Zacieniony dziedziniec
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Zacieniony dziedziniec
Zarośnięty, choć ogrodnicy czuwają nad jego stanem i regularnie ucinają zbędne gałęzie, by z dziedzińca można było dostrzec skrawki nieba, stanowiące tło dla liści. Drzewa są tu bardzo stare, zasadzone przez przodków, jakich teraz znaleźć można na najstarszych obrazach w zamku. Ciekawostką jest ilość nietypowych okazów, odpowiednio wspieranych magią różdżkarzy - dzięki niej da się tu ujrzeć drzewa, jakie nie miałyby szans na porastanie wysp. Przez gąszcz wieża zegarowa jest ledwo dostrzegalna z dziedzińca, ale jeśli się postarać, można znaleźć kilka miejsc, z których będzie widoczna.
Pochylał się właśnie nad dziennikiem, gdy podmuch przekornego wiatru otworzył na oścież ledwie uchylone okno, trzaskając wesoło jego zawiasami. Kilka bladych kartek wzleciało w powietrze, a para unosząca się z wciąż gorącej herbaty doprawionej lawendą zatańczyła, zanim buchnęła mu swym aromatem prosto w nos. W jednej fala chłodu, która wtargnęła do pokoju przemknęła również przez jego ciało, co przywitał wzdrygając się nieznacznie i poprawiając się na krześle. Przyłożył rękę do twarzy, pocierając delikatnie lekko zmarznięte policzki, by przebudzić się z głębokiego zamyślenia, niekoniecznie związanego z notatkami rozłożonymi z chaotyczną koncepcją na biurku. Wytrącony z letargu zmuszony był podnieść się i oderwać od ledwie ruszonego projektu, którego wstępny schemat znaczyły aksamitnie ciemne, węglowe muśnięcia ołówka, przypominające bardziej wzburzone ptaki w locie aniżeli magię zamkniętą w gładkiej formie różdżki. Jeszcze. Przeszedł przez pomieszczenie i wyjrzał na zewnątrz. Młode listki falowały łagodnie, królując oddechami wiosny na czubkach drzew, poza tym krajobraz pozostawał jakby zaklęty w czasie. Nie sięgał wzrokiem na tyle daleko żeby wychwycić pożogę strat spowodowanych przez wybuch anomalii, zamiast tego rozlewał się przed nim przyjemny, idylliczny i budzący wspomnienia obraz pokrytych mchem dachówek, ścieżek wskazujących drogę przez ogrody, niskich wieżyczek w jego dziecięcych oczach sięgających aż do gwiazd. Tylko niebo wyłamywało się z tego perfekcyjnego snu, szarobure, brudne, w kolorze wody zabarwionej całą paletą akwareli. Z jakiegoś powodu budziło w nim niepokój, mogło być echem, osłabioną pozostałością po nawałnicy, która nie tak dawno przetoczyła się po nieodległej posiadłości. Drażniło jego umysł intencjonalnie, stosując te i inne manewry, mieszając wrażenia z fragmentami wizji, próbując pozbawić go gruntu pod stopami. Nie dziś; przesunął palcami po parapecie, zbierając z niego pajęczynę kurzu, po czym cofnął się i jednym ruchem popchnął klamkę, zamykając szczelnie bramę dzielącą go od świata. Wpatrywał się jeszcze przez kilka sekund w nieokreślony punkt, zbierając w głowie zalążki planów na dzisiejszy dzień. Ostatnimi czasy odnajdywał spokój w mozolnym projektowaniu swych kolejnych przedsięwzięć, nawet jeżeli dotyczyły drobnych kwestii. Dawało mu to iluzję kontroli, wrażenie, że coś wciąż zachowywało swój sens i nadzieję, iż pomimo okrutnych niepowodzeń, opóźniających dotarcie do szczytu jego ideałów, może uda mu się pozbierać.
Jego tęczówki w kolorze ciemnego złota, przesunęły się po skromnie umeblowanej sypialni, nie wychwytując podobnego rozczulenia, jakie towarzyszyło wyglądaniem na tereny wokół posiadłości. Śnieżnobiała pościel, purpurowy gościnny koc, podstawowe dębowe wykończenia i jego ogromna, barwnie zdobiona skrzynia, nadal chroniąca wiele z jego najcenniejszych zdobyczy; ani jedna roślina, obraz czy przypominajka nie nadały ducha martwemu pomieszczeniu. W swej oszczędnej ramie było całkiem ładne, odznaczające się typową dla szlachty konwencją, ale młody badacz zdawał się tego nie dostrzegać. Bunt przeciwko ociepleniem tego miejsca był daremny, wiedział o tym, a jednak trzymał się naiwnie przeświadczenia, że wstrzymywanie się w jakiś sposób opóźni ostateczność przeprowadzki. Zawinął palce wokół kilku żołędzi, znalezionych na dnie kieszeni rzadko używanej orzechowej marynarki, decydując, iż równie dobrze może już zacząć przygotowywać się do odwiedzin kuzynki. Oczywiście, większość kwestii została rozwiązana wcześniej – zlecone ciastka kusiły zapachem wyczuwalnym na schodach, dwa puchate fotele przysunięte do okien wychodzących na dziedziniec przysypano wygodnymi poduszkami, a dziennik założony wstążką w kolorze mętnego, czerwonego wina spoczywał na stoliczku między nimi, cierpliwie czekając na to aż sięgną po niego ciekawskie place. On sam, w końcu przegoniony przez kucharkę za podjadanie słodkich przysmaków i zadawanie stanowczo zbyt wielu pytań, wyszedł na dziedziniec zatapiając się od razu w gąszczu szmerów wiekowych drzew.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Cressida w dzieciństwie, a później w każde letnie wakacje między kolejnymi latami szkoły wiele razy odwiedzała zarówno zamek Lancaster, jak i Silverdale. Jej matka nawet po zostaniu lady Flint pielęgnowała więzi ze swoją rodziną, dbając też o to, by jej dzieci miały kontakt z kuzynami Ollivanderami. Tym sposobem młodziutka Cressida poznała całe mnóstwo krewnych powiązanych zarówno z Flintami i Ollivanderami. Za sprawą hermetyczności szlacheckich kręgów więzi rodzinne były liczne i rozbudowane, a Cressida, jako osóbka bardzo rodzinna, najchętniej obdarzała przyjaźnią osoby z którymi łączyły ją więzy krwi, wobec innych zawsze będąc bardziej zdystansowaną i powściągliwą. Niestety większość jej kuzynostwa uczyło się w Hogwarcie, więc to wakacje zawsze były czasem licznych spotkań, a będąc w Beauxbatons słała liczne listy. Poprzedniczka jej obecnej sowy czasem narzekała na częste i długie podróże, ale dzielnie to znosiła, a Cressida zawsze była skora do wysłuchania jej; jej sowy, zarówno poprzednia jak i obecna, nie były tylko zwykłymi sowami pocztowymi, były przyjaciółmi zwierzęcoustej młódki.
Duża część jej kuzynów była sporo starsza, ale Constantine i Titus byli jej najbliżsi wiekiem. Constantine był jej bliski również zainteresowaniami; potrafił dobrze rysować, a także był wrażliwy na piękno natury i znakomicie znał się na roślinach, lepiej nawet niż ona, Flintówna. Zawsze była pod wrażeniem tego, ile wiedział, kiedy w dzieciństwie spacerowali po lasach Lancashire, wymieniając się opowieściami oraz wiedzą, pokazując sobie rośliny i wspólnie je rysując. Łączyło ich jeszcze coś – oboje posiadali dodatkowe, rzadkie zdolności. Ona rozmawiała z ptakami, co czasami wykorzystywała podczas ich spotkań, prosząc ptaki by opowiedziały jej, gdzie w okolicy znajdą najciekawsze okazy roślin, ale jego dar był nieco niepokojący i zawsze budził w Cressidzie pewien lęk; nie była pewna, czy chciałaby znać z wyprzedzeniem swoją przyszłość. Dar jasnowidzenia był ogromnym brzemieniem.
Zamek Lancaster był pięknym miejscem, choć bez wątpienia Constantine i jego rodzina woleliby nie trafić tu w takich okolicznościach. Cressida naprawdę współczuła im niedawnej tragedii; anomalie czyniły stanowczo zbyt wiele złego i spędzały jej sen z powiek. Każdej nocy, gdy zasypiała, bała się, że może obudzić się w zupełnie innym miejscu lub dowiedzieć się, że kogoś z jej bliskich spotkało jakieś nieszczęście. Jej matka już ucierpiała, nocą pierwszego maja wyrwana z własnego łóżka i wylądowała poraniona w środku lasu, ale na szczęście udało się ją uleczyć i wróciła już do domu.
Zaledwie kilka dni temu gościła w Charnwood, odwiedzając rodziców, rodzeństwo i resztę rodziny, dziś postanowiła odwiedzić Ollivanderów. Wiedziała już, że Titus został odesłany za granicę, ale liczyła na spotkanie z Constantinem i może jego rodzeństwem, choć podejrzewała że Ulysses może być zajęty swoimi dorosłymi sprawami.
Powiedziano jej, że Constantine jest na dziedzińcu, więc to tam skierowała swoje kroki, zauważając swojego kuzyna. Niezwykle wysoki i blady Constantine od razu rzucał się w oczy, ale dobrze było go widzieć całego i zdrowego.
- Constantine – odezwała się, podchodząc bliżej. I ona wyglądała na bledszą, miała podkrążone oczy, a ciemnorude włosy błyszczały jakby mniej niż zwykle. Wątłe, filigranowe ciałko otulał materiał sukni i granatowego płaszczyka. Z powodu nieprzewidywalności majowej pogody lepiej było być dobrze przygotowanym na zmienne warunki. – Jak miło cię zobaczyć. Mam nadzieję, że mimo wszystko jakoś sobie radzicie? Co słychać u twojego rodzeństwa i rodziców? – zapytała.
Czuła się tu swobodnie; wiele razy bawiła się na tym dziedzińcu i w innych pomieszczeniach jako dziecko, ale pamiętała też, jak jej samej trudno było przyzwyczaić się do mieszkania w dworze męża po ślubie, kilka pierwszych nocy przepłakała, tęskniąc za Charnwood, ale wtedy nie było to spowodowane żadną tragedią, a zwyczajną koleją rzeczy, jaką było zamążpójście.
- Więc co to za ciekawą książkę chciałeś mi pokazać? – zapytała po chwili, zerkając w stronę foteli i stoliczka, na którym leżała książka, zapewne ta o której opowiadał w liście. – Z wielką chęcią rzucę na nią okiem i może będę potrafiła ci pomóc, jeśli nie ma tam bardzo fachowych terminów, których nie znam. – Jej zielarska wiedza była dobra, ale nie wybitna, więc nie była obeznana w trudnej naukowej terminologii.
Duża część jej kuzynów była sporo starsza, ale Constantine i Titus byli jej najbliżsi wiekiem. Constantine był jej bliski również zainteresowaniami; potrafił dobrze rysować, a także był wrażliwy na piękno natury i znakomicie znał się na roślinach, lepiej nawet niż ona, Flintówna. Zawsze była pod wrażeniem tego, ile wiedział, kiedy w dzieciństwie spacerowali po lasach Lancashire, wymieniając się opowieściami oraz wiedzą, pokazując sobie rośliny i wspólnie je rysując. Łączyło ich jeszcze coś – oboje posiadali dodatkowe, rzadkie zdolności. Ona rozmawiała z ptakami, co czasami wykorzystywała podczas ich spotkań, prosząc ptaki by opowiedziały jej, gdzie w okolicy znajdą najciekawsze okazy roślin, ale jego dar był nieco niepokojący i zawsze budził w Cressidzie pewien lęk; nie była pewna, czy chciałaby znać z wyprzedzeniem swoją przyszłość. Dar jasnowidzenia był ogromnym brzemieniem.
Zamek Lancaster był pięknym miejscem, choć bez wątpienia Constantine i jego rodzina woleliby nie trafić tu w takich okolicznościach. Cressida naprawdę współczuła im niedawnej tragedii; anomalie czyniły stanowczo zbyt wiele złego i spędzały jej sen z powiek. Każdej nocy, gdy zasypiała, bała się, że może obudzić się w zupełnie innym miejscu lub dowiedzieć się, że kogoś z jej bliskich spotkało jakieś nieszczęście. Jej matka już ucierpiała, nocą pierwszego maja wyrwana z własnego łóżka i wylądowała poraniona w środku lasu, ale na szczęście udało się ją uleczyć i wróciła już do domu.
Zaledwie kilka dni temu gościła w Charnwood, odwiedzając rodziców, rodzeństwo i resztę rodziny, dziś postanowiła odwiedzić Ollivanderów. Wiedziała już, że Titus został odesłany za granicę, ale liczyła na spotkanie z Constantinem i może jego rodzeństwem, choć podejrzewała że Ulysses może być zajęty swoimi dorosłymi sprawami.
Powiedziano jej, że Constantine jest na dziedzińcu, więc to tam skierowała swoje kroki, zauważając swojego kuzyna. Niezwykle wysoki i blady Constantine od razu rzucał się w oczy, ale dobrze było go widzieć całego i zdrowego.
- Constantine – odezwała się, podchodząc bliżej. I ona wyglądała na bledszą, miała podkrążone oczy, a ciemnorude włosy błyszczały jakby mniej niż zwykle. Wątłe, filigranowe ciałko otulał materiał sukni i granatowego płaszczyka. Z powodu nieprzewidywalności majowej pogody lepiej było być dobrze przygotowanym na zmienne warunki. – Jak miło cię zobaczyć. Mam nadzieję, że mimo wszystko jakoś sobie radzicie? Co słychać u twojego rodzeństwa i rodziców? – zapytała.
Czuła się tu swobodnie; wiele razy bawiła się na tym dziedzińcu i w innych pomieszczeniach jako dziecko, ale pamiętała też, jak jej samej trudno było przyzwyczaić się do mieszkania w dworze męża po ślubie, kilka pierwszych nocy przepłakała, tęskniąc za Charnwood, ale wtedy nie było to spowodowane żadną tragedią, a zwyczajną koleją rzeczy, jaką było zamążpójście.
- Więc co to za ciekawą książkę chciałeś mi pokazać? – zapytała po chwili, zerkając w stronę foteli i stoliczka, na którym leżała książka, zapewne ta o której opowiadał w liście. – Z wielką chęcią rzucę na nią okiem i może będę potrafiła ci pomóc, jeśli nie ma tam bardzo fachowych terminów, których nie znam. – Jej zielarska wiedza była dobra, ale nie wybitna, więc nie była obeznana w trudnej naukowej terminologii.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Jego skórzane buty zaskrzypiały wśród okraszonej kamyczkami ziemi, gdy zszedł z murowanej podłogi wprost na miękkie podłoże imitujące leśną ściółkę. Uniósł podbródek, kierując go ku niebu, ledwo widocznemu między rozrośniętymi gałęziami przypominającymi palce ludzkiej dłoni, które usilnie starały się przyblokować zuchwałe promienie słoneczne, by stworzyć na dziedzińcu swojego rodzaju azyl, nadać temu miejscu poczucie odosobnienia, ale też bezpieczeństwa. Choć na moment, Ollivanderowi mogli zostawić swoje zmartwienia i powierzyć je wiekowym drzewom, wierząc, że nie zdradzą zasłyszanych sekretów nikomu. W zamian rodzina od pokoleń dbała o te zjawiskowe okazy, z dumą piastując świadomość, iż nawet w sercu ich posiadłości, pozostają w bliskim kontakcie z naturą. Nie sposób było się zgubić między znajomymi pniami, lecz młody badacz czasami zapodziewał swe wątpliwości oraz dręczące go myśli, a gdy się wynurzał spomiędzy szumiącego morza liści, jego umysł kołysał się na spokojnych wodach – niestety, dzisiaj najwyraźniej za krótko tu przebywał, ponieważ nie ukoiło to jego posępnego przeczucia, że to jeszcze nie był koniec. Dopiero twarz kuzynki, która mignęła mu w jednym z okien na przeciw przygotowanych foteli, rozproszyła chmurę budujących się emocji, wydobywając na wierzch jego szczery, pogodny uśmiech.
— Cressida! — wykrzyknął, zbliżając się do niej. Bacząc, by nie potknąć się może o jakiś wystający korzeń, przyuważył, iż przybrudził swoje obuwie ziemią i mchem. Nie chciał, oczywiście, zmuszać do podobnego poświęcenia lady Fawley, pospieszył jej na przeciw. Czyż mogli się spodziewać, że pewnego dnia on będzie przyjmował ją jako gościa? W końcu w pamięciach ich obojga ten zamek kojarzył się z ciepłymi wizytami, beztrosko spędzanymi wakacjami, podsłuchiwaniem przyciszonych rozmów dorosłych, bankietami, po których zasypiało się we własnym łóżku sto mil stąd, po cichu marząc, iż pewne wieczory nigdy nie dobiegną końca. Cóż, rycerz w końcu dostał swój zamek, tylko nic nie było takie, jak sobie to wyobrażał. To było zbyt nagłe, nawet jeśli dzięki jego wizji wiedzieli nieco wcześniej takiej konieczności to potrzebował okresu przyzwyczajania się do nowej rzeczywistości. Otaczała go rodzina, po korytarzach przemykały duchy, a wokół posiadłości rozciągały się lasy pełne ciekawskich stworzeń, mógł też podjąć rolą szlachcica, którą czasem traktował z dużą kroplą tolerancji. Nestor na pewno zainteresuje się szukaniem dla niego odpowiedniej żony, być może przyjdzie mu w pełni oddać się badaniu roślin związanych z różdżkarstwem i nie będzie już podejmowanych pod impulsem ratowania świata wypraw, późnych powrotów... Spoglądał w lustro, nie poznając samego siebie i było jasne, nadeszły zmiany. Wydawało się, że były one dla niego symbolem stałości. Może nastał jego czas. W końcu, młodsza od niego o jakiś rok Cressida była żoną oraz matką, była odpowiedzialna za coś więcej niż za siebie samą – dziecięcą naiwność musiała zostawić za sobą. Z jej drobnej postaci emanowała łuna siły i nieustępliwości, dostrzegalna pomimo śladów zmęczenia, wyrysowanych na jej uroczej twarzy pędzelkiem stresu. Nie była sama; przy sobie miała wielu bliskich, którzy zwłaszcza w tak trudnych chwilach oferują swoje wsparcie. On też chciał jej to pokazać, wlać trochę sielskości do jej serca i sprawić, by ta wizyta nie była przykrym obowiązkiem, a okazją do nabrania nowej energii. Oczywiście, byłoby to znacznie prostsze do wykonania, gdyby jego samego nie dręczyła wyniszczająca niepewność. Starał się jednak tego nie pokazywać.
Postawił kilka wielkich kroków, zmniejszając odległość między nimi i pozostawiając za sobą szum drzew, choć pożegnały go one wsuwając w jego włosy samotny, pojedynczy listek, którym teraz bawił się w dłoniach. Zanim ponownie otworzył usta, pochylił się jeszcze, by musnąć niższą osóbkę na powitanie w policzek, acz jego usta prześlizgnęły się dalej i zatrzymały się na jej włosach z lewej strony jej głowy. Nie było jego najmocniejszą stroną czarowanie fałszywymi zapewnieniami, może dlatego nie wysłał aż tak wielu listów, obiecujących, że wszystko się jakoś ułoży. Zamiast tego zaprosił ją do wspólnego tłumaczenia związanego z jego pracą, czując, iż zagłębienie się w podobne zadanie podziała lepiej niż niezręczne poklepywanie po plecach. — Ciebie również, bardzo się cieszę z tego spotkania. — Była cała, to najważniejsze, i teraz w końcu mógł uwierzyć słowom, przyniesionym przez jej sowę jakiś czas temu, jeszcze do Silverdale. Wskazał jej dłonią fotele, obok których zmaterializował się dzbanek z herbatą i dwie zdobione filiżanki, na granatowych podstawkach rozświetlonych przez malowane złote gwiazdki. — Radzimy sobie bardzo dobrze, biorąc uwagę okoliczności — odpowiedział szybko, gdyż jego rodzinę dotknęło naprawdę wiele nieszczęść, a cisza najlepiej skrywała pewne niedopowiedzenia i napięcie między braćmi. — Mamy szczęście, że mogliśmy tu zamieszkać i wszyscy są naprawdę wspaniali — dodał, uzupełniając swą wcześniejszą wypowiedź o nutki autentyczności. Przysiadł na swoim krześle, zgrabnym ruchem różdżki nalewając im obojgu naparu, od którego uniósł się zapach mandarynek i werbeny cytrynowej. — A co u was? Jeśli potrzebujecie czegokolwiek, wiedz, że zawsze możesz się do mnie zwrócić. — Miał nadzieję, iż dostrzegała prawdę zawartą w jego oświadczeniu. Chwycił uszko kubeczka, po czym odchylił się do tyłu i opadł na miękkie oparcie. Wziął głęboki oddech, delektując się przez krótki moment aromatem. Dmuchnął w taflę cieczy, chcąc nieco ją ochłodzić, zanim przemówił:
— To chyba raczej dziennik aniżeli książka. Może dlatego aż tak przyciągnęła moją uwagę, wszystkie rysunki są wykonane ręcznie – zawiera też notatki autora. — Skinieniem wskazał na bogato oprawiony, gruby notatnik, spoczywający na stoliku. W świetle jego sprzączka mieniła się niczym żywe złoto. Jej strony były nieco podniszczone, ale okładka wciąż zachwycała. — „Secrets d'une herboriste” — przeczytał w bardzo brytyjskim tonie, akcentując h oraz każdą pozostałą literkę, zupełnie mijając się z prawdziwą wymową. Podniósł zadowolony wzrok na kobietę, oczekując jej ewentualnych poprawek.
— Cressida! — wykrzyknął, zbliżając się do niej. Bacząc, by nie potknąć się może o jakiś wystający korzeń, przyuważył, iż przybrudził swoje obuwie ziemią i mchem. Nie chciał, oczywiście, zmuszać do podobnego poświęcenia lady Fawley, pospieszył jej na przeciw. Czyż mogli się spodziewać, że pewnego dnia on będzie przyjmował ją jako gościa? W końcu w pamięciach ich obojga ten zamek kojarzył się z ciepłymi wizytami, beztrosko spędzanymi wakacjami, podsłuchiwaniem przyciszonych rozmów dorosłych, bankietami, po których zasypiało się we własnym łóżku sto mil stąd, po cichu marząc, iż pewne wieczory nigdy nie dobiegną końca. Cóż, rycerz w końcu dostał swój zamek, tylko nic nie było takie, jak sobie to wyobrażał. To było zbyt nagłe, nawet jeśli dzięki jego wizji wiedzieli nieco wcześniej takiej konieczności to potrzebował okresu przyzwyczajania się do nowej rzeczywistości. Otaczała go rodzina, po korytarzach przemykały duchy, a wokół posiadłości rozciągały się lasy pełne ciekawskich stworzeń, mógł też podjąć rolą szlachcica, którą czasem traktował z dużą kroplą tolerancji. Nestor na pewno zainteresuje się szukaniem dla niego odpowiedniej żony, być może przyjdzie mu w pełni oddać się badaniu roślin związanych z różdżkarstwem i nie będzie już podejmowanych pod impulsem ratowania świata wypraw, późnych powrotów... Spoglądał w lustro, nie poznając samego siebie i było jasne, nadeszły zmiany. Wydawało się, że były one dla niego symbolem stałości. Może nastał jego czas. W końcu, młodsza od niego o jakiś rok Cressida była żoną oraz matką, była odpowiedzialna za coś więcej niż za siebie samą – dziecięcą naiwność musiała zostawić za sobą. Z jej drobnej postaci emanowała łuna siły i nieustępliwości, dostrzegalna pomimo śladów zmęczenia, wyrysowanych na jej uroczej twarzy pędzelkiem stresu. Nie była sama; przy sobie miała wielu bliskich, którzy zwłaszcza w tak trudnych chwilach oferują swoje wsparcie. On też chciał jej to pokazać, wlać trochę sielskości do jej serca i sprawić, by ta wizyta nie była przykrym obowiązkiem, a okazją do nabrania nowej energii. Oczywiście, byłoby to znacznie prostsze do wykonania, gdyby jego samego nie dręczyła wyniszczająca niepewność. Starał się jednak tego nie pokazywać.
Postawił kilka wielkich kroków, zmniejszając odległość między nimi i pozostawiając za sobą szum drzew, choć pożegnały go one wsuwając w jego włosy samotny, pojedynczy listek, którym teraz bawił się w dłoniach. Zanim ponownie otworzył usta, pochylił się jeszcze, by musnąć niższą osóbkę na powitanie w policzek, acz jego usta prześlizgnęły się dalej i zatrzymały się na jej włosach z lewej strony jej głowy. Nie było jego najmocniejszą stroną czarowanie fałszywymi zapewnieniami, może dlatego nie wysłał aż tak wielu listów, obiecujących, że wszystko się jakoś ułoży. Zamiast tego zaprosił ją do wspólnego tłumaczenia związanego z jego pracą, czując, iż zagłębienie się w podobne zadanie podziała lepiej niż niezręczne poklepywanie po plecach. — Ciebie również, bardzo się cieszę z tego spotkania. — Była cała, to najważniejsze, i teraz w końcu mógł uwierzyć słowom, przyniesionym przez jej sowę jakiś czas temu, jeszcze do Silverdale. Wskazał jej dłonią fotele, obok których zmaterializował się dzbanek z herbatą i dwie zdobione filiżanki, na granatowych podstawkach rozświetlonych przez malowane złote gwiazdki. — Radzimy sobie bardzo dobrze, biorąc uwagę okoliczności — odpowiedział szybko, gdyż jego rodzinę dotknęło naprawdę wiele nieszczęść, a cisza najlepiej skrywała pewne niedopowiedzenia i napięcie między braćmi. — Mamy szczęście, że mogliśmy tu zamieszkać i wszyscy są naprawdę wspaniali — dodał, uzupełniając swą wcześniejszą wypowiedź o nutki autentyczności. Przysiadł na swoim krześle, zgrabnym ruchem różdżki nalewając im obojgu naparu, od którego uniósł się zapach mandarynek i werbeny cytrynowej. — A co u was? Jeśli potrzebujecie czegokolwiek, wiedz, że zawsze możesz się do mnie zwrócić. — Miał nadzieję, iż dostrzegała prawdę zawartą w jego oświadczeniu. Chwycił uszko kubeczka, po czym odchylił się do tyłu i opadł na miękkie oparcie. Wziął głęboki oddech, delektując się przez krótki moment aromatem. Dmuchnął w taflę cieczy, chcąc nieco ją ochłodzić, zanim przemówił:
— To chyba raczej dziennik aniżeli książka. Może dlatego aż tak przyciągnęła moją uwagę, wszystkie rysunki są wykonane ręcznie – zawiera też notatki autora. — Skinieniem wskazał na bogato oprawiony, gruby notatnik, spoczywający na stoliku. W świetle jego sprzączka mieniła się niczym żywe złoto. Jej strony były nieco podniszczone, ale okładka wciąż zachwycała. — „Secrets d'une herboriste” — przeczytał w bardzo brytyjskim tonie, akcentując h oraz każdą pozostałą literkę, zupełnie mijając się z prawdziwą wymową. Podniósł zadowolony wzrok na kobietę, oczekując jej ewentualnych poprawek.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Ollivanderowie podobnie jak Flintowie byli bliscy naturze, więc nie dziwił widok wiekowych drzew na dziedzińcu. Była pewna, że jej matka kiedyś bawiła się tu, chowając się wśród drzew przed swoim rodzeństwem i kuzynami. Zapewne miała bardzo przyjemne dzieciństwo, otoczona wieloma bliskimi, i zapewne również tęskniła za tym, kiedy wyszła za mąż i musiała zamieszkać u Flintów. Tak samo tęskniła Cressida, bo choć mogła odwiedzać i rodziców i innych krewnych, to już nie było dokładnie to samo, co kiedyś. Także ona była blisko związana nie tylko z rodziną, ale też z rodowymi wartościami Flintów i Ollivanderów, interesując się pięknem otaczającej ją natury. Mimo bycia prawdziwą damą wypełniającą swoje obowiązki, kiedyś była Flintem, dzieckiem lasu, dlatego tak łatwo rozumiała pasje Constantine’a i sama była niezwykle zaciekawiona wzmianką o książce zielarskiej. Jak każdy Flint już w dzieciństwie została szczegółowo zapoznana z podstawami zielarstwa, a dzięki talentowi malarskiemu pomagała ojcu ilustrować zielniki. Ollivanderowie, jako różdżkarze, także od dzieciństwa poznawali tajniki zielarstwa i tworzenia różdżek, wiedzę zastrzeżoną tylko dla członków ich rodu, o której Cressida nie miała wielkiego pojęcia i mogła tylko się zastanawiać, jak tworzone były różdżki.
Czasem odzywała się w niej tęsknota za tamtymi czasami dzieciństwa i młodości, za letnimi wakacjami w gronie rodziny. Ale kobietom wolno było mniej niż mężczyznom, wcześniej też musiały wychodzić za mąż. Constantine prawdopodobnie miał przed sobą jeszcze kilka lat wolności, jej William dobiegał trzydziestki kiedy rodzina w końcu wymogła na nim aranżowany ślub. Gdyby jednak Flintowie wiedzieli wtedy, w jakim kierunku podążą Fawleyowie, nie oddaliby im swojej córki, i dziś Cressida być może byłaby jeszcze panną, lub żoną syna bardziej konserwatywnego rodu. Flintowie byli wierni tradycjom, więc nie chcieli trzymać córek w panieńskim stanie zbyt długo. Młodziutka, delikatna Cressida szybko musiała poznać smak małżeństwa, a później macierzyństwa, choć nie skończyła jeszcze pełnych dwudziestu lat. Musiała zmierzyć się z nowymi obowiązkami, bycie matką wcale nie było proste, zwłaszcza w obecnych czasach. Mimo bycia strachliwą, delikatną młódką pragnęła swoimi wątłymi ramionami ochronić te drobne, bezbronne istotki, które były dla niej najważniejsze na świecie.
Cieszyła ją jednak okazja do wyrwania się z domu i odwiedzenia krewnych; była to jej pierwsza wizyta u Ollivanderów od czasu wybuchu anomalii i do tej pory kontaktowała się z nimi tylko listownie, przez pierwsze dwa tygodnie maja zbyt mocno bojąc się opuszczać posiadłość. Ale zaproszenie Constantine’a było doskonałym pretekstem by zdecydować się na wizytę u bliskich, by zobaczyć jak przetrwali ten czas, upewnić się, że faktycznie byli cali i zdrowi, bo listy nie oddawały istoty towarzyszących im odczuć ani grozy sytuacji.
Uśmiechnęła się lekko, gdy Constantine podszedł bliżej i pochylił się, by musnąć jej nakrapiany policzek.
- Cieszę się. Mam nadzieję, że twoje rodzeństwo i rodzice też czują się tu dobrze, choć pewnie tęsknota za miejscem wychowania pozostanie jeszcze bardzo długo. Titus pewnie ucieszyłby się z waszego towarzystwa, gdyby tu był... – powiedziała, wiedząc już, że Titus został odesłany do Francji. Przynajmniej był teraz bezpieczny.
Także usiadła, zapadając się w mięciutkich poduszkach, i po chwili, gdy Constantine nalał im obojgu herbaty, ostrożnie uchwyciła uszko filiżanki.
- Na szczęście też jakoś sobie radzimy. Moja mama doszła już do siebie i wróciła do domu, kilka dni temu u nich byłam – zapewniła. – Większość czasu spędzam jednak w Ambleside. Moje dzieci wybrały sobie bardzo trudny czas na swoje narodziny... – Cressida pragnęła spełniać się jako żona i matka, ale nie chciała odczuwać tego ciągłego strachu i niepewności.
Upiła łyk herbaty; jej smak był naprawdę interesujący i przyjemny, ale sam napój był gorący, więc musiała sączyć go ostrożnie.
- Gdzie go znalazłeś? W bibliotece Ollivanderów? – zapytała, spoglądając z ciekawością na dziennik niejakiego Dagoberta Laroche. Odłożyła filiżankę na spodeczek i po chwili delikatnie chwyciła książeczkę. – „Tajemnice zielarza” – przetłumaczyła tytuł. – To pewnie zapiski francuskiego badacza roślin, o ile dobrze pamiętam widziałam kiedyś podręcznik jego autorstwa w bibliotece Beauxbatons. Całkiem możliwe, że kiedyś mógł gościć u Ollivanderów, a może nawet pracować dla nich, skoro znalazłeś jego dziennik w Anglii...
Zaczęła wertować zapiski nakreślone pięknym, pełnym zawijasów pismem, gdzie niegdzie urozmaicone starannie wykonanymi ilustracjami; takie mogłyby zdobić również zapiski Constantine’a. Dziennik był w całości po francusku, ale Cressida nie miała problemów ze zrozumieniem go, nie licząc jakichś trudnych fachowych terminów.
- Opisuje różne gatunki roślin, które napotkał podczas swoich zielarskich podróży. Tu jest na przykład rozdział poświęcony wizycie u Ollivanderów i rozważaniach na temat możliwości użycia drewna pewnych roślin do produkcji różdżek. Z tego co widzę to dość egzotyczne gatunki obce dla naturalnej flory Wysp Brytyjskich, a nawet Francji – powiedziała, wypisując na pergaminie łacińskie nazwy które znalazła w tekście, pewna, że Constantine’owi powiedzą coś więcej. – Spójrz na to, może znasz te rośliny? Jedna z nich to chyba wisteria, tę nazwę widziałam w jednym z zielników ojca. Trafiła do Anglii jako roślina ozdobna. Może pan Laroche w którymś momencie zainteresował się użytecznością roślin dla różdżkarzy? Tu dalej napisał jednak, że nie uzyskano pozytywnych rezultatów przy użyciu drewna tego pnącza...
Znów pochyliła się nad zeszycikiem, pewna, że krył jeszcze więcej interesujących szczegółów, które mogłaby przetłumaczyć dla swojego kuzyna.
Czasem odzywała się w niej tęsknota za tamtymi czasami dzieciństwa i młodości, za letnimi wakacjami w gronie rodziny. Ale kobietom wolno było mniej niż mężczyznom, wcześniej też musiały wychodzić za mąż. Constantine prawdopodobnie miał przed sobą jeszcze kilka lat wolności, jej William dobiegał trzydziestki kiedy rodzina w końcu wymogła na nim aranżowany ślub. Gdyby jednak Flintowie wiedzieli wtedy, w jakim kierunku podążą Fawleyowie, nie oddaliby im swojej córki, i dziś Cressida być może byłaby jeszcze panną, lub żoną syna bardziej konserwatywnego rodu. Flintowie byli wierni tradycjom, więc nie chcieli trzymać córek w panieńskim stanie zbyt długo. Młodziutka, delikatna Cressida szybko musiała poznać smak małżeństwa, a później macierzyństwa, choć nie skończyła jeszcze pełnych dwudziestu lat. Musiała zmierzyć się z nowymi obowiązkami, bycie matką wcale nie było proste, zwłaszcza w obecnych czasach. Mimo bycia strachliwą, delikatną młódką pragnęła swoimi wątłymi ramionami ochronić te drobne, bezbronne istotki, które były dla niej najważniejsze na świecie.
Cieszyła ją jednak okazja do wyrwania się z domu i odwiedzenia krewnych; była to jej pierwsza wizyta u Ollivanderów od czasu wybuchu anomalii i do tej pory kontaktowała się z nimi tylko listownie, przez pierwsze dwa tygodnie maja zbyt mocno bojąc się opuszczać posiadłość. Ale zaproszenie Constantine’a było doskonałym pretekstem by zdecydować się na wizytę u bliskich, by zobaczyć jak przetrwali ten czas, upewnić się, że faktycznie byli cali i zdrowi, bo listy nie oddawały istoty towarzyszących im odczuć ani grozy sytuacji.
Uśmiechnęła się lekko, gdy Constantine podszedł bliżej i pochylił się, by musnąć jej nakrapiany policzek.
- Cieszę się. Mam nadzieję, że twoje rodzeństwo i rodzice też czują się tu dobrze, choć pewnie tęsknota za miejscem wychowania pozostanie jeszcze bardzo długo. Titus pewnie ucieszyłby się z waszego towarzystwa, gdyby tu był... – powiedziała, wiedząc już, że Titus został odesłany do Francji. Przynajmniej był teraz bezpieczny.
Także usiadła, zapadając się w mięciutkich poduszkach, i po chwili, gdy Constantine nalał im obojgu herbaty, ostrożnie uchwyciła uszko filiżanki.
- Na szczęście też jakoś sobie radzimy. Moja mama doszła już do siebie i wróciła do domu, kilka dni temu u nich byłam – zapewniła. – Większość czasu spędzam jednak w Ambleside. Moje dzieci wybrały sobie bardzo trudny czas na swoje narodziny... – Cressida pragnęła spełniać się jako żona i matka, ale nie chciała odczuwać tego ciągłego strachu i niepewności.
Upiła łyk herbaty; jej smak był naprawdę interesujący i przyjemny, ale sam napój był gorący, więc musiała sączyć go ostrożnie.
- Gdzie go znalazłeś? W bibliotece Ollivanderów? – zapytała, spoglądając z ciekawością na dziennik niejakiego Dagoberta Laroche. Odłożyła filiżankę na spodeczek i po chwili delikatnie chwyciła książeczkę. – „Tajemnice zielarza” – przetłumaczyła tytuł. – To pewnie zapiski francuskiego badacza roślin, o ile dobrze pamiętam widziałam kiedyś podręcznik jego autorstwa w bibliotece Beauxbatons. Całkiem możliwe, że kiedyś mógł gościć u Ollivanderów, a może nawet pracować dla nich, skoro znalazłeś jego dziennik w Anglii...
Zaczęła wertować zapiski nakreślone pięknym, pełnym zawijasów pismem, gdzie niegdzie urozmaicone starannie wykonanymi ilustracjami; takie mogłyby zdobić również zapiski Constantine’a. Dziennik był w całości po francusku, ale Cressida nie miała problemów ze zrozumieniem go, nie licząc jakichś trudnych fachowych terminów.
- Opisuje różne gatunki roślin, które napotkał podczas swoich zielarskich podróży. Tu jest na przykład rozdział poświęcony wizycie u Ollivanderów i rozważaniach na temat możliwości użycia drewna pewnych roślin do produkcji różdżek. Z tego co widzę to dość egzotyczne gatunki obce dla naturalnej flory Wysp Brytyjskich, a nawet Francji – powiedziała, wypisując na pergaminie łacińskie nazwy które znalazła w tekście, pewna, że Constantine’owi powiedzą coś więcej. – Spójrz na to, może znasz te rośliny? Jedna z nich to chyba wisteria, tę nazwę widziałam w jednym z zielników ojca. Trafiła do Anglii jako roślina ozdobna. Może pan Laroche w którymś momencie zainteresował się użytecznością roślin dla różdżkarzy? Tu dalej napisał jednak, że nie uzyskano pozytywnych rezultatów przy użyciu drewna tego pnącza...
Znów pochyliła się nad zeszycikiem, pewna, że krył jeszcze więcej interesujących szczegółów, które mogłaby przetłumaczyć dla swojego kuzyna.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Całe dzieciństwo spędził wydeptując nowe leśne ścieżki, ratując swych drzewiastych przyjaciół, przemierzając tereny wokół Silverdale wraz ze swoim wiernym Arondightem, bądź wyglądając przez okna na zewnątrz i wyobrażając sobie kolejne niezwykłe przygody, w które miał opływać kolejny dzień. Nierzadko, wybiegając z przytłaczających pokojów porywał kogoś ze sobą, jednym uśmiechem burząc wątłą linię protestu i beztroską zarażając czasami samego Ulyssesa – te momenty były iście magiczne, jawiły się teraz w jego pamięci jak cenne kryształy, gnieżdżąc się także obok popołudnia, podczas którego od kuzynki dowiedział się, co chce mu przekazać jaskółka, a także gdzie najbardziej lubi pomieszkiwać szczygieł. Tak wielkie miał szczęście dorastać pośród chwytających za serce krajobrazów, do tego mógł dzielić je z bliskimi obdarzonymi podobną wrażliwością; to rodzice otworzyli przed nim świat natury, to brat prowadził go za rękę od opowieści do opowieści, aż w końcu nadeszła świadomości samodzielności i blady, ciemnowłosy chłopiec mógł innych zarażać swoimi pasjami dotyczącymi przyrody, a gdy zdrowie mu nie dopisywało zawsze miał swój szkicownik oraz fascynujące księgi, skore do dzielenia się z nim swoimi sekretami. Wspominając to dzisiaj, zastanawiał się czy był to jego sposób na ucieczkę od rzeczywistości, przejaw słabości? Chciał wierzyć, że najlepsze było jeszcze przed nimi i ten strach, podjudzany przez czające się w ciemności anomalie, niespodziewane wybuchy magii oraz ciężkie nastroje wśród ważnych czarodziejów, niedługo minie. Rozmowy o okresie w ich życiu, który powodował to ciepłe uczucie, rozgrzewające ich od środka mogły przyciągnąć nieokiełznaną falę nostalgii, ale mogły również zostać podstawą do stworzenia nowych wspaniałych chwil, do przywołania tego, o co sam tak długo walczył – nadziei. Jej drobną iskierkę przyniosła sówka Cressidy, zapowiadając przybycie dobrze mu znanej duszyczki. Odzwyczaił się może nieco od towarzystwa szlachty, pogrążając się w samotności, otwieranej jedynie w wyjątkowych sytuacjach, kiedy nie potrafił znieść bezczynności, a cztery ściany jego komnaty przypominały bardziej klatkę aniżeli jego przystań. Widząc z gracją stąpającą lady o znajomych oczach o barwie najzieleńszych liści od razu odniósł wrażenie jakby ścierały się ze sobą dwa światy. Jeden z nich należał do swobody i przyjaźni, drugi zaś do obciążonej obowiązkami arystokracji. W tym momencie znajdował się na granicy, a nie zawsze ich fuzja była czymś osiągalnym. Czasami potrzeba było oddać się tradycjom, za sobą zostawiając pasmo wyrzeczeń. Taka była kolej rzeczy, wiedzieli to od samego początku.
Ukradkiem przyglądał się twarzy skropionej konfiguracją piegów, próbując znaleźć w kącikach jej uśmiechu odpowiedź na własne wątpliwości. Owszem, widywali się znacznie rzadziej od kiedy on skończył Hogwart, ona wyszła za mąż, lecz wciąż postrzegał ich znajomość poprzez pryzmat minionych lat. Może przeprowadzka miała swoje plusy; od pożegnania z Ophelią wydawało się, że powstał pewien dystans między nim a światem nieobejmującym spraw Zakonu. Liczył, iż zdoła go zmniejszyć. Młody adept różdżkarskiej sztuki, którego komnaty znajdowały się kilka korytarzy stąd, potrafiłby mu pewnie w tym pomóc, niestety na razie pozostawał poza granicami kraju. — Znasz go, na pewno troszkę się o nas martwi, ale tak poza tym wspaniale się bawi we Francji — powiedział żartobliwym tonem, wiedząc, że jego kuzyn odnajdzie się w każdej sytuacji. Tak naprawdę brakowało go tutaj, może on przegnałby niektóre troski, poprawiłby humor i wlał optymizmu do wiecznie pędzących rozważań Constantine’a. No tak, powinien do niego napisać, żeby tylko nie zapomniał wpaść z wizytą do znajomego botanika, który wciąż hodował nieco bardziej ujarzmiony gatunek mandragory. Obiecał sobie, iż nie zapomni posłać w jego stronę sowy, skupiając się jednak na wyznaniach rozmówczyni. Pokiwał głową, mimowolnie czując pewną ulgę w reakcji na jej słowa wymieszaną z lekkim napięciem. — Podobno dzieci wyjątkowo przeżywają występowanie różnorakich anomalii… — wypowiedział w zamyśleniu. Nie był przyzwyczajony do obcowania z dużą ilością maluchów, niewątpliwie wypadał w takich spotkaniach dość niezręcznie, ale gdyby coś im się stało… Nie, wolał sobie tego nie wyobrażać, poza tym bliźnięta liczyły tylko kilka miesięcy, nie wykazywały jeszcze zdolności magicznych, może to je ochroni. — Bardzo trudny czas — powtórzył po niej, zgadzając się w zupełności. Wszyscy wybraliśmy trudny czas.
Ożywił się nieco, gdy rozmowa zeszła na temat zdobionego dziennika, spoczywającego między spodeczkami. Odłożył filiżankę, upijając najpierw spory łyk. — I tak, i nie. Postawiłem sobie za cel dotarcie do najbardziej odległych, wręcz zapomnianych ksiąg. — Uśmiechnął się subtelnie, nieco figlarnie spoglądając na nią spod grzywki. Przeszedł przez wszystkie regały, przebrnął przez tumany kurzu oraz sieć pajęczyn aż pogrążył się w desperacji i zajrzał do opuszczonego skrzydła. — Leżała na dnie szuflady w jednej z już nieużywanych komnat — wyjaśnił, wykonując niezbyt precyzyjny ruch ręką, mający na celu wskazanie przybliżonego kierunku, z którego pochodził notatnik. „Tajemnice zielarza”, tak bardzo spodobał mu się ten tytuł. Zgadywał, że właśnie tak on brzmi, bazując na swojej podstawowej znajomości łaciny. — Naprawdę? To fascynujące! Ryciny wyglądają na kunsztowne, zastanawiałem się czy są dziełem profesora, czy przypadkowego artysty. Istnieje też możliwość, że jakiś Ollivander przywiózł te zapiski z Francji, prawda? Może zawierają coś na temat roślin przydatnych w różdżkarstwie. A może Laroche to nasz przodek i to tu spędził swoje ostatnie chwile? — Może zagłębi się w tę tajemnicę trochę później, kroniki również obecne w bibliotece powinny zawierać o nim jakąś wzmiankę, jeśli rzeczywiście był istotny w ich historii. Na razie mógł jedynie zatrudnić trybiki wyobraźni, która już malowała coraz to kolejne scenariusze. Rozważał je, bawiąc się guzikiem i wodząc wzrokiem po ścianach pomieszczenia, w którym zasiadali. Kątem oka zerkał w stronę zapisków kuzynki, dając jej chwilę ciszy i skupienia, tłumaczenie literatury specjalistycznej musiało być nie lada zadaniem, choć dla kogoś pobierającego nauki w Beauxbatons, obytego z francuskimi niuansami, było w pełni osiągalne.
Uniósł brwi z zaciekawieniem, więc ten badacz znał jego rodzinę! I również zajmował się drzewami, Constantine zdawał sobie sprawę z tego jak ważne były podróże w takiej dziedzinie. Te wyjątkowe, unikalne gatunki często rosły w najdalszych zakątkach świata, a czasami nawet magia nie była w stanie utrzymać ich przy życiu z dala od domu. — Wisterię widziałem na ilustracjach, to jedna z najpiękniejszych roślin, jakie istnieją. Od lat marzę o wyprawie w cieplejsze strony, rośnie tam, gdzie rozkwitają wiśnie — rozmarzył się, gdyby tak te pnącza zechciały opleść się wokół filarów tego dziedzińca… Na pewno były dość giętkie, czy jednak możliwe do użycia jako drewienko różdżek? Byłby to dodatkowy atut, jego nie trzeba było przekonywać do przyjrzenia się im bliżej. Przyłożył palec do obrysowanych delikatnych, ametystowych kwiatów, muskając je ostrożnie, jakby były żywe. — A co pisze o tym? Dracaena cinnabari? Czy te drzewa mają coś wspólnego ze smokami? — zagadnął, zafascynowany rozchodzącymi się w szczególny sposób gałęziami, które tworzyły ochronny daszek nad resztą pnia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ukradkiem przyglądał się twarzy skropionej konfiguracją piegów, próbując znaleźć w kącikach jej uśmiechu odpowiedź na własne wątpliwości. Owszem, widywali się znacznie rzadziej od kiedy on skończył Hogwart, ona wyszła za mąż, lecz wciąż postrzegał ich znajomość poprzez pryzmat minionych lat. Może przeprowadzka miała swoje plusy; od pożegnania z Ophelią wydawało się, że powstał pewien dystans między nim a światem nieobejmującym spraw Zakonu. Liczył, iż zdoła go zmniejszyć. Młody adept różdżkarskiej sztuki, którego komnaty znajdowały się kilka korytarzy stąd, potrafiłby mu pewnie w tym pomóc, niestety na razie pozostawał poza granicami kraju. — Znasz go, na pewno troszkę się o nas martwi, ale tak poza tym wspaniale się bawi we Francji — powiedział żartobliwym tonem, wiedząc, że jego kuzyn odnajdzie się w każdej sytuacji. Tak naprawdę brakowało go tutaj, może on przegnałby niektóre troski, poprawiłby humor i wlał optymizmu do wiecznie pędzących rozważań Constantine’a. No tak, powinien do niego napisać, żeby tylko nie zapomniał wpaść z wizytą do znajomego botanika, który wciąż hodował nieco bardziej ujarzmiony gatunek mandragory. Obiecał sobie, iż nie zapomni posłać w jego stronę sowy, skupiając się jednak na wyznaniach rozmówczyni. Pokiwał głową, mimowolnie czując pewną ulgę w reakcji na jej słowa wymieszaną z lekkim napięciem. — Podobno dzieci wyjątkowo przeżywają występowanie różnorakich anomalii… — wypowiedział w zamyśleniu. Nie był przyzwyczajony do obcowania z dużą ilością maluchów, niewątpliwie wypadał w takich spotkaniach dość niezręcznie, ale gdyby coś im się stało… Nie, wolał sobie tego nie wyobrażać, poza tym bliźnięta liczyły tylko kilka miesięcy, nie wykazywały jeszcze zdolności magicznych, może to je ochroni. — Bardzo trudny czas — powtórzył po niej, zgadzając się w zupełności. Wszyscy wybraliśmy trudny czas.
Ożywił się nieco, gdy rozmowa zeszła na temat zdobionego dziennika, spoczywającego między spodeczkami. Odłożył filiżankę, upijając najpierw spory łyk. — I tak, i nie. Postawiłem sobie za cel dotarcie do najbardziej odległych, wręcz zapomnianych ksiąg. — Uśmiechnął się subtelnie, nieco figlarnie spoglądając na nią spod grzywki. Przeszedł przez wszystkie regały, przebrnął przez tumany kurzu oraz sieć pajęczyn aż pogrążył się w desperacji i zajrzał do opuszczonego skrzydła. — Leżała na dnie szuflady w jednej z już nieużywanych komnat — wyjaśnił, wykonując niezbyt precyzyjny ruch ręką, mający na celu wskazanie przybliżonego kierunku, z którego pochodził notatnik. „Tajemnice zielarza”, tak bardzo spodobał mu się ten tytuł. Zgadywał, że właśnie tak on brzmi, bazując na swojej podstawowej znajomości łaciny. — Naprawdę? To fascynujące! Ryciny wyglądają na kunsztowne, zastanawiałem się czy są dziełem profesora, czy przypadkowego artysty. Istnieje też możliwość, że jakiś Ollivander przywiózł te zapiski z Francji, prawda? Może zawierają coś na temat roślin przydatnych w różdżkarstwie. A może Laroche to nasz przodek i to tu spędził swoje ostatnie chwile? — Może zagłębi się w tę tajemnicę trochę później, kroniki również obecne w bibliotece powinny zawierać o nim jakąś wzmiankę, jeśli rzeczywiście był istotny w ich historii. Na razie mógł jedynie zatrudnić trybiki wyobraźni, która już malowała coraz to kolejne scenariusze. Rozważał je, bawiąc się guzikiem i wodząc wzrokiem po ścianach pomieszczenia, w którym zasiadali. Kątem oka zerkał w stronę zapisków kuzynki, dając jej chwilę ciszy i skupienia, tłumaczenie literatury specjalistycznej musiało być nie lada zadaniem, choć dla kogoś pobierającego nauki w Beauxbatons, obytego z francuskimi niuansami, było w pełni osiągalne.
Uniósł brwi z zaciekawieniem, więc ten badacz znał jego rodzinę! I również zajmował się drzewami, Constantine zdawał sobie sprawę z tego jak ważne były podróże w takiej dziedzinie. Te wyjątkowe, unikalne gatunki często rosły w najdalszych zakątkach świata, a czasami nawet magia nie była w stanie utrzymać ich przy życiu z dala od domu. — Wisterię widziałem na ilustracjach, to jedna z najpiękniejszych roślin, jakie istnieją. Od lat marzę o wyprawie w cieplejsze strony, rośnie tam, gdzie rozkwitają wiśnie — rozmarzył się, gdyby tak te pnącza zechciały opleść się wokół filarów tego dziedzińca… Na pewno były dość giętkie, czy jednak możliwe do użycia jako drewienko różdżek? Byłby to dodatkowy atut, jego nie trzeba było przekonywać do przyjrzenia się im bliżej. Przyłożył palec do obrysowanych delikatnych, ametystowych kwiatów, muskając je ostrożnie, jakby były żywe. — A co pisze o tym? Dracaena cinnabari? Czy te drzewa mają coś wspólnego ze smokami? — zagadnął, zafascynowany rozchodzącymi się w szczególny sposób gałęziami, które tworzyły ochronny daszek nad resztą pnia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Ostatnio zmieniony przez Constantine Ollivander dnia 27.02.18 22:28, w całości zmieniany 2 razy
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
I Cressida pragnęła kolekcjonować te wszystkie cudowne chwile z przeszłości. Dorastała, ale już zawsze miała mieć sentyment do czasów dzieciństwa i chwil spędzanych z rodziną. Ta zawsze stanowiła dla niej wartość najwyższą i nadal tak było, rodzinne więzy znaczyły więcej niż bzdurne rodowe waśnie, okazało się bowiem, że po ślubie już nie wszystkich swoich krewnych powinna uważać za przyjaciół. Ale mimo zmiany nazwiska nadal była dokładnie tą samą Cressidą co wcześniej, tylko mieszkała w innym miejscu i spoczęły na niej obowiązki żony i matki. Była damą i przykładała do tego wagę, ale jej więzi z bliskimi i przyjaciółmi nie były oparte na fałszu i obłudzie, była osóbką szczerą i prostolinijną. I tak naprawdę miała niewielkie pojęcie o tym, co się działo w szerszym kontekście. Anomalie anomaliami, i ona odczuła pewne ich skutki, ale w zawiłościach politycznych obeznana nigdy nie była, więc dystansowała się od tego i podtrzymywała te relacje, które były dla niej ważne. Jak przystało na dobrze wychowaną pannę stosowała się do norm, obyczajów i podziałów, zawsze słuchała się rodziców i próbowała ich zadowolić, szczególnie wymagającego ojca, bo matka zawsze była wobec niej ciepła i pełna akceptacji, nawet kiedy Cressida radziła sobie z pewnymi rzeczami gorzej niż jej brat i siostra. Nie miała też pojęcia, w co idealistycznie wplątał się Constantine, co mogło mieć wpływ na jego życie. Trwała w błogiej nieświadomości, że i wśród jej krewnych zaczynały się znacznie głębsze podziały.
Wciąż postrzegała kuzyna przez pryzmat dzieciństwa, pamiętając oczywiście o jego tragedii. Ta gałąź Ollivanderów została wyjątkowo mocno naznaczona chorobą genetyczną, która w końcu zabrała jedno z nich. Cressidzie pozostawało cieszyć się, że żadna z chorób jak dotąd nie ujawniła się u niej i miała nadzieję, że tak już pozostanie.
- Miejmy nadzieję, że dobrze się bawi. Nam pozostaje się cieszyć, że tam na pewno jest bezpieczny, i może wkrótce do nas wróci, jak się uspokoi... – powiedziała. Zdawała sobie sprawę, że nie tylko dlatego rodzice go tam wysłali, a także dlatego, że naraził się nestorowi i ani myślał się ustatkować. Cressida była pewna, że pobyt we Francji może mu wyjść na dobre i zrobić z niego godnego młodego lorda. Oby tylko nie zdusiło to jego optymizmu i pogody ducha.
Słysząc jego kolejne słowa, opuściła wzrok i przygryzła wargę. Zdawała sobie sprawę, że jeśli anomalie nie zanikną, mogą pewnego dnia zacząć dotykać i jej dzieci, słyszała przecież że starsze, kilkuletnie dzieci, które ujawniały już magię, były wyjątkowo podatne na moc anomalii.
- Oby to się skończyło, zanim... – nie dokończyła, ale mógł wyczuć, co chciała powiedzieć, zanim na dłuższy moment umilkła.
Z o wiele większym zapałem zajęła się dziennikiem, woląc skupić się na nim, niż na ponurych rozważaniach o tym, co się działo i co mogło się jeszcze stać.
- Swego czasu też lubiłam przetrząsać puste komnaty w naszym dworze, gdy tylko nie miałam żadnych obowiązków, a pogoda nie pozwalała na zabawy w lesie. Czasami można było w nich znaleźć bardzo interesujące przedmioty... Jak choćby stary naszyjnik nieżyjącej już prababki, lub listy, które otrzymywała od narzeczonego przed ślubem... – mówiła, uśmiechając się z nostalgią. – W Ambleside też na pewno kryje się wiele sekretów które tylko czekają, bym je poznała. A wracając do dziennika, to bardzo ciekawe, i aż każe się zastanowić nad powiązaniami pana Laroche z waszą rodziną. Zaraz się tego dowiemy...
Zagłębiła się w „Tajemnicach zielarza”, odczytując staranne zapiski. Nie wiadomo, czy to on stworzył rysunki, czy może miał pomocnika-artystę, który zilustrował dziennik na podstawie opowieści zielarza. Tak czy inaczej były piękne.
- Wydaje mi się, że wisterię można uprawiać i w naszych ogrodach. Według pana Laroche, który zapewne współpracował z Ollivanderami, dyskusyjna jest jej przydatność różdżkarska, ale jako ozdoba ogrodu z pewnością sprawdziłaby się bardzo dobrze – powiedziała, czytając zapiski o tej roślinie zwieńczone przepiękną ilustracją pnącza obwieszonego kiściami fioletowych, delikatnych kwiatów.
Spojrzała na kolejną stronę, poświęconą Dracaena cinnabari.
- Według dziennika to egzotyczna roślina, występuje na wyspie Sokotra, ale nie mam pojęcia, gdzie dokładnie to jest – powiedziała, śledząc tekst dalej. W swoim życiu poza Anglią odwiedzała tylko Francję, więc jej pojęcie o reszcie świata było fragmentaryczne. – Osiąga wysokość kilku metrów i chyba nie ma nic wspólnego ze smokami, choć jej żywica ma intensywnie czerwoną barwę i z tego powodu jest niekiedy nazywana smoczą krwią. Dziennik wspomina, że była używana jako barwnik do instrumentów muzycznych, a pan Laroche przywiózł jej próbki do Ollivanderów, którzy mieli przetestować jej wpływ na drewno do wyrabiania różdżek. Przywiózł też kilka fragmentów drewna samej rośliny – opowiedziała. – Wygląda bardzo interesująco, prawda? – Wskazała na ilustrację wysokiego drzewa zwieńczonego parasolowatym pióropuszem liści; obok widniała smuga czerwieni, opisana jako próbka jego żywicy. – Ale w ogóle nie przypomina smoka. Ale kto wie, może przed wiekami żyły tam smoki? – Tego niestety nie wiedzieli, a pan Laroche skupiał się głównie na opisie samej rośliny, nie historii miejsca, z którego pochodziła. Ale jeśli Ollivanderowie prowadzili jakieś własne badania nad użyciem tej żywicy i drewna w różdżkarstwie, może nadal istnieją gdzieś zapiski na ten temat?
Zamyśliła się, przewracając kolejne karty.
- Spójrz jeszcze na to: tęczowy eukaliptus. Aż trudno uwierzyć, że to nie jest magiczna roślina – wskazała ilustrację drzewa o tak kolorowej korze, że wyglądało raczej jak fantazyjna wizja artysty, nie jak prawdziwa roślina. – Niestety sadzonki nie przyjęły się w naszym klimacie, ale pan Laroche i w tym przypadku przywiózł Ollivanderom drewno do wypróbowania. Niestety nie napisał, jak zakończyły się badania nad nim, ale opisuje proces powstawania i złuszczania się różnobarwnej kory.
Sama Cressida była coraz bardziej zaciekawiona dziennikiem dawnego zielarza i sama z wielkim entuzjazmem wczytywała się w kolejne strony, próbując przybliżyć Constantine’owi zapiski, których sam nie mógł przeczytać, nie znając francuskiego. To pomogło jej się trochę oderwać od nieprzyjemnych myśli i obaw.
Wciąż postrzegała kuzyna przez pryzmat dzieciństwa, pamiętając oczywiście o jego tragedii. Ta gałąź Ollivanderów została wyjątkowo mocno naznaczona chorobą genetyczną, która w końcu zabrała jedno z nich. Cressidzie pozostawało cieszyć się, że żadna z chorób jak dotąd nie ujawniła się u niej i miała nadzieję, że tak już pozostanie.
- Miejmy nadzieję, że dobrze się bawi. Nam pozostaje się cieszyć, że tam na pewno jest bezpieczny, i może wkrótce do nas wróci, jak się uspokoi... – powiedziała. Zdawała sobie sprawę, że nie tylko dlatego rodzice go tam wysłali, a także dlatego, że naraził się nestorowi i ani myślał się ustatkować. Cressida była pewna, że pobyt we Francji może mu wyjść na dobre i zrobić z niego godnego młodego lorda. Oby tylko nie zdusiło to jego optymizmu i pogody ducha.
Słysząc jego kolejne słowa, opuściła wzrok i przygryzła wargę. Zdawała sobie sprawę, że jeśli anomalie nie zanikną, mogą pewnego dnia zacząć dotykać i jej dzieci, słyszała przecież że starsze, kilkuletnie dzieci, które ujawniały już magię, były wyjątkowo podatne na moc anomalii.
- Oby to się skończyło, zanim... – nie dokończyła, ale mógł wyczuć, co chciała powiedzieć, zanim na dłuższy moment umilkła.
Z o wiele większym zapałem zajęła się dziennikiem, woląc skupić się na nim, niż na ponurych rozważaniach o tym, co się działo i co mogło się jeszcze stać.
- Swego czasu też lubiłam przetrząsać puste komnaty w naszym dworze, gdy tylko nie miałam żadnych obowiązków, a pogoda nie pozwalała na zabawy w lesie. Czasami można było w nich znaleźć bardzo interesujące przedmioty... Jak choćby stary naszyjnik nieżyjącej już prababki, lub listy, które otrzymywała od narzeczonego przed ślubem... – mówiła, uśmiechając się z nostalgią. – W Ambleside też na pewno kryje się wiele sekretów które tylko czekają, bym je poznała. A wracając do dziennika, to bardzo ciekawe, i aż każe się zastanowić nad powiązaniami pana Laroche z waszą rodziną. Zaraz się tego dowiemy...
Zagłębiła się w „Tajemnicach zielarza”, odczytując staranne zapiski. Nie wiadomo, czy to on stworzył rysunki, czy może miał pomocnika-artystę, który zilustrował dziennik na podstawie opowieści zielarza. Tak czy inaczej były piękne.
- Wydaje mi się, że wisterię można uprawiać i w naszych ogrodach. Według pana Laroche, który zapewne współpracował z Ollivanderami, dyskusyjna jest jej przydatność różdżkarska, ale jako ozdoba ogrodu z pewnością sprawdziłaby się bardzo dobrze – powiedziała, czytając zapiski o tej roślinie zwieńczone przepiękną ilustracją pnącza obwieszonego kiściami fioletowych, delikatnych kwiatów.
Spojrzała na kolejną stronę, poświęconą Dracaena cinnabari.
- Według dziennika to egzotyczna roślina, występuje na wyspie Sokotra, ale nie mam pojęcia, gdzie dokładnie to jest – powiedziała, śledząc tekst dalej. W swoim życiu poza Anglią odwiedzała tylko Francję, więc jej pojęcie o reszcie świata było fragmentaryczne. – Osiąga wysokość kilku metrów i chyba nie ma nic wspólnego ze smokami, choć jej żywica ma intensywnie czerwoną barwę i z tego powodu jest niekiedy nazywana smoczą krwią. Dziennik wspomina, że była używana jako barwnik do instrumentów muzycznych, a pan Laroche przywiózł jej próbki do Ollivanderów, którzy mieli przetestować jej wpływ na drewno do wyrabiania różdżek. Przywiózł też kilka fragmentów drewna samej rośliny – opowiedziała. – Wygląda bardzo interesująco, prawda? – Wskazała na ilustrację wysokiego drzewa zwieńczonego parasolowatym pióropuszem liści; obok widniała smuga czerwieni, opisana jako próbka jego żywicy. – Ale w ogóle nie przypomina smoka. Ale kto wie, może przed wiekami żyły tam smoki? – Tego niestety nie wiedzieli, a pan Laroche skupiał się głównie na opisie samej rośliny, nie historii miejsca, z którego pochodziła. Ale jeśli Ollivanderowie prowadzili jakieś własne badania nad użyciem tej żywicy i drewna w różdżkarstwie, może nadal istnieją gdzieś zapiski na ten temat?
Zamyśliła się, przewracając kolejne karty.
- Spójrz jeszcze na to: tęczowy eukaliptus. Aż trudno uwierzyć, że to nie jest magiczna roślina – wskazała ilustrację drzewa o tak kolorowej korze, że wyglądało raczej jak fantazyjna wizja artysty, nie jak prawdziwa roślina. – Niestety sadzonki nie przyjęły się w naszym klimacie, ale pan Laroche i w tym przypadku przywiózł Ollivanderom drewno do wypróbowania. Niestety nie napisał, jak zakończyły się badania nad nim, ale opisuje proces powstawania i złuszczania się różnobarwnej kory.
Sama Cressida była coraz bardziej zaciekawiona dziennikiem dawnego zielarza i sama z wielkim entuzjazmem wczytywała się w kolejne strony, próbując przybliżyć Constantine’owi zapiski, których sam nie mógł przeczytać, nie znając francuskiego. To pomogło jej się trochę oderwać od nieprzyjemnych myśli i obaw.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
A czy on miał się zmienić? Maj wydawał się kulminacją wcześniej wzburzonych nastrojów w czarodziejskim świecie; nagłym deszczem anomalii sprawił, iż wszystko zachwiało się w posadach i teraz co ważniejsze figury na planszy polityki oraz ministerstwa usiłowali podtrzymywać ostatkiem sił stary porządek, mierząc się z wizją być może koniecznych przeobrażeń. On sam, niepowstrzymanie, wierzył w idee, podejmując decyzje zgodnie ze swymi przekonaniami. Jeżeli ci, których wspierał i za którymi miał odwagę podążać, zaczynali działać w sposób przeczący jego czystym intencjom, będzie musiał wybrać swą lojalność. Zwiastowało to ogrom rozczarowań i druzgocące straty w szeregach jego marzeń, ale był to czas, gdy rzeczywistość opływała w szarości – podział na biel i czerń nigdy nie był mniej oczywisty. Przyjdzie wypełnić nadane mu role, odłożyć drewniany miecz do skrzyni i przysypać ją okruchami dzieciństwa. Odwlekał od siebie te wizje, żyjąc pełnią teraźniejszości, ponieważ przyszłość była zbyt niepewna, każdy kolejny oddech równie cenny, co przeżywane chwile w obliczu wciąż występujących zaników pamięci. Rzadko wyciągał je w rozmowach, myśląc, że w ten sposób ochroni jego bliskich przed jeszcze jednym, czającym się w zakamarkach zamku, zmartwieniem. Znajdzie złoty środek, nadłoży wszelkich stara, aby wywołać uśmiechy na ich twarzach, sprawić, iż zapisze się godnie w historii Ollivanderów. Zacznie jednak od tego, iż będzie dzielny. Za tych wszystkich, którzy tego potrzebują.
Wliczali się w to członkowie jego rodziny, na piedestale, jak również rośliny oraz stworzenia, tragedie wszak nie szczędziły nikogo. Planował zaoferować swą pomoc tam, gdzie była potrzebna, chciał znów coś robić, aczkolwiek po ostatnich niepowodzeniach wolał trochę odczekać, skupiając się na badaniach prowadzonych z Lancashire.
— Czy może rozmawiałaś z ptakami na temat anomalii? Czy one coś wiedzą? — nawiązał do jej szczególnego daru, w nadziei na poznanie opinii czułych przyjaciół Cressidy. Jego sówka wydawała się weselsza, wracając z Ambleside, a on żałował, iż nie potrafi nawiązać z nią aż tak wyjątkowej więzi. Był do niej przywiązany jak i ona do niego, oczywiście, zdolność prawdziwej komunikacji pozostawała poza jego zasięgiem. Próbował, wiele lat temu naśladował ich śpiew, wzorując się na swej kuzynce, i wszystko na próżno. Jemu w udziale przypadła jedynie klątwa. Myśląc o tym, nerwowo poprawił jasną rękawiczkę, naciągając ją wyżej na nadgarstek.
Niektórzy czarodzieje nie ruszali się ze swoich posiadłości, inni wręcz przeciwnie, udawali się jak najdalej stąd. Wszyscy poszukiwali spokoju i pewności, przeraźliwie bojąc się nieznanego, co w pełni rozumiał, gdyż na samym początku miesiąca i on rozważał wyjazd pod pretekstem badań botanicznych. Dalej niż Francja, przemierzając całą Europę i zahaczając o zupełnie egzotyczne kontynenty, pogrążyć się w wyprawach, stąpać bez trosk pośród bogatej flory, znów tak po prostu żyć. Okrzyknąłby się wtedy tchórzem, dlatego nie mógł tego zrobić. — Tak bardzo jak tęsknię za nim, wolałbym żeby był bezpieczny. — Posłał w jej stronę bladą łunę uśmiechu. Kuzyn nie był jedyną osobą, której dawno nie widział, powoli nadrabiał zaległości, ostrożnie dobierając towarzyszy, przygotowując się na nieuniknione konfrontacje. W co trudno uwierzyć, miały się one odbyć między przyjaciółmi. Nie był na nie gotowy. I pewnie nie będzie.
Nie chciał sprowadzać ponurych plam na sielski obraz, którzy tworzyli tu, obok siebie na dopasowanych kolorowych fotelach, delektując się zieloną herbatą z płatkami kwiatów, pochylając się nad tajemniczym dziennikiem – niechcący wprawił ją jednak w zmieszanie, niestosownie zahaczając o delikatną kwestię. Prowadziła go ciekawość, a rozsądek jej nie powstrzymał, by to jakoś naprawić z przejęciem chwycił jej drobne dłonie, zatopiły się one, niemal znikając między warstwami jego miękkich rękawiczek, i ścisnął je pokrzepiająco. — Na pewno to się już niedługo skończy. Jesteś silna Cressido. Ty, i twoje dzieci. — Odsunął się, urywając kontakt. W jego oczach można było dotrzeć ślady dziwnych ogników i mgławicę zamyślenia, jakby przed chwilą zajrzał za kulisy spektaklu przygotowywanego przez los, lecz szybko je odegnał, odwracając się w bok i wyglądając przez okiennice. Nie spotkali się tutaj dla dyskusji dotyczących aktualnych problemów; nic dobrego by z tego nie przyszło, żadne z nich – nawet on pomimo swoich wizji – nie znało wyjaśnienia ani zakończenia, a mącenie dobrego nastroju było jedynym, co czekało za drzwiami pustego zgadywania. Z ulgą przyjął jej zainteresowanie dziennikiem, przenosząc na niego swą uwagę po tym jak wtrącił:
— Muszę ci się do czegoś przyznać — zniżył głos, przyjmując poufały ton — Zdarzało się, że gdy moi rodzice szli spać, ja wymykałem się z moich komnat, by przy małym płomyczku świecy przemykać po korytarzach w poszukiwaniu sekretów. Jeśli wpadałem po drodze na Ulyssesa, przymykał na to oko, ale raz obudziłem ojca, tłukąc zachwycający, szklany globus, który rozświetlał się tworząc bajeczne konstelacje podczas równonocy wiosennej i jesiennej… Przez miesiąc świat nie miał ze mną kontaktu. — Zaśmiał się krótko, wspominając jeden z niewielu szlabanów jego dzieciństwa, który nie był wcale taki zły, gdyż izolacja w ich ogromnym domu z niezliczoną kolekcją książek ledwo wliczała się do kategorii kar. Niestety nie pamiętał, by wtedy czy kiedykolwiek później natrafił na nazwisko Laroche, czy inne wzmianki o francuskich badaczach pomieszkujących przy ich rodzie. Nie przeczyło to takiej możliwości, nie umiał poprawnie wymówić prawie nic po tym języku, nie zapamiętałby więc jednego przypadkowego imienia.
Pilnie sortował przygotowywane przez kobietę notatki, dodając swoje drobne adnotacje, które wykorzysta przy przepisywaniu na czysto tłumaczenia. Wiele gatunków przewinęło się w nich i każdy zdawał mu się tak samo fascynujący; w takim tempie raczej nie powinien poświęcaj czasu na rysowanie, mimo to jego ręka sama wędrowała po papierze, formując pełne zawijasów łodygi i dekorując je liskami. Jego policzki zarumieniły się lekko, gdy usłyszał, że być może będzie w stanie utrzymać wisterię tu, w ich ogrodzie. Jej nazwę zakreślił kilkukrotnie, zastanawiając się czy przypadkiem nie odnajdzie tych pnączy w jakimś ogrodzie botanicznym w okolicy Londynu.
Przeszli do drzewa, o które pytał, wyglądającego na coś, co być może porastało brzegi lasów deszczowych, a może nawet sawannę. Nie posiadał do tej pory na jej temat żadnej wiedzy, a oprócz wyjaśnień lady Fawley, mógł tylko dodać:
— Draco po łacinie oznacza smoka. — To stanowiło tylko rdzeń nazwy, poza tym starożytny język bywał problematyczny, jeśli chodzi o tłumaczenia i nawet ze swojej skromnej jego znajomości mógł powiedzieć, że to kontekst był tu bardzo istotny. Smocza krew. Sanguis draconis? Nie był pewien, musiałby spędzić wiele godzin nad księgami, by podnieść swój poziom. Mogło to sugerować za to związek ze światem magicznym, przecież smoki nie występowały tak zwyczajnie przy mugolach. — Sokotra… — powtórzył, lecz nie poruszyło to strun jego pamięci. — Myślisz, że żyją tam jacyś czarodzieje?
Miałby kolejną destynację, punkt zaczepienia przy następnej wyprawie. Jego zaawansowanie zarówno w historii jak i w ONMS było dość wątłe, nie umiał stwierdzić czy te wspaniałe, choć groźne stworzenia zamieszkiwały takie tereny, zwłaszcza, że nie był pewien gdzie znajdowała się ta wyspa. — Może to oznacza, że ciężko jest spalić te drzewa i mogą wykazywać dużą odporność na ogień? — Wpadł na takie skojarzenie i postanowił się nim podzielić. Byłoby to wielce przydatne przy wyrabianiu wielu obiektów, nawet tak zwyczajnych jak skrzynie do przechowywania artefaktów oraz inne skrytki. Nie mógł się nadziwić eukaliptusowi, Eucalyptus deglupta, jakże natura potrafiła go urzec. To drzewo m u s i a ł o łączyć się z magią, jak inaczej powstałyby jego malownicze wzory? — To zachwycające! Wyobraź sobie różdżkę stworzoną z choćby gałązek tego drzewa – mieniłaby się wszystkimi barwami tęczy, a jeśli ma właściwości magiczne to jestem pewny, że przodowałaby w transmutacji. — Nie zgłębiał tajników różdżkarstwa, orientował się w nich jedynie poprzez opowieści ojca i Ulyssesa, jednak jak każdy Ollivander wiedział zapewne więcej niż czarodziej, który nie miał z tą sztuką wiele do czynienia. — Może magia utrzymałaby kolor? — zasugerował, skoro w poprzednich eksperymentach złuszczanie się stanowiło przeszkodę.
Nawet nie zauważył upływu czasu, jego czujności umknął fakt, iż ktoś dostawił kolejne ciasteczka, dzbanek z herbatą w jakiś sposób pozostawał pełny, a stos zapisanych kartek urósł do niespotykanych rozmiarów. A on wciąż chciał wiedzieć więcej, a jego uśmiech rozszerzał się, gdy dyskutował z kuzynką o kolejnych roślinach.
Wliczali się w to członkowie jego rodziny, na piedestale, jak również rośliny oraz stworzenia, tragedie wszak nie szczędziły nikogo. Planował zaoferować swą pomoc tam, gdzie była potrzebna, chciał znów coś robić, aczkolwiek po ostatnich niepowodzeniach wolał trochę odczekać, skupiając się na badaniach prowadzonych z Lancashire.
— Czy może rozmawiałaś z ptakami na temat anomalii? Czy one coś wiedzą? — nawiązał do jej szczególnego daru, w nadziei na poznanie opinii czułych przyjaciół Cressidy. Jego sówka wydawała się weselsza, wracając z Ambleside, a on żałował, iż nie potrafi nawiązać z nią aż tak wyjątkowej więzi. Był do niej przywiązany jak i ona do niego, oczywiście, zdolność prawdziwej komunikacji pozostawała poza jego zasięgiem. Próbował, wiele lat temu naśladował ich śpiew, wzorując się na swej kuzynce, i wszystko na próżno. Jemu w udziale przypadła jedynie klątwa. Myśląc o tym, nerwowo poprawił jasną rękawiczkę, naciągając ją wyżej na nadgarstek.
Niektórzy czarodzieje nie ruszali się ze swoich posiadłości, inni wręcz przeciwnie, udawali się jak najdalej stąd. Wszyscy poszukiwali spokoju i pewności, przeraźliwie bojąc się nieznanego, co w pełni rozumiał, gdyż na samym początku miesiąca i on rozważał wyjazd pod pretekstem badań botanicznych. Dalej niż Francja, przemierzając całą Europę i zahaczając o zupełnie egzotyczne kontynenty, pogrążyć się w wyprawach, stąpać bez trosk pośród bogatej flory, znów tak po prostu żyć. Okrzyknąłby się wtedy tchórzem, dlatego nie mógł tego zrobić. — Tak bardzo jak tęsknię za nim, wolałbym żeby był bezpieczny. — Posłał w jej stronę bladą łunę uśmiechu. Kuzyn nie był jedyną osobą, której dawno nie widział, powoli nadrabiał zaległości, ostrożnie dobierając towarzyszy, przygotowując się na nieuniknione konfrontacje. W co trudno uwierzyć, miały się one odbyć między przyjaciółmi. Nie był na nie gotowy. I pewnie nie będzie.
Nie chciał sprowadzać ponurych plam na sielski obraz, którzy tworzyli tu, obok siebie na dopasowanych kolorowych fotelach, delektując się zieloną herbatą z płatkami kwiatów, pochylając się nad tajemniczym dziennikiem – niechcący wprawił ją jednak w zmieszanie, niestosownie zahaczając o delikatną kwestię. Prowadziła go ciekawość, a rozsądek jej nie powstrzymał, by to jakoś naprawić z przejęciem chwycił jej drobne dłonie, zatopiły się one, niemal znikając między warstwami jego miękkich rękawiczek, i ścisnął je pokrzepiająco. — Na pewno to się już niedługo skończy. Jesteś silna Cressido. Ty, i twoje dzieci. — Odsunął się, urywając kontakt. W jego oczach można było dotrzeć ślady dziwnych ogników i mgławicę zamyślenia, jakby przed chwilą zajrzał za kulisy spektaklu przygotowywanego przez los, lecz szybko je odegnał, odwracając się w bok i wyglądając przez okiennice. Nie spotkali się tutaj dla dyskusji dotyczących aktualnych problemów; nic dobrego by z tego nie przyszło, żadne z nich – nawet on pomimo swoich wizji – nie znało wyjaśnienia ani zakończenia, a mącenie dobrego nastroju było jedynym, co czekało za drzwiami pustego zgadywania. Z ulgą przyjął jej zainteresowanie dziennikiem, przenosząc na niego swą uwagę po tym jak wtrącił:
— Muszę ci się do czegoś przyznać — zniżył głos, przyjmując poufały ton — Zdarzało się, że gdy moi rodzice szli spać, ja wymykałem się z moich komnat, by przy małym płomyczku świecy przemykać po korytarzach w poszukiwaniu sekretów. Jeśli wpadałem po drodze na Ulyssesa, przymykał na to oko, ale raz obudziłem ojca, tłukąc zachwycający, szklany globus, który rozświetlał się tworząc bajeczne konstelacje podczas równonocy wiosennej i jesiennej… Przez miesiąc świat nie miał ze mną kontaktu. — Zaśmiał się krótko, wspominając jeden z niewielu szlabanów jego dzieciństwa, który nie był wcale taki zły, gdyż izolacja w ich ogromnym domu z niezliczoną kolekcją książek ledwo wliczała się do kategorii kar. Niestety nie pamiętał, by wtedy czy kiedykolwiek później natrafił na nazwisko Laroche, czy inne wzmianki o francuskich badaczach pomieszkujących przy ich rodzie. Nie przeczyło to takiej możliwości, nie umiał poprawnie wymówić prawie nic po tym języku, nie zapamiętałby więc jednego przypadkowego imienia.
Pilnie sortował przygotowywane przez kobietę notatki, dodając swoje drobne adnotacje, które wykorzysta przy przepisywaniu na czysto tłumaczenia. Wiele gatunków przewinęło się w nich i każdy zdawał mu się tak samo fascynujący; w takim tempie raczej nie powinien poświęcaj czasu na rysowanie, mimo to jego ręka sama wędrowała po papierze, formując pełne zawijasów łodygi i dekorując je liskami. Jego policzki zarumieniły się lekko, gdy usłyszał, że być może będzie w stanie utrzymać wisterię tu, w ich ogrodzie. Jej nazwę zakreślił kilkukrotnie, zastanawiając się czy przypadkiem nie odnajdzie tych pnączy w jakimś ogrodzie botanicznym w okolicy Londynu.
Przeszli do drzewa, o które pytał, wyglądającego na coś, co być może porastało brzegi lasów deszczowych, a może nawet sawannę. Nie posiadał do tej pory na jej temat żadnej wiedzy, a oprócz wyjaśnień lady Fawley, mógł tylko dodać:
— Draco po łacinie oznacza smoka. — To stanowiło tylko rdzeń nazwy, poza tym starożytny język bywał problematyczny, jeśli chodzi o tłumaczenia i nawet ze swojej skromnej jego znajomości mógł powiedzieć, że to kontekst był tu bardzo istotny. Smocza krew. Sanguis draconis? Nie był pewien, musiałby spędzić wiele godzin nad księgami, by podnieść swój poziom. Mogło to sugerować za to związek ze światem magicznym, przecież smoki nie występowały tak zwyczajnie przy mugolach. — Sokotra… — powtórzył, lecz nie poruszyło to strun jego pamięci. — Myślisz, że żyją tam jacyś czarodzieje?
Miałby kolejną destynację, punkt zaczepienia przy następnej wyprawie. Jego zaawansowanie zarówno w historii jak i w ONMS było dość wątłe, nie umiał stwierdzić czy te wspaniałe, choć groźne stworzenia zamieszkiwały takie tereny, zwłaszcza, że nie był pewien gdzie znajdowała się ta wyspa. — Może to oznacza, że ciężko jest spalić te drzewa i mogą wykazywać dużą odporność na ogień? — Wpadł na takie skojarzenie i postanowił się nim podzielić. Byłoby to wielce przydatne przy wyrabianiu wielu obiektów, nawet tak zwyczajnych jak skrzynie do przechowywania artefaktów oraz inne skrytki. Nie mógł się nadziwić eukaliptusowi, Eucalyptus deglupta, jakże natura potrafiła go urzec. To drzewo m u s i a ł o łączyć się z magią, jak inaczej powstałyby jego malownicze wzory? — To zachwycające! Wyobraź sobie różdżkę stworzoną z choćby gałązek tego drzewa – mieniłaby się wszystkimi barwami tęczy, a jeśli ma właściwości magiczne to jestem pewny, że przodowałaby w transmutacji. — Nie zgłębiał tajników różdżkarstwa, orientował się w nich jedynie poprzez opowieści ojca i Ulyssesa, jednak jak każdy Ollivander wiedział zapewne więcej niż czarodziej, który nie miał z tą sztuką wiele do czynienia. — Może magia utrzymałaby kolor? — zasugerował, skoro w poprzednich eksperymentach złuszczanie się stanowiło przeszkodę.
Nawet nie zauważył upływu czasu, jego czujności umknął fakt, iż ktoś dostawił kolejne ciasteczka, dzbanek z herbatą w jakiś sposób pozostawał pełny, a stos zapisanych kartek urósł do niespotykanych rozmiarów. A on wciąż chciał wiedzieć więcej, a jego uśmiech rozszerzał się, gdy dyskutował z kuzynką o kolejnych roślinach.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Dla Cressidy było oczywiste że to rodzina stała na pierwszym miejscu, nigdy nie przedłożyłaby nad nią obcych ludzi. W minionych miesiącach wolała udawać, że nie widzi że jakieś krzywdy spotykają ludzi spoza jej sfer, woląc nie kalać swojego pięknego, naiwnego świata sprawami brzydkimi i zdecydowanie nieprzeznaczonymi dla damy. Wygodniej było nie zauważać tego co brzydkie i niepasujące do jej wizji świata, tak jak już w szkole zwykle przechodziła obojętnie obok ludzi, których rodzina nie zaakceptowałaby w gronie jej znajomych. Podziały i elitarność krwi szlachetnej były czymś oczywistym, wpojonym jej jeszcze przez ojca, ale nigdy też nie nosiła w sercu nienawiści i wzgardy, już w szkole woląc asekuracyjnie dystansować się od nieodpowiedniego towarzystwa. Poza tym była kobietą, więc to ona oczekiwała, że silne męskie ramiona uchronią ją przed ewentualnym złem, nie odwrotnie, sama natomiast chętnie roztaczała pieczę nad bezbronnymi ptaszętami i innymi stworzeniami, ale tym nie mogła narazić się nikomu tak, jak naraziłaby się niegodnymi sympatiami.
- Rozmawiałam, ale i one nie wiedzą, skąd to się wzięło. Ale widziały wiele zniszczeń, opowiadały mi o tym. Same też ucierpiały. Staram się im pomagać jak mogę, na czas ostatnich zimnych nocy udzieliłam kilku ptasim rodzinom schronienia w rodowej oranżerii – powiedziała; wrażliwe serduszko drżało jej na myśl o ptasich tragediach. Ptaki często przylatywały do okien jej komnat lub podlatywały do niej, gdy zdarzyło jej się wyjść na zewnątrz. Wciąż fascynowało ją to, że w jakiś sposób wyczuwały jej zdolności.
- Też bym tego wolała, choć również mi go brakuje – powiedziała, myśląc przelotnie o pogodnym, beztroskim Titusie, który miał poważne problemy z wpasowaniem się w schematy i powinności, bo w głębi duszy wciąż był takim dużym dzieckiem. – Sama też chętnie wyjechałabym na dłużej, William ma we Francji krewnych, u których czasem się zatrzymuje, gdy to on podróżuje tam w artystycznych interesach... – Ale niestety póki co musiała pozostać w Anglii, drżąc w nieustającym strachu o bezpieczeństwo dzieci, swoje, męża i reszty rodziny. Choć była tak młoda, pokochała swoje dzieci całym serduszkiem, a ten moment, kiedy pierwszy raz mogła wziąć je na ręce był jednym z najszczęśliwszych w jej życiu. Pamiętała to doskonale mimo doskwierającego jej wtedy zmęczenia i zaskoczenia, że dzieci było nie jedno, lecz dwoje. Constantine nieświadomie zahaczył o kwestię jednego z jej największych lęków, a kiedy lekko ścisnął jej dłonie, posłała mu blady uśmiech, chcąc wierzyć, że się nie mylił. – Czekam na ten koniec, na to, żeby wszystko było tak, jak wcześniej. Pragnę, by moje dzieci mogły dorastać w spokoju, szczęściu i dostatku, tak jak my dorastaliśmy. Bez tego beznadziejnego strachu przed tymi... anomaliami.
Tak naprawdę nikt nie wiedział, skąd to się wzięło i kiedy się skończy, a czcze rozważania tylko pogarszały nastrój zamiast go poprawiać. Dziennik wydawał się teraz dużo bardziej pasjonujący, nie miał bowiem żadnego związku ze złymi, spędzającymi sen z powiek sprawami.
Mimowolnie zaśmiała się, słysząc opowieść Constantine’a.
- Wiesz, mi też czasem się to zdarzało – wyznała cicho, uśmiechając się kątem ust. – Kiedy rodzice myśleli, że śpię i sami składali się do snu, czasem wymykałam się z sypialni. Miałam wtedy oswojonego rudzika, który ostrzegał mnie, czy ktoś nie nadchodzi. Kiedyś jednak ojciec i tak nakrył mnie na zapuszczaniu się nocą do szklarni, by obejrzeć nocne kwiaty, które rozkwitały dokładnie o północy... – mówiła, uśmiechając się z zamyśleniem. – Ale nie wygonił mnie tak od razu. Zabrał mnie do tej rośliny i pokazał fascynujący widok jednocześnie otwierających się pąków. Dopiero później kazał mi wrócić z powrotem do łóżka. – Leander Flint zwykle był zasadniczy i wymagający, ale zawsze z entuzjazmem przyjmował wszelkie oznaki zainteresowania swoich dzieci rodowym dziedzictwem.
Młódka starała się zanotować co ważniejsze informacje, by Constantine mógł do nich wrócić i dłuższy czas po tej rozmowie. Na stoliku prócz herbat i dziennika szybko pojawiły się więc stosiki pergaminów, na których dziewczątko opisywało pokrótce co ciekawsze rośliny z zapisków dawnego zielarza.
- Cóż, to bardzo możliwe, że żyli tam lub wciąż żyją jacyś czarodzieje. Może mieli udział w nazywaniu tej rośliny, bo ich żywica skojarzyła im się ze smoczą krwią? Choć nie znam się zbytnio na alchemii i radziłam sobie z nią dość miernie, pamiętam ze szkolnych lekcji że smocza krew jest niekiedy używana jako ingrediencja. Może ktoś kiedyś eksperymentował i z tą żywicą? Może ma jakieś magiczne właściwości? – zastanawiała się głośno, próbując wyciągnąć jakieś wnioski z zapisków zielarza. Ostatecznie wiele niemagicznych roślin było używanych w warzeniu mikstur, a także w różdżkarstwie. Jej własna była wykonana z jarzębiny. Dopiero połączenie z rdzeniem z magicznego zwierzęcia w jakiś sposób dawało różdżkom moc. – Musiał być jakiś powód dla którego właśnie te rośliny zainteresowały tego badacza.
Przewróciła kolejne karty.
- Taka różdżka z pewnością wyglądałaby pięknie – powiedziała, wyobrażając sobie drewienko połyskujące kolorami. Taka różdżka wyróżniałaby się na tle innych. – Ale pewnie zdobycie takiego drewna nie jest łatwe, skoro to egzotyczne drzewo, rosnące w odległych krainach znanych nam tylko z opowieści i zapisków takich jak te. Choć gdyby kiedyś udało się wam trochę go sprowadzić, to pewnie Ulysses wiedziałby, co z nim zrobić i jak sprawdzić jego właściwości. Pewnie wiedziałby też, czy i jak można wykorzystać tę smoczą krew – zastanowiła się znowu. – Może gdzieś też w waszych rodowych zapiskach istnieją dokładniejsze zapiski, których nie powierzyli panu Laroche z powodu rodowej tajemnicy wytwórstwa różdżek?
Uniosła lekko brew, czyniąc kolejne notatki. Była tak pochłonięta że dopiero po chwili zauważyła, że na stoliku pojawiły się też ciasteczka, które zapewne przyniósł ukradkiem jakiś uczynny skrzat. Cressida natychmiast wzięła sobie jedno, po czym, po krótkiej przerwie na przekąskę, wróciła do dziennika, znajdując tym razem ilustrację niewielkiej rośliny o szarych, owłosionych listkach.
- Ta też wygląda całkiem ciekawie. – Wskazała, przepisując na pergamin łacińską nazwę. – Pan Laroche napisał, że w jego czasach czarodzieje eksperymentowali z tą rośliną, poszukując w niej magicznych właściwości, ale mimo prób nie znalazła żadnego zastosowania w alchemii – rzekła, muskając opuszkami kolejną ładną ilustrację. – Wygląda też na to, że sam eksperymentował z różnymi ziołami, próbując stworzyć lekki, relaksacyjny napar wzmagający skupienie i umożliwiający dłuższe ślęczenie nad zebranym materiałem roślinnym oraz literaturą. Spójrz, tu jest kilka poskreślanych nazw i w końcu opis zaproponowanej mieszanki na bazie mięty i stokrotki, która jest też jednym ze składników iskrzącego roztworu. Pamiętam, że przed egzaminami w Beauxbatons kilku moich kolegów próbowało go uwarzyć... Może to jakaś łagodniejsza wersja, którą może zaparzyć sobie nawet zupełne eliksirowe beztalencie?
Uśmiechnęła się lekko, zastanawiając się, czy pewnego dnia Constantine również zwiedzi tyle miejsc i spisze równie interesujący ilustrowany dziennik dotyczący swojej zielarskiej pracy.
- Rozmawiałam, ale i one nie wiedzą, skąd to się wzięło. Ale widziały wiele zniszczeń, opowiadały mi o tym. Same też ucierpiały. Staram się im pomagać jak mogę, na czas ostatnich zimnych nocy udzieliłam kilku ptasim rodzinom schronienia w rodowej oranżerii – powiedziała; wrażliwe serduszko drżało jej na myśl o ptasich tragediach. Ptaki często przylatywały do okien jej komnat lub podlatywały do niej, gdy zdarzyło jej się wyjść na zewnątrz. Wciąż fascynowało ją to, że w jakiś sposób wyczuwały jej zdolności.
- Też bym tego wolała, choć również mi go brakuje – powiedziała, myśląc przelotnie o pogodnym, beztroskim Titusie, który miał poważne problemy z wpasowaniem się w schematy i powinności, bo w głębi duszy wciąż był takim dużym dzieckiem. – Sama też chętnie wyjechałabym na dłużej, William ma we Francji krewnych, u których czasem się zatrzymuje, gdy to on podróżuje tam w artystycznych interesach... – Ale niestety póki co musiała pozostać w Anglii, drżąc w nieustającym strachu o bezpieczeństwo dzieci, swoje, męża i reszty rodziny. Choć była tak młoda, pokochała swoje dzieci całym serduszkiem, a ten moment, kiedy pierwszy raz mogła wziąć je na ręce był jednym z najszczęśliwszych w jej życiu. Pamiętała to doskonale mimo doskwierającego jej wtedy zmęczenia i zaskoczenia, że dzieci było nie jedno, lecz dwoje. Constantine nieświadomie zahaczył o kwestię jednego z jej największych lęków, a kiedy lekko ścisnął jej dłonie, posłała mu blady uśmiech, chcąc wierzyć, że się nie mylił. – Czekam na ten koniec, na to, żeby wszystko było tak, jak wcześniej. Pragnę, by moje dzieci mogły dorastać w spokoju, szczęściu i dostatku, tak jak my dorastaliśmy. Bez tego beznadziejnego strachu przed tymi... anomaliami.
Tak naprawdę nikt nie wiedział, skąd to się wzięło i kiedy się skończy, a czcze rozważania tylko pogarszały nastrój zamiast go poprawiać. Dziennik wydawał się teraz dużo bardziej pasjonujący, nie miał bowiem żadnego związku ze złymi, spędzającymi sen z powiek sprawami.
Mimowolnie zaśmiała się, słysząc opowieść Constantine’a.
- Wiesz, mi też czasem się to zdarzało – wyznała cicho, uśmiechając się kątem ust. – Kiedy rodzice myśleli, że śpię i sami składali się do snu, czasem wymykałam się z sypialni. Miałam wtedy oswojonego rudzika, który ostrzegał mnie, czy ktoś nie nadchodzi. Kiedyś jednak ojciec i tak nakrył mnie na zapuszczaniu się nocą do szklarni, by obejrzeć nocne kwiaty, które rozkwitały dokładnie o północy... – mówiła, uśmiechając się z zamyśleniem. – Ale nie wygonił mnie tak od razu. Zabrał mnie do tej rośliny i pokazał fascynujący widok jednocześnie otwierających się pąków. Dopiero później kazał mi wrócić z powrotem do łóżka. – Leander Flint zwykle był zasadniczy i wymagający, ale zawsze z entuzjazmem przyjmował wszelkie oznaki zainteresowania swoich dzieci rodowym dziedzictwem.
Młódka starała się zanotować co ważniejsze informacje, by Constantine mógł do nich wrócić i dłuższy czas po tej rozmowie. Na stoliku prócz herbat i dziennika szybko pojawiły się więc stosiki pergaminów, na których dziewczątko opisywało pokrótce co ciekawsze rośliny z zapisków dawnego zielarza.
- Cóż, to bardzo możliwe, że żyli tam lub wciąż żyją jacyś czarodzieje. Może mieli udział w nazywaniu tej rośliny, bo ich żywica skojarzyła im się ze smoczą krwią? Choć nie znam się zbytnio na alchemii i radziłam sobie z nią dość miernie, pamiętam ze szkolnych lekcji że smocza krew jest niekiedy używana jako ingrediencja. Może ktoś kiedyś eksperymentował i z tą żywicą? Może ma jakieś magiczne właściwości? – zastanawiała się głośno, próbując wyciągnąć jakieś wnioski z zapisków zielarza. Ostatecznie wiele niemagicznych roślin było używanych w warzeniu mikstur, a także w różdżkarstwie. Jej własna była wykonana z jarzębiny. Dopiero połączenie z rdzeniem z magicznego zwierzęcia w jakiś sposób dawało różdżkom moc. – Musiał być jakiś powód dla którego właśnie te rośliny zainteresowały tego badacza.
Przewróciła kolejne karty.
- Taka różdżka z pewnością wyglądałaby pięknie – powiedziała, wyobrażając sobie drewienko połyskujące kolorami. Taka różdżka wyróżniałaby się na tle innych. – Ale pewnie zdobycie takiego drewna nie jest łatwe, skoro to egzotyczne drzewo, rosnące w odległych krainach znanych nam tylko z opowieści i zapisków takich jak te. Choć gdyby kiedyś udało się wam trochę go sprowadzić, to pewnie Ulysses wiedziałby, co z nim zrobić i jak sprawdzić jego właściwości. Pewnie wiedziałby też, czy i jak można wykorzystać tę smoczą krew – zastanowiła się znowu. – Może gdzieś też w waszych rodowych zapiskach istnieją dokładniejsze zapiski, których nie powierzyli panu Laroche z powodu rodowej tajemnicy wytwórstwa różdżek?
Uniosła lekko brew, czyniąc kolejne notatki. Była tak pochłonięta że dopiero po chwili zauważyła, że na stoliku pojawiły się też ciasteczka, które zapewne przyniósł ukradkiem jakiś uczynny skrzat. Cressida natychmiast wzięła sobie jedno, po czym, po krótkiej przerwie na przekąskę, wróciła do dziennika, znajdując tym razem ilustrację niewielkiej rośliny o szarych, owłosionych listkach.
- Ta też wygląda całkiem ciekawie. – Wskazała, przepisując na pergamin łacińską nazwę. – Pan Laroche napisał, że w jego czasach czarodzieje eksperymentowali z tą rośliną, poszukując w niej magicznych właściwości, ale mimo prób nie znalazła żadnego zastosowania w alchemii – rzekła, muskając opuszkami kolejną ładną ilustrację. – Wygląda też na to, że sam eksperymentował z różnymi ziołami, próbując stworzyć lekki, relaksacyjny napar wzmagający skupienie i umożliwiający dłuższe ślęczenie nad zebranym materiałem roślinnym oraz literaturą. Spójrz, tu jest kilka poskreślanych nazw i w końcu opis zaproponowanej mieszanki na bazie mięty i stokrotki, która jest też jednym ze składników iskrzącego roztworu. Pamiętam, że przed egzaminami w Beauxbatons kilku moich kolegów próbowało go uwarzyć... Może to jakaś łagodniejsza wersja, którą może zaparzyć sobie nawet zupełne eliksirowe beztalencie?
Uśmiechnęła się lekko, zastanawiając się, czy pewnego dnia Constantine również zwiedzi tyle miejsc i spisze równie interesujący ilustrowany dziennik dotyczący swojej zielarskiej pracy.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
W tę pamiętną noc przeobrażającą kwietniową łunę w majową mgłę pierwsze myśli, które napotkał w tamtym nieznanym miejscu dotyczyły jego bliskich. Jawiły się rysami twarzy brata, cichym westchnięciem matki oraz samą obecnością ojca i siostry, a jakąż bezsilną rozpacz wywołała niepewność o ich losy; nie było wątpliwości, że obdarzał ich niepomiernym przywiązaniem, lecz już przez długi okres również uznawał istnienie niejakiej drugiej rodziny, składającej się z na podobny wzór skrojonych idealistów, stawiających ponad siebie dobro sprawy, dobro świata. I o ile on nadal nie wahałby się podążać za swoim sercem, to jego bezwarunkowa ufność w zgodność, w słuszność podążania za czyimiś wytycznymi została podburzona. Zmagał się z wyborem, w jakiś sposób wspierając obie walczące w nim strony – nie byłaby to wiara, gdyby zawsze był jej pewny, z drugiej strony jeśli nie potrafił ofiarować im całkowitej, niezachwianej lojalności, być może oznaczało to czas rozstania. Nie wiedział, co będzie dalej i było to bardzo obce uczucie. Były Krukon znajdował stabilne oparcie w swoich poglądach, nigdy nie ustawał, dopóki nie odnalazł odpowiedzi na nurtujące go pytania, ten dylemat przyćmiewał jego integralność. Nie oczekiwał od nikogo podobnych poświęceń; po to wychodził przed szereg, by pozostali nie musieli tego czynić. Walka należała do tych, którzy słyszeli jej wezwanie, byłby hipokrytą, gdyby uzależniał swą sympatię i szacunek od czegoś tak nieuchwytnego. Starał się brać w rozważania każdą decyzję i jej skutki, by nie splamić nazwiska, nie zawędrować za daleko na manowce, co przychodziło dość naturalnie, tak był wychowany. Mimo to, pewne kwestie przyjmowane przez Ollivanderów stanowiłyby szramę na honorze poszczególnych szlacheckich emblematów. Poczynając od jego przyjezdnego nastawienia względem mugoli, po bliskie z nimi przyjaźnie. Nie wiedział jak to wszystko postrzega jego kuzynka, nie musiał. Miała swoje obowiązki, spoczywające na jej drobnych barkach, a to nie bezpieczeństwo świata było dla niej najważniejsze tylko dobro dzieci.
— Tak mi przykro. To była magia… my, czarodzieje, myśleliśmy, że możemy jej w pełni narzucić naszą wolę i nasza arogancja sięgnęła dalej niż moglibyśmy przypuszczać w najczarniejszych scenariuszach — powiedział rozważnie, niespiesznie wypuszczając kolejne przypuszczenia, które zawisły między nimi w krótkiej przerwie ciszy. Stworzenia pozbawione siedlisk, młode oddzielone od rodziców, rozległe zniszczenia flory, zajmującej lwią część jego ukochanych terenów. Ilekroć dopuszczał do siebie podobne względy świadomości, i on drżał, jego wrażliwość mieszająca się ze złością na niesprawiedliwości losu. To powoli mijało, miał pewne doświadczenie w radzeniu sobie z tragedią, choć nie odważyłby się na stwierdzenie, że potrafił się do niej przyzwyczaić. Trzeba było brnąć do przodu, podnosić się dopóki starczyło sił. W jego przypadku pomoc naturze na razie nie dotknęła nawet minimalnej granicy, której od siebie wymagał. Wiedza o nadchodzącej wichurze pozwoliła im być może przynieść kroplę ulgi całej naturze dookoła Silverdale, ale nie było to pocieszające przy potencjalnej liczbie zniszczeń. Sam nie chciał się oddalać, historia jego ostatnich przygód pisana była w szarych barwach, nie porzucił jednak planu wybrania się do Hogwartu, wypatrywał dogodnego momentu.
Przekrzywił lekko podbródek i podparł go otwartą dłonią, przyglądając się z grzeczną uwagą swojej rozmówczyni. Wydawało się to całkiem porządnym pomysłem – spędziła w tamtym kraju wiele lat, przyjmując nauki w Beauxbatons, więc pewnie nie czułaby się tam obco, zwłaszcza, iż przebywałaby u krewnych. Podchwycił ten temat, pragnąc przegnać część trosk:
— Bliźnięta podłapałyby trochę francuskiej kultury, spacerowałabyś po malowniczych uliczkach… mówią, że jeśli być artystą to tylko w Paryżu! — Uśmiechnął się pokrzepiająco, wiedząc, że wiele było w tym fantazji. Dzieci były jeszcze bardzo małe, a on niewiele wiedział o tamtejszych zwyczajach, były to jego spekulacje. Zdarzyło mu się postawić stopę na wulkanicznych wzgórzach Auvergne niegdyś na wakacjach, zebrać nieco materiałów do badań w regionie Limousin, ale miał wiele do nadrobienia. Oczywiście, rozumiał powody, dla których Cressida nie mogła tak po prostu, z dnia na dzień, spakować się i wyjechać. Tu był jej prawdziwy dom. — Opowiedz mi coś, proszę. Czy typowy dzień we Francji różni się od naszego? Czy to prawda, że nie dodają mleka do herbaty? — Pochylając się, trącił ją łagodnie w łokieć, zachęcając do rozjaśnienia atmosfery, porzucenia ponurości, której i tak mieli pełno na co dzień. Nie wtrącił się w jej wyznanie; poczuł drobinkę szczęścia, emanującą z jej nostalgicznego wyrażania się o przeszłości. Na pewno było spokojniej, niczego im też nie brakowało, jednakże on oraz jego rodzeństwo dotknięci byli klątwą Ondyny. Zdarzało się, iż budzili się nie w swoim łóżku, a w szpitalu, nie zawsze zdolni podejmować się fizycznych aktywności, ku którym podążały ich serca, aż w końcu przyszło im pożegnać Ophelię. Przyjmował to może nieco bardziej do siebie niż pozostali ze względu na swoje wizje, docierające do jego zrozumienia zawsze za późno. Pomimo tego – chciał nadal cieszyć się, choćby czerpiąc to z takich chwil, jak ta. Uniósł nieznacznie brwi na jej odpowiedź, może sama ciekawość go nie dziwiła, acz chyba po raz pierwszy dowiadywał się, iż jego kuzynka łamała jakieś zasady. To pewnie wpływ Titusa, już w tak młodym wieku!, pomyślał rozbawiony, powracając wzrokiem do notatek. Był jej naprawdę za to wdzięczny, tyle wspaniałych, całkiem nowych materiałów czekało na dogłębne zbadanie. Mógł pewnie zwrócić się o tłumaczenie do jego kolegi po fachu, lecz nieporównywalnie większą przyjemność sprawiło mu czytanie dziennika z kimś mu bliższym. Po tym pozostanie wiele pracy, będzie trzeba zweryfikować wszystkie w ten sposób zdobyte informacje, upewnić się, iż nie są może niezgodne z tym, co jest przyjmowane w dzisiejszych kręgach, zważając na daty pozostawione w rogach stron.
Smocze drzewko miało w sobie urok, który go przyciągał. Może ta nazwa, egzotyczne pochodzenie czy też krwawa żywica. On niespecjalnie znał się na eliksirach, coś w jego pamięci kojarzyło tę ingrediencję, jednakże nie miał pojęcia, do czego dokładnie była używana. — To wielce prawdopodobne. Gdyby jej właściwości okazały się podobne, nie potrzeba by ranić tych magicznych stworzeń w celu pozyskania ich wydzieliny. Pozostają inne zastosowania, nawet w różdżkarstwie stosuje się włókna z serca smoka — Tu spojrzał machinalnie w stronę własnego drewienka, które posiadało właśnie taki rdzeń — Mam przeczucie, że to nie może być przypadek. Zbyt dużo elementów zdaje się łączyć ten gatunek ze światem magii, nie uważasz? — Świat roślin był w szerokiej mierze niezbadany, pewnego dnia może znajdzie się zastosowanie dla każdej z nich. Na razie cieszył się z możliwości ich odkrywania, każda stanowiła tajemnicę. Zwłaszcza te, wczoraj nie słyszał o nich, a teraz wydawały się wręcz na wyciągnięcie ręki. Niesamowite. W ciągu tylu lat nie poczuł się znudzony żadną z nich, kolejne okazy rozciągały się w bezkresie możliwości.
Zwęził usta w prostą kreskę, zastanawiając się znów nad położeniem geograficznym tych fantazyjnie brzmiących nazw.
— Sokotra, Seram, Mindanao… nic mi to nie mówi. Brzmią jak krainy z moich ulubionych powieści, nie jak prawdziwe miejsca — zmartwił się nieco, by następnie zanotować wszystkie potencjalne zakresy występowania. Ktoś z jego znajomych musiał coś o nich wiedzieć, była tu wzmianka o występowaniu tęczowego eukaliptusa na północnej półkuli, to znaczyło, że był relatywnie blisko. W Anglii opady deszczu były czymś częstym, kto wie, czy drzewko by się nie przyjęło. — Pewnie tak, nawet ja nie znam się tak dobrze na tej dziedzinie, pozostawiając jej obszar Ulyssesowi. Myślę, że to jednak nie jest czas na eksperymenty z materiałami do wyrobu różdżek… Ja sam niedawno straciłem moją i potrzebowałem nowej, a poza mną podobne sytuacje przydarzyły się też innym czarodziejom. Nie możemy ryzykować, póki co lepiej opierać się na doświadczeniach niż na próbach. — Ostudził własny zapał, zanim zabrnął w nim zbyt głęboko. W wolnym czasie będzie starał się dotrzeć do sedna, nie chciał za to niepokoić i zasypywać ojca czy brata swoimi a-może-się-uda.
Co kilka minut przypominał sobie o uchodzeniu za dobrego gospodarza, zauważył te ciasteczka wcześniej, w końcu sam o nie poprosił, to znów nalał im odrobinę chłodniejszego naparu, którego aromat dopełniał nastroju ich czytania. Przysunął swój fotel bliżej, szurając nim niechcący po posadzce, na co usłyszał odchrząknięcie krzątającego się w sąsiednim pokoju skrzata. Przeprosił półgłosem, rumieniąc się delikatnie z zaaferowania odkryciami oraz tym drobnym incydentem.
— Testowanie czegoś takiego na sobie brzmi trochę niebezpiecznie. Podziwiam pana Laroche za kreatywność i odwagę, nie jestem pewien czy sam sięgnąłbym bez czyjegoś potwierdzenia po napar z tych włochatych listków. — Coś imponowało mu w tej postaci, której twarzy nie potrafił sobie wyobrazić. Zwiedzone miejsca, podjęte trudy, tak obszerne notatki, wszystko należące do jednego botanika. — Stokrotki i mięta? Ciekawe, zdaje się, że piłem coś takiego w Irlandii, na uspokojenie. Moi rodzice na pewno chcieliby zobaczyć jak udaje mi się jakiś eliksir, wiesz, nigdy nie zachwycałem zdolnościami alchemicznymi. — Zdarzyło mu się spowodować jeden wybuch, no, może dwa. Wykrzywił usta w rozbawionym grymasie, kontemplując zakres swoich umiejętności.
I tak, jego skromny dziennik roślin już powstawał.
— Tak mi przykro. To była magia… my, czarodzieje, myśleliśmy, że możemy jej w pełni narzucić naszą wolę i nasza arogancja sięgnęła dalej niż moglibyśmy przypuszczać w najczarniejszych scenariuszach — powiedział rozważnie, niespiesznie wypuszczając kolejne przypuszczenia, które zawisły między nimi w krótkiej przerwie ciszy. Stworzenia pozbawione siedlisk, młode oddzielone od rodziców, rozległe zniszczenia flory, zajmującej lwią część jego ukochanych terenów. Ilekroć dopuszczał do siebie podobne względy świadomości, i on drżał, jego wrażliwość mieszająca się ze złością na niesprawiedliwości losu. To powoli mijało, miał pewne doświadczenie w radzeniu sobie z tragedią, choć nie odważyłby się na stwierdzenie, że potrafił się do niej przyzwyczaić. Trzeba było brnąć do przodu, podnosić się dopóki starczyło sił. W jego przypadku pomoc naturze na razie nie dotknęła nawet minimalnej granicy, której od siebie wymagał. Wiedza o nadchodzącej wichurze pozwoliła im być może przynieść kroplę ulgi całej naturze dookoła Silverdale, ale nie było to pocieszające przy potencjalnej liczbie zniszczeń. Sam nie chciał się oddalać, historia jego ostatnich przygód pisana była w szarych barwach, nie porzucił jednak planu wybrania się do Hogwartu, wypatrywał dogodnego momentu.
Przekrzywił lekko podbródek i podparł go otwartą dłonią, przyglądając się z grzeczną uwagą swojej rozmówczyni. Wydawało się to całkiem porządnym pomysłem – spędziła w tamtym kraju wiele lat, przyjmując nauki w Beauxbatons, więc pewnie nie czułaby się tam obco, zwłaszcza, iż przebywałaby u krewnych. Podchwycił ten temat, pragnąc przegnać część trosk:
— Bliźnięta podłapałyby trochę francuskiej kultury, spacerowałabyś po malowniczych uliczkach… mówią, że jeśli być artystą to tylko w Paryżu! — Uśmiechnął się pokrzepiająco, wiedząc, że wiele było w tym fantazji. Dzieci były jeszcze bardzo małe, a on niewiele wiedział o tamtejszych zwyczajach, były to jego spekulacje. Zdarzyło mu się postawić stopę na wulkanicznych wzgórzach Auvergne niegdyś na wakacjach, zebrać nieco materiałów do badań w regionie Limousin, ale miał wiele do nadrobienia. Oczywiście, rozumiał powody, dla których Cressida nie mogła tak po prostu, z dnia na dzień, spakować się i wyjechać. Tu był jej prawdziwy dom. — Opowiedz mi coś, proszę. Czy typowy dzień we Francji różni się od naszego? Czy to prawda, że nie dodają mleka do herbaty? — Pochylając się, trącił ją łagodnie w łokieć, zachęcając do rozjaśnienia atmosfery, porzucenia ponurości, której i tak mieli pełno na co dzień. Nie wtrącił się w jej wyznanie; poczuł drobinkę szczęścia, emanującą z jej nostalgicznego wyrażania się o przeszłości. Na pewno było spokojniej, niczego im też nie brakowało, jednakże on oraz jego rodzeństwo dotknięci byli klątwą Ondyny. Zdarzało się, iż budzili się nie w swoim łóżku, a w szpitalu, nie zawsze zdolni podejmować się fizycznych aktywności, ku którym podążały ich serca, aż w końcu przyszło im pożegnać Ophelię. Przyjmował to może nieco bardziej do siebie niż pozostali ze względu na swoje wizje, docierające do jego zrozumienia zawsze za późno. Pomimo tego – chciał nadal cieszyć się, choćby czerpiąc to z takich chwil, jak ta. Uniósł nieznacznie brwi na jej odpowiedź, może sama ciekawość go nie dziwiła, acz chyba po raz pierwszy dowiadywał się, iż jego kuzynka łamała jakieś zasady. To pewnie wpływ Titusa, już w tak młodym wieku!, pomyślał rozbawiony, powracając wzrokiem do notatek. Był jej naprawdę za to wdzięczny, tyle wspaniałych, całkiem nowych materiałów czekało na dogłębne zbadanie. Mógł pewnie zwrócić się o tłumaczenie do jego kolegi po fachu, lecz nieporównywalnie większą przyjemność sprawiło mu czytanie dziennika z kimś mu bliższym. Po tym pozostanie wiele pracy, będzie trzeba zweryfikować wszystkie w ten sposób zdobyte informacje, upewnić się, iż nie są może niezgodne z tym, co jest przyjmowane w dzisiejszych kręgach, zważając na daty pozostawione w rogach stron.
Smocze drzewko miało w sobie urok, który go przyciągał. Może ta nazwa, egzotyczne pochodzenie czy też krwawa żywica. On niespecjalnie znał się na eliksirach, coś w jego pamięci kojarzyło tę ingrediencję, jednakże nie miał pojęcia, do czego dokładnie była używana. — To wielce prawdopodobne. Gdyby jej właściwości okazały się podobne, nie potrzeba by ranić tych magicznych stworzeń w celu pozyskania ich wydzieliny. Pozostają inne zastosowania, nawet w różdżkarstwie stosuje się włókna z serca smoka — Tu spojrzał machinalnie w stronę własnego drewienka, które posiadało właśnie taki rdzeń — Mam przeczucie, że to nie może być przypadek. Zbyt dużo elementów zdaje się łączyć ten gatunek ze światem magii, nie uważasz? — Świat roślin był w szerokiej mierze niezbadany, pewnego dnia może znajdzie się zastosowanie dla każdej z nich. Na razie cieszył się z możliwości ich odkrywania, każda stanowiła tajemnicę. Zwłaszcza te, wczoraj nie słyszał o nich, a teraz wydawały się wręcz na wyciągnięcie ręki. Niesamowite. W ciągu tylu lat nie poczuł się znudzony żadną z nich, kolejne okazy rozciągały się w bezkresie możliwości.
Zwęził usta w prostą kreskę, zastanawiając się znów nad położeniem geograficznym tych fantazyjnie brzmiących nazw.
— Sokotra, Seram, Mindanao… nic mi to nie mówi. Brzmią jak krainy z moich ulubionych powieści, nie jak prawdziwe miejsca — zmartwił się nieco, by następnie zanotować wszystkie potencjalne zakresy występowania. Ktoś z jego znajomych musiał coś o nich wiedzieć, była tu wzmianka o występowaniu tęczowego eukaliptusa na północnej półkuli, to znaczyło, że był relatywnie blisko. W Anglii opady deszczu były czymś częstym, kto wie, czy drzewko by się nie przyjęło. — Pewnie tak, nawet ja nie znam się tak dobrze na tej dziedzinie, pozostawiając jej obszar Ulyssesowi. Myślę, że to jednak nie jest czas na eksperymenty z materiałami do wyrobu różdżek… Ja sam niedawno straciłem moją i potrzebowałem nowej, a poza mną podobne sytuacje przydarzyły się też innym czarodziejom. Nie możemy ryzykować, póki co lepiej opierać się na doświadczeniach niż na próbach. — Ostudził własny zapał, zanim zabrnął w nim zbyt głęboko. W wolnym czasie będzie starał się dotrzeć do sedna, nie chciał za to niepokoić i zasypywać ojca czy brata swoimi a-może-się-uda.
Co kilka minut przypominał sobie o uchodzeniu za dobrego gospodarza, zauważył te ciasteczka wcześniej, w końcu sam o nie poprosił, to znów nalał im odrobinę chłodniejszego naparu, którego aromat dopełniał nastroju ich czytania. Przysunął swój fotel bliżej, szurając nim niechcący po posadzce, na co usłyszał odchrząknięcie krzątającego się w sąsiednim pokoju skrzata. Przeprosił półgłosem, rumieniąc się delikatnie z zaaferowania odkryciami oraz tym drobnym incydentem.
— Testowanie czegoś takiego na sobie brzmi trochę niebezpiecznie. Podziwiam pana Laroche za kreatywność i odwagę, nie jestem pewien czy sam sięgnąłbym bez czyjegoś potwierdzenia po napar z tych włochatych listków. — Coś imponowało mu w tej postaci, której twarzy nie potrafił sobie wyobrazić. Zwiedzone miejsca, podjęte trudy, tak obszerne notatki, wszystko należące do jednego botanika. — Stokrotki i mięta? Ciekawe, zdaje się, że piłem coś takiego w Irlandii, na uspokojenie. Moi rodzice na pewno chcieliby zobaczyć jak udaje mi się jakiś eliksir, wiesz, nigdy nie zachwycałem zdolnościami alchemicznymi. — Zdarzyło mu się spowodować jeden wybuch, no, może dwa. Wykrzywił usta w rozbawionym grymasie, kontemplując zakres swoich umiejętności.
I tak, jego skromny dziennik roślin już powstawał.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Nie miała nawet pojęcia, jak wiele dylematów i trosk spoczywało teraz na wciąż młodych barkach jej zaledwie rok starszego kuzyna. Nie wiedziała, że ryzykował, że przenosił swoje waleczne serce poza krąg opowieści o rycerzach i księżniczkach, jakimi raczył ją w dzieciństwie. Nie wiedziała, że to już coś więcej, a gdyby wiedziała, z pewnością zaczęłaby się poważnie martwić o jego bezpieczeństwo oraz kruche zdrowie. Centrum wszechświata Cressidy były jej dzieci i mąż, nigdy nie przedłożyłaby obcych ludzi ponad nich ani ponad resztę swoich bliskich. Nigdy nie poświęciłaby swojego życia wiedząc, że jest matką, że dwie bezbronne kruszyny były od niej całkowicie zależne. Na szczęście była damą, nieświadomą pełnej wagi dziejących się tragedii, i mogła pozostać ukierunkowana na właściwe sobie priorytety odpowiednie żonie, matce i damie. Przyszła na świat, by żyć pod kloszem w swojej kolorowej mydlanej bańce, innego życia nie znała i nie chciała poznać. Jej miejsce było w świecie wyższych sfer, ze wszystkimi ich blaskami i cieniami.
Skinęła smutno głową, zdając sobie sprawę, ile prawdy mogło kryć się w słowach Constantine’a. Może jako czarodzieje byli zbyt przepełnieni butą i przekonaniem, że mogą panować nad magią i że ta jest czymś dobrze znanym i niezawodnym? Niestety mylili się, bo okazało się, że magia jednak zawiodła i często zwracała się przeciwko nim. A oprócz nich cierpiały też stworzenia i rośliny, którym jeszcze trudniej było się przystosować do nowych warunków. Cały kraj i wszystko co było w nim żywe cierpiało od tamtej tragicznej nocy.
- Raczej wybralibyśmy posiadłość z dala od mugolskiego zgiełku. Nie potrafiłabym żyć w mieście, poza tym dzieci potrzebują spokoju i przestrzeni – powiedziała; duże, wypełnione mugolami miasto nie było najlepszym miejscem do wychowywania pociech, choć niewątpliwie magiczne miejsca na mapie Paryża zostałyby dobrze poznane. Czasem zastanawiała się, jak jej kuzynowie Blackowie przetrwali dzieciństwo w Londynie, zawsze trochę im tego współczuła jako leśne dziecię mające do dyspozycji piękne lasy Charnwood. – Ale i tak teraz są za małe, by cokolwiek z takiej podróży zapamiętać, choć bardzo możliwe, że będziemy musieli tam wyjechać, jeśli... jeśli anomalie nie znikną i z czasem zaczną im zagrażać – powiedziała, mając nadzieję że do tego nie dojdzie, że wszystko wróci do normy. To tutaj był ich dom i nie chciała tego zmieniać. – Niewątpliwie jednak kiedyś poznają uroki Francji, a może nawet pójdą do Beauxbatons, jak ja i William.
Cressida bardzo by tego chciała, choćby ze względu na artystyczne walory tej placówki. Chciała, by jej dzieci mogły doskonalić się w sztuce także tam, nawet jeśli okaże się, że wcale nie wybiorą rodowego malarstwa, a znajdą inną sztukę dla siebie.
- To piękny kraj, choć zdecydowaną większość pobytu tam spędziłam w Beauxbatons. Opowiadałam ci kiedyś, że znajduje się w górach? Były tak wysokie, że zabierały nas tam powozy zaprzęgnięte w abraksany – zaczęła swoją opowieść; rzeczywiście na początku pierwszego roku wysłała mnóstwo listów do krewnych, opisując im swoje początki i odmienne obyczaje. – Nie było też typowych domów, takich jak w Hogwarcie, dobieraliśmy się w grupy na podstawie upodobań artystycznych, a ja, jak można się spodziewać, wybrałam tą ukierunkowaną na malarstwo. To właśnie było w tej szkole najpiękniejsze: nacisk na sztukę i możliwość artystycznego rozwijania się. Bez wątpienia wiele się tam nauczyłam. – Cressida, mimo początkowych problemów z odnalezieniem się w zagranicznej placówce, szybko pokochała zajęcia z rysunku i malarstwa, i równie szybko zabłysnęła na nich ponadprzeciętnym talentem. – Zawsze miałam wrażenie, że we Francji sztuka jest darzona uwielbieniem nawet większym niż na brytyjskich salonach. W niektórych regionach jest też cieplej, bardziej słonecznie i rosną tam rośliny, których nie mamy w Anglii. I rzeczywiście mają dość osobliwe gusta, zwłaszcza jeśli chodzi o jedzenie. Trochę trwało, zanim przyzwyczaiłam się do tamtejszej kuchni, choć wciąż trudno mi zrozumieć sympatię do spożywania ślimaków i żab.
Uśmiechnęła się lekko, kiedy trącił ją w łokieć; przypomniała sobie pierwszy szok innymi obyczajami, przejawiającymi się nawet w tak prozaicznych kwestiach jak jedzenie. Ale Beauxbatons było piękną i dystyngowaną placówką, dobrym miejscem dla młodej damy. Jej rodzina dbała o jej odpowiednie wychowanie, ale także o jej bezpieczeństwo; właśnie dlatego trafiła do Francji, bo jej matka przeraziła się historii o tragicznej śmierci uczennicy w Hogwarcie oraz atakach na innych uczniów, i jak się później okazało, posłanie córek za granicę było dobrą decyzją. Niemniej jednak Cressida w swoim życiu nie dopuściła się zbyt wielu „wykroczeń”, poza tym, że czasami lubiła chodzić swoimi drogami i w dzieciństwie zdarzało jej się wymykać do szklarni, lasu lub biblioteki, kilka razy urwała się też z lekcji tańca czy historycznych zawiłości, by pobawić się w lesie z ptasimi przyjaciółmi. Jednym z poważniejszych zdarzeń było przepłoszenie ptactwa przed jednym z rodowych polowań; Cressida, przerażona myślą że znajomi ojca będą strzelać do jej przyjaciół, ostrzegła ich wcześniej, przez co polowanie nie było zbyt owocne, a ojciec był bardzo rozczarowany miękkim serduszkiem córki, która, choć świetnie jeździła konno, w polowaniach zawsze była kiepska właśnie przez tą miękkość i duże opory przed zabiciem jakiegokolwiek zwierzęcia. A już zwłaszcza ptaka, które przecież były prawie jak ludzie, skoro mogła z nimi rozmawiać.
Była ciekawa, co Constantine zrobi dalej z dziennikiem i jego tłumaczeniami. Być może przydadzą mu się w jego własnych badaniach; z pewnością oboje mogli dowiedzieć się z niego wielu ciekawych rzeczy, Cressida też mogła poszerzyć swoją wiedzę.
- To bardzo ciekawe. Może masz w swoim otoczeniu alchemika, który mógłby się tego podjąć, oczywiście kiedy już zdobyłbyś odpowiednią ilość takiej żywicy? Obawiam się, że w kwestii eliksirów nie będę dla ciebie wielką pomocą, to nigdy nie była moja dziedzina. – Cressida z dziedzin magicznych najlepiej radziła sobie z zielarstwem i opieką nad magicznymi stworzeniami, a także z obroną przed czarną magią i zaklęciami. Niestety w alchemii była mierna. – Może to tylko przypadek, a może rzeczywiście ma to ścisły związek ze światem magii i właściwościami tego drzewa. Trzeba by poszukać więcej informacji, podejrzewam że macie w bibliotece więcej ksiąg o egzotycznych gatunkach? – Musieli mieć, w końcu Ollivanderowie byli znani z wiedzy o różdżkach, za którą musiała iść też wiedza o drzewach, z których robiono różdżki. – Może w którejś z tych ksiąg będzie też mapa, z której będzie wynikało, gdzie te miejsca się znajdują i czy trudno się do nich dostać. Rzeczywiście brzmią jak nazwy z opowieści, może za nimi też kryją się jakieś ciekawe historie? – Przekrzywiła głowę lekko na bok, uśmiechając się do kuzyna, po czym upiła łyk herbaty i poczęstowała się kolejnym ciasteczkiem.
Szybko też przypomniała sobie, że ewentualne eksperymenty i tak musiałyby poczekać, i to nie tylko przez brak drewna.
- Może kiedyś, kiedy to wszystko się skończy i używanie różdżek znów stanie się czymś dobrze znanym i bezpiecznym... – powiedziała więc po chwili zadumy, wertując kolejne kartki dziennika. Przez chwilę było słychać tylko ich cichy szelest. – Masz rację, to nie jest czas na takie rzeczy, ale na ten moment to przecież tylko wciąż tylko rozważania o tym, co moglibyście zrobić, gdybyś kiedyś wyruszył na taką wyprawę jaką opisuje pan Laroche, i sam zdobył drewno tych gatunków, a może i innych? Cóż, jeśli kiedyś na nią wyruszysz, to liczę że później pochwalisz się swoimi odkryciami.
Znowu się uśmiechnęła, podekscytowana wizją Constantine’a jako odkrywcy nowych gatunków, badacza z którego podręczników będą się uczyć ich dzieci i wnuki.
- Niektórzy ludzie są odważni. Sama też bałabym się ryzykować piciem czegoś z nieznanych mi roślin – rzekła; nie ulegało jednak wątpliwości, że Cressida nie miała duszy badacza, a artysty. No i nigdy nie ciągnęło ją do ryzyka, wolała zaspokajać ciekawość świata w bezpieczniejszy sposób. – O wywar lepiej też spytać jakiegoś alchemika, może on mógłby polecić ci odpowiednią mieszankę ziółek. Nie jestem pewna, na ile te przepisy są sprawdzone i pewne. – A Constantine był chory, więc musiał bardziej uważać. – Ja też nie i chyba się z tym pogodziłam, ale kto wie, może kiedyś i mnie się odmieni? Póki co wolałam powierzać swoje alchemiczne potrzeby w ręce osób, które faktycznie się na tym znają. Sama prawdopodobnie prędzej bym się otruła niż uwarzyła coś trudniejszego od najprostszych mikstur z poziomu szkoły.
Nie można było być dobrym we wszystkim.
Skinęła smutno głową, zdając sobie sprawę, ile prawdy mogło kryć się w słowach Constantine’a. Może jako czarodzieje byli zbyt przepełnieni butą i przekonaniem, że mogą panować nad magią i że ta jest czymś dobrze znanym i niezawodnym? Niestety mylili się, bo okazało się, że magia jednak zawiodła i często zwracała się przeciwko nim. A oprócz nich cierpiały też stworzenia i rośliny, którym jeszcze trudniej było się przystosować do nowych warunków. Cały kraj i wszystko co było w nim żywe cierpiało od tamtej tragicznej nocy.
- Raczej wybralibyśmy posiadłość z dala od mugolskiego zgiełku. Nie potrafiłabym żyć w mieście, poza tym dzieci potrzebują spokoju i przestrzeni – powiedziała; duże, wypełnione mugolami miasto nie było najlepszym miejscem do wychowywania pociech, choć niewątpliwie magiczne miejsca na mapie Paryża zostałyby dobrze poznane. Czasem zastanawiała się, jak jej kuzynowie Blackowie przetrwali dzieciństwo w Londynie, zawsze trochę im tego współczuła jako leśne dziecię mające do dyspozycji piękne lasy Charnwood. – Ale i tak teraz są za małe, by cokolwiek z takiej podróży zapamiętać, choć bardzo możliwe, że będziemy musieli tam wyjechać, jeśli... jeśli anomalie nie znikną i z czasem zaczną im zagrażać – powiedziała, mając nadzieję że do tego nie dojdzie, że wszystko wróci do normy. To tutaj był ich dom i nie chciała tego zmieniać. – Niewątpliwie jednak kiedyś poznają uroki Francji, a może nawet pójdą do Beauxbatons, jak ja i William.
Cressida bardzo by tego chciała, choćby ze względu na artystyczne walory tej placówki. Chciała, by jej dzieci mogły doskonalić się w sztuce także tam, nawet jeśli okaże się, że wcale nie wybiorą rodowego malarstwa, a znajdą inną sztukę dla siebie.
- To piękny kraj, choć zdecydowaną większość pobytu tam spędziłam w Beauxbatons. Opowiadałam ci kiedyś, że znajduje się w górach? Były tak wysokie, że zabierały nas tam powozy zaprzęgnięte w abraksany – zaczęła swoją opowieść; rzeczywiście na początku pierwszego roku wysłała mnóstwo listów do krewnych, opisując im swoje początki i odmienne obyczaje. – Nie było też typowych domów, takich jak w Hogwarcie, dobieraliśmy się w grupy na podstawie upodobań artystycznych, a ja, jak można się spodziewać, wybrałam tą ukierunkowaną na malarstwo. To właśnie było w tej szkole najpiękniejsze: nacisk na sztukę i możliwość artystycznego rozwijania się. Bez wątpienia wiele się tam nauczyłam. – Cressida, mimo początkowych problemów z odnalezieniem się w zagranicznej placówce, szybko pokochała zajęcia z rysunku i malarstwa, i równie szybko zabłysnęła na nich ponadprzeciętnym talentem. – Zawsze miałam wrażenie, że we Francji sztuka jest darzona uwielbieniem nawet większym niż na brytyjskich salonach. W niektórych regionach jest też cieplej, bardziej słonecznie i rosną tam rośliny, których nie mamy w Anglii. I rzeczywiście mają dość osobliwe gusta, zwłaszcza jeśli chodzi o jedzenie. Trochę trwało, zanim przyzwyczaiłam się do tamtejszej kuchni, choć wciąż trudno mi zrozumieć sympatię do spożywania ślimaków i żab.
Uśmiechnęła się lekko, kiedy trącił ją w łokieć; przypomniała sobie pierwszy szok innymi obyczajami, przejawiającymi się nawet w tak prozaicznych kwestiach jak jedzenie. Ale Beauxbatons było piękną i dystyngowaną placówką, dobrym miejscem dla młodej damy. Jej rodzina dbała o jej odpowiednie wychowanie, ale także o jej bezpieczeństwo; właśnie dlatego trafiła do Francji, bo jej matka przeraziła się historii o tragicznej śmierci uczennicy w Hogwarcie oraz atakach na innych uczniów, i jak się później okazało, posłanie córek za granicę było dobrą decyzją. Niemniej jednak Cressida w swoim życiu nie dopuściła się zbyt wielu „wykroczeń”, poza tym, że czasami lubiła chodzić swoimi drogami i w dzieciństwie zdarzało jej się wymykać do szklarni, lasu lub biblioteki, kilka razy urwała się też z lekcji tańca czy historycznych zawiłości, by pobawić się w lesie z ptasimi przyjaciółmi. Jednym z poważniejszych zdarzeń było przepłoszenie ptactwa przed jednym z rodowych polowań; Cressida, przerażona myślą że znajomi ojca będą strzelać do jej przyjaciół, ostrzegła ich wcześniej, przez co polowanie nie było zbyt owocne, a ojciec był bardzo rozczarowany miękkim serduszkiem córki, która, choć świetnie jeździła konno, w polowaniach zawsze była kiepska właśnie przez tą miękkość i duże opory przed zabiciem jakiegokolwiek zwierzęcia. A już zwłaszcza ptaka, które przecież były prawie jak ludzie, skoro mogła z nimi rozmawiać.
Była ciekawa, co Constantine zrobi dalej z dziennikiem i jego tłumaczeniami. Być może przydadzą mu się w jego własnych badaniach; z pewnością oboje mogli dowiedzieć się z niego wielu ciekawych rzeczy, Cressida też mogła poszerzyć swoją wiedzę.
- To bardzo ciekawe. Może masz w swoim otoczeniu alchemika, który mógłby się tego podjąć, oczywiście kiedy już zdobyłbyś odpowiednią ilość takiej żywicy? Obawiam się, że w kwestii eliksirów nie będę dla ciebie wielką pomocą, to nigdy nie była moja dziedzina. – Cressida z dziedzin magicznych najlepiej radziła sobie z zielarstwem i opieką nad magicznymi stworzeniami, a także z obroną przed czarną magią i zaklęciami. Niestety w alchemii była mierna. – Może to tylko przypadek, a może rzeczywiście ma to ścisły związek ze światem magii i właściwościami tego drzewa. Trzeba by poszukać więcej informacji, podejrzewam że macie w bibliotece więcej ksiąg o egzotycznych gatunkach? – Musieli mieć, w końcu Ollivanderowie byli znani z wiedzy o różdżkach, za którą musiała iść też wiedza o drzewach, z których robiono różdżki. – Może w którejś z tych ksiąg będzie też mapa, z której będzie wynikało, gdzie te miejsca się znajdują i czy trudno się do nich dostać. Rzeczywiście brzmią jak nazwy z opowieści, może za nimi też kryją się jakieś ciekawe historie? – Przekrzywiła głowę lekko na bok, uśmiechając się do kuzyna, po czym upiła łyk herbaty i poczęstowała się kolejnym ciasteczkiem.
Szybko też przypomniała sobie, że ewentualne eksperymenty i tak musiałyby poczekać, i to nie tylko przez brak drewna.
- Może kiedyś, kiedy to wszystko się skończy i używanie różdżek znów stanie się czymś dobrze znanym i bezpiecznym... – powiedziała więc po chwili zadumy, wertując kolejne kartki dziennika. Przez chwilę było słychać tylko ich cichy szelest. – Masz rację, to nie jest czas na takie rzeczy, ale na ten moment to przecież tylko wciąż tylko rozważania o tym, co moglibyście zrobić, gdybyś kiedyś wyruszył na taką wyprawę jaką opisuje pan Laroche, i sam zdobył drewno tych gatunków, a może i innych? Cóż, jeśli kiedyś na nią wyruszysz, to liczę że później pochwalisz się swoimi odkryciami.
Znowu się uśmiechnęła, podekscytowana wizją Constantine’a jako odkrywcy nowych gatunków, badacza z którego podręczników będą się uczyć ich dzieci i wnuki.
- Niektórzy ludzie są odważni. Sama też bałabym się ryzykować piciem czegoś z nieznanych mi roślin – rzekła; nie ulegało jednak wątpliwości, że Cressida nie miała duszy badacza, a artysty. No i nigdy nie ciągnęło ją do ryzyka, wolała zaspokajać ciekawość świata w bezpieczniejszy sposób. – O wywar lepiej też spytać jakiegoś alchemika, może on mógłby polecić ci odpowiednią mieszankę ziółek. Nie jestem pewna, na ile te przepisy są sprawdzone i pewne. – A Constantine był chory, więc musiał bardziej uważać. – Ja też nie i chyba się z tym pogodziłam, ale kto wie, może kiedyś i mnie się odmieni? Póki co wolałam powierzać swoje alchemiczne potrzeby w ręce osób, które faktycznie się na tym znają. Sama prawdopodobnie prędzej bym się otruła niż uwarzyła coś trudniejszego od najprostszych mikstur z poziomu szkoły.
Nie można było być dobrym we wszystkim.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Tak bywało często – spoglądało się z niewzruszoną czujnością w znajome oczy, nie dostrzegając żadnych zmian w mikrokosmosie, którego filary rozciągały się od pustkowi wątpliwości po wybrzeża psyche i kompleksowości charakteru niekiedy niepozornej postaci. I podobnie jego tęczówki błyszczące w odcieniu ciemnoorzechowym zdawały się trwać jak trwały zawsze; odbijając cień melancholii, lecz zawsze oferując pokrzepienie oraz sympatię względem rozmówcy. Nie znosiły wypowiadania półprawd, wstrzymywania prawdziwych uczuć, wprowadzania zamieszania, zagęszczania mgły. Niestety, sam z zamaszystą desperacją wpędzał się w patowe pozycje dołączając do Zakonu, rozpowiadając „białe kłamstwa” przed bliskimi, by przez poświęcić nieprzespaną noc na wichurę myśli, wieczny konflikt sumienia z odpowiedzialnością. Dopasowanie rzeczywistości do starannie pielęgnowanych wizji było sztuką okrutnie trudną, łapiąc jedną ideę i sadząc ją w stabilnej ziemi, zmuszony był wypuścić wszystkie inne, które niczym złudne zjawy wyciągały szpony w stronę fundamentów jego świata. Nie, nie mógł mieć czegoś, bez utraty jego odpowiednika po drugiej stronie lustra. Stawiał swoje życie, zaufanie rodziny na szalce wiary, zaciskając bezradnie palce, mając nadzieję, iż przesunie się na jego korzyść. Może, tylko być może był w stanie się na to zdobyć, gdyż pierwszy wybór nie należał do niego, znajdował się w strefie zagrożenia od kiedy los postanowił nałożyć na niego klątwę, uczynić go i tak już wybrakowanym. Odsuwał od siebie myśli, przynajmniej na razie, bycia odpowiedzialnym za dzieci, za wybrankę, z którą zapewne pewnego dnia stanie na kobiercu, ponieważ zwyczajnie mógł nie podołać. Kruche serce mogło pęknąć – jeden zapomniany oddech i utonąłby we własnej niemocy. Nie zwierzał się z tego nikomu, ale stojąc na krawędzi odwaga nie była niczym niezwykłym. Mimo to, także pomimo dręczących go dylematów, należało przyznać, że i on żył w pewnym sensie pod kloszem. Chroniony przez bezpieczne ściany dworku, prowadzony do celów przed niejakie przywileje jeszcze zanim jego drobną rączkę ujęły opiekunki, mógł mieć zniekształcone pojęcie o tym, co działo się poza szlacheckim otoczeniem. Wychylał się zza muru, zdobywając mugolskich znajomych, zwiedzając leżące o tysiące mil od jego przystani miejsca pozbawione ochronnej woalki, po łokcie zatapiając się w nieznanych mu dotąd tragediach. W tym widział swoją szansę, swoje powołanie; nie chciał im współczuć, chciał im pomóc. Nie dało się ukryć, iż należał do tej uprzywilejowanej klasy czarodziejów, która najwięcej miała śmiałości w panoszeniu się zarówno wśród natury jak i sobie podobnych, nie zamieniłby tego pochodzenia na żadne inne, dlatego też pozwalał sobie na wymawianie podobnych stwierdzeń. Czy historia nie toczyła się podobnie? Najpierw podbijali, później zadawali pytania czy kwestionowali swoje czyny, i znów, po raz kolejny, przyciśnięci żałością, ostatecznością, samym chaosem, musieli przyznawać się do swoich błędów i próbować to naprawić. Och tak, Constantine w pewnym stopniu dotykał przebiegu zdarzeń, acz nigdy nie odgadłby ich autentycznej natury. Odgonił jednak te myśli, zatapiając się w kolejnej bańce.
— Oczywiście, ale Paryż byłby wam jak teraz Londyn — naprostował, jak nikt rozumiejąc potrzebę egzystowania w pobliżu natury. On lubił zgiełk, fascynował go ogrom stolicy, labirynty uliczek ciągnących się w nieskończoność, zabiegani przechodnie, goniący skrawki swojego życia. Nie zastanawiał się nad tym, czy chciałby mieszkać w tak tłumnej lokacji, raczej traktował jak coś egzotycznego, nieprzeszkadzającego, nawet przyjemnego przez krótki moment, podpieranego za to świadomością, że gdzieś tam czekał zatopiony w ciszy, znajomy kąt. Pokiwał głową, nie chcąc drążyć tematu, który wymykał się z bram stawianych przez niego zamków na lodzie, gdy słowa jego kuzynki sprowadzały je do ciężkich realiów.
Jego przywiązanie do Lancaster Castle było o tyle silne, iż w mieściło się w formalnych listach, wypływało z jego ust bardziej z konieczności. To nie było to. Nadal czuł się jak gość, przemykający od gościnnej sypialni do małych saloników, i siedząc w cieniu dziedzińca nadal nim pozostawał, jakby zza rogu miał się wychylić skrzat, który odprowadzi ich oboje do drzwi i pożegna, a Titus pomacha im na pożegnanie. Trochę nie miał, gdzie się podziać, tego uczucia nie dało się wypełnić żadnym falsyfikatem; to było w porządku, już się z tym pogodził, iż kąciki jego ust każdego poranka drgały z dozą nostalgii. W końcu był podróżnikiem, należał do lasów i gór, i dolin, niebawem miał dotrzeć w kolejne nieodkryte tereny, zabrać ich część ze sobą.
— Na pewno będą tam pasować — skomentował, przebijając tym samym chmarę własnych, ciemnych przemyśleń. Z ulgą słuchał jej wywodów, popijając ziołową herbatę i uważając, by przypadkiem nie połknąć pływających w nim płatków o barwie jagód. — Zamek w chmurach, już o tym słyszałem, a za każdym razem wydaje mi się to niebywałe — odparł, przerywając jej na moment i nagradzając fragment o abraksanach łagodnym wzniesieniem brwi. Kojarzył, iż były to stworzenia podobne do pegazów, choć nigdy nie pamiętał różnic między nimi, będzie musiał wypytać o nie Sue. Jeszcze nie wypakował swoich wszystkich rzeczy, powinien odnaleźć wśród nich listy wymieniane tak wiele lat temu z Cressidą. Z troską opiekował się wszelkimi zapiskami sporządzanymi na pergaminie, nie dając im odejść w cienie. Poddasze w Silverdale skrywało nie tylko takie skarby, lecz nie mogli wszystkiego uratować w tak krótkim czasie.
Koncept domów w Beauxbatons był ciekawy, niespecjalnie rozwodził się nad systemami edukacji, dopiero ona odświeżyła mu te odmienności – z jednej strony to wygodne, móc poświęcić się swojemu talentowi, a z drugiej, podobnie jak w jego szkole, mogło to dodatkowo wzmacniać podziały. Może artystyczne dusze były względem siebie bardziej tolerancyjne? Blady jasnowidz też interesował się sztuką, zdawałoby się to potwierdzać regułę. — A właśnie, dawno nie widziałem żadnej Twojej pracy. Może miałabyś coś do moich nowych komnat? — podrzucił, może trochę żartobliwie, choć na pewno znalazłoby się miejsce na dzieło rąk lady Fawley. Odsunął się w tył, odstawiając z cichym stukotem filiżankę. — Żaby? Miałem tę wątpliwą przyjemność… przez tydzień nie mogłem patrzeć na nic innego niż warzywa i owoce! — oznajmił, okraszając te wyznanie salwą śmiechu. Zaraz jednak zakrył ręką usta, na wypadek, gdyby ona była fanką tych przysmaków.
Jego smukła sylwetka zawitała w wielu krajach, jak jeden z ulubowanych ptaków jego rozmówczyni, zjawiał się w nich, zachwycał drobnostkami, aczkolwiek nie mieszkał w nich, nie tak na dłużej. Pewnie w szpitalach spędził więcej czasu, ucząc się zawiłości korytarzy oraz nawiązując cały wachlarz znajomości; właściwie ta przeprowadzka mogła być największą zmianą, jak na razie, w jego otoczeniu. I nie podobała mu się zbytnio.
Podtoczył rękaw, skupiając się na ich obecnych zadaniu, nie pozwalając sobie na swobodę wędrowania myślami. Już planował swoje kolejne dni, wyobrażał sobie równe linie wykazu, który przygotuje i którego będzie przestrzegał. Alchemik stał pod znakiem zapytania. — Znam kogoś, kto próbuje podszkolić swoje umiejętności i być może zgodzi się ze mną współpracować. — Jeżeli badania weszłyby w poważne stadium, pewnie ktoś z jego rodziny wolałby na takim stanowisku widzieć profesjonalistę, chociaż kto wie, każdy przecież kiedyś się doszkalał, a Ollivanderowie z pewnością byli w stanie wziąć to pod uwagę. Nie wychodziło mu z eliksirami, od zawsze miał przed sobą jasny cel i to jemu się poświęcał, rozwijając zdolności w obronie przed czarną w magią oraz w zaklęciach; wymachiwanie różdżką było bardziej podobne do walki na miecze aniżeli warzenie eliksirów. Musi mu wybaczyć jego biedna pani profesor, której wysiłki nie osiągnęły pożądanych rezultatów, a ingrediencje – choć dobrze znane – niekoniecznie działały jak należy. — Spędziłem wiele godzin w towarzystwie tych ksiąg, ale rzec jasna nie przeczytałem nawet połowy z nich. To tylko… storczyk w całym lesie deszczowym, rozciągającym się na kontynencie południowej półkuli. — Tak, orchidee były pięknymi, drobnymi punkcikami wśród dżungli, pnączy i wielowiekowych konarów. W kwietniu zaniedbał nadganianie literatury, czekało na niego sporo nowej wiedzy. — Tak, rzadko sięgam po atlasy geograficzne czy nawet mapy nieba. Zbyt rzadko — dodał w zadumie, goniąc uciekający wątek. Spodziewał się znaleźć jakąś wzmiankę o Laroche, może coś o jego żyjących krewnych, którzy rzuciliby światło na te niewiadome. Lokalizacja, ewentualne właściwości magiczne, może inne notatki, tym razem spisane w języku angielskim.
Westchnął, nie ukrywając pewnej tęsknoty do spokojnych czasów, gdy mógł oddawać się nauce i spędzać dnie trenując do pojedynków na zaklęcia. — Nigdy bym nie pomyślał… — urwał, pozwalając jej się domyślić zakończenia. Że magia stanie się czymś obcym. Że będziemy się jej obawiać? Przeczesał nerwowo włosy, po czym zaczepił palcami o kołnierz i go uniósł; powiał chłodniejszy wiatr, pogoda znów się psuła. — Zostają mi moje róże, chciałbym też zdobyć więcej fruwokwiatów i rozprzestrzenić je po kolumnach mniejszego dziedzińca. Wprowadziłyby trochę koloru. — To było znacznie bardziej osiągalne, przyziemne, namacalne. Nie były to rośliny jego wyboru, po prostu znajdowało się ich sporo w ogrodach.
— Znam tylko podstawy numerologii, acz mamy aż pięćdziesiąt procent szans, że taki napar byłby nieszkodliwy. Drugie tyle samo znowuż sugeruje odwrotną kolej rzeczy, może jeśli najpierw nauczę się warzyć Felix Felicis to się podejmę podobnego zadania. — Uniósł figlarnie kąciki ust, zerkając ukradkiem czy aby nikt nie podsłuchuje ich rozmowy. Podejrzewał, że z największą butelką takiego eliksiru jego rodzina nie pozwoliłaby mu na taką lekkomyślność. Nie mógłby tak poczynać bez pozostawienia po sobie wcześniej czegoś tak wielkiego jak na przykład podręcznik do zielarstwa albo lepiej, jego memoir. Może mu się uda, czekało na niego wiele lat pracy zanim sięgnie mistrzostwa w swojej dziedzinie. — Ja też nie wypiłbym naparu stworzonego przeze mnie, nie życzyłbym tego nikomu innemu — powiedział, po czym stuknął swoją zdobioną, porcelanową filiżankę o tę, którą trzymała Cressida. Herbata się nie liczyła, prawda?
— Oczywiście, ale Paryż byłby wam jak teraz Londyn — naprostował, jak nikt rozumiejąc potrzebę egzystowania w pobliżu natury. On lubił zgiełk, fascynował go ogrom stolicy, labirynty uliczek ciągnących się w nieskończoność, zabiegani przechodnie, goniący skrawki swojego życia. Nie zastanawiał się nad tym, czy chciałby mieszkać w tak tłumnej lokacji, raczej traktował jak coś egzotycznego, nieprzeszkadzającego, nawet przyjemnego przez krótki moment, podpieranego za to świadomością, że gdzieś tam czekał zatopiony w ciszy, znajomy kąt. Pokiwał głową, nie chcąc drążyć tematu, który wymykał się z bram stawianych przez niego zamków na lodzie, gdy słowa jego kuzynki sprowadzały je do ciężkich realiów.
Jego przywiązanie do Lancaster Castle było o tyle silne, iż w mieściło się w formalnych listach, wypływało z jego ust bardziej z konieczności. To nie było to. Nadal czuł się jak gość, przemykający od gościnnej sypialni do małych saloników, i siedząc w cieniu dziedzińca nadal nim pozostawał, jakby zza rogu miał się wychylić skrzat, który odprowadzi ich oboje do drzwi i pożegna, a Titus pomacha im na pożegnanie. Trochę nie miał, gdzie się podziać, tego uczucia nie dało się wypełnić żadnym falsyfikatem; to było w porządku, już się z tym pogodził, iż kąciki jego ust każdego poranka drgały z dozą nostalgii. W końcu był podróżnikiem, należał do lasów i gór, i dolin, niebawem miał dotrzeć w kolejne nieodkryte tereny, zabrać ich część ze sobą.
— Na pewno będą tam pasować — skomentował, przebijając tym samym chmarę własnych, ciemnych przemyśleń. Z ulgą słuchał jej wywodów, popijając ziołową herbatę i uważając, by przypadkiem nie połknąć pływających w nim płatków o barwie jagód. — Zamek w chmurach, już o tym słyszałem, a za każdym razem wydaje mi się to niebywałe — odparł, przerywając jej na moment i nagradzając fragment o abraksanach łagodnym wzniesieniem brwi. Kojarzył, iż były to stworzenia podobne do pegazów, choć nigdy nie pamiętał różnic między nimi, będzie musiał wypytać o nie Sue. Jeszcze nie wypakował swoich wszystkich rzeczy, powinien odnaleźć wśród nich listy wymieniane tak wiele lat temu z Cressidą. Z troską opiekował się wszelkimi zapiskami sporządzanymi na pergaminie, nie dając im odejść w cienie. Poddasze w Silverdale skrywało nie tylko takie skarby, lecz nie mogli wszystkiego uratować w tak krótkim czasie.
Koncept domów w Beauxbatons był ciekawy, niespecjalnie rozwodził się nad systemami edukacji, dopiero ona odświeżyła mu te odmienności – z jednej strony to wygodne, móc poświęcić się swojemu talentowi, a z drugiej, podobnie jak w jego szkole, mogło to dodatkowo wzmacniać podziały. Może artystyczne dusze były względem siebie bardziej tolerancyjne? Blady jasnowidz też interesował się sztuką, zdawałoby się to potwierdzać regułę. — A właśnie, dawno nie widziałem żadnej Twojej pracy. Może miałabyś coś do moich nowych komnat? — podrzucił, może trochę żartobliwie, choć na pewno znalazłoby się miejsce na dzieło rąk lady Fawley. Odsunął się w tył, odstawiając z cichym stukotem filiżankę. — Żaby? Miałem tę wątpliwą przyjemność… przez tydzień nie mogłem patrzeć na nic innego niż warzywa i owoce! — oznajmił, okraszając te wyznanie salwą śmiechu. Zaraz jednak zakrył ręką usta, na wypadek, gdyby ona była fanką tych przysmaków.
Jego smukła sylwetka zawitała w wielu krajach, jak jeden z ulubowanych ptaków jego rozmówczyni, zjawiał się w nich, zachwycał drobnostkami, aczkolwiek nie mieszkał w nich, nie tak na dłużej. Pewnie w szpitalach spędził więcej czasu, ucząc się zawiłości korytarzy oraz nawiązując cały wachlarz znajomości; właściwie ta przeprowadzka mogła być największą zmianą, jak na razie, w jego otoczeniu. I nie podobała mu się zbytnio.
Podtoczył rękaw, skupiając się na ich obecnych zadaniu, nie pozwalając sobie na swobodę wędrowania myślami. Już planował swoje kolejne dni, wyobrażał sobie równe linie wykazu, który przygotuje i którego będzie przestrzegał. Alchemik stał pod znakiem zapytania. — Znam kogoś, kto próbuje podszkolić swoje umiejętności i być może zgodzi się ze mną współpracować. — Jeżeli badania weszłyby w poważne stadium, pewnie ktoś z jego rodziny wolałby na takim stanowisku widzieć profesjonalistę, chociaż kto wie, każdy przecież kiedyś się doszkalał, a Ollivanderowie z pewnością byli w stanie wziąć to pod uwagę. Nie wychodziło mu z eliksirami, od zawsze miał przed sobą jasny cel i to jemu się poświęcał, rozwijając zdolności w obronie przed czarną w magią oraz w zaklęciach; wymachiwanie różdżką było bardziej podobne do walki na miecze aniżeli warzenie eliksirów. Musi mu wybaczyć jego biedna pani profesor, której wysiłki nie osiągnęły pożądanych rezultatów, a ingrediencje – choć dobrze znane – niekoniecznie działały jak należy. — Spędziłem wiele godzin w towarzystwie tych ksiąg, ale rzec jasna nie przeczytałem nawet połowy z nich. To tylko… storczyk w całym lesie deszczowym, rozciągającym się na kontynencie południowej półkuli. — Tak, orchidee były pięknymi, drobnymi punkcikami wśród dżungli, pnączy i wielowiekowych konarów. W kwietniu zaniedbał nadganianie literatury, czekało na niego sporo nowej wiedzy. — Tak, rzadko sięgam po atlasy geograficzne czy nawet mapy nieba. Zbyt rzadko — dodał w zadumie, goniąc uciekający wątek. Spodziewał się znaleźć jakąś wzmiankę o Laroche, może coś o jego żyjących krewnych, którzy rzuciliby światło na te niewiadome. Lokalizacja, ewentualne właściwości magiczne, może inne notatki, tym razem spisane w języku angielskim.
Westchnął, nie ukrywając pewnej tęsknoty do spokojnych czasów, gdy mógł oddawać się nauce i spędzać dnie trenując do pojedynków na zaklęcia. — Nigdy bym nie pomyślał… — urwał, pozwalając jej się domyślić zakończenia. Że magia stanie się czymś obcym. Że będziemy się jej obawiać? Przeczesał nerwowo włosy, po czym zaczepił palcami o kołnierz i go uniósł; powiał chłodniejszy wiatr, pogoda znów się psuła. — Zostają mi moje róże, chciałbym też zdobyć więcej fruwokwiatów i rozprzestrzenić je po kolumnach mniejszego dziedzińca. Wprowadziłyby trochę koloru. — To było znacznie bardziej osiągalne, przyziemne, namacalne. Nie były to rośliny jego wyboru, po prostu znajdowało się ich sporo w ogrodach.
— Znam tylko podstawy numerologii, acz mamy aż pięćdziesiąt procent szans, że taki napar byłby nieszkodliwy. Drugie tyle samo znowuż sugeruje odwrotną kolej rzeczy, może jeśli najpierw nauczę się warzyć Felix Felicis to się podejmę podobnego zadania. — Uniósł figlarnie kąciki ust, zerkając ukradkiem czy aby nikt nie podsłuchuje ich rozmowy. Podejrzewał, że z największą butelką takiego eliksiru jego rodzina nie pozwoliłaby mu na taką lekkomyślność. Nie mógłby tak poczynać bez pozostawienia po sobie wcześniej czegoś tak wielkiego jak na przykład podręcznik do zielarstwa albo lepiej, jego memoir. Może mu się uda, czekało na niego wiele lat pracy zanim sięgnie mistrzostwa w swojej dziedzinie. — Ja też nie wypiłbym naparu stworzonego przeze mnie, nie życzyłbym tego nikomu innemu — powiedział, po czym stuknął swoją zdobioną, porcelanową filiżankę o tę, którą trzymała Cressida. Herbata się nie liczyła, prawda?
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Cressida wiedziała, że może polegać na swoim kuzynie i ufać mu. Dzielił ich zaledwie rok, a w hermetycznym świecie wyższych sfer rodziny musiały trzymać się blisko. Jej matka nigdy nie zapomniała o swoich korzeniach, zawsze zachowując silne więzi z panieńskim rodem. Cressie robiła dokładnie to samo, wciąż kurczowo trzymając się starych relacji, których nie mógł zmazać nawet ślub. Była najszczęśliwsza, kiedy otaczała ją rodzina, i pragnęła stworzyć własną równie szczęśliwą rodzinę. W wyobraźni już widziała gromadkę dzieci biegających po ogrodach, i siebie starzejącą się powoli u boku męża. To było życie, którego pragnęła, pełne sielanki i kolorów. Z pewnością zrozumiałaby jednak obawy, jakie odnośnie związku żywił Constantine, który był chory, a to rzucało pewien cień na przyszłe rodzinne życie, choć wielu innych czarodziejów również chorowało i tworzyło swoje rodziny. Ale po przedwczesnym odejściu Ophelii strach był zrozumiały.
Jej pojęcie o świecie poza złotą klatką szlacheckich zasad też było dość nikłe, ale Cressida nie garnęła się do tego, by tę klatkę opuszczać. Czuła się w tym świecie dobrze i nie ciągnęło ją do tego innego, zakazanego. Tak przynajmniej przedstawiał to ojciec, a mała, naiwna Cressie wierzyła mu.
- Nie bywam w Londynie zbyt często, zwłaszcza ostatnio. Odwiedzam go, gdy muszę – rzekła. Nie przepadała za miejskim gwarem, choć były tam i miejsca, które lubiła, jak galerie sztuki. Zdecydowanie lepiej czuła się bliżej natury, w odludnych szlacheckich dworach. Przez ostatnie miesiące, najpierw z powodu ciąży i późniejszej opieki nad dziećmi, a potem wybuchu anomalii kursowała głównie między Ambleside i Charnwood, niekiedy pojawiając się i tu, w Lancaster lub w Silverdale, i sporadycznie odwiedzając inne miejsca. Dopiero czerwcowy sabat miał stanowić powrót na salony. – Niemniej jednak jak kiedyś znowu będę mieć okazję bywać we Francji, z pewnością nie pominę odwiedzin w paryskich galeriach. To miejsce, które powinna zobaczyć każda artystyczna dusza. Może też będziesz mieć ku temu okazję? We Francji na pewno znalazłbyś coś więcej o panu Laroche i jego badaniach.
Spojrzała na niego, zastanawiając się, jak się tu odnajdywał. W miejscu będącym domem Ollivanderów, ale nie tym, w którym się wychował. Ale Cressidzie też na początku trudno było się odnaleźć w Ambleside, tyle że w jej przypadku przeprowadzka była naturalną koleją rzeczy wymuszoną małżeństwem.
- Na pewno będą – zapewniła. – Wiem, że wam wszystkim wiele o nim opowiadałam, ale teraz, kiedy już skończyłam szkołę i nigdy tam nie powrócę, te wszystkie wspomnienia i opowieści mają inne, nostalgiczne zabarwienie. Pewnie czujesz to samo wobec Hogwartu? – zastanowiła się. Wspominała szkołę dobrze, mimo wszystko jej brakowało tamtych beztroskich, błogich lat i sztuki. Była pewna, że między domami Beauxbatons nie było takiej rywalizacji, o jakiej opowiadali jej krewni uczący się w Hogwarcie, artystyczne dusze zwykle były wobec siebie nastawione pozytywnie, bez względu na to, czy ktoś preferował malarstwo, czy też muzykę, rzeźbę lub pisanie. – Po pewnym czasie tam można było się przyzwyczaić do języka, zwyczajów a nawet jedzenia. Choć żaby nigdy nie zostały moim ulubionym daniem.
Uśmiechnęła się lekko, pocierając nakrapiany policzek i odgarniając za ucho zbłąkane pasmo włosów.
- Chętnie coś dla ciebie namaluję. Na pewno przyda ci się coś, co ożywi nowe komnaty. Niech zgadnę, pewnie wciąż czujesz, że nie są całkowicie twoje? – zapytała, bo sama długo czuła to wobec swojej sypialni w Ambleside. Spojrzała na niego ze współczuciem, na moment lekko kładąc dłoń na jego dłoni w pocieszającym, pełnym zrozumienia geście.
- To cudownie. Na pewno przyda ci się pomoc, zwłaszcza jeśli planujesz w najbliższym czasie zająć się swoimi badaniami poważniej – rzekła. Constantine wciąż był młody i wielu rzeczy nadal się uczył, to było normalne. Nikt nie rodził się z dużymi umiejętnościami i wiedzą, ale zawsze mógł je zdobyć, a jego zielarska wiedza i tak była bardzo imponująca. – Masz jeszcze wiele czasu, by zgłębić i inne księgi. Wasze rodowe zbiory są na tyle rozległe, że trzeba lat, żeby je dobrze poznać. Sama też nigdy nie zdążyłam przeczytać wszystkiego w bibliotece Flintów, choć ojciec oczywiście zadbał, bym posiadła wiedzę z zielarstwa i innych dziedzin uważanych przez mój ród za ważne – dodała. – Sama chętnie poszukałabym z tobą czegoś więcej o panu Laroche i jego zielarskich wyprawach, a także o tych wszystkich egzotycznych roślinach, które opisuje. Ale następne tygodnie niestety skąpane są we mgle, nie mam więc pojęcia, jak to będzie wyglądało i kiedy uda mi się znów do was przybyć. – Gdyby nie te anomalie i ich nieprzewidywalność wszystko byłoby łatwiejsze. Teraz jednak Cressida czuła pewne opory, jeśli chodzi o szczegółowe planowanie, bo kto wie, co przyniosą nadchodzące dni? Miała nadzieję że nic złego, i że wkrótce znów zjawi się w Lancaster, by wspomóc Constantine’a w jego poszukiwaniach.
Zrozumiała, co mógł chcieć powiedzieć, więc znów posłała mu smutny uśmiech. Także poczuła, że się ochłodziło, a niebo poszarzało; wyraźnie zbliżał się deszcz.
- Ja też nie – powiedziała. Nie pomyślałaby, że przyjdzie taki dzień, kiedy magia będzie tak niestabilna i zacznie wzbudzać tak silny niepokój. – Może lepiej poczekać na koniec tych nocnych mrozów, róże i fruwokwiaty są zbyt delikatne, by przetrwać je na zewnątrz w dobrym stanie. Chyba że chcesz zająć się nimi w oranżerii?
Zamyśliła się.
- Myślę, że jakiś alchemik na podstawie składników potrafiłby ci powiedzieć, czy możesz to bezpiecznie wypić, ale wydaje mi się, że mięta i stokrotka nie brzmią jak coś groźnego – powiedziała; może była beznadziejną alchemiczką ale posiadała przyzwoitą wiedzę o roślinach i ich właściwościach. Wiedziała też, że napary z mięty są smaczne i zdrowe. – Może kiedyś uda nam się jednak stworzyć coś, czego nie będzie strach wypić? – Także lekko stuknęła filiżanką o jego filiżankę, posyłając mu ciepły uśmiech.
Porozmawiali jeszcze trochę o dzienniku, zielarstwie i innych sprawach, także o rodzinie, kończąc herbatę i ciasteczka. W końcu jednak niestety nadszedł czas pożegnania; młoda matka nie mogła spędzić całego dnia poza domem, a i Constantine z pewnością miał inne obowiązki. Z żalem więc pożegnała się z nim, obiecując, że pozostaną w kontakcie listownym i że postara się znowu go odwiedzić, gdy tylko będzie mogła. A później pozwoliła skrzatowi odprowadzić się do kominka, którym wróciła do domu.
| zt. x 2
Jej pojęcie o świecie poza złotą klatką szlacheckich zasad też było dość nikłe, ale Cressida nie garnęła się do tego, by tę klatkę opuszczać. Czuła się w tym świecie dobrze i nie ciągnęło ją do tego innego, zakazanego. Tak przynajmniej przedstawiał to ojciec, a mała, naiwna Cressie wierzyła mu.
- Nie bywam w Londynie zbyt często, zwłaszcza ostatnio. Odwiedzam go, gdy muszę – rzekła. Nie przepadała za miejskim gwarem, choć były tam i miejsca, które lubiła, jak galerie sztuki. Zdecydowanie lepiej czuła się bliżej natury, w odludnych szlacheckich dworach. Przez ostatnie miesiące, najpierw z powodu ciąży i późniejszej opieki nad dziećmi, a potem wybuchu anomalii kursowała głównie między Ambleside i Charnwood, niekiedy pojawiając się i tu, w Lancaster lub w Silverdale, i sporadycznie odwiedzając inne miejsca. Dopiero czerwcowy sabat miał stanowić powrót na salony. – Niemniej jednak jak kiedyś znowu będę mieć okazję bywać we Francji, z pewnością nie pominę odwiedzin w paryskich galeriach. To miejsce, które powinna zobaczyć każda artystyczna dusza. Może też będziesz mieć ku temu okazję? We Francji na pewno znalazłbyś coś więcej o panu Laroche i jego badaniach.
Spojrzała na niego, zastanawiając się, jak się tu odnajdywał. W miejscu będącym domem Ollivanderów, ale nie tym, w którym się wychował. Ale Cressidzie też na początku trudno było się odnaleźć w Ambleside, tyle że w jej przypadku przeprowadzka była naturalną koleją rzeczy wymuszoną małżeństwem.
- Na pewno będą – zapewniła. – Wiem, że wam wszystkim wiele o nim opowiadałam, ale teraz, kiedy już skończyłam szkołę i nigdy tam nie powrócę, te wszystkie wspomnienia i opowieści mają inne, nostalgiczne zabarwienie. Pewnie czujesz to samo wobec Hogwartu? – zastanowiła się. Wspominała szkołę dobrze, mimo wszystko jej brakowało tamtych beztroskich, błogich lat i sztuki. Była pewna, że między domami Beauxbatons nie było takiej rywalizacji, o jakiej opowiadali jej krewni uczący się w Hogwarcie, artystyczne dusze zwykle były wobec siebie nastawione pozytywnie, bez względu na to, czy ktoś preferował malarstwo, czy też muzykę, rzeźbę lub pisanie. – Po pewnym czasie tam można było się przyzwyczaić do języka, zwyczajów a nawet jedzenia. Choć żaby nigdy nie zostały moim ulubionym daniem.
Uśmiechnęła się lekko, pocierając nakrapiany policzek i odgarniając za ucho zbłąkane pasmo włosów.
- Chętnie coś dla ciebie namaluję. Na pewno przyda ci się coś, co ożywi nowe komnaty. Niech zgadnę, pewnie wciąż czujesz, że nie są całkowicie twoje? – zapytała, bo sama długo czuła to wobec swojej sypialni w Ambleside. Spojrzała na niego ze współczuciem, na moment lekko kładąc dłoń na jego dłoni w pocieszającym, pełnym zrozumienia geście.
- To cudownie. Na pewno przyda ci się pomoc, zwłaszcza jeśli planujesz w najbliższym czasie zająć się swoimi badaniami poważniej – rzekła. Constantine wciąż był młody i wielu rzeczy nadal się uczył, to było normalne. Nikt nie rodził się z dużymi umiejętnościami i wiedzą, ale zawsze mógł je zdobyć, a jego zielarska wiedza i tak była bardzo imponująca. – Masz jeszcze wiele czasu, by zgłębić i inne księgi. Wasze rodowe zbiory są na tyle rozległe, że trzeba lat, żeby je dobrze poznać. Sama też nigdy nie zdążyłam przeczytać wszystkiego w bibliotece Flintów, choć ojciec oczywiście zadbał, bym posiadła wiedzę z zielarstwa i innych dziedzin uważanych przez mój ród za ważne – dodała. – Sama chętnie poszukałabym z tobą czegoś więcej o panu Laroche i jego zielarskich wyprawach, a także o tych wszystkich egzotycznych roślinach, które opisuje. Ale następne tygodnie niestety skąpane są we mgle, nie mam więc pojęcia, jak to będzie wyglądało i kiedy uda mi się znów do was przybyć. – Gdyby nie te anomalie i ich nieprzewidywalność wszystko byłoby łatwiejsze. Teraz jednak Cressida czuła pewne opory, jeśli chodzi o szczegółowe planowanie, bo kto wie, co przyniosą nadchodzące dni? Miała nadzieję że nic złego, i że wkrótce znów zjawi się w Lancaster, by wspomóc Constantine’a w jego poszukiwaniach.
Zrozumiała, co mógł chcieć powiedzieć, więc znów posłała mu smutny uśmiech. Także poczuła, że się ochłodziło, a niebo poszarzało; wyraźnie zbliżał się deszcz.
- Ja też nie – powiedziała. Nie pomyślałaby, że przyjdzie taki dzień, kiedy magia będzie tak niestabilna i zacznie wzbudzać tak silny niepokój. – Może lepiej poczekać na koniec tych nocnych mrozów, róże i fruwokwiaty są zbyt delikatne, by przetrwać je na zewnątrz w dobrym stanie. Chyba że chcesz zająć się nimi w oranżerii?
Zamyśliła się.
- Myślę, że jakiś alchemik na podstawie składników potrafiłby ci powiedzieć, czy możesz to bezpiecznie wypić, ale wydaje mi się, że mięta i stokrotka nie brzmią jak coś groźnego – powiedziała; może była beznadziejną alchemiczką ale posiadała przyzwoitą wiedzę o roślinach i ich właściwościach. Wiedziała też, że napary z mięty są smaczne i zdrowe. – Może kiedyś uda nam się jednak stworzyć coś, czego nie będzie strach wypić? – Także lekko stuknęła filiżanką o jego filiżankę, posyłając mu ciepły uśmiech.
Porozmawiali jeszcze trochę o dzienniku, zielarstwie i innych sprawach, także o rodzinie, kończąc herbatę i ciasteczka. W końcu jednak niestety nadszedł czas pożegnania; młoda matka nie mogła spędzić całego dnia poza domem, a i Constantine z pewnością miał inne obowiązki. Z żalem więc pożegnała się z nim, obiecując, że pozostaną w kontakcie listownym i że postara się znowu go odwiedzić, gdy tylko będzie mogła. A później pozwoliła skrzatowi odprowadzić się do kominka, którym wróciła do domu.
| zt. x 2
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
22.06
Pani Ollivander kompletnie odbiło po tym, jak jej syn tak fantastycznie zaprezentował się na Sabacie. Uznała, że wyjazd do Francji zrobił z niego prawdziwego lorda i zaczęła już planować mu wesele z jakąś uroczą młódką, tylko jakoś kandydatki wcale nie pchały się drzwiami i oknami, w czasie kiedy ona wiedziała już co podadzą na ślubnym obiedzie... Postanowiła więc wziąć sprawy w swoje ręce i zabawić się w Amora. Niechże strzała miłości dosięgnie wreszcie niesfornego młodzieniaszka! Titus wiedział, że coś jest na rzeczy, bo tylko chuchała na niego i dmuchała i chichotała jak go widziała, a doskonale znał ten jej chichot! Oczywiście nie podzieliła się z nim swoim niecnym planem, w zamian wysyłając tuzin listów do swoich przyjaciółek, które posiadały córki w podobnym wieku - niewiele jednak odpisało... Posunęła się więc o krok dalej, śląc sowy także do czarownic czystej krwi, na tyle urodziwych, by dobrze prezentowały się w jej starej, ślubnej sukience. Bo oczywiście wybranka Titusa MUSIAŁA stanąć na ślubnym kobiercu w tej jakże eleganckiej kreacji, spoczywającej w garderobie na honorowym miejscu. O Lunarze wiedziała właściwie tyle co nic - słyszała, że Graybackowie są rodem głęboko powiązanym z naturą, zaś sama Lunara dostarcza hipogryfich piór, które niejednokrotnie służyły później za rdzenie... I to jej wystarczyło by uznać ją za kandydatkę idealną! Wysłała więc oficjalne zaproszenie, nie zdradzając jednak żadnych szczegółów, a gdy panna Grayback zjawiła się na włościach Ollivanderów, przywitała ją nader uprzejmie, najsamprzód zapraszając na popołudniową herbatkę i kawałek ciasta z jagodami. Kobiety ucięły sobie miłą pogawędkę (chociaż lepszym słowem będzie chyba krótki wywiad), a gdy promienie słońca zatańczyły na wzorzystych firanach, zaproponowała wyjście do ogrodu, ukradkiem posyłając domowego skrzata po swojego pierworodnego. Titus w tym czasie odpoczywał po całym dniu spędzonym w bibliotece, gdzie wraz z kuzynem Ulyssesem garbili się nad starymi księgami i choć wcale nie uśmiechał mu się żaden wysiłek, czy to fizyczny czy psychiczny, nie mógł odmówić. Chcąc nie chcąc ruszył więc swoje lordowskie cztery litery, gdzie wśród wiekowych drzew echo niosło słowa dwóch białogłowych. Oho! Coś mu tu śmierdziało i to wcale nie był ten stary skrzat, chociaż i od niego unosił się swąd przybywających lat, wymieszany ze słodką wonią perfum.
- ...natomiast jeśli spojrzeć tam, widać wieżę zegarową. - usłyszał łagodny głos swojej matki i już wiedział, że powinien w tym momencie wziąć nogi za pas, skryć się pod kołdrą i udawać, że jest obłożnie chory, ale zamiast tego jedynie przeciągle jęknął, wyłaniając się w końcu spośród wykręconych pni dębów.
- Matko?... - zapytał, mierząc wzrokiem najpierw swą rodzicielkę, a później jej towarzyszkę. Nie była mu obca - wraz z ojcem odwiedzali kilkukrotnie jej hodowlę, by odebrać pióra, mogące posłużyć za rdzeń, więc obdarzył ją delikatnym uśmiechem i skłonił się, rozchylając wargi. Zanim jednak zdążył wydać choćby najcichszy szept, pani Ollivander zaszczebiotała.
- Och, Titusie! Jak dobrze, że jesteś! Pokazywałam właśnie pannie Grayback wieżę zegarową, zbliż się, dotrzymaj nam towarzystwa. Cudownie, że tu na nas wpadasz PRZYPADKIEM. - zaprosiła go gestem dłoni, na co chłopak zmarszczył brwi. Jakim przypadkiem? Na nowo dolna warga odskoczyła od górnej, ale tym razem to skrzat odezwał się jako pierwszy, zgromiony wzrokiem Alannis - Eeee... Pani Ollivander, małżonek niezwłocznie potrzebuje pani pomocy... - powiedział, zerkając na nią nie do końca pewnie, na co gospodyni zrobiła wyjątkowo zdziwioną minę - Naprawdę? W takim razie tym lepiej, że tu jesteś, synu, zajmij się proszę naszym gościem, a ja wrócę jak tylko uporam się z mężem. Ech, mężczyźni! Co oni by bez nas zrobili! Panno Grayback, proszę mi wybaczyć, ufam jednak, że Titus będzie dla panny odpowiednim towarzystwem. - skinęła głową i oddaliła się niespiesznie, zabierając ze sobą skrzata, któremu jednak nakazała obserwować tę dwójkę z ukrycia i w razie czego rozbudzić w nich uczucia, cokolwiek to miało znaczyć. Co zaś się tyczy Titusa... Starł jak wryty odprowadzając matkę spojrzeniem, po czym przeniósł niezmiernie zdziwiony wzrok na Lunarę.
- Nie mam pojęcia co tu się właściwie stało. - roześmiał się, bo coś mu mówiło, że jednak doskonale wie o co tu chodzi.
Pani Ollivander kompletnie odbiło po tym, jak jej syn tak fantastycznie zaprezentował się na Sabacie. Uznała, że wyjazd do Francji zrobił z niego prawdziwego lorda i zaczęła już planować mu wesele z jakąś uroczą młódką, tylko jakoś kandydatki wcale nie pchały się drzwiami i oknami, w czasie kiedy ona wiedziała już co podadzą na ślubnym obiedzie... Postanowiła więc wziąć sprawy w swoje ręce i zabawić się w Amora. Niechże strzała miłości dosięgnie wreszcie niesfornego młodzieniaszka! Titus wiedział, że coś jest na rzeczy, bo tylko chuchała na niego i dmuchała i chichotała jak go widziała, a doskonale znał ten jej chichot! Oczywiście nie podzieliła się z nim swoim niecnym planem, w zamian wysyłając tuzin listów do swoich przyjaciółek, które posiadały córki w podobnym wieku - niewiele jednak odpisało... Posunęła się więc o krok dalej, śląc sowy także do czarownic czystej krwi, na tyle urodziwych, by dobrze prezentowały się w jej starej, ślubnej sukience. Bo oczywiście wybranka Titusa MUSIAŁA stanąć na ślubnym kobiercu w tej jakże eleganckiej kreacji, spoczywającej w garderobie na honorowym miejscu. O Lunarze wiedziała właściwie tyle co nic - słyszała, że Graybackowie są rodem głęboko powiązanym z naturą, zaś sama Lunara dostarcza hipogryfich piór, które niejednokrotnie służyły później za rdzenie... I to jej wystarczyło by uznać ją za kandydatkę idealną! Wysłała więc oficjalne zaproszenie, nie zdradzając jednak żadnych szczegółów, a gdy panna Grayback zjawiła się na włościach Ollivanderów, przywitała ją nader uprzejmie, najsamprzód zapraszając na popołudniową herbatkę i kawałek ciasta z jagodami. Kobiety ucięły sobie miłą pogawędkę (chociaż lepszym słowem będzie chyba krótki wywiad), a gdy promienie słońca zatańczyły na wzorzystych firanach, zaproponowała wyjście do ogrodu, ukradkiem posyłając domowego skrzata po swojego pierworodnego. Titus w tym czasie odpoczywał po całym dniu spędzonym w bibliotece, gdzie wraz z kuzynem Ulyssesem garbili się nad starymi księgami i choć wcale nie uśmiechał mu się żaden wysiłek, czy to fizyczny czy psychiczny, nie mógł odmówić. Chcąc nie chcąc ruszył więc swoje lordowskie cztery litery, gdzie wśród wiekowych drzew echo niosło słowa dwóch białogłowych. Oho! Coś mu tu śmierdziało i to wcale nie był ten stary skrzat, chociaż i od niego unosił się swąd przybywających lat, wymieszany ze słodką wonią perfum.
- ...natomiast jeśli spojrzeć tam, widać wieżę zegarową. - usłyszał łagodny głos swojej matki i już wiedział, że powinien w tym momencie wziąć nogi za pas, skryć się pod kołdrą i udawać, że jest obłożnie chory, ale zamiast tego jedynie przeciągle jęknął, wyłaniając się w końcu spośród wykręconych pni dębów.
- Matko?... - zapytał, mierząc wzrokiem najpierw swą rodzicielkę, a później jej towarzyszkę. Nie była mu obca - wraz z ojcem odwiedzali kilkukrotnie jej hodowlę, by odebrać pióra, mogące posłużyć za rdzeń, więc obdarzył ją delikatnym uśmiechem i skłonił się, rozchylając wargi. Zanim jednak zdążył wydać choćby najcichszy szept, pani Ollivander zaszczebiotała.
- Och, Titusie! Jak dobrze, że jesteś! Pokazywałam właśnie pannie Grayback wieżę zegarową, zbliż się, dotrzymaj nam towarzystwa. Cudownie, że tu na nas wpadasz PRZYPADKIEM. - zaprosiła go gestem dłoni, na co chłopak zmarszczył brwi. Jakim przypadkiem? Na nowo dolna warga odskoczyła od górnej, ale tym razem to skrzat odezwał się jako pierwszy, zgromiony wzrokiem Alannis - Eeee... Pani Ollivander, małżonek niezwłocznie potrzebuje pani pomocy... - powiedział, zerkając na nią nie do końca pewnie, na co gospodyni zrobiła wyjątkowo zdziwioną minę - Naprawdę? W takim razie tym lepiej, że tu jesteś, synu, zajmij się proszę naszym gościem, a ja wrócę jak tylko uporam się z mężem. Ech, mężczyźni! Co oni by bez nas zrobili! Panno Grayback, proszę mi wybaczyć, ufam jednak, że Titus będzie dla panny odpowiednim towarzystwem. - skinęła głową i oddaliła się niespiesznie, zabierając ze sobą skrzata, któremu jednak nakazała obserwować tę dwójkę z ukrycia i w razie czego rozbudzić w nich uczucia, cokolwiek to miało znaczyć. Co zaś się tyczy Titusa... Starł jak wryty odprowadzając matkę spojrzeniem, po czym przeniósł niezmiernie zdziwiony wzrok na Lunarę.
- Nie mam pojęcia co tu się właściwie stało. - roześmiał się, bo coś mu mówiło, że jednak doskonale wie o co tu chodzi.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
To nie były dobre dni. Lunara chodziła przemęczona, coraz bardziej poddenerwowana, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca snuła się z kąta w kąt, sprawdzając zapasy ukryte w szafkach a także wpatrując się w niebo i wyczekując listów od swoich podopiecznych - kogoś postronnego na pewno by ta nerwówka bardzo zdziwiła, jednak dla Lunary tak mnie więcej było co miesiąc. Co miesiąc przygotowania do pełni były pełne napięcia i niepokoju. Musiała pamiętać o tylu rzeczach, zadbać o każdego wilkołaka. Była w końcu odpowiedzialna za całe stado. Nie mogła jednak w całym tym zamieszaniu zapomnieć o sobie, w końcu gdy tylko księżyc wschodził na niebo, ukazując swoją tarczę w całej okazałości, ona również ulegała przemianie.
Tego popołudnia, kiedy na jej oknie siadła kolejna już sowa, kobiecie udało się znaleźć chwilę spokoju. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, miała już w końcu wprawę w organizowaniu środków na przetrwanie tej konkretnej nocy. Spodziewała się jeszcze kilku listów od swoich podopiecznych - zawsze w ten sposób zawiadamiali ją, że i tym razem wszystko u nich w porządku i że wciąż zamierzają spędzić przemianę w swoich kryjówkach. Jednak sowa, która przysiadła na jej parapecie tamtego dnia była jej nieznana. Lunara pierwszy raz widziała na oczy tego ptaka, stąd też w jej sercu od razu zrodziło się złe przeczucie. Pierwsza myśl, która przyszła jej do głowy? Ministerstwo! Na pewno musieli odkryć jej sekret, może komuś przez przypadek wypaplała? Może wygadał się ktoś inny? Było całkiem spore grono osób, które przecież wiedziało o jej przypadłości, począwszy od watahy, przez Asbjorna a na Jay'u skończywszy. Wszystkim im jednak ufała, wiedziała, że nie wydaliby jej sekretu. Mimo to, odwiązywała list od nóżki sowy, spodziewając się, że to wezwanie na przesłuchanie. Jeśli faktycznie nim, było, nie mogli sobie wybrać gorszego terminu...!
Jakże wielkie było jej zdumienie, kiedy zamiast typowego, urzędowego pisma, zobaczyła drobne, starannie składane litery, układające się w... zaproszenie na podwieczorek. I to nie byle jakie zaproszenie, bo szlacheckie! Gdy Lunara zobaczyła zapisane u dołu nazwisko Ollivander, mocno zmarszczyła brwi. Dlaczego jakaś szlachcianka chciałaby ją zapraszać na podwieczorek? Jej konsternacja byłaby zdecydowanie mniejsza, gdyby zaproszenie pochodziło od któregoś z mężczyzn tego rodu - Ulyssesa, Garrica, Gideona lub nawet młodego Titusa. Z każdym z nic robiła w końcu interesy, mogłaby potraktować ów list jako zachętę do ponownej sprzedaży piór hipogryfów do rdzeni różdżek - w końcu jej podopieczni mieli najlepsze pióra w całej Anglii. Jednakże z Alannis Ollivander Lunara nie zamieniła chyba więcej niż dwa słowa! Zaproszenie to było jej tym bardziej nie w smak, że datowane było na dzień przed pełnią. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie wypadało odmówić szlachciance... Handel z Ollivanderami był dla Greyback dość dochodowy, musiała zatem się pojawić.
Czasu na przygotowania do pełni nigdy nie było wiele, a w tym wypadku jeszcze został on skrócony. Jednak bezradna Lunara najpierw grzecznie odpisała, że pięknie dziękuje za zaproszenie i oczywiście pojawi się w wyznaczonym dniu w progach Ollivanderów a następnie zabrała za szykowanie jakiegoś ubioru. Kiedy więc pojawiła się w Lancaster Castle, prezentowała się całkiem urodziwie. Potrafiła się naprawdę ładnie ubrać, chociaż na co dzień preferowała raczej ubranie praktyczne i wygodne niż eleganckie. Wciąż jednak czuła się skonsternowana, czemu miało służyć całe to zaproszenie. Podczas rozmowy z lady Ollivander, Lunara starała się być przede wszystkim uprzejma, chociaż zapewne nie była tak rozmowna jak życzyłaby sobie tego jej rozmówczyni - wszystko z powodu lekkiego bólu głowy, który już od rana zagnieździł się w jej skroniach. Była osłabiona, wprawne oko bez trudu dostrzegłoby delikatne sińce pod jej oczami, nawet pomimo zręcznie nałożonego makijażu, który miał wszystko zatuszować.
Właściwie to Lunara w końcu zebrała się w sobie i, kiedy razem z lady Ollivander spacerowały po niezwykle bujnym i urodziwym dziecińcu, chciała ją zapytać o powód tego przedziwnego zaproszenia. Wtedy też jednak natknęły się znajomą twarz. Greyback zwykle nie dygała przed nikim, nawet lordami, postanowiła jednak zrobić w miarę dobre wrażenie na swojej gospodyni, witając jej syna właśnie w ten sposób. Tym większe jednak było jej zdziwienie, kiedy okazało się, że jej gospodyni musi się oddalić. Lunara rozmasowała skronie, zerkając na Titusa zmęczonym wzrokiem.
- Ja tym bardziej nie. Twoja matka napisała do mnie list i zaprosiła tutaj na podwieczorek. Odmówiłabym, bo ostatnio nie czuję się najlepiej, ale jakoś nie wypadało. - w sumie cieszyła się, że została sam na sam z Titusem. Z młodym Ollivanderem dogadywało jej się zdecydowanie najłatwiej spośród całej jego rodziny.
Tego popołudnia, kiedy na jej oknie siadła kolejna już sowa, kobiecie udało się znaleźć chwilę spokoju. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, miała już w końcu wprawę w organizowaniu środków na przetrwanie tej konkretnej nocy. Spodziewała się jeszcze kilku listów od swoich podopiecznych - zawsze w ten sposób zawiadamiali ją, że i tym razem wszystko u nich w porządku i że wciąż zamierzają spędzić przemianę w swoich kryjówkach. Jednak sowa, która przysiadła na jej parapecie tamtego dnia była jej nieznana. Lunara pierwszy raz widziała na oczy tego ptaka, stąd też w jej sercu od razu zrodziło się złe przeczucie. Pierwsza myśl, która przyszła jej do głowy? Ministerstwo! Na pewno musieli odkryć jej sekret, może komuś przez przypadek wypaplała? Może wygadał się ktoś inny? Było całkiem spore grono osób, które przecież wiedziało o jej przypadłości, począwszy od watahy, przez Asbjorna a na Jay'u skończywszy. Wszystkim im jednak ufała, wiedziała, że nie wydaliby jej sekretu. Mimo to, odwiązywała list od nóżki sowy, spodziewając się, że to wezwanie na przesłuchanie. Jeśli faktycznie nim, było, nie mogli sobie wybrać gorszego terminu...!
Jakże wielkie było jej zdumienie, kiedy zamiast typowego, urzędowego pisma, zobaczyła drobne, starannie składane litery, układające się w... zaproszenie na podwieczorek. I to nie byle jakie zaproszenie, bo szlacheckie! Gdy Lunara zobaczyła zapisane u dołu nazwisko Ollivander, mocno zmarszczyła brwi. Dlaczego jakaś szlachcianka chciałaby ją zapraszać na podwieczorek? Jej konsternacja byłaby zdecydowanie mniejsza, gdyby zaproszenie pochodziło od któregoś z mężczyzn tego rodu - Ulyssesa, Garrica, Gideona lub nawet młodego Titusa. Z każdym z nic robiła w końcu interesy, mogłaby potraktować ów list jako zachętę do ponownej sprzedaży piór hipogryfów do rdzeni różdżek - w końcu jej podopieczni mieli najlepsze pióra w całej Anglii. Jednakże z Alannis Ollivander Lunara nie zamieniła chyba więcej niż dwa słowa! Zaproszenie to było jej tym bardziej nie w smak, że datowane było na dzień przed pełnią. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie wypadało odmówić szlachciance... Handel z Ollivanderami był dla Greyback dość dochodowy, musiała zatem się pojawić.
Czasu na przygotowania do pełni nigdy nie było wiele, a w tym wypadku jeszcze został on skrócony. Jednak bezradna Lunara najpierw grzecznie odpisała, że pięknie dziękuje za zaproszenie i oczywiście pojawi się w wyznaczonym dniu w progach Ollivanderów a następnie zabrała za szykowanie jakiegoś ubioru. Kiedy więc pojawiła się w Lancaster Castle, prezentowała się całkiem urodziwie. Potrafiła się naprawdę ładnie ubrać, chociaż na co dzień preferowała raczej ubranie praktyczne i wygodne niż eleganckie. Wciąż jednak czuła się skonsternowana, czemu miało służyć całe to zaproszenie. Podczas rozmowy z lady Ollivander, Lunara starała się być przede wszystkim uprzejma, chociaż zapewne nie była tak rozmowna jak życzyłaby sobie tego jej rozmówczyni - wszystko z powodu lekkiego bólu głowy, który już od rana zagnieździł się w jej skroniach. Była osłabiona, wprawne oko bez trudu dostrzegłoby delikatne sińce pod jej oczami, nawet pomimo zręcznie nałożonego makijażu, który miał wszystko zatuszować.
Właściwie to Lunara w końcu zebrała się w sobie i, kiedy razem z lady Ollivander spacerowały po niezwykle bujnym i urodziwym dziecińcu, chciała ją zapytać o powód tego przedziwnego zaproszenia. Wtedy też jednak natknęły się znajomą twarz. Greyback zwykle nie dygała przed nikim, nawet lordami, postanowiła jednak zrobić w miarę dobre wrażenie na swojej gospodyni, witając jej syna właśnie w ten sposób. Tym większe jednak było jej zdziwienie, kiedy okazało się, że jej gospodyni musi się oddalić. Lunara rozmasowała skronie, zerkając na Titusa zmęczonym wzrokiem.
- Ja tym bardziej nie. Twoja matka napisała do mnie list i zaprosiła tutaj na podwieczorek. Odmówiłabym, bo ostatnio nie czuję się najlepiej, ale jakoś nie wypadało. - w sumie cieszyła się, że została sam na sam z Titusem. Z młodym Ollivanderem dogadywało jej się zdecydowanie najłatwiej spośród całej jego rodziny.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Zacieniony dziedziniec
Szybka odpowiedź