Pokój dzienny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
Ciepłe i przestronne pomieszczenie, które pełni ważną rolę w życiu Macmillanów. To tutaj, przy kominku, najwięcej czasu spędzają członkowie rodziny, popijają herbatę lub rodzinne wyrabiane alkohole, dyskutują na temat ostatnich meczów Quidditcha, zwykłych problemów lub po prostu odpoczywają po ciężkim dniu pracy, lub ciężkiej nocy.
Ze względu na bardziej „intymny”(tzn. domowy) charakter pomieszczenia, na ścianach znajdują się różnego rodzaju obrazy, w tym członków rodziny. Na półkach, naprzeciw kominka, znajdują się skromne puchary Quidditcha. Najważniejszy z nich wszystkich jest mały, srebrny puchar, który był pierwszą zdobytą przez Sorphona Macmillana nagrodą. Znajduje się on pod herbem rodowym i małym obrazem znikacza. Wokół niego porozstawiane są pozostałe „pierwsze” puchary obecnych członków rodziny.
Z okien, za dnia, zauważyć można polanę. Wiosną, latem i jesienią dostrzec też można Macmillanów pojedynkujących się na szable lub uprawiających zapasy, jeżeli akurat dopisuje pogoda i nie ma mgły.
Do pokoju dziennego zapraszane są osoby blisko spokrewnione z Macmillanami lub te, którym ród ufa.
Ze względu na bardziej „intymny”(tzn. domowy) charakter pomieszczenia, na ścianach znajdują się różnego rodzaju obrazy, w tym członków rodziny. Na półkach, naprzeciw kominka, znajdują się skromne puchary Quidditcha. Najważniejszy z nich wszystkich jest mały, srebrny puchar, który był pierwszą zdobytą przez Sorphona Macmillana nagrodą. Znajduje się on pod herbem rodowym i małym obrazem znikacza. Wokół niego porozstawiane są pozostałe „pierwsze” puchary obecnych członków rodziny.
Z okien, za dnia, zauważyć można polanę. Wiosną, latem i jesienią dostrzec też można Macmillanów pojedynkujących się na szable lub uprawiających zapasy, jeżeli akurat dopisuje pogoda i nie ma mgły.
Do pokoju dziennego zapraszane są osoby blisko spokrewnione z Macmillanami lub te, którym ród ufa.
Kwaśny uśmiech rozpłynął się po jej twarzy, gdy z ust Anthony’ego padło wspomnienie o Stonehenge. Kompletnie nie wiedziała jak powinna zareagować. Chciałaby posiadać umiejętność mówienia odpowiednich słów w odpowiednim momencie. Zamiast tego bywała niezręczna i mówiła, gdy nie powinna czy też milczała, gdy ktoś oczekiwał od niej by powiedziała cokolwiek. W tym momencie czuła ogromną presję, aby nie palnąć niczego czego mogłaby później pożałować, bo ubrała to w nieodpowiednie słowa. - Rozumiem, Anthony - odpowiedziała mu po dłuższej chwili, racząc go znacznie łagodniejszym uśmiechem. Nie chciała wprawić go w zakłopotanie czy dodatkowo czy wywołać niepotrzebny stres. Tego ostatniego w ostatnich dniach zapewne miał naprawdę dużo. Nie potrafiła wyobrazić sobie tego jak to jest teraz być w jego skórze, gdy każdy wytykał go palcami, oceniał. Sama zresztą chciałaby wiedzieć więcej o tym co wydarzyło się w starożytnych ruinach, jednak zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna o nic pytać. Nie była tu po to, aby dociekać tego czy wydawać osądy. Starała się o tym pamiętać. Być może kiedyś dane będzie jej usłyszeć jego wersję wydarzeń.
Szybko zganiła się w myślach za głupi żart i poczuła niebywałą wdzięczność, że jednak Anthony darował jej tą niepotrzebną próbę rozluźnienia atmosfery. Poczułą się jeszcze bardziej niezręcznie niż na chwilę przed wypowiedzeniem tych słów.
- Bardzo dobrze. Rośnie jak na drożdżach. - powiedziała, spoglądając na twarz czarodzieja. - W grudniu obchodzi piąte urodziny. Zanim się obejrzę wyjedzie do Hogwartu - odparła, a twarz Wright rozjaśniła się nieco na wspomnienie o córce. Miał rację, łatwo było odciągnąć jej uwagę, gdy wspominano o Melanie.
- Znasz ją lepiej ode mnie - pokiwała głową, zbliżając się do mężczyzny. - Powiedz mi jak się czujesz - powiedziała do niego łagodnie, spoglądając nań z neutralnym wyrazem twarzy. Usilnie starając się podejść do niego jak do każdego pacjenta. Być może wtedy będzie łatwiej. - Lady Macmilian wspominała o licznych obrażeniach tłuczonych. Czy wszystko zagoiło się tak jak powinno po pomocy uzdrowiciela? Odczuwasz jakiś dyskomfort? - zapytała, starając się jeszcze nie wspominać o tym co usłyszała od Charlene. Widziała jak niechętnie podchodzi do powodu jej wizyty, dlatego postanowiła nie zaczynać konkretnie.
Szybko zganiła się w myślach za głupi żart i poczuła niebywałą wdzięczność, że jednak Anthony darował jej tą niepotrzebną próbę rozluźnienia atmosfery. Poczułą się jeszcze bardziej niezręcznie niż na chwilę przed wypowiedzeniem tych słów.
- Bardzo dobrze. Rośnie jak na drożdżach. - powiedziała, spoglądając na twarz czarodzieja. - W grudniu obchodzi piąte urodziny. Zanim się obejrzę wyjedzie do Hogwartu - odparła, a twarz Wright rozjaśniła się nieco na wspomnienie o córce. Miał rację, łatwo było odciągnąć jej uwagę, gdy wspominano o Melanie.
- Znasz ją lepiej ode mnie - pokiwała głową, zbliżając się do mężczyzny. - Powiedz mi jak się czujesz - powiedziała do niego łagodnie, spoglądając nań z neutralnym wyrazem twarzy. Usilnie starając się podejść do niego jak do każdego pacjenta. Być może wtedy będzie łatwiej. - Lady Macmilian wspominała o licznych obrażeniach tłuczonych. Czy wszystko zagoiło się tak jak powinno po pomocy uzdrowiciela? Odczuwasz jakiś dyskomfort? - zapytała, starając się jeszcze nie wspominać o tym co usłyszała od Charlene. Widziała jak niechętnie podchodzi do powodu jej wizyty, dlatego postanowiła nie zaczynać konkretnie.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Westchnął głęboko, chcąc zapanować nad swoimi emocjami. Nie chciał straszyć drogiej panny Wright, a i nie chciał by to spotkanie wyszło na nieprzyjemne. W końcu przyszła tu z własnej woli, na zaproszenie jego matki. Do utraty zaufania jakiegokolwiek Wrighta nie mógł dopuścić. Byli zbyt dobrymi kompanami i przyjaciółmi. W głębi siebie ucieszył się, że Roselyn rozumiała go chociaż na niby.
Uśmiechnął się na odpowiedź dotyczącą jej córki. I on chciałby cofnąć się w czasie i jeszcze raz przejść przez Hogwart. Tamtejszy świat wydawał się łatwiejszy, przyjemniejszy, mniej problematyczny. A on chciałby uniknąć to wszystko, do czego dotychczas doszło. Zazdrościł małej Wrightównie, że może jej życie lepiej się potoczy.
– A potem tylko miotła i zapomni o wszystkim dookoła – dopowiedział, być może niesłusznie podkreślając, że mała powinna zająć się Quidditchem. Zresztą, to tylko było gdybanie. Nie mógł przecież decydować za dziewczynkę, a tym bardziej za jej matkę. A każdy miał przecież prawo zająć się czymś innym niż większość rodziny. – Albo pójdzie w twoje ślady. – Albo ojca, ale tego nie chciał na głos wspominać. To wszystko zależało od samej Melanie, która przecież miała dopiero prawie pięć lat.
– Teoretycznie wszystko jest w porządku. Ale… czasem mam wrażenie, że moje kości, no i wszystkie wnętrzności chcą eksplodować… a głowa boli mnie najgorzej. Uzdrowicielka przepisała mi eliksiry uspokajające. Jak je zażywam, to wszystko jest w porządku, ale nigdy nie wiem jaką dawkę zażyć, więc rodzina albo znajomi mi pomagają. W nocy jest najgorzej. Czasami w ogóle nie mogę zasnąć, z bólu i z dziwnych przywidzeń. – Wyjaśnił czarownicy. Nie chciał wspominać o niekontrolowanym strachu, który odczuwał niemal codziennie. Nie chciał wspominać o tym, że prawie został paranoikiem. – Ale to wszystko powoli przechodzi, więc mam nadzieję, że może za kilka tygodni będę mieć spokój i wrócę do swojej starej, dobrej formy, prawda? – starał się zabrzmieć optymistycznie, co by to nie wyjść na marudę i kogoś, kto jedynie się skarży.
– W ogóle… czy to normalne, że nie ciągnie mnie do alkoholu? Kilka razy próbowałem wypić whisky, ale wtedy głowa chciała mi puknąć od bólu. – Zapytał, bo taki stan rzeczy trochę go niepokoił. Znany był przecież z tego, że dużo pił, a od czasu Stonehenge nie mógł ani trochę popić. – Wiem, że to brzmi głupio, ale… sama rozumiesz…
Uśmiechnął się na odpowiedź dotyczącą jej córki. I on chciałby cofnąć się w czasie i jeszcze raz przejść przez Hogwart. Tamtejszy świat wydawał się łatwiejszy, przyjemniejszy, mniej problematyczny. A on chciałby uniknąć to wszystko, do czego dotychczas doszło. Zazdrościł małej Wrightównie, że może jej życie lepiej się potoczy.
– A potem tylko miotła i zapomni o wszystkim dookoła – dopowiedział, być może niesłusznie podkreślając, że mała powinna zająć się Quidditchem. Zresztą, to tylko było gdybanie. Nie mógł przecież decydować za dziewczynkę, a tym bardziej za jej matkę. A każdy miał przecież prawo zająć się czymś innym niż większość rodziny. – Albo pójdzie w twoje ślady. – Albo ojca, ale tego nie chciał na głos wspominać. To wszystko zależało od samej Melanie, która przecież miała dopiero prawie pięć lat.
– Teoretycznie wszystko jest w porządku. Ale… czasem mam wrażenie, że moje kości, no i wszystkie wnętrzności chcą eksplodować… a głowa boli mnie najgorzej. Uzdrowicielka przepisała mi eliksiry uspokajające. Jak je zażywam, to wszystko jest w porządku, ale nigdy nie wiem jaką dawkę zażyć, więc rodzina albo znajomi mi pomagają. W nocy jest najgorzej. Czasami w ogóle nie mogę zasnąć, z bólu i z dziwnych przywidzeń. – Wyjaśnił czarownicy. Nie chciał wspominać o niekontrolowanym strachu, który odczuwał niemal codziennie. Nie chciał wspominać o tym, że prawie został paranoikiem. – Ale to wszystko powoli przechodzi, więc mam nadzieję, że może za kilka tygodni będę mieć spokój i wrócę do swojej starej, dobrej formy, prawda? – starał się zabrzmieć optymistycznie, co by to nie wyjść na marudę i kogoś, kto jedynie się skarży.
– W ogóle… czy to normalne, że nie ciągnie mnie do alkoholu? Kilka razy próbowałem wypić whisky, ale wtedy głowa chciała mi puknąć od bólu. – Zapytał, bo taki stan rzeczy trochę go niepokoił. Znany był przecież z tego, że dużo pił, a od czasu Stonehenge nie mógł ani trochę popić. – Wiem, że to brzmi głupio, ale… sama rozumiesz…
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez lata nie wykazywała szczególnego zainteresowania heraldyką szlachetnych rodów. Jej rodzina nigdy nie skupiała się na magicznym rodowodzie, o czym chociażby świadczył fakt, że jej ojciec - czarodziej czystej krwi - za żonę wybrał sobie kobietę o krwi mugolskiej, nie przejmując się jej wątpliwym statusem społecznym. Wrightowie nie mieli ambicji wżeniania się w czystokrwiste rody czy wybierania wyrzutków z tych szlachetnych. Prowadzili proste życie, z dala od wielkiej polityki, nie interesując się nią zanadto. Niemniej jednak nawet Roselyn bardzo dobrze znała historię o przyjaźni jaka od wieków łączyła Wrightów i ród Macmillianów. Dobra opinia o tychże towarzyszyła jej od lat dzieciństwa i gdy otrzymała wezwanie od lady Macmillian, przyjęła je. Niemniej jednak nie tylko ze względu na obyczajowość i historyczną przyjaźń między obiema rodzinami. Pamiętała młodego Anthony’ego jeszcze za czasów Hogwartu i darzyła go sympatią. Nie przyszła więc tutaj tylko z poczucia z obowiązku względem starych wasali.
Gdyby tylko wiedziała, że w tym momencie myślał o tym, aby wspomnieć o ojcu Melanie, a jednak nie zrobił tego, poczułaby wdzięczność, że ostatecznie powstrzymał się przed tym. Temat ten niezmiennie był dla niej ciężki, wprawiający w głębokie zakłopotanie. Nigdy nie wiedziała co ma odpowiedzieć na jakiekolwiek wspomnieniem o Skamanderze.
- Cokolwiek by nie wybrała mam nadzieję, że ją to uszczęśliwi - powiedziała, uśmiechając się ciepło do mężczyzny. - Chociaż w obecnych czasach ciężko jest spoglądać w przyszłość z optymizmem - dodała po chwili, a jej pogodny uśmiech posmutniał. Ciężko było o tym nie myśleć. O świecie w jakim miała dorastać Melanie, jeśli nie uda im się powstrzymać rządów Lorda Voldemorta.
Pokiwała glową, spoglądając ze współczuciem na Anthony’ego. - Być może nie jest to ból fizyczny, a psychiczny - odpowiedziała mu po dłuższej ciszy. - Nie jestem magipsychiatrą. Niemniej jednak czasami, gdy nasza psychika nie radzi sobie z traumatycznymi wydarzeniami, cierpi nasze ciało. - Zaklęcia i eliksiry leczą szybko, jednak ciało potrzebuje czasu na poradzenie sobie ze zmianami. Powinieneś odpocząć. Wiele przeżyłeś.
Uśmiechnęła się, słysząc jego słowa. - Szczerze powiedziawszy nie słyszałam o takich wypadkach. Ani klasyfikacji takowych symptomów jako pierwszych objaw choroby. Być może po prostu nie jesteś jeszcze w formie i mimowolnie twój organizm nie chce, abyś spożywał alkohol. Jak wrócisz do siebie, być może wróci i twój apetyt - powiedziała, kwitując ostatnie słowa uśmiechem - Chociaż na twoim miejscu nie przejmowałabym się tym tam bardzo - dodała - Alkohol nie należy do zbyt zdrowych napitków.
Gdyby tylko wiedziała, że w tym momencie myślał o tym, aby wspomnieć o ojcu Melanie, a jednak nie zrobił tego, poczułaby wdzięczność, że ostatecznie powstrzymał się przed tym. Temat ten niezmiennie był dla niej ciężki, wprawiający w głębokie zakłopotanie. Nigdy nie wiedziała co ma odpowiedzieć na jakiekolwiek wspomnieniem o Skamanderze.
- Cokolwiek by nie wybrała mam nadzieję, że ją to uszczęśliwi - powiedziała, uśmiechając się ciepło do mężczyzny. - Chociaż w obecnych czasach ciężko jest spoglądać w przyszłość z optymizmem - dodała po chwili, a jej pogodny uśmiech posmutniał. Ciężko było o tym nie myśleć. O świecie w jakim miała dorastać Melanie, jeśli nie uda im się powstrzymać rządów Lorda Voldemorta.
Pokiwała glową, spoglądając ze współczuciem na Anthony’ego. - Być może nie jest to ból fizyczny, a psychiczny - odpowiedziała mu po dłuższej ciszy. - Nie jestem magipsychiatrą. Niemniej jednak czasami, gdy nasza psychika nie radzi sobie z traumatycznymi wydarzeniami, cierpi nasze ciało. - Zaklęcia i eliksiry leczą szybko, jednak ciało potrzebuje czasu na poradzenie sobie ze zmianami. Powinieneś odpocząć. Wiele przeżyłeś.
Uśmiechnęła się, słysząc jego słowa. - Szczerze powiedziawszy nie słyszałam o takich wypadkach. Ani klasyfikacji takowych symptomów jako pierwszych objaw choroby. Być może po prostu nie jesteś jeszcze w formie i mimowolnie twój organizm nie chce, abyś spożywał alkohol. Jak wrócisz do siebie, być może wróci i twój apetyt - powiedziała, kwitując ostatnie słowa uśmiechem - Chociaż na twoim miejscu nie przejmowałabym się tym tam bardzo - dodała - Alkohol nie należy do zbyt zdrowych napitków.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Zazdrościł jej tego, że miała własną pociechę. I on chciałby móc patrzyć na swoje dziecko jak dorasta i staje przed wyborem dotyczącym swojej kariery. Z drugiej strony nie mógł pomyśleć o tym jak musiałoby czuć się takiego dziecko, gdyby wiedziało kogo ma za ojca. Czy mała Melanie kiedykolwiek o tym pomyśli, biorąc że to, co się stało w Stonehenge działo się także z ręki Skamandera? Nie chciał wiedzieć. Miał nadzieję, że mała Wrightówna, mimo wszystko, kochała i nie zamierzała przestać kochać (drugiego) Anthony’ego.
– I ja bym pewnie tak odpowiedział, gdybym miał córkę… albo syna. Choć syna pewnie zanudzałbym do śmierci, żeby jednak zajął się Quidditchem… a jakby on nie chciał… pewnie po kilku latach bym odpuścił i stwierdził, że lepiej mieć syna zadowolonego z samego siebie niż nieszczęśnika – zaśmiał się nieśmiało na samą myśl. Zaraz jednak spoważniał, zdając sobie sprawę, że przecież optymizm, którego się doszukiwali w obecnych czasach był towarem deficytowym. On nie mógł nawet myśleć o szczęśliwych dzieciach tak długo, jak długo przy władzy byli zdrajcy. Właściwie w ogóle nie powinien myśleć o dzieciach, choć w drodze był jego ślub. – Gdybym tylko mógł, to tym razem rozniósłbym Ministerstwo... – przyznał, a w jego oczach pojawiła się chwilowa złość. Szybko jednak zniknęła, bo nie chciał przerażać Wrightówny swoimi wyznaniami. – Ech, na pewno nadejdą lepsze czasy – stwierdził, chcąc mimo wszystko zmusić się na pozytywne myślenie.
Właśnie w tym momencie zabolała go głowa. Przymrużył na chwilę oczy, ale słuchał przy tym uważnie krótkiego wykładu Roselyn. Może miała rację. Może to wszystko to wina jego psychiki i ciała, które jeszcze nie odpoczęło. Z drugiej strony, co mogli powiedzieć inni. Na przykład Archibald, czy Ollivander, czy ktokolwiek z tych dobrych rodów…. A wszystko przez niego. Z kolei porada, że nie należy przejmować się alkoholem na chwilę go zasmuciła. Przy czym… może to było dla niego dobre rozwiązanie jego alkoholowego problemu? Powinien przynajmniej teraz go ograniczyć… dla Rii.
– Wiem, że nie należy… ale co mogę zrobić. Od dziesięciu lat to był mój jedyny sposób na uspokojenie się i ucieczkę od świata – przyznał. Zaraz jednak zrobiło mu się głupio, że w ogóle o to pytał i to przed panną Wright. To tak jakby otwarcie przyznał się do alkoholizmu, a przecież chyba nie był alkoholikiem. – Wybacz, że w ogóle to wspomniałem… mogę mieć do ciebie prośbę? A propos leczenia. Pomogłabyś mi zażyć eliksir? – Zapytał, po czym wyciągnął fiolkę z eliksirem uspokajającym. Głupio mu było prosić, ale lepiej, żeby stosował się do zaleceń Poppy.
– I ja bym pewnie tak odpowiedział, gdybym miał córkę… albo syna. Choć syna pewnie zanudzałbym do śmierci, żeby jednak zajął się Quidditchem… a jakby on nie chciał… pewnie po kilku latach bym odpuścił i stwierdził, że lepiej mieć syna zadowolonego z samego siebie niż nieszczęśnika – zaśmiał się nieśmiało na samą myśl. Zaraz jednak spoważniał, zdając sobie sprawę, że przecież optymizm, którego się doszukiwali w obecnych czasach był towarem deficytowym. On nie mógł nawet myśleć o szczęśliwych dzieciach tak długo, jak długo przy władzy byli zdrajcy. Właściwie w ogóle nie powinien myśleć o dzieciach, choć w drodze był jego ślub. – Gdybym tylko mógł, to tym razem rozniósłbym Ministerstwo... – przyznał, a w jego oczach pojawiła się chwilowa złość. Szybko jednak zniknęła, bo nie chciał przerażać Wrightówny swoimi wyznaniami. – Ech, na pewno nadejdą lepsze czasy – stwierdził, chcąc mimo wszystko zmusić się na pozytywne myślenie.
Właśnie w tym momencie zabolała go głowa. Przymrużył na chwilę oczy, ale słuchał przy tym uważnie krótkiego wykładu Roselyn. Może miała rację. Może to wszystko to wina jego psychiki i ciała, które jeszcze nie odpoczęło. Z drugiej strony, co mogli powiedzieć inni. Na przykład Archibald, czy Ollivander, czy ktokolwiek z tych dobrych rodów…. A wszystko przez niego. Z kolei porada, że nie należy przejmować się alkoholem na chwilę go zasmuciła. Przy czym… może to było dla niego dobre rozwiązanie jego alkoholowego problemu? Powinien przynajmniej teraz go ograniczyć… dla Rii.
– Wiem, że nie należy… ale co mogę zrobić. Od dziesięciu lat to był mój jedyny sposób na uspokojenie się i ucieczkę od świata – przyznał. Zaraz jednak zrobiło mu się głupio, że w ogóle o to pytał i to przed panną Wright. To tak jakby otwarcie przyznał się do alkoholizmu, a przecież chyba nie był alkoholikiem. – Wybacz, że w ogóle to wspomniałem… mogę mieć do ciebie prośbę? A propos leczenia. Pomogłabyś mi zażyć eliksir? – Zapytał, po czym wyciągnął fiolkę z eliksirem uspokajającym. Głupio mu było prosić, ale lepiej, żeby stosował się do zaleceń Poppy.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie żałowała tego jak potoczyło się jej życie. Ubolewała nad wieloma wydarzeniami, które miały miejsce w przyszłości, jednak narodziny Melanie nie były jednym z nich. Jeszcze dziesięć lat temu zupełnie inaczej wyobrażała swoją przyszłość. Nie sądziła, że przyjdzie jej samotnie wychowywać dziecko. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie jest jej trudno. Czasami miała dość swojego życia, niemniej jednak córka sprawiała, że każda nieprzespana noc, każdy ciężki dzień nabierał sensu. Świadomość, że nie jest na tym świecie sama i że to dla córki musi trzymać wszystko w kupie, dawała jej siłę. Sprawiała, że nawet jeśli czasami nie dawała już rady, wiedziała że po prostu musi. Bo los Mel zależał od Rose. Chociaż wiedziała, że może liczyć na przyjaciół i rodzinę, nie zmieniało to jednak faktu, że były tylko dwie. Chciała patrzeć jak córka dorasta, dojrzewa, aż w końcu stawia pierwsze kroki. Ciężko było sobie wyobrazić to w tym momencie, gdy mała miała zaledwie kilka lat. Jednak wiedziała, że ten czas przyjdzie i rzeczywistość, która ich otaczała sprawiała, że Rose coraz częściej myślała o przyszłości dziewczynki. Świat, który znali chylił się ku upadkowi i nie chciała, by Melanie dorastała w takim miejscu; nie chciała, aby żyła w świecie zbudowanym przez popleczników Lorda Voldemorta.
- Czasami mam wrażenie, że ojciec zawsze liczył, że zostanę kiedyś zawodnikiem. Nawet jeśli w dzieciństwie latałam na miotle nawet nie w połowie tak dobrze jak moje kuzynostwo - powiedziała, uśmiechając się do niego miękko bez cienia smutku. Ojciec zawsze ją wspierał, nawet gdy w przeszłości okazało się, że młodą Wrightównę ciągnie bardziej do książek niż do sportów. Większość rodziców w pewien sposób marzy o tym, aby dziecko poszło w ich ślady.
Uniosła wzrok, gdy usłyszała jego słowa - To nie w ministerstwie leży wina, a w złych ludziach u władzy - stwierdziła gorzko. Jakąś częścią siebie wciąż miała nadzieję, że konflikt można zażegnać bez rozlewu krwi, jednak… Czy to nie była nieco dziecięca naiwność? Idealizm? Świat napędzała przemoc, ta była najsilniejszym argumentem. Obawiała się, że niektórych konfliktów nie da rozwiązać się bez niej. Nawet jeśli miała to być tylko obrona własna. Przerażało ją to. Każdego dnia w Mugnu obserwowała efekt tego terroru. Nie chciała patrzeć na to nigdy więcej. Nie mogła się jednak oprzeć przeraźliwemu wrażeniu, że to zaledwie początek.
- Może warto poszukać innego? - jej spojrzenie sięgnęło jego oczu. Nie chciała go pouczać. Ostatecznie nie wiedziała zbyt wiele o jego życiu. Niemniej jednak nie potrafiła tego przemilczeć. - Szczególnie teraz warto szukać w życiu tych dobrych rzeczy.
- Oczywiście, Anthony. Po to tutaj jestem - zbliżyła się do niego i pomogła odmierzyć odpowiednią dawkę eliksiru. Później dokończyła badanie, tak jak obiecała to lady Macmillian, a potem pożegnała się z Anthonym, życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia i poprosiła, aby wysłał jej sowę jeśli czułby, że potrzebuje pomocy uzdrowiciela.
|zt
- Czasami mam wrażenie, że ojciec zawsze liczył, że zostanę kiedyś zawodnikiem. Nawet jeśli w dzieciństwie latałam na miotle nawet nie w połowie tak dobrze jak moje kuzynostwo - powiedziała, uśmiechając się do niego miękko bez cienia smutku. Ojciec zawsze ją wspierał, nawet gdy w przeszłości okazało się, że młodą Wrightównę ciągnie bardziej do książek niż do sportów. Większość rodziców w pewien sposób marzy o tym, aby dziecko poszło w ich ślady.
Uniosła wzrok, gdy usłyszała jego słowa - To nie w ministerstwie leży wina, a w złych ludziach u władzy - stwierdziła gorzko. Jakąś częścią siebie wciąż miała nadzieję, że konflikt można zażegnać bez rozlewu krwi, jednak… Czy to nie była nieco dziecięca naiwność? Idealizm? Świat napędzała przemoc, ta była najsilniejszym argumentem. Obawiała się, że niektórych konfliktów nie da rozwiązać się bez niej. Nawet jeśli miała to być tylko obrona własna. Przerażało ją to. Każdego dnia w Mugnu obserwowała efekt tego terroru. Nie chciała patrzeć na to nigdy więcej. Nie mogła się jednak oprzeć przeraźliwemu wrażeniu, że to zaledwie początek.
- Może warto poszukać innego? - jej spojrzenie sięgnęło jego oczu. Nie chciała go pouczać. Ostatecznie nie wiedziała zbyt wiele o jego życiu. Niemniej jednak nie potrafiła tego przemilczeć. - Szczególnie teraz warto szukać w życiu tych dobrych rzeczy.
- Oczywiście, Anthony. Po to tutaj jestem - zbliżyła się do niego i pomogła odmierzyć odpowiednią dawkę eliksiru. Później dokończyła badanie, tak jak obiecała to lady Macmillian, a potem pożegnała się z Anthonym, życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia i poprosiła, aby wysłał jej sowę jeśli czułby, że potrzebuje pomocy uzdrowiciela.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Uśmiechnął się na jej wspomnienie. I jego ojciec myślał kiedyś podobnie, wkładał w swoje marzenie dużo poświęcenia. Życie jednak sprawiło, że Anthony skręcił jednak z zaplanowanej dla niego ścieżki. Wszystko zmieniało się w zależności od sytuacji, które stawały na drodze. Jak miało się stać z córką Rosalyn? To pokaże czas. W każdym razie, słowa Macmillana nie miały obecnie i tak większego znaczenia. Nie był ojcem dziewczynki, nie zamierzał też narzucać swojej woli bez względu na to jak dziwnie brzmiały jego słowa. A znając siebie, tak jak zresztą powiedział, pewnie nie zmuszałby swoich dzieci, gdyby w ogóle go miał, żeby ci zajmowali się czymś, co mogłyby nie lubić. Najważniejsze, żeby rodzice wspierali swoje pociechy w ich marzeniach… jakkolwiek dziwaczne i odmienne od tradycji rodziny miały one być. Nic nie odpowiedział na jej słowa, kiwnął jedynie głową na znak, że przyjął jej słowa do wiadomości.
Spojrzał na nią uważnie, gdy odpowiedziała na jego dość mocne słowa. Nie czuł wstydu, choć doskonale rozumiał, że kobiety zazwyczaj były delikatniejsze i zapewne nie chciały zgadzać się w takimi wypowiedziami. I on nie tak dawno temu, zaprotestowałby na tego rodzaju wypowiedź. A i Roselyn miała w swoich słowach rację… po części. Macmillan mimo wszystko był przekonany o tym, że Ministerstwo zmieniało ludzi nie do poznania. Bywali bardziej żądni… wszystkiego. Nie tylko władzy, ale pieniędzy, kontroli… wszystkiego, czego on jako Macmillan nie potrafił zaakceptować. Jedynym rozwiązaniem, jeżeli już należało posiadać tego typu instytucję i Ministra, było wrócenie lorda Longbottoma na swoje stanowisko. Tego z kolei nie dało się zrobić bez przelewu krwi. Wojna mimo wszystko musiała nadejsć.
– U władzy obecnie jest śmietanka ludzi, którzy jedyne co widzą jako rozwiązanie, to przelew krwi najsłabszych osób... i nie tylko, każdego kto nie zgadza się z ich wartościami, o ile w ogóle ich przekonania w ogóle można nazwać wartościami – odpowiedział jedynie. – Pozostali urzędnicy nie mają po co wracać się na swoje stanowiska, Ministerstwo to obecnie siedziba zdrajców – dodał, a przy tym spoważniał. Nie znał się na polityce, ale nie był na tyle głupi, żeby nie zauważyć, że w Ministerstwie zaszły zmiany. Był podczas spotkania w Stonehenge. Słyszał o czym większość konserwatywnych rodów tam rozmawiała, widział ich zachowanie. – Wychodzi więc na to, że obecnie wina leży po stronie Ministerstwa. Przynajmniej w moim rozumowaniu, a ono może być rzecz jasna mylne.
Zawstydził się dopiero wtedy, kiedy zrozumiał co właściwie powiedział w kwestii alkoholu. Pytanie panny Wright wyraźnie go otrzeźwiło. Nie potrafił spojrzeć Rosalyn w oczy, szybko odwrócił wzrok. Westchnął głęboko, ciężko.
– Wiem, wiem – odpowiedział jedynie, chcąc jak najszybciej obejść bezmyślnie poruszony temat. Czarownica znowu miała rację. W ciszy pozwolił się zbadać, a i uspokoił się, gdy czarownica mu pomogła. Podziękował jej za wszystko i przeprosił także za to, że wdał się w nią w polityczną pogawędkę. Obiecał, że gdyby coś było nie tak, to odezwie się do niej jako do pierwszej osoby.
|zt
Spojrzał na nią uważnie, gdy odpowiedziała na jego dość mocne słowa. Nie czuł wstydu, choć doskonale rozumiał, że kobiety zazwyczaj były delikatniejsze i zapewne nie chciały zgadzać się w takimi wypowiedziami. I on nie tak dawno temu, zaprotestowałby na tego rodzaju wypowiedź. A i Roselyn miała w swoich słowach rację… po części. Macmillan mimo wszystko był przekonany o tym, że Ministerstwo zmieniało ludzi nie do poznania. Bywali bardziej żądni… wszystkiego. Nie tylko władzy, ale pieniędzy, kontroli… wszystkiego, czego on jako Macmillan nie potrafił zaakceptować. Jedynym rozwiązaniem, jeżeli już należało posiadać tego typu instytucję i Ministra, było wrócenie lorda Longbottoma na swoje stanowisko. Tego z kolei nie dało się zrobić bez przelewu krwi. Wojna mimo wszystko musiała nadejsć.
– U władzy obecnie jest śmietanka ludzi, którzy jedyne co widzą jako rozwiązanie, to przelew krwi najsłabszych osób... i nie tylko, każdego kto nie zgadza się z ich wartościami, o ile w ogóle ich przekonania w ogóle można nazwać wartościami – odpowiedział jedynie. – Pozostali urzędnicy nie mają po co wracać się na swoje stanowiska, Ministerstwo to obecnie siedziba zdrajców – dodał, a przy tym spoważniał. Nie znał się na polityce, ale nie był na tyle głupi, żeby nie zauważyć, że w Ministerstwie zaszły zmiany. Był podczas spotkania w Stonehenge. Słyszał o czym większość konserwatywnych rodów tam rozmawiała, widział ich zachowanie. – Wychodzi więc na to, że obecnie wina leży po stronie Ministerstwa. Przynajmniej w moim rozumowaniu, a ono może być rzecz jasna mylne.
Zawstydził się dopiero wtedy, kiedy zrozumiał co właściwie powiedział w kwestii alkoholu. Pytanie panny Wright wyraźnie go otrzeźwiło. Nie potrafił spojrzeć Rosalyn w oczy, szybko odwrócił wzrok. Westchnął głęboko, ciężko.
– Wiem, wiem – odpowiedział jedynie, chcąc jak najszybciej obejść bezmyślnie poruszony temat. Czarownica znowu miała rację. W ciszy pozwolił się zbadać, a i uspokoił się, gdy czarownica mu pomogła. Podziękował jej za wszystko i przeprosił także za to, że wdał się w nią w polityczną pogawędkę. Obiecał, że gdyby coś było nie tak, to odezwie się do niej jako do pierwszej osoby.
|zt
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niepamiętamjakamiałabyćdata... 20 styczeń?
____________________
Zima dawała o sobie znać, lodowymi szponami trzymając wszystko, co tylko chciało się wybić ponad jej lodową kopułę. Jeszcze nikt nie był gotów, by stawać z nią w szranki, nawet nieustraszone przebiśniegi. I choć typowy czarodziej - taki jak Coinneach chociażby - odporny był na większość zaraz zimowych, jak cieknący katar czy suchy kaszel... tak jego rozpieszczony chart, niekoniecznie. W końcu z magicznymi stworzeniami Szczotek miał tyle do czynienia co przymilanie się do Skrzatów w zamian za niedozwolone dla niego, ludzkie smaczki. To nie problemy żołądkowe były jednak powodem wezwania pomocy dla biednego Szczotka. Chart - żywe srebro zazwyczaj, zupełnie jak właściciel numer dwa - Heath, któremu zawsze dotrzymywał kroku - nagle stał się sennym piecuchem. Do tego dochodził klasyczny katar i psie kasłanie - a Macmillan dałby sobie rękę uciąć, że i wypłosza podwyższona temperatura gnębiła. Ewidentnie żarcie śnieżek odbiło się na zdrowiu rozczochranego stwora. I choć to nie był pierwszy raz, kiedy psy Coina podłapywały jakąś infekcję - jak na odpowiedzialnego właściciela przystało, wolał zasięgnąć rady kogoś, kto przynajmniej w teorii miał większe pojęcie o zwierzętach niż on sam.
Więc zasięgnął rady i towarzystwa swego starego druha - i rywala z czasów szkolnych (czy wszystkie jego znajomości brały początek z Hogwartu i boiska do Quidditcha?) - Coriandera Sprouta. Magiweta. Swego czasu ulubionej ofiary swoich tłuczków - w odwecie za wszystkie sińce, które Puchon zdążył nabić mu pierwszy.
— No spójrz tylko na tę kupkę nieszczęścia! — zawołał, wskazując na Szczotka, wygrzewającego się przy kominku. Chart, zobaczywszy swojego opiekuna, podniósł łeb z zamiarem wstania, jednak Coinneach powstrzymał go gestem dłoni. W odpowiedzi wypłosz kichnął soczyście, a jego brązowe ślepia zdawały się robić jeszcze bardziej szklane. Na twarzy Macmillana wykwitła autentyczna troska.
Zwrócił się do bruneta, wykrzywiając nieco usta w półuśmiechu.
— Podejrzewam, że jest po prostu przeziębiony — podzielił się ze Sproutem swoimi podejrzeniami, podchodząc do psa i przykucnąwszy, zaczął gładzić go po potężnym boku. — Kilka dni temu byliśmy z Heathem i jego nauczycielką przy stadionie Jastrzębi... Nażarł się wtedy śniegu jak głupi. — Poczochrał czule łeb charta, wprawiając jego ogon w leniwy taniec radości. Widocznie z psiną nie było aż tak źle, chociaż ewidentnie odchorowywała teraz śnieżne harce. — Wolę jednak wykluczyć wszystko inne. — Podniósł się z klęczek i wyprostował. — Chcesz kawy, herbaty... może szklankę whisky? — Brew blondyna drgnęła sugestywnie. Cóż by z niego był za Macmillan, gdyby nie zaproponował ich rodowego trunku?
____________________
Zima dawała o sobie znać, lodowymi szponami trzymając wszystko, co tylko chciało się wybić ponad jej lodową kopułę. Jeszcze nikt nie był gotów, by stawać z nią w szranki, nawet nieustraszone przebiśniegi. I choć typowy czarodziej - taki jak Coinneach chociażby - odporny był na większość zaraz zimowych, jak cieknący katar czy suchy kaszel... tak jego rozpieszczony chart, niekoniecznie. W końcu z magicznymi stworzeniami Szczotek miał tyle do czynienia co przymilanie się do Skrzatów w zamian za niedozwolone dla niego, ludzkie smaczki. To nie problemy żołądkowe były jednak powodem wezwania pomocy dla biednego Szczotka. Chart - żywe srebro zazwyczaj, zupełnie jak właściciel numer dwa - Heath, któremu zawsze dotrzymywał kroku - nagle stał się sennym piecuchem. Do tego dochodził klasyczny katar i psie kasłanie - a Macmillan dałby sobie rękę uciąć, że i wypłosza podwyższona temperatura gnębiła. Ewidentnie żarcie śnieżek odbiło się na zdrowiu rozczochranego stwora. I choć to nie był pierwszy raz, kiedy psy Coina podłapywały jakąś infekcję - jak na odpowiedzialnego właściciela przystało, wolał zasięgnąć rady kogoś, kto przynajmniej w teorii miał większe pojęcie o zwierzętach niż on sam.
Więc zasięgnął rady i towarzystwa swego starego druha - i rywala z czasów szkolnych (czy wszystkie jego znajomości brały początek z Hogwartu i boiska do Quidditcha?) - Coriandera Sprouta. Magiweta. Swego czasu ulubionej ofiary swoich tłuczków - w odwecie za wszystkie sińce, które Puchon zdążył nabić mu pierwszy.
— No spójrz tylko na tę kupkę nieszczęścia! — zawołał, wskazując na Szczotka, wygrzewającego się przy kominku. Chart, zobaczywszy swojego opiekuna, podniósł łeb z zamiarem wstania, jednak Coinneach powstrzymał go gestem dłoni. W odpowiedzi wypłosz kichnął soczyście, a jego brązowe ślepia zdawały się robić jeszcze bardziej szklane. Na twarzy Macmillana wykwitła autentyczna troska.
Zwrócił się do bruneta, wykrzywiając nieco usta w półuśmiechu.
— Podejrzewam, że jest po prostu przeziębiony — podzielił się ze Sproutem swoimi podejrzeniami, podchodząc do psa i przykucnąwszy, zaczął gładzić go po potężnym boku. — Kilka dni temu byliśmy z Heathem i jego nauczycielką przy stadionie Jastrzębi... Nażarł się wtedy śniegu jak głupi. — Poczochrał czule łeb charta, wprawiając jego ogon w leniwy taniec radości. Widocznie z psiną nie było aż tak źle, chociaż ewidentnie odchorowywała teraz śnieżne harce. — Wolę jednak wykluczyć wszystko inne. — Podniósł się z klęczek i wyprostował. — Chcesz kawy, herbaty... może szklankę whisky? — Brew blondyna drgnęła sugestywnie. Cóż by z niego był za Macmillan, gdyby nie zaproponował ich rodowego trunku?
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Pomieszczenie nie zmieniło się drastycznie, ale zostało ozdobione kokardami. Jest tu znacznie ciszej niż na zewnątrz. Można tutaj spotkać starsze, żeńskie grono rodu Macmillanów. Na stołach ustawione zostały butelki toujuours pur i ognistej, choć dostrzec można także inne trunki, ale w mniejszej ilości. Panie Macmillan, które postanowiły zebrać się przy kominku, zapewne lustrują każdego nowego gościa wzrokiem, ale uśmiechają się serdecznie i wracają do swoich pogawędek i plotek. Muzyka z ogrodu ledwie da się tutaj usłyszeć.
- Jeżeli to Twoja pierwsza wiadomość na przyjęciu:
- Na każdego z gości czeka z kolei służba lub skrzat, którzy witają ich i wręczają jedną z przygotowanych na ten dzień ozdób. Aby dowiedzieć się co się otrzymało, należy w swoim pierwszym poście w temacie oznaczonym [ślub] rzucić kością k6 i sprawdzić wynik z niniejszą listą:
K1: Służąca lub skrzat podaje Tobie mały kotylion w kolorze rodu Macmillanów albo Weasleyów. Przypina go do Twojego kołnierza lub sukienki. Kotylion niestety nie ma magicznych właściwości i ma tylko funkcję dekoracyjną.
K2: Otrzymujesz małą dekorację. To prawdziwy wrzos. Zostaje on przypięty do twojego ubioru we wskazanym przez ciebie miejscu.
K3: Otrzymujesz ozdobę w postaci małego metalowego lisa, który czasem uśmiecha się do pozostałych gości.
K4: Otrzymujesz kotylion i balon, którego kolor zmienia się w zależności od twojego nastroju. Biały balon oznacza, że czujesz się świetnie; różowy, że jesteś w nastroju do flirtowania; czerwony, że jesteś zły; niebieski, że jesteś smutny; żółty, że jesteś bardzo pijany.
K5: Otrzymujesz stożkowatą czapeczkę w jaskrawych kolorach. Narysowane jest na niej jedno z magicznych stworzeń, które najbardziej odpowiada Twojemu charakterowi. Czasem z czubka wylatuje kolorowe konfetti.
K6: Otrzymujesz kwiat, który najbardziej lubisz. Kwiat ma bardzo intensywny i przyjemny zapach.
Oferowane alkohole: Kremowe Piwo, szampan, nalewki, Magiczne Laudanum, Quintin, wino, czarodziejski miód pitny, Toujours Pur, Ognista Whisky Macmillanów
Przypominamy, że dzieci nie powinny pić alkoholu! Jeżeli wezmą alkohol - zamieni się on w sok (dyniowy, marchewkowy lub pomidorowy - każdy z nich bez dodatku cukru)!
Organizatorzy proszą aby liczyć ilość (kieliszków, kufli, etc.) i rodzaj alkoholi, które Wasze postaci piją w trakcie wesela.
I show not your face but your heart's desire
Całkowicie stracił rachubę czasu. Beztroska weselnego przedsięwzięcia pochłonęła całą, ulotną uwagę. Piękny, rześki majowy wieczór podkreślał kunszt czasochłonnych dekoracji, kwiatowego ogrodu, strojnych, zaabsorbowanych uczestników. Ogrom szlacheckiego pałacu wydawał się nieosiągalny, wręcz niepojęty. Spacerując po kamiennych alejkach, odkrywał coraz to nowsze, interesujące elementy. Nie mógł odwrócić wzroku od niespotykanych roślin, do których nie potrafił dopasować odpowiednich nazw. Tonął w ciepłym świetle niewielkich lamp, światełek rozwieszonych ponad dostojnymi głowami. Odrobinę spokojniejsza muzyka przygrywała rytmicznie bawiąc lekko upojone dusze. Kobiece suknie sunęły po parkiecie z falującą gracją, klasą i przyjemnym szelestem. Nieopodal drewnianej podłogi męska część zaproszonych gości poddawała się trudnym, złożonym dywagacjom. Dłonie ozdobione szklanką bursztynowego płynu kołysały delikatną zawartość. Rozmawiali o ciężkich czasach, obliczu wojny, szlacheckiej etykiecie, interesach, do których zwykły, szary obserwator nie miałby wstępu. Ciężki śmiech drżących gardeł rozchodził się po ogromnej przestrzeni. Niecodzienny widok wielu znajomych twarzy był dość intrygujący. Stojąc oparty o białą balustradę przyglądał się całości przedsięwzięcia. Noga opierała się o betonową podstawę, palce zaciskały na wąskiej szyjce kieliszka wypełnionego czerwonym, półwytrawnym winem. Głowa kiwała się w takt kojącej melodii, dając odpoczynek zmęczonym od wysiłku kończynom. Po raz pierwszy od kilku godzin miał chwilę, aby odetchnąć. Złapać życiodajne strużki świeżego powietrza, odegnać senność oraz pierwsze oznaki alkoholowej przesady. Patrzył jak partnerka wiruje na parkiecie porwana przez znajomego jegomościa. Uśmiechnął się chwilowo ucieszony takim obrotem sprawy – nie sądził, iż tak szybko odnajdzie się w zupełnie innym, nietypowym świecie. Ślizgając się po pojedynczych sylwetkach, wyłapał kilku druhów. Uniósł szkło w geście toastu i wolnym ruchem wysączył pokaźny łyk bordowego trunku. Gdzie podziali się pozostali? Czy nadarzy się okazja, aby zamienić kilka słów? Westchnął przeciągle opuszczając strapiony wzrok. W gęstwinie tłumu nie dostrzegał jednej wyjątkowej sylwetki odzianej w kuszącą zieleń. Delikatnego profilu, którego obecność poprawiała humor, zaciskała wnętrzności w niewypowiedzianej euforii. Odkąd zakończyli pasjonujący konkurs w poszukiwaniu skarbów, nie miał okazji ujrzeć jej oblicza. Czyżby unikała go świadomie? Co takiego sobie myślała? Czy była zła? Gdzie zniknęła z tym nastoletnim chłoptasiem? Powoli zdawał sobie sprawę z tego, że przesadził, nabroił, nie dotrzymał zawartej w liście obietnicy. Poprosił o czas do namysłu – kilka tygodni, w których urządzi namiastkę prawdziwego, godnego życia. Przeanalizuje wątki rozmowy, da ostateczną odpowiedź. Odbierze przyzwolenie, które tak jawnie, intymnie wyraziła podczas wiśniowej schadzki. A co zrobił? Po raz kolejny stchórzył. Było mu odrobinę wstyd. Wracał myślami do kwietniowego spotkania, gdzie ogrom emocji wydobył się na światło dzienne. Konfrontacji, w której obnażyli wszystkie skrywane obawy, odczucia, ciężkie wyznania. Przecież dali sobie szansę, dlaczego miał jej nie wykorzystać? Dlaczego zawsze wszystko psuł i tak niewiele rozumiał? Weselna towarzyszka pojawiła się niespodziewanie, tuż obok. Niesmak i smutek wymalowany na zarośniętej twarzy został pospiesznie zauważony. Jednym, ciężkim, zamaszystym ruchem dopił zawartość szkła i oddał go w ręce blondynki. – Załatwię coś ciepłego do picia i przyniosę przekąski. Poczekaj na mnie. – wybełkotał pospiesznie, trochę niewyraźnie. Tracąc równowagę udał się w stronę wnętrza kosztownego dworku.
Błądził wąskimi korytarzami, wypełnionymi wartościowymi przedmiotami. Pastelowe twarze ściennych obrazów spoglądały złowrogo, gdy o mały włos nie stratował starszego mężczyzny. – Prze przepraszam najmocniej. – wymamrotał pokrzepiająco posyłając krzywy obraz prawdziwego uśmiechu; wyciągając dłonie w celu przytrzymania dostojnego staruszka. Co ty najlepszego wyprawiasz? Kręciło mu się w głowie. Zrozumiał swój poważny stan nieważkości, gdy temperatura otoczenia podwyższyła się o kilka wymownych stopni. Przykładając wierzch dłoni do czoła próbował opanować wirowanie. Uprzejmy skrzat, który znalazł się nieopodal zaproponował kolejną szklankę zdradzieckiego trunku. Przyjmując bez wahania szedł przed siebie w poszukiwaniu obiecanych deserów. W rzeczywistości uciekał od niewygodnych pytań, prób rozszyfrowania parszywego humoru, rozbrajających ciężkich wizji i zbyt skłębionych myśli. Nie chciał psuć wieczoru opoce, z którą nie dane mu było spędzić zbyt wiele czasu. Skręcił w lewo, skuszony gwarem kobiecych rozmów. Ku jego zaskoczeniu znajoma postać rozświetliła zacieniony hol. Krwista czerwień sukni wyróżniała się na tle otoczenia, ciemne kaskady włosów przyciągały męską uwagę. Była zajęta pochłaniającą rozmową. Rozszerzył źrenice w niemym zdziwieniu - nie spodziewał się Wright właśnie tutaj. Czy powinni porozmawiać? Czy na pewno tego chciał? Przecież wiedziała o ich ostatnim spotkaniu, czy to nie ona namówiła blondynkę? I co teraz? Co robić? Licząc, że pozostanie niezauważony wślizgnął się do niewielkiego pokoiku pełnego podstarzałych szlachcianek. Pospiesznym ruchem opróżnił wyśmienitą whisky, która płynne rozlała się po całym przełyku. Damy wlepiły w niego świdrujący, oceniający wzrok i zaraz powróciły do rozmowy. Wydawało mu się, że słyszy jedynie: Taki młody, przystojny, a już w nałogu? Westchnął tylko, oby udało mu się umknąć nadchodzącemu niebezpieczeństwu.
Błądził wąskimi korytarzami, wypełnionymi wartościowymi przedmiotami. Pastelowe twarze ściennych obrazów spoglądały złowrogo, gdy o mały włos nie stratował starszego mężczyzny. – Prze przepraszam najmocniej. – wymamrotał pokrzepiająco posyłając krzywy obraz prawdziwego uśmiechu; wyciągając dłonie w celu przytrzymania dostojnego staruszka. Co ty najlepszego wyprawiasz? Kręciło mu się w głowie. Zrozumiał swój poważny stan nieważkości, gdy temperatura otoczenia podwyższyła się o kilka wymownych stopni. Przykładając wierzch dłoni do czoła próbował opanować wirowanie. Uprzejmy skrzat, który znalazł się nieopodal zaproponował kolejną szklankę zdradzieckiego trunku. Przyjmując bez wahania szedł przed siebie w poszukiwaniu obiecanych deserów. W rzeczywistości uciekał od niewygodnych pytań, prób rozszyfrowania parszywego humoru, rozbrajających ciężkich wizji i zbyt skłębionych myśli. Nie chciał psuć wieczoru opoce, z którą nie dane mu było spędzić zbyt wiele czasu. Skręcił w lewo, skuszony gwarem kobiecych rozmów. Ku jego zaskoczeniu znajoma postać rozświetliła zacieniony hol. Krwista czerwień sukni wyróżniała się na tle otoczenia, ciemne kaskady włosów przyciągały męską uwagę. Była zajęta pochłaniającą rozmową. Rozszerzył źrenice w niemym zdziwieniu - nie spodziewał się Wright właśnie tutaj. Czy powinni porozmawiać? Czy na pewno tego chciał? Przecież wiedziała o ich ostatnim spotkaniu, czy to nie ona namówiła blondynkę? I co teraz? Co robić? Licząc, że pozostanie niezauważony wślizgnął się do niewielkiego pokoiku pełnego podstarzałych szlachcianek. Pospiesznym ruchem opróżnił wyśmienitą whisky, która płynne rozlała się po całym przełyku. Damy wlepiły w niego świdrujący, oceniający wzrok i zaraz powróciły do rozmowy. Wydawało mu się, że słyszy jedynie: Taki młody, przystojny, a już w nałogu? Westchnął tylko, oby udało mu się umknąć nadchodzącemu niebezpieczeństwu.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niechętnie przyznała samej sobie, że Percival był partnerem na medal, wymarzonym kandydatem każdej dziewczyny. Prócz powierzchownej prezencji, której łatwo było ulec — co niewątpliwie przytrafiło się jej matce— potrafił udać, lub wykrzesać z siebie zainteresowanie, którego oczekiwać mogła, znów, każda kobieta. Nawet nie przeszkadzały jej jego nienaganne maniery, w których sama nie mogła się do końca odnaleźć, nie przyzwyczajona do podobnego zachowania. Dla niej w końcu umiejętność powstrzymania beknięcia po sytym obiedzie przez mężczyznę była szczytem umiejętności towarzyskich. Nie miała wygórowanych wymagań — a jednocześnie nie była tą każdą, która zachwycałaby się cały wieczór, nie odstępując go na krok. Pomimo całej masy zalet, jakie posiadał i jakie prezentował publicznie nie mogła pozbyć się uciążliwego przeświadczenia, dłużej nie da rady. Wiedza o tym, kim był, co wcześniej robił była niczym cień, który sunął za nim. Niedostrzegalny w pierwszej chwili, ale kroczący za nim krok w krok gdziekolwiek nie poszedł. Ona go widziała i przeszkadzał jej, choć nie była pewna, czy nie mniej niż ten uśmiech i to spojrzenie, które wędrując po tłumie zatrzymywało się, ledwie na krótką chwilę, na jej bracie. Jak gdyby nigdy nic, dla niepoznaki. Dobrze sobie radził z powstrzymywaniem emocji, i gdyby nie znała prawdy, patrząc na niego nigdy by się jej nie domyśliła. Gorzej było z jej bratem, który raz po raz palnął coś, co można było wybaczyć tylko jemu. Nieco dwuznaczne, może nieodpowiednie, ale szczęśliwie nie dziwiące nikogo dookoła. Ale ona wiedziała i nie mogła powstrzymać obawy, że nie tylko ona to widziała; że ktoś mógłby się dopatrzyć dewiacji, wyłapać niestosowność, o którą żadnego z nich by nie podejrzewano. A w końcu, po prawie całym dniu, zaczynała czuć się zmęczona udawaniem, że Percival był tu dziś dla niej, a ona była dla niego. A może to zmęczenie miało coś wspólnego z ilością spożytego alkoholu. Pochłaniała ognistą w zatrważającym tempie, ale zarówno doskonałe posiłki, jak i ilość utworów przetańczonych na parkiecie sprawiały, że procenty znikały z jej krwiobiegu, nie grożąc jej szczególną wpadką. Zdawało jej się też, że Percival doskonale wiedział, kiedy przerwać własną dysputę z Benem, by wyciągnąć ją do tańca, choć wcale nie miała na niego ochoty. Nie oponowała. W większości przypadków. Dziwnie ufając jego intuicji i umiejętnościom sprawiania pozorów. W tym w końcu musiał być dobry.
Mama zdawała się być zafascynowana towarzystwem, nie chciała odbierać jej tej radości, a tym bardziej sprowadzać jej na ziemię. Cieszyła się, widząc ją taką — szczęśliwą i podekscytowaną magią, jaka ją otaczała. Zatrzymała się więc na dłużej przy niej i przy tacie, który jak zwykle, niezbyt zgrabnie, podobnie jak Ben, wskazywał jej znajome twarze, które pojawiały się w pomieszczeniu, głośno i żywo witając swoich własnych znajomych. Zdawało się, że nikt, nawet najstarsi arystokraci, którzy go znali nie mieli mu za złe braku ogłady. Korzystając z chwili, w której oboje byli zajęci dyskusją na temat rosnących w ogrodzie drzewach wraz z naprawdę uroczą parą Macmillanów, cicho pożegnała mamę i zawróciła w kierunku wyjścia. Męska sylwetka zamajaczyła jej i pewnie nie zwróciłaby na nią uwagi, myląc ją z przypadkowym gościem wesela, gdyby nie nagły zwrot do jednego z pokoi, podczas którego doskonale dostrzegła profil — jak się miało okazać, zwykłego uciekiniera. Bez zastanowienia ruszyła za nim, podciągając materiał długiej sukienki. Mijając kelnera, oferującego alkohole wzięła dwie szklanki wypełnione ognistą i wkroczyła do pomieszczenia, orientując się, że cała masa starszych dam zogniskowała na niej spojrzenie. Od razu spojrzała więc na Vincenta, uśmiechając się szeroko, nieco teatralnie, odgrywanie ról nie szło jej najlepiej.
— Och, mój drogi, wszędzie cię szukałam!— podjęła głośniej, podchodząc do Rinehearta. — Moja mama chciałby cię poznać, a także twoją urodziwą wybrankę, gdzie ona się podziewa?— spytała, stając przy Vincencie i podają mu szklankę z alkoholem. — Długo jesteście razem? Co prawda byłam zaskoczona, widząc was razem i prawie pomyliłam ją z inną, blondwłosą pięknością, ale zrozumiałam, że straszna gapa ze mnie. To ktoś inny, co za niefart! Dobrze się czujesz? Zbladłeś. Słabo wyglądasz. Może wolisz usiąść?– Wskazała ruchem brody na jedno wolne miejsce pomiędzy przyglądającymi mu się czarownicami.
Mama zdawała się być zafascynowana towarzystwem, nie chciała odbierać jej tej radości, a tym bardziej sprowadzać jej na ziemię. Cieszyła się, widząc ją taką — szczęśliwą i podekscytowaną magią, jaka ją otaczała. Zatrzymała się więc na dłużej przy niej i przy tacie, który jak zwykle, niezbyt zgrabnie, podobnie jak Ben, wskazywał jej znajome twarze, które pojawiały się w pomieszczeniu, głośno i żywo witając swoich własnych znajomych. Zdawało się, że nikt, nawet najstarsi arystokraci, którzy go znali nie mieli mu za złe braku ogłady. Korzystając z chwili, w której oboje byli zajęci dyskusją na temat rosnących w ogrodzie drzewach wraz z naprawdę uroczą parą Macmillanów, cicho pożegnała mamę i zawróciła w kierunku wyjścia. Męska sylwetka zamajaczyła jej i pewnie nie zwróciłaby na nią uwagi, myląc ją z przypadkowym gościem wesela, gdyby nie nagły zwrot do jednego z pokoi, podczas którego doskonale dostrzegła profil — jak się miało okazać, zwykłego uciekiniera. Bez zastanowienia ruszyła za nim, podciągając materiał długiej sukienki. Mijając kelnera, oferującego alkohole wzięła dwie szklanki wypełnione ognistą i wkroczyła do pomieszczenia, orientując się, że cała masa starszych dam zogniskowała na niej spojrzenie. Od razu spojrzała więc na Vincenta, uśmiechając się szeroko, nieco teatralnie, odgrywanie ról nie szło jej najlepiej.
— Och, mój drogi, wszędzie cię szukałam!— podjęła głośniej, podchodząc do Rinehearta. — Moja mama chciałby cię poznać, a także twoją urodziwą wybrankę, gdzie ona się podziewa?— spytała, stając przy Vincencie i podają mu szklankę z alkoholem. — Długo jesteście razem? Co prawda byłam zaskoczona, widząc was razem i prawie pomyliłam ją z inną, blondwłosą pięknością, ale zrozumiałam, że straszna gapa ze mnie. To ktoś inny, co za niefart! Dobrze się czujesz? Zbladłeś. Słabo wyglądasz. Może wolisz usiąść?– Wskazała ruchem brody na jedno wolne miejsce pomiędzy przyglądającymi mu się czarownicami.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie pamiętał kiedy ostatnio uczestniczył w tak uroczystej ceremonii. Będąc mieszkańcem macierzystych terenów deszczowej Anglii, nie uzyskał zbyt wielu okazji, aby nawiedzić wystawne, wyjątkowe zaślubiny. Nie mieli dużej rodziny – w przeciągu trzydziestu lat życia największą liczbę krewnych widział chyba na pogrzebie ukochanej matki. Czyż to nie przerażające? Nie miał odwagi, aby zapytać ojca o tak istotny szczegół. Została jedynie stara ciotka Sara, której nieprzyjemne usposobienie zniechęcało do wszelkich, podejmowanych działań. Dlatego też z zachwytem, ale i lekką zazdrością spoglądał na dziedziniec skąpany w kolorowych, napuszonych sylwetkach. Zastanawiał się nad skomplikowanymi koligacjami, znajomościami między szlacheckimi przedstawicielami nowego małżeństwa. Nie odczuwał przytłoczenia – z przyjemnością doglądał bajecznej krzątaniny wirującej w blasku tysiąca maleńkich światełek. Spijał piękno arystokratycznego memoriału – kto wie, może miał zobaczyć je po raz ostatni? I choć nie widział się w roli dostojnego magnata, bujna wyobraźnia podpowiadała najdziwniejsze, abstrakcyjne wizje. W tym jednym, halucynogennym, wzmożonym alkoholem momencie, widniał w samym środku ciekawskich par oczu. Trzymał dłoń pięknej partnerki o przenikliwie niebieskich oczach i jasnych jak pszenica włosach. Tańczyli – nic poza nimi się nie liczyło.
Opuszczając rozbawioną towarzyszkę, ruszył wąską kamienną alejką. Kroki były posuwiste, czasem chwiejne, jakby podstawowa czynność wydawała się niemożliwa, zbyt trudna. Nieznajome uczucie ciągnęło w dół; pragnął opaść na jasną, równo przystrzyżoną trawę. Gwar rozmów mieszał się z odgłosem skocznej muzyki, lecz teraz wsłuchiwał się jedynie w dźwięk skołatanych myśli. Odetchnął ciężko nabierając świeżego, majowego powietrza przesyconego zapachem orientalnych kwiatów. Zatrzymał się na podłużnych schodach opierając o barierkę; zakręciło mu się w głowie, prawie nie utrzymał równowagi. Wspinając się po marmurowych przeszkodach, opadł na ozdobną balustradę kładąc brodę na szorstkich dłoniach. Przymknął oczy, na ułamek sekundy odpłynął w zupełnie inny, odległy świat. Obraz dwóch, rozpromienionych sylwetek wychodzących z zielonego lasu zjawił się niemalże natychmiast. Że też musieli konkurować ze sobą, aż tak blisko. Coś nieprzyjemnego prześlizgnęło się po żołądku, zdawał się widzieć wszystko idealnie, dokładnie, bardzo wyraźnie. Drobne gesty, ulotne uśmiechy, iskry w oczach, obustronną swobodę wyglądającą tak dwuznacznie. Analizował nieznaną aparycję obcego mężczyzny. Od kiedy gustowała w młodszych? Kim był? Dlaczego pojawił się dopiero teraz? Był jedynie przypadkowym gościem, a może kimś związanym z pozostałymi jednostkami? Nie podobało mu się jak na nią patrzył – jak pewnie odwzajemniał złowrogie, wymowne spojrzenia. Prowokował go, wyzywał do konfrontacji. Nieświadomie, sprzecznie ze spokojnym charakterem – pragnął wyzwania. Udowodnienia wyższości, uratowania nadszarpniętej, męskiej dumy. Otworzył oczy. Spoglądał przed siebie przybierając newralgiczny, statyczny punkt. Oczy nabrały ciemniejszej barwy, emocje opadły. Powrócił do realnego świata, w którym poczucie winy przywitało z rozwartymi ramionami. To wszystko nie działo się bez przyczyny. To jego wina. Musiał się napić – natychmiast.
Kilkukrotnie zgubił się w obszernym zamczysku. Plątanina pomieszczeń nie sprzyjała upojonej orientacji w terenie. Najmniej obojętnie przechodził obok tymczasowej palarni; głód nikotyny uderzył w sam środek zmęczonego ciała. Wiedział, że to zły znak – dymne odurzenie całkowicie oderwałoby ogarniającą świadomość. Wchodząc po kolejnych, obszernych schodach, zmarszczył brwi. Dziwił się, iż nie spotykał nikogo znajomego. Rozpoznawalne oblicza zginęły kilka godzin temu. Przez ten czas zdołał zamienić jedynie kilka, ogólnych słów na temat eleganckiego przyjęcia. Czyżby przegapił jakąś atrakcję? A może cały świat zaczął go unikać? Niebywałe. Wchodząc w nieco ciemniejszy korytarz, przyglądał się drogim obrazom. Z wolna upijał nadmiar wyskokowego alkoholu, kiedy to pewna postać odziana w krwistą purpurę wyrosła tuż przed nim - w zasięgu wzroku. Cholera. Ochłonął, czyżby odrobinę otrzeźwiał? Wiedział jak to wyglądało – jakby tchórzył, uciekał, chował przed niewygodną konfrontacją. Spanikował. Widząc jedyne, otwarte pomieszczenie wślizgnął się do szykownego pokoju. Dopił zawartość kryształowej szklaneczki, a gdy intensywny wzrok podstarzałych dam zaczął zbyt mocno przenikać materiał garnituru, odwrócił się, ukłonił i posłał w ich stronę usprawiedliwiający uśmiech. Czy to wystarczy? Czy Wright odpuściła? Właśnie wyciągał rękę po słodki smakołyk, kiedy znajomy głos w specyficznej intonacji zatrzymał ów czyn. I znów ten dziwny ścisk w okolicach żołądku. Przymknął powieki i wyprostował ramiona. Ściskając usta w wąski wyraz uśmiechu odwrócił się gwałtownie odpowiadając: – Hannah! Jak dobrze cię widzieć – pięknie wyglądasz! Ta czerwień... – zaczął okrężnie. W jego tonacji można było wyczuć wymuszoną uprzejmość. Słowa były trochę zaplątane, choć wcale tego nie czuł. – Szukałaś mnie? Wystarczyło przecież wysłać sowę. – zaśmiał się niekontrolowanie. Temperatura wzrosła, wszystko uderzyło do głowy. Odebrał od niej szklankę i niemalże od razu zamoczył usta wypijając pół zawartości. Źrenice rozszerzyły się na kolejne słowa. Przytrzymywał szkło przy twarzy nieco dłużej. Nie chciał, aby widziała jego zaskoczoną, a za razem zagubioną minę. Co mam ci do cholery powiedzieć? Odsunął zawartość wlepiając wzrok w zdeterminowaną towarzyszkę. – Chyba nie wiem o czym mówisz. – zagrał na zwłokę. Wiedział, że nie odpuści. Każdy kolejny wers był mocniejszy, dobitniejszy, wbijający maleńkie igiełki w najbardziej wrażliwe części ciała. Wysłuchał do końca. Odstawił szklankę i westchnął ciężko. To wszystko było jakąś pomyłką, dziwacznym absurdem. Skąd takie wnioski? Jaki związek, jaka partnerka? O co w tym wszystkim chodziło? Zmarszczył czoło. – Czuję się znakomicie. – wymamrotał utrzymując pozory nagłego ozdrowienia. Wzmocnił spojrzenie przybierając poważną minę. Postanowił zagrać w jej grę, lecz nie ukrywać prawdy: – Nie wiem skąd wzięły się te nieprawdziwe insynuacje, ale partnerka, o której mówisz to moja przyjaciółka z klasy z Hogwartu. Nazywa się Cora Howell. Przedstawić cię? – wyrzucił bez mrugnięcia. Założył ręce na piersi, zmienił pozycję na bardziej nonszalancką. Żałował, że nie zostawił marynarki. – Nie jesteśmy w związku. Nic nas nie łączy. Zabrałem ją jedynie na wesele, zadowolona? – wyrzucił pospiesznie, beznamiętnie trochę bardziej zdenerwowany. Ponownie ujął kryształ w drżącą rękę i opróżnił pozostałą ciecz. Słowa cisnęły się na język, dlatego nie mógł ich dłużej utrzymywać: – A skoro mowa o pewnej blond piękności… – zaczął jadowicie. – To chyba też szybko znalazła pocieszenie, co? Jesteś jej wysłanniczką, masz mi do przekazania jakieś ciekawe informacje? – bo może nie był bez winy. Znał jej smak, konsekwencje oraz ból. Jednakże czy można rozpatrywać jakiekolwiek wykroczenie bez ustalenia prawdziwie odpowiedzialnej strony? Jak to interpretować droga Wright? - Zamieniam się w słuch.
Opuszczając rozbawioną towarzyszkę, ruszył wąską kamienną alejką. Kroki były posuwiste, czasem chwiejne, jakby podstawowa czynność wydawała się niemożliwa, zbyt trudna. Nieznajome uczucie ciągnęło w dół; pragnął opaść na jasną, równo przystrzyżoną trawę. Gwar rozmów mieszał się z odgłosem skocznej muzyki, lecz teraz wsłuchiwał się jedynie w dźwięk skołatanych myśli. Odetchnął ciężko nabierając świeżego, majowego powietrza przesyconego zapachem orientalnych kwiatów. Zatrzymał się na podłużnych schodach opierając o barierkę; zakręciło mu się w głowie, prawie nie utrzymał równowagi. Wspinając się po marmurowych przeszkodach, opadł na ozdobną balustradę kładąc brodę na szorstkich dłoniach. Przymknął oczy, na ułamek sekundy odpłynął w zupełnie inny, odległy świat. Obraz dwóch, rozpromienionych sylwetek wychodzących z zielonego lasu zjawił się niemalże natychmiast. Że też musieli konkurować ze sobą, aż tak blisko. Coś nieprzyjemnego prześlizgnęło się po żołądku, zdawał się widzieć wszystko idealnie, dokładnie, bardzo wyraźnie. Drobne gesty, ulotne uśmiechy, iskry w oczach, obustronną swobodę wyglądającą tak dwuznacznie. Analizował nieznaną aparycję obcego mężczyzny. Od kiedy gustowała w młodszych? Kim był? Dlaczego pojawił się dopiero teraz? Był jedynie przypadkowym gościem, a może kimś związanym z pozostałymi jednostkami? Nie podobało mu się jak na nią patrzył – jak pewnie odwzajemniał złowrogie, wymowne spojrzenia. Prowokował go, wyzywał do konfrontacji. Nieświadomie, sprzecznie ze spokojnym charakterem – pragnął wyzwania. Udowodnienia wyższości, uratowania nadszarpniętej, męskiej dumy. Otworzył oczy. Spoglądał przed siebie przybierając newralgiczny, statyczny punkt. Oczy nabrały ciemniejszej barwy, emocje opadły. Powrócił do realnego świata, w którym poczucie winy przywitało z rozwartymi ramionami. To wszystko nie działo się bez przyczyny. To jego wina. Musiał się napić – natychmiast.
Kilkukrotnie zgubił się w obszernym zamczysku. Plątanina pomieszczeń nie sprzyjała upojonej orientacji w terenie. Najmniej obojętnie przechodził obok tymczasowej palarni; głód nikotyny uderzył w sam środek zmęczonego ciała. Wiedział, że to zły znak – dymne odurzenie całkowicie oderwałoby ogarniającą świadomość. Wchodząc po kolejnych, obszernych schodach, zmarszczył brwi. Dziwił się, iż nie spotykał nikogo znajomego. Rozpoznawalne oblicza zginęły kilka godzin temu. Przez ten czas zdołał zamienić jedynie kilka, ogólnych słów na temat eleganckiego przyjęcia. Czyżby przegapił jakąś atrakcję? A może cały świat zaczął go unikać? Niebywałe. Wchodząc w nieco ciemniejszy korytarz, przyglądał się drogim obrazom. Z wolna upijał nadmiar wyskokowego alkoholu, kiedy to pewna postać odziana w krwistą purpurę wyrosła tuż przed nim - w zasięgu wzroku. Cholera. Ochłonął, czyżby odrobinę otrzeźwiał? Wiedział jak to wyglądało – jakby tchórzył, uciekał, chował przed niewygodną konfrontacją. Spanikował. Widząc jedyne, otwarte pomieszczenie wślizgnął się do szykownego pokoju. Dopił zawartość kryształowej szklaneczki, a gdy intensywny wzrok podstarzałych dam zaczął zbyt mocno przenikać materiał garnituru, odwrócił się, ukłonił i posłał w ich stronę usprawiedliwiający uśmiech. Czy to wystarczy? Czy Wright odpuściła? Właśnie wyciągał rękę po słodki smakołyk, kiedy znajomy głos w specyficznej intonacji zatrzymał ów czyn. I znów ten dziwny ścisk w okolicach żołądku. Przymknął powieki i wyprostował ramiona. Ściskając usta w wąski wyraz uśmiechu odwrócił się gwałtownie odpowiadając: – Hannah! Jak dobrze cię widzieć – pięknie wyglądasz! Ta czerwień... – zaczął okrężnie. W jego tonacji można było wyczuć wymuszoną uprzejmość. Słowa były trochę zaplątane, choć wcale tego nie czuł. – Szukałaś mnie? Wystarczyło przecież wysłać sowę. – zaśmiał się niekontrolowanie. Temperatura wzrosła, wszystko uderzyło do głowy. Odebrał od niej szklankę i niemalże od razu zamoczył usta wypijając pół zawartości. Źrenice rozszerzyły się na kolejne słowa. Przytrzymywał szkło przy twarzy nieco dłużej. Nie chciał, aby widziała jego zaskoczoną, a za razem zagubioną minę. Co mam ci do cholery powiedzieć? Odsunął zawartość wlepiając wzrok w zdeterminowaną towarzyszkę. – Chyba nie wiem o czym mówisz. – zagrał na zwłokę. Wiedział, że nie odpuści. Każdy kolejny wers był mocniejszy, dobitniejszy, wbijający maleńkie igiełki w najbardziej wrażliwe części ciała. Wysłuchał do końca. Odstawił szklankę i westchnął ciężko. To wszystko było jakąś pomyłką, dziwacznym absurdem. Skąd takie wnioski? Jaki związek, jaka partnerka? O co w tym wszystkim chodziło? Zmarszczył czoło. – Czuję się znakomicie. – wymamrotał utrzymując pozory nagłego ozdrowienia. Wzmocnił spojrzenie przybierając poważną minę. Postanowił zagrać w jej grę, lecz nie ukrywać prawdy: – Nie wiem skąd wzięły się te nieprawdziwe insynuacje, ale partnerka, o której mówisz to moja przyjaciółka z klasy z Hogwartu. Nazywa się Cora Howell. Przedstawić cię? – wyrzucił bez mrugnięcia. Założył ręce na piersi, zmienił pozycję na bardziej nonszalancką. Żałował, że nie zostawił marynarki. – Nie jesteśmy w związku. Nic nas nie łączy. Zabrałem ją jedynie na wesele, zadowolona? – wyrzucił pospiesznie, beznamiętnie trochę bardziej zdenerwowany. Ponownie ujął kryształ w drżącą rękę i opróżnił pozostałą ciecz. Słowa cisnęły się na język, dlatego nie mógł ich dłużej utrzymywać: – A skoro mowa o pewnej blond piękności… – zaczął jadowicie. – To chyba też szybko znalazła pocieszenie, co? Jesteś jej wysłanniczką, masz mi do przekazania jakieś ciekawe informacje? – bo może nie był bez winy. Znał jej smak, konsekwencje oraz ból. Jednakże czy można rozpatrywać jakiekolwiek wykroczenie bez ustalenia prawdziwie odpowiedzialnej strony? Jak to interpretować droga Wright? - Zamieniam się w słuch.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wbiegając za Vincentem do pokoju, w którym usiłował się przed nią ewidentnie schować nie myślała jeszcze, co zrobi i co mu powie. Instynktownie pociągnęła sukienkę i ruszyła za nim, czując nagłą i nieodpartą potrzebę powiedzenia mu wszystkiego, co o nim myśli. Ale kiedy była już w środku, a przebywające tam damy, delektujące się smakołykami i winem przeniosły na nią wzrok zesztywniała cała. CHoć trwał to tylko moment, każde wprawne oko mogło zauważyć, jak uniosła się kilka cali, prostując kręgosłup, zadzierając wyżej brodę, wydłużając smukłą szyję. Jak zwierzę, które w ten sposób chce sprawić, że będzie wyglądało na większe, groźniejsze. Bardziej niebezpieczne. Ułamki sekund pełne niepewności minęły na tyle szybko, że zapomniała o chwilowym dyskomforcie, od razu ogniskując spojrzenie czekoladowych oczu na swojej ofierze. Wejście w rolę wyszło jej zadziwiająco gładko, zaczepnie zwróciła się do mężczyzny, który wydawał się lekko zachwiany. Pijany? Nim była w stanie się co do tego upewnić, zdążyła mu juz grzecznie wręczyć szklaneczkę, by nie stali jak kołki, zwracając na siebie zbyt wielką uwagę otaczających gości, kłócąc się w mało elegancki sposób.
Kiedy skomentował jej sukienkę, uśmiechnęła się szeroko, lecz w tym wyrazie twarzy brakowało szczerego zadowolenia i wdzięczności za ofiarowany komplement.
— Podoba ci się? Przez chwilę bałam się, że rozjuszy kilka byczków, ale wyglądasz na całkiem ugodowo nastawionego — mruknęła i zatrzepotała rzęsami niewinnie. Kiedy zaśmiał się gwałtownie, utrzymała wyjątkowo sztuczny uśmiech na twarzy, ze spokojem przyglądając się jego nagłemu wybuchowi, póki się nie uspokoił. Później upiła łyk whisky i machnęła ręką od niechcenia, jakby żartował.— Gdzież sowę. Nie noszę jej ze sobą w torebce. Ta jest zresztą tak mała, że mieści mi się w niej tylko chusteczka bawełniana i klucze do domu. Szukałam cię tutaj, głuptasie.
Wygładziła sukienkę i skinęła głową na pożegnanie jednej z wychodzących kobiet. Zbliżyła się do stołu z przekąskami, co chwilę spoglądając na Vincenta, dając mu tym samym znak, że cały czas słucha go bardzo uważnie. Nie zamierzała mu odpuścić; o nie. A tym bardziej po tym, co powiedziała jej Just o tej randce w wąwozie.
— To chyba niedobrze, że czujesz się znakomicie. Słyszałam, że zjadła cię zazdrość o partnera mojej przyjaciółki — dodała konspiracyjnym szeptem, sięgając po babeczkę. Ugryzła ja delikatnie, a kilka jagód posypało jej się po sukience, szczęśliwie, nie czyniąc na niej żadnych szkód. — Jest całkiem przystojny, prawda? Znam Keata od kilku lat. Nie masz nawet pojęcia, jakie ma wspaniałe poczucie humoru. Jest bardzo miły i rozrywkowy. Just chyba świetnie się z nim bawi — stwierdziła z lekkim przekąsem, szybko jednak wracając wzrokiem do Vincenta. — No i co najważniejsze, trochę jakby współpracują ze sobą — dodała i uśmiechnęła się do niego wrednie. Nie była do końca pewna, jak wiele Just powiedziała Vincentowi o Zakonie Feniksa, ani o tym, kim jest, ale z jej relacji wynikało, że chciała grać z nim otwarte karty i za jej radą, zrzuciła z siebie ten ciężar. A on, zamiast pomóc jej go dźwigać zmył się jak tchórzliwy szczur z tonącego okrętu. — To ona go przyprowadziła do naszego towarzystwa. Chyba dobrze się znają — może sama powinna ją spytać skąd właściwie między nimi podobna relacja, ale wszystkie wyjaśnienia sprawiły, że przestała chodzić nabzdyczona. Nie chciała już do tego wracać; nie dzisiaj. — Gdybyś zechciał z nią tu przyjść to pewnie dobrze bawiłaby się w twoim towarzystwie, ale najwyraźniej miałeś wyjątkowo atrakcyjny powód, aby tego nie robić. A ja głupia przez chwilę próbowałam ją przekonać, że powinna się dla ciebie otworzyć. Kretynka ze mnie — mruknęła i ugryzła kolejny kawałek babeczki. — Jest wyborna. Chcesz?— Podsunęła mu ją i uniosła brwi, wlepiając w niego jadowite spojrzenie. — Cara Howell. Nic mi to chyba nie mówi — dodała lekceważąco; na pozór, dziewczyna, która przyszła z Vincentem nie wyglądała na wywłokę, która uwiodłaby go i okręciła wokół palca. Co więcej, wydawała się nawet sympatyczna. — Od kiedy to zabiera się przyjaciół na wesela?— Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego krytycznie. Zazwyczaj na podobne uroczystości przychodziło się samemu, by poznać kogoś lub z kimś, wobec kogo miało się jakieś plany — mniej lub bardziej poważne. Nie miała pojęcia, skąd ten nowoczesny i luźny styl, zarówno w podejściu Tonks, jak i Rinehearta. Spojrzała na podsłuchujące ich rozmowę starsze kobiety, które przytaknęły jej ruchem głowy, jakby popierały jej tezę.
Kiedy skomentował jej sukienkę, uśmiechnęła się szeroko, lecz w tym wyrazie twarzy brakowało szczerego zadowolenia i wdzięczności za ofiarowany komplement.
— Podoba ci się? Przez chwilę bałam się, że rozjuszy kilka byczków, ale wyglądasz na całkiem ugodowo nastawionego — mruknęła i zatrzepotała rzęsami niewinnie. Kiedy zaśmiał się gwałtownie, utrzymała wyjątkowo sztuczny uśmiech na twarzy, ze spokojem przyglądając się jego nagłemu wybuchowi, póki się nie uspokoił. Później upiła łyk whisky i machnęła ręką od niechcenia, jakby żartował.— Gdzież sowę. Nie noszę jej ze sobą w torebce. Ta jest zresztą tak mała, że mieści mi się w niej tylko chusteczka bawełniana i klucze do domu. Szukałam cię tutaj, głuptasie.
Wygładziła sukienkę i skinęła głową na pożegnanie jednej z wychodzących kobiet. Zbliżyła się do stołu z przekąskami, co chwilę spoglądając na Vincenta, dając mu tym samym znak, że cały czas słucha go bardzo uważnie. Nie zamierzała mu odpuścić; o nie. A tym bardziej po tym, co powiedziała jej Just o tej randce w wąwozie.
— To chyba niedobrze, że czujesz się znakomicie. Słyszałam, że zjadła cię zazdrość o partnera mojej przyjaciółki — dodała konspiracyjnym szeptem, sięgając po babeczkę. Ugryzła ja delikatnie, a kilka jagód posypało jej się po sukience, szczęśliwie, nie czyniąc na niej żadnych szkód. — Jest całkiem przystojny, prawda? Znam Keata od kilku lat. Nie masz nawet pojęcia, jakie ma wspaniałe poczucie humoru. Jest bardzo miły i rozrywkowy. Just chyba świetnie się z nim bawi — stwierdziła z lekkim przekąsem, szybko jednak wracając wzrokiem do Vincenta. — No i co najważniejsze, trochę jakby współpracują ze sobą — dodała i uśmiechnęła się do niego wrednie. Nie była do końca pewna, jak wiele Just powiedziała Vincentowi o Zakonie Feniksa, ani o tym, kim jest, ale z jej relacji wynikało, że chciała grać z nim otwarte karty i za jej radą, zrzuciła z siebie ten ciężar. A on, zamiast pomóc jej go dźwigać zmył się jak tchórzliwy szczur z tonącego okrętu. — To ona go przyprowadziła do naszego towarzystwa. Chyba dobrze się znają — może sama powinna ją spytać skąd właściwie między nimi podobna relacja, ale wszystkie wyjaśnienia sprawiły, że przestała chodzić nabzdyczona. Nie chciała już do tego wracać; nie dzisiaj. — Gdybyś zechciał z nią tu przyjść to pewnie dobrze bawiłaby się w twoim towarzystwie, ale najwyraźniej miałeś wyjątkowo atrakcyjny powód, aby tego nie robić. A ja głupia przez chwilę próbowałam ją przekonać, że powinna się dla ciebie otworzyć. Kretynka ze mnie — mruknęła i ugryzła kolejny kawałek babeczki. — Jest wyborna. Chcesz?— Podsunęła mu ją i uniosła brwi, wlepiając w niego jadowite spojrzenie. — Cara Howell. Nic mi to chyba nie mówi — dodała lekceważąco; na pozór, dziewczyna, która przyszła z Vincentem nie wyglądała na wywłokę, która uwiodłaby go i okręciła wokół palca. Co więcej, wydawała się nawet sympatyczna. — Od kiedy to zabiera się przyjaciół na wesela?— Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego krytycznie. Zazwyczaj na podobne uroczystości przychodziło się samemu, by poznać kogoś lub z kimś, wobec kogo miało się jakieś plany — mniej lub bardziej poważne. Nie miała pojęcia, skąd ten nowoczesny i luźny styl, zarówno w podejściu Tonks, jak i Rinehearta. Spojrzała na podsłuchujące ich rozmowę starsze kobiety, które przytaknęły jej ruchem głowy, jakby popierały jej tezę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zwiastowała kłopoty. Czuł to w przemęczonych kościach, skrzypiących stawach gdy niemalże niezauważony przemykał wzdłuż ozdobnej, korytarzowej ściany. Nie chciał tej konfrontacji. Obawiał się gorzkich słów, sterty pretensji, niezbyt przychylnych wieści. Nie była jego zwolenniczką. Mimo rzadko przeplatanych, wspólnych szlaków, pamiętał ostry wzrok czekoladowych tęczówek ukazany na samym środku szkolnego korytarza. Dobrze, że nie docierały do niego żadne, wypowiadane przez nią słowa, obelgi oraz niepokojące wątpliwości. Może kiedyś się do mnie przekonasz, jak myślisz Wright?
Stojąc przy obszernym stole wypełnionym orientalnymi przysmakami, analizował wszelkie kontrowersje zaistniałe na eleganckiej ceremonii. Założył dłonie na klatce piersiowej i zmarszczył brwi. Do jakiego niedopuszczalnego czynu przyczynił się tym razem? Co takiego mogła mu zarzucić? Czyżby był okrutnym sprawcą? Przecież dobrze widział oraz wiedział co się tam dzieje. Spostrzegawcze oko wyłapywało wszystkie szczegóły, nakładając odpowiednią interpretację. Czego w tym wszystkim nie rozumiała?
Ciężka sylwetka obsunęła się z ostrej krawędzi mebla. Zachwiał się przypominając sobie jak wielka ilość bursztynowego płynu przepływa przez wąskie kanaliki niebieskich żył. Zaszumiało mu w głowie, lecz sprawnie przezwyciężył chwilowe zamroczenie. Westchnął ciężko i wyprostował sylwetkę. Uniósł dłoń w geście przeprosin, usprawiedliwiając swą niekontrolowaną niezdarność jednym z najbardziej szarmanckich, perlistych uśmiechów. W tej jednej chwili pragnął skosztować wyśmienitej, lukrowanej babeczki, lecz purpurowy oprawca odnalazł ukrytą ofiarę. Zdążył jedynie musnąć kawałek ciasta, odwrócić się powolnie zawieszając roziskrzone, błękitne tęczówki na wystrojonym profilu. Płuca nasiąknęły perfumowanym powietrzem. Przekręcił oczami i oparł o drewnianą strukturę nieco pewniej, wygodniej. Zerknął asekuracyjnie w stronę szlacheckich przedstawicielek, które z zainteresowaniem śledziły niespodziewane zgromadzenie. Zakręcił szklanką z odurzającym płynem. Lód zabrzęczał dźwięcznie odbijany od kryształowych ścianek. Natchniony tak szczerym grymasem rozmownej towarzyszki odpowiedział: – Och niesamowicie! – zaczął podirytowany wkładając między sylaby strużki nieszczerego, nieprawdziwego zachwytu. Uniósł kącik ust do góry, gdy pozostałe słowa przedzieliły dzieloną, salonową powierzchnię. Lewa dłoń uniosła się do pionu w celu zaakcentowania pewniej, niezaprzeczalnej wypowiedzi: – Jestem przecież łagodny jak baranek. Może nie działasz na mnie tak jak to sobie założyłaś. – wzruszył ramionami i dopełniając cyniczny grymas, upił kilka spływających powolnie kropel. Nie dołączy do grona adoratorów, jawnych pochlebców, zauroczonych jegomościów. Wyczuwał w tym podstęp, był nadzwyczaj podejrzliwy. I choć zamroczony umysł pomijał drobne gesty, niepełność mimiki twarzy, starał się nie ulec ukrytym prowokacjom. Była sprytniejsza niż mogło mu się początkowo wydawać.
Śmiech, który wydobył się z jego piersi był niespodziewany, niekontrolowany. Dlaczego nie reagowała? Między całkowitym spokojem targanej chichotem sylwetki, zdołał wybełkotać przerywane: – Ty szukałaś mnie? Pewnie chciałaś zatańczyć? – zarzucił śpiewnie nie mając w tym momencie żadnych granic. Powoli tracił nad sobą kontrolę. Nie potrafił zapanować nad spontanicznymi, alkoholowymi reakcjami. Byli przecież na przepięknej uroczystości, świętując szczęście najcudowniejszej pary młodej. Jak inaczej mógłby się zachowywać?
Kobieta zbliżyła się nieznacznie. Spoważniał momentalnie marszcząc czoło. Konfrontował się z wymownym, przenikliwym spojrzeniem wnikającym w głębie miękkiego ciała. Zbliżała się prawdziwa bitwa. Wyciągała najcięższą artylerię. Chciał jeszcze raz zamoczyć spierzchnięte wargi jednak, zamarł.
Słyszałam, że zjadła cię zazdrość…
Czyżby uczucie, które na nowo zakiełkowało gdzieś w okolicy serca można było nazwać jedynie zazdrością? Czy zauważyła zmieniony, zbolały, przerażony wręcz wyraz twarzy? Poczuła ten sam, obciążający bodziec, który osiadł na rozbudowanych ramionach? Rozczarowanie, straconą nadzieję, zakłopotanie? Odstawił szklankę siłowo, przełknął ślinę niezauważalnie. Przemilczał pierwsze wersety, szukając odpowiednich słów. Uspokajał wewnętrzne emocje, które ukazałyby rozchwiane przejęcie: – Nie mi oceniać. – wyrzucił gorzko, ochryple wprost dziewczęcej aparycji. Podniósł szklankę i zapił ten parszywy, obrzydliwy niesmak konkurencji. Przystojniejszy, zabawniejszy, lepszy? Dobry przyjaciel, wspaniały kompan, ideał, sukinsyn. Spoglądał w ziemię. Unosząc głowę do góry, obdarzył współtowarzyszkę czymś w rodzaju politowania, podirytowania, pretensji. Po co mu to wszystko mówiła? Dlaczego? Była jej powiernikiem?
Odchrząknął, aby słowa nie łamały się na kolejnej wypowiedzi. Nie wyszło tak jak zakładał: – Świetnie. – przerwał i uśmiechnął się na krótko, blado.
– Cieszę się, że tak szybko umie się pocieszyć. – skwitował, jednakże na kolejny przytyk zmarszczył brwi. Przesunął się na stole i wyrzucił zdenerwowany, coraz bardziej zniecierpliwiony: – Po co mi to wszystko mówisz? Tonks ci kazała? Poskarżyła się? Nie mogła zrobić tego sama? Teraz już nie jest taka odważna? – salwa pytań wylała się tuż pod nogi. Pokręcił głową z dezaprobatą, wyraźnie poruszony. Zaplótł ręce na klatce piersiowej, przyjmując całkowicie zamkniętą postawę. Głowa przekręciła się w stronę okna przepuszczającego migoczące iskierki ogrodowych dekoracji. A więc dokonała wyboru? Znalazła kogoś bliższego, bardziej godziwego? Czyżby go ukrywała? Nie chciała przedstawić prawdy, która tak swobodnie wylewała się na liliową powierzchnię te kilka tygodni temu?
Przytrzymał wzrok na jednym, zagubionym ogniku. Ociągał się, zbierał myśli. Musiały odbyć jakąś rozmowę. Wiedziała zbyt dużo. Westchnął ciężko i kręcąc głową z niedowierzaniem, zmusił się aby wejrzeć w czekoladowe punkty z tak wielką odrazą. Miał dość tej absurdalnej sytuacji, niepożądanego towarzystwa. Chciał zapaść się pod ziemię, utonąć w kaskadach znieczulających trunków. Zostać po prostu sam. Grymas zniesmaczenia malował się na zarośniętych policzkach: – Gdybym wiedział, może by tak było. Po za tym, nie będę i nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. – nie jesteś moją powierniczką, jesteś diabelnym wysłannikiem rujnującym całokształt. Dobrze się z tym czujesz?
Brew powędrowała do góry. Nie przyjął propozycji przekąski. Było mu niedobrze. Zaciekawił go fakt, iż profil przyjaciółki pozostawał nieznany. Nie minęły się nawet w najpopularniejszym, hogwarckim korytarzu? – Bardzo mi przykro. Nie wiesz co tracisz. – skwitował nagle w tym samym, szybkim, lekceważącym tonie. Zacisnął ramiona i przechylił głowę lekko w prawo. Nie pozwoliłby, aby jakiekolwiek złe słowo wydostało się w stronę pozostawionej na dworze partnerki. Był już tym wszystkim naprawdę zmęczony. Kolejne pytanie tylko go w tym utwierdziło. Westchnął ciężko i wyprostował sylwetkę gotowy do odejścia. Mimo podwyższonych trzewików górował nad kobiecą linią. Skomentował ów zdanie zniecierpliwionym coraz bardziej niechętnym: – Od kiedy zabieranie przyjaciół na wesela jest niedopuszczalną zbrodnią? Justine też zadałaś to pytanie? Czy może jednak w jej przypadku to coś więcej niż przyjaźń i dostała przyzwolenie? - wyrecytował pospiesznie opierając rękę na krawędzi stołu. Zaraz potem dodał: – Możemy już to skończyć? – on nie poprosił, on zażądał. Nie obchodziła go zgromadzona publiczność, która słysząc niekulturalną odzywkę wypełniła pokój przerażonym dźwiękiem nabieranego powietrza.
Stojąc przy obszernym stole wypełnionym orientalnymi przysmakami, analizował wszelkie kontrowersje zaistniałe na eleganckiej ceremonii. Założył dłonie na klatce piersiowej i zmarszczył brwi. Do jakiego niedopuszczalnego czynu przyczynił się tym razem? Co takiego mogła mu zarzucić? Czyżby był okrutnym sprawcą? Przecież dobrze widział oraz wiedział co się tam dzieje. Spostrzegawcze oko wyłapywało wszystkie szczegóły, nakładając odpowiednią interpretację. Czego w tym wszystkim nie rozumiała?
Ciężka sylwetka obsunęła się z ostrej krawędzi mebla. Zachwiał się przypominając sobie jak wielka ilość bursztynowego płynu przepływa przez wąskie kanaliki niebieskich żył. Zaszumiało mu w głowie, lecz sprawnie przezwyciężył chwilowe zamroczenie. Westchnął ciężko i wyprostował sylwetkę. Uniósł dłoń w geście przeprosin, usprawiedliwiając swą niekontrolowaną niezdarność jednym z najbardziej szarmanckich, perlistych uśmiechów. W tej jednej chwili pragnął skosztować wyśmienitej, lukrowanej babeczki, lecz purpurowy oprawca odnalazł ukrytą ofiarę. Zdążył jedynie musnąć kawałek ciasta, odwrócić się powolnie zawieszając roziskrzone, błękitne tęczówki na wystrojonym profilu. Płuca nasiąknęły perfumowanym powietrzem. Przekręcił oczami i oparł o drewnianą strukturę nieco pewniej, wygodniej. Zerknął asekuracyjnie w stronę szlacheckich przedstawicielek, które z zainteresowaniem śledziły niespodziewane zgromadzenie. Zakręcił szklanką z odurzającym płynem. Lód zabrzęczał dźwięcznie odbijany od kryształowych ścianek. Natchniony tak szczerym grymasem rozmownej towarzyszki odpowiedział: – Och niesamowicie! – zaczął podirytowany wkładając między sylaby strużki nieszczerego, nieprawdziwego zachwytu. Uniósł kącik ust do góry, gdy pozostałe słowa przedzieliły dzieloną, salonową powierzchnię. Lewa dłoń uniosła się do pionu w celu zaakcentowania pewniej, niezaprzeczalnej wypowiedzi: – Jestem przecież łagodny jak baranek. Może nie działasz na mnie tak jak to sobie założyłaś. – wzruszył ramionami i dopełniając cyniczny grymas, upił kilka spływających powolnie kropel. Nie dołączy do grona adoratorów, jawnych pochlebców, zauroczonych jegomościów. Wyczuwał w tym podstęp, był nadzwyczaj podejrzliwy. I choć zamroczony umysł pomijał drobne gesty, niepełność mimiki twarzy, starał się nie ulec ukrytym prowokacjom. Była sprytniejsza niż mogło mu się początkowo wydawać.
Śmiech, który wydobył się z jego piersi był niespodziewany, niekontrolowany. Dlaczego nie reagowała? Między całkowitym spokojem targanej chichotem sylwetki, zdołał wybełkotać przerywane: – Ty szukałaś mnie? Pewnie chciałaś zatańczyć? – zarzucił śpiewnie nie mając w tym momencie żadnych granic. Powoli tracił nad sobą kontrolę. Nie potrafił zapanować nad spontanicznymi, alkoholowymi reakcjami. Byli przecież na przepięknej uroczystości, świętując szczęście najcudowniejszej pary młodej. Jak inaczej mógłby się zachowywać?
Kobieta zbliżyła się nieznacznie. Spoważniał momentalnie marszcząc czoło. Konfrontował się z wymownym, przenikliwym spojrzeniem wnikającym w głębie miękkiego ciała. Zbliżała się prawdziwa bitwa. Wyciągała najcięższą artylerię. Chciał jeszcze raz zamoczyć spierzchnięte wargi jednak, zamarł.
Słyszałam, że zjadła cię zazdrość…
Czyżby uczucie, które na nowo zakiełkowało gdzieś w okolicy serca można było nazwać jedynie zazdrością? Czy zauważyła zmieniony, zbolały, przerażony wręcz wyraz twarzy? Poczuła ten sam, obciążający bodziec, który osiadł na rozbudowanych ramionach? Rozczarowanie, straconą nadzieję, zakłopotanie? Odstawił szklankę siłowo, przełknął ślinę niezauważalnie. Przemilczał pierwsze wersety, szukając odpowiednich słów. Uspokajał wewnętrzne emocje, które ukazałyby rozchwiane przejęcie: – Nie mi oceniać. – wyrzucił gorzko, ochryple wprost dziewczęcej aparycji. Podniósł szklankę i zapił ten parszywy, obrzydliwy niesmak konkurencji. Przystojniejszy, zabawniejszy, lepszy? Dobry przyjaciel, wspaniały kompan, ideał, sukinsyn. Spoglądał w ziemię. Unosząc głowę do góry, obdarzył współtowarzyszkę czymś w rodzaju politowania, podirytowania, pretensji. Po co mu to wszystko mówiła? Dlaczego? Była jej powiernikiem?
Odchrząknął, aby słowa nie łamały się na kolejnej wypowiedzi. Nie wyszło tak jak zakładał: – Świetnie. – przerwał i uśmiechnął się na krótko, blado.
– Cieszę się, że tak szybko umie się pocieszyć. – skwitował, jednakże na kolejny przytyk zmarszczył brwi. Przesunął się na stole i wyrzucił zdenerwowany, coraz bardziej zniecierpliwiony: – Po co mi to wszystko mówisz? Tonks ci kazała? Poskarżyła się? Nie mogła zrobić tego sama? Teraz już nie jest taka odważna? – salwa pytań wylała się tuż pod nogi. Pokręcił głową z dezaprobatą, wyraźnie poruszony. Zaplótł ręce na klatce piersiowej, przyjmując całkowicie zamkniętą postawę. Głowa przekręciła się w stronę okna przepuszczającego migoczące iskierki ogrodowych dekoracji. A więc dokonała wyboru? Znalazła kogoś bliższego, bardziej godziwego? Czyżby go ukrywała? Nie chciała przedstawić prawdy, która tak swobodnie wylewała się na liliową powierzchnię te kilka tygodni temu?
Przytrzymał wzrok na jednym, zagubionym ogniku. Ociągał się, zbierał myśli. Musiały odbyć jakąś rozmowę. Wiedziała zbyt dużo. Westchnął ciężko i kręcąc głową z niedowierzaniem, zmusił się aby wejrzeć w czekoladowe punkty z tak wielką odrazą. Miał dość tej absurdalnej sytuacji, niepożądanego towarzystwa. Chciał zapaść się pod ziemię, utonąć w kaskadach znieczulających trunków. Zostać po prostu sam. Grymas zniesmaczenia malował się na zarośniętych policzkach: – Gdybym wiedział, może by tak było. Po za tym, nie będę i nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. – nie jesteś moją powierniczką, jesteś diabelnym wysłannikiem rujnującym całokształt. Dobrze się z tym czujesz?
Brew powędrowała do góry. Nie przyjął propozycji przekąski. Było mu niedobrze. Zaciekawił go fakt, iż profil przyjaciółki pozostawał nieznany. Nie minęły się nawet w najpopularniejszym, hogwarckim korytarzu? – Bardzo mi przykro. Nie wiesz co tracisz. – skwitował nagle w tym samym, szybkim, lekceważącym tonie. Zacisnął ramiona i przechylił głowę lekko w prawo. Nie pozwoliłby, aby jakiekolwiek złe słowo wydostało się w stronę pozostawionej na dworze partnerki. Był już tym wszystkim naprawdę zmęczony. Kolejne pytanie tylko go w tym utwierdziło. Westchnął ciężko i wyprostował sylwetkę gotowy do odejścia. Mimo podwyższonych trzewików górował nad kobiecą linią. Skomentował ów zdanie zniecierpliwionym coraz bardziej niechętnym: – Od kiedy zabieranie przyjaciół na wesela jest niedopuszczalną zbrodnią? Justine też zadałaś to pytanie? Czy może jednak w jej przypadku to coś więcej niż przyjaźń i dostała przyzwolenie? - wyrecytował pospiesznie opierając rękę na krawędzi stołu. Zaraz potem dodał: – Możemy już to skończyć? – on nie poprosił, on zażądał. Nie obchodziła go zgromadzona publiczność, która słysząc niekulturalną odzywkę wypełniła pokój przerażonym dźwiękiem nabieranego powietrza.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Miał w sobie coś psidwaczo wyjątkowego. Za każdym razem, gdy myślała, że stoi już po jego stronie i trzyma kciuki za to, by wszystko ułożyło się dobrze, musiał coś spierniczyć. Jakby robił wszystko na przekór, jakby chciał inaczej niż robił, czy odwrotne, robił rzeczy, których w gruncie rzeczy wcale nie chciał. Miała się nie wtrącać. Nie powinna tego robić i wiedziała to od samego początku, odkąd tylko go ujrzała, wymykającego się do innego pokoju jak dziecko przed rodzicem, który pyta, co ma w buzi. Mogła wszystko popsuć, chociaż w pierwszej chwili nie wierzyła, by dało się zniszczyć coś, co już i tak ktoś zdeptał. On to zrobił. Ten słodki i piękny bukiet wrzosów, które podarował swojej wybrance. Cisnął nim o ziemię i poskakał po nim. Niby przetrwał — wygnieciony, rozdarty, połamany i częściowo ogołocony, ale nie był już taki jak przedtem. Więc dlaczego właściwie to zrobił?
Był pijany. Trudno było nazwać ten stan wskazującym, był zwyczajnie pijany. I to sprawiło, że cyniczny uśmiech zniknął jej z twarzy, wyprostowała się jak struta, a złość wymieszała się ze współczuciem. Alkohol tak działał; ludzie mówili po nim rzeczy, które były dosadne, proste i szczere. Zazwyczaj. Może czasem kłamali lepiej niż wtedy, gdy nie pili. Ona nie. Plotła trzy po trzy, mówiła, co tylko ślina jej na język przyniesie, jak na matczynym kazaniu gotowa usprawiedliwić każdy wybryk najszczerszą skrywaną w sercu prawdą. Może właśnie dlatego najczęściej piła z przyjaciółkami, męskie towarzystwo bywało niebezpieczne. I teraz to ona znalazła się po drugiej stronie, niczym harpia, mogąc wykorzystać jego wszystkie słabe strony, dźgać go paluchem tam, gdzie najbardziej zaboli. Ale potrafiła okazać litość. A jej serce, choć pełne rozmaitych emocji, dopiero uczyło się nienawiści. Wyciągnęła ręce, gotowa złapać go, gdy się zachwiał, choć w pantoflach na obcasie pewnie nie zdołałaby go utrzymać nawet przez chwilę. Potem próbowała zamaskować swój odruch, odwracając dumnie głowę w drugą stronę, zadzierając brodę wyżej i sceptycznie unosząc brew.
— Skąd wiesz, co sobie założyłam, Vinnie?— spytała, zerkając na niego z boku, przekrzywiając głowę. — Czytasz mi w myślach? Obawiam się, że nie, bo wtedy cała ta nasza urocza pogawędka byłaby zbędna, a ja muszę to powiedzieć, bo inaczej nic do tego zapitego łba nie dotrze — dodała już cicho, nie zamierzając go tak otwarcie i brutalnie obrażać w towarzystwie szlachetnie urodzonych dam; słowa zniżone do szeptu były więc przeznaczone tylko do jego uszu. Upiła łyk alkoholu i przygryzła policzek od środka, wciąż starając się robić dobrą minę do złej gry; zapewne z marnym skutkiem.
Jego nagły i niespodziewany chichot wprawił ją w lekkie osłupienie, zdekoncentrował i kompletnie strącił z pantałyku. Zakłopotanie lekkim cieniem przemknęło przez jej twarz. Uśmiechnęła się więc, bo mama powtarzała, że uśmiech był dobry na wszystko i potrafił wyciągnąć z każdej opresji. Choć wątpiła, że to właśnie o takich sytuacjach myślała.
— Tak, moglibyśmy zatańczyć, ale teraz bolą mnie już stopy od tych pantofli. Są strasznie niewygodne— wytłumaczyła się, nie do końca wiedząc, dokąd ją to zaprowadzi i dokąd właściwie zmierzał Vincent. Zapewne próbował wyprowadzić ją na manowce, by potem niepostrzeżenie wymknąć się po angielsku. Gorycz w jego słowach jedynie potwierdziła, że miała rację. Trudno było osądzić, czy wywołało to w niej jakąkolwiek satysfakcje. Oczy jej błysnęły, na twarzy pojawiło się zacięcie, jakby właśnie trzasnęła pułapka na myszy, a ogon Vincenta utknął w niej na dobre. Przyglądała mu się przez chwilę. Patrzyła w sposób, który dawał do zrozumienia wszystkim wokół, że chciała wiedzieć. Może był nachalny, może nawet niewłaściwy, ale szukała tych wszystkich emocji i uczuć, jakie starał się tak bardzo przed nią ukryć. To zależało mu, czy nie? Chciała go sprowokować, chciała go ukłuć dotkliwie, by zamknięty kwiat w końcu puścił, zwolnił blokadę i rozwinął się wreszcie, ukazując środek. Nie był gorszy od Burroughsa. I ani przez chwilę nie porównywała ich w ten sposób. Rineheart był przystojnym mężczyzną, o naprawdę pięknych oczach. I musiała przyznać rację Tonks, oczach, w których dostrzegało się morze o poranku i o zmierzchu, falujące lekko i rytmicznie. Spokojnie kołyszące. Jego aparycja była bez zarzutu, wcale nie dziwiła się przyjaciółce. Ale jeden mankament rujnował wszystko i nie dawało jej to spokoju.
Nie mówiła przez moment. Czekała na pytania, którymi ją zbombardował.
— Poskarżyła się? Nie mów o niej z taką pogardą i w ten sposób — zganiła go na wstępie, marszcząc brwi. Zmierzyła go wzrokiem, w przeciwieństwie do niego, czując w sobie coraz większe pokłady spokoju. — Gdyby miała ci cokolwiek do powiedzenia, nigdy nie wysyłałaby mnie w roli posłańca. Mówi co myśli, bez owijania w bawełnę, powinieneś wiedzieć. — Po co więc te głupie zarzuty, znał ją dobrze, wiedział, jaka była. Ani śmiałości, ani pewności siebie nie można było jej odmówić, podobnie jak braku taktu i oporów, które czasem były dla niej zgubne. — Miałam się do tego nie mieszać, Vincent, bo jesteście dorośli — ściszyła głos jeszcze bardziej, ale jednocześnie zrobił się w ten sposób ostrzejszy. — Ja też jestem dorosła, a przez was zachowuję się jak małolata migrująca pomiędzy obrażonymi na siebie o niepożyczenie kałamarza pierwszakami. Ale Just to moja najlepsza przyjaciółka i wycierpiała już dość przez mężczyzn, którzy trochę chcieli, a trochę nie. — Spiorunowała go spojrzeniem, odkładając babeczkę na talerzyk. — To ja namawiałam ją do tego, by poszła z tobą na tą randkę, dała sobie i tobie szansę, otworzyła się i powiedziała ci wszystko, co czuje. A ty co? Dałeś jej nadzieję, by za chwilę zamknąć swój strojny kramik i przenieść się do sąsiedniej dzielnicy— wskazała na niego lekceważąco dłonią, a później spojrzała kontrolnie na podsłuchujące arystokratki. Spięła usta i jedną ręką, odgarnęła włosy do tyłu, odsłaniając szyję i ramię. Oddychała ciężko, zbierała myśli, rozbieganym spojrzeniem błądząc po stole ze słodkościami. — Czy ktoś ci już powiedział, że tak się nie robi, czy mam cię łaskawie oświecić? Domyślam się, że miałeś swoje powody, Rineheart, ale na Merlina, masz trzydzieści lat. Jesteś już dorosłym mężczyzną, a nie chłopcem, przestań chować się po kątach. Ona potrzebuje oparcia, potrzebuje stabilizacji, wsparcia. Potrzebuje przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa. Kogoś, na kogo może liczyć. I to właśnie w tobie pokładała te nadzieje. Wiesz, jakie masz szczęście? Wiesz, jakie to jest cenne?— Spojrzała mu prosto w oczy. — Szastasz tym wszystkim niezdecydowany, bierzesz, odkładasz, zastanawiasz się. Nie wiesz czego chcesz? Boisz się? — spytała, robiąc krótką pauzę, bo naprawdę chciała wiedzieć, co nim kieruje. — Każdy się czasem czegoś boi. Just też. I ja też. Mamy swoje słabości, tak samo jak ty. Doświadczenia, które nas blokują. Ale zachowałeś się jak szczeniak!— Nie zdała sobie sprawy, że nagle podniosła głos. W pokoju zrobiło się szumnie, kobiety nagle zaczęły do siebie coś mówić, wymieniać spojrzeniami. Odwróciła się do nich plecami, a do Vincenta bokiem i dokończyła whisky. Dopiero teraz pomyślała, że pewnie gustowniej byłoby sączyć wino, zamiast tak po prostu pić ognistą. — Z niczego mi się nie musisz tłumaczyć, Vincent — odparła sucho, patrząc w dół, na obrus. — Nie mnie. I nie przyszłam do ciebie po wyjaśnienia. Przyszłam cię ostrzec. Tak samo po szczeniacku. Ale nie przede mną.— Spojrzała znów na niego, wychwytując jego spojrzenie, mętne nijakie, pełne emocji, podczas gdy jej zrobiło się ostre i zimne. Obce. — Jeśli to spieprzysz, to będziesz tego żałował. Dołożysz cegiełkę do muru zrujnowanych w życiu szans. A ona znów będzie cierpieć przez typa, który się wycofał, tuż po tym jak zaproszono go do środka. Tak, Vincent, ona zaprosiła się do środka — powiedziała mu wyraźnie i dobitnie, po czym chwyciła znów nadgryzioną babeczkę. — Oczywiście, że zadałam, nie bądź śmieszny. Gdybyś o niej pomyślał, byłaby tu dziś z tobą. Ale nie pomyślałeś, przeszła więc z kimś innym.— To była oczywistość, nie sądziła, że musi mu takie rzeczy tłumaczyć. — Proszę, idź. Powiedziałam już wszystko. — Dumnie wzruszyła ramieniem, nie patrząc na niego, zamiar tego zajmując się lukrowaną babeczką.
Był pijany. Trudno było nazwać ten stan wskazującym, był zwyczajnie pijany. I to sprawiło, że cyniczny uśmiech zniknął jej z twarzy, wyprostowała się jak struta, a złość wymieszała się ze współczuciem. Alkohol tak działał; ludzie mówili po nim rzeczy, które były dosadne, proste i szczere. Zazwyczaj. Może czasem kłamali lepiej niż wtedy, gdy nie pili. Ona nie. Plotła trzy po trzy, mówiła, co tylko ślina jej na język przyniesie, jak na matczynym kazaniu gotowa usprawiedliwić każdy wybryk najszczerszą skrywaną w sercu prawdą. Może właśnie dlatego najczęściej piła z przyjaciółkami, męskie towarzystwo bywało niebezpieczne. I teraz to ona znalazła się po drugiej stronie, niczym harpia, mogąc wykorzystać jego wszystkie słabe strony, dźgać go paluchem tam, gdzie najbardziej zaboli. Ale potrafiła okazać litość. A jej serce, choć pełne rozmaitych emocji, dopiero uczyło się nienawiści. Wyciągnęła ręce, gotowa złapać go, gdy się zachwiał, choć w pantoflach na obcasie pewnie nie zdołałaby go utrzymać nawet przez chwilę. Potem próbowała zamaskować swój odruch, odwracając dumnie głowę w drugą stronę, zadzierając brodę wyżej i sceptycznie unosząc brew.
— Skąd wiesz, co sobie założyłam, Vinnie?— spytała, zerkając na niego z boku, przekrzywiając głowę. — Czytasz mi w myślach? Obawiam się, że nie, bo wtedy cała ta nasza urocza pogawędka byłaby zbędna, a ja muszę to powiedzieć, bo inaczej nic do tego zapitego łba nie dotrze — dodała już cicho, nie zamierzając go tak otwarcie i brutalnie obrażać w towarzystwie szlachetnie urodzonych dam; słowa zniżone do szeptu były więc przeznaczone tylko do jego uszu. Upiła łyk alkoholu i przygryzła policzek od środka, wciąż starając się robić dobrą minę do złej gry; zapewne z marnym skutkiem.
Jego nagły i niespodziewany chichot wprawił ją w lekkie osłupienie, zdekoncentrował i kompletnie strącił z pantałyku. Zakłopotanie lekkim cieniem przemknęło przez jej twarz. Uśmiechnęła się więc, bo mama powtarzała, że uśmiech był dobry na wszystko i potrafił wyciągnąć z każdej opresji. Choć wątpiła, że to właśnie o takich sytuacjach myślała.
— Tak, moglibyśmy zatańczyć, ale teraz bolą mnie już stopy od tych pantofli. Są strasznie niewygodne— wytłumaczyła się, nie do końca wiedząc, dokąd ją to zaprowadzi i dokąd właściwie zmierzał Vincent. Zapewne próbował wyprowadzić ją na manowce, by potem niepostrzeżenie wymknąć się po angielsku. Gorycz w jego słowach jedynie potwierdziła, że miała rację. Trudno było osądzić, czy wywołało to w niej jakąkolwiek satysfakcje. Oczy jej błysnęły, na twarzy pojawiło się zacięcie, jakby właśnie trzasnęła pułapka na myszy, a ogon Vincenta utknął w niej na dobre. Przyglądała mu się przez chwilę. Patrzyła w sposób, który dawał do zrozumienia wszystkim wokół, że chciała wiedzieć. Może był nachalny, może nawet niewłaściwy, ale szukała tych wszystkich emocji i uczuć, jakie starał się tak bardzo przed nią ukryć. To zależało mu, czy nie? Chciała go sprowokować, chciała go ukłuć dotkliwie, by zamknięty kwiat w końcu puścił, zwolnił blokadę i rozwinął się wreszcie, ukazując środek. Nie był gorszy od Burroughsa. I ani przez chwilę nie porównywała ich w ten sposób. Rineheart był przystojnym mężczyzną, o naprawdę pięknych oczach. I musiała przyznać rację Tonks, oczach, w których dostrzegało się morze o poranku i o zmierzchu, falujące lekko i rytmicznie. Spokojnie kołyszące. Jego aparycja była bez zarzutu, wcale nie dziwiła się przyjaciółce. Ale jeden mankament rujnował wszystko i nie dawało jej to spokoju.
Nie mówiła przez moment. Czekała na pytania, którymi ją zbombardował.
— Poskarżyła się? Nie mów o niej z taką pogardą i w ten sposób — zganiła go na wstępie, marszcząc brwi. Zmierzyła go wzrokiem, w przeciwieństwie do niego, czując w sobie coraz większe pokłady spokoju. — Gdyby miała ci cokolwiek do powiedzenia, nigdy nie wysyłałaby mnie w roli posłańca. Mówi co myśli, bez owijania w bawełnę, powinieneś wiedzieć. — Po co więc te głupie zarzuty, znał ją dobrze, wiedział, jaka była. Ani śmiałości, ani pewności siebie nie można było jej odmówić, podobnie jak braku taktu i oporów, które czasem były dla niej zgubne. — Miałam się do tego nie mieszać, Vincent, bo jesteście dorośli — ściszyła głos jeszcze bardziej, ale jednocześnie zrobił się w ten sposób ostrzejszy. — Ja też jestem dorosła, a przez was zachowuję się jak małolata migrująca pomiędzy obrażonymi na siebie o niepożyczenie kałamarza pierwszakami. Ale Just to moja najlepsza przyjaciółka i wycierpiała już dość przez mężczyzn, którzy trochę chcieli, a trochę nie. — Spiorunowała go spojrzeniem, odkładając babeczkę na talerzyk. — To ja namawiałam ją do tego, by poszła z tobą na tą randkę, dała sobie i tobie szansę, otworzyła się i powiedziała ci wszystko, co czuje. A ty co? Dałeś jej nadzieję, by za chwilę zamknąć swój strojny kramik i przenieść się do sąsiedniej dzielnicy— wskazała na niego lekceważąco dłonią, a później spojrzała kontrolnie na podsłuchujące arystokratki. Spięła usta i jedną ręką, odgarnęła włosy do tyłu, odsłaniając szyję i ramię. Oddychała ciężko, zbierała myśli, rozbieganym spojrzeniem błądząc po stole ze słodkościami. — Czy ktoś ci już powiedział, że tak się nie robi, czy mam cię łaskawie oświecić? Domyślam się, że miałeś swoje powody, Rineheart, ale na Merlina, masz trzydzieści lat. Jesteś już dorosłym mężczyzną, a nie chłopcem, przestań chować się po kątach. Ona potrzebuje oparcia, potrzebuje stabilizacji, wsparcia. Potrzebuje przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa. Kogoś, na kogo może liczyć. I to właśnie w tobie pokładała te nadzieje. Wiesz, jakie masz szczęście? Wiesz, jakie to jest cenne?— Spojrzała mu prosto w oczy. — Szastasz tym wszystkim niezdecydowany, bierzesz, odkładasz, zastanawiasz się. Nie wiesz czego chcesz? Boisz się? — spytała, robiąc krótką pauzę, bo naprawdę chciała wiedzieć, co nim kieruje. — Każdy się czasem czegoś boi. Just też. I ja też. Mamy swoje słabości, tak samo jak ty. Doświadczenia, które nas blokują. Ale zachowałeś się jak szczeniak!— Nie zdała sobie sprawy, że nagle podniosła głos. W pokoju zrobiło się szumnie, kobiety nagle zaczęły do siebie coś mówić, wymieniać spojrzeniami. Odwróciła się do nich plecami, a do Vincenta bokiem i dokończyła whisky. Dopiero teraz pomyślała, że pewnie gustowniej byłoby sączyć wino, zamiast tak po prostu pić ognistą. — Z niczego mi się nie musisz tłumaczyć, Vincent — odparła sucho, patrząc w dół, na obrus. — Nie mnie. I nie przyszłam do ciebie po wyjaśnienia. Przyszłam cię ostrzec. Tak samo po szczeniacku. Ale nie przede mną.— Spojrzała znów na niego, wychwytując jego spojrzenie, mętne nijakie, pełne emocji, podczas gdy jej zrobiło się ostre i zimne. Obce. — Jeśli to spieprzysz, to będziesz tego żałował. Dołożysz cegiełkę do muru zrujnowanych w życiu szans. A ona znów będzie cierpieć przez typa, który się wycofał, tuż po tym jak zaproszono go do środka. Tak, Vincent, ona zaprosiła się do środka — powiedziała mu wyraźnie i dobitnie, po czym chwyciła znów nadgryzioną babeczkę. — Oczywiście, że zadałam, nie bądź śmieszny. Gdybyś o niej pomyślał, byłaby tu dziś z tobą. Ale nie pomyślałeś, przeszła więc z kimś innym.— To była oczywistość, nie sądziła, że musi mu takie rzeczy tłumaczyć. — Proszę, idź. Powiedziałam już wszystko. — Dumnie wzruszyła ramieniem, nie patrząc na niego, zamiar tego zajmując się lukrowaną babeczką.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Robił to, co uważał za stosowne. Czasem nieświadomie, zazwyczaj bez złych intencji. Wydawało mu się, że dokładnie analizuje podejmowane decyzje. Kalkuluje, ocenia wszelkie za oraz przeciw, wybiera najbardziej optymalną, nieszkodliwą opcję. Działa w urojonej trosce o bliskie jednostki, nie wyrządzając żadnej, świadomej krzywdy. Obce interpretacje nie zawsze pokrywały się z jego własnymi. Wymykały się spod kontroli, wkraczały w odmienny wymiar stawiając w niewygodnej, przegranej pozycji. Czy mógł mylić się jeszcze bardziej? Popełniać błędy? Pozostawać całkowicie nieświadomym? Zasięgnąć rady, postąpić inaczej? Tak było i tym razem, gdy szereg niepoprawnych, mechanicznych przewinień doprowadził go przed jej rozjuszone, oceniające oblicze. Stała przed nim, niczym bezlitosny egzekutor przygotowany do wymierzenia ostatecznych ciosów, dogłębnie strofującej kary; wpojenia błędów, których kompletnie nie dostrzegał. Sprowadzała na ziemię, wylewała otrzeźwiający kubeł lodowatej wody. Widziała wszystko, lecz zbyt powierzchownie. Nie miała pojęcia co takiego gnieździ się w samym środku, chowa przed światem, popycha w kolejny, ślepy zaułek. Dlaczego gubi się tak często, błądzi przy każdej, możliwej okazji. On wiedział, jeszcze nad tym nie panował. Czy w obecnej sytuacji, miało to jakiekolwiek znaczenie?
Niemożliwe, aby był pijany. Myśli skłębione wewnątrz chłonnego umysły pracowały w zawrotnym tempie. Zdawał się rejestrować poszczególne bodźce: rozmyte światła, szlachecką obecność, intensywne zapachy otaczających przysmaków, drażniących perfum czy aromatycznych, utulających pomieszczenie świec. Krwista czerwień stanowiąca odzienie podejrzliwej współtowarzyszki, rozpraszała uwagę. Twarz, chodź bliska wydawała się rozmazana, niewyraźna, odrobinę nieobecna. Mrużył powieki, gdyż te ciążyły nieznacznie trawione pierwszą falą napływającego zmęczenia. Sylwetka oparta o drewniany stół, zsuwała się, chwiała niestabilnie pchnięta niewidzialnym podmuchem majowego wiatru. Pojedynczy uśmiech, urwany chichot niekontrolowanie błąkał się po zarośniętej twarzy, zakłócał spokój i rytm rozmowy. Starał się nad tym panować. Mówić wyraźnie, nie tracić głosek. Zachowywać naturalnie, zwyczajnie, nie startować z przegranej pozycji. Szybko dostrzegała drobne mankamenty, pierwsze oznaki zgubnego, alkoholowego upojenia. Wyczekiwała. Rejestrowała potknięcia, prezentując wzburzoną dumę zmieszaną ze stoickim opanowaniem. – Zgaduje. – odparł pospiesznie, jakby od niechcenia wzruszając ramionami. Przekrzywił głową w tą samą stronę zakładając ręce na klatce piersiowej. Gdy dorzuciła obraźliwe wersety, zmarszczył rysy twarzy i dodał z lekkim, kąśliwym oburzeniem:
– Wtedy chociaż nie musiałabyś się odzywać. – i na zaakcentowanie ów słów, uniósł kryształowy przedmiot stojący nieopodal dopił zawartość jednym haustem patrząc wprost: – To było za twoje zdrowie. Szkoda, że nie wzięłaś więcej. – skomentował, nie ukrywając, iż został w pewnym stopniu urażony. Obrócił głowę w stronę okna wytrącony z równowagi. Place bębniły w przedramię z wyraźnym zniecierpliwieniem. Weszła tu niczym pustoszący huragan z zamiarem wyładowania frustracji? Przedstawienia dobitnego zdania na temat jego osoby? Mogła powiedzieć wprost, nie owijać w bawełnę, prawda?
Lecz na ten wybuch, nie musiał zbyt długo czekać.
Uśmiech, który przyjęła niczym maska nie wywołał lustrzanego odbicia. Spojrzenie przemknęło po całym pomieszczeniu, zapamiętując szczegóły, karcąc podsłuchujące, podstarzałe szlachcianki, aby po chwili zatrzymać się na rozbawionym profilu. Uniósł brew zmartwiony: – Och biedna. Powinnaś je zdjąć. – zaproponował spoglądając w dół. – Jesteśmy na takim etapie wesela, że tańce boso nikogo by nie zdziwiły. – byłby wyrazem szampańskiej zabawy na dobrze zorganizowanym przedsięwzięciu. Nie powinna się hamować, byli tu po to, aby celebrować szczęście swych bliskich przyjaciół.
Jak długo będzie w stanie zamykać się na rzeczywistość? Kryć plątaninę ciężkich emocji, nieporozumień, obrzydliwej goryczy? Odetchnął ciężko, gdyż granie na zwłokę stawało się uciążliwe. Dobrze o tym wiedziała. Z premedytacją zagrała w kreowaną potyczkę, aby szybciej zbliżyć się do mety. Czuł na sobie przenikliwe, kłujące, ciekawskie spojrzenie czekoladowych źrenic wwiercających się w miękką tkankę. Podjudzała, prowokowała, cierpliwie czekała na moment, w którym odpuści. Zbliżał się. We wzmożonym oddechu, skręconych wnętrznościach, ściśniętych ramionach przyklejonych do klatki piersiowej. Spoglądał spode łba, gdy seria pytań wytoczyła się na elegancki areał. Przekręcił oczami: – A ty nie łap mnie za słowa. – skwitował wzmiankę o pogardliwym tonie. Nie mówił tego świadomie. Przemawiało przez niego coraz większe rozczarowanie, rozżalenie. Twarz obcego mężczyzny widniała przed zmrużonymi oczami. Twarz tego, którego wybrała. Pokręcił głową, aby odgonić niewygodne myśli i skupiając się na rozzłoszczonej Wright odpowiedział podniesionym tonem: – Najwidoczniej miała coś do powiedzenia komuś innemu. – doświadczył dosłownego wybuchu ze strony blondynki. Sam nie pozostał dłużny tego dnia, pośrodku liliowej otoczki. Nabrał powietrza i odciągając rękę od eleganckiej sylwetki, po omacku wyszukiwał napełnionej szklaneczki. Zapomniał, że opróżnił ją kilka minut temu. Przymknął powieki podirytowany i przeklął pod nosem. Tracił kontrolę, przestał walczyć. Zaczęło się. Miałam się do tego nie mieszać. A jednak to zrobiła! Zaśmiał się zrezygnowanie kiwając głową z niedowierzaniem. Będzie go pouczać? Prawić morały? Usprawiedliwiać Gwardzistkę wytykając wszystkie, zasłyszane błędy? A może wiedziała o wiele więcej niż mógł się spodziewać? Obie ręce oparł o kant stołu. Utkwił w niej zdziwione spojrzenie i słuchał wtrącając po drodze:
– Dobrze mieć taką przyjaciółkę. – zaznaczył beznamiętnie, powracając do dawno przyjętej strategii, lecz najwidoczniej nie podziałała. – To ilu i jakich mężczyzn miała kompletnie mnie nie obchodzi… – zaczął powoli, dawkując kłamliwe słowa. Przecież obchodziło, cholernie obchodziło. Liczba mnoga mocno go zmartwiła. O ilu z nich nie wiedział? Czy takie informacje powinno wywlekać się z kiełkującej relacji? Nie pytał. Szedł dalej: - Ale jestem przekonany, że nie powinnaś mnie do nich porównywać. – dodał dobitnie, akcentując ostatnie sylaby. Śmiała go kategoryzować, strofować? Wrzucać w jeden worek? Nic nie wiedziała, jak zwykle odzywała się nieproszona. Słysząc kolejne słowa prychnął: – I co Hannah, mam Ci dziękować na kolanach? Bo ją do tego skłoniłaś, namówiłaś? Może zaraz dodasz, że wcale tego nie chciała, ale… – jego ton zrobił się przesadzony, demonstracyjny: – Ale nagle, łaskawie zmieniła zdanie. Nic nie rozumiesz… – wybełkotał przylepiając dłonie do skroni i przejeżdżając po nich po całej twarzy. A może naprawdę nie chciała? Uległa przymusowi, który zmienił się w emocjonalną szarpaninę. Może tak naprawdę wcale go nie chciała, nie była go pewna? – Zrobiłem to wszystko dla niej, rozumiesz? Otworzyłem się przed nią i chyba tylko dla niej. Co ty w ogóle sobie myślisz Hannah? – zapytał z niesmakiem. Zgromadzeni wydobyli z siebie jakiś dziwny dźwięk, lecz on nie zwracał na nich uwagi, kontynuował: – Że wpadłem sobie od tak na chwilę, spowodowałem całe to zamieszanie, żeby teraz odjeść bez słowa i jeszcze w dodatku zgarnąć kolejny opieprz?! – traktowali go przecież jak obiekt do wyżycia. Zbyt długo znosił wszelkie niedogodności, pretensje, wmawianie winy. Z miesiąca na miesiąc, spotykał na swojej drodze jednostkę, która nie szczędziła przykrych zdań; równała z ziemią ambicje, zaangażowanie, niezaleczone, rozgrzebane rany, które cały czas jątrzyły się pod skórą. To one go powstrzymywały, blokowały, hamowały; nie umiał sobie z nimi poradzić… Znów przymknął powieki, gdy napierała kolejnymi wyrzutami. Znów obrzucała błotem. Pierś podnosiła się coraz bardziej nieregularnie, pod powiekami zbierało się coś ciepłego. Otworzył je, rozmigotany błękit zatrzymał się na jej twarzy, a usta wyrzuciły gwałtowne: – Wiem do cholery! Wiem jakie to cenne. – nie pragnął niczego innego odkąd ją wtedy zobaczył! – Tak Hannah boję się. Boję się, że nie podołam, że się złamię! Już raz tak zrobiłem, wiesz? Uciekłem, schowałem przed problemami, przed nieodpowiednim traktowaniem, przed ludźmi. To z człowieka tak łatwo nie wychodzi. – chodź ciągle z tym walczę. – Chce jej dać wszystko co mam, choć ostrzegałem, że nie mam zbyt wiele! Ja… Mam swoją przeszłość i nie chcę żeby mnie pochłonęła. A na każdym kroku jakoś do tego prowadzi. Ty też jesteś pełna uprzedzeń. Da się to wyczuć! Co jeśli to wszystko prawda? Może tak naprawdę pomyliła się co do mnie i jestem nieodpowiedni, niewłaściwy. Znów w coś zwątpię. – dodał cicho, prawie półszeptem i skierował głowę w stronę okna. Powstrzymywał łzę świdrującą lewy oczodół. Żal przykrył jego wnętrze, tak mocny, że prawie zapomniał gdzie się znajduje. Jak utrzymuje się pion.
Zachowałeś się jak szczeniak. Łatwo powiedzieć, prawda? Przykuć łatkę, skomentować postepowanie. Właśnie tak robiła, nie dawała wyboru wywlekając tylko to, co chciała. A on, czy tak naprawdę wiedział czym się kierował? Chciał dać blondynce czas do namysłu? Chciał przekonać się czy wszystko to, co padło tamtego popołudnia było prawdziwe, potwierdzone? Skoro również zaprzestała kontaktu, może jednak się rozmyśliła? Przyprowadziła kogoś innego. Z nią też przeszła przez taką rozmowę? Coraz bardziej bolała go głowa. Milczał, słuchał. Analizował każde słowo wiercące dziurę w chłonnym umyśle. Sylaby mieszały się straszliwie. Były tak okrutnie niewygodne. Próbował nie wybuchnąć do końca. Nie zrobi tego co ona. Był zmęczony, przeładowany, mógł wylać całe rozżalenie na wprost tej pięknej aparycji. Mógł stać się najgorszą wersją samego siebie. Lecz trwał – w półmroku, jakimś niezidentyfikowanym marazmie. Opanował się, odetchnął. Coś do niego dotarło. Czyżby za jej sprawą? To niemożliwe.
Z powrotem przerzucił na nią swe przymrużone powieki i skomentował niemalże od razu: – Dziękuję za troskę. Nie musisz mnie ostrzegać. – bo choć nie wiem co robię, to wiem co powinienem zrobić. Zaraz potem rozszerzył źrenice w ogromnym zdziwieniu: – Zrujnowanych w życiu szans? – powtórzył. – Nie przekraczaj granicy, bo jak już zdążyłem ci powiedzieć, nic nie rozumiesz, a przede wszystkim nic o mnie nie wiesz, aby móc wystawiać takie komentarze. - jedenaście lat temu nie miał wyboru. Historia krążyła wśród siatki znajomych, w przeróżnej wersji wydarzeń. Którą z nich usłyszałaś właśnie ty?
Nie dał rady już dłużej. Miarka się przebrała. Odepchnął się od stołu. Miał zamiar wyminąć ją bez słowa, jednakże, odwrócił się i skierował palec wskazujący:
– Nie obchodzi mnie jakie masz o mnie zdanie. Czy robisz to na polecenie, z troski, pałasz nienawiścią. Nie obchodzi mnie co uroiłaś sobie w głowie, dlaczego wykładasz to wszystko właśnie przede mną. Justine nigdy nie będzie przeze mnie cierpieć i możesz być tego pewna, że do tego nie dopuszczę. Nie będę taki jak każdy! Nigdy nie odrzuciłem tego zaproszenia, nawet w chwili zwątpienia. Tak miałem je, to chciałaś usłyszeć? – zatrzymał, patrząc na nią z niesmakiem. Co takiego wzbudzała w nim Hannah Wright? – Najważniejsze, że tu po prostu jest. Nie to z kim jest. – wyrzucił jeszcze prawie na odchodne. Znajdzie ją, porozmawia, wszystko wyjaśni. Tak postanowił! A gdy kątem oka zauważył ochoczą konsumpcję słodkiej babeczki, wysyczał jeszcze w odwecie: – Smacznego. – równoważne z wyrażeniem udław się.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Niemożliwe, aby był pijany. Myśli skłębione wewnątrz chłonnego umysły pracowały w zawrotnym tempie. Zdawał się rejestrować poszczególne bodźce: rozmyte światła, szlachecką obecność, intensywne zapachy otaczających przysmaków, drażniących perfum czy aromatycznych, utulających pomieszczenie świec. Krwista czerwień stanowiąca odzienie podejrzliwej współtowarzyszki, rozpraszała uwagę. Twarz, chodź bliska wydawała się rozmazana, niewyraźna, odrobinę nieobecna. Mrużył powieki, gdyż te ciążyły nieznacznie trawione pierwszą falą napływającego zmęczenia. Sylwetka oparta o drewniany stół, zsuwała się, chwiała niestabilnie pchnięta niewidzialnym podmuchem majowego wiatru. Pojedynczy uśmiech, urwany chichot niekontrolowanie błąkał się po zarośniętej twarzy, zakłócał spokój i rytm rozmowy. Starał się nad tym panować. Mówić wyraźnie, nie tracić głosek. Zachowywać naturalnie, zwyczajnie, nie startować z przegranej pozycji. Szybko dostrzegała drobne mankamenty, pierwsze oznaki zgubnego, alkoholowego upojenia. Wyczekiwała. Rejestrowała potknięcia, prezentując wzburzoną dumę zmieszaną ze stoickim opanowaniem. – Zgaduje. – odparł pospiesznie, jakby od niechcenia wzruszając ramionami. Przekrzywił głową w tą samą stronę zakładając ręce na klatce piersiowej. Gdy dorzuciła obraźliwe wersety, zmarszczył rysy twarzy i dodał z lekkim, kąśliwym oburzeniem:
– Wtedy chociaż nie musiałabyś się odzywać. – i na zaakcentowanie ów słów, uniósł kryształowy przedmiot stojący nieopodal dopił zawartość jednym haustem patrząc wprost: – To było za twoje zdrowie. Szkoda, że nie wzięłaś więcej. – skomentował, nie ukrywając, iż został w pewnym stopniu urażony. Obrócił głowę w stronę okna wytrącony z równowagi. Place bębniły w przedramię z wyraźnym zniecierpliwieniem. Weszła tu niczym pustoszący huragan z zamiarem wyładowania frustracji? Przedstawienia dobitnego zdania na temat jego osoby? Mogła powiedzieć wprost, nie owijać w bawełnę, prawda?
Lecz na ten wybuch, nie musiał zbyt długo czekać.
Uśmiech, który przyjęła niczym maska nie wywołał lustrzanego odbicia. Spojrzenie przemknęło po całym pomieszczeniu, zapamiętując szczegóły, karcąc podsłuchujące, podstarzałe szlachcianki, aby po chwili zatrzymać się na rozbawionym profilu. Uniósł brew zmartwiony: – Och biedna. Powinnaś je zdjąć. – zaproponował spoglądając w dół. – Jesteśmy na takim etapie wesela, że tańce boso nikogo by nie zdziwiły. – byłby wyrazem szampańskiej zabawy na dobrze zorganizowanym przedsięwzięciu. Nie powinna się hamować, byli tu po to, aby celebrować szczęście swych bliskich przyjaciół.
Jak długo będzie w stanie zamykać się na rzeczywistość? Kryć plątaninę ciężkich emocji, nieporozumień, obrzydliwej goryczy? Odetchnął ciężko, gdyż granie na zwłokę stawało się uciążliwe. Dobrze o tym wiedziała. Z premedytacją zagrała w kreowaną potyczkę, aby szybciej zbliżyć się do mety. Czuł na sobie przenikliwe, kłujące, ciekawskie spojrzenie czekoladowych źrenic wwiercających się w miękką tkankę. Podjudzała, prowokowała, cierpliwie czekała na moment, w którym odpuści. Zbliżał się. We wzmożonym oddechu, skręconych wnętrznościach, ściśniętych ramionach przyklejonych do klatki piersiowej. Spoglądał spode łba, gdy seria pytań wytoczyła się na elegancki areał. Przekręcił oczami: – A ty nie łap mnie za słowa. – skwitował wzmiankę o pogardliwym tonie. Nie mówił tego świadomie. Przemawiało przez niego coraz większe rozczarowanie, rozżalenie. Twarz obcego mężczyzny widniała przed zmrużonymi oczami. Twarz tego, którego wybrała. Pokręcił głową, aby odgonić niewygodne myśli i skupiając się na rozzłoszczonej Wright odpowiedział podniesionym tonem: – Najwidoczniej miała coś do powiedzenia komuś innemu. – doświadczył dosłownego wybuchu ze strony blondynki. Sam nie pozostał dłużny tego dnia, pośrodku liliowej otoczki. Nabrał powietrza i odciągając rękę od eleganckiej sylwetki, po omacku wyszukiwał napełnionej szklaneczki. Zapomniał, że opróżnił ją kilka minut temu. Przymknął powieki podirytowany i przeklął pod nosem. Tracił kontrolę, przestał walczyć. Zaczęło się. Miałam się do tego nie mieszać. A jednak to zrobiła! Zaśmiał się zrezygnowanie kiwając głową z niedowierzaniem. Będzie go pouczać? Prawić morały? Usprawiedliwiać Gwardzistkę wytykając wszystkie, zasłyszane błędy? A może wiedziała o wiele więcej niż mógł się spodziewać? Obie ręce oparł o kant stołu. Utkwił w niej zdziwione spojrzenie i słuchał wtrącając po drodze:
– Dobrze mieć taką przyjaciółkę. – zaznaczył beznamiętnie, powracając do dawno przyjętej strategii, lecz najwidoczniej nie podziałała. – To ilu i jakich mężczyzn miała kompletnie mnie nie obchodzi… – zaczął powoli, dawkując kłamliwe słowa. Przecież obchodziło, cholernie obchodziło. Liczba mnoga mocno go zmartwiła. O ilu z nich nie wiedział? Czy takie informacje powinno wywlekać się z kiełkującej relacji? Nie pytał. Szedł dalej: - Ale jestem przekonany, że nie powinnaś mnie do nich porównywać. – dodał dobitnie, akcentując ostatnie sylaby. Śmiała go kategoryzować, strofować? Wrzucać w jeden worek? Nic nie wiedziała, jak zwykle odzywała się nieproszona. Słysząc kolejne słowa prychnął: – I co Hannah, mam Ci dziękować na kolanach? Bo ją do tego skłoniłaś, namówiłaś? Może zaraz dodasz, że wcale tego nie chciała, ale… – jego ton zrobił się przesadzony, demonstracyjny: – Ale nagle, łaskawie zmieniła zdanie. Nic nie rozumiesz… – wybełkotał przylepiając dłonie do skroni i przejeżdżając po nich po całej twarzy. A może naprawdę nie chciała? Uległa przymusowi, który zmienił się w emocjonalną szarpaninę. Może tak naprawdę wcale go nie chciała, nie była go pewna? – Zrobiłem to wszystko dla niej, rozumiesz? Otworzyłem się przed nią i chyba tylko dla niej. Co ty w ogóle sobie myślisz Hannah? – zapytał z niesmakiem. Zgromadzeni wydobyli z siebie jakiś dziwny dźwięk, lecz on nie zwracał na nich uwagi, kontynuował: – Że wpadłem sobie od tak na chwilę, spowodowałem całe to zamieszanie, żeby teraz odjeść bez słowa i jeszcze w dodatku zgarnąć kolejny opieprz?! – traktowali go przecież jak obiekt do wyżycia. Zbyt długo znosił wszelkie niedogodności, pretensje, wmawianie winy. Z miesiąca na miesiąc, spotykał na swojej drodze jednostkę, która nie szczędziła przykrych zdań; równała z ziemią ambicje, zaangażowanie, niezaleczone, rozgrzebane rany, które cały czas jątrzyły się pod skórą. To one go powstrzymywały, blokowały, hamowały; nie umiał sobie z nimi poradzić… Znów przymknął powieki, gdy napierała kolejnymi wyrzutami. Znów obrzucała błotem. Pierś podnosiła się coraz bardziej nieregularnie, pod powiekami zbierało się coś ciepłego. Otworzył je, rozmigotany błękit zatrzymał się na jej twarzy, a usta wyrzuciły gwałtowne: – Wiem do cholery! Wiem jakie to cenne. – nie pragnął niczego innego odkąd ją wtedy zobaczył! – Tak Hannah boję się. Boję się, że nie podołam, że się złamię! Już raz tak zrobiłem, wiesz? Uciekłem, schowałem przed problemami, przed nieodpowiednim traktowaniem, przed ludźmi. To z człowieka tak łatwo nie wychodzi. – chodź ciągle z tym walczę. – Chce jej dać wszystko co mam, choć ostrzegałem, że nie mam zbyt wiele! Ja… Mam swoją przeszłość i nie chcę żeby mnie pochłonęła. A na każdym kroku jakoś do tego prowadzi. Ty też jesteś pełna uprzedzeń. Da się to wyczuć! Co jeśli to wszystko prawda? Może tak naprawdę pomyliła się co do mnie i jestem nieodpowiedni, niewłaściwy. Znów w coś zwątpię. – dodał cicho, prawie półszeptem i skierował głowę w stronę okna. Powstrzymywał łzę świdrującą lewy oczodół. Żal przykrył jego wnętrze, tak mocny, że prawie zapomniał gdzie się znajduje. Jak utrzymuje się pion.
Zachowałeś się jak szczeniak. Łatwo powiedzieć, prawda? Przykuć łatkę, skomentować postepowanie. Właśnie tak robiła, nie dawała wyboru wywlekając tylko to, co chciała. A on, czy tak naprawdę wiedział czym się kierował? Chciał dać blondynce czas do namysłu? Chciał przekonać się czy wszystko to, co padło tamtego popołudnia było prawdziwe, potwierdzone? Skoro również zaprzestała kontaktu, może jednak się rozmyśliła? Przyprowadziła kogoś innego. Z nią też przeszła przez taką rozmowę? Coraz bardziej bolała go głowa. Milczał, słuchał. Analizował każde słowo wiercące dziurę w chłonnym umyśle. Sylaby mieszały się straszliwie. Były tak okrutnie niewygodne. Próbował nie wybuchnąć do końca. Nie zrobi tego co ona. Był zmęczony, przeładowany, mógł wylać całe rozżalenie na wprost tej pięknej aparycji. Mógł stać się najgorszą wersją samego siebie. Lecz trwał – w półmroku, jakimś niezidentyfikowanym marazmie. Opanował się, odetchnął. Coś do niego dotarło. Czyżby za jej sprawą? To niemożliwe.
Z powrotem przerzucił na nią swe przymrużone powieki i skomentował niemalże od razu: – Dziękuję za troskę. Nie musisz mnie ostrzegać. – bo choć nie wiem co robię, to wiem co powinienem zrobić. Zaraz potem rozszerzył źrenice w ogromnym zdziwieniu: – Zrujnowanych w życiu szans? – powtórzył. – Nie przekraczaj granicy, bo jak już zdążyłem ci powiedzieć, nic nie rozumiesz, a przede wszystkim nic o mnie nie wiesz, aby móc wystawiać takie komentarze. - jedenaście lat temu nie miał wyboru. Historia krążyła wśród siatki znajomych, w przeróżnej wersji wydarzeń. Którą z nich usłyszałaś właśnie ty?
Nie dał rady już dłużej. Miarka się przebrała. Odepchnął się od stołu. Miał zamiar wyminąć ją bez słowa, jednakże, odwrócił się i skierował palec wskazujący:
– Nie obchodzi mnie jakie masz o mnie zdanie. Czy robisz to na polecenie, z troski, pałasz nienawiścią. Nie obchodzi mnie co uroiłaś sobie w głowie, dlaczego wykładasz to wszystko właśnie przede mną. Justine nigdy nie będzie przeze mnie cierpieć i możesz być tego pewna, że do tego nie dopuszczę. Nie będę taki jak każdy! Nigdy nie odrzuciłem tego zaproszenia, nawet w chwili zwątpienia. Tak miałem je, to chciałaś usłyszeć? – zatrzymał, patrząc na nią z niesmakiem. Co takiego wzbudzała w nim Hannah Wright? – Najważniejsze, że tu po prostu jest. Nie to z kim jest. – wyrzucił jeszcze prawie na odchodne. Znajdzie ją, porozmawia, wszystko wyjaśni. Tak postanowił! A gdy kątem oka zauważył ochoczą konsumpcję słodkiej babeczki, wysyczał jeszcze w odwecie: – Smacznego. – równoważne z wyrażeniem udław się.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź