Pokój dzienny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
Ciepłe i przestronne pomieszczenie, które pełni ważną rolę w życiu Macmillanów. To tutaj, przy kominku, najwięcej czasu spędzają członkowie rodziny, popijają herbatę lub rodzinne wyrabiane alkohole, dyskutują na temat ostatnich meczów Quidditcha, zwykłych problemów lub po prostu odpoczywają po ciężkim dniu pracy, lub ciężkiej nocy.
Ze względu na bardziej „intymny”(tzn. domowy) charakter pomieszczenia, na ścianach znajdują się różnego rodzaju obrazy, w tym członków rodziny. Na półkach, naprzeciw kominka, znajdują się skromne puchary Quidditcha. Najważniejszy z nich wszystkich jest mały, srebrny puchar, który był pierwszą zdobytą przez Sorphona Macmillana nagrodą. Znajduje się on pod herbem rodowym i małym obrazem znikacza. Wokół niego porozstawiane są pozostałe „pierwsze” puchary obecnych członków rodziny.
Z okien, za dnia, zauważyć można polanę. Wiosną, latem i jesienią dostrzec też można Macmillanów pojedynkujących się na szable lub uprawiających zapasy, jeżeli akurat dopisuje pogoda i nie ma mgły.
Do pokoju dziennego zapraszane są osoby blisko spokrewnione z Macmillanami lub te, którym ród ufa.
Ze względu na bardziej „intymny”(tzn. domowy) charakter pomieszczenia, na ścianach znajdują się różnego rodzaju obrazy, w tym członków rodziny. Na półkach, naprzeciw kominka, znajdują się skromne puchary Quidditcha. Najważniejszy z nich wszystkich jest mały, srebrny puchar, który był pierwszą zdobytą przez Sorphona Macmillana nagrodą. Znajduje się on pod herbem rodowym i małym obrazem znikacza. Wokół niego porozstawiane są pozostałe „pierwsze” puchary obecnych członków rodziny.
Z okien, za dnia, zauważyć można polanę. Wiosną, latem i jesienią dostrzec też można Macmillanów pojedynkujących się na szable lub uprawiających zapasy, jeżeli akurat dopisuje pogoda i nie ma mgły.
Do pokoju dziennego zapraszane są osoby blisko spokrewnione z Macmillanami lub te, którym ród ufa.
Dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście. Odliczał w dół, starając się odzyskać w ten sposób kontrolę nad własnymi myślami, uspokoić łomoczące w klatce piersiowej serce; w uszach mu szumiało – ledwie słyszał przepełnione złością słowa pałkarza, choć nie umknęło mu puszczone w stronę Hannah oko; zacisnął zęby, spoglądając na zawodnika z nagłą niechęcią, z pewnością wywołaną jego słowami, a nie pozornie nieszkodliwym gestem. Spojrzał na niego krytycznie z ukosa, opierając się o fotel; jakim cudem utrzymywał formę, skoro opróżniał szklankę za szklanką? Jego wzrok uciekł na moment w stronę tej, którą przed sekundą odstawił na blat, nie sięgnął po nią jednak, zamiast tego starając się skupić na padających zdaniach. Chciał pomóc Anthony’emu – po to tu dzisiaj przyszedł, miał być dla niego wsparciem, odwdzięczyć się jakoś za wszystko, co do tej pory dla niego zrobił, ale spoglądając na twarze kolejnych Zjednoczonych wiedział, że nie będzie łatwo. Rozumiał ich – jakiś czas temu sam stał na ich miejscu, mierząc się z oczywistą niesprawiedliwością, która nigdy nie powinna była odnaleźć swojej drogi do sportu; pamiętał tę bezsilność i odruchową chęć poskładania sypiącej się rzeczywistości w całość, ale dzisiaj wiedział już, że to nie był na to dobry czas. To w ogóle nie był dobry czas – w Anglii z dnia na dzień zaczynało brakować dosłownie wszystkiego, wojna rozpełzała się po kolejnych hrabstwach, ludzie umierali za zbyt odważne zabieranie głosu i krew płynącą w ich żyłach, a chociaż tutaj, w Kornwalii, wciąż można było czasami poddać się złudnemu wrażeniu, że wszystko niedługo wróci do normy, to Billy wiedział już, że tak się nie stanie – ani za tydzień, ani za miesiąc; może nawet nie za rok.
Siedemnaście, szesnaście, piętnaście; podniósł spojrzenie na Josepha, gdy ten w odpowiedzi na jego pytanie wyrzucił z siebie wiązankę wulgarnych słów, ale choć kolejne prowokacyjne głoski pchały się na jego język, zmiął je w ustach, zachowując milczenie. Nie miał zamiaru dolewać oliwy do ognia, choć powstrzymanie się od przerwania przyjacielowi kosztowało go resztki samokontroli; zdania skierowane do Anthony’ego nie były sprawiedliwe, to, co się działo, nie było jego winą; pokręcił głową, prostując się i otwierając usta, ale nim zdążyłby zebrać myśli, odezwała się Hannah.
Rozpoznawał ten ton; słyszał go wystarczająco wiele razy, by dostrzec od razu, że w przyjaciółce coś pękło – i że nic nie będzie już w stanie zatrzymać wypływających spomiędzy jej warg słów. Zrobił krok w jej kierunku, żeby wyciągnąć rękę i delikatnie dotknąć jej łokcia; nie żeby ją skarcić – w jej wypowiedzi było wiele racji, wiele doświadczeń zebranych w czasie ostatnich miesięcy, które być może musiały zobaczyć światło dzienne – nawet jeśli okoliczności ku temu były niefortunne; nie był pewien, czy Joseph zasługiwał na to, żeby usłyszeć to wszystko tutaj, w obecności pozostałych zawodników, ale nie jemu było to oceniać; mógł ją jedynie wspierać, wspierać ich oboje, bo w sytuacji, w której się znaleźli, nie było łatwej drogi. – Hannah – odezwał się cicho, kiedy jej głos zaczął drżeć, a w przestrzeni rozsypały się stwierdzenia okrutne, surowe; nie powiedział jednak nic więcej, rozbiegane myśli wciąż uparcie nie chciały zebrać się w całość, a gdy przyjaciółka skierowała się w stronę wyjścia, wymykając mu się spomiędzy palców, na moment rozpierzchły się całkowicie. Nie potrafił ukryć mignięcia zawodu na twarzy, sądził, że byli w tym oboje – potrzebował jej tutaj, obok, zwłaszcza, odkąd grunt zaczął usuwać mu się spod stóp; drgnął nieznacznie, chciał za nią zawołać – żeby przynajmniej poczekała na niego na zewnątrz, nie wracała sama – ale zmienił zdanie, nim zdążyłoby się w pełni uformować. Nie była do niego uwiązana; i skoro podjęła taką decyzję, to musiał ją uszanować – przełykając roznoszącą się po języku gorycz.
Kiedy głos zabrał Anthony, sięgnął po wzgardzoną wcześniej szklankę, żeby upić z niej spory łyk; alkohol palił w gardło, ale to pomogło mu w pewien sposób odwrócić uwagę od drżących palców, bijącego zbyt mocno serca; skupił się na oddychaniu, starając się je wyrównać, a później przysiadając na podłokietniku kanapy; zbierając w całość sylaby, zdania, myśli. Odchrząknął cicho, odczekawszy, aż wybrzmią ostatnie słowa Anthony’ego. – To zrozumiałe, że j-j-jesteście wściekli – powiedział cicho, spokojnie, głosem, w którym tylko odrobinę pobrzmiewało zrezygnowanie; głównie jednak czuł się zmęczony. – Ja też byłem. Jestem – poprawił się; gniew, który rozpalił się w jego klatce piersiowej tamtego dnia, w którym stracono jego przyjaciela, nie zniknął, ale ucichł; stał się stabilniejszy, mniej niszczący – bardziej przypominający determinację niż ślepą złość. – Ale k-k-kierowanie tej wściekłości w Anthony’ego i jego rodzinę niczego nie zmieni. N-n-niczego by też nie zmieniło, gdyby sp-p-próbowali na siłę utrzymać drużynę w grze. Zarząd Jastrzębi p-p-próbował – podziękowali mi za współpracę, gdy tylko się okazało, że nie m-m-mogę zarejestrować różdżki. A m-m-ministerstwo dopadło ich tak czy inaczej. Zarżnęli Rodericka Smitha w p-p-publicznej egzekucji, to samo spotkałoby was. Prędzej czy p-p-później. – Nie miał co do tego żadnych wątpliwości; gdyby drużyna wspierana przez poszukiwanego listem gończym Anthony’ego zdecydowała się grać sobie w najlepsze, stworzyć swoją ligę, byłby to oczywisty pstryczek w nos wymierzony w stronę ludzi, którzy na takie zagrania reagowali bez ostrzeżenia i bez litości.
Przełknął ślinę, spoglądając w stronę Josepha. Serce mu pękało, kiedy go widział; wiedział, jak smakowały zrównane z ziemią marzenia, i nie życzył tego uczucia nikomu – a już na pewno nie jemu; bratu, przyjacielowi; posłał mu uśmiech, słaby, gorzki, ale tym razem pozbawiony zaczepki. – Ci sp-p-ponsorzy, o których mówisz Joe, to też nie są puste nazwy – za k-k-każdą firmą, marką, która was wspierała, stoją ludzie, którzy już nie mogą być p-p-pewni jutra. Bo nikt nie może. Stając za wami p-p-publicznie, sami ryzykują – swoim życiem, życiem swoich rodzin. Wszystkim, co b-b-budowali. Nie zdziwiłbym się, gdyby niedługo jedynymi d-d-drużynami, które będą w stanie dalej grać, były te, które oficjalnie pop-p-prą nowy wspaniały porządek. A to już nie jest Quidditch – tylko teatrzyk, odgrywany tak samo, jak egzekucje na p-p-placu. Naprawdę chcecie w tym uczestniczyć? – Rozejrzał się; nie licząc Josepha, nie znał zawodników Zjednoczonych zbyt dobrze, ale nie wierzył, że odeszliby z ligi, gdyby aktualna sytuacja ich nie ruszała; ludzie obojętni nie podejmowali się spontanicznych, buntowniczych zrywów. Oni tak.
– Anthony daje wam – nam – możliwość wykorzystania naszego t-t-talentu i lat ciężkiej pracy tam, gdzie są teraz p-p-potrzebne. Może zrobienia po drodze jakiejś różnicy, p-p-pomocy ludziom, którzy kibicowali nam z trybun. Zawalczenia o to, żebyśmy k-k-kiedyś znowu mogli wyjść na boisko – i nie tylko my – dodał, zerkając życzliwie w stronę Anthony’ego, a później opuszczając spojrzenie na własne knykcie; z ulgą zauważając, że w którymś momencie przestały drżeć, choć nieprzyjemne uderzenia chłodu wciąż przemykały po jego karku, ciągnąc za sobą fale dreszczy.
Siedemnaście, szesnaście, piętnaście; podniósł spojrzenie na Josepha, gdy ten w odpowiedzi na jego pytanie wyrzucił z siebie wiązankę wulgarnych słów, ale choć kolejne prowokacyjne głoski pchały się na jego język, zmiął je w ustach, zachowując milczenie. Nie miał zamiaru dolewać oliwy do ognia, choć powstrzymanie się od przerwania przyjacielowi kosztowało go resztki samokontroli; zdania skierowane do Anthony’ego nie były sprawiedliwe, to, co się działo, nie było jego winą; pokręcił głową, prostując się i otwierając usta, ale nim zdążyłby zebrać myśli, odezwała się Hannah.
Rozpoznawał ten ton; słyszał go wystarczająco wiele razy, by dostrzec od razu, że w przyjaciółce coś pękło – i że nic nie będzie już w stanie zatrzymać wypływających spomiędzy jej warg słów. Zrobił krok w jej kierunku, żeby wyciągnąć rękę i delikatnie dotknąć jej łokcia; nie żeby ją skarcić – w jej wypowiedzi było wiele racji, wiele doświadczeń zebranych w czasie ostatnich miesięcy, które być może musiały zobaczyć światło dzienne – nawet jeśli okoliczności ku temu były niefortunne; nie był pewien, czy Joseph zasługiwał na to, żeby usłyszeć to wszystko tutaj, w obecności pozostałych zawodników, ale nie jemu było to oceniać; mógł ją jedynie wspierać, wspierać ich oboje, bo w sytuacji, w której się znaleźli, nie było łatwej drogi. – Hannah – odezwał się cicho, kiedy jej głos zaczął drżeć, a w przestrzeni rozsypały się stwierdzenia okrutne, surowe; nie powiedział jednak nic więcej, rozbiegane myśli wciąż uparcie nie chciały zebrać się w całość, a gdy przyjaciółka skierowała się w stronę wyjścia, wymykając mu się spomiędzy palców, na moment rozpierzchły się całkowicie. Nie potrafił ukryć mignięcia zawodu na twarzy, sądził, że byli w tym oboje – potrzebował jej tutaj, obok, zwłaszcza, odkąd grunt zaczął usuwać mu się spod stóp; drgnął nieznacznie, chciał za nią zawołać – żeby przynajmniej poczekała na niego na zewnątrz, nie wracała sama – ale zmienił zdanie, nim zdążyłoby się w pełni uformować. Nie była do niego uwiązana; i skoro podjęła taką decyzję, to musiał ją uszanować – przełykając roznoszącą się po języku gorycz.
Kiedy głos zabrał Anthony, sięgnął po wzgardzoną wcześniej szklankę, żeby upić z niej spory łyk; alkohol palił w gardło, ale to pomogło mu w pewien sposób odwrócić uwagę od drżących palców, bijącego zbyt mocno serca; skupił się na oddychaniu, starając się je wyrównać, a później przysiadając na podłokietniku kanapy; zbierając w całość sylaby, zdania, myśli. Odchrząknął cicho, odczekawszy, aż wybrzmią ostatnie słowa Anthony’ego. – To zrozumiałe, że j-j-jesteście wściekli – powiedział cicho, spokojnie, głosem, w którym tylko odrobinę pobrzmiewało zrezygnowanie; głównie jednak czuł się zmęczony. – Ja też byłem. Jestem – poprawił się; gniew, który rozpalił się w jego klatce piersiowej tamtego dnia, w którym stracono jego przyjaciela, nie zniknął, ale ucichł; stał się stabilniejszy, mniej niszczący – bardziej przypominający determinację niż ślepą złość. – Ale k-k-kierowanie tej wściekłości w Anthony’ego i jego rodzinę niczego nie zmieni. N-n-niczego by też nie zmieniło, gdyby sp-p-próbowali na siłę utrzymać drużynę w grze. Zarząd Jastrzębi p-p-próbował – podziękowali mi za współpracę, gdy tylko się okazało, że nie m-m-mogę zarejestrować różdżki. A m-m-ministerstwo dopadło ich tak czy inaczej. Zarżnęli Rodericka Smitha w p-p-publicznej egzekucji, to samo spotkałoby was. Prędzej czy p-p-później. – Nie miał co do tego żadnych wątpliwości; gdyby drużyna wspierana przez poszukiwanego listem gończym Anthony’ego zdecydowała się grać sobie w najlepsze, stworzyć swoją ligę, byłby to oczywisty pstryczek w nos wymierzony w stronę ludzi, którzy na takie zagrania reagowali bez ostrzeżenia i bez litości.
Przełknął ślinę, spoglądając w stronę Josepha. Serce mu pękało, kiedy go widział; wiedział, jak smakowały zrównane z ziemią marzenia, i nie życzył tego uczucia nikomu – a już na pewno nie jemu; bratu, przyjacielowi; posłał mu uśmiech, słaby, gorzki, ale tym razem pozbawiony zaczepki. – Ci sp-p-ponsorzy, o których mówisz Joe, to też nie są puste nazwy – za k-k-każdą firmą, marką, która was wspierała, stoją ludzie, którzy już nie mogą być p-p-pewni jutra. Bo nikt nie może. Stając za wami p-p-publicznie, sami ryzykują – swoim życiem, życiem swoich rodzin. Wszystkim, co b-b-budowali. Nie zdziwiłbym się, gdyby niedługo jedynymi d-d-drużynami, które będą w stanie dalej grać, były te, które oficjalnie pop-p-prą nowy wspaniały porządek. A to już nie jest Quidditch – tylko teatrzyk, odgrywany tak samo, jak egzekucje na p-p-placu. Naprawdę chcecie w tym uczestniczyć? – Rozejrzał się; nie licząc Josepha, nie znał zawodników Zjednoczonych zbyt dobrze, ale nie wierzył, że odeszliby z ligi, gdyby aktualna sytuacja ich nie ruszała; ludzie obojętni nie podejmowali się spontanicznych, buntowniczych zrywów. Oni tak.
– Anthony daje wam – nam – możliwość wykorzystania naszego t-t-talentu i lat ciężkiej pracy tam, gdzie są teraz p-p-potrzebne. Może zrobienia po drodze jakiejś różnicy, p-p-pomocy ludziom, którzy kibicowali nam z trybun. Zawalczenia o to, żebyśmy k-k-kiedyś znowu mogli wyjść na boisko – i nie tylko my – dodał, zerkając życzliwie w stronę Anthony’ego, a później opuszczając spojrzenie na własne knykcie; z ulgą zauważając, że w którymś momencie przestały drżeć, choć nieprzyjemne uderzenia chłodu wciąż przemykały po jego karku, ciągnąc za sobą fale dreszczy.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Złość wykrzywiła twarz Masona, gdy słowa Dimy dotarły do jego uszu. Zaczepnie szturchnął mężczyznę końcem swojej pałki, by poprawić na niej chwyt, gotów w każdej chwili wystosować odpowiednie uderzenie, które ścięłoby dawnego kapitana drużyny z nóg.
- Zaraz ci pokażę, na co mnie stać ty... - Zaczął, i już, już unosił swoją pałkę, gdy głos gospodarza dotarł do zamroczonego złością umysłu. Skała prychnął pod nosem, finalnie opuszczając swoje narzędzie pracy. Nawet on, mimo iż był czarodziejem niezwykle prostym, wiedział, że nie powinno się robić burdy, gdy gospodarz prosił o spokój. A o ten w posiadłości Macmillanów było niezwykle trudno.
Wiele słów padło podczas tego spotkania. Gorzkich, przepełnionych żalem oraz złością i zapewne również całą masą innych emocji, których Skała zrozumieć nie potrafił. W pierwszej chwili, aż poderwał się z miejsca gdy Joseph począł mówić, o wznowieniu gry. To z pewnością byłoby najlepszym rozwiązaniem - powrót na boisko, do tego, co potrafili zrobić i co kochali najbardziej. Ten pieprzony Minister psuł jednak wszystko, a gdy już Skała otworzył usta żeby coś powiedzieć, szybko je zamknął, prześcignięty wybuchem Wrightówny. No Merlinie, przez chwilę miał wrażenie, jakby słuchał swojej starej, skrzeczącej niczym najgorsza szyszymora. Jako mężczyzna żonaty oraz posiadający siostrę cholernie bałby się wrócić do domu po takiej scence, gdyby był na miejscu młodego Wrighta.
- No panowie... - Zaczął, nie wiedział jednak jak powinien dokończyć swoje słowa. Mason był czarodziejem prostym, obecnie przytłoczonym natłokiem słów i informacji. - Kurwa, Joseph rozumiem cię. Uderzanie pałką i nie spadanie z miotły to jedyne, co mi wychodzi. Wrócenie na boisko byłoby bajeczne, ale kurwa, dziewczyna też ma rację. - Mruknął, z dziwnym rozbiciem rzadko widywanym w jego spojrzeniu. Brakowało mu bystrości umysłu, zapewne kilku oberwań w głowę mniej oraz większej ilości mocnego alkoholu, po który zaraz sięgnął. - Porąbane te czasy, co nie... - Dodał, spojrzenie lokując w swojej kochanej pałce. Chciałby zobaczyć kochaniutką ponownie w akcji, chciałby porachować kilka kości i znów usłyszeć okrzyki kibiców znajdujących się na trybunach. Miał jednak wrażenie, że Wrightówna mówiła dobrze - każdy mecz mógł zamienić się w krwawą jatkę, której nie dałoby się opanować posłaniem kilku tłuczków w stronę nieznośnego kibica. Wiele myśli przewijało się przez głowę czarodzieja który ponownie wlał w siebie mocny alkohol. Myślał, myślał i nie potrafił wymyślić odpowiedniego rozwiązania oraz odpowiedzi, jaką mógłby udzielić. Potrzebował ruchu. Działania. Świeżego powietrza oraz rozmowy z żoną, by być w stanie udzielić odpowiednią odpowiedź.
- Nie mam dobrej pamięci, nie jestem dobrym kandydatem na grę w głuchy telefon... - Rzucił w końcu, samemu właściwie nie wiedząc, w którą stronę zmierzał ze swoją wypowiedzią. Wiedział jednak, że powierzenie mu zadania polegającego na zapamiętaniu wiadomości oraz przekazaniu jej komuś innemu z pewnością mogło zakończyć się przekręceniem niektórych, zwłaszcza tych trudniejszych, słów. - Muszę się zastanowić, jeśli jednak się zgodzę, jesteś w stanie mi obiecać, że moja rodzina otrzyma pomoc, jakby mnie zabrakło? Moja stara to bywa wrzodem, ale ma dobre serce, siostra ma dwójkę maluchów, ich ojciec siedzi w Tower... - Spojrzenie Skały utkwiło w Macmillanie, gdyż nie chciał się rozpraszać. Tak kwestia wydała mu się najistotniejsza - póki żył, mógł pomagać siostrze zapewnić dobry byt dla jej dzieciaków oraz jako tako zadbać o żonę, jeśli by go zabrakło, a ten scenariusz musiał brać pod uwagę, pozostałyby same, bez jakiejkolwiek pomocy - na co nie mógł pozwolić.
I show not your face but your heart's desire
Dobra, może faktycznie Joe przesadził z porównaniami. Kiedy Anthony na niego ryknął w pierwszej chwili Joe się skrzywił i poczuł jak wzbiera w nim złość, ale w kolejnej... dało mu to odrobinę do myślenia. Macmillan miał trochę racji, może nawet więcej niż tylko trochę, a sam Joseph był niewdzięcznym palantem. Tak, dotarło to do niego i miał już nawet przeprosić, ale wtedy do akcji wkroczyła jego kochana siostrzyczka i Wright momentalnie pożałował, że została tu zaproszona. Czego jak czego, ale tego, że to nie było miejsce na rodzinne kłótnie i to przy takiej publice, był akurat pewny... Hania zaś, no cóż. Uraczyła wszystkich (nie tylko jego skromną osobę) głośnym i dosadnym monologiem o tym jaki jest głupi, samolubny, tchórzliwy, gorszy od ich brata i niegodny nazwiska. Zajebiście.
Tak, kraj był pogrążony w wojnie, wbrew pozorom Joseph zdążył to zauważyć, ale najwyraźniej wyszedł z błędnego założenia, że skoro zostali tu zwołani wszyscy Zjednoczeni po tym jak rozwiązano drużynę, a w liście od Antka było napisane, że chodzi o "przyszłość drużyny Zjednoczonych z Puddlemere" (czy jakoś tak), to to spotkanie będzie dotyczyło właśnie dalszych losów drużyny i jego członków. Tymczasem jego siostra naskoczyła na niego jak gdyby co najmniej czynnie wspierał plugawe rządy Malfoya i terror i przyczyniał się do mordowania mugoli, w tym ich własnej matki. Może i był skacowany i tak dalej... ale nie przypominał sobie, żeby ktokolwiek wspominał mu, że to zebranie będzie dotyczyło działań wojennych.
Twarz mu stężała, kiedy Hannah postanowiła mu opowiadać o wojnie i o tym co działo się z członkami innych drużyn. Tak, wiedział to doskonale, a jej pełne wyrzutu słowa kierowane w jego stronę wcale nie sprawiały, że pamiętał o tym bardziej niż do tej pory. I choć właśnie radośnie kompromitowała go przed większością ludzi, na których mu zależało, nie przerywał jej. Nawet nie próbował. Znał swoją siostrę i wiedział, że próby porozumienia się z nią w tej chwili, czy przeniesienia tej rozmowy na mniej publiczną stronę... spalą na panewce. Będzie wcinał jedynie pojedyncze słowa, a ona będzie mówiła coraz szybciej i głośniej... więc lepiej było po prostu pozwolić jej to zrobić. Zresztą... chuj z tym jak będzie teraz wyglądał w oczach kumpli. Zjednoczonych najwyraźniej nie było i już nie będzie.
Wychylił kolejną szklankę whisky i odstawił na jakiś drewniany zdobiony mebel obok, akurat przed tym jak Hannę już zupełnie poniosła własna tyrada (może jednak trzeba było jej przerwać?) i zaczęła go porównywać do Bena, a potem opowiadać o matce. Naprawdę, Hannah? Uważasz, że TO jest najlepsze miejsce i czas, żeby to robić?
Czy się wkurzył? Tak, oczywiście. Czy go to zabolało? A i owszem. Szczęście w nieszczęściu alkohol tłumił w nim przez ostatnie dni wszelkie emocje i... w tym momencie było mu już wszystko jedno. Już i tak sięgnął dna jakiś czas temu. Teraz przynajmniej dowiedział się jakie zdanie miała o nim siostra. Wszyscy zebrani się tego dowiedzieli. A wystarczyło powiedzieć, że nie chce go więcej widzieć na oczy, bo się go wstydzi, tak? Nie, musiała mu robić sceny, ech.
Westchnął cicho i uniósł ręce w obronnym geście, choć jego twarz nie wyrażała teraz już nic prócz zmęczenia. Szczerze mówiąc kiedy widział jak Hannah wychodzi, miał ochotę zrobić to samo. Z drugiej strony... istniał cień szansy, że skoro już wszyscy członkowie jego rodziny wyszli, to dalszy ciąg spotkania przebiegnie bez dalszego wyrzucania mu jaki to jest zły i okropny. No... nie był tylko pewny co usłyszy od Billa. Może ten też zamierzał mu rzucić w twarz jakimiś brudami z przeszłości? Czemu nie? Fajna zabawa - rzucanie mięsem w skacowanego Joeya.
- Dobra, przyznaję się: nie miałem pojęcia, że to spotkanie Zakonu Feniksa, myślałem, że chodzi o Zjednoczonych, ok? - wyjaśnił trochę ironicznie, a trochę na serio. Atmosfera za bardzo zgęstniała i trochę trzeba było ją rozluźnić, choć w obecnej sytuacji to wcale nie było takie łatwe.
- Dima, mogę wiedzieć o chuj ci teraz chodzi? - jasne, Joe miał nie przeklinać, ale... szczerze mówiąc, nie wiedział co znów kapitan do niego miał. Jakie kurwa "zrzucanie winy"? To znaczy, owszem, Joseph uważał, że kapitan (obecnie już były) zrobił za mało podczas konfrontacji z zawieszeniem drużyny, ale... zatrzymał to dla siebie, tak? Więc albo Dimitri czytał w myślach, albo radośnie sobie coś w tej chwili ubzdurał.
- Nie zmieniłem zdania, Johnson - powiedział za to stanowczo znów zaplatając ręce na piersi i odbijając się plecami od ściany, żeby zrobić krok w przód i stanąć wyprostowany. - I jak już wspomniałem, myślałem, że spotkanie dotyczy dalszych losów Zjednoczonych, bo tak, mimo wojny, a może właśnie przez wzgląd na nią uważam, że to istotna kwestia - kontynuował poważnie - bo ta pieprzona wojna kiedyś się skończy - szczerze mówiąc dopiero kiedy wypowiedział te słowa na głos zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo potrzebował, żeby ktoś to powiedział. Że nie wszystko stracone, że jest nadzieja dla Zjednoczonych. Kiedy dostał list od Dimy kompletnie tego nie dostrzegał i pogrążył się w czarnej dupie, ale... może w głębi duszy faktycznie miał nadzieję, że ktoś temu zaprzeczy. A chuj tam, najwyraźniej nikt w to nie wierzył. Liczyła się tylko wojna, a co potem to już przecież nieważne.
- Ale w porządku, przyznaję, pomyliłem się. Co nie zmienia faktu, że kiedy pytałem o drużynę, nie umniejszałem w żadnym stopniu powagi sytuacji, jeśli chodzi o wojnę - mam nadzieję, że chociaż dla was to będzie jasne - oznajmił, prześlizgując spojrzeniem po drzwiach, którymi wyszła jego siostra. Dobrze by było, żeby Hannah też to usłyszała, ale wyszła, więc już trudno. Cholera wie kiedy znów będą mieli okazję porozmawiać o ile w ogóle. Przecież nie będzie jej już dręczył swoim niegodnym widokiem i postawą.Na szczęście miała drugiego brata, tego idealnego, prawdziwą gwiazdę quidditcha, który wprawdzie wyjechał cholera wie gdzie, zostawiając rodzinę, ale był tym lepszym i tym co poświęcił się pomocy innym. I narażał przy okazji w chuj żyć niewinnych osób, ale to przecież nieważne. Był tym lepszym, a Joe tym gorszym, za którego trzeba było się wstydzić.
W głębi duszy za to ulżyło mu, że kiedy odezwał się Billiam, nie zrobił tego samego co Hannah. I pewnie miał rację co do tych sponsorów... i całej reszty.
- To spotkanie trzeba było zrobić wcześniej, dużo wcześniej - mruknął cicho, chyba bardziej do siebie niż do reszty, kiedy kolejni członkowie drużyny pytali o termin, do którego mają się określić. Trzeba było je zrobić, kiedy komuś z zarządu w ogóle zaświtała myśl o zawieszeniu drużyny, kiedy jeszcