaż to nie był pierwszy raz, kiedy bliskość magicznego więzienia oszukiwała jego zmysły, wciąż nie lubił się do tego przyznawać. – Mam nadzieję, że te… wizje zniknęły razem z d-d-duszami, ale będę spał spokojniej, kiedy to przejście będzie zamknięte – dodał, zastanawiając się, czy Samuel wiedział, o czym mówił. Czy głosy przemówiły również i do niego, czy on jeden – spośród reszty Zakonników obecnych przy szczelinie – nie dał się im zwieść? Pamiętał, że był oklumentą, ciekawiło go więc jego spojrzenie na to wszystko; samemu wciąż nie będąc do końca pewnym, jak wyglądała rzeczywistość niezakrzywiona mamiącą umysł magią.
– Obejrzę to p-p-potem – przytaknął, nie drążąc już tematu zmian w ukształtowaniu nabrzeża; ani Volans ani Samuel nie wydawali się specjalnie zaalarmowani tym stanem rzeczy, a on wierzył w ich osąd – oraz w to, że nie było to nic wymagającego ich pilnej interwencji. – Co stało się z ożywieńcami? – podjął, nie pamiętając, czy ten temat został poruszony nad Ołtarzem Światła. Tamte chwile – tuż po powrocie z łąki białych kwiatów – były w jego wspomnieniach jeszcze świeże, chaotyczne; potrzebował dłuższej chwili żeby poukładać padające zdania, złożyć w całość opowieść o tym, co tego dnia wydarzyło się na wyspie. A i tak nadal nie był pewien, czy kiedyś zrozumie.
Wystarczyła wzmianka o cieniach, by nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. Miał wrażenie, że zrobiło się nagle chłodniej, chociaż tutaj, w wiosce, byli osłonięci od zimnego, morskiego wiatru – nie mógł zrzucić więc gęsiej skórki na wilgotną, unoszącą się ponad klifami bryzę. – W Yorkshire – odpowiedział Samuelowi, jednocześnie ostrożnie przestępując pęknięcie wskazane przez Herberta. Posłał Greyowi pełne wdzięczności spojrzenie, zaraz potem przenosząc je na ziemię; czy drobna siatka szczelin czyniła podłoże niestabilnym? Będzie musiał poprosić kogoś, żeby na to spojrzał. – Zaatakował nas p-p-patrol ministerstwa, jeden z nich rzucił zaklęcie, i wtedy jakby – zmarszczył brwi – po ziemi rozlała się woda, albo maź, albo czarne błoto – nie wiem dokładnie, ale coś się z niego w-w-wynurzyło, jakby macki – i wciągnęło nas do środka, miałem wrażenie, że się uduszę, a p-p-później – po prostu obudziłem się na ziemi, a po tym… czymś nie było ani śladu, ale magia zachowywała się dziwnie, jak przy anomaliach – wyjaśnił. Dłonią bezwiednie sięgnął do twarzy, żeby przeczesać palcami włosy, mimowolnie przypominając sobie martwe oczy dowódcy oddziału. Potrząsnął głową. – Nie były p-p-podobne do niczego, co wydarzyło się tutaj, ale z tego co mówicie – i z tego, o czym opowiadają łącznicy, za każdym razem wyglądają inaczej. – Skrzydlaty pies, wijące się macki; Aidan pisał mu o kościstej kobiecie. – Mówiły do mnie, tak, jak te… g-g-głosy w kokonie, ale głosy byłem w stanie zrozumieć, a cienie – słowa były obce, nie miały sensu. – Jak stare piosenki w innych językach, albo wersy na pergaminie, które nie składały się w żadną logiczną całość.
Przeniósł zainteresowane spojrzenie na Herberta, kiedy Samuel zapytał o kwestię silniejszej magii; był ciekaw odpowiedzi, sam nie wychwycił momentu, w którym otoczyły ich te dziwne szepty – wiedząc jedynie, że stało się to w trakcie walki. – Myślisz, że da się je p-p-prześledzić? Do źródła? – zapytał, nie będąc w stanie nawet wyobrazić sobie, jaka siła byłaby w stanie ściągnąć na cały kraj coś podobnego, choć właściwie – ile trzeba było, żeby uwolnić anomalie?
Zamilkł, gdy zbliżyli się do chaty, nasłuchując; gdy na zawołania odpowiedział im wyłącznie niesprecyzowany hałas, już bez zawahania popchnął drzwi, otwierając je szerzej. Coś było nie tak – nie było powodu, dla którego pan Rutherford miałby ukrywać się w środku, nie przed nimi. Skinął głową Samuelowi, kiedy postanowił obejść dom dookoła, podczas gdy sam skręcił w prawo, skąd – jak mu się wydawało – dobiegały dźwięki. Kuchnia, odnotował w myślach; znał rozkład pomieszczeń niemal wszystkich chat w wiosce, bo sporą część z nich pomagał budować lub naprawiać, a większość była podobna do siebie – wznoszona na podstawie tego samego projektu, składała się z połączonych ze sobą, maleńkich pomieszczeń. – P-p-panie Rutherford? Czy coś się… – stało, chciał zapytać, ale zanim mężczyzna zdążyłby mu odpowiedzieć, zrobiły to jego własne oczy.
Wzniesiona ponad kuchnią antresola – gdzie na ogół w domkach upchnięte były sypialnie – była częściowo zarwana; wstrząs musiał osłabić konstrukcję, a może zrobiło to ciężkie, przesuwające się po pięterku łóżko, w każdym razie – w którymś momencie fragment stropu oderwał się, spadając na podłogę kuchni razem z drewnianym łóżkiem. To przylgnęło do ściany, przygwożdżając do niej kobietę, która teraz na wpół siedziała, na wpół stała – blada na twarzy, z pewnością tkwiła w tej pozycji zbyt długo. Jej mąż, starszy mężczyzna, przytrzymywał masywną ramę własnymi rękami – nie mając wystarczająco siły, żeby całkowicie ją podnieść, ale nie mogąc też jej puścić – zdając sobie sprawę, że wtedy całym ciężarem przygniotłaby jego żonę.
William zrozumiał to sekundę później. – Szlag! Chodźcie tutaj! – zawołał, kątem oka dostrzegając, że Samuel wrócił już z obchodu. W dwóch susach dopadł do mężczyzny, niewiele myśląc chwytając za drewniany stelaż; chcąc zdjąć z jego barków większość ciężaru. Jak długo tutaj stał? Sądząc po jego twarzy, czerwonej z wysiłku – zbyt długo. – P-p-proszę puścić – ja przytrzymam – powiedział, ale staruszek nawet nie drgnął; chyba wcale mu się nie dziwił. – Dacie radę ją wyciągnąć? – zapytał, odwracając się w stronę stojącego najbliżej Herberta, ale kierując te słowa do całej trójki. – P-p-panie Rutherford, gdzie jest pana syn? Wrócił już? – Wydawało mu się, że widział go przy ołtarzu, ale teraz nie miał już pewności.
| do 17.11?
– Obejrzę to p-p-potem – przytaknął, nie drążąc już tematu zmian w ukształtowaniu nabrzeża; ani Volans ani Samuel nie wydawali się specjalnie zaalarmowani tym stanem rzeczy, a on wierzył w ich osąd – oraz w to, że nie było to nic wymagającego ich pilnej interwencji. – Co stało się z ożywieńcami? – podjął, nie pamiętając, czy ten temat został poruszony nad Ołtarzem Światła. Tamte chwile – tuż po powrocie z łąki białych kwiatów – były w jego wspomnieniach jeszcze świeże, chaotyczne; potrzebował dłuższej chwili żeby poukładać padające zdania, złożyć w całość opowieść o tym, co tego dnia wydarzyło się na wyspie. A i tak nadal nie był pewien, czy kiedyś zrozumie.
Wystarczyła wzmianka o cieniach, by nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. Miał wrażenie, że zrobiło się nagle chłodniej, chociaż tutaj, w wiosce, byli osłonięci od zimnego, morskiego wiatru – nie mógł zrzucić więc gęsiej skórki na wilgotną, unoszącą się ponad klifami bryzę. – W Yorkshire – odpowiedział Samuelowi, jednocześnie ostrożnie przestępując pęknięcie wskazane przez Herberta. Posłał Greyowi pełne wdzięczności spojrzenie, zaraz potem przenosząc je na ziemię; czy drobna siatka szczelin czyniła podłoże niestabilnym? Będzie musiał poprosić kogoś, żeby na to spojrzał. – Zaatakował nas p-p-patrol ministerstwa, jeden z nich rzucił zaklęcie, i wtedy jakby – zmarszczył brwi – po ziemi rozlała się woda, albo maź, albo czarne błoto – nie wiem dokładnie, ale coś się z niego w-w-wynurzyło, jakby macki – i wciągnęło nas do środka, miałem wrażenie, że się uduszę, a p-p-później – po prostu obudziłem się na ziemi, a po tym… czymś nie było ani śladu, ale magia zachowywała się dziwnie, jak przy anomaliach – wyjaśnił. Dłonią bezwiednie sięgnął do twarzy, żeby przeczesać palcami włosy, mimowolnie przypominając sobie martwe oczy dowódcy oddziału. Potrząsnął głową. – Nie były p-p-podobne do niczego, co wydarzyło się tutaj, ale z tego co mówicie – i z tego, o czym opowiadają łącznicy, za każdym razem wyglądają inaczej. – Skrzydlaty pies, wijące się macki; Aidan pisał mu o kościstej kobiecie. – Mówiły do mnie, tak, jak te… g-g-głosy w kokonie, ale głosy byłem w stanie zrozumieć, a cienie – słowa były obce, nie miały sensu. – Jak stare piosenki w innych językach, albo wersy na pergaminie, które nie składały się w żadną logiczną całość.
Przeniósł zainteresowane spojrzenie na Herberta, kiedy Samuel zapytał o kwestię silniejszej magii; był ciekaw odpowiedzi, sam nie wychwycił momentu, w którym otoczyły ich te dziwne szepty – wiedząc jedynie, że stało się to w trakcie walki. – Myślisz, że da się je p-p-prześledzić? Do źródła? – zapytał, nie będąc w stanie nawet wyobrazić sobie, jaka siła byłaby w stanie ściągnąć na cały kraj coś podobnego, choć właściwie – ile trzeba było, żeby uwolnić anomalie?
Zamilkł, gdy zbliżyli się do chaty, nasłuchując; gdy na zawołania odpowiedział im wyłącznie niesprecyzowany hałas, już bez zawahania popchnął drzwi, otwierając je szerzej. Coś było nie tak – nie było powodu, dla którego pan Rutherford miałby ukrywać się w środku, nie przed nimi. Skinął głową Samuelowi, kiedy postanowił obejść dom dookoła, podczas gdy sam skręcił w prawo, skąd – jak mu się wydawało – dobiegały dźwięki. Kuchnia, odnotował w myślach; znał rozkład pomieszczeń niemal wszystkich chat w wiosce, bo sporą część z nich pomagał budować lub naprawiać, a większość była podobna do siebie – wznoszona na podstawie tego samego projektu, składała się z połączonych ze sobą, maleńkich pomieszczeń. – P-p-panie Rutherford? Czy coś się… – stało, chciał zapytać, ale zanim mężczyzna zdążyłby mu odpowiedzieć, zrobiły to jego własne oczy.
Wzniesiona ponad kuchnią antresola – gdzie na ogół w domkach upchnięte były sypialnie – była częściowo zarwana; wstrząs musiał osłabić konstrukcję, a może zrobiło to ciężkie, przesuwające się po pięterku łóżko, w każdym razie – w którymś momencie fragment stropu oderwał się, spadając na podłogę kuchni razem z drewnianym łóżkiem. To przylgnęło do ściany, przygwożdżając do niej kobietę, która teraz na wpół siedziała, na wpół stała – blada na twarzy, z pewnością tkwiła w tej pozycji zbyt długo. Jej mąż, starszy mężczyzna, przytrzymywał masywną ramę własnymi rękami – nie mając wystarczająco siły, żeby całkowicie ją podnieść, ale nie mogąc też jej puścić – zdając sobie sprawę, że wtedy całym ciężarem przygniotłaby jego żonę.
William zrozumiał to sekundę później. – Szlag! Chodźcie tutaj! – zawołał, kątem oka dostrzegając, że Samuel wrócił już z obchodu. W dwóch susach dopadł do mężczyzny, niewiele myśląc chwytając za drewniany stelaż; chcąc zdjąć z jego barków większość ciężaru. Jak długo tutaj stał? Sądząc po jego twarzy, czerwonej z wysiłku – zbyt długo. – P-p-proszę puścić – ja przytrzymam – powiedział, ale staruszek nawet nie drgnął; chyba wcale mu się nie dziwił. – Dacie radę ją wyciągnąć? – zapytał, odwracając się w stronę stojącego najbliżej Herberta, ale kierując te słowa do całej trójki. – P-p-panie Rutherford, gdzie jest pana syn? Wrócił już? – Wydawało mu się, że widział go przy ołtarzu, ale teraz nie miał już pewności.
| do 17.11?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Walka z ludźmi była znacznie prostsza od tej z tworem, którego w pełni nie rozumieli. Dziwna materia potrafiąca zmieniać swoje kształty, przyjmując wygląd całkowitej ciemności, ciemnej mazi czy potworów rodem z mrocznych snów. Czym była? Skąd się wzięła? Starał się odnaleźć w pamięci podobne sytuacje wśród legend Indian. Coś, co pomogłoby w zrozumieniu z czym mają do czynienia. Słuchając opisów Williama starał się to wszystko ze sobą połączyć, znaleźć wzór postępowania, jakiś punkt wspólny; cokolwiek co by dało im początek, z którego mogli wysunąć teorię, możliwą do sprawdzenia.
-Mówiły? - Podchwycił od razu. -Język zdający się być stary? Zupełnie nie zrozumiały? - Zapytał chcąc się upewnić, że dobrze zrozumiał. Zmarszczył nieznacznie brwi nad czymś się mocno zastanawiając nim podzielił się myślą z towarzyszami. -To już mamy dwa punkty wspólne. Potrafi przybierać każdą postać, mgły, mazi, brei, stworzeń. Oprócz tego otaczając ofiarę ta słyszy dziwne słowa. - Prastara mowa? Druidzka magia nim czarodzieje zaczęli próbować usystematyzować magię, wtłoczyć ją w ramy? Szamani indiańscy mówili, że magia jest niczym żywy twór, który zmienia się i rozwija wraz z jego użytkownikami. Czasami to co ludzie stworzyli przeraziło ich samych, więc zamykali twory magii, blokowali źródła i zakopywali wiedzę. Czy istnieje szansa, że to samo stało się właśnie w Anglii? Nie mógł mieć pewności, ale nie mógł tego też wykluczyć. Dlatego też uważnie słuchał, ale także dzielił się swoimi przemyśleniami, które nie musiały być słuszne, ale mogły do czegoś doprowadzić. Słysząc pytanie Samuela obejrzał się przez ramię.
-To tylko teoria, jednak zwróciłem uwagę, że pojawiały się wtedy kiedy ktoś wykorzystał jedno z bardziej skomplikowanych czarów. Nie za każdym razem, ale w większości przypadków cienie pojawiały się, jak na zawołanie. - Przeczesał dłonią włosy. -Być może przyciąga je skupienie magii? Zwykle pojawiały się w trakcie walk, tak? W trakcie wykorzystywania jej przez dłuższy czas, może to je przyciąga? - Pokręcił głową, ponieważ nie był specjalistą, nie zna się na tym, snuł teorie i rozważania na podstawie własnych doświadczeń. Mógł się mylić pod każdym względem. -Coś jak anomalia. - Powiedział na głos, to co rozważał sam Billy w myślach kiedy wkroczyli do domku szukając mieszkańców.
-Zaraza![/] - Zawołał rzucając się z pomocą. -[b]Podnieście odrobinę wyżej jak dacie radę! - Zawołał do mężczyzn samemu wcześniej sprawdzając sytuację kobiety. Noga była zablokowana kawałkami solidnego drewna, ale nic co by zagrażało jej życiu, jeszcze. -Proszę powoli się wysuwać, niech pani poda mi dłoń. A teraz spokojnie… - Instruował przerażoną i przestraszoną panią Rutherford. Mieli szansę ją wyciągnąć, potrzebował jeszcze parę sekund.
-Mówiły? - Podchwycił od razu. -Język zdający się być stary? Zupełnie nie zrozumiały? - Zapytał chcąc się upewnić, że dobrze zrozumiał. Zmarszczył nieznacznie brwi nad czymś się mocno zastanawiając nim podzielił się myślą z towarzyszami. -To już mamy dwa punkty wspólne. Potrafi przybierać każdą postać, mgły, mazi, brei, stworzeń. Oprócz tego otaczając ofiarę ta słyszy dziwne słowa. - Prastara mowa? Druidzka magia nim czarodzieje zaczęli próbować usystematyzować magię, wtłoczyć ją w ramy? Szamani indiańscy mówili, że magia jest niczym żywy twór, który zmienia się i rozwija wraz z jego użytkownikami. Czasami to co ludzie stworzyli przeraziło ich samych, więc zamykali twory magii, blokowali źródła i zakopywali wiedzę. Czy istnieje szansa, że to samo stało się właśnie w Anglii? Nie mógł mieć pewności, ale nie mógł tego też wykluczyć. Dlatego też uważnie słuchał, ale także dzielił się swoimi przemyśleniami, które nie musiały być słuszne, ale mogły do czegoś doprowadzić. Słysząc pytanie Samuela obejrzał się przez ramię.
-To tylko teoria, jednak zwróciłem uwagę, że pojawiały się wtedy kiedy ktoś wykorzystał jedno z bardziej skomplikowanych czarów. Nie za każdym razem, ale w większości przypadków cienie pojawiały się, jak na zawołanie. - Przeczesał dłonią włosy. -Być może przyciąga je skupienie magii? Zwykle pojawiały się w trakcie walk, tak? W trakcie wykorzystywania jej przez dłuższy czas, może to je przyciąga? - Pokręcił głową, ponieważ nie był specjalistą, nie zna się na tym, snuł teorie i rozważania na podstawie własnych doświadczeń. Mógł się mylić pod każdym względem. -Coś jak anomalia. - Powiedział na głos, to co rozważał sam Billy w myślach kiedy wkroczyli do domku szukając mieszkańców.
-Zaraza![/] - Zawołał rzucając się z pomocą. -[b]Podnieście odrobinę wyżej jak dacie radę! - Zawołał do mężczyzn samemu wcześniej sprawdzając sytuację kobiety. Noga była zablokowana kawałkami solidnego drewna, ale nic co by zagrażało jej życiu, jeszcze. -Proszę powoli się wysuwać, niech pani poda mi dłoń. A teraz spokojnie… - Instruował przerażoną i przestraszoną panią Rutherford. Mieli szansę ją wyciągnąć, potrzebował jeszcze parę sekund.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie było go tam, gdy jego brat wraz z towarzyszami broni starał się zażegnać tamto zagrożenie. Udało się im tego dokonać, na całe szczęście. Nie zmieniało to faktu, że nawet teraz to wszystko o czym wspominał William brzmiało niepokojąco. Należało to traktować poważnie. Dlatego dawał wiarę słowom brata.
— Rozsądniej będzie trzymać się od niej z daleka, tak czy inaczej. Zwłaszcza po tym, co od ciebie usłyszałem. Nawet jak wszystko wskazuje na to, że zagrożenie zostało zażegnane — Wyraził swoje zdanie w sprawie tej przeklętej szczeliny, podzielając stanowisko swojego brata. Zwłaszcza, że tam nie działo się nic dobrego. Zawsze należało zrobić wszystko aby uniknąć kolejnego nieszczęścia. Odczuwany przez niego niepokój pogłębił się w chwili, w której Billy wspomniał, że będąc we wnętrzu szczeliny widział nieprawdopodobne rzeczy, rzeczywiste dla niego.
— Będziesz chciał porozmawiać o tym ostatnim? — Zwrócił się do Williama z tym pytaniem o te widziadła, nie zamierzając jednak naciskać na tego czarodzieja w tej kwestii. Nic na siłę.
— Dobrze. Z ożywieńcami... wlazły tam skąd wylazły i już nie straszą na plaży. Sam zobaczysz, gdy pójdziesz na plażę — Odpowiedział na zadane mu pytanie o te umarlaki. Te nie stanowiły już zagrożenia dla nikogo, o co zadbali wspólnymi siłami.
Cienie były istotami, których nie miał ochoty spotkać po raz kolejny. Biorąc pod uwagę wszystko to, co miało miejsce i to, do czego były zdolne. Byli to przeciwnicy, z którymi do niedawna się nie mierzył i prawie kosztowało go to życie.
— Normalnie powiedziałbym, że nic mi to nie mówi... jednak gdy w kwietniu zostaliśmy przez cienie pojawiła się podobna maź. Dowiedziałem się o tym później, gdy doszedłem do siebie. Miałem po niej ślady na szyi... oparzenia, coś podobnego — Zwrócił się do towarzyszy, przywołując z pamięci przekazane mu po przebudzeniu informacje, poruszając nerwowo dłońmi, to zginając, to prostując długie palce.
— Nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej o tych istotach, ale na pewno spotkamy je jeszcze nieraz. Kościstej kobiecie? — Przyznał z wyraźną niechęcią. Wolałby posiadać takie informacje, ale także nigdy więcej nie spotkać tych bestii. Zatrzymał się na chwilę przy wspomnieniu Aidana i tego, co on widział. Uważał, że jego najmłodszy brat nie powinien narażać się na niebezpieczeństwo. Żaden z nich nie powinien. Tak jak nie powinno być tej całej przeklętej wojny. Czy sam słyszał dziwne szepty w tamtym momencie, po ataku cienia? Nie był w stanie tego stwierdzić. Na pozostałe pytania nie znał odpowiedzi. Po prawdzie wolał porzucić takie rozważania. Zwłaszcza, że Herbert opowiadał o druidzkiej magii i podejściu indiańskich szamanów do magii, magicznych tworach, które przeraziły swoich twórców i dlatego miały zostać ukryte na zawsze. Wolał rzeczy, które dało się wyjaśnić w racjonalny sposób, zbadać i tym podobne. To, co stało się w przeciągu chwili, skutecznie wybiło mu z głowy to wszystko. Bo budynek uległ częściowemu zawaleniu, a kobieta mieszkająca w tym domu została przygwożdżona do ściany przez masywny mebel. Zawołany przez Billa dostrzegł także jej męża trzymającego na swych barkach ciężar drewnianej konstrukcji. Rzucił się im do pomocy, bo trzeba było wydostać tamtą kobietę z pułapki.
— Na Merlina! — Wyrwało mu się jedynie, dopadając do brata i pana Rutherforda, którzy musieli podnieść wyżej ten mebel, w czym zamierzał im w tym momencie pomóc i razem z nimi podźwignąć ten drewniany stelaż. Co trzy pary rąk to nie jedna. Herbert powinien sobie poradzić z wydostaniem kobiety. — Herb, tyle wystarczy?
— Rozsądniej będzie trzymać się od niej z daleka, tak czy inaczej. Zwłaszcza po tym, co od ciebie usłyszałem. Nawet jak wszystko wskazuje na to, że zagrożenie zostało zażegnane — Wyraził swoje zdanie w sprawie tej przeklętej szczeliny, podzielając stanowisko swojego brata. Zwłaszcza, że tam nie działo się nic dobrego. Zawsze należało zrobić wszystko aby uniknąć kolejnego nieszczęścia. Odczuwany przez niego niepokój pogłębił się w chwili, w której Billy wspomniał, że będąc we wnętrzu szczeliny widział nieprawdopodobne rzeczy, rzeczywiste dla niego.
— Będziesz chciał porozmawiać o tym ostatnim? — Zwrócił się do Williama z tym pytaniem o te widziadła, nie zamierzając jednak naciskać na tego czarodzieja w tej kwestii. Nic na siłę.
— Dobrze. Z ożywieńcami... wlazły tam skąd wylazły i już nie straszą na plaży. Sam zobaczysz, gdy pójdziesz na plażę — Odpowiedział na zadane mu pytanie o te umarlaki. Te nie stanowiły już zagrożenia dla nikogo, o co zadbali wspólnymi siłami.
Cienie były istotami, których nie miał ochoty spotkać po raz kolejny. Biorąc pod uwagę wszystko to, co miało miejsce i to, do czego były zdolne. Byli to przeciwnicy, z którymi do niedawna się nie mierzył i prawie kosztowało go to życie.
— Normalnie powiedziałbym, że nic mi to nie mówi... jednak gdy w kwietniu zostaliśmy przez cienie pojawiła się podobna maź. Dowiedziałem się o tym później, gdy doszedłem do siebie. Miałem po niej ślady na szyi... oparzenia, coś podobnego — Zwrócił się do towarzyszy, przywołując z pamięci przekazane mu po przebudzeniu informacje, poruszając nerwowo dłońmi, to zginając, to prostując długie palce.
— Nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej o tych istotach, ale na pewno spotkamy je jeszcze nieraz. Kościstej kobiecie? — Przyznał z wyraźną niechęcią. Wolałby posiadać takie informacje, ale także nigdy więcej nie spotkać tych bestii. Zatrzymał się na chwilę przy wspomnieniu Aidana i tego, co on widział. Uważał, że jego najmłodszy brat nie powinien narażać się na niebezpieczeństwo. Żaden z nich nie powinien. Tak jak nie powinno być tej całej przeklętej wojny. Czy sam słyszał dziwne szepty w tamtym momencie, po ataku cienia? Nie był w stanie tego stwierdzić. Na pozostałe pytania nie znał odpowiedzi. Po prawdzie wolał porzucić takie rozważania. Zwłaszcza, że Herbert opowiadał o druidzkiej magii i podejściu indiańskich szamanów do magii, magicznych tworach, które przeraziły swoich twórców i dlatego miały zostać ukryte na zawsze. Wolał rzeczy, które dało się wyjaśnić w racjonalny sposób, zbadać i tym podobne. To, co stało się w przeciągu chwili, skutecznie wybiło mu z głowy to wszystko. Bo budynek uległ częściowemu zawaleniu, a kobieta mieszkająca w tym domu została przygwożdżona do ściany przez masywny mebel. Zawołany przez Billa dostrzegł także jej męża trzymającego na swych barkach ciężar drewnianej konstrukcji. Rzucił się im do pomocy, bo trzeba było wydostać tamtą kobietę z pułapki.
— Na Merlina! — Wyrwało mu się jedynie, dopadając do brata i pana Rutherforda, którzy musieli podnieść wyżej ten mebel, w czym zamierzał im w tym momencie pomóc i razem z nimi podźwignąć ten drewniany stelaż. Co trzy pary rąk to nie jedna. Herbert powinien sobie poradzić z wydostaniem kobiety. — Herb, tyle wystarczy?
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawahał się przez kilka długich sekund, nie do końca pewien, co powinien odpowiedzieć Volansowi. Czy chciał o tym porozmawiać? O tym, dlaczego stara, plugawa magia przyjęła formę jego martwego przyjaciela? O tym, że za nim podążył – prosto w ciemności, odrzucając zdrowy rozsądek, zawierzając wyłącznie własnej intuicji? Wypuścił powoli powietrze z płuc, nie, chciał odpowiedzieć – bo przecież nie było o czym, Rodericka tam nie było, a to, co zobaczył, nie było prawdziwe – ale prawda była taka, że potrzebował trzeźwego spojrzenia kogoś zaufanego, kto pomógłby mu wyłuskać sens z tego wszystkiego. – Później – zgodził się więc, kiwając krótko głową bratu; nie mógł skupiać się na tym teraz, wspomnienia były zbyt świeże, poza tym – mieli inne zadanie przed sobą.
– Tak – przytaknął Herbertowi od razu, spoglądając na niego żywo, bo przytoczony opis dosyć dokładnie określał to, co sam zapamiętał. Czy on również tego doświadczył? – Chociaż raczej… szep-p-ptały, niż mówiły. I nie byłem pewien, skąd ten głos dociera, po prostu jakby był. W środku – dodał niepewnie, palcem wskazującym stukając w skroń. Kiedyś nie przyznałby się do tego – o halucynacjach dręczących go po powrocie z Azkabanu nie opowiedział prawie nikomu, bojąc się, że uznają go za wariata – ale wyglądało na to, że tajemnicze, obce słowa, które zwiastowały pojawienie się cienistych istot, słyszał nie tylko on. – Mnie też p-po-poparzyły – powiedział, czarny ślad na szyi nie bolał – ale skóra w tym miejscu wydawała się drażliwa, tkliwa; poruszył głową w dyskomforcie, nagle dziwnie świadomy materiału koszuli przesuwającego się wzdłuż świeżego oparzenia.
Zastanowił się nad słowami Herberta; to, że cieniste istoty przyciągała magia był w stanie pojąć, pasowało to też do wszystkiego, co już o nich słyszał, ale… – Mogą p-p-pojawiać się tak po prostu? Z powietrza? – Sama perspektywa brzmiała przerażająco, czy kryły się wokół nich przez cały czas – w każdej chwili mogąc wysunąć się z nicości? A może przemieszczały się w sposób, którego żadne z nich nie było w stanie zrozumieć? – Teleportują się? – rzucił, nie oczekując odpowiedzi od żadnego z Zakonników, pozwalając, by jego pytanie zawisło w przestrzeni – rozmywając się zaraz potem, gdy skrzypnięcie drzwi wejściowych zapowiedziało ich przybycie, a scena rozgrywając się w kuchni skutecznie oderwała jego myśli od jakichkolwiek rozważań.
Przesunął się instynktownie, widząc dobiegającego do niego Volansa – robiąc bratu miejsce, tak, by miał możliwość uchwycenia drewnianej ramy. Jej kanciaste krawędzie wbijały mu się w dłonie, ale zacisnął zęby, kiwając głową w odpowiedzi na polecenie Herberta. Wyżej, w porządku. – Na trzy, dobra? – upewnił się, oglądając się to na Volansa, to na pana Rutherforda, który wciąż uparcie zaciskał palce na łóżku. – Raz, dwa… – odliczył, na trzy zapierając się mocniej nogami o podłogę i popychając stelaż w górę, unosząc go wyżej – dając Herbertowi czas na udzielenie pomocy uwięzionej kobiecie. Wychylił się ostrożnie, obserwując, jak z jego wsparciem wysuwa się zza łóżka, przyciskając plecy do ściany; kolana drżały jej tak mocno, że ledwie utrzymywały jej ciężar, musiała tkwić w tej niewygodnej pozycji od dłuższego czasu – może nawet od pierwszego wstrząsu.
– Dobra, już! – powiedział, upewniając się wcześniej, że zarówno pani Rutherford, jak i Herbert, oddalili się wystarczająco. Opuścił mebel ostrożnie na ziemię, a gdy drewniane nogi stuknęły o parkiet, wyprostował się, rozcierając dłonie. – Wszystko w p-p-porządku? Nie jesteście ranni? – zapytał, zwracając się zarówno do starszego czarodzieja, jak i jego żony. Mężczyzna pokręcił głową, ale zanim zdążyłby odpowiedzieć, na ganku rozległ się tupot stóp, a potem do środka wpadł zasapany młodzieniec – syn czarodziejów.
– Tato? – zawołał od progu, rozglądając się; był blady, nie licząc szkarłatnych rumieńców na policzkach – z pewnością biegł. Oczy rozszerzyły mu się, gdy spojrzenie zatrzymało się na zarwanej antresoli, ale widok stojących o własnych siłach rodziców musiał go uspokoić. – Pani MacDonald powiedziała, żebym przybiegł pomóc, tam pod ołtarzem… Nie uwierzysz… – Dyszał ciężko, przyciskając dłoń do klatki piersiowej.
– Powinniście się p-p-przenieść na jakiś czas do MacDonaldów – zasugerował William, wtrącając się – i odruchowo unosząc wzrok na sufit. – Ten strop – szarpnął podbródkiem – nie wygląda stabilnie, chciałbym rzucić na niego okiem. – W tej chwili nie było słychać żadnych niepokojących dźwięków, ale lepiej było dmuchać na zimne – nie mogli ryzykować kolejną katastrofą i tragedią. – George – zwrócił się do syna, wydawało mu się, że tak właśnie miał na imię. – W międzyczasie – byłbyś w st-t-tanie zrobić listę waszych najbliższych sąsiadów? Wszystkich, którzy mieszkają w tym segmencie? – zapytał; ze spisem w ręku byłoby im łatwiej ustalić, czy wszyscy wrócili już do swoich chat.
– Tak – przytaknął Herbertowi od razu, spoglądając na niego żywo, bo przytoczony opis dosyć dokładnie określał to, co sam zapamiętał. Czy on również tego doświadczył? – Chociaż raczej… szep-p-ptały, niż mówiły. I nie byłem pewien, skąd ten głos dociera, po prostu jakby był. W środku – dodał niepewnie, palcem wskazującym stukając w skroń. Kiedyś nie przyznałby się do tego – o halucynacjach dręczących go po powrocie z Azkabanu nie opowiedział prawie nikomu, bojąc się, że uznają go za wariata – ale wyglądało na to, że tajemnicze, obce słowa, które zwiastowały pojawienie się cienistych istot, słyszał nie tylko on. – Mnie też p-po-poparzyły – powiedział, czarny ślad na szyi nie bolał – ale skóra w tym miejscu wydawała się drażliwa, tkliwa; poruszył głową w dyskomforcie, nagle dziwnie świadomy materiału koszuli przesuwającego się wzdłuż świeżego oparzenia.
Zastanowił się nad słowami Herberta; to, że cieniste istoty przyciągała magia był w stanie pojąć, pasowało to też do wszystkiego, co już o nich słyszał, ale… – Mogą p-p-pojawiać się tak po prostu? Z powietrza? – Sama perspektywa brzmiała przerażająco, czy kryły się wokół nich przez cały czas – w każdej chwili mogąc wysunąć się z nicości? A może przemieszczały się w sposób, którego żadne z nich nie było w stanie zrozumieć? – Teleportują się? – rzucił, nie oczekując odpowiedzi od żadnego z Zakonników, pozwalając, by jego pytanie zawisło w przestrzeni – rozmywając się zaraz potem, gdy skrzypnięcie drzwi wejściowych zapowiedziało ich przybycie, a scena rozgrywając się w kuchni skutecznie oderwała jego myśli od jakichkolwiek rozważań.
Przesunął się instynktownie, widząc dobiegającego do niego Volansa – robiąc bratu miejsce, tak, by miał możliwość uchwycenia drewnianej ramy. Jej kanciaste krawędzie wbijały mu się w dłonie, ale zacisnął zęby, kiwając głową w odpowiedzi na polecenie Herberta. Wyżej, w porządku. – Na trzy, dobra? – upewnił się, oglądając się to na Volansa, to na pana Rutherforda, który wciąż uparcie zaciskał palce na łóżku. – Raz, dwa… – odliczył, na trzy zapierając się mocniej nogami o podłogę i popychając stelaż w górę, unosząc go wyżej – dając Herbertowi czas na udzielenie pomocy uwięzionej kobiecie. Wychylił się ostrożnie, obserwując, jak z jego wsparciem wysuwa się zza łóżka, przyciskając plecy do ściany; kolana drżały jej tak mocno, że ledwie utrzymywały jej ciężar, musiała tkwić w tej niewygodnej pozycji od dłuższego czasu – może nawet od pierwszego wstrząsu.
– Dobra, już! – powiedział, upewniając się wcześniej, że zarówno pani Rutherford, jak i Herbert, oddalili się wystarczająco. Opuścił mebel ostrożnie na ziemię, a gdy drewniane nogi stuknęły o parkiet, wyprostował się, rozcierając dłonie. – Wszystko w p-p-porządku? Nie jesteście ranni? – zapytał, zwracając się zarówno do starszego czarodzieja, jak i jego żony. Mężczyzna pokręcił głową, ale zanim zdążyłby odpowiedzieć, na ganku rozległ się tupot stóp, a potem do środka wpadł zasapany młodzieniec – syn czarodziejów.
– Tato? – zawołał od progu, rozglądając się; był blady, nie licząc szkarłatnych rumieńców na policzkach – z pewnością biegł. Oczy rozszerzyły mu się, gdy spojrzenie zatrzymało się na zarwanej antresoli, ale widok stojących o własnych siłach rodziców musiał go uspokoić. – Pani MacDonald powiedziała, żebym przybiegł pomóc, tam pod ołtarzem… Nie uwierzysz… – Dyszał ciężko, przyciskając dłoń do klatki piersiowej.
– Powinniście się p-p-przenieść na jakiś czas do MacDonaldów – zasugerował William, wtrącając się – i odruchowo unosząc wzrok na sufit. – Ten strop – szarpnął podbródkiem – nie wygląda stabilnie, chciałbym rzucić na niego okiem. – W tej chwili nie było słychać żadnych niepokojących dźwięków, ale lepiej było dmuchać na zimne – nie mogli ryzykować kolejną katastrofą i tragedią. – George – zwrócił się do syna, wydawało mu się, że tak właśnie miał na imię. – W międzyczasie – byłbyś w st-t-tanie zrobić listę waszych najbliższych sąsiadów? Wszystkich, którzy mieszkają w tym segmencie? – zapytał; ze spisem w ręku byłoby im łatwiej ustalić, czy wszyscy wrócili już do swoich chat.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Świat stawał na głowie, skoro musieli walczyć nie tylko z ludźmi, ale również z dziwnymi tworami. Magia nigdy nie została w pełni zbadana. Zapewne nigdy jej nie zrozumieją do końca, zawsze pozostanie jakiś element niewiadomej. Było to fascynujące kiedyś, teraz przerażało, ponieważ atakowało i zagrażało ich życiu. Niemal każdy kto walczył nosił na sobie pamiątki ze starć. Pytanie jakie zadał William zawisło między nimi, nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ rzucili się do pomocy. Chwycił mocno dłoń kobiety dając jej oparcie. Wiedział, że mężczyźni długo nie wytrzymają z trzymaniem mebli. Zadziwiające jak bardziej ufali sile własnych mięśni niż magii. Jednak ostatnio on sam mniej jej ufał, wolał coś wykonać za pomocą własnych dłoni wiedząc, że nawet jak się zmęczy to nie zostanie zaatakowany. O ironio, czarodziej bojący się używać czarów w innych sytuacjach niż jest to konieczne.
Kobieta powoli wysuwała się spod mebla, kuśtykała, ponieważ mimo zaciętości męża została uwięziona i przygnieciona.
-Już po wszystkim. - Uśmiechnął się nieznacznie do pani Rutherford, a ta odetchnęła z ulgą dziękując za pomoc.-Proszę usiąść, czy noga nie jest uszkodzona?
-To nic, parę siniaków. - Kobieta machnęła ręką, a mąż zaraz znalazł się obok niej. Herbert podszedł do zarwanej antresoli. Potarł w zamyśleniu brodę analizując wielkość zniszczeń.
-Jesteśmy w stanie to odbudować, ale to chwilę zajmie… - Powiedział w zamyśleniu, a w tym momencie państwa Rutherfordów wpadł do środka, zadyszany i zaspany jakby gonił go sam smok. -William ma rację, na razie wasz dom nie jest bezpiecznym miejscem.
Potoczył wzrokiem po ścianach, podszedł do każdej, ale nie nosiły śladów pęknięć, a to znaczyło, że dom nadal stał stabilnie na ziemi. -Poza stropem reszta wydaje się być w dobrym stanie. - Przeszedł parę kroków do innego pomieszczenia, aby ocenić stan zniszczeń. Jak wiele było takich budynków? Czy Oaza spełniała swój cel, czy była bezpiecznym miejscem czy należało pomyśleć o alternatywie? Czy takowa w ogóle istniała? Nie znał odpowiedzi na te pytania, ale te kotłowały się w jego głowie od jakiegoś czasu i pewnego dnia zostaną wypowiedziane na głos.
Kobieta powoli wysuwała się spod mebla, kuśtykała, ponieważ mimo zaciętości męża została uwięziona i przygnieciona.
-Już po wszystkim. - Uśmiechnął się nieznacznie do pani Rutherford, a ta odetchnęła z ulgą dziękując za pomoc.-Proszę usiąść, czy noga nie jest uszkodzona?
-To nic, parę siniaków. - Kobieta machnęła ręką, a mąż zaraz znalazł się obok niej. Herbert podszedł do zarwanej antresoli. Potarł w zamyśleniu brodę analizując wielkość zniszczeń.
-Jesteśmy w stanie to odbudować, ale to chwilę zajmie… - Powiedział w zamyśleniu, a w tym momencie państwa Rutherfordów wpadł do środka, zadyszany i zaspany jakby gonił go sam smok. -William ma rację, na razie wasz dom nie jest bezpiecznym miejscem.
Potoczył wzrokiem po ścianach, podszedł do każdej, ale nie nosiły śladów pęknięć, a to znaczyło, że dom nadal stał stabilnie na ziemi. -Poza stropem reszta wydaje się być w dobrym stanie. - Przeszedł parę kroków do innego pomieszczenia, aby ocenić stan zniszczeń. Jak wiele było takich budynków? Czy Oaza spełniała swój cel, czy była bezpiecznym miejscem czy należało pomyśleć o alternatywie? Czy takowa w ogóle istniała? Nie znał odpowiedzi na te pytania, ale te kotłowały się w jego głowie od jakiegoś czasu i pewnego dnia zostaną wypowiedziane na głos.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niewiele brakowało, aby wymownym milczeniem czy niezbyt tęgą miną skomentował brak jakiejkolwiek odpowiedzi ze strony brata. Na szczęście ona nastąpiła, chociaż nieszczególnie przypadła mu do gustu. Jedynie skinął głową. Pozostawało mu mieć nadzieję, że faktycznie porozmawiają o tym, co miało miejsce. W końcu wychodził z założenia, że powinno się poruszać trudne tematy w rozmowie z bliskimi po to, by nie dźwigać samemu tego ciężaru na swoich barkach. To jednak była decyzja Williama. Pomijając zły czas i miejsce, rzecz jasna. Cała ta rozmowa powodowała wyłącznie to, że w jego głowie kłębiło się za dużo myśli, a te z kolei rodziły więcej pytań bez odpowiedzi. Zwłaszcza tych odnośnie tych przeklętych cieni. Jakby w tych burzliwych czasach życie nie było wystarczająco trudne. Naprawdę chciałby mieć te wszystkie odpowiedzi na pytania zadawane przez brata. W toku następnych wydarzeń to wszystko traciło na znaczeniu.
Wcisnął się w zrobioną przez brata przestrzeń, chwytając ciężką, drewnianą ramę. Zamierzał wytrzymać oraz stosując się do wydawanych im poleceń. — Na trzy — Odparł bez wahania na pytanie zadane przez brata pytanie. Na "trzy" razem z bratem podźwignął ten drewniany stelaż, zamierzając go opuścić dopiero gdy uwięziona za nim kobieta będzie wolna. Uczynił to z niemałą ulgą, prostując plecy i sam zaczął rozcierać dłonie. Po chwili uważnie przyjrzał się temu małżeństwu oraz Herbertowi.
— Całe szczęście. Z siniakami wprawny uzdrowiciel powinien poradzić sobie w parę chwil — Odparł z nieukrywaną ulgą. Siniaki znikały same z biegiem czasu, ale czasem nie warto było czekać. Nawet w oazie musieli mieć choć jednego uzdrowiciela. Zwrócił także uwagę na dobiegający z ganku tupot stóp oraz wbiegającego do wnętrza domu zasapanego młodzieńca.
— Pomogę ci w tym, jeśli nie masz nic przeciwko temu — Powiedział jedynie bratu. Chciał mieć pewność, że wszystko będzie w porządku z tym miejscem i z tymi ludźmi. Po tym wszystkim oni zasłużyli na to. Na spokój i poczucie bezpieczeństwa w domowym zaciszu.
— Powinniśmy zająć się tym jak najszybciej. To nie powinna być skomplikowana naprawa skoro tylko strop ucierpiał — Zasugerował. Zabierając się za mniej poważne naprawy szybciej domy takie jak ten staną się zdatne do ponownego zamieszkania a ludzie bardziej skłonni do pomocy.
Wcisnął się w zrobioną przez brata przestrzeń, chwytając ciężką, drewnianą ramę. Zamierzał wytrzymać oraz stosując się do wydawanych im poleceń. — Na trzy — Odparł bez wahania na pytanie zadane przez brata pytanie. Na "trzy" razem z bratem podźwignął ten drewniany stelaż, zamierzając go opuścić dopiero gdy uwięziona za nim kobieta będzie wolna. Uczynił to z niemałą ulgą, prostując plecy i sam zaczął rozcierać dłonie. Po chwili uważnie przyjrzał się temu małżeństwu oraz Herbertowi.
— Całe szczęście. Z siniakami wprawny uzdrowiciel powinien poradzić sobie w parę chwil — Odparł z nieukrywaną ulgą. Siniaki znikały same z biegiem czasu, ale czasem nie warto było czekać. Nawet w oazie musieli mieć choć jednego uzdrowiciela. Zwrócił także uwagę na dobiegający z ganku tupot stóp oraz wbiegającego do wnętrza domu zasapanego młodzieńca.
— Pomogę ci w tym, jeśli nie masz nic przeciwko temu — Powiedział jedynie bratu. Chciał mieć pewność, że wszystko będzie w porządku z tym miejscem i z tymi ludźmi. Po tym wszystkim oni zasłużyli na to. Na spokój i poczucie bezpieczeństwa w domowym zaciszu.
— Powinniśmy zająć się tym jak najszybciej. To nie powinna być skomplikowana naprawa skoro tylko strop ucierpiał — Zasugerował. Zabierając się za mniej poważne naprawy szybciej domy takie jak ten staną się zdatne do ponownego zamieszkania a ludzie bardziej skłonni do pomocy.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już kiedy wyspa zadrżała po raz pierwszy, przerywając ich spotkanie w ratuszu, zdawał sobie sprawę, że w wiosce pojawią się zniszczenia. Chaty, w których mieszkali ukrywający się czarodzieje i mugole zbudowane były z drewna, stały na płytkich, niezbyt masywnych fundamentach; wzmocnione niedawno stropy i dachy miały wytrzymać ewentualne sztormy, żaden z budynków nie został jednak wzniesiony z myślą o trzęsieniach ziemi – a William nie był nawet pewien, czy istniał sposób na magiczne wzmocnienie konstrukcji tak, by była na nie odporna. Ta myśl go zaintrygowała, postanowił sprawdzić to później – ale na razie musieli skupić się na kwestii najistotniejszej: ludziach. Naprawy mogły zaczekać, przynajmniej do jutra – jednak jeśli wśród mieszkańców znajdowali się ranni lub wciąż zaginieni, trzeba było w pierwszej kolejności udzielić im pomocy. Pani Rutherford miała szczęście, że była w domu z mężem – ale podejrzewał, że podobnych wypadków mogło być więcej; pamiętał w końcu całą chatę spadającą przez pękającą szczelinę, czy w środku ktoś był?
– Dzięki – odpowiedział bratu, wciąż lekko dysząc z wysiłku – dziękując mu zarówno za szybką pomoc przy przytrzymaniu mebla, jak i deklarację wzięcia udziału w naprawach. Chociaż nie znał jeszcze skali zniszczeń, to nie miał wątpliwości, że każda para rąk miała być na wagę złota. Wyciągnął rękę, żeby po bratersku klepnąć Volansa w ramię. – Zapiszę, że dom wymaga nap-p-prawy, zajmiemy się tym, jak tylko upewnimy się, że wszyscy są bezpieczni. Nasi p-p-przyjaciele robią już listę zniszczeń – zapewnił pana Rutherforda, kiwając też głową Herbertowi, który w międzyczasie sprawdził resztę domu, z ulgą przyjmując fakt, że pozostała część konstrukcji nie była naruszona. Sięgnął do skórzanej, przewieszonej przez ramię torby, żeby wyciągnąć z niej czysty arkusz pergaminu. – Mogę? – zapytał, wskazując na kuchenny blat, a później przenosząc spojrzenie na Rutherfordów. Oboje pokiwali głowami, położył więc pergamin na przekrzywionym stole i zapisał: numer sektora, budynku, a później imiona i nazwiska wszystkich jego lokatorów. Po zestawieniu tego wszystkiego ze spisem koniecznych do wykonania prac, będą musieli raz jeszcze się zebrać, podzielić je na pilne i te mniej krytyczne, rozplanować… Podrapał się końcówką ołówka w szyję, milcząco zastanawiając się już nad tym, czy będą potrzebowali dodatkowego transportu materiałów.
– Emily, wy idźcie – ja pomogę w wiosce – odezwał się starszy mężczyzna; upewniwszy się, że jego żona jest cała i zdrowa, podniósł się, zakasując rękawy. William uśmiechnął się – poczucie odpowiedzialności za siebie nawzajem, którym odznaczali się mieszkańcy, zawsze sprawiało, że rosło mu serce; mieszkając w Oazie doświadczał go niejednokrotnie, a dzisiaj – szczególnie mocno. Gdyby nie ich determinacja, dzień mógłby się zakończyć tragicznie.
– Ja wezmę mamę – powiedział natychmiast George, prostując się. – Proszę – wydaje mi się, że nikogo nie pominąłem – dodał, wyciągając w stronę stojącego najbliżej Herberta pergamin z wypisanymi imionami i nazwiskami mieszkańców tej części wioski. William podszedł do niego, zaglądając mu przez ramię.
– Świetnie. Następni są Fawcettowie, p-p-pójdę tam. Volly – może zajrzysz do pani Pince i jej córki? Herbert mógłby w tym czasie sprawdzić, czy u państwa Diggle wszystko w p-po-porządku. Po drugiej stronie mieszka pani Peakes z dziećmi, chyba widziałem ich pod ołtarzem. Sam – sp-p-prawdzisz, czy bezpiecznie wrócili? – zaproponował; rozdzielając się, mieli szansę zająć się zadaniem szybciej. – Później sp-p-potkajmy się przy studni – dodał, odnotowując w pamięci, żeby zerknąć również i na nią. Sięgała w głąb wyspy – trzęsienie ziemi mogło ją naruszyć.
– Dzięki – odpowiedział bratu, wciąż lekko dysząc z wysiłku – dziękując mu zarówno za szybką pomoc przy przytrzymaniu mebla, jak i deklarację wzięcia udziału w naprawach. Chociaż nie znał jeszcze skali zniszczeń, to nie miał wątpliwości, że każda para rąk miała być na wagę złota. Wyciągnął rękę, żeby po bratersku klepnąć Volansa w ramię. – Zapiszę, że dom wymaga nap-p-prawy, zajmiemy się tym, jak tylko upewnimy się, że wszyscy są bezpieczni. Nasi p-p-przyjaciele robią już listę zniszczeń – zapewnił pana Rutherforda, kiwając też głową Herbertowi, który w międzyczasie sprawdził resztę domu, z ulgą przyjmując fakt, że pozostała część konstrukcji nie była naruszona. Sięgnął do skórzanej, przewieszonej przez ramię torby, żeby wyciągnąć z niej czysty arkusz pergaminu. – Mogę? – zapytał, wskazując na kuchenny blat, a później przenosząc spojrzenie na Rutherfordów. Oboje pokiwali głowami, położył więc pergamin na przekrzywionym stole i zapisał: numer sektora, budynku, a później imiona i nazwiska wszystkich jego lokatorów. Po zestawieniu tego wszystkiego ze spisem koniecznych do wykonania prac, będą musieli raz jeszcze się zebrać, podzielić je na pilne i te mniej krytyczne, rozplanować… Podrapał się końcówką ołówka w szyję, milcząco zastanawiając się już nad tym, czy będą potrzebowali dodatkowego transportu materiałów.
– Emily, wy idźcie – ja pomogę w wiosce – odezwał się starszy mężczyzna; upewniwszy się, że jego żona jest cała i zdrowa, podniósł się, zakasując rękawy. William uśmiechnął się – poczucie odpowiedzialności za siebie nawzajem, którym odznaczali się mieszkańcy, zawsze sprawiało, że rosło mu serce; mieszkając w Oazie doświadczał go niejednokrotnie, a dzisiaj – szczególnie mocno. Gdyby nie ich determinacja, dzień mógłby się zakończyć tragicznie.
– Ja wezmę mamę – powiedział natychmiast George, prostując się. – Proszę – wydaje mi się, że nikogo nie pominąłem – dodał, wyciągając w stronę stojącego najbliżej Herberta pergamin z wypisanymi imionami i nazwiskami mieszkańców tej części wioski. William podszedł do niego, zaglądając mu przez ramię.
– Świetnie. Następni są Fawcettowie, p-p-pójdę tam. Volly – może zajrzysz do pani Pince i jej córki? Herbert mógłby w tym czasie sprawdzić, czy u państwa Diggle wszystko w p-po-porządku. Po drugiej stronie mieszka pani Peakes z dziećmi, chyba widziałem ich pod ołtarzem. Sam – sp-p-prawdzisz, czy bezpiecznie wrócili? – zaproponował; rozdzielając się, mieli szansę zająć się zadaniem szybciej. – Później sp-p-potkajmy się przy studni – dodał, odnotowując w pamięci, żeby zerknąć również i na nią. Sięgała w głąb wyspy – trzęsienie ziemi mogło ją naruszyć.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kiedy William dokonywał niezbędnych zapisów, Herbert czujnym okiem sprawdzał resztę ścian i podłogi. Otrzymawszy kartkę zajrzał do niej i zaraz udostępnił towarzyszowi, który pilnował niezbędnych formalności.
-Państwo Diggle - powtórzył za czarodziejem i skinął głową, że zadanie przyjmuje. Poprawiwszy torbę przewieszoną przez ramię skierował się do wyjścia. -Proszę na siebie uważać. -Zwrócił się do Emily i jej syna nim ostatecznie opuścił dom. Skierował swoje kroki do wskazanego wcześniej budynku. Ten przysadzisty, z opuszczonym nisko dachem domek, wciśnięty został między drzewa, tak aby wykorzystać każdą możliwą przestrzeń w Oazie. Ta przecież do małych nie należała, a jednak miejsca coraz bardziej brakowało, a domy nie należały do bardzo stabilnych i wytrzymałych. Ciężko było stwierdzić na pierwszy rzut oka, czy przekrzywiona ściana była wynikiem trzęsienia ziemi czy samej struktury budynku. Nie pozostało nic innego jak sprawdzić czy mieszkańcy są cali i zdrowi. Gdy stał przed, pomalowanymi na czerwono, drzwiami i uniósł dłoń celem zakupakania, te otworzyły się i stanął w nich mężczyzna zbliżony wiekiem do Herberta.
-Gdzieś trzeba pomóc? - Zapytał od razu gospodarz trzymający w dłoni siekierę, co kłóciło się z jego zatroskanym głosem.
-Bardziej chciałem zapytać, czy państwo nie potrzebują pomocy. - Wyjaśnił botanik -Robimy spis szkód.
-A to nie, u nas w porządku, tylko cała szopa poszła. Owca i króliki uratowane, ale nie mają teraz schronienia. Chwała za drzewa, one podtrzymały cały dom. - Zaśmiał się cicho mężczyzna, a z wnętrza domu dało się słyszeć kwilenie niemowlaka.
-Wyślemy wam kogoś do pomocy z szopą, powinniśmy się z tym uwinąć w miare szybko, a w domu? Żadnych pękniętych ścian? Nic nie zostało naruszone? - Upewniał się jeszcze nim pójdzie na spotkanie przy studni. Został jednak zapewniony, że solidna konstrukcja domu dała im schronienie i nie ma czym się martwić, a pan Diggle sam chętnie pomoże jak tylko zbuduje nowe schronienie dla zwierząt. Z takim zapewnieniem Herbert ruszył w stronę umówionego miejsca spotkania. Studnia mieściła się w głąb Oazy więc miał chwilę spaceru, a przy okazji, po drodze, mógł zorientować się jak wielkie były zniszczenia. Tym bardziej utwierdzał się w swoim przekonaniu, że Ptasie Radio musi zacząć regularnie nadawać. Nieść nadzieję i słowa otuchy tym, którzy tego najbardziej potrzebują. Nie wiedział tylko czy będzie miał na tyle sił i czasu, aby wziąć na siebie też tą odpowiedzialność. Ale czy właśnie nie tego od nich oczekiwano, od Zakonu Feniksa, że będą stawać na wysokości, każdego zadania?
-Billy! - Zawołał widząc jak z drugiej strony nadchodzi czarodziej. -Państwo Diggle mają się całkiem dobrze. Ich dom nie ucierpiał, a jedynie szopa, w której trzymali owce i króliki. - Powiedział zbliżając się do niego. -Po drodze widziałem sporo połamanych drzew, parę domów uległo całkowitej ruinie. Na szczęście każdy, każdemu pomaga, na tyle na ile może.
-Państwo Diggle - powtórzył za czarodziejem i skinął głową, że zadanie przyjmuje. Poprawiwszy torbę przewieszoną przez ramię skierował się do wyjścia. -Proszę na siebie uważać. -Zwrócił się do Emily i jej syna nim ostatecznie opuścił dom. Skierował swoje kroki do wskazanego wcześniej budynku. Ten przysadzisty, z opuszczonym nisko dachem domek, wciśnięty został między drzewa, tak aby wykorzystać każdą możliwą przestrzeń w Oazie. Ta przecież do małych nie należała, a jednak miejsca coraz bardziej brakowało, a domy nie należały do bardzo stabilnych i wytrzymałych. Ciężko było stwierdzić na pierwszy rzut oka, czy przekrzywiona ściana była wynikiem trzęsienia ziemi czy samej struktury budynku. Nie pozostało nic innego jak sprawdzić czy mieszkańcy są cali i zdrowi. Gdy stał przed, pomalowanymi na czerwono, drzwiami i uniósł dłoń celem zakupakania, te otworzyły się i stanął w nich mężczyzna zbliżony wiekiem do Herberta.
-Gdzieś trzeba pomóc? - Zapytał od razu gospodarz trzymający w dłoni siekierę, co kłóciło się z jego zatroskanym głosem.
-Bardziej chciałem zapytać, czy państwo nie potrzebują pomocy. - Wyjaśnił botanik -Robimy spis szkód.
-A to nie, u nas w porządku, tylko cała szopa poszła. Owca i króliki uratowane, ale nie mają teraz schronienia. Chwała za drzewa, one podtrzymały cały dom. - Zaśmiał się cicho mężczyzna, a z wnętrza domu dało się słyszeć kwilenie niemowlaka.
-Wyślemy wam kogoś do pomocy z szopą, powinniśmy się z tym uwinąć w miare szybko, a w domu? Żadnych pękniętych ścian? Nic nie zostało naruszone? - Upewniał się jeszcze nim pójdzie na spotkanie przy studni. Został jednak zapewniony, że solidna konstrukcja domu dała im schronienie i nie ma czym się martwić, a pan Diggle sam chętnie pomoże jak tylko zbuduje nowe schronienie dla zwierząt. Z takim zapewnieniem Herbert ruszył w stronę umówionego miejsca spotkania. Studnia mieściła się w głąb Oazy więc miał chwilę spaceru, a przy okazji, po drodze, mógł zorientować się jak wielkie były zniszczenia. Tym bardziej utwierdzał się w swoim przekonaniu, że Ptasie Radio musi zacząć regularnie nadawać. Nieść nadzieję i słowa otuchy tym, którzy tego najbardziej potrzebują. Nie wiedział tylko czy będzie miał na tyle sił i czasu, aby wziąć na siebie też tą odpowiedzialność. Ale czy właśnie nie tego od nich oczekiwano, od Zakonu Feniksa, że będą stawać na wysokości, każdego zadania?
-Billy! - Zawołał widząc jak z drugiej strony nadchodzi czarodziej. -Państwo Diggle mają się całkiem dobrze. Ich dom nie ucierpiał, a jedynie szopa, w której trzymali owce i króliki. - Powiedział zbliżając się do niego. -Po drodze widziałem sporo połamanych drzew, parę domów uległo całkowitej ruinie. Na szczęście każdy, każdemu pomaga, na tyle na ile może.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Skinął głową na słowa brata, samemu łapiąc oddech. Zrobił to, co niego należało i to, co czuł, że powinien zrobić w takiej sytuacji. Przez chwilę rozcierał palce dłoni oraz lewy nadgarstek. Ten mebel nie należał do najlżejszych, skoro potrzebny był William i on do jego podniesienia. Gdy został klepnięty w ramię uśmiechnął się na zmęczonej niedawną walką i wysiłkiem twarzy. A jeszcze tyle było do zrobienia. Na to braterskie klepnięcie pochwycił rękę brata na wysokości jego przedramienia, po krótkiej chwili ją puszczając i pozwalając Williamowi robić swoje oraz obserwować czy oczekiwać na dalsze instrukcje. W końcu to nie był koniec.
Spoglądał na wszystkich tu zebranych ludzi, różnych tak od siebie ale tworzących wspólnotę, pomagających sobie nawzajem na co dzień. Na co dzień nieszczególnie był ujrzeć to na własne oczy, ale to była jedna z niewielu dobrych rzeczy w tej całej przeklętej wojnie. Bycie częścią tej społeczności było wspaniałe. W tej chwili czuł się jej częścią.
— Zajrzę. Jakby była potrzebna wasza pomoc to wystrzelę z różdżki czerwone iskry. Na wszelki wypadek wypatrujcie ich, w miarę swoich możliwości. Oby to nie było konieczne — Zwrócił się do brata, Herberta i Samuela. Nie wiedział, co zostanie w domu zamieszkiwanym przez panią Pince i jej córkę, ale pozostawało mu mieć nadzieję, że nie będzie to konieczne. — Dobrze — Zanotował w pamięci miejsce spotkania i opuścił ten dom po to, aby udać się do domostwa Pince'ów.
Należący do nich dom nie różnił się od chyba wszystkich domów w Oazie. Obszedł go w pierwszej kolejności, szukając zewnętrznych uszkodzeń. I znalazł. Pierwsze pęknięcie na jednej ścian budynku, a obok drugie. Zapukał do drzwi wejściowych. Usłyszał stłumione kroki, o ile mu się nie wydawało. Gdy jednak drzwi się otworzyły, ujrzał w nich panią Pince.
— Pani Pince, nic pani i pani córce nie jest? Robimy spis szkód. Ściany popękały w waszym domu. Mogę wejść do środka i zobaczyć jak to tam wygląda od wewnątrz? Znajdziemy wam inne lokum na czas naprawy tych uszkodzeń — Zwrócił się łagodnie do kobiety, informując ją po co tutaj przyszedł.
— Z nami wszystko w porządku, na szczęście. Proszę, niech pan wejdzie — Kobieta wpuściła go do środka, pozwalając mu się rozejrzeć. W środku odkrył, że jedno z tych pęknięć obejmowało sufit, który w każdej chwili mógł się zawalić. Dlatego poprosił tę rodzinę o to, aby razem z nim udali się na miejsce spotkania. Do studni w głębi Oazy. Jego zdaniem była to dobra decyzja. Ogrom zniszczeń i pracy przerażał go na równi. Ale poradzą sobie tym wspólnymi siłami.
— Billy, w domu pani Pince popękały dwie ściany i sufit. Dlatego ona i jej córka są tutaj ze mną, trzeba gdzieś je ulokować — Poinformował brata, wskazując też na obecność mieszkańców tego domu, których nie mógł tam zostawić.[bylobrzydkobedzieladnie]
Spoglądał na wszystkich tu zebranych ludzi, różnych tak od siebie ale tworzących wspólnotę, pomagających sobie nawzajem na co dzień. Na co dzień nieszczególnie był ujrzeć to na własne oczy, ale to była jedna z niewielu dobrych rzeczy w tej całej przeklętej wojnie. Bycie częścią tej społeczności było wspaniałe. W tej chwili czuł się jej częścią.
— Zajrzę. Jakby była potrzebna wasza pomoc to wystrzelę z różdżki czerwone iskry. Na wszelki wypadek wypatrujcie ich, w miarę swoich możliwości. Oby to nie było konieczne — Zwrócił się do brata, Herberta i Samuela. Nie wiedział, co zostanie w domu zamieszkiwanym przez panią Pince i jej córkę, ale pozostawało mu mieć nadzieję, że nie będzie to konieczne. — Dobrze — Zanotował w pamięci miejsce spotkania i opuścił ten dom po to, aby udać się do domostwa Pince'ów.
Należący do nich dom nie różnił się od chyba wszystkich domów w Oazie. Obszedł go w pierwszej kolejności, szukając zewnętrznych uszkodzeń. I znalazł. Pierwsze pęknięcie na jednej ścian budynku, a obok drugie. Zapukał do drzwi wejściowych. Usłyszał stłumione kroki, o ile mu się nie wydawało. Gdy jednak drzwi się otworzyły, ujrzał w nich panią Pince.
— Pani Pince, nic pani i pani córce nie jest? Robimy spis szkód. Ściany popękały w waszym domu. Mogę wejść do środka i zobaczyć jak to tam wygląda od wewnątrz? Znajdziemy wam inne lokum na czas naprawy tych uszkodzeń — Zwrócił się łagodnie do kobiety, informując ją po co tutaj przyszedł.
— Z nami wszystko w porządku, na szczęście. Proszę, niech pan wejdzie — Kobieta wpuściła go do środka, pozwalając mu się rozejrzeć. W środku odkrył, że jedno z tych pęknięć obejmowało sufit, który w każdej chwili mógł się zawalić. Dlatego poprosił tę rodzinę o to, aby razem z nim udali się na miejsce spotkania. Do studni w głębi Oazy. Jego zdaniem była to dobra decyzja. Ogrom zniszczeń i pracy przerażał go na równi. Ale poradzą sobie tym wspólnymi siłami.
— Billy, w domu pani Pince popękały dwie ściany i sufit. Dlatego ona i jej córka są tutaj ze mną, trzeba gdzieś je ulokować — Poinformował brata, wskazując też na obecność mieszkańców tego domu, których nie mógł tam zostawić.[bylobrzydkobedzieladnie]
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ruszył przez plac w stronę przycupniętej na końcu rzędu chaty, wcześniej krótko kiwając głową w stronę Volansa. Pomysł zasygnalizowania ewentualnych kłopotów był dobry, zresztą: system świetlnych sygnałów był istotnym elementem przygotowanego przed kilkoma tygodniami planu ewakuacji, którego – niestety – nie zdążył jeszcze wcielić w życie. Czy coś tego dnia rozegrałoby się inaczej, gdyby się pośpieszył? Uporczywa, niewygodna myśl umościła się gdzieś z tyłu jego czaszki, ale odepchnął ją od siebie, zmuszając się do skupienia na chwili obecnej – użalanie się nad sobą i rozpatrywanie alternatywnych scenariuszy nie mogło teraz nikomu pomóc. Jemu też nie. Nie mógł cofnąć czasu – ale mógł, musiał wziąć odpowiedzialność za to, co będzie dalej. Dzisiaj, jutro, za miesiąc; za to, jak szybko życie w Oazie wróci do normalności, a mieszkańcy znów poczują się bezpiecznie.
Drzwi do domu Fawcettów otworzyły się, zanim jeszcze zdążył do nich podejść – pani Fawcett, starsza czarownica o wyjątkowo ciekawskim usposobieniu, musiała wyglądać zza kuchennego okna od dłuższego czasu. Teraz zatrzymała się w wejściu, obserwując Williama z rękami podpartymi pod boki. – Dzień dobry! – odezwał się, skłaniając się w jej stronę. Sąsiedzi uważali ją za wścibską, ale on ją lubił; wiedziała o wszystkim, co działo się w wiosce, a za każdym razem, kiedy ją odwiedzał, raczyła go opowieściami – sprawiając, że nawet nie zauważał mijającego na naprawach czasu.
– Dobry to by był, jakby świat nie postanowił stanąć na głowie – odpowiedziała, rozglądając się dookoła. – Mogę już zupę przygrzać, czy znowu mi kociołek znad paleniska zeskoczy? – zapytała, unosząc wyżej brew.
– Już jest bezpiecznie p-p-proszę pani – odparł, starając się brzmieć pewnie. Zatrzymał się przed chatą, unosząc wzrok – przesuwając spojrzeniem wzdłuż dachu, zahaczając na dłużej o drewniane belki. – Sprawdzamy, czy nikomu nic się nie stało, i czy niczego nie trzeba nap-p-prawić. Pan Fawcett jest w środku? – zapytał. Jeśli mąż kobiety znajdował się w pobliżu, to nie było go słychać.
Czarownica machnęła ręką. – A gdzieżby tam, poleciał na wybrzeże razem z innymi, jak tylko zaczęli wołać o pomoc. Jak go znam, to do wieczora nie wróci, a mi zupa wystygnie – poskarżyła się, wyglądając jednak w stronę ścieżki, jakby spodziewała się, że jej mąż za moment wyjdzie spomiędzy drzew.
– Da mi pani znać, jak tylko się pojawi? – poprosił William. – Wewnątrz nic nie pop-p-pękało? – upewnił się.
– Nie, tu nic się nie stało – tam dalej, bliżej środka, tam mocniej trzęsło – powiedziała pani Fawcett, odrywając rękę od biodra i wskazując gdzieś za plecy Williama; w miejsce, gdzie musiało znajdować się źródło. I ziejąca chłodem szczelina.
– Dobrze, dziękuję – p-p-proszę na siebie uważać – pożegnał się, po czym odwrócił się na pięcie, żeby kilkoma dłuższymi krokami zbliżyć się do studni. Wyciągnął pergamin, opierając go na drewnianej pokrywie, którą znaczyła długa rysa. Słysząc nawoływanie Herberta, poderwał spojrzenie, bez trudu dostrzegając Zakonnika. – U Fawcettów też w p-p-porządku, ale pan Fawcett jeszcze nie wrócił z wybrzeża, podobno pomaga. Widziałeś go może? – zapytał, zaznaczając na pergaminie wszystko, co powiedział mu Herbert. Zaraz potem przy studni znalazł się Volans; William uniósł brwi na widok towarzyszącej mu kobiety i dziewczynki, ale pierwsze słowa brata wszystko wyjaśniły. Zawahał się na sekundę. – Zatrzymajcie się na razie u pani Fawcett – powiedział, wskazując za siebie, na chatę, z której dopiero co wyszedł. – Jest u nich m-m-miejsce, byłem tam przed chwilą. Przyjdziemy po was, jak tylko uda się nap-p-prawić szkody – obiecał. Będzie musiał tu wrócić, jutro, pojutrze. Zmarszczył brwi, głęboka zmarszczka przecięła czoło, ale starał się nie okazywać kotłującego się we wnętrznościach niepokoju; zamiast tego uśmiechnął się łagodnie do dziewczynki, chcąc dodać jej otuchy.
– Chodźmy dalej – odezwał się po chwili, gdy obie – matka i córka – zniknęły za drzwiami chaty. Skierował się w stronę następnego segmentu, już z daleka dostrzegając krzątających się ludzi. – Tu też się rozdzielmy – zaproponował, w ten sposób szło im to całkiem sprawnie – ruszył więc ku kolejnemu domowi, a potem następnemu, i następnemu; pergamin zapełniał się stopniowo, znikały znaki zapytania – na koniec, razem z pozostałymi, wrócił do ratusza, chcąc zebrać wszystkie informacje w całość, scalić to z tym, co udało się ustalić Michaelowi i Justine. Miał jeszcze wiele do zrobienia, mnóstwo listów do napisania; czuł, że tej nocy nie zmruży oka.
| zt x4
Drzwi do domu Fawcettów otworzyły się, zanim jeszcze zdążył do nich podejść – pani Fawcett, starsza czarownica o wyjątkowo ciekawskim usposobieniu, musiała wyglądać zza kuchennego okna od dłuższego czasu. Teraz zatrzymała się w wejściu, obserwując Williama z rękami podpartymi pod boki. – Dzień dobry! – odezwał się, skłaniając się w jej stronę. Sąsiedzi uważali ją za wścibską, ale on ją lubił; wiedziała o wszystkim, co działo się w wiosce, a za każdym razem, kiedy ją odwiedzał, raczyła go opowieściami – sprawiając, że nawet nie zauważał mijającego na naprawach czasu.
– Dobry to by był, jakby świat nie postanowił stanąć na głowie – odpowiedziała, rozglądając się dookoła. – Mogę już zupę przygrzać, czy znowu mi kociołek znad paleniska zeskoczy? – zapytała, unosząc wyżej brew.
– Już jest bezpiecznie p-p-proszę pani – odparł, starając się brzmieć pewnie. Zatrzymał się przed chatą, unosząc wzrok – przesuwając spojrzeniem wzdłuż dachu, zahaczając na dłużej o drewniane belki. – Sprawdzamy, czy nikomu nic się nie stało, i czy niczego nie trzeba nap-p-prawić. Pan Fawcett jest w środku? – zapytał. Jeśli mąż kobiety znajdował się w pobliżu, to nie było go słychać.
Czarownica machnęła ręką. – A gdzieżby tam, poleciał na wybrzeże razem z innymi, jak tylko zaczęli wołać o pomoc. Jak go znam, to do wieczora nie wróci, a mi zupa wystygnie – poskarżyła się, wyglądając jednak w stronę ścieżki, jakby spodziewała się, że jej mąż za moment wyjdzie spomiędzy drzew.
– Da mi pani znać, jak tylko się pojawi? – poprosił William. – Wewnątrz nic nie pop-p-pękało? – upewnił się.
– Nie, tu nic się nie stało – tam dalej, bliżej środka, tam mocniej trzęsło – powiedziała pani Fawcett, odrywając rękę od biodra i wskazując gdzieś za plecy Williama; w miejsce, gdzie musiało znajdować się źródło. I ziejąca chłodem szczelina.
– Dobrze, dziękuję – p-p-proszę na siebie uważać – pożegnał się, po czym odwrócił się na pięcie, żeby kilkoma dłuższymi krokami zbliżyć się do studni. Wyciągnął pergamin, opierając go na drewnianej pokrywie, którą znaczyła długa rysa. Słysząc nawoływanie Herberta, poderwał spojrzenie, bez trudu dostrzegając Zakonnika. – U Fawcettów też w p-p-porządku, ale pan Fawcett jeszcze nie wrócił z wybrzeża, podobno pomaga. Widziałeś go może? – zapytał, zaznaczając na pergaminie wszystko, co powiedział mu Herbert. Zaraz potem przy studni znalazł się Volans; William uniósł brwi na widok towarzyszącej mu kobiety i dziewczynki, ale pierwsze słowa brata wszystko wyjaśniły. Zawahał się na sekundę. – Zatrzymajcie się na razie u pani Fawcett – powiedział, wskazując za siebie, na chatę, z której dopiero co wyszedł. – Jest u nich m-m-miejsce, byłem tam przed chwilą. Przyjdziemy po was, jak tylko uda się nap-p-prawić szkody – obiecał. Będzie musiał tu wrócić, jutro, pojutrze. Zmarszczył brwi, głęboka zmarszczka przecięła czoło, ale starał się nie okazywać kotłującego się we wnętrznościach niepokoju; zamiast tego uśmiechnął się łagodnie do dziewczynki, chcąc dodać jej otuchy.
– Chodźmy dalej – odezwał się po chwili, gdy obie – matka i córka – zniknęły za drzwiami chaty. Skierował się w stronę następnego segmentu, już z daleka dostrzegając krzątających się ludzi. – Tu też się rozdzielmy – zaproponował, w ten sposób szło im to całkiem sprawnie – ruszył więc ku kolejnemu domowi, a potem następnemu, i następnemu; pergamin zapełniał się stopniowo, znikały znaki zapytania – na koniec, razem z pozostałymi, wrócił do ratusza, chcąc zebrać wszystkie informacje w całość, scalić to z tym, co udało się ustalić Michaelowi i Justine. Miał jeszcze wiele do zrobienia, mnóstwo listów do napisania; czuł, że tej nocy nie zmruży oka.
| zt x4
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 36 z 36 • 1 ... 19 ... 34, 35, 36
Oaza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda