Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Oaza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oaza
Niedługo po przegnaniu z Azkabanu czarnoksięskiej mocy, na wyspie zaczęło budzić się życie. Drzewa wypuściły szybko, w kilka tygodni przypominając kilkunastoletnie olbrzymy, które rzucały cień na falujące w nadmorskiej wietrze wysokie trawy. Ogromna ilość białej magii wezbranej w tym miejscu zdawała się odżywiać rośliny, wspomagając ich rozrost. Właśnie między nimi wzniesiono pierwsze obozowisko gotowe na przyjęcie uchodźców pochodzących z niemagicznych rodzin, zmuszonych ukrywać się przed nienawistną władzą. Obozowisko nazwane zostało Oazą, przez wielu nazywanych Oazą Harolda lub Oazą Feniksa. Jeden z namiotów zajął zresztą sam Longbottom. Biała magia jest tu nie tylko wyczuwalna, ale i widoczna: jej moc krąży raz za czas pod postacią unoszących się w powietrzu bezpiecznych ciepłych ogników. Wydaje się, że naga ziemia na wyspie jest gorąca - dlatego nisko nad nią, poniżej kolan, na wilgotniejszych terenach wyspy unosi się gęsta mgła. Mówią, że za ten stan rzeczy odpowiadają ostatnie zdarzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.03.18 23:23, w całości zmieniany 1 raz
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
| 25 listopada
Pojedyncze, mokre płatki śniegu przyklejały się do jego kurtki i czapki, kiedy z samego rana ruszał w stronę mokradła, lewitując za sobą owinięte starannie, drewniane elementy, z których planował zbić całe wyposażenie nowo powstałej szatni. Poprzedniego dnia Stevie dał mu znać, że pomimo psującej się pogody udało mu się dokończyć zadaszenie, i rzeczywiście - kiedy tylko Billy zbliżył się do otaczającej boisko barierki, bez trudu dostrzegł spadzistą konstrukcję dachu. Uśmiechnął się, przyspieszając kroku, żeby jak najszybciej znaleźć się wewnątrz, bo w międzyczasie opady śniegu nabrały na sile; w środku budynku było jednak sucho, pachniało też przyjemnie drewnem - a kiedy wszedł, jego buty zadudniły wyraźnie w pustym pomieszczeniu. Tuż za nim wsunął się lewitujący pakunek, który opuścił starannie na podłogę, pilnując, by jej nie zarysować - ani żeby nie uszkodzić ułożonych jeden na drugim, drewnianych paneli. Nad przygotowaniem szafek, półek i wieszaków pracował przez ostatnich kilka tygodni, głównie wieczorami, przesiadując za Skamieliną; efektem tej pracy były równo wycięte i oszlifowane, prostokątne elementy, które należało zbić w całość i przybić do ścian.
- Lumos maxima - mruknął, wyciągając różdżkę i celując jej końcem gdzieś w okolice sufitu; gęste, szare chmury, które przykrywały niebo nad wyspą, sprawiały, że przez wąskie okna dostawało się niewiele światła. Gdy tuż pod stropem rozbłysła roztaczająca ciepły blask kula, Billy w pierwszej kolejności zadarł głowę do góry, przyglądając się wykonanej przez pana Becketta konstrukcji. Musiał przyznać, że wyglądała solidnie, a pokrycie przylegało szczelnie; wydawało się, że wytrzyma nawet silniejszy wiatr, choć szczęśliwie te zdarzały się tutaj rzadko, powstrzymywane przez otaczające mokradło drzewa.
Nie zwlekając dłużej, Billy zabrał się do pracy, zaczynając od mierzenia; szafek nie można było przybić byle jak, przez kilkanaście dobrych minut wędrował więc od ściany do ściany z ołówkiem i miarą, zaznaczając miejsca, w które trzeba było wbić uchwyty. Początkowo starał się ignorować uporczywy, wspinający się wzdłuż jego kręgosłupa niepokój, ale gdy przy jednym z ostatnich pomiarów palce zaczęły mu drżeć tak bardzo, że miał problem z trafieniem rysikiem we właściwy punkt, opuścił ręce i ruszył do drzwi, żeby otworzyć je na oścież, wpuszczając do środka trochę świeżego powietrza, a jednocześnie niwelując nieco klaustrofobiczne uczucie zamknięcia. Chociaż czuł się już znacznie lepiej niż tuż po powrocie z Azkabanu, samotność wciąż nie działała na niego dobrze, dlatego niemal odetchnął z ulgą, kiedy tuż przy krawędzi boiska dostrzegł zmierzającego w jego stronę Tima. Uśmiechnął się szeroko, machając chłopcu, który przyspieszył kroku, niedługo później wpadając jak burza do szatni. - Cześć, Billy! - krzyknął, wyciągając drobną rękę, żeby przybić Williamowi piątkę, a później bez skrępowania przysiadając na stercie drewnianych elementów. - Mogę ci pomóc? - zagadnął.
Nie musiał prosić dwa razy; Billy, ciesząc się z towarzystwa, zaczął wyznaczać chłopcu proste, ale angażujące zadania, które co prawda mógł samodzielnie wykonać przy pomocy magii, ale wtedy nie przyniosłyby aż takiej satysfakcji; gawędząc wesoło, zaczęli więc zbijać w całość szafki, a później wieszać je na ścianach na wbitych wcześniej uchwytach. - A mogą być podpisane? - zapytał Tim przy jednej z ostatnich.
Billy zaśmiał się. - Jasne, że m-m-mogą. Która będzie twoja? - zapytał; Tim rozejrzał się, zastanawiając się przez kilka długich sekund, jak gdyby to była najważniejsza decyzja na świecie, po czym wskazał na jedną ze środkowych szafek.
- Ta! - zadecydował.
Kiedy wszystkie szafki znalazły się już na ścianach, wyposażone w półki i niewielkie haczyki do zawieszenia ubrań, Billy - wciąż z pomocą chłopca - zabrał się do zbijania ławeczek. To zabrało mu trochę więcej czasu niż zwykle, głównie dlatego, że młotek zdecydował się przekazać Timowi, cierpliwie tłumacząc, w jaki sposób należało ustawiać gwoździe, i jak trzeba było je wbijać, żeby się nie powykrzywiały. Tim podszedł do zadania z powagą, upewniając się po kilka razy, czy wybrane przez niego miejsce na pewno było odpowiednie, a później z językiem wysuniętym w najwyższym skupieniu wbił po kolei wszystkie podane mu przez Billy'ego gwoździe.
Kiedy skończyli z szatnią, przeszli do mniejszego pomieszczenia, które miało pełnić rolę magazynu. Tutaj zaczęli przybijać do ścian poziome półki na piłki oraz wystrugane wcześniej wieszaki, na których miały zawisnąć pałki i szaty zawodników. Zanim skończyli, było już długo po południu i obaj umierali z głodu, ale nim ruszyli z powrotem do Oazy, cofnęli się o krok, przez parę sekund z zadowoleniem oceniając swoje dzieło. - Musisz częściej mi p-p-pomagać, dawno nie wyrobiłem się tak szybko - zadecydował Billy, rzucając Timowi wesołe spojrzenie. Sięgnąwszy do torby, wyciągnął z niej niewielki woreczek landrynek, które nosił ze sobą z myślą o właśnie takich okazjach. - Trzymaj, w n-n-nagrodę. Nie zjedz tylko wszystkich przez obiadem, bo p-p-pani Whiteby pogoni mnie chochlą - zażartował, podając chłopcu słodkości; później z jego pomocą zebrał narzędzia z powrotem do torby i ruszył do wioski, przez całą drogę słuchając wesołej paplaniny Tima.
| zt (majsterkowanie +60)
Pojedyncze, mokre płatki śniegu przyklejały się do jego kurtki i czapki, kiedy z samego rana ruszał w stronę mokradła, lewitując za sobą owinięte starannie, drewniane elementy, z których planował zbić całe wyposażenie nowo powstałej szatni. Poprzedniego dnia Stevie dał mu znać, że pomimo psującej się pogody udało mu się dokończyć zadaszenie, i rzeczywiście - kiedy tylko Billy zbliżył się do otaczającej boisko barierki, bez trudu dostrzegł spadzistą konstrukcję dachu. Uśmiechnął się, przyspieszając kroku, żeby jak najszybciej znaleźć się wewnątrz, bo w międzyczasie opady śniegu nabrały na sile; w środku budynku było jednak sucho, pachniało też przyjemnie drewnem - a kiedy wszedł, jego buty zadudniły wyraźnie w pustym pomieszczeniu. Tuż za nim wsunął się lewitujący pakunek, który opuścił starannie na podłogę, pilnując, by jej nie zarysować - ani żeby nie uszkodzić ułożonych jeden na drugim, drewnianych paneli. Nad przygotowaniem szafek, półek i wieszaków pracował przez ostatnich kilka tygodni, głównie wieczorami, przesiadując za Skamieliną; efektem tej pracy były równo wycięte i oszlifowane, prostokątne elementy, które należało zbić w całość i przybić do ścian.
- Lumos maxima - mruknął, wyciągając różdżkę i celując jej końcem gdzieś w okolice sufitu; gęste, szare chmury, które przykrywały niebo nad wyspą, sprawiały, że przez wąskie okna dostawało się niewiele światła. Gdy tuż pod stropem rozbłysła roztaczająca ciepły blask kula, Billy w pierwszej kolejności zadarł głowę do góry, przyglądając się wykonanej przez pana Becketta konstrukcji. Musiał przyznać, że wyglądała solidnie, a pokrycie przylegało szczelnie; wydawało się, że wytrzyma nawet silniejszy wiatr, choć szczęśliwie te zdarzały się tutaj rzadko, powstrzymywane przez otaczające mokradło drzewa.
Nie zwlekając dłużej, Billy zabrał się do pracy, zaczynając od mierzenia; szafek nie można było przybić byle jak, przez kilkanaście dobrych minut wędrował więc od ściany do ściany z ołówkiem i miarą, zaznaczając miejsca, w które trzeba było wbić uchwyty. Początkowo starał się ignorować uporczywy, wspinający się wzdłuż jego kręgosłupa niepokój, ale gdy przy jednym z ostatnich pomiarów palce zaczęły mu drżeć tak bardzo, że miał problem z trafieniem rysikiem we właściwy punkt, opuścił ręce i ruszył do drzwi, żeby otworzyć je na oścież, wpuszczając do środka trochę świeżego powietrza, a jednocześnie niwelując nieco klaustrofobiczne uczucie zamknięcia. Chociaż czuł się już znacznie lepiej niż tuż po powrocie z Azkabanu, samotność wciąż nie działała na niego dobrze, dlatego niemal odetchnął z ulgą, kiedy tuż przy krawędzi boiska dostrzegł zmierzającego w jego stronę Tima. Uśmiechnął się szeroko, machając chłopcu, który przyspieszył kroku, niedługo później wpadając jak burza do szatni. - Cześć, Billy! - krzyknął, wyciągając drobną rękę, żeby przybić Williamowi piątkę, a później bez skrępowania przysiadając na stercie drewnianych elementów. - Mogę ci pomóc? - zagadnął.
Nie musiał prosić dwa razy; Billy, ciesząc się z towarzystwa, zaczął wyznaczać chłopcu proste, ale angażujące zadania, które co prawda mógł samodzielnie wykonać przy pomocy magii, ale wtedy nie przyniosłyby aż takiej satysfakcji; gawędząc wesoło, zaczęli więc zbijać w całość szafki, a później wieszać je na ścianach na wbitych wcześniej uchwytach. - A mogą być podpisane? - zapytał Tim przy jednej z ostatnich.
Billy zaśmiał się. - Jasne, że m-m-mogą. Która będzie twoja? - zapytał; Tim rozejrzał się, zastanawiając się przez kilka długich sekund, jak gdyby to była najważniejsza decyzja na świecie, po czym wskazał na jedną ze środkowych szafek.
- Ta! - zadecydował.
Kiedy wszystkie szafki znalazły się już na ścianach, wyposażone w półki i niewielkie haczyki do zawieszenia ubrań, Billy - wciąż z pomocą chłopca - zabrał się do zbijania ławeczek. To zabrało mu trochę więcej czasu niż zwykle, głównie dlatego, że młotek zdecydował się przekazać Timowi, cierpliwie tłumacząc, w jaki sposób należało ustawiać gwoździe, i jak trzeba było je wbijać, żeby się nie powykrzywiały. Tim podszedł do zadania z powagą, upewniając się po kilka razy, czy wybrane przez niego miejsce na pewno było odpowiednie, a później z językiem wysuniętym w najwyższym skupieniu wbił po kolei wszystkie podane mu przez Billy'ego gwoździe.
Kiedy skończyli z szatnią, przeszli do mniejszego pomieszczenia, które miało pełnić rolę magazynu. Tutaj zaczęli przybijać do ścian poziome półki na piłki oraz wystrugane wcześniej wieszaki, na których miały zawisnąć pałki i szaty zawodników. Zanim skończyli, było już długo po południu i obaj umierali z głodu, ale nim ruszyli z powrotem do Oazy, cofnęli się o krok, przez parę sekund z zadowoleniem oceniając swoje dzieło. - Musisz częściej mi p-p-pomagać, dawno nie wyrobiłem się tak szybko - zadecydował Billy, rzucając Timowi wesołe spojrzenie. Sięgnąwszy do torby, wyciągnął z niej niewielki woreczek landrynek, które nosił ze sobą z myślą o właśnie takich okazjach. - Trzymaj, w n-n-nagrodę. Nie zjedz tylko wszystkich przez obiadem, bo p-p-pani Whiteby pogoni mnie chochlą - zażartował, podając chłopcu słodkości; później z jego pomocą zebrał narzędzia z powrotem do torby i ruszył do wioski, przez całą drogę słuchając wesołej paplaniny Tima.
| zt (majsterkowanie +60)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
| 26 listopada
Stojąc przy krawędzi boiska i rozglądając się dookoła, nie mógł uwierzyć, że prace dobiegały już niemal końca: trybuny pięły się w górę, rzucając długie cienie na trawę, a drzwi do świeżo wybudowanego magazynu raz po raz otwierały się i zamykały, kiedy dzieciaki wbiegały do środka, zajmując dla siebie powieszone na ścianach szafki i już zaczynając samodzielnie je ozdabiać. Brakowało drobnostek: proporców wiszących na drewnianych konstrukcjach, farby na ścianach, zaklęć ochraniających cały teren, no i oczywiście słupków z pętlami; te ostatnie Billy miał zamiar przygotować dzisiaj, a ponieważ ich transport na boisko mógłby być utrudniony - według projektu najwyższe miały prawie dziesięć metrów wysokości - postanowił wykonać je już na miejscu.
Potrzebne do zbicia konstrukcji drewno zniósł na mokradło z samego rana, tym razem potrzebując do tego zaledwie dwóch wycieczek na polanę rozładunkową; materiału nie było dużo, słupki były wysokie, ale stosunkowo cienkie - wzmocnione jedynie dołem, bo Billy obawiał się, że stabilne posadowienie ich w grząskim gruncie mogło okazać się problematyczne. Rozłożywszy wszystkie elementy na mokrej trawie, pracę zaczął od zbijania pionowych wsporników. Ich grubość obliczył już wcześniej, biorąc pod uwagę ciężar i konieczność przeciwstawienia się wiejącemu ponad drzewami wiatrowi; musiały być na tyle odporne, żeby nie złamać się ani nie wygiąć, ale jednocześnie niezbyt ciężkie. Podstawę zbił z prostokątnych desek, nie szczędząc gwoździ i scalając je ze sobą z zachowaniem długich zakładek: siły działające na drewno miały być spore, a istniało też prawdopodobieństwo, że któryś z Płazów pewnego dnia w nie wleci. Uderzając miarowo i co jakiś czas sprawdzając długość, Billy pogwizdywał cicho pod nosem, jednym uchem słuchając okrzyków dzieciaków, które - po obejrzeniu dokładnie szatni i magazynu - zdecydowały się na dokończenie zaczętej dzień wcześniej rozgrywki. Rozgardiasz nad głową mu nie przeszkadzał, wprost przeciwnie - lubił słuchać tych przekomarzań - przynajmniej dopóki prowizoryczny kafel omal nie spadł mu na głowę, zamiast tego lądując w błocie i ochlapując go rozmokniętą po deszczu ziemią. - Przepraszam! - usłyszał piśnięcie małej Sally; wiszące na końcu języka upomnienie od razu zamarło mu na ustach, ostatecznie tylko się roześmiał i wzruszył ramionami. Podniósł się z ziemi, żeby podnieść kafla i odrzucić go z powrotem w stronę Płazów - po czym wrócił do pracy, mając nadzieję, że nie dorobi się przy okazji pokaźnego siniaka z tyłu czaszki; jedna blizna po rozbitej tłuczkiem głowie w zupełności mu wystarczała.
Kiedy udało mu się zbić w całość wszystkie sześć słupków, zabrał się za przymocowanie do nich okrągłych obręczy. Te miał przygotowane już wcześniej - wykonane z pomocą jednego z przebywających w Oazie czarodziejów, który oprócz stolarki, świetnie radził sobie też z transmutacją, w kilka chwil wyginając drewno, którego ukształtowanie zajęłoby Billy'emu długie godziny. Tymczasem pozostało mu tylko nawiercenie otworów w dolnej części pętli, które następnie przełożył przez górne części słupków. Ich końce specjalnie przygotował, szlifując je dookoła, żeby pasowały do otworów - ale dla pewności zabezpieczając je też dodatkowymi nakładkami zarówno na dole, jak i na górze mocowania. Po dokręceniu ostatnich śrub, chwycił jeszcze mocno za obręcz, ciągnąc ją na boki, żeby sprawdzić, czy się trzymała - ale wydawała się stabilnie skręcona z całością; nie było obawy, że zostanie strącona przez niecelnie posłany kafel czy tłuczek.
Kiedy udało mu się zamocować ostatnią z pętli, ułożył wszystkie słupki obok siebie, pozostawiając je przygotowane do montażu. Ten był trochę skomplikowany, zarezerwował więc na niego cały następny dzień, biorąc do pomocy kilku mieszkańców Oazy; czekało ich nie lada wyzwanie.
| zt (majsterkowanie +60)
Stojąc przy krawędzi boiska i rozglądając się dookoła, nie mógł uwierzyć, że prace dobiegały już niemal końca: trybuny pięły się w górę, rzucając długie cienie na trawę, a drzwi do świeżo wybudowanego magazynu raz po raz otwierały się i zamykały, kiedy dzieciaki wbiegały do środka, zajmując dla siebie powieszone na ścianach szafki i już zaczynając samodzielnie je ozdabiać. Brakowało drobnostek: proporców wiszących na drewnianych konstrukcjach, farby na ścianach, zaklęć ochraniających cały teren, no i oczywiście słupków z pętlami; te ostatnie Billy miał zamiar przygotować dzisiaj, a ponieważ ich transport na boisko mógłby być utrudniony - według projektu najwyższe miały prawie dziesięć metrów wysokości - postanowił wykonać je już na miejscu.
Potrzebne do zbicia konstrukcji drewno zniósł na mokradło z samego rana, tym razem potrzebując do tego zaledwie dwóch wycieczek na polanę rozładunkową; materiału nie było dużo, słupki były wysokie, ale stosunkowo cienkie - wzmocnione jedynie dołem, bo Billy obawiał się, że stabilne posadowienie ich w grząskim gruncie mogło okazać się problematyczne. Rozłożywszy wszystkie elementy na mokrej trawie, pracę zaczął od zbijania pionowych wsporników. Ich grubość obliczył już wcześniej, biorąc pod uwagę ciężar i konieczność przeciwstawienia się wiejącemu ponad drzewami wiatrowi; musiały być na tyle odporne, żeby nie złamać się ani nie wygiąć, ale jednocześnie niezbyt ciężkie. Podstawę zbił z prostokątnych desek, nie szczędząc gwoździ i scalając je ze sobą z zachowaniem długich zakładek: siły działające na drewno miały być spore, a istniało też prawdopodobieństwo, że któryś z Płazów pewnego dnia w nie wleci. Uderzając miarowo i co jakiś czas sprawdzając długość, Billy pogwizdywał cicho pod nosem, jednym uchem słuchając okrzyków dzieciaków, które - po obejrzeniu dokładnie szatni i magazynu - zdecydowały się na dokończenie zaczętej dzień wcześniej rozgrywki. Rozgardiasz nad głową mu nie przeszkadzał, wprost przeciwnie - lubił słuchać tych przekomarzań - przynajmniej dopóki prowizoryczny kafel omal nie spadł mu na głowę, zamiast tego lądując w błocie i ochlapując go rozmokniętą po deszczu ziemią. - Przepraszam! - usłyszał piśnięcie małej Sally; wiszące na końcu języka upomnienie od razu zamarło mu na ustach, ostatecznie tylko się roześmiał i wzruszył ramionami. Podniósł się z ziemi, żeby podnieść kafla i odrzucić go z powrotem w stronę Płazów - po czym wrócił do pracy, mając nadzieję, że nie dorobi się przy okazji pokaźnego siniaka z tyłu czaszki; jedna blizna po rozbitej tłuczkiem głowie w zupełności mu wystarczała.
Kiedy udało mu się zbić w całość wszystkie sześć słupków, zabrał się za przymocowanie do nich okrągłych obręczy. Te miał przygotowane już wcześniej - wykonane z pomocą jednego z przebywających w Oazie czarodziejów, który oprócz stolarki, świetnie radził sobie też z transmutacją, w kilka chwil wyginając drewno, którego ukształtowanie zajęłoby Billy'emu długie godziny. Tymczasem pozostało mu tylko nawiercenie otworów w dolnej części pętli, które następnie przełożył przez górne części słupków. Ich końce specjalnie przygotował, szlifując je dookoła, żeby pasowały do otworów - ale dla pewności zabezpieczając je też dodatkowymi nakładkami zarówno na dole, jak i na górze mocowania. Po dokręceniu ostatnich śrub, chwycił jeszcze mocno za obręcz, ciągnąc ją na boki, żeby sprawdzić, czy się trzymała - ale wydawała się stabilnie skręcona z całością; nie było obawy, że zostanie strącona przez niecelnie posłany kafel czy tłuczek.
Kiedy udało mu się zamocować ostatnią z pętli, ułożył wszystkie słupki obok siebie, pozostawiając je przygotowane do montażu. Ten był trochę skomplikowany, zarezerwował więc na niego cały następny dzień, biorąc do pomocy kilku mieszkańców Oazy; czekało ich nie lada wyzwanie.
| zt (majsterkowanie +60)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
| 27 listopada
Zaplanowany na końcówkę listopada montaż słupków z pętlami budził u Billy'ego sporo obaw - głównie tych związanych z pogodą; zamocowanie długich, wyniesionych na drewnianych wspornikach obręczy w miękkim, niezbyt nośnym gruncie, stanowiło wyzwanie samo w sobie, a dokonanie tego samego w strugach lodowatego deszczu czy śniegu mogło okazać się niemożliwe. Pora była późna: w powietrzu już od kilku tygodni czuć było aurę zbliżającej się zimy, noce były coraz zimniejsze, poranki - deszczowe lub zasnute mgłą, od której mokły ubrania a włosy lepiły się do czoła. Billy żałował, że nie zdecydował się na wykonanie tej części prac wcześniej, gdy jeszcze nad wyspą częściej pojawiało się słońce, ale teraz było już na późno na zmianę decyzji; nie mogli też czekać do wiosny, czy może: mogli, ale to wiązałoby się ze złamaniem słowa danego dzieciakom, które już nie mogły doczekać się rozegrania pierwszego meczu przy obecności większej publiczności.
W wyznaczony dzień obudził się wcześnie, przez dłuższą chwilę nasłuchując znajomych odgłosów uderzającego o dach Skamieliny deszczu, ale poza kilkoma miarowymi oddechami wciąż śpiących mieszkańców chaty, nie było słychać niczego: o szyby nie rozbijały się ciężkie krople ani grube płatki śniegu, a światło, które wpadało przez odsłonięte okna, było szare, ale jasne. Nieco podniesiony na duchu, Billy ubrał się po cichu, zgarnął z kuchni resztki wczorajszej kolacji, przewiesił przez ramię torbę z narzędziami (już porządnie poprzecieraną; będzie musiał poprosić Hannah o pomoc w jej połataniu), po czym ruszył w stronę mokradła, po drodze kontrolnie spoglądając na kotłujące się ponad wyspą chmury.
Na miejscu, zgodnie z przewidywaniami, nie zastał jeszcze nikogo; do umówionej pory spotkania pozostała godzina, planował spędzić jednak ten czas na przygotowaniu wykopów pod słupki. Zabrał się do pracy od razu, w pierwszej kolejności wyznaczając właściwe miejsca: w tym celu zaopatrzył się w nieco dłuższą, podreperowaną zaklęciem miarę, z którą chodził od jednej strony boiska do drugiej, wbijając drewniane kołki w miękką ziemię, zaznaczając odległości, a później jeszcze dwa razy wszystko sprawdzając. Kiedy skończył, z ukończonego już magazynu wyciągnął łopatę, żeby wykopać kolejno wszystkich sześć dołów. Nie musiały być szerokie, ale głębokie: już tak; słupki z zamocowanymi na końcach obręczami miały być wspornikami, ich solidne zamocowanie w gruncie było więc kluczowe dla stabilności całej konstrukcji.
Kończył właśnie przygotowywanie ostatniego z wykopów, kiedy na boisku pojawiła się trójka czarodziejów: dwóch mężczyzn i kobieta, mieszkańcy Oazy, których poprosił o pomoc w zamontowaniu obręczy. Widząc, jak przechodzą przez otaczającą mokradło barierkę, odłożył na bok łopatę, pomachał im z daleka, po czym ruszył w ich stronę, po drodze otrzepując ręce z ziemi. Wszyscy troje nieśli ze sobą miotły. - Esther, George, Simon - cześć, d-d-dzień dobry - przywitał się, uśmiechając się szeroko. Esther i George byli opiekunami jednego z dzieciaków, Simon grał kiedyś zawodowo w Quidditcha, ale ze względu na mugolskie pochodzenie został - podobnie jak Billy - usunięty z drużyny. Był jednak doskonałym lotnikiem, i to właśnie jego Moore planował uczynić dowodzącym całej akcji. - Jeszcze raz dziękuję, że zg-g-godziliście pomóc. Przygotowałem już wykopy - zaczniemy od tej strony - powiedział, odwracając się, żeby wskazać na leżące na trawie słupki; przygotował je dzień wcześniej i ustawił tak, żeby jak najwygodniej było je podnieść. Ruszył do pierwszego z nich, przez cały czas gestykulując. - Trzeba p-p-podnieść słupek do pionu, a później przesunąć go nad wykop, tak, żebym m-m-mógł go zamocować. Jedno wingardium leviosa to za mało, d-d-dlatego potrzebuję was wszystkich jednocześnie - ciągnął dalej, spoglądając w stronę czarodziejów; słuchali uważnie. - Simon, ty będziesz p-p-pośrodku, na samej górze - do ciebie należy dopilnowanie, żeby słupek nie p-p-przeważył zbyt mocno w żadną stronę. Esther i George będą lecieli po bokach i równali w razie, gdyby się chwiał. Musicie uważać na wiatr, wyżej może być m-m-mocniejszy - powiedział, spoglądając w górę; wierzchołki drzew ledwo się poruszały, ale wiedział, że bywało to zwodnicze. - Gotowi? - zapytał, przyglądając się wszystkim po kolei; pokiwali głowami, po czym - przekomarzając się między sobą o to, kto najlepiej latał (Esther i George twierdzili, że oni, i że w innym wypadku nie wychowaliby przyszłej gwiazdy Quidditcha) - odbili się od ziemi i pomknęli w górę, ustawiając się na wskazanych pozycjach.
