Zacieniony dziedziniec
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zacieniony dziedziniec
Zarośnięty, choć ogrodnicy czuwają nad jego stanem i regularnie ucinają zbędne gałęzie, by z dziedzińca można było dostrzec skrawki nieba, stanowiące tło dla liści. Drzewa są tu bardzo stare, zasadzone przez przodków, jakich teraz znaleźć można na najstarszych obrazach w zamku. Ciekawostką jest ilość nietypowych okazów, odpowiednio wspieranych magią różdżkarzy - dzięki niej da się tu ujrzeć drzewa, jakie nie miałyby szans na porastanie wysp. Przez gąszcz wieża zegarowa jest ledwo dostrzegalna z dziedzińca, ale jeśli się postarać, można znaleźć kilka miejsc, z których będzie widoczna.
Titus przeciągle westchnął, wznosząc oczy ku niebu, jakby miało na niego zaraz spłynąć jakieś oświecenio-oczyszczenie, bo ta sytuacja stawała się coraz bardziej klarowna, ale jednocześnie coraz bardziej żenująca.
- Zaproszenie na podwieczorek? - pokręcił głową, nieznacznie się przy tym krzywiąc, po czym powrócił spojrzeniem do Lunary i zbliżył się do niej, rzucając jeszcze okiem naokoło.
- To ja już chyba wszystko rozumiem. - bo ostatnio tych podwieczorków się jakoś magicznie namnożyło i w każdym musiał brać udział, a pani Ollivander znikała całkiem nagle, będąc jeno inicjatorem owych spotkań, które jej syn określał mianem randek w ciemno. Było to dla niego tym bardziej krępujące, że ktoś już się zagnieździł w jego sercu, a on musiał niestety milczeć na ten temat i przyjmować te wszystkie szlachcianki z uśmiechem na twarzy, chociaż była to tylko maska, bo w środku płakał za każdym razem jak go zanudzały kolejną plotką z salonowego życia. Nie miał w sobie czaru niektórych dandysów o szlachetnych nazwiskach, zresztą nie był wyjątkiem w swoim rodzie. Ollivanderowie raczej nie gonili za romansami, a ich najprawdziwszą miłością pozostawało rózdżkarstwo. O, z rózdżkarstwem to by się akurat Titus mógł związać na całe życie i obiecywać miłość i wierność aż do grobowej deski.
- Przejdźmy się kawałek to ci wszystko wyjaśnię, ściany tutaj mają uszy. - wiedział, że gdzieś tu się kryje ten cholerny skrzat, który doniesie później pani Ollivander o tym, co też się między tą dwójką działo. ruszył powoli wzdłuż dziedzińca i choć nie znalazł jeszcze miejsca, w którym stacjonował aktualnie sługus jego matki, to czuł na karku jego świdrujące spojrzenie. Te skrzaty to były jednak małe potwory...
- To trochę krępujące, ale właściwie cieszę się, że tym razem jestem tutaj z tobą, a nie jakąś kolejną nudziarą... - lubił pannę Grayback, opowiadała mu o hipogryfach i innych magicznych zwierzętach, chętnie odwiedzał jej hodowlę, chociaż głównie w sprawach biznesowych, a ich współpraca układała się bardzo korzystnie dla obu stron. Lunara mogła czuć się naprawdę usatysfakcjonowana faktem, że to właśnie jej podopieczni oddają swe pióra jako rdzenie, a Ollivanderowie czuli się spokojnie budując kolejne różdżki, bo łączenie zwykle odbywało się bez większych problemów. Wiadomo, magiczne substancje bywały czasem kapryśne, ale kto nie bywał?
- Wyobraź sobie, że jesteśmy właśnie na randce. Moja mama wpadła na genialny pomysł, by przedstawić mnie chyba wszystkim pannom na wyspach i od kilku dni nie robię nic innego tylko biorę udział w tych jej przeklętych podwieczorkach... - roześmiał się, bo w zasadzie było to nawet całkiem zabawne - Musisz jej wybaczyć, nie może się doczekać mojego wesela, wiesz, że zaczęła już komponować menu? A ostatnio zapytała jakie imię nadam swojemu pierworodnemu, bo ona to by proponowała Marcus Aurelius. - w sumie nawet mu się podobało, ale przecież nie myślał jeszcze o dzieciach! Sam był w końcu jednym z nich - Marcus Aurelius Ollivander, to przecież tak pięknie brzmi! - naśladował głos swojej matki, a później głośno się roześmiał, bo to wszystko wydało mu się nagle kompletnie absurdalne!
- Zaproszenie na podwieczorek? - pokręcił głową, nieznacznie się przy tym krzywiąc, po czym powrócił spojrzeniem do Lunary i zbliżył się do niej, rzucając jeszcze okiem naokoło.
- To ja już chyba wszystko rozumiem. - bo ostatnio tych podwieczorków się jakoś magicznie namnożyło i w każdym musiał brać udział, a pani Ollivander znikała całkiem nagle, będąc jeno inicjatorem owych spotkań, które jej syn określał mianem randek w ciemno. Było to dla niego tym bardziej krępujące, że ktoś już się zagnieździł w jego sercu, a on musiał niestety milczeć na ten temat i przyjmować te wszystkie szlachcianki z uśmiechem na twarzy, chociaż była to tylko maska, bo w środku płakał za każdym razem jak go zanudzały kolejną plotką z salonowego życia. Nie miał w sobie czaru niektórych dandysów o szlachetnych nazwiskach, zresztą nie był wyjątkiem w swoim rodzie. Ollivanderowie raczej nie gonili za romansami, a ich najprawdziwszą miłością pozostawało rózdżkarstwo. O, z rózdżkarstwem to by się akurat Titus mógł związać na całe życie i obiecywać miłość i wierność aż do grobowej deski.
- Przejdźmy się kawałek to ci wszystko wyjaśnię, ściany tutaj mają uszy. - wiedział, że gdzieś tu się kryje ten cholerny skrzat, który doniesie później pani Ollivander o tym, co też się między tą dwójką działo. ruszył powoli wzdłuż dziedzińca i choć nie znalazł jeszcze miejsca, w którym stacjonował aktualnie sługus jego matki, to czuł na karku jego świdrujące spojrzenie. Te skrzaty to były jednak małe potwory...
- To trochę krępujące, ale właściwie cieszę się, że tym razem jestem tutaj z tobą, a nie jakąś kolejną nudziarą... - lubił pannę Grayback, opowiadała mu o hipogryfach i innych magicznych zwierzętach, chętnie odwiedzał jej hodowlę, chociaż głównie w sprawach biznesowych, a ich współpraca układała się bardzo korzystnie dla obu stron. Lunara mogła czuć się naprawdę usatysfakcjonowana faktem, że to właśnie jej podopieczni oddają swe pióra jako rdzenie, a Ollivanderowie czuli się spokojnie budując kolejne różdżki, bo łączenie zwykle odbywało się bez większych problemów. Wiadomo, magiczne substancje bywały czasem kapryśne, ale kto nie bywał?
- Wyobraź sobie, że jesteśmy właśnie na randce. Moja mama wpadła na genialny pomysł, by przedstawić mnie chyba wszystkim pannom na wyspach i od kilku dni nie robię nic innego tylko biorę udział w tych jej przeklętych podwieczorkach... - roześmiał się, bo w zasadzie było to nawet całkiem zabawne - Musisz jej wybaczyć, nie może się doczekać mojego wesela, wiesz, że zaczęła już komponować menu? A ostatnio zapytała jakie imię nadam swojemu pierworodnemu, bo ona to by proponowała Marcus Aurelius. - w sumie nawet mu się podobało, ale przecież nie myślał jeszcze o dzieciach! Sam był w końcu jednym z nich - Marcus Aurelius Ollivander, to przecież tak pięknie brzmi! - naśladował głos swojej matki, a później głośno się roześmiał, bo to wszystko wydało mu się nagle kompletnie absurdalne!
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Chcąc, nie chcąc, Lunara ruszyła za Titusem na spacer, który zaproponował. Skoro wyznał jej, że już pojął sens zaproszenia jej tutaj, wbiła w niego wyczekując spojrzenie. Lepiej żeby wytłumaczenie, które jej przedstawi było wystarczająco dobre... bo to naprawdę nie był dobry pomysł na głupie wymysły szlachty.
- Randka? - powtórzyła za nim głucho. W zupełnej ciszy wysłuchała jego wytłumaczenia i... cóż, musiała przyznać, że nie jest z niego zadowolona. A więc to jednak był tylko durny szlachecki wymysł. No bo kto to widział, żeby takie zachowanie było normalne? W tym momencie Lunara niezwykle cieszyła się z tego, że sama nie ma błękitnej krwi. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie, gdyby ktoś dał jej wybór pomiędzy kontynuowaniem jej dotychczasowego życia z klątwą lykantropii a byciem szlachcianką... prawdopodobnie obstawiałaby przy pierwszej opcji. Słyszała oczywiście o tym, że osoby o czystej krwi często są zmuszane do poślubienia kogoś, kogo nawet nie widziały na oczy. Wiedziała, że za upieranie się przy swoim, niezgodnym z wolą rodziny wyborze, groziło nawet wydziedziczenie - czego najlepszym przykładem był jej ojciec - a przecież on nawet nie należał do szlachty! Bała się myśleć, jak dużo gorzej prezentowała się więc sytuacja w rodach błekitnokrwistych, a już szczególnie w tych rodzinach, które uważano za mocno konserwatywne - Black'ów, Crouchów i tym podobnych... Tam to dopiero kobiety musiały być nieszczęśliwe.
Lunara pozwoliła sobie na ciężkie westchnięcie. Prawdopodobnie mogłaby wybaczyć lady Alannis ową nadgorliwość, słyszała w końcu o przedziwnych wyczynach Titusa... to jednak naprawdę nie był dobry czas na takie bzdury. Ponadto, czy naprawdę z tej kobiety była aż taka desperatka? Czym się kierowała przy wyborze potencjalnych kandydatek dla swojego syna? Czy Lunara nie powinna odpaść już na samym początku?
- Czy ona zdaje sobie sprawę z tego, że jestem od ciebie o dekadę starsza? I że nie mam w sobie nawet kropli szlacheckiej krwi? Oraz że na dworskiej etykiecie znam się jak kret na gwiazdach? - wyrzuciła z siebie gniewnie. Była zirytowana, owszem. Pełnia była już jutro a ona zamiast przygotowywać kryjówki dla watahy, paradowała w kiecce u boku szlachcica na schadzce, z której i tak nic nie miało wyniknąć. Dobrze przynajmniej że Asbjorn zaoferował się zająć tym za nią... co jedna nie znaczyło, że była szczęśliwa z marnowania czasu tutaj.
- Przepraszam Titusie. Nie chciałam by to zabrzmiało, jakbym była zła na ciebie. To po prostu straszna głupota. Chyba mogę ci tylko współczuć, że musisz przez to przechodzić. - powiedziała, biorąc kilka głębszych wdechów i próbując się uspokoić. No cóż, skoro już zmarnowała tle czasu, równie dobrze mogła spróbować przynajmniej skorzystać ze spaceru i miłej rozmowy. Asbjorn zawsze jej powtarzał, że wymagała od siebie zbyt wiele przed pełnią. Nie potrafiła jednak inaczej. - Ale twoja matka powinna zdecydowanie lepiej dobierać kandydatki. Ja nawet nie byłabym w stanie dać ci dziedzica - odezwała się w miarę głośno, chcąc by owe uszy, które ich podsłuchiwały, doniosły pani Ollivander o tym fakcie. Jej słowa były jednak tak naprawdę kłamstwem. Mogła zostać matką, jak każda zdrowa kobieta, jednak łatwiej było udawać, iż jej organizm nie jest do tego zdolny. Przez wzgląd na swoją... przypadłość, za bardzo bała się, że mogłaby skrzywdzić swoje dziecko. No i poza tym... liczyła na to, że przynajmniej Titus nie będzie już zmuszany do podwieczorków z panną Greyback.
- Randka? - powtórzyła za nim głucho. W zupełnej ciszy wysłuchała jego wytłumaczenia i... cóż, musiała przyznać, że nie jest z niego zadowolona. A więc to jednak był tylko durny szlachecki wymysł. No bo kto to widział, żeby takie zachowanie było normalne? W tym momencie Lunara niezwykle cieszyła się z tego, że sama nie ma błękitnej krwi. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie, gdyby ktoś dał jej wybór pomiędzy kontynuowaniem jej dotychczasowego życia z klątwą lykantropii a byciem szlachcianką... prawdopodobnie obstawiałaby przy pierwszej opcji. Słyszała oczywiście o tym, że osoby o czystej krwi często są zmuszane do poślubienia kogoś, kogo nawet nie widziały na oczy. Wiedziała, że za upieranie się przy swoim, niezgodnym z wolą rodziny wyborze, groziło nawet wydziedziczenie - czego najlepszym przykładem był jej ojciec - a przecież on nawet nie należał do szlachty! Bała się myśleć, jak dużo gorzej prezentowała się więc sytuacja w rodach błekitnokrwistych, a już szczególnie w tych rodzinach, które uważano za mocno konserwatywne - Black'ów, Crouchów i tym podobnych... Tam to dopiero kobiety musiały być nieszczęśliwe.
Lunara pozwoliła sobie na ciężkie westchnięcie. Prawdopodobnie mogłaby wybaczyć lady Alannis ową nadgorliwość, słyszała w końcu o przedziwnych wyczynach Titusa... to jednak naprawdę nie był dobry czas na takie bzdury. Ponadto, czy naprawdę z tej kobiety była aż taka desperatka? Czym się kierowała przy wyborze potencjalnych kandydatek dla swojego syna? Czy Lunara nie powinna odpaść już na samym początku?
- Czy ona zdaje sobie sprawę z tego, że jestem od ciebie o dekadę starsza? I że nie mam w sobie nawet kropli szlacheckiej krwi? Oraz że na dworskiej etykiecie znam się jak kret na gwiazdach? - wyrzuciła z siebie gniewnie. Była zirytowana, owszem. Pełnia była już jutro a ona zamiast przygotowywać kryjówki dla watahy, paradowała w kiecce u boku szlachcica na schadzce, z której i tak nic nie miało wyniknąć. Dobrze przynajmniej że Asbjorn zaoferował się zająć tym za nią... co jedna nie znaczyło, że była szczęśliwa z marnowania czasu tutaj.
- Przepraszam Titusie. Nie chciałam by to zabrzmiało, jakbym była zła na ciebie. To po prostu straszna głupota. Chyba mogę ci tylko współczuć, że musisz przez to przechodzić. - powiedziała, biorąc kilka głębszych wdechów i próbując się uspokoić. No cóż, skoro już zmarnowała tle czasu, równie dobrze mogła spróbować przynajmniej skorzystać ze spaceru i miłej rozmowy. Asbjorn zawsze jej powtarzał, że wymagała od siebie zbyt wiele przed pełnią. Nie potrafiła jednak inaczej. - Ale twoja matka powinna zdecydowanie lepiej dobierać kandydatki. Ja nawet nie byłabym w stanie dać ci dziedzica - odezwała się w miarę głośno, chcąc by owe uszy, które ich podsłuchiwały, doniosły pani Ollivander o tym fakcie. Jej słowa były jednak tak naprawdę kłamstwem. Mogła zostać matką, jak każda zdrowa kobieta, jednak łatwiej było udawać, iż jej organizm nie jest do tego zdolny. Przez wzgląd na swoją... przypadłość, za bardzo bała się, że mogłaby skrzywdzić swoje dziecko. No i poza tym... liczyła na to, że przynajmniej Titus nie będzie już zmuszany do podwieczorków z panną Greyback.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Zawtórował jej westchnięciem i wzruszył delikatnie ramionami.
- Szczerze powiedziawszy to podejrzewam, że niewiele o tobie wiedziała aż do dzisiaj. Jak ją znam, to po prostu natknęła się na twoje nazwisko w korespondencji ojca i uznała, że skoro współpracujemy już na stopie biznesowej, to warto zawiązać nieco... silniejszy sojusz między naszymi rodami. - pokiwał głową. Taka już była lady Ollivander - kochana, ale trochę szalona w gruncie rzeczy. Doprawdy wpadały jej do głowy przedziwne pomysły i chyba cała rodzina zdążyła już się przyzwyczaić, a sam lord Gideon Ollivander właśnie dlatego ją pokochał. Bo była subtelną mieszanką wszelkich jego przeciwności, a te się podobno przyciągały. I chyba coś w tym było, bo przecież tworzyli wyjątkowo zgrany duet już od wielu lat.
- Wcale się nie dziwię, że jesteś zła, na twoim miejscu też bym był. To straszna głupota, zgadzam się w stu procentach. - ponownie westchnął. Taka prawda! Wszystkie swaty były dla niego jakąś karą za grzechy, których się dopuścił w swoim krótkim życiu, albo czymś takim, bo jak to inaczej nazwać? Na kolejne słowa Lunary uniósł brwi w pytającym geście, ale jej podniesiony głos szybko dał mu do zrozumienia, że nie o to się rozchodzi by on jeden o tym wiedział i uśmiechnął się delikatnie. Cóż, całkiem niezły pomysł! Na tym jej przecież najbardziej zależało - by dorobił się potomka... lub potomkini, co byłoby nawet bardziej po myśli Alannis.
- Ale nie gniewaj się na nią, czasy takie niepewne, po prostu... potrzebuje czymś zająć myśli, a gdy wokół czuć tylko swąd wszechobecnej śmierci, każdy wyczekuje wesela. - kiwnął głową, powoli zmierzając dalej, zagłębiając się w kolejne kwieciste alejki ogrodów Ollivanderów - Co mogę więcej powiedzieć... skoro już tutaj jesteśmy, spróbujmy spędzić miło ten dzień. - uśmiechnął się. W gruncie rzeczy był nawet rad, że jest tutaj dzisiaj z Lunarą, a nie kimś innym. Z nią naprawdę potrafił się dogadać.
- Opowiesz co u ciebie? Dawno się nie widzieliśmy... Jak się mają hipogryfy? Może zrzuciły kolejne pióra, takie, które nadałyby się na rdzenie?
- Szczerze powiedziawszy to podejrzewam, że niewiele o tobie wiedziała aż do dzisiaj. Jak ją znam, to po prostu natknęła się na twoje nazwisko w korespondencji ojca i uznała, że skoro współpracujemy już na stopie biznesowej, to warto zawiązać nieco... silniejszy sojusz między naszymi rodami. - pokiwał głową. Taka już była lady Ollivander - kochana, ale trochę szalona w gruncie rzeczy. Doprawdy wpadały jej do głowy przedziwne pomysły i chyba cała rodzina zdążyła już się przyzwyczaić, a sam lord Gideon Ollivander właśnie dlatego ją pokochał. Bo była subtelną mieszanką wszelkich jego przeciwności, a te się podobno przyciągały. I chyba coś w tym było, bo przecież tworzyli wyjątkowo zgrany duet już od wielu lat.
- Wcale się nie dziwię, że jesteś zła, na twoim miejscu też bym był. To straszna głupota, zgadzam się w stu procentach. - ponownie westchnął. Taka prawda! Wszystkie swaty były dla niego jakąś karą za grzechy, których się dopuścił w swoim krótkim życiu, albo czymś takim, bo jak to inaczej nazwać? Na kolejne słowa Lunary uniósł brwi w pytającym geście, ale jej podniesiony głos szybko dał mu do zrozumienia, że nie o to się rozchodzi by on jeden o tym wiedział i uśmiechnął się delikatnie. Cóż, całkiem niezły pomysł! Na tym jej przecież najbardziej zależało - by dorobił się potomka... lub potomkini, co byłoby nawet bardziej po myśli Alannis.
- Ale nie gniewaj się na nią, czasy takie niepewne, po prostu... potrzebuje czymś zająć myśli, a gdy wokół czuć tylko swąd wszechobecnej śmierci, każdy wyczekuje wesela. - kiwnął głową, powoli zmierzając dalej, zagłębiając się w kolejne kwieciste alejki ogrodów Ollivanderów - Co mogę więcej powiedzieć... skoro już tutaj jesteśmy, spróbujmy spędzić miło ten dzień. - uśmiechnął się. W gruncie rzeczy był nawet rad, że jest tutaj dzisiaj z Lunarą, a nie kimś innym. Z nią naprawdę potrafił się dogadać.
- Opowiesz co u ciebie? Dawno się nie widzieliśmy... Jak się mają hipogryfy? Może zrzuciły kolejne pióra, takie, które nadałyby się na rdzenie?
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Lunara mogła się zdobyć tylko na nieco cierpiętnicze westchnięcie. Mogła zrozumieć pragnienie jak najszybszego znalezienia wybranki dla swojego syna, ale czy lady Ollivander jednak odrobinkę nie przesadzała? Lordowie chyba bywali i znacznie starsi, kiedy przychodziło im się żenić, prawda? Chociaż tego to w sumie Lunara nie mogła być pewna, nie wiedziała w końcu o szlacheckich zwyczajach niemal nic. Tyle co usłyszała od samego Titusa bądź innego z Ollivanderów. Nie miała za bardzo kontaktów z żadnym innym rodem. Mimo posiadania czystej krwi nie była dla nich nikim ważnym. Brak wpływów, pieniędzy czy choćby odpowiednio wyuczonych manier nie czynił z niej dobrej partii dla któregokolwiek z lordów, młodszego czy starszego. No a poza tym, Lunara dostrzegała w toku rozumowania lady Ollivander poważną wadę - skoro tak w biegu chciała wybierać synowi małżonkę, kiedy miała ją w ogóle lepiej poznać? Po ślubie? A co by było, gdyby się okazało, że wiadoma lady nie prowadzi się zbyt dobrze? Że jest zołzą, brzydko pachnie jej z ust, nie potrafi tańczyć a ponadto ma krzywe zęby i łysieje? Dość drastyczny scenariusz, ale przecież trzeba było to wziąć pod uwagę. Tak samo jak ewentualną zdolność - lub jej brak - do wydania na świat potomka, którą przecież żadna kobieta głośno się nie chwali! Lunara miała więc świadomość, że jej wymówka mogła brzmieć nieco sztucznie, począwszy od faktu że o takich rzeczach nie mówi się głośno, a po drugie... o takich rzeczach nie mówiło się tak głośno. Być może nieco przedobrzyła, nawet skrzat mógł się połapać, że to celowe kłamstwo, wypowiedziane w taki sposób, by było szczególnie dobrze usłyszane i zrozumiane.
Kobieta mogła tylko westchnąć. I przyznać Titusowi rację. Mimo wszystko nie mogła winić lady Ollivander za potrzebę odrobiny radości w życiu. I faktycznie, skoro już tutaj przybyła, mogła równie dobrze spędzić trochę czasu na miłej pogawędce z młodym różdżkarzem. Byle nie za długo, bo naprawdę nie czuła się najlepiej. - No dobrze. Możemy się kawałek przejść. Nigdy nie oglądałam szlacheckich ogrodów z bliska - puściła mu oko i ruszyła razem z nim przez zadbane klomby i rabaty kwiatowe. Musiała przyznać, że prezentowało się to wszystko całkiem okazale - Szczerze mówiąc, bez szczególnych rewelacji. Pióroszpon znów stał się nieco marudny, chyba obraził się na mnie za próbę przypiłowania mu pazura. Wiesz, tego, który trochę krzywo mu rośnie i wszystko nim zahacza. No i niedługo mają przywieźć nam nową samicę. To pewnie go trochę rozweseli. Słyszałam że nazywają ją Perliczką. Co za bzdurne imię na hipogryfa. Perliczkę to by pewnie połknęła na raz. Ale raczej nie będziemy zmieniać jej imienia, pewnie się już do niego przyzwyczaiła. Zobaczymy - zaczęła opowiadać. Och, o swojej pracy i hipogryfach mogła mówić godzinami - Krzywodzioób zrzucił ostatnio kilka piór, ale szczerze mówiąc, nic specjalnego. Zebrałam je, ale raczej się nie nadają. Zostawiam to jednak oczywiście do waszej oceny. Ale powiem ci za to, że Szybkostrzała wyrwała sobie ostatnio kilka piór i jedno z nich jest naprawdę zachwycające. Jestem pewna, że się nada.
Kobieta mogła tylko westchnąć. I przyznać Titusowi rację. Mimo wszystko nie mogła winić lady Ollivander za potrzebę odrobiny radości w życiu. I faktycznie, skoro już tutaj przybyła, mogła równie dobrze spędzić trochę czasu na miłej pogawędce z młodym różdżkarzem. Byle nie za długo, bo naprawdę nie czuła się najlepiej. - No dobrze. Możemy się kawałek przejść. Nigdy nie oglądałam szlacheckich ogrodów z bliska - puściła mu oko i ruszyła razem z nim przez zadbane klomby i rabaty kwiatowe. Musiała przyznać, że prezentowało się to wszystko całkiem okazale - Szczerze mówiąc, bez szczególnych rewelacji. Pióroszpon znów stał się nieco marudny, chyba obraził się na mnie za próbę przypiłowania mu pazura. Wiesz, tego, który trochę krzywo mu rośnie i wszystko nim zahacza. No i niedługo mają przywieźć nam nową samicę. To pewnie go trochę rozweseli. Słyszałam że nazywają ją Perliczką. Co za bzdurne imię na hipogryfa. Perliczkę to by pewnie połknęła na raz. Ale raczej nie będziemy zmieniać jej imienia, pewnie się już do niego przyzwyczaiła. Zobaczymy - zaczęła opowiadać. Och, o swojej pracy i hipogryfach mogła mówić godzinami - Krzywodzioób zrzucił ostatnio kilka piór, ale szczerze mówiąc, nic specjalnego. Zebrałam je, ale raczej się nie nadają. Zostawiam to jednak oczywiście do waszej oceny. Ale powiem ci za to, że Szybkostrzała wyrwała sobie ostatnio kilka piór i jedno z nich jest naprawdę zachwycające. Jestem pewna, że się nada.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Miała więc sporo szczęścia, że trafiła do ogrodów Ollivanderów, bo te prezentowały się naprawdę fantastycznie. Może brakowało im trochę ogłady innych szlacheckich włości, ale przecież to właśnie cenili sobie różdżkarze najbardziej - pewną naturalność flory. Drzewa rosły tutaj tam gdzie chciały, a nie tam gdzie je posadzono. Oczywiście dbały o nie ręce ogrodników, dbały i dłonie samych szlachciców. Bo przecież tym właśnie szczycił się szanowny ród różdżkarzy - że dogadują się z drzewami jak nikt inny. Titus zmarszczył lekko brwi, wbijając spojrzenie w twarz swojej towarzyszki. Słuchał. Lubił słuchać, szczególnie jeśli w głosie rozmówcy czuł, że temat jest mu bliski. Temat hipogryfów z pewnością był bliski Lunarze, bo za każdym razem jak o nich opowiadała, to Ollivander widział blask w jej oczach, słyszał pasję w każdym kolejnym słowie.
- Czyli wesoło tam macie, a będzie jeszcze weselej, co? - mrugnął jednym okiem, oczywiście pijąc do ilości zwierząt, którymi już teraz opiekowała się panna Grayback - Naprawdę podziwiam cię, że jesteś w stanie zapanować nad nimi wszystkimi. - kiwnął łbem - Chętnie rzucę okiem na te pióra. - tym razem to jego spojrzenie rozbłysło. Nie różnili się zbytnio w tej kwestii - obydwoje całkowicie oddani swojej pracy, będącej jednocześnie największym hobby - Być może uda mi się umieścić któreś w różdżce? Sporo ostatnio pracuję, mam jeden dębowy trzonek, do którego już od jakiegoś czasu szukam rdzenia. Dąb czerwony i pióro hipogryfa... hmmm, tak, myślę, że to by mogło zdać egzamin. Wymyśliłem ostatnio kilka nowych wzorów i ciągle tylko rzeźbię, rzeźbię, rzeźbię... Zaczyna mi już brakować rdzeni. - roześmiał się. Faktycznie drewno nosiło już ślady dłuta, które układały się w subtelne, geometryczne wzory, wypełnione miejscami drogimi kamieniami. Piękna robota, ale młody Ollivander naprawdę spędził całe godziny pochylony nad owym dziełem.
- A jak zdrowie? - tym razem wbił w nią nieco bardziej badawcze spojrzenie - Nie zrozum mnie źle, ale szczerze powiedziawszy nie wyglądasz dziś za dobrze... - po prostu miał wrażenie, że dopadła ją jakaś choroba, bo była bledsza niż zwykle i miała jeszcze bardziej zmęczone oczy.
- Czyli wesoło tam macie, a będzie jeszcze weselej, co? - mrugnął jednym okiem, oczywiście pijąc do ilości zwierząt, którymi już teraz opiekowała się panna Grayback - Naprawdę podziwiam cię, że jesteś w stanie zapanować nad nimi wszystkimi. - kiwnął łbem - Chętnie rzucę okiem na te pióra. - tym razem to jego spojrzenie rozbłysło. Nie różnili się zbytnio w tej kwestii - obydwoje całkowicie oddani swojej pracy, będącej jednocześnie największym hobby - Być może uda mi się umieścić któreś w różdżce? Sporo ostatnio pracuję, mam jeden dębowy trzonek, do którego już od jakiegoś czasu szukam rdzenia. Dąb czerwony i pióro hipogryfa... hmmm, tak, myślę, że to by mogło zdać egzamin. Wymyśliłem ostatnio kilka nowych wzorów i ciągle tylko rzeźbię, rzeźbię, rzeźbię... Zaczyna mi już brakować rdzeni. - roześmiał się. Faktycznie drewno nosiło już ślady dłuta, które układały się w subtelne, geometryczne wzory, wypełnione miejscami drogimi kamieniami. Piękna robota, ale młody Ollivander naprawdę spędził całe godziny pochylony nad owym dziełem.
- A jak zdrowie? - tym razem wbił w nią nieco bardziej badawcze spojrzenie - Nie zrozum mnie źle, ale szczerze powiedziawszy nie wyglądasz dziś za dobrze... - po prostu miał wrażenie, że dopadła ją jakaś choroba, bo była bledsza niż zwykle i miała jeszcze bardziej zmęczone oczy.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
- O, z pewnością - uśmiechnęła się pod nosem. Była pewna, że kiedy już tylko w rezerwacie znajdzie się kolejna, nowa samica, pracowników czeka co najmniej jeden albo i dwa tygodnie ciężkiej pracy. Każdy z samców, a już w szczególności Pióroszpon, o którym wspomniała, będą się poczuwali do tego, aby zabiegać o jej względy - i przy pierwszej nadarzającej się okazji, spłodzić potomka. - Och, nie tylko ja pracuję przecież w rezerwacie. Sama na pewno nie dałabym rady. No ale poza tym, hipogryfy są jak ludzie. Rozumne, uparte, dumne. Przez większość dni wszystko jest w porządku, starczy je odpowiednio podejść, przekupić jedzeniem albo pieszczotami, a one pójdą za tobą jak na sznurku i będą grzeczniejsze niż pufki pigmejskie. - ale bywały też oczywiście takie dni, kiedy te przerośnięte kurczaki miewały swoje humorki. Nie bez przyczyny Lunara nosiła na rękach całe masy drobnych, podłużnych, jasnych blizn - wszystko to były pamiątki po zbyt bliskich spotkaniach z niezbyt zadowolonym hipogryfem. Na szczęście te dorosłe były do niej już przyzwyczajone i rzadko atakowały, nawet jeśli miały zły humor. Agresowami bywały zwykle nowe sztuki - takie jak Perliczka - albo młodziaki, które jeszcze nie rozumiały co i jak.
- Wybacz, nie zabrałam ich dziś ze sobą. Nie sądziłam, że ten podwieczorek, na który zaprosiła mnie twoja matka, finalnie skończy się na spacerze po ogrodach w twoim towarzystwie. - spojrzała na chłopaka przepraszająco. Podejrzewała, że palił się do pracy, skoro już zdradziła mu informację o tych obiecujących piórach. Ona sama na pewno by się napaliła, w końcu nie było nic lepszego niż ukończenie dawno rozpoczętego projektu, któremu poświęciło się wiele czasu oraz starannej pracy.
Słysząc troskę w jego głosie, a także widząc ją w jego oczach, Lunara przywołała na twarz kolejny ze swoich uśmiechów. Oczywiście przygotowała się na tego typu pytania, tym bardziej że wiedziała, iż bystremu oku Ollivanderów na pewno nie umknie fakt, że wyglądała na wykończoną. Na szczęście mało kto mógł powiedzieć głośno, że jej wymówki nie są prawdziwe, dlatego bez większej krępacji mogła zasłaniać się pracą.
- Ojej, aż tak źle wyglądam? - Lunara spróbowała jakoś poprawić sobie fryzurę, jakby mogło to jakoś pomóc - Musiałam zostać trochę dłużej w pracy, jeden młody przestraszył się fretki i narobił trochę bałaganu. No i szczerze powiedziawszy, list twojej matki trochę mnie zaskoczył. Nie mogłam w nocy spać. Z nerwów! Rozumiesz, nie codziennie kobieta o moim statusie społecznym dostaje zaproszenia na poczęstunek do szlacheckiej posiadłości! - wytłumaczyła, mając nadzieję, że to wystarczy - Ale dziękuję za troskę. Na pewno spróbuję porządnie wypocząć, gdy wrócę dziś do domu.
- Wybacz, nie zabrałam ich dziś ze sobą. Nie sądziłam, że ten podwieczorek, na który zaprosiła mnie twoja matka, finalnie skończy się na spacerze po ogrodach w twoim towarzystwie. - spojrzała na chłopaka przepraszająco. Podejrzewała, że palił się do pracy, skoro już zdradziła mu informację o tych obiecujących piórach. Ona sama na pewno by się napaliła, w końcu nie było nic lepszego niż ukończenie dawno rozpoczętego projektu, któremu poświęciło się wiele czasu oraz starannej pracy.
Słysząc troskę w jego głosie, a także widząc ją w jego oczach, Lunara przywołała na twarz kolejny ze swoich uśmiechów. Oczywiście przygotowała się na tego typu pytania, tym bardziej że wiedziała, iż bystremu oku Ollivanderów na pewno nie umknie fakt, że wyglądała na wykończoną. Na szczęście mało kto mógł powiedzieć głośno, że jej wymówki nie są prawdziwe, dlatego bez większej krępacji mogła zasłaniać się pracą.
- Ojej, aż tak źle wyglądam? - Lunara spróbowała jakoś poprawić sobie fryzurę, jakby mogło to jakoś pomóc - Musiałam zostać trochę dłużej w pracy, jeden młody przestraszył się fretki i narobił trochę bałaganu. No i szczerze powiedziawszy, list twojej matki trochę mnie zaskoczył. Nie mogłam w nocy spać. Z nerwów! Rozumiesz, nie codziennie kobieta o moim statusie społecznym dostaje zaproszenia na poczęstunek do szlacheckiej posiadłości! - wytłumaczyła, mając nadzieję, że to wystarczy - Ale dziękuję za troskę. Na pewno spróbuję porządnie wypocząć, gdy wrócę dziś do domu.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Roześmiał się głośno - to brzmiało tak abstrakcyjnie! Niespecjalnie się znał na zwierzętach, tyle tylko co wyniósł z Hogwartu, ale hipogryfy zawsze kojarzyły mu się z wyjątkowo dumnymi stworzeniami, a wizja, którą właśnie przed nim roztoczyła sprawiła, że straciły trochę elegancji. Przesunął dłonią po twarzy, kręcąc z rozbawieniem głową.
- Szczerze? Nie wyobrażam sobie hipogryfów uległych jak puszki pigmejskie, ale to całkiem zabawna wizja. No i z naszej dwójki to ty jesteś ekspertem, więc wierzę na słowo. - pokiwał łbem, odganiając od siebie jakieś dziwne wyobrażenia hipogryfów tańczących z puszkami. Mózg był naprawdę dziwaczną machiną, skoro bez problemu potrafił ukształtować takie wizje, a z drugiej strony nie był w stanie stworzyć twarzy, której człowiek nigdy wcześniej nie widział.
- Zerknę na nie następnym razem. - wzruszył ramionami. Być może wtedy to jemu przyjdzie odwiedzać jej włości? Lubił wyrywać się z Lancaster, głównie dlatego, że matka nie miała wtedy możliwości by umawiać go na kolejne swaty. Był wówczas wolny i nawet nie myślał o takich pierdołach - nic więc dziwnego, że chwytał się każdej okazji do opuszczenia rodzinnej posiadłości - No tak, kto by się spodziewał. - znowu parsknął śmiechem. On sam w lekkim szoku, gdy zobaczył jak Lunara gawędzi z jego matką i zrozumiał o co tu chodzi. Co prawda panna Greyback była jedną z nielicznych dziewcząt, z którymi naprawdę miło spędzało się czas, ale Titus mia już swoją miłość życia i naprawdę, NAPRAWDĘ, chciał odwlekać zaręczyny jak najdłużej się da.
- Naprawdę? Denerwowałaś się? - uniósł wysoko obie brwi, ale po dłuższym zastanowieniu wcale jej się nie dziwił. Ostatecznie szlachta wciąż pozostawała szlachtą, nawet jeśli dla niego nie miało to większego znaczenia - Powinnaś wypocząć. - stwierdził, kiwnąwszy przy tym głową. Doskonale ją rozumiał - sam pewnie nie wyglądał zbyt zdrowo gdy zarywał nocki nad książkami albo w warsztacie. Albo na spotkaniach z Lottą. Właśnie, Lotta... wspomnienie jej rudych włosów i wielkich oczu przywołało lekki uśmiech na jego twarz.
- Chodź, pokażę ci fontannę. Spełnia życzenia.
- Szczerze? Nie wyobrażam sobie hipogryfów uległych jak puszki pigmejskie, ale to całkiem zabawna wizja. No i z naszej dwójki to ty jesteś ekspertem, więc wierzę na słowo. - pokiwał łbem, odganiając od siebie jakieś dziwne wyobrażenia hipogryfów tańczących z puszkami. Mózg był naprawdę dziwaczną machiną, skoro bez problemu potrafił ukształtować takie wizje, a z drugiej strony nie był w stanie stworzyć twarzy, której człowiek nigdy wcześniej nie widział.
- Zerknę na nie następnym razem. - wzruszył ramionami. Być może wtedy to jemu przyjdzie odwiedzać jej włości? Lubił wyrywać się z Lancaster, głównie dlatego, że matka nie miała wtedy możliwości by umawiać go na kolejne swaty. Był wówczas wolny i nawet nie myślał o takich pierdołach - nic więc dziwnego, że chwytał się każdej okazji do opuszczenia rodzinnej posiadłości - No tak, kto by się spodziewał. - znowu parsknął śmiechem. On sam w lekkim szoku, gdy zobaczył jak Lunara gawędzi z jego matką i zrozumiał o co tu chodzi. Co prawda panna Greyback była jedną z nielicznych dziewcząt, z którymi naprawdę miło spędzało się czas, ale Titus mia już swoją miłość życia i naprawdę, NAPRAWDĘ, chciał odwlekać zaręczyny jak najdłużej się da.
- Naprawdę? Denerwowałaś się? - uniósł wysoko obie brwi, ale po dłuższym zastanowieniu wcale jej się nie dziwił. Ostatecznie szlachta wciąż pozostawała szlachtą, nawet jeśli dla niego nie miało to większego znaczenia - Powinnaś wypocząć. - stwierdził, kiwnąwszy przy tym głową. Doskonale ją rozumiał - sam pewnie nie wyglądał zbyt zdrowo gdy zarywał nocki nad książkami albo w warsztacie. Albo na spotkaniach z Lottą. Właśnie, Lotta... wspomnienie jej rudych włosów i wielkich oczu przywołało lekki uśmiech na jego twarz.
- Chodź, pokażę ci fontannę. Spełnia życzenia.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Tak, to mogło brzmieć trochę abstrakcyjnie. Hipogryfy większości ludzi kojarzyły się z dumą i pięknem, ewentualnie jeszcze z zagrożeniem, bo jednak mimo wszystko należało pamiętać, że to nie były przytulanki. Dobrze, że te zwierzęta posiadały taką a nie inną reputacją - inaczej o wypadki byłoby nietrudno, jeśli nagle czarodzieje postanowiliby hodować hipogryfy w charakterze zwierzątek domowych.
- Och, nie jest łatwo to osiągnąć. No i przede wszystkim musisz bardzo dobrze znać zwierzę. Musisz mu ufać i ono musi ufać tobie - wyjaśniła. Tak, może brzmiało to trochę sztampowo, ale jednak chodziło tu o relację i przyjaźń. Lunara znała hipogryfy z rezerwatu, a one znały ją - to dlatego mogła sobie pozwolić na takie spoufalanie się z niektórymi. Nie mogła tak traktować każdego z nich. Bywały w stadzie osobniki, które ledwo pozwalały się głaskać, bo uważały, że są zbyt dumne, aby zadawać się z ludźmi.
- Wyczyściłam je z kurzu i brudu, może wpadłbyś za kilka dni do rezerwatu? Może to tego czasu jeszcze któryś z hipogryfów zrzuci jakieś obiecujące pióra - zaproponowała, myślami znów na chwilę oddalając się do stworzeń, którymi się opiekowała - No i poznałbyś Perliczkę. Słyszałam, że umaszczeniem przypomina sowę śnieżną. To dość niespotykana maść, na pewno będzie wyglądać interesująco. - potrajkotała jeszcze przez parę chwil, przynajmniej aż do momentu, gdy Titus wyraził swoje zdziwienie, kiedy to też podzieliła się z nimi swoimi obawami sprzed ich spotkania. - Oczywiście że tak! Nie denerwowałbyś się na moim miejscu? - zerknęła na chłopaka z ukosa. Na całe szczęście, chłopak łyknął to częściowe kłamstwo jak młody pelikan. Z resztą, Lunara była pewna, że Titus jest na tyle współczującą i troskliwą osobą, że na pewno potrafił zrozumieć nerwy kogoś z niższej warstwy społecznej, spowodowane nadchodzącym spotkaniem ze szlachtą - nawet jeśli sam należał do tej drugiej. Naprawdę zrobiło jej się miło, kiedy tak się o nią troszczył, dlatego też podziękowała mu kolejnym ze swoich uśmiechów.
- Na pewno tak zrobię - odpowiedziała, dając się poprowadzić dalej, ku głębszym partiom ogrodów. - I ona naprawdę działa? - gdy padło zdanie o fontannie spełniającej życzenia, Lunara nie mogła ukryć swojego zainteresowania. Och, gdyby tylko życie mogło być takie proste!
zt x2
- Och, nie jest łatwo to osiągnąć. No i przede wszystkim musisz bardzo dobrze znać zwierzę. Musisz mu ufać i ono musi ufać tobie - wyjaśniła. Tak, może brzmiało to trochę sztampowo, ale jednak chodziło tu o relację i przyjaźń. Lunara znała hipogryfy z rezerwatu, a one znały ją - to dlatego mogła sobie pozwolić na takie spoufalanie się z niektórymi. Nie mogła tak traktować każdego z nich. Bywały w stadzie osobniki, które ledwo pozwalały się głaskać, bo uważały, że są zbyt dumne, aby zadawać się z ludźmi.
- Wyczyściłam je z kurzu i brudu, może wpadłbyś za kilka dni do rezerwatu? Może to tego czasu jeszcze któryś z hipogryfów zrzuci jakieś obiecujące pióra - zaproponowała, myślami znów na chwilę oddalając się do stworzeń, którymi się opiekowała - No i poznałbyś Perliczkę. Słyszałam, że umaszczeniem przypomina sowę śnieżną. To dość niespotykana maść, na pewno będzie wyglądać interesująco. - potrajkotała jeszcze przez parę chwil, przynajmniej aż do momentu, gdy Titus wyraził swoje zdziwienie, kiedy to też podzieliła się z nimi swoimi obawami sprzed ich spotkania. - Oczywiście że tak! Nie denerwowałbyś się na moim miejscu? - zerknęła na chłopaka z ukosa. Na całe szczęście, chłopak łyknął to częściowe kłamstwo jak młody pelikan. Z resztą, Lunara była pewna, że Titus jest na tyle współczującą i troskliwą osobą, że na pewno potrafił zrozumieć nerwy kogoś z niższej warstwy społecznej, spowodowane nadchodzącym spotkaniem ze szlachtą - nawet jeśli sam należał do tej drugiej. Naprawdę zrobiło jej się miło, kiedy tak się o nią troszczył, dlatego też podziękowała mu kolejnym ze swoich uśmiechów.
- Na pewno tak zrobię - odpowiedziała, dając się poprowadzić dalej, ku głębszym partiom ogrodów. - I ona naprawdę działa? - gdy padło zdanie o fontannie spełniającej życzenia, Lunara nie mogła ukryć swojego zainteresowania. Och, gdyby tylko życie mogło być takie proste!
zt x2
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
6 kwietnia
Czy to śpiew sikorek? Wróciły ze swojego zimowego snu prosto w objęcia ciepłej wiosny, w koronach drzew Lancaster znajdując dla siebie miejsce. Wydawało jej się, że widziałam guwernantkę wieszającą kawałek pożywienia dla małych ptaszków na jednej z gałązek. Jednak teraz nawet nie poszukiwała wzrokiem żadnego wabika na te przesłodkie stworzenia, choć zdecydowanie z jakiegoś powodu zleciało się ich tutaj dużo, na co wskazywał słodki śpiew, w który można było się wsłuchać.
Stojąc pośrodku rozwidlenia dróg, uniosła twarz do słońca, by pozwolić piegom skąpać się w ciepłym blasku. Wydawało się, że te nieschludnie rzucone na twarz kropki naprawdę uwielbiały słońce. Wiatr nadal pozostawał chłodno-ciepły, czasami wprawiając szczupłe ramiona kobiety w drżenie, a czasem miło tańcząc z włosami, które dzisiaj pozwoliła sobie pozostawić opadające gładko na łopatki. Niedawno była u fryzjera, przez co wyglądała schludnie, a to chyba najważniejsze. Powietrze pachniało świeżością wiosny. Początek odżywającej trawy po naprawdę trudnej zimie, która odbiła się również na ich lasach. Za tymi pięknymi dębami, które padły podczas listopadowych burz uroniła setki łez. Jak czarodzieje mogli doprowadzić do tak okropnych wydarzeń? Od tamtego czasu uważała, że większość świata czarodziejów powinna zbliżyć się znów do natury, z której kiedyś przecież czerpali korzenie swojej magii. Może wtedy na nowo ludzie nabraliby kolorów.
Jedno spojrzenie w stronę ławki nieopodal wystarczyło. Znów musiał myśleć zbyt dużo, zaprzątać swoje myśli niepotrzebnymi zmartwieniami. Ten schemat powtarzał się ciągle - brat tłumił swe zdenerwowanie gdzieś na samym dnie żołądka, czuł przyspieszone bicie serca i trudności z oddychaniem, by w końcu wytłumaczyć je sobie Ondyną i wyjść na świeże powietrze. Prosto w objęcia spojrzenia swojej siostry, która łagodnym spojrzeniem oczu rozświetlonych tak mocno, że wydawały się niemal przezroczyście szare, objęła go delikatnie i cichym głosem powiedziała: - Łaskotko.
Skrzat domowy Ollivanderów, przynajmniej jeden z nich, momentalnie zjawił się u boku swojej pani. Samica łagodnie dygnęła w stron swojej pani. Naenia zaś zaczęła powoli wybierać w swej głowie wśród najróżniejszych ziół - szałwia, lipa, trochę lawendy i kozłka, na koniec doprawione odrobiną waleriany, sokiem z pomarańczy i kapką miodu. Idealne na dni, które jeszcze były nieco chłodne, ale już nie tak, by mrozić opuszki palców. Odesłała skrzatkę dając jej zadanie, po czym dosiadła się do ławki, nie pytając nawet o zgodę. Bo po cóż? I tak by usiadła, nawet, gdyby zabronił. - Napijesz się ze mną, Ulyssesie? - Wypowiedziała spokojnie, wyciągając dłoń w drugą stronę, by pozwolić skrzatce umieścić czarkę w jej dłoni. Ta pojawiła się dosłownie chwilę wcześniej.
Gość
Gość
|5 września
Otrzymana wiadomość nieco go zaskoczyła. Nie żeby wielu zgłaszało się do niego z jakimikolwiek prośbami, lecz nestor rodu Olivanderów? Uniósł wyżej jasne brwi dwukrotnie wczytując się w podpis złożony na liście na który spoglądał nieco nieufnie. Po zrewidowaniu autentyczności otrzymanej wiadomości odpowiedział na wezwanie.
Od miesięcy nie miał stałego miejsca zamieszkania. Funkcję tego tak jakby przejęła kwatera znajdująca się w epicentrum walk. Kiedy jednak schodził z linii frontu rezydował tak, gdzie warunki na to pozwalały. Tej nocy był to las na ziemiach Sommerset. O świcie temperatura była odczuwalnie niższa, a wilgotność powietrza bywała uciażliwa. Oddech uchodził obłokami pary, a nogawki spodni zbierały rosę z krzewów i wysokich traw. Skamander kilkoma zaklęciami starał się doprowadzić znoszoną już szatę do porządku. Przyjrzał się oceniająco swojemu odbiciu w tafli jeziora, a po tym, jak jego wierzchowiec ugasił pragnienie wspiął się na jego grzbiet i ruszył w stronę polany, a potem wzbił się w powietrze. Wylądował daleko przed samą rezydencją pokonując kolejną część dystansu lekkim kłusem, a potem już stępem. Zatrzymał się pozwalając pracującej na dworze służbie poprowadzić go dalej. Skrzydlaty wierzchowiec został odprowadzony do stajni na odpoczynek, a on sam z nieufnością i przezornością zamierzał do finalnego miejsca spotkania.
Nie od razu dostrzegł nestora rodu w gąszczu zarośniętego dziedzińca.
- Chciałeś bym przybył, sir - zwrócił się do Olivandera mimo wszystko zdając sobie sprawę z jego statusu społecznego, a przede wszystkim z dystansu, jaki wobec siebie odczuwali. Raczej nie było możliwości by kiedykolwiek mogli sobie mówić na ty. Tak samo wątpił by kiedykolwiek byli wstanie sobie nawzajem złożyć grzecznościowe prośby o to czy o tamto. Anthony mógł to stwierdzić po postawie Ulysessa. Żaden z nich raczej nie planował mieć u drugiego długów wdzięczności. Skoro więc tak - tym bardziej zastanawiało go co takiego sprawiło, że ten oto człowiek prosił o przybycie właśnie jego? Skamander splótł za plecami ramiona.
Otrzymana wiadomość nieco go zaskoczyła. Nie żeby wielu zgłaszało się do niego z jakimikolwiek prośbami, lecz nestor rodu Olivanderów? Uniósł wyżej jasne brwi dwukrotnie wczytując się w podpis złożony na liście na który spoglądał nieco nieufnie. Po zrewidowaniu autentyczności otrzymanej wiadomości odpowiedział na wezwanie.
Od miesięcy nie miał stałego miejsca zamieszkania. Funkcję tego tak jakby przejęła kwatera znajdująca się w epicentrum walk. Kiedy jednak schodził z linii frontu rezydował tak, gdzie warunki na to pozwalały. Tej nocy był to las na ziemiach Sommerset. O świcie temperatura była odczuwalnie niższa, a wilgotność powietrza bywała uciażliwa. Oddech uchodził obłokami pary, a nogawki spodni zbierały rosę z krzewów i wysokich traw. Skamander kilkoma zaklęciami starał się doprowadzić znoszoną już szatę do porządku. Przyjrzał się oceniająco swojemu odbiciu w tafli jeziora, a po tym, jak jego wierzchowiec ugasił pragnienie wspiął się na jego grzbiet i ruszył w stronę polany, a potem wzbił się w powietrze. Wylądował daleko przed samą rezydencją pokonując kolejną część dystansu lekkim kłusem, a potem już stępem. Zatrzymał się pozwalając pracującej na dworze służbie poprowadzić go dalej. Skrzydlaty wierzchowiec został odprowadzony do stajni na odpoczynek, a on sam z nieufnością i przezornością zamierzał do finalnego miejsca spotkania.
Nie od razu dostrzegł nestora rodu w gąszczu zarośniętego dziedzińca.
- Chciałeś bym przybył, sir - zwrócił się do Olivandera mimo wszystko zdając sobie sprawę z jego statusu społecznego, a przede wszystkim z dystansu, jaki wobec siebie odczuwali. Raczej nie było możliwości by kiedykolwiek mogli sobie mówić na ty. Tak samo wątpił by kiedykolwiek byli wstanie sobie nawzajem złożyć grzecznościowe prośby o to czy o tamto. Anthony mógł to stwierdzić po postawie Ulysessa. Żaden z nich raczej nie planował mieć u drugiego długów wdzięczności. Skoro więc tak - tym bardziej zastanawiało go co takiego sprawiło, że ten oto człowiek prosił o przybycie właśnie jego? Skamander splótł za plecami ramiona.
Find your wings
Bił się z myślami cały zeszły miesiąc, przykuty do łóżka zastanawiając się, jak odpowiednio zabezpieczyć posiadłość. Mógł zabrać się za to samodzielnie, ale jego umiejętności pozwalały jedynie na podstawowe zabezpieczenia, w tych zaś niekoniecznie chciał pokładać nadzieje. Udzielając się w Zakonie Feniksa ryzykował nie tylko swoje życie, dlatego nie było mowy o pozostawieniu zamku samego sobie - jako nestor musiał być przygotowany na każdą możliwość. Mury były marnym zabezpieczeniem i nie zamierzał na nich polegać, dlatego z wielką niechęcią zdecydował się na wysłanie listu do Skamandera, przełamując swoją męską i szlachecką dumę. Miał o mężczyźnie wyraźne zdanie i nie uległo ono żadnym zmianom, auror dał popis swoich zdolności na Stonehenge, raniąc ich wszystkich i nie zastanawiając się nad konsekwencjami, ale - właśnie, tu był psidwak pogrzebany. To jego umiejętności były Ollivanderowi potrzebne w Lancaster.
Pokasływał jeszcze nieco, czując nieprzyjemne drapanie w gardle po serii ataków duszności, jakie męczyły go od końca czerwca. Natłok obowiązków, rozpoczynający się na pogrzebaniu zasłużonego lorda Weylona, wybudził ze snu klątwę Ondyny, dającą się we znaki dobre dwa miesiące. Dochodził do siebie, ale wciąż starał się nie mówić zbyt wiele i nie prowokować choroby - miał wiele czasu żeby pogodzić się z losem i zaakceptować swoją nową rolę. Tak przynajmniej sobie wmawiał, nadal bowiem nie chciał znajdować się na najwyższym rodowym stanowisku. Chrząknął, co Anthony mógł odczytać jako niezbyt uprzejmy wstęp do rozmowy, lord jednak tylko upewniał się, że głos nie ugrzęźnie w gardle. Był bardziej zachrypnięty niż zwykle, niższy - trudno było nie zauważyć, że coś się z nim działo.
- Dzień dobry, panie Skamander - odparł szorstko na powitanie. Zazwyczaj proponował gościom poczęstunek, ale coś uwierało lorda na myśl, że miałby troszczyć się o gościnność w przypadku Anthony'ego - pośrednio był winny szkodom wyrządzonym jego rodzinie podczas zlotu na Stonehenge, dlatego skinieniem głowy Ollivander odesłał służbę, tym razem rezygnując z uprzejmego zwyczaju - choć stan aurora nie umknął czujnemu spojrzeniu. Wojna odciskała na nim swoje piętno. - Istotnie. Niektóre z zabezpieczeń wygasły wraz ze śmiercią lorda Weylona, co naturalnie wiąże się z potrzebą obłożenia Lancaster zaklęciami. Zadbam o to, by zapłata była zadowalająca - wyjaśnił pokrótce, starając się ukrywać własną chorobę na tyle, na ile mógł. Całkowicie się nie dało, zwieńczył zdanie krótkimi kaszlnięciami. - Głównie zależy mi na urokach, nie wzgardzę dziedziną obronną - dodał, zamierzając działać wraz z gościem - z tą różnicą, że poziom niżej, co było dla niego naprawdę upokarzające.
Pokasływał jeszcze nieco, czując nieprzyjemne drapanie w gardle po serii ataków duszności, jakie męczyły go od końca czerwca. Natłok obowiązków, rozpoczynający się na pogrzebaniu zasłużonego lorda Weylona, wybudził ze snu klątwę Ondyny, dającą się we znaki dobre dwa miesiące. Dochodził do siebie, ale wciąż starał się nie mówić zbyt wiele i nie prowokować choroby - miał wiele czasu żeby pogodzić się z losem i zaakceptować swoją nową rolę. Tak przynajmniej sobie wmawiał, nadal bowiem nie chciał znajdować się na najwyższym rodowym stanowisku. Chrząknął, co Anthony mógł odczytać jako niezbyt uprzejmy wstęp do rozmowy, lord jednak tylko upewniał się, że głos nie ugrzęźnie w gardle. Był bardziej zachrypnięty niż zwykle, niższy - trudno było nie zauważyć, że coś się z nim działo.
- Dzień dobry, panie Skamander - odparł szorstko na powitanie. Zazwyczaj proponował gościom poczęstunek, ale coś uwierało lorda na myśl, że miałby troszczyć się o gościnność w przypadku Anthony'ego - pośrednio był winny szkodom wyrządzonym jego rodzinie podczas zlotu na Stonehenge, dlatego skinieniem głowy Ollivander odesłał służbę, tym razem rezygnując z uprzejmego zwyczaju - choć stan aurora nie umknął czujnemu spojrzeniu. Wojna odciskała na nim swoje piętno. - Istotnie. Niektóre z zabezpieczeń wygasły wraz ze śmiercią lorda Weylona, co naturalnie wiąże się z potrzebą obłożenia Lancaster zaklęciami. Zadbam o to, by zapłata była zadowalająca - wyjaśnił pokrótce, starając się ukrywać własną chorobę na tyle, na ile mógł. Całkowicie się nie dało, zwieńczył zdanie krótkimi kaszlnięciami. - Głównie zależy mi na urokach, nie wzgardzę dziedziną obronną - dodał, zamierzając działać wraz z gościem - z tą różnicą, że poziom niżej, co było dla niego naprawdę upokarzające.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł powiedzieć, że czuł się przy szlachcicu swobodnie. Towarzyszyła więc mu typowa dla niego czujność, która kazała zwracać uwagę na zachowanie otaczającej nestora słózby, jak i samego pana włości Lancastshire. Kiedy przyboczni zostali oddelegowani, a on pozostał z Lordem sam na sam to nie spodziewał się z jego strony niczego niecnego. Zmrużył jednak powieki, kiedy Olivander po jego powitaniu zaczął coś chrząkać pod nosem.
- Sir...? - zawiesił więc w powietrzu bo jeżeli z jego obecnością było mimo wszystko nie tak to naprawdę miał inne rzeczy i obowiązki do wypełnienia. Nie do końca miał ochotę znosić podobne podejście. Dlatego też dało się wyczuć w jego głosie prócz zapytania to również i ponaglenie. Skinął mu krótko głową ignorując szorstki ton głosu - dzień dobry. Splótł za plecami dłonie wyczekując następnie powodów i szczegółów tego, że teraz stał na przeciwko nestora Olivanderów. Słysząc o zabezpieczeniach Lancaster Castle i tego, że te wygasły, podniósł swoje spojrzenie wyżej - ponad Ulysessa, ponad jedno, drugie, trzecie i... dalsze piętro budowli. Na jego czole pojawił się zmarszczka konsternacji, a zielone tęczówki zaczęły przemieszczać się po ścianach budynku - Wygasły... O jakim obszarze mówimy, sir? - to było bardzo, bardzo istotne pytanie - Kilku pokojach, piętrze, kondygnacji...? - zaczął choć przy posiadłości takich rozmiarów mogło chodzić i o więcej. Jak bardzo więcej - Lord Weylon nakładał jakieś konkretne zaklęcia? Miałbym odnowić ich działanie? - dociekał bo nie bardzo potrafił określić tego, jakie oczekiwania miał wobec niego Ulysses. Jeżeli miał jedynie odnowić... - posiadacie jakiś konkretny system zabezpieczeń który miałbym zrewitalizować? Czy to miałoby odbywać się na innych zasadach...? - zadał więc pytanie wprost. Zogniskował przy tym spojrzenie na Olivanderze, który w tym momencie nie prezentował najlepszej kondycji. Skamander udawał jednak, że tego nie dostrzega. W tym momencie to nie samopoczucie nestora Olivanderów było głównym tematem spotkania, lecz to nie tak, że Skamander czegoś na ten temat nie odnotowywał w myślach.
- Sir...? - zawiesił więc w powietrzu bo jeżeli z jego obecnością było mimo wszystko nie tak to naprawdę miał inne rzeczy i obowiązki do wypełnienia. Nie do końca miał ochotę znosić podobne podejście. Dlatego też dało się wyczuć w jego głosie prócz zapytania to również i ponaglenie. Skinął mu krótko głową ignorując szorstki ton głosu - dzień dobry. Splótł za plecami dłonie wyczekując następnie powodów i szczegółów tego, że teraz stał na przeciwko nestora Olivanderów. Słysząc o zabezpieczeniach Lancaster Castle i tego, że te wygasły, podniósł swoje spojrzenie wyżej - ponad Ulysessa, ponad jedno, drugie, trzecie i... dalsze piętro budowli. Na jego czole pojawił się zmarszczka konsternacji, a zielone tęczówki zaczęły przemieszczać się po ścianach budynku - Wygasły... O jakim obszarze mówimy, sir? - to było bardzo, bardzo istotne pytanie - Kilku pokojach, piętrze, kondygnacji...? - zaczął choć przy posiadłości takich rozmiarów mogło chodzić i o więcej. Jak bardzo więcej - Lord Weylon nakładał jakieś konkretne zaklęcia? Miałbym odnowić ich działanie? - dociekał bo nie bardzo potrafił określić tego, jakie oczekiwania miał wobec niego Ulysses. Jeżeli miał jedynie odnowić... - posiadacie jakiś konkretny system zabezpieczeń który miałbym zrewitalizować? Czy to miałoby odbywać się na innych zasadach...? - zadał więc pytanie wprost. Zogniskował przy tym spojrzenie na Olivanderze, który w tym momencie nie prezentował najlepszej kondycji. Skamander udawał jednak, że tego nie dostrzega. W tym momencie to nie samopoczucie nestora Olivanderów było głównym tematem spotkania, lecz to nie tak, że Skamander czegoś na ten temat nie odnotowywał w myślach.
Find your wings
Był na swoim terytorium, dzięki czemu mógł czuć się pewnie, a mimo tego fakt, że prosił Skamandera o pomoc, był bardzo niewygodny. Zignorował krótkie pytanie, udając, że żadne niepokojące dźwięki z jego strony nie miały miejsca - bo co właściwie mógł jeszcze zrobić? Nie zamierzał przepraszać aurora za swój stan, spowodowany nagłymi atakami Ondyny. Z niewzruszeniem obserwował oględziny zamku, czekając na pytania, których, rzecz jasna, spodziewał się od razu.
- O całym - odpowiedział krótko, nie roztkliwiając się i nie wlewając w te słowa nic poza charakterem suchej informacji. Zabezpieczenie wyłącznie bramy byłoby mało skuteczne, jeśli nie drzwiami, wróg wejdzie oknem albo dziurą, którą sobie wytworzy. - Głównie wsparcie murów wokół, bramy, wieży, wrót wejściowych. Krótko mówiąc, punkty najbardziej narażone, strategiczne. Nie ma potrzeby odnawiać zaklęć, z pewnością pojawiły się nowe rozwiązania, którymi można zastąpić stare. Wszystko w granicach rozsądku, bez niepotrzebnych eksplozji - odpowiedział konkretnie, nie żałując sobie małego nawiązania do rozwiązań, które preferował Anthony. - Czas nie gra roli, choć niewątpliwie nagli. Jeśli będzie trzeba kontynuować innego dnia, a zgaduję, że tego wymaga sytuacja, jestem na to gotowy - zapewnił, nie wspominając już, że zapłata będzie adekwatna do poziomu zabezpieczeń, ich ilości oraz czasu, który należało na nie poświęcić - to wydawało się Ollivanderowi bardziej niż oczywiste. Nie miał też nic przeciwko, by proces przedłużyć nawet do października, byle nie zwlekać z nim zanadto. Ruszył z wolna, dając tym samym znak aurorowi, że powinien iść wraz z nim. Chciał go nieco oprowadzić po zamku, może krótki spacer zainspiruje specjalistę do paru pomysłów.
- Muszę też wiedzieć, jakie konkretnie zabezpieczenia jest pan w stanie nałożyć. Będę poszukiwać specjalisty z obrony przed czarną magią, nie mam nic przeciwko, byście pracowali wspólnie - nadmienił chrypliwie, zastanawiając się poważnie nad zaangażowaniem innych osób z Zakonu Feniksa. Jakby nie patrzeć, właśnie tam najłatwiej było teraz znaleźć biegłych w tej dziedzinie. Nie sugerował nic, nie prosił o polecenia - jeśli Skamander miał kogoś zdolnego, kto mógłby się zaangażować, sam mógł go zasugerować. Lord odkaszlnął ponownie, krótko, akurat odwróciwszy głowę. - Najbardziej podstawowymi pułapkami mogę zająć się samodzielnie, na te proszę nie tracić czasu.
- O całym - odpowiedział krótko, nie roztkliwiając się i nie wlewając w te słowa nic poza charakterem suchej informacji. Zabezpieczenie wyłącznie bramy byłoby mało skuteczne, jeśli nie drzwiami, wróg wejdzie oknem albo dziurą, którą sobie wytworzy. - Głównie wsparcie murów wokół, bramy, wieży, wrót wejściowych. Krótko mówiąc, punkty najbardziej narażone, strategiczne. Nie ma potrzeby odnawiać zaklęć, z pewnością pojawiły się nowe rozwiązania, którymi można zastąpić stare. Wszystko w granicach rozsądku, bez niepotrzebnych eksplozji - odpowiedział konkretnie, nie żałując sobie małego nawiązania do rozwiązań, które preferował Anthony. - Czas nie gra roli, choć niewątpliwie nagli. Jeśli będzie trzeba kontynuować innego dnia, a zgaduję, że tego wymaga sytuacja, jestem na to gotowy - zapewnił, nie wspominając już, że zapłata będzie adekwatna do poziomu zabezpieczeń, ich ilości oraz czasu, który należało na nie poświęcić - to wydawało się Ollivanderowi bardziej niż oczywiste. Nie miał też nic przeciwko, by proces przedłużyć nawet do października, byle nie zwlekać z nim zanadto. Ruszył z wolna, dając tym samym znak aurorowi, że powinien iść wraz z nim. Chciał go nieco oprowadzić po zamku, może krótki spacer zainspiruje specjalistę do paru pomysłów.
- Muszę też wiedzieć, jakie konkretnie zabezpieczenia jest pan w stanie nałożyć. Będę poszukiwać specjalisty z obrony przed czarną magią, nie mam nic przeciwko, byście pracowali wspólnie - nadmienił chrypliwie, zastanawiając się poważnie nad zaangażowaniem innych osób z Zakonu Feniksa. Jakby nie patrzeć, właśnie tam najłatwiej było teraz znaleźć biegłych w tej dziedzinie. Nie sugerował nic, nie prosił o polecenia - jeśli Skamander miał kogoś zdolnego, kto mógłby się zaangażować, sam mógł go zasugerować. Lord odkaszlnął ponownie, krótko, akurat odwróciwszy głowę. - Najbardziej podstawowymi pułapkami mogę zająć się samodzielnie, na te proszę nie tracić czasu.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamknął na oczy odcinając się od fasady budynku i otworzył je wlepiając w stojącego na przeciw niego nestora tak, jakby właśnie coś mu umknęło lub źle zrozumiał.
- Mówiąc wiec, że niektóre z zabezpieczeń wygasły wraz ze śmiercią lorda Weylona to miał Nestor na myśli, że to jest równoznaczne, że wygasły wszystkie wszędzie...? - dobrze rozumiał, prawda...? Kolejne słowa wyjaśnienia, a bardziej wprowadzenia upewniały go w tym, że tak właśnie było. Chociaż kto wie, może zaraz ktoś, ktokolwiek, wyprowadzi go z błędu? - A co z tymi potencjalnie użytecznymi? - zapytał. Mimo wszystko poważnie i bez jakiejkolwiek złośliwości. Był profesjonalistą - Jest takie, które nakłada się na okna lub drzwi, które powodują niewielką eksplozję, kiedy intruz próbuje je sforsować. Za słabe by powstrzymać lub wywołać faktyczną krzywdę, lecz wystarczająco głośna by podnieść odpowiedni alarm. Nie mówię tu od razu o zaklinaniu wszystkich okiennic bo z tym nie wyrobiłbym się do zimy, lecz na wybrane... - Podniósł zielone tęczówki na Uleyssesa szukając w nich aprobaty, zgody lub tego co sądził o podobnym rozwiązaniu. Co było według niego potrzebne, a co nie? - Nie zamierzam tego odkładać. Przestrzeń jednak jest ogromna i wymaga to zorganizowanego działania. Potrzebuję wiedzieć w jakich mieszkańców w danych pomieszczeniach mają tolerować pułapki - czy zawsze mieli być to wszyscy żyjący pod dachem Lacater Castle? - Potrzebuję planów budynku. Skupiłbym się na holu, na schodach, korytarzach współdzielonych z istotnymi pomieszczeniami i kogoś, kto te pomieszczenia wskaże. Chcę by ktoś mnie oprowadził po zamku - raz nie wystarczy. Dziś zaś skupiłbym się na zabezpieczeniu miejsc, które twoim zdaniem potrzebują zabezpieczenia, sir - na pewno nie zamierzał brać się po łebkach za wszystko. Zaczął przemieszczać się za Olivanderem odpowiadając w ten sposób na niemy nakaz podążenia w głąb posiadłości - Właściwie wszystkie dwupoziomowe zaklęcia z dziedziny uroków lub białej magii. Mam w czym przebierać, lecz tu raczej chodzi o odpowiednie dopasowanie do miejsca danego zaklęcia. Typowe zaklęcia informujące o tym, ze ktoś obcy wszedł na teren rezydencji tu się nie sprawdzą, chyba że ograniczyć je ograniczyć na powierzchniowo by nie uaktywniały się za często- do pomieszczeń, korytarzy - Co do zaklęć... Myślał sir o jakichś konkretnych? Czy mam swobodę..? - nie do końca lubił współpracować, lecz to nie tak, że nie umiał się dostosować. Jakoś funkcjonował wśród wszystkich w Biurze Aurorów, a obecnie Zakonie. Pokiwał więc głową na znak, że i on myślał podobnie - nie miał nic przeciwko.
- Mówiąc wiec, że niektóre z zabezpieczeń wygasły wraz ze śmiercią lorda Weylona to miał Nestor na myśli, że to jest równoznaczne, że wygasły wszystkie wszędzie...? - dobrze rozumiał, prawda...? Kolejne słowa wyjaśnienia, a bardziej wprowadzenia upewniały go w tym, że tak właśnie było. Chociaż kto wie, może zaraz ktoś, ktokolwiek, wyprowadzi go z błędu? - A co z tymi potencjalnie użytecznymi? - zapytał. Mimo wszystko poważnie i bez jakiejkolwiek złośliwości. Był profesjonalistą - Jest takie, które nakłada się na okna lub drzwi, które powodują niewielką eksplozję, kiedy intruz próbuje je sforsować. Za słabe by powstrzymać lub wywołać faktyczną krzywdę, lecz wystarczająco głośna by podnieść odpowiedni alarm. Nie mówię tu od razu o zaklinaniu wszystkich okiennic bo z tym nie wyrobiłbym się do zimy, lecz na wybrane... - Podniósł zielone tęczówki na Uleyssesa szukając w nich aprobaty, zgody lub tego co sądził o podobnym rozwiązaniu. Co było według niego potrzebne, a co nie? - Nie zamierzam tego odkładać. Przestrzeń jednak jest ogromna i wymaga to zorganizowanego działania. Potrzebuję wiedzieć w jakich mieszkańców w danych pomieszczeniach mają tolerować pułapki - czy zawsze mieli być to wszyscy żyjący pod dachem Lacater Castle? - Potrzebuję planów budynku. Skupiłbym się na holu, na schodach, korytarzach współdzielonych z istotnymi pomieszczeniami i kogoś, kto te pomieszczenia wskaże. Chcę by ktoś mnie oprowadził po zamku - raz nie wystarczy. Dziś zaś skupiłbym się na zabezpieczeniu miejsc, które twoim zdaniem potrzebują zabezpieczenia, sir - na pewno nie zamierzał brać się po łebkach za wszystko. Zaczął przemieszczać się za Olivanderem odpowiadając w ten sposób na niemy nakaz podążenia w głąb posiadłości - Właściwie wszystkie dwupoziomowe zaklęcia z dziedziny uroków lub białej magii. Mam w czym przebierać, lecz tu raczej chodzi o odpowiednie dopasowanie do miejsca danego zaklęcia. Typowe zaklęcia informujące o tym, ze ktoś obcy wszedł na teren rezydencji tu się nie sprawdzą, chyba że ograniczyć je ograniczyć na powierzchniowo by nie uaktywniały się za często- do pomieszczeń, korytarzy - Co do zaklęć... Myślał sir o jakichś konkretnych? Czy mam swobodę..? - nie do końca lubił współpracować, lecz to nie tak, że nie umiał się dostosować. Jakoś funkcjonował wśród wszystkich w Biurze Aurorów, a obecnie Zakonie. Pokiwał więc głową na znak, że i on myślał podobnie - nie miał nic przeciwko.
Find your wings
Zachował powagę i spokój, choć został zmuszony do powtórzenia poprzedniej kwestii.
- Mówiąc, że wraz ze śmiercią lorda Weylona wygasły niektóre z zabezpieczeń, mam na myśli niektóre z zabezpieczeń w wielu miejscach - odpowiedział, nie nadając słowom pogardliwego ani drwiącego charakteru. Nie wszystkie zaklęcia nałożył zmarły nestor, lecz bez jego wkładu ochrona była solidnie podziurawiona i nie stanowiłaby bariery dla ewentualnych nieprzyjaciół. Sir Weylon był zdolnym czarodziejem, miał wiele lat na praktykowanie magii, z tego względu strata odbiła się nie tylko na sercach rodziny, ale i na dziedzictwie.
Nie był przekonany co do propozycji Skamandera. Wybuchające okna i drzwi mogły co prawda zaalarmować, ale przy okazji skrzywdzić osobę znajdującą się obok - co, gdyby w takim miejscu znalazła się, chociażby, Kyra? Dumał krótką chwilę, oceniając wady i zalety tego rozwiązania. - Mam wątpliwości. Alarm można podnieść chociażby za pomocą Bubonem, które nie wyrządzi krzywdy nikomu przypadkowemu - mamy w zamku dzieci oraz kobiety. Poza tym po wybuchu droga do wnętrza zostaje otwarta. Bardziej skłaniałbym się ku Lignumo, lepkim rękom, nigdziebądź... - wymienił, sięgając po najbliższe pomysły. - Idealne byłoby Glaciemortem. Ma pan swobodę, aczkolwiek tak, jak wspominam, dobrze byłoby ograniczyć zagrożenie wobec mieszkańców. Bardziej gwałtowne pułapki skupiłbym wokół posiadłości, przed wejściem, lecz zabezpieczenie tras przechodnich brzmi jak najbardziej sensownie i z chęcią przystanę na to rozwiązanie. Plany są już przygotowane, jednak nie zezwalam na wyniesienie ich poza obręb zamku, planowanie musi odbywać się na miejscu - zapewnię panu wygodne do tego warunki, służba z chęcią oprowadzi po posiadłości tyle razy, ile potrzeba - mówił już wyraźnie ciszej, walcząc z kaszlem. Pozwolił sobie na krótkie odkaszlnięcie, nim podjął kwestię dzisiejszych działań. Był świadomy, że nie dało się zrobić wszystkiego na raz.
- Priorytetowe na pewno będą wrota wejściowe, boczne, bramy oraz wieża zegarowa. Od tego proponowałbym zacząć - zasugerował, zerkając na rozmówcę, by dowiedzieć się, czy taki układ mu odpowiada.
- Mówiąc, że wraz ze śmiercią lorda Weylona wygasły niektóre z zabezpieczeń, mam na myśli niektóre z zabezpieczeń w wielu miejscach - odpowiedział, nie nadając słowom pogardliwego ani drwiącego charakteru. Nie wszystkie zaklęcia nałożył zmarły nestor, lecz bez jego wkładu ochrona była solidnie podziurawiona i nie stanowiłaby bariery dla ewentualnych nieprzyjaciół. Sir Weylon był zdolnym czarodziejem, miał wiele lat na praktykowanie magii, z tego względu strata odbiła się nie tylko na sercach rodziny, ale i na dziedzictwie.
Nie był przekonany co do propozycji Skamandera. Wybuchające okna i drzwi mogły co prawda zaalarmować, ale przy okazji skrzywdzić osobę znajdującą się obok - co, gdyby w takim miejscu znalazła się, chociażby, Kyra? Dumał krótką chwilę, oceniając wady i zalety tego rozwiązania. - Mam wątpliwości. Alarm można podnieść chociażby za pomocą Bubonem, które nie wyrządzi krzywdy nikomu przypadkowemu - mamy w zamku dzieci oraz kobiety. Poza tym po wybuchu droga do wnętrza zostaje otwarta. Bardziej skłaniałbym się ku Lignumo, lepkim rękom, nigdziebądź... - wymienił, sięgając po najbliższe pomysły. - Idealne byłoby Glaciemortem. Ma pan swobodę, aczkolwiek tak, jak wspominam, dobrze byłoby ograniczyć zagrożenie wobec mieszkańców. Bardziej gwałtowne pułapki skupiłbym wokół posiadłości, przed wejściem, lecz zabezpieczenie tras przechodnich brzmi jak najbardziej sensownie i z chęcią przystanę na to rozwiązanie. Plany są już przygotowane, jednak nie zezwalam na wyniesienie ich poza obręb zamku, planowanie musi odbywać się na miejscu - zapewnię panu wygodne do tego warunki, służba z chęcią oprowadzi po posiadłości tyle razy, ile potrzeba - mówił już wyraźnie ciszej, walcząc z kaszlem. Pozwolił sobie na krótkie odkaszlnięcie, nim podjął kwestię dzisiejszych działań. Był świadomy, że nie dało się zrobić wszystkiego na raz.
- Priorytetowe na pewno będą wrota wejściowe, boczne, bramy oraz wieża zegarowa. Od tego proponowałbym zacząć - zasugerował, zerkając na rozmówcę, by dowiedzieć się, czy taki układ mu odpowiada.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Zacieniony dziedziniec
Szybka odpowiedź