Billy również truchtem podbiegł do przygotowanego wcześniej wykopu, dając im znak ręką, że był gotowy; widział, jak Simon zatrzymuje się wysoko nad jego głową. - Na trzy! - krzyknął; w jednej dłoni trzymał różdżkę, a drugą wyciągnął w górę, pokazując trzy palce. - Raz - odliczył, zginając jeden palec. - Dwa, trzy! Wingardium leviosa! - rzucił. Esther i George zrobili to samo, trzy wiązki zaklęć jednocześnie uderzyły w zamocowaną na wsporniku obręcz. - Dobra ludzie, teraz spokojnie - komenderował Simon. Billy cofnął się o krok, obserwując, jak ciężki słupek powoli się podnosi, chybocząc się niebezpiecznie na boki. Metr po metrze odrywał się od ziemi, aż wreszcie zawisnął ponad nią - i wtedy zaczęły się problemy.
Silniejsze uderzenie wiejącego ponad wierzchołkami drzew wiatru uderzyło w górę słupka, jednocześnie nieco znosząc Simona z kursu; to wystarczyło, żeby cały pionowy wspornik przechylił się mocno w stronę Esther, a wiązka zaklęcia łącząca go z różdżką George'a napięła się do granic możliwości, grożąc zerwaniem. - Uważajcie! - krzyknął Billy, nie czekał jednak, aż wydarzy się najgorsze; w paru krokach doskoczył do George'a, wyciągając własną różdżkę. - Wingardium leviosa! - rzucił; promień zaklęcia uderzył w obręcz, a wtedy Billy - spokojnie, pilnując się, żeby nie szarpnąć - spróbował pociągnąć słupek w swoją stronę, wzmacniając wiązanie. Proces był powolny, ale stopniowo - centymetr po centymetrze - drewniana konstrukcja wracała do swojej pierwotnej pozycji, z pomocą pozostałych odzyskując równowagę. - D-d-dobra - powiedział Billy, wypuszczając ze świstem powietrze z ust. - Teraz puszczę, p-p-poradzicie sobie? - zapytał, spoglądając najpierw na George'a, a później na Esther; oboje mieli czoła spocone od wysiłku, ale pokiwali głowami, Billy cofnął więc różdżkę. Finite, wypowiedział ostrożnie w myślach; błękitnawy promień zaklęcia zniknął, pozostałym trzem udało się jednak utrzymać słupek stabilnie, więc - odczekawszy parę napiętych sekund - ruszył z powrotem w stronę wykopu.
Kiedy zajął właściwe miejsce, skinął głową. - Dobra, jeszcze raz - sp-p-próbujcie przesunąć go nad dół, tylko powoli - powiedział; George znów zaczął wydawać polecenia, a trójka czarodziejów - wraz z ciężkim pakunkiem - przesunęła się w kierunku Billy'ego, żeby wreszcie do niego dotrzeć. Billy wyciągnął ręce, gdy tylko wspornik znalazł się w jego zasięgu, po czym uchwycił go mocno z obu stron, pomagając mu pokonać ostatnie centymetry i kierując go do wykopu; opuszczany powoli, wsunął się w ziemię, po czym uderzył z drżeniem o dno. To nie był jednak jeszcze koniec. - Nie p-p-puszczajcie jeszcze - zabieram się za zabezpieczenie - krzyknął, znów biorąc do ręki łopatę i najszybciej jak tylko mógł, zaczął zasypywać puste przestrzenie wokół słupka. Gdy skończył, obszedł do jeszcze dookoła, dociskając mocniej grunt, pilnując, by był gęsty i zwarty; na koniec zamocował wokół słupka drewnianą obręcz, która miała powstrzymać go przed przesuwaniem się na boki i wygarnianiem w ten sposób ziemi. - Wydaje mi się, że już - powiedział. Uniósł spojrzenie na Simona. - Możecie zwalniać zaklęcie, t-t-tylko nie wszyscy na raz. Najpierw Simon - zdecydował. Przez cały czas nie puszczając słupka, obserwował, jak błękitna wiązka biegnąca do różdżki byłego zawodnika rozmywa się w szarym powietrzu; miał wrażenie, że konstrukcja opadła jeszcze niżej, zapadając się mocniej w gruncie, ale poza tym - nie przechyliła się na żadną stronę. - W p-p-porządku, teraz wy - powiedział, przesuwając spojrzenie od Esther do George'a; kolejne dwa promienie zniknęły, słupek stał jednak dalej, nie potrzebując już najwidoczniej żadnego dodatkowego wsparcia. Billy wypuścił powietrze ze świstem. - Chyba się udało - powiedział, dla sprawdzenia jednak naparł jeszcze z całej siły na słupek, tak, jakby starał się go wywrócić; ani drgnął.
Uśmiechnął się szeroko, robiąc krok do tyłu i ocierając pot z czoła - nie wiedząc, że tym samym rozmazuje na skórze długą, błotną smugę. - Dobra robota! - krzyknął, chcąc, by jego głos dotarł trójki czarodziejów. Zadarł głowę do góry, mrużąc oczy. - Gotowi na kolejnych p-p-pięć? - zawołał wesoło; odpowiedziały mu okrzyki udawanego niezadowolenia, wszyscy wydawali się być jednak w dobrych humorach, Billy nie zarządzał więc jeszcze przerwy, zamiast tego przechodząc do kolejnego ze słupków i czekając, aż reszta również ustawi się na swoich pozycjach.
To miał być bardzo długi dzień.
| zt (~1300)
Zaplanowany na końcówkę listopada montaż słupków z pętlami budził u Billy'ego sporo obaw - głównie tych związanych z pogodą; zamocowanie długich, wyniesionych na drewnianych wspornikach obręczy w miękkim, niezbyt nośnym gruncie, stanowiło wyzwanie samo w sobie, a dokonanie tego samego w strugach lodowatego deszczu czy śniegu mogło okazać się niemożliwe. Pora była późna: w powietrzu już od kilku tygodni czuć było aurę zbliżającej się zimy, noce były coraz zimniejsze, poranki - deszczowe lub zasnute mgłą, od której mokły ubrania a włosy lepiły się do czoła. Billy żałował, że nie zdecydował się na wykonanie tej części prac wcześniej, gdy jeszcze nad wyspą częściej pojawiało się słońce, ale teraz było już na późno na zmianę decyzji; nie mogli też czekać do wiosny, czy może: mogli, ale to wiązałoby się ze złamaniem słowa danego dzieciakom, które już nie mogły doczekać się rozegrania pierwszego meczu przy obecności większej publiczności.
W wyznaczony dzień obudził się wcześnie, przez dłuższą chwilę nasłuchując znajomych odgłosów uderzającego o dach Skamieliny deszczu, ale poza kilkoma miarowymi oddechami wciąż śpiących mieszkańców chaty, nie było słychać niczego: o szyby nie rozbijały się ciężkie krople ani grube płatki śniegu, a światło, które wpadało przez odsłonięte okna, było szare, ale jasne. Nieco podniesiony na duchu, Billy ubrał się po cichu, zgarnął z kuchni resztki wczorajszej kolacji, przewiesił przez ramię torbę z narzędziami (już porządnie poprzecieraną; będzie musiał poprosić Hannah o pomoc w jej połataniu), po czym ruszył w stronę mokradła, po drodze kontrolnie spoglądając na kotłujące się ponad wyspą chmury.
Na miejscu, zgodnie z przewidywaniami, nie zastał jeszcze nikogo; do umówionej pory spotkania pozostała godzina, planował spędzić jednak ten czas na przygotowaniu wykopów pod słupki. Zabrał się do pracy od razu, w pierwszej kolejności wyznaczając właściwe miejsca: w tym celu zaopatrzył się w nieco dłuższą, podreperowaną zaklęciem miarę, z którą chodził od jednej strony boiska do drugiej, wbijając drewniane kołki w miękką ziemię, zaznaczając odległości, a później jeszcze dwa razy wszystko sprawdzając. Kiedy skończył, z ukończonego już magazynu wyciągnął łopatę, żeby wykopać kolejno wszystkich sześć dołów. Nie musiały być szerokie, ale głębokie: już tak; słupki z zamocowanymi na końcach obręczami miały być wspornikami, ich solidne zamocowanie w gruncie było więc kluczowe dla stabilności całej konstrukcji.
Kończył właśnie przygotowywanie ostatniego z wykopów, kiedy na boisku pojawiła się trójka czarodziejów: dwóch mężczyzn i kobieta, mieszkańcy Oazy, których poprosił o pomoc w zamontowaniu obręczy. Widząc, jak przechodzą przez otaczającą mokradło barierkę, odłożył na bok łopatę, pomachał im z daleka, po czym ruszył w ich stronę, po drodze otrzepując ręce z ziemi. Wszyscy troje nieśli ze sobą miotły. - Esther, George, Simon - cześć, d-d-dzień dobry - przywitał się, uśmiechając się szeroko. Esther i George byli opiekunami jednego z dzieciaków, Simon grał kiedyś zawodowo w Quidditcha, ale ze względu na mugolskie pochodzenie został - podobnie jak Billy - usunięty z drużyny. Był jednak doskonałym lotnikiem, i to właśnie jego Moore planował uczynić dowodzącym całej akcji. - Jeszcze raz dziękuję, że zg-g-godziliście pomóc. Przygotowałem już wykopy - zaczniemy od tej strony - powiedział, odwracając się, żeby wskazać na leżące na trawie słupki; przygotował je dzień wcześniej i ustawił tak, żeby jak najwygodniej było je podnieść. Ruszył do pierwszego z nich, przez cały czas gestykulując. - Trzeba p-p-podnieść słupek do pionu, a później przesunąć go nad wykop, tak, żebym m-m-mógł go zamocować. Jedno wingardium leviosa to za mało, d-d-dlatego potrzebuję was wszystkich jednocześnie - ciągnął dalej, spoglądając w stronę czarodziejów; słuchali uważnie. - Simon, ty będziesz p-p-pośrodku, na samej górze - do ciebie należy dopilnowanie, żeby słupek nie p-p-przeważył zbyt mocno w żadną stronę. Esther i George będą lecieli po bokach i równali w razie, gdyby się chwiał. Musicie uważać na wiatr, wyżej może być m-m-mocniejszy - powiedział, spoglądając w górę; wierzchołki drzew ledwo się poruszały, ale wiedział, że bywało to zwodnicze. - Gotowi? - zapytał, przyglądając się wszystkim po kolei; pokiwali głowami, po czym - przekomarzając się między sobą o to, kto najlepiej latał (Esther i George twierdzili, że oni, i że w innym wypadku nie wychowaliby przyszłej gwiazdy Quidditcha) - odbili się od ziemi i pomknęli w górę, ustawiając się na wskazanych pozycjach.
Billy również truchtem podbiegł do przygotowanego wcześniej wykopu, dając im znak ręką, że był gotowy; widział, jak Simon zatrzymuje się wysoko nad jego głową. - Na trzy! - krzyknął; w jednej dłoni trzymał różdżkę, a drugą wyciągnął w górę, pokazując trzy palce. - Raz - odliczył, zginając jeden palec. - Dwa, trzy! Wingardium leviosa! - rzucił. Esther i George zrobili to samo, trzy wiązki zaklęć jednocześnie uderzyły w zamocowaną na wsporniku obręcz. - Dobra ludzie, teraz spokojnie - komenderował Simon. Billy cofnął się o krok, obserwując, jak ciężki słupek powoli się podnosi, chybocząc się niebezpiecznie na boki. Metr po metrze odrywał się od ziemi, aż wreszcie zawisnął ponad nią - i wtedy zaczęły się problemy.
Silniejsze uderzenie wiejącego ponad wierzchołkami drzew wiatru uderzyło w górę słupka, jednocześnie nieco znosząc Simona z kursu; to wystarczyło, żeby cały pionowy wspornik przechylił się mocno w stronę Esther, a wiązka zaklęcia łącząca go z różdżką George'a napięła się do granic możliwości, grożąc zerwaniem. - Uważajcie! - krzyknął Billy, nie czekał jednak, aż wydarzy się najgorsze; w paru krokach doskoczył do George'a, wyciągając własną różdżkę. - Wingardium leviosa! - rzucił; promień zaklęcia uderzył w obręcz, a wtedy Billy - spokojnie, pilnując się, żeby nie szarpnąć - spróbował pociągnąć słupek w swoją stronę, wzmacniając wiązanie. Proces był powolny, ale stopniowo - centymetr po centymetrze - drewniana konstrukcja wracała do swojej pierwotnej pozycji, z pomocą pozostałych odzyskując równowagę. - D-d-dobra - powiedział Billy, wypuszczając ze świstem powietrze z ust. - Teraz puszczę, p-p-poradzicie sobie? - zapytał, spoglądając najpierw na George'a, a później na Esther; oboje mieli czoła spocone od wysiłku, ale pokiwali głowami, Billy cofnął więc różdżkę. Finite, wypowiedział ostrożnie w myślach; błękitnawy promień zaklęcia zniknął, pozostałym trzem udało się jednak utrzymać słupek stabilnie, więc - odczekawszy parę napiętych sekund - ruszył z powrotem w stronę wykopu.
Kiedy zajął właściwe miejsce, skinął głową. - Dobra, jeszcze raz - sp-p-próbujcie przesunąć go nad dół, tylko powoli - powiedział; George znów zaczął wydawać polecenia, a trójka czarodziejów - wraz z ciężkim pakunkiem - przesunęła się w kierunku Billy'ego, żeby wreszcie do niego dotrzeć. Billy wyciągnął ręce, gdy tylko wspornik znalazł się w jego zasięgu, po czym uchwycił go mocno z obu stron, pomagając mu pokonać ostatnie centymetry i kierując go do wykopu; opuszczany powoli, wsunął się w ziemię, po czym uderzył z drżeniem o dno. To nie był jednak jeszcze koniec. - Nie p-p-puszczajcie jeszcze - zabieram się za zabezpieczenie - krzyknął, znów biorąc do ręki łopatę i najszybciej jak tylko mógł, zaczął zasypywać puste przestrzenie wokół słupka. Gdy skończył, obszedł do jeszcze dookoła, dociskając mocniej grunt, pilnując, by był gęsty i zwarty; na koniec zamocował wokół słupka drewnianą obręcz, która miała powstrzymać go przed przesuwaniem się na boki i wygarnianiem w ten sposób ziemi. - Wydaje mi się, że już - powiedział. Uniósł spojrzenie na Simona. - Możecie zwalniać zaklęcie, t-t-tylko nie wszyscy na raz. Najpierw Simon - zdecydował. Przez cały czas nie puszczając słupka, obserwował, jak błękitna wiązka biegnąca do różdżki byłego zawodnika rozmywa się w szarym powietrzu; miał wrażenie, że konstrukcja opadła jeszcze niżej, zapadając się mocniej w gruncie, ale poza tym - nie przechyliła się na żadną stronę. - W p-p-porządku, teraz wy - powiedział, przesuwając spojrzenie od Esther do George'a; kolejne dwa promienie zniknęły, słupek stał jednak dalej, nie potrzebując już najwidoczniej żadnego dodatkowego wsparcia. Billy wypuścił powietrze ze świstem. - Chyba się udało - powiedział, dla sprawdzenia jednak naparł jeszcze z całej siły na słupek, tak, jakby starał się go wywrócić; ani drgnął.
Uśmiechnął się szeroko, robiąc krok do tyłu i ocierając pot z czoła - nie wiedząc, że tym samym rozmazuje na skórze długą, błotną smugę. - Dobra robota! - krzyknął, chcąc, by jego głos dotarł trójki czarodziejów. Zadarł głowę do góry, mrużąc oczy. - Gotowi na kolejnych p-p-pięć? - zawołał wesoło; odpowiedziały mu okrzyki udawanego niezadowolenia, wszyscy wydawali się być jednak w dobrych humorach, Billy nie zarządzał więc jeszcze przerwy, zamiast tego przechodząc do kolejnego ze słupków i czekając, aż reszta również ustawi się na swoich pozycjach.
To miał być bardzo długi dzień.
| zt (~1300)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 28 listopada
Zamontowanie na mokradle słupków z pętlami przybliżyło go znacznie do finalnego zakończenia prac nad boiskiem, sprawiło jednak również, że następnego dnia obudził go ból wszystkiego; skrzywił się lekko, wyciągając w górę obolałe ramiona i kręcąc szyją, ale mimo tych drobnych niedogodności trudno było mu powstrzymać cisnący się na usta uśmiech. Dawno już nie spał tak dobrze - a chociaż nie był pewien, czy tej nocy coś mu się śniło, to z całą pewnością nie były to dręczące go wciąż wspomnienia z Azkabanu. Wiedział, że wrócą - zakradając się, jak to miały w zwyczaju, wtedy, kiedy najmniej będzie się tego spodziewał - ale póki co starał się o tym nie myśleć, skupiając się na czekających na niego zadaniach.
Tym razem w ciągu dnia miał zaplanowanych kilka napraw w wiosce, kiedy więc dotarł na żabie mokradło, było już późne popołudnie. Torbę z narzędziami wyjątkowo zostawił w chacie, ze sobą zabierając wyłącznie różdżkę i kilka schematów narysowanych przez wuja - tych samych, według których nakładał zaklęcia ochronne na trybuny. Bariery, które planował wznieść dookoła boiska, były znacznie bardziej skomplikowane i ten fakt nieco go martwił - ostatnim razem musiał dwukrotnie umacniać magiczną konstrukcję, żeby spełniła swoją rolę - ale liczył na to, że zdobyte na błędach doświadczenie pozwoli mu na otoczenie terenu magią bez proszenia o pomoc bardziej biegłych w tej dziedzinie przyjaciół.
Tak, jak poprzednio, zaczął od przygotowania konstrukcji wsporczej; chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że magiczne, utkane z czystej magii kolumny, nie wymagały podparcia w postaci drewnianych słupków, za punkt odniesienia przyjął otaczające boisko barierki. W ten sposób łatwiej było mu wyobrazić sobie umiejscowienie poszczególnych elementów, które najczęściej pozostawały dla niego niewidoczne - będąc jedynie słabo wyczuwalnymi, i to tylko wtedy, gdy podszedł naprawdę blisko. Mając to na uwadze, pierwszy ze słupków oznaczył, wbijając obok niego pionową tyczkę i to właśnie tam starając się zmusić magię do poddania się jego woli. Później szedł dalej, zatrzymując się co dwa-trzy metry, zgodnie z wytycznymi wyliczonymi przez wuja; wznosząc kolejne kolumny, przesuwał się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, mniej więcej w połowie przystając, żeby zrobić przerwę - bo chociaż nie odczuwał fizycznego zmęczenia, to nie potrafił pozbyć się wrażenia, że dopadła go zadyszka. Zaznaczył miejsce, w którym skończył, po czym ruszył do magazynu, żeby oczyścić myśli i napić się wody; wrócił na boisko po kilku minutach, już z nowymi siłami podejmując przerwaną pracę - i tym razem docierając bez dłuższych przystanków do punktu wyjścia.
Kiedy kolumny były gotowe, przeszedł do połączenia ich szerokimi łukami; szepcząc pod nosem inkantacje, przesuwał powoli różdżką od jednej do drugiej, wyobrażając sobie wyrastające wysoko w powietrzu sklepienie - od czasu do czasu mając wrażenie, że dostrzega lekkie drżenie powietrza w miejscu, gdzie akurat znajdował się koniec jarzębinowego drewna. W trakcie tego procesu również musiał kilka razy odpoczywać, dając sobie czas na zebranie sił; teren, który miały objąć zaklęcia, był znacznie większy niż zadaszenie ponad trybunami, i już zaczynał to odczuwać. Pod koniec zaczęło mu się kręcić w głowie, przerwał więc prace na dłużej, decydując się na zjedzenie zabranego z chaty drugiego śniadania. Dopiero później przystąpił do ostatniego etapu, którym miało być rozciągnięcie ochronnej bariery na wzniesionym dopiero co stelażu. Zanim wypowiedział pierwsze słowa, raz jeszcze dokładnie przejrzał schemat, starając się zrozumieć, czym magiczna tarcza różniła się od tej chroniącej przed pogodą; na uwadze miał też swoje poprzednie błędy, nie chciał popełnić ich po raz kolejny - więc do końcowego etapu podszedł powoli, zabezpieczając segment po segmencie, a później jeszcze dwa razy sprawdzając, czy nie ominął przypadkiem żadnego fragmentu. Kiedy skończył, rozejrzał się dookoła, samodzielnie nie był jednak w stanie ocenić, na ile ochronne zaklęcia były szczelne - odnotował więc w pamięci, żeby poprosić Steviego o rzucenie na to okiem, po czym zabrał ze sobą schematy i ruszył z powrotem do Skamieliny. Musiał odpocząć.
| zt (opcm +25)
Zamontowanie na mokradle słupków z pętlami przybliżyło go znacznie do finalnego zakończenia prac nad boiskiem, sprawiło jednak również, że następnego dnia obudził go ból wszystkiego; skrzywił się lekko, wyciągając w górę obolałe ramiona i kręcąc szyją, ale mimo tych drobnych niedogodności trudno było mu powstrzymać cisnący się na usta uśmiech. Dawno już nie spał tak dobrze - a chociaż nie był pewien, czy tej nocy coś mu się śniło, to z całą pewnością nie były to dręczące go wciąż wspomnienia z Azkabanu. Wiedział, że wrócą - zakradając się, jak to miały w zwyczaju, wtedy, kiedy najmniej będzie się tego spodziewał - ale póki co starał się o tym nie myśleć, skupiając się na czekających na niego zadaniach.
Tym razem w ciągu dnia miał zaplanowanych kilka napraw w wiosce, kiedy więc dotarł na żabie mokradło, było już późne popołudnie. Torbę z narzędziami wyjątkowo zostawił w chacie, ze sobą zabierając wyłącznie różdżkę i kilka schematów narysowanych przez wuja - tych samych, według których nakładał zaklęcia ochronne na trybuny. Bariery, które planował wznieść dookoła boiska, były znacznie bardziej skomplikowane i ten fakt nieco go martwił - ostatnim razem musiał dwukrotnie umacniać magiczną konstrukcję, żeby spełniła swoją rolę - ale liczył na to, że zdobyte na błędach doświadczenie pozwoli mu na otoczenie terenu magią bez proszenia o pomoc bardziej biegłych w tej dziedzinie przyjaciół.
Tak, jak poprzednio, zaczął od przygotowania konstrukcji wsporczej; chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że magiczne, utkane z czystej magii kolumny, nie wymagały podparcia w postaci drewnianych słupków, za punkt odniesienia przyjął otaczające boisko barierki. W ten sposób łatwiej było mu wyobrazić sobie umiejscowienie poszczególnych elementów, które najczęściej pozostawały dla niego niewidoczne - będąc jedynie słabo wyczuwalnymi, i to tylko wtedy, gdy podszedł naprawdę blisko. Mając to na uwadze, pierwszy ze słupków oznaczył, wbijając obok niego pionową tyczkę i to właśnie tam starając się zmusić magię do poddania się jego woli. Później szedł dalej, zatrzymując się co dwa-trzy metry, zgodnie z wytycznymi wyliczonymi przez wuja; wznosząc kolejne kolumny, przesuwał się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, mniej więcej w połowie przystając, żeby zrobić przerwę - bo chociaż nie odczuwał fizycznego zmęczenia, to nie potrafił pozbyć się wrażenia, że dopadła go zadyszka. Zaznaczył miejsce, w którym skończył, po czym ruszył do magazynu, żeby oczyścić myśli i napić się wody; wrócił na boisko po kilku minutach, już z nowymi siłami podejmując przerwaną pracę - i tym razem docierając bez dłuższych przystanków do punktu wyjścia.
Kiedy kolumny były gotowe, przeszedł do połączenia ich szerokimi łukami; szepcząc pod nosem inkantacje, przesuwał powoli różdżką od jednej do drugiej, wyobrażając sobie wyrastające wysoko w powietrzu sklepienie - od czasu do czasu mając wrażenie, że dostrzega lekkie drżenie powietrza w miejscu, gdzie akurat znajdował się koniec jarzębinowego drewna. W trakcie tego procesu również musiał kilka razy odpoczywać, dając sobie czas na zebranie sił; teren, który miały objąć zaklęcia, był znacznie większy niż zadaszenie ponad trybunami, i już zaczynał to odczuwać. Pod koniec zaczęło mu się kręcić w głowie, przerwał więc prace na dłużej, decydując się na zjedzenie zabranego z chaty drugiego śniadania. Dopiero później przystąpił do ostatniego etapu, którym miało być rozciągnięcie ochronnej bariery na wzniesionym dopiero co stelażu. Zanim wypowiedział pierwsze słowa, raz jeszcze dokładnie przejrzał schemat, starając się zrozumieć, czym magiczna tarcza różniła się od tej chroniącej przed pogodą; na uwadze miał też swoje poprzednie błędy, nie chciał popełnić ich po raz kolejny - więc do końcowego etapu podszedł powoli, zabezpieczając segment po segmencie, a później jeszcze dwa razy sprawdzając, czy nie ominął przypadkiem żadnego fragmentu. Kiedy skończył, rozejrzał się dookoła, samodzielnie nie był jednak w stanie ocenić, na ile ochronne zaklęcia były szczelne - odnotował więc w pamięci, żeby poprosić Steviego o rzucenie na to okiem, po czym zabrał ze sobą schematy i ruszył z powrotem do Skamieliny. Musiał odpocząć.
| zt (opcm +25)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
| 29-30 listopada
Chociaż samemu Billy'emu trudno było w to uwierzyć, to w miarę, jak zbliżał się grudzień, prace nad boiskiem dobiegały końca: konstrukcja trybun była gotowa, do wysokich platform zostały przytwierdzone wszystkie ławki, do barierek przybity ostatni gwóźdź, a szafki i półki w mieszczącym szatnię budynku wisiały na swoich miejscach; nałożone dzień wcześniej zaklęcia ochronne również działały - co grające na mokradle dzieciaki sprawdziły już z samego rana, gdy tylko udało im się otworzyć kufer z przyniesionym przez Hannah sprzętem do Quidditcha. Jeden z furkoczących tłuczków, uwolniony, wyrwał się do góry, wyleciał przez otwarte okno magazynu, i z całą pewnością pomknąłby dalej, żeby radośnie siać spustoszenie w wiosce, ale kiedy już zbliżał się do otaczającego boisko ogrodzenia, odbił się nagle od niewidzialnej bariery, po czym - nieco skonfundowany - rzucił się w drugą stronę. Zatrzymał go dopiero sam Billy, który pojawił się na mokradle zaledwie chwilę później, w ciężkiej torbie oprócz standardowych narzędzi tym razem niosąc jeszcze puszki z farbą. Metalowe pojemniki zagrzechotały głośno, gdy pospiesznie odrzucił torbę na trawę, żeby dosiąść miotły i pomknąć w pogoń za tłuczkiem; złośliwa piłka nie była zbyt chętna do odwrócenia ról, ale po paru minutach udało mu się przygwoździć ją do miękkiej ziemi, a później bezpiecznie dostarczyć z powrotem do skrzyni; nim zapiął ostatni ze skórzanych pasków (nie zwracając uwagi na wściekłe protesty tłuczka), winowajcy całego zamieszania zdążyli już ulotnić się z szatni, unikając sprytnie odpowiedzi na pytanie o to, co właściwie się stało.
Billy znalazł ich na zewnątrz i od razu przywołał do siebie, nie jednak po to, by udzielić im reprymendy, a żeby poinformować, że czekało ich dzisiaj niezwykle ważne zadanie; później podzielił ich w pary i każdej wręczył szeroki pędzel oraz puszkę z farbą. - Musimy pomalować trybuny i b-b-barierki, żeby drewno było odporne na wilgoć. Tim, Barty - zajmiecie się szatnią, d-d-dobra? Ellie i Hugh, do was należą t-t-trybuny, ale tylko w środku - powiedział. Zewnętrzną część miał zamiar pomalować sam - bo chociaż bliźniaki świetnie radziły sobie z miotłą, wolał, żeby nie wychylali się zbytnio, przebywając na wysokości. - Henry i Sally, wy pomalujecie og-g-grodzenie - kontynuował, przekazując puszkę Henry'emu, a drobnej dziewczynce podając pędzel; uśmiechnęła się tak szeroko, że nie potrafił powstrzymać kącików ust przed powędrowaniem do góry. - Gabi, ty będziesz dzisiaj moją asystentką, w p-p-porządku? - zapytał, tym razem kierując się w stronę dziewczynki w wieku Amelii, która została bez pary. Pokiwała energicznie głową, po czym porwała do rąk puszkę z takim entuzjazmem, że gdyby była otwarta, połowa farby z pewnością wylądowałaby na jej sukience. - Pamiętajcie, żeby dokładnie wszystko p-p-pomalować, dociągnąć pędzel do samego końca. Gotowi? No, to do dzieła - zarządził. Sam przez chwilę stał w miejscu, obserwując, jak dzieciaki dzielą się zadaniami i rozbiegają się w kierunku przydzielonych sobie stanowisk; później jeszcze przeszedł między nimi, pomagając w otwieraniu puszek i pokazując cierpliwie, jak trzeba było trzymać pędzel, żeby przezroczysta farba nie zlewała się po rączce, po czym wrócił do własnej miotły i przykucnął przy Gabrielle. - My polecimy p-p-pomalować trybuny z zewnątrz. Ty przede mną, co ty na t-t-to? - zapytał. Upewniwszy się, że dziewczynka nie miała nic przeciwko, pomógł jej wejść na swoją miotłę, a później sam usiadł za nią - odpychając od siebie gwałtownie cichą, zabarwioną wspomnieniami myśl o swojej ucieczce z Azkabanu; to nie była ona - a to nie był Londyn, znajdowali się w Oazie, wciąż bezpieczniej, wciąż całej; wciąż ukrytej przed oczami wrogów. Odchrząknął, pozbywając się z gardła niewidzialnej guli, która zdawała się blokować jego głos. - Trzymasz się m-m-mocno? - upewnił się; nim wzbił się w powietrze, przewiesił jeszcze puszkę przez rączkę miotły, do jednej ręki wziął pędzel, a drugą mocno zacisnął na trzonku. - No to raz, dwa... - Na trzy poderwał miotłę do góry, robiąc to znacznie spokojniej i ostrożniej niż zazwyczaj. Wznosił się powoli, przez cały czas mając na uwadze swoją małą współpasażerkę, a później podleciał do pierwszej ze stojących przy boisku wież. Widział, że para bliźniaków już zaczęła malować jej podstawę. - Będziemy lecieć dookoła. Dasz radę wystawić rękę, o t-t-tak? - zapytał, wyciągając dłoń z pędzlem, żeby przejechać nim po drewnianej powierzchni; pozostawił po sobie długą, lśniącą smugę. - P-p-przytrzymam cię - zapewnił jeszcze, nim przekazał Gabrielle pędzel.
Z pomocą dziewczynki względnie szybko uporali się najpierw z jedną, a później z resztą platform, na których znajdowały się trybuny; kiedy widział, że się męczyła, proponował jej zamienienie się rolami i sam brał pędzel, żeby ręce mogły jej odpocząć, a ona - pozbawiona zajęcia - zaczynała wtedy opowiadać mu o wszystkim, co stało się ostatnio w wiosce. W większości były to zwyczajne historie, proste scenki z życia, słuchał jej jednak z uśmiechem na ustach, od czasu do czasu starając się wciągać ją w rozmowę. Kiedy wylądowali, na mokradle czekali już na nich pozostali, z dumą oznajmiając zakończenie prac. - Tak szybko wam p-p-poszło? - zapytał ich Billy, rozglądając się z tylko-odrobinę-udawanym zaskoczeniem. Później - słuchając wesołych opowieści o tym, jak Barty omal nie wdepnął w puszkę, wdrapując się na stołek, żeby pomalować ścianę - przybił wszystkim piątkę, pozbierał w większości opróżnione pojemniki na farbę i otrzepał ręce. - Macie jeszcze siły? - zagadnął; odpowiedział mu chórek potwierdzających okrzyków, uśmiechnął się więc szeroko, po czym sięgnął do odłożonej wcześniej torby, żeby wyciągnąć z niej pierwszy z kilku zwiniętych fragmentów kolorowego materiału. - No, to musimy zawiesić p-p-proporce - wyjaśnił. Tym razem jednak nie pozwolił, by zajęli się tym sami - mimo ogromnej wiary w ich umiejętności, wolał nie zostawiać w ich rękach młotka i gwoździ - ale wytłumaczywszy im pokrótce, w jaki sposób trzeba było zawiesić proporce, rozdał każdej parze po jednym, po czym wspólnie zaczęli podlatywać do trybun. Podczas gdy dzieciaki pracowały nad ustawieniem materiału i odpowiednim go przytrzymaniem, Billy wychylał się z miotły, żeby przybić górne fragmenty tkaniny do drewnianej konstrukcji. Ostatni proporzec - największy, z wyszytą nazwą drużyny - zawisnął nad wejściem do szatni. - Kawał dobrej r-r-roboty - podsumował Billy, gdy już wszyscy zsiedli z mioteł i przystanęli przed wejściem, żeby podziwiać dokończone dzieło. Spoglądając na zaczerwienione, ale uśmiechnięte twarze, był z nich dumny - bo chociaż przez cały czas przezornie musiał mieć oczy dookoła głowy, pilnując, żeby żadne z nich nie zapomniało, że znajduje się w powietrzu, to nie usłyszał w tym czasie ani jednego słowa narzekania.
Cofnął się o krok, chcąc zaproponować im przetestowanie boiska i zagranie krótkiego meczu, ale wtedy od strony prowadzącej na mokradło dobiegł ich kobiecy krzyk - uświadamiając Billy'emu, że zarówno on, jak i Płazy, kompletnie stracili poczucie czasu; było już późne popołudnie. - Lepiej zmykajcie, zanim wszyscy wp-p-padniemy w tarapaty - powiedział, spoglądając z udawanym przestrachem na Esther, która stała przy barierce, groźnie podpierając się pod boki. - Ale jutro widzimy się na t-t-treningu, co? - zapytał. Odpowiedziały mu potwierdzające okrzyki, a później dzieciaki - jedno po drugim - zaczęły zbierać swoje miotły i rozchodzić się, ruszając dziarsko w stronę wioski. Ich głosy jeszcze przez jakiś czas niosły się między drzewami, a kiedy ucichły, Billy pozbierał wszystkie narzędzia, sam nie ruszył jednak jeszcze do Skamieliny - bo miał do wykonania ostatnie zadanie.
Przeszedłszy przez boisko, wszedł do pogrążonej już w ciszy szatni, z kieszeni wyciągając kilka przygotowanych wcześniej tabliczek. Nie zapomniał o prośbie Tima - potrzebował jedynie trochę czasu, żeby stworzyć komplet drewnianych etykietek ze starannie wyrytymi imionami zawodników. Musiał też upewnić się wcześniej, które szafki należały do kogo - choć to akurat nie było trudne, bo większość z nich nosiła już ślady użytkowania w postaci poprzyklejanych do nich fotografii i upchniętych na półkach pamiątek. Zajął się nimi po kolei, przy pomocy cienkich gwoździ przybijając do drzwiczek tabliczki - upewniając się, że każda jedna wisiała równo, oraz że znajdowała się na odpowiedniej wysokości, by właściciel nie miał problemu z jej odczytaniem. Kiedy skończył, wybrał się jeszcze na jeden ostatni, dokładny obchód po boisku - sprawdzając, czy pomalowane przez dzieciaki elementy nie wymagały dyskretnych poprawek, i czy nie trzeba było wyrównać zawieszonych proporców; spędził na tych drobnych pracach około godziny, po czym na chwilę zatrzymał się jeszcze w powietrzu, spoglądając na wszystko z góry; czując w klatce piersiowej dziwny ucisk na myśl, że nie pozostało już absolutnie nic do zrobienia.
| zt (~1305)
Chociaż samemu Billy'emu trudno było w to uwierzyć, to w miarę, jak zbliżał się grudzień, prace nad boiskiem dobiegały końca: konstrukcja trybun była gotowa, do wysokich platform zostały przytwierdzone wszystkie ławki, do barierek przybity ostatni gwóźdź, a szafki i półki w mieszczącym szatnię budynku wisiały na swoich miejscach; nałożone dzień wcześniej zaklęcia ochronne również działały - co grające na mokradle dzieciaki sprawdziły już z samego rana, gdy tylko udało im się otworzyć kufer z przyniesionym przez Hannah sprzętem do Quidditcha. Jeden z furkoczących tłuczków, uwolniony, wyrwał się do góry, wyleciał przez otwarte okno magazynu, i z całą pewnością pomknąłby dalej, żeby radośnie siać spustoszenie w wiosce, ale kiedy już zbliżał się do otaczającego boisko ogrodzenia, odbił się nagle od niewidzialnej bariery, po czym - nieco skonfundowany - rzucił się w drugą stronę. Zatrzymał go dopiero sam Billy, który pojawił się na mokradle zaledwie chwilę później, w ciężkiej torbie oprócz standardowych narzędzi tym razem niosąc jeszcze puszki z farbą. Metalowe pojemniki zagrzechotały głośno, gdy pospiesznie odrzucił torbę na trawę, żeby dosiąść miotły i pomknąć w pogoń za tłuczkiem; złośliwa piłka nie była zbyt chętna do odwrócenia ról, ale po paru minutach udało mu się przygwoździć ją do miękkiej ziemi, a później bezpiecznie dostarczyć z powrotem do skrzyni; nim zapiął ostatni ze skórzanych pasków (nie zwracając uwagi na wściekłe protesty tłuczka), winowajcy całego zamieszania zdążyli już ulotnić się z szatni, unikając sprytnie odpowiedzi na pytanie o to, co właściwie się stało.
Billy znalazł ich na zewnątrz i od razu przywołał do siebie, nie jednak po to, by udzielić im reprymendy, a żeby poinformować, że czekało ich dzisiaj niezwykle ważne zadanie; później podzielił ich w pary i każdej wręczył szeroki pędzel oraz puszkę z farbą. - Musimy pomalować trybuny i b-b-barierki, żeby drewno było odporne na wilgoć. Tim, Barty - zajmiecie się szatnią, d-d-dobra? Ellie i Hugh, do was należą t-t-trybuny, ale tylko w środku - powiedział. Zewnętrzną część miał zamiar pomalować sam - bo chociaż bliźniaki świetnie radziły sobie z miotłą, wolał, żeby nie wychylali się zbytnio, przebywając na wysokości. - Henry i Sally, wy pomalujecie og-g-grodzenie - kontynuował, przekazując puszkę Henry'emu, a drobnej dziewczynce podając pędzel; uśmiechnęła się tak szeroko, że nie potrafił powstrzymać kącików ust przed powędrowaniem do góry. - Gabi, ty będziesz dzisiaj moją asystentką, w p-p-porządku? - zapytał, tym razem kierując się w stronę dziewczynki w wieku Amelii, która została bez pary. Pokiwała energicznie głową, po czym porwała do rąk puszkę z takim entuzjazmem, że gdyby była otwarta, połowa farby z pewnością wylądowałaby na jej sukience. - Pamiętajcie, żeby dokładnie wszystko p-p-pomalować, dociągnąć pędzel do samego końca. Gotowi? No, to do dzieła - zarządził. Sam przez chwilę stał w miejscu, obserwując, jak dzieciaki dzielą się zadaniami i rozbiegają się w kierunku przydzielonych sobie stanowisk; później jeszcze przeszedł między nimi, pomagając w otwieraniu puszek i pokazując cierpliwie, jak trzeba było trzymać pędzel, żeby przezroczysta farba nie zlewała się po rączce, po czym wrócił do własnej miotły i przykucnął przy Gabrielle. - My polecimy p-p-pomalować trybuny z zewnątrz. Ty przede mną, co ty na t-t-to? - zapytał. Upewniwszy się, że dziewczynka nie miała nic przeciwko, pomógł jej wejść na swoją miotłę, a później sam usiadł za nią - odpychając od siebie gwałtownie cichą, zabarwioną wspomnieniami myśl o swojej ucieczce z Azkabanu; to nie była ona - a to nie był Londyn, znajdowali się w Oazie, wciąż bezpieczniej, wciąż całej; wciąż ukrytej przed oczami wrogów. Odchrząknął, pozbywając się z gardła niewidzialnej guli, która zdawała się blokować jego głos. - Trzymasz się m-m-mocno? - upewnił się; nim wzbił się w powietrze, przewiesił jeszcze puszkę przez rączkę miotły, do jednej ręki wziął pędzel, a drugą mocno zacisnął na trzonku. - No to raz, dwa... - Na trzy poderwał miotłę do góry, robiąc to znacznie spokojniej i ostrożniej niż zazwyczaj. Wznosił się powoli, przez cały czas mając na uwadze swoją małą współpasażerkę, a później podleciał do pierwszej ze stojących przy boisku wież. Widział, że para bliźniaków już zaczęła malować jej podstawę. - Będziemy lecieć dookoła. Dasz radę wystawić rękę, o t-t-tak? - zapytał, wyciągając dłoń z pędzlem, żeby przejechać nim po drewnianej powierzchni; pozostawił po sobie długą, lśniącą smugę. - P-p-przytrzymam cię - zapewnił jeszcze, nim przekazał Gabrielle pędzel.
Z pomocą dziewczynki względnie szybko uporali się najpierw z jedną, a później z resztą platform, na których znajdowały się trybuny; kiedy widział, że się męczyła, proponował jej zamienienie się rolami i sam brał pędzel, żeby ręce mogły jej odpocząć, a ona - pozbawiona zajęcia - zaczynała wtedy opowiadać mu o wszystkim, co stało się ostatnio w wiosce. W większości były to zwyczajne historie, proste scenki z życia, słuchał jej jednak z uśmiechem na ustach, od czasu do czasu starając się wciągać ją w rozmowę. Kiedy wylądowali, na mokradle czekali już na nich pozostali, z dumą oznajmiając zakończenie prac. - Tak szybko wam p-p-poszło? - zapytał ich Billy, rozglądając się z tylko-odrobinę-udawanym zaskoczeniem. Później - słuchając wesołych opowieści o tym, jak Barty omal nie wdepnął w puszkę, wdrapując się na stołek, żeby pomalować ścianę - przybił wszystkim piątkę, pozbierał w większości opróżnione pojemniki na farbę i otrzepał ręce. - Macie jeszcze siły? - zagadnął; odpowiedział mu chórek potwierdzających okrzyków, uśmiechnął się więc szeroko, po czym sięgnął do odłożonej wcześniej torby, żeby wyciągnąć z niej pierwszy z kilku zwiniętych fragmentów kolorowego materiału. - No, to musimy zawiesić p-p-proporce - wyjaśnił. Tym razem jednak nie pozwolił, by zajęli się tym sami - mimo ogromnej wiary w ich umiejętności, wolał nie zostawiać w ich rękach młotka i gwoździ - ale wytłumaczywszy im pokrótce, w jaki sposób trzeba było zawiesić proporce, rozdał każdej parze po jednym, po czym wspólnie zaczęli podlatywać do trybun. Podczas gdy dzieciaki pracowały nad ustawieniem materiału i odpowiednim go przytrzymaniem, Billy wychylał się z miotły, żeby przybić górne fragmenty tkaniny do drewnianej konstrukcji. Ostatni proporzec - największy, z wyszytą nazwą drużyny - zawisnął nad wejściem do szatni. - Kawał dobrej r-r-roboty - podsumował Billy, gdy już wszyscy zsiedli z mioteł i przystanęli przed wejściem, żeby podziwiać dokończone dzieło. Spoglądając na zaczerwienione, ale uśmiechnięte twarze, był z nich dumny - bo chociaż przez cały czas przezornie musiał mieć oczy dookoła głowy, pilnując, żeby żadne z nich nie zapomniało, że znajduje się w powietrzu, to nie usłyszał w tym czasie ani jednego słowa narzekania.
Cofnął się o krok, chcąc zaproponować im przetestowanie boiska i zagranie krótkiego meczu, ale wtedy od strony prowadzącej na mokradło dobiegł ich kobiecy krzyk - uświadamiając Billy'emu, że zarówno on, jak i Płazy, kompletnie stracili poczucie czasu; było już późne popołudnie. - Lepiej zmykajcie, zanim wszyscy wp-p-padniemy w tarapaty - powiedział, spoglądając z udawanym przestrachem na Esther, która stała przy barierce, groźnie podpierając się pod boki. - Ale jutro widzimy się na t-t-treningu, co? - zapytał. Odpowiedziały mu potwierdzające okrzyki, a później dzieciaki - jedno po drugim - zaczęły zbierać swoje miotły i rozchodzić się, ruszając dziarsko w stronę wioski. Ich głosy jeszcze przez jakiś czas niosły się między drzewami, a kiedy ucichły, Billy pozbierał wszystkie narzędzia, sam nie ruszył jednak jeszcze do Skamieliny - bo miał do wykonania ostatnie zadanie.
Przeszedłszy przez boisko, wszedł do pogrążonej już w ciszy szatni, z kieszeni wyciągając kilka przygotowanych wcześniej tabliczek. Nie zapomniał o prośbie Tima - potrzebował jedynie trochę czasu, żeby stworzyć komplet drewnianych etykietek ze starannie wyrytymi imionami zawodników. Musiał też upewnić się wcześniej, które szafki należały do kogo - choć to akurat nie było trudne, bo większość z nich nosiła już ślady użytkowania w postaci poprzyklejanych do nich fotografii i upchniętych na półkach pamiątek. Zajął się nimi po kolei, przy pomocy cienkich gwoździ przybijając do drzwiczek tabliczki - upewniając się, że każda jedna wisiała równo, oraz że znajdowała się na odpowiedniej wysokości, by właściciel nie miał problemu z jej odczytaniem. Kiedy skończył, wybrał się jeszcze na jeden ostatni, dokładny obchód po boisku - sprawdzając, czy pomalowane przez dzieciaki elementy nie wymagały dyskretnych poprawek, i czy nie trzeba było wyrównać zawieszonych proporców; spędził na tych drobnych pracach około godziny, po czym na chwilę zatrzymał się jeszcze w powietrzu, spoglądając na wszystko z góry; czując w klatce piersiowej dziwny ucisk na myśl, że nie pozostało już absolutnie nic do zrobienia.
| zt (~1305)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
14.11.1957
Może było jeszcze za wcześnie, żeby wyruszała w teren? Możliwie, ale wiedziała, że nie jest w stanie już dłużej zamykać samej siebie w stworzonej klatce. Musiała przystąpić do działania, bo działanie najlepiej pomagało jej stanąć na nogi. Powrót do zdrowia i zmysłów po Azkabanie nie mógł należeć do łatwych. Ale nie zamierzała się poddać. Zamierzała zapracować na życie, które otrzymała ponownie, mimo, że była gotowa się z nim już pożegnać. Musiała odpłacić za krzywdy, które wydarzyły się za jej przyczyną.
Nie spodziewała się, że wychodząc do Norfolk, żeby pomóc wynieść się z tego hrabstwa mugolokom trafi na prawdziwą rzeź. Spóźniła się - po raz kolejny. Wiedziała, że następny ciężar spadł na jej ramiona. Straciła nad sobą wtedy panowanie. Próbowała reanimować człowieka, mimo że logika, świadomość, podpowiadały jej że nie była w stanie nic już dla niego zrobić. Przypomniała jej się Złota Wieża, przypomniało ciepłe ciało matki. Przypomniał każdy jeden raz podczas którego nie była w stanie zrobić dostatecznie dużo, każdy raz kiedy zjawiła się gdzieś zbyt późno.
Zajęli się więc ciałami, zadbali o to, żeby nie dało się zmienić je w okropne, obślizgłe, ociekające czarną magią inferiusy. A wcześniej, kiedy sądziła, że naprawdę nic więcej nie da się zrobić dostrzegła kartkę. List, spisany jakby w przeczuciu, może zwyczajnie zabezpieczeniu. I kiedy po wszystkim na niego zerknęła - na imię i nazwisko skreślone na kopercie - zrozumiała, że wiedziała do kogo był zaadresowany. Sabine mieszkała w Oazie razem ze swoim kilkuletnim snem. Poznała ją kiedyś, kiedy pomagała tutaj, jeszcze kiedy słońce przyjemnie grzało w ramiona, kiedy akurat nie padał deszcz. Dlatego wiedziała do której chatki powinna sie udać i gdzie może ją znaleźć. I tam też skierowała swoje kroki. Zastała ją na zewnątrz. Przystanęła obok czekając aż nie skończy swoich czynności. Nie wyciągała z kieszeni dłoni, które nadal nosiły na sobie ślady krwi.
- Nie mam dobrych wieści. - powiedziała na wstępie, dopiero po tych słowach wyciągając papier, który skierowała w jej stronę milcząco.
- Co się stało? - chciała wiedzieć, widocznie rozpoznając pismo, którymi skreślone było jej imię. Drżącymi dłońmi odebrała od Justine papier. Blondynka na powrót włożyła dłonie w kieszenie.
- Miałam im pomóc w przeniesieniu. Ale ktoś musiał się o nich dowiedzieć. Kiedy przyszłam, wszyscy... - urwała, odwracając spojrzenie na bok. - Ostatnim co mi dał był ten list. - powiedziała krótko nie spoglądając znów na kobietę. Słyszała dźwięk rozdzieranego papiery.
- Zdążył. - szepnęła Sabine i dopiero te słowa sprawiły, że zwróciła ku niej swoje spojrzenie. Widziała łzy na policzkach i drżącą brodę. Ale nietypowe stwierdzenie mocniej przyciągało jej uwagę. - Miał mi wysłać zaszyfrowane informacje z mugoskimi kryjówkami. - tłumaczyła dalej unosząc kartkę pod oczy Justine. Ta zdawała się zaiwerać nic nie znaczące zlepki zdań. - To one. - dodała jeszcze. Wzięła wdech w płuca i złożyła kartkę. - Chwilę mi to zajmie, ale Justine... - urwała jakby jeszcze chwilę się wahając. - Pomożecie im? - zapytała a w jej oczach widoczna była dokładnie prośba.
- Pomożemy, bezzwłocznie. - obiecała i wiedziała, że zamierza dokonać wszystkiego, żeby pomóc ludziom którzy znajdowali się w tych miejscach. Że tym razem zdąży na czas. - napisz mi list, kiedy rozszyfrujesz wszystkie, od razu zacznę działać. - po tych słowach uniosła dłoń i zacisnęła ją na ramieniu kobiety. Odeszła na kilka kroków po których odwróciła głowę. - Sabine... naprawdę mi przykro. - wypowiedziała marne słowa wiedząc, że to nie będę w stanie jej w żaden sposób pocieszyć, mimo, że były prawdą. Było jej przykro i czuła się winna. Ale nie mogła już nic z tym zrobić.
Zniknęła, oczekując na informacje pozwalające od razu przystąpić do działania.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zima w Oazie okazała się być bardziej sroga niż początkowo zakładano, pomimo swojego specyficznego klimatu. Noce były ciemne i długie, rzadko rozżarzone przez wielobarwne zorze, a bezkresna woda wokół kotłowała się w sztormach niemalże każdego dnia. Zimne prądy uderzały z impetem w brzeg czarodziejskiej wyspy, a kamienie, które jesienią mogły pełnić funkcję naturalnej osłony, osypywały się w morze. Woda uderzała nie raz w brzeg. Zalewała plażę, na której jeszcze przed paroma miesiącami spali ocaleni i uratowani ludzie. Dziś, temperatura dochodząca do kilku stopni poniżej zera, pomimo magicznego ciepła z gruntu, wybijała bezdomnym ten pomysł z głowy. Chorych, zmarzniętych przygarniano do siebie. Chaty ledwie były w stanie pomieścić taką ilość osób. Domostwa coraz częściej przypominały przytułki, w których gromadziło się nawet kilkunastu i kilkudziesięciu czarodziejów na tak niewielkiej powierzchni — tylko po to, aby mogli bezpiecznie przetrwać noc. Kto mógł, spał też w miejscach wspólnego użytku. Jadłodajniach, magazynach, szpitalach polowych i jaskiniach. Gorące źródła okazały się być zbawienną terapią niejednokrotnie ratującą życie zmarzniętym, gdy uzdrowiciele nie nadążali z niesieniem pomocy.
Na przełomie stycznia i lutego ziemia w Oazie się zatrzęsła. Nie wszyscy mieszkańcy mogli to odczuć, drżenie ziemi silne było tylko i wyłącznie w centrum wyspy, później szybko słabło. Ci, którzy przebywali w tym miejscu z przerażeniem padali na ziemię nie wiedząc co się dzieje. Budynek ratusza zatrząsł się, drewno zaskrzypiało, a potem wszystko ucichło. Ale tylko na chwilę. Niespodziewanie ziemia rozstąpiła się pod nogami kobiety, która próbowała wstać i wrócić do pracy. Wpadła w dziurę, ledwie chwytając się kamieni. Dwie osoby doskoczyły do niej, łapiąc ją za ręce, ale dół w jednej chwili pogłębił się i poszerzył, w mgnieniu oka zmieniając w szczelinę. Pęknięcie mknęło w obie strony jednocześnie, tworząc kilkunastometrowy rów, z którego buchnęła gorąca para. Gorąc był tak wielki, że stopił drobny śnieg osadzający się w centrum wyspy, a kobieta, która wisiała nad przepaścią straciła przytomność i osunęła się w ciemność bez krzyku. Nastała cisza. Na próżno było szukać w czeluści czegokolwiek. Ze środka stopniowo zaczynał bić coraz silniejszy ziąb, a ogrzewane przez oazę powietrze powoli się wychładzać. Migoczące drobiny, które unosiły się w Oazie zaczęły kierować się w tamtą stronę, jakby ciemność w szczelinie je do siebie przyciągała. Zrzucenie czegokolwiek do środka chwilę niosło echo podobne spadającemu kamieniowi, ale upadku nie było słychać wcale. Nie była to jednak jedyna rzecz, która wydarzyła się w tym czasie. Zbiorowe mogiły martwych więźniów Azkabanu wyrzucanych przez morze tuż po powstaniu Oazy, zaczęły się rozstępować. I co dziwne, opustoszały. Szybko okazało się, że Oaza zyskała nowych lokatorów.
Zimowym sztormom zawsze towarzyszyły migracje dużych morskich stworzeń. Istniało prawdopodobieństwo, że któreś dotarło aż do zatopionego Azkabanu. Nikt nie wiedział, jak wyglądało aktualnie więzienie, co się w nim kryło i jak magia reagowała na otoczenie. Gwałtowne skoki temperatur, zderzenia białej i czarnej magii mogły doprowadzić do wyładowań. Nie one jednak były aktualnie największym problemem Oazy, a ciągnące z głębin dziwne zimno i powstający z grobów zmarli. Nie byli ani żywi, ani martwi. Nie byli ghulami, ani zrodzonymi z czarnej magii lnferiusami — a może byli jednym i drugim jednocześnie. Wygrzebywali się z piachu, strasząc nadżartymi przez czas i robactwo tkankami, upiornymi oczodołami ziejącymi pustką. Poradzenie sobie z nimi nie było trudne. Byli całkowicie bezbronni, powolni, ale wciąż przerażający, a nie zlikwidowani — mogli być także niebezpieczni. Uciekająca biała magia z Oazy zdawała się tylko ich wzmacniać.
| Do sytuacji może odnieść się dowolna postać lub postacie, które na co dzień mieszkają bądź też przebywają w Oazie, każda z nich może też zaangażować w pomoc inne, wybrane przez siebie osoby. Sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę wybiera pierwsza postać, która podejmie temat.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty jakikolwiek wątek, proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Ramseya.
Na przełomie stycznia i lutego ziemia w Oazie się zatrzęsła. Nie wszyscy mieszkańcy mogli to odczuć, drżenie ziemi silne było tylko i wyłącznie w centrum wyspy, później szybko słabło. Ci, którzy przebywali w tym miejscu z przerażeniem padali na ziemię nie wiedząc co się dzieje. Budynek ratusza zatrząsł się, drewno zaskrzypiało, a potem wszystko ucichło. Ale tylko na chwilę. Niespodziewanie ziemia rozstąpiła się pod nogami kobiety, która próbowała wstać i wrócić do pracy. Wpadła w dziurę, ledwie chwytając się kamieni. Dwie osoby doskoczyły do niej, łapiąc ją za ręce, ale dół w jednej chwili pogłębił się i poszerzył, w mgnieniu oka zmieniając w szczelinę. Pęknięcie mknęło w obie strony jednocześnie, tworząc kilkunastometrowy rów, z którego buchnęła gorąca para. Gorąc był tak wielki, że stopił drobny śnieg osadzający się w centrum wyspy, a kobieta, która wisiała nad przepaścią straciła przytomność i osunęła się w ciemność bez krzyku. Nastała cisza. Na próżno było szukać w czeluści czegokolwiek. Ze środka stopniowo zaczynał bić coraz silniejszy ziąb, a ogrzewane przez oazę powietrze powoli się wychładzać. Migoczące drobiny, które unosiły się w Oazie zaczęły kierować się w tamtą stronę, jakby ciemność w szczelinie je do siebie przyciągała. Zrzucenie czegokolwiek do środka chwilę niosło echo podobne spadającemu kamieniowi, ale upadku nie było słychać wcale. Nie była to jednak jedyna rzecz, która wydarzyła się w tym czasie. Zbiorowe mogiły martwych więźniów Azkabanu wyrzucanych przez morze tuż po powstaniu Oazy, zaczęły się rozstępować. I co dziwne, opustoszały. Szybko okazało się, że Oaza zyskała nowych lokatorów.
Zimowym sztormom zawsze towarzyszyły migracje dużych morskich stworzeń. Istniało prawdopodobieństwo, że któreś dotarło aż do zatopionego Azkabanu. Nikt nie wiedział, jak wyglądało aktualnie więzienie, co się w nim kryło i jak magia reagowała na otoczenie. Gwałtowne skoki temperatur, zderzenia białej i czarnej magii mogły doprowadzić do wyładowań. Nie one jednak były aktualnie największym problemem Oazy, a ciągnące z głębin dziwne zimno i powstający z grobów zmarli. Nie byli ani żywi, ani martwi. Nie byli ghulami, ani zrodzonymi z czarnej magii lnferiusami — a może byli jednym i drugim jednocześnie. Wygrzebywali się z piachu, strasząc nadżartymi przez czas i robactwo tkankami, upiornymi oczodołami ziejącymi pustką. Poradzenie sobie z nimi nie było trudne. Byli całkowicie bezbronni, powolni, ale wciąż przerażający, a nie zlikwidowani — mogli być także niebezpieczni. Uciekająca biała magia z Oazy zdawała się tylko ich wzmacniać.
| Do sytuacji może odnieść się dowolna postać lub postacie, które na co dzień mieszkają bądź też przebywają w Oazie, każda z nich może też zaangażować w pomoc inne, wybrane przez siebie osoby. Sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę wybiera pierwsza postać, która podejmie temat.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty jakikolwiek wątek, proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Ramseya.
7.04
Do Irlandii było z Londynu daleko, ale przecież wszystko zaplanował.
Zdążę. - obiecał sobie, z satysfakcją wręczając Gruggowi dokumentację najnowszych pułapek i plan spersonalizowanych zabezpieczeń nałożonych na skarbiec jakiegoś szwajcarskiego czarodzieja. Pracował dziś szybko i w skupieniu, wiedząc, że po południu musi być w Irlandii. Nie chciał przegapić zorganizowanego przez kuzyna spotkania, choć wiedział, że w razie czego Billy przekaże mu pewnie wszystko, czego się dowiedzieli. Martwił się o Zakonników po doniesieniach "Walczącego Maga", choć - pisząc artykuły do "Czarownicy" - jak nikt wiedział, że gazety kłamią. I chciał wszystkich zobaczyć, tak dawno nie widzieli się w większej grupie.
Tyle, że Grugg chrząknął coś nad jego raportem, a potem kazał mu przepisać wszystko od nowa i dodać dodatkowy wariant zabezpieczeń oparty numerlogii, a przecież pułapka była oparta na geomancji i to bez sensu wplatać w to jeszcze dodatkową warstwę magiczną, ale równie bez sensu jest wytłumaczyć cokolwiek Gruggowi, a obliczenia numerologiczne zawsze szły Steffenowi wolniej, więc gdy skończył wreszcie pracę - wiedział już, że nie zdąży. Które to już nadgodziny? Marzec cały był w nadgodzinach. Gobliny za nie dodatkowo nie płacą, a jeśli płacą, to Steffen bał się spytać. Ta praca była za dobra, by ją narażać, mimo, że już dawno przestała być pracą marzeń.
Zacisnął mocno usta, wahając się - powinien wrócić do domu, napisać stamtąd do Billy'ego? A może kuzyn został jeszcze w Oazie, albo mógłby tam złapać kogoś z Zakonników? Pewnie już nie zdąży, ale... mógłby spróbować. Miał na sobie szatę, a na szyi amulet, wziął też z domu kilka eliksirów.
Trafił w końcu do Irlandii, przywołał patronusa by otworzyć portal, wbiegł do Oazy kierując się do Ratusza, ale...
...wszędzie panował chaos.
Ludzie panikowali, a z klimatem coś było nie tak. Z magią, z otoczeniem? Doświadczenie w geomancji pozwoliło mu zorientować się, że wszystko wydaje się jakieś... inne, a potem ktoś streścił mu, że "zatrzęsła się ziemia", a Steffen pognał w tamtą stronę biegiem, choć próbował patrzeć pod nogi. Dotychczas tylko czytał o trzęsieniach ziemi, ale jak to? Tu, w Oazie?
Musiał to zobaczyć - szczelinę. Musiał pomóc, albo chociaż zorientować się, jak pomóc. Powiedzieć wszystkim, żeby się nie zbliżali, magia może być niestabilna. Zanim zdążył jednak zrealizować którykolwiek z tych zamysłów, trafił na wychodzących z Ratusza Zakonników.
edit: ekwipunek we wsiąkiewce, nie zauważyłam że usunęło mi go po zmianie kodu na kolorowy, ale już zaktualizowane! (23.06)
Do Irlandii było z Londynu daleko, ale przecież wszystko zaplanował.
Zdążę. - obiecał sobie, z satysfakcją wręczając Gruggowi dokumentację najnowszych pułapek i plan spersonalizowanych zabezpieczeń nałożonych na skarbiec jakiegoś szwajcarskiego czarodzieja. Pracował dziś szybko i w skupieniu, wiedząc, że po południu musi być w Irlandii. Nie chciał przegapić zorganizowanego przez kuzyna spotkania, choć wiedział, że w razie czego Billy przekaże mu pewnie wszystko, czego się dowiedzieli. Martwił się o Zakonników po doniesieniach "Walczącego Maga", choć - pisząc artykuły do "Czarownicy" - jak nikt wiedział, że gazety kłamią. I chciał wszystkich zobaczyć, tak dawno nie widzieli się w większej grupie.
Tyle, że Grugg chrząknął coś nad jego raportem, a potem kazał mu przepisać wszystko od nowa i dodać dodatkowy wariant zabezpieczeń oparty numerlogii, a przecież pułapka była oparta na geomancji i to bez sensu wplatać w to jeszcze dodatkową warstwę magiczną, ale równie bez sensu jest wytłumaczyć cokolwiek Gruggowi, a obliczenia numerologiczne zawsze szły Steffenowi wolniej, więc gdy skończył wreszcie pracę - wiedział już, że nie zdąży. Które to już nadgodziny? Marzec cały był w nadgodzinach. Gobliny za nie dodatkowo nie płacą, a jeśli płacą, to Steffen bał się spytać. Ta praca była za dobra, by ją narażać, mimo, że już dawno przestała być pracą marzeń.
Zacisnął mocno usta, wahając się - powinien wrócić do domu, napisać stamtąd do Billy'ego? A może kuzyn został jeszcze w Oazie, albo mógłby tam złapać kogoś z Zakonników? Pewnie już nie zdąży, ale... mógłby spróbować. Miał na sobie szatę, a na szyi amulet, wziął też z domu kilka eliksirów.
Trafił w końcu do Irlandii, przywołał patronusa by otworzyć portal, wbiegł do Oazy kierując się do Ratusza, ale...
...wszędzie panował chaos.
Ludzie panikowali, a z klimatem coś było nie tak. Z magią, z otoczeniem? Doświadczenie w geomancji pozwoliło mu zorientować się, że wszystko wydaje się jakieś... inne, a potem ktoś streścił mu, że "zatrzęsła się ziemia", a Steffen pognał w tamtą stronę biegiem, choć próbował patrzeć pod nogi. Dotychczas tylko czytał o trzęsieniach ziemi, ale jak to? Tu, w Oazie?
Musiał to zobaczyć - szczelinę. Musiał pomóc, albo chociaż zorientować się, jak pomóc. Powiedzieć wszystkim, żeby się nie zbliżali, magia może być niestabilna. Zanim zdążył jednak zrealizować którykolwiek z tych zamysłów, trafił na wychodzących z Ratusza Zakonników.
edit: ekwipunek we wsiąkiewce, nie zauważyłam że usunęło mi go po zmianie kodu na kolorowy, ale już zaktualizowane! (23.06)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 24.06.22 0:35, w całości zmieniany 1 raz
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Oczywiście – odpowiedziała Billy'emu, gdy ten podjął temat tablicy, na której mogli zbierać najistotniejsze wieści. Nie podejrzewała, by lord Longbottom miał jakieś przeciwwskazania, zawsze jednak lepiej było skonsultować taki pomysł z dowódcą. Jeśli tylko jej notatki mogły pomóc w uporządkowaniu informacji, które udało im się wspólnymi siłami zebrać, zamierzała się nimi podzielić.
Nim zdążyłaby upić łyk stygnącej kawy, nie chciała zabierać już głosu, atmosfera w ratuszu i bez tego zrobiła się dość nieprzyjemna, powietrze rozdarł huk nagłej i zupełnie nieoczekiwanej eksplozji. Powiodła dookoła niewidzącym wzrokiem, odruchowo przyciskając dłonie do uszu; serce przyśpieszyło swój bieg, gwałtownie podchodząc do gardła. Dostrzegała tańczący w powietrzu kurz, sypiące się z powały trociny, niemalże zwalając z krzesła. Czy to znów ten koszmar? Koszmar walącego się Tower...? Zawroty głowy, które pojawiły się wraz z narastającym piskiem, przybierającą na sile paniką, zaczęły ustępować, gdy poczuła na ramieniu dłoń Foxa.
To nie był sen. Zostali zaatakowani? Co się działo...? Kątem oka dostrzegła, że pergamin z notatkami został częściowo zalany kawą; cholera. Bez zawahania zgarnęła go ze stołu i wpakowała do torby, którą naprędce przewieszała przez ramię; ratusz nie runął im wprost na głowy, chwała Merlinowi, lecz przecież mógł – w każdej kolejnej chwili, jeśli dojdzie do kolejnego wstrząsu.
Jej myśli gorączkowo krążyły wokół mieszkańców Oazy, wybudowanych na wyspie schronień, tej namiastce spokoju, która właśnie legła w gruzach. Dopiero głos Moore'a wyrwał ją z odrętwienia. Nie mieli na co czekać, musieli dołączyć do pozostałych i ocenić straty; na tyle szybko, na ile była w stanie, wstała z zajmowanego do tej pory miejsca, z początku nie pokładając zbyt dużej wiary w swe nogi. Wspomnienia Tower były żywe, zbyt żywe i odejmowały kolor z jej twarzy. To jednak bez znaczenia.
– Uważaj na siebie – wymamrotała tylko w stronę Foxa, przelotnie wbijając palce w jego przedramię; wiedziała, że gdziekolwiek będzie mógł pomóc, że cokolwiek by się nie działo, ruszy tam bez zawahania. Wraz z pozostałymi pośpiesznie opuściła budynek ratusza, by przestać kierować się jedynie domysłami i w końcu przekonać na własne oczy, gdzie leżało źródło tego wstrząsu.
Przełknęła głośniej ślinę, gdy usłyszała o szczelinie, która nagle rozdarła środek wyspy, a niestabilna magia – tak wyraźnie wyczuwalna w napływającym od szerokiej wody powietrzu – przebiegła wzdłuż kręgosłupa zimnym dreszczem. Dlaczego do tego doszło? I to tak nagle...?
Nim zdążyłaby upić łyk stygnącej kawy, nie chciała zabierać już głosu, atmosfera w ratuszu i bez tego zrobiła się dość nieprzyjemna, powietrze rozdarł huk nagłej i zupełnie nieoczekiwanej eksplozji. Powiodła dookoła niewidzącym wzrokiem, odruchowo przyciskając dłonie do uszu; serce przyśpieszyło swój bieg, gwałtownie podchodząc do gardła. Dostrzegała tańczący w powietrzu kurz, sypiące się z powały trociny, niemalże zwalając z krzesła. Czy to znów ten koszmar? Koszmar walącego się Tower...? Zawroty głowy, które pojawiły się wraz z narastającym piskiem, przybierającą na sile paniką, zaczęły ustępować, gdy poczuła na ramieniu dłoń Foxa.
To nie był sen. Zostali zaatakowani? Co się działo...? Kątem oka dostrzegła, że pergamin z notatkami został częściowo zalany kawą; cholera. Bez zawahania zgarnęła go ze stołu i wpakowała do torby, którą naprędce przewieszała przez ramię; ratusz nie runął im wprost na głowy, chwała Merlinowi, lecz przecież mógł – w każdej kolejnej chwili, jeśli dojdzie do kolejnego wstrząsu.
Jej myśli gorączkowo krążyły wokół mieszkańców Oazy, wybudowanych na wyspie schronień, tej namiastce spokoju, która właśnie legła w gruzach. Dopiero głos Moore'a wyrwał ją z odrętwienia. Nie mieli na co czekać, musieli dołączyć do pozostałych i ocenić straty; na tyle szybko, na ile była w stanie, wstała z zajmowanego do tej pory miejsca, z początku nie pokładając zbyt dużej wiary w swe nogi. Wspomnienia Tower były żywe, zbyt żywe i odejmowały kolor z jej twarzy. To jednak bez znaczenia.
– Uważaj na siebie – wymamrotała tylko w stronę Foxa, przelotnie wbijając palce w jego przedramię; wiedziała, że gdziekolwiek będzie mógł pomóc, że cokolwiek by się nie działo, ruszy tam bez zawahania. Wraz z pozostałymi pośpiesznie opuściła budynek ratusza, by przestać kierować się jedynie domysłami i w końcu przekonać na własne oczy, gdzie leżało źródło tego wstrząsu.
Przełknęła głośniej ślinę, gdy usłyszała o szczelinie, która nagle rozdarła środek wyspy, a niestabilna magia – tak wyraźnie wyczuwalna w napływającym od szerokiej wody powietrzu – przebiegła wzdłuż kręgosłupa zimnym dreszczem. Dlaczego do tego doszło? I to tak nagle...?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miał wrażenie, że wyczerpał cały zapas swojej energii na ten dzień. Próby wytłumaczenia własnego stanowiska nieprzewidzianie nie przyniosły rezultatów. Ale jeżeli nawet on jeden ma myśleć o tym, żeby nie zostawiać nikogo ze swoich bez potrzeby i nie niańczyć złoczyńców, niech tak będzie. Wbrew pozorom było to niezwykle cenną lekcją — nie był bowiem odpowiedzialny za sumienia innych, wyłącznie za swoje własne. Każde zaniechanie i każdy czyn zostaną kiedyś ocenione, a tylko historia będzie mogła wydać sprawiedliwy osąd. Właściwie to nawet chciałby powstać i powiedzieć im — wszystkim, może za wyjątkiem Marcela, którego dłoń na własnym ramieniu była niespodziewanym, ale niezwykle istotnym gestem wsparcia — że ma nadzieję, że się myli. Że to oni mają rację. I że naprawdę wolałby ich przepraszać za słowa rzucone na wiatr.
Ale przeczucie podpowiadało mu — i myliło się rzadko — że taka chwila nie nadejdzie. A na pewno nie prędko.
Castor niekoniecznie wierzył w rzeczy takie jak przeznaczenie czy predestynację, ale gdy ziemia zatrzęsła się niespodziewanie, ledwo zdążył złapać swój, odłożony wcześniej kubek. Gdyby tego nie zrobił, pewnie poleciałby razem z resztą swoich pobratymców, dopełniając obraz ich małej, ratuszowej katastrofy. Jego oczy w pierwszym momencie pomknęły w kierunku Tonksa, spojrzenie wyraźnie wymagało odpowiedzi — jakiejkolwiek, choć Michael mógł wiedzieć przecież tylko tyle, co on. Gdy tylko pierwsze impulsy nerwowe dotarły wreszcie do mózgu, odwrócił głowę w drugą stronę, chcąc sprawdzić tym razem, co z Marcelem. Wyglądało, że w najbliższym otoczeniu nikt pomocy nie potrzebował, dlatego też podniósł się prędko z miejsca, wychodząc z ratusza zaraz po Maeve.
Zacisnąwszy palce na drewnie różdżki, wciągnął haustem zimne mimo wszystko powietrze Oazy. Było... upiornie niemal cicho i ta cisza nie podobała mu się najbardziej. Na szczęście, czy też nieszczęście — im więcej czasu mijało od tegoż niespodziewanego zdarzenia, tym więcej głosów dochodziło, szczególnie z kierunku gęsto zabudowanej chatkami części Oazy. I poszedłby tam, gdyby nie obawiał się, że nie poradzi sobie sam z panikującymi mieszkańcami wyspy. Co, jeżeli domy o słabszej konstrukcji się zawaliły? Gdyby próbował na własną rękę tam wchodzić, pewnie skończyłoby się to kolejną ofiarą. Czysto praktycznie potrzebował kogoś, kto mógłby wspomóc go w tym, w czym zupełnie sobie nie radził — fizyczności. A tam, gdzie mógł pokierować się własnymi pobudkami... Tam łapał się na tym, że raz jeszcze stanął na palcach, próbując wypatrzeć, czy Carrington już wyszedł z Ratusza.
Ale przeczucie podpowiadało mu — i myliło się rzadko — że taka chwila nie nadejdzie. A na pewno nie prędko.
Castor niekoniecznie wierzył w rzeczy takie jak przeznaczenie czy predestynację, ale gdy ziemia zatrzęsła się niespodziewanie, ledwo zdążył złapać swój, odłożony wcześniej kubek. Gdyby tego nie zrobił, pewnie poleciałby razem z resztą swoich pobratymców, dopełniając obraz ich małej, ratuszowej katastrofy. Jego oczy w pierwszym momencie pomknęły w kierunku Tonksa, spojrzenie wyraźnie wymagało odpowiedzi — jakiejkolwiek, choć Michael mógł wiedzieć przecież tylko tyle, co on. Gdy tylko pierwsze impulsy nerwowe dotarły wreszcie do mózgu, odwrócił głowę w drugą stronę, chcąc sprawdzić tym razem, co z Marcelem. Wyglądało, że w najbliższym otoczeniu nikt pomocy nie potrzebował, dlatego też podniósł się prędko z miejsca, wychodząc z ratusza zaraz po Maeve.
Zacisnąwszy palce na drewnie różdżki, wciągnął haustem zimne mimo wszystko powietrze Oazy. Było... upiornie niemal cicho i ta cisza nie podobała mu się najbardziej. Na szczęście, czy też nieszczęście — im więcej czasu mijało od tegoż niespodziewanego zdarzenia, tym więcej głosów dochodziło, szczególnie z kierunku gęsto zabudowanej chatkami części Oazy. I poszedłby tam, gdyby nie obawiał się, że nie poradzi sobie sam z panikującymi mieszkańcami wyspy. Co, jeżeli domy o słabszej konstrukcji się zawaliły? Gdyby próbował na własną rękę tam wchodzić, pewnie skończyłoby się to kolejną ofiarą. Czysto praktycznie potrzebował kogoś, kto mógłby wspomóc go w tym, w czym zupełnie sobie nie radził — fizyczności. A tam, gdzie mógł pokierować się własnymi pobudkami... Tam łapał się na tym, że raz jeszcze stanął na palcach, próbując wypatrzeć, czy Carrington już wyszedł z Ratusza.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nagły wstrząs, który wprawił w drżenie budynek ratusza, skutecznie odciągnął jego uwagę od słów aurora i niedojedzonego racucha. Bardzo chętnie kontynuowałby tamtą dyskusję, w wielu kwestiach nadal obstając przy swoim. Bardzo chętnie dokończyłby tego racucha, który wysunął mu się z dłoni lądując z charakterystycznym plaśnięciem na blacie. Poczuł rozchodzące się od ziemi drżenie, które poważnie zaburzyło jego stabilność, wymuszając na nim próbę utrzymania równowagi w miejscu.
Brzdęk metalowych kubków i szkła oraz trzeszczenie drewnianego sklepienia zaniepokoiło go do tego stopnia, że spojrzał w górę czując że żołądek podchodzi mu do gardła.
Ziemia pod ich stopami póki co nie rozstąpiła się, ale – podobnie jak jego brat – obawiał się, że drewniana konstrukcja runie im na głowy. Nie wiedział, co dokładnie miało miejsce poza trzęsieniem ziemi po którym nastąpiła stłumiona salwa krzyków, szurania czy kroków. Ratusz zdołał przetrwać ten wstrząs, ale inne budynki mógł spotkać gorszy los od niego. Bardzo chciałby wiedzieć, co się dzieje. Czy to tylko zwyczajne trzęsienie ziemi albo to wywołane magią. Najgorsze pytanie, które sobie zadawał w duchu to czy zostali zaatakowani? Nie znał na nie odpowiedzi. I ta niepewność była najgorsza. Chociaż może nie powinien zakładać najgorszego.
— To chyba dobry pomysł... — Stwierdził mrukliwie, nie mając pewności czy ratusz nie zawali się im na głowy. Starał się nie wypowiadać na głos tych słów. Co by nie wykrakać w złą godzinę.
— Uważajcie na siebie. Tam się spotkamy — Zwrócił się do brata i osób, do których odezwał się jego brat. On sam zamierzał sprawić od razu, co dzieje się na placu głównym. Przed opuszczeniem budynku chwycił swój płaszcz i, na wszelki wypadek, swoją miotłę. Nie wiedział, czy nie będzie potrzebna ani co tam zastanie. Trawiący wioskę chaos nie pozwolił mu długo pozostać na terenie placu, tylko powiódł go na wybrzeże. Tam, gdzie roiło się od ożywieńców. Stanowili oni ten rodzaj przeciwnika, z którym dotąd się nie mierzył. Jak zawsze zrobi to, co w jego mocy.
|| Volans dotarł na Wybrzeże
Brzdęk metalowych kubków i szkła oraz trzeszczenie drewnianego sklepienia zaniepokoiło go do tego stopnia, że spojrzał w górę czując że żołądek podchodzi mu do gardła.
Ziemia pod ich stopami póki co nie rozstąpiła się, ale – podobnie jak jego brat – obawiał się, że drewniana konstrukcja runie im na głowy. Nie wiedział, co dokładnie miało miejsce poza trzęsieniem ziemi po którym nastąpiła stłumiona salwa krzyków, szurania czy kroków. Ratusz zdołał przetrwać ten wstrząs, ale inne budynki mógł spotkać gorszy los od niego. Bardzo chciałby wiedzieć, co się dzieje. Czy to tylko zwyczajne trzęsienie ziemi albo to wywołane magią. Najgorsze pytanie, które sobie zadawał w duchu to czy zostali zaatakowani? Nie znał na nie odpowiedzi. I ta niepewność była najgorsza. Chociaż może nie powinien zakładać najgorszego.
— To chyba dobry pomysł... — Stwierdził mrukliwie, nie mając pewności czy ratusz nie zawali się im na głowy. Starał się nie wypowiadać na głos tych słów. Co by nie wykrakać w złą godzinę.
— Uważajcie na siebie. Tam się spotkamy — Zwrócił się do brata i osób, do których odezwał się jego brat. On sam zamierzał sprawić od razu, co dzieje się na placu głównym. Przed opuszczeniem budynku chwycił swój płaszcz i, na wszelki wypadek, swoją miotłę. Nie wiedział, czy nie będzie potrzebna ani co tam zastanie. Trawiący wioskę chaos nie pozwolił mu długo pozostać na terenie placu, tylko powiódł go na wybrzeże. Tam, gdzie roiło się od ożywieńców. Stanowili oni ten rodzaj przeciwnika, z którym dotąd się nie mierzył. Jak zawsze zrobi to, co w jego mocy.
|| Volans dotarł na Wybrzeże
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oaza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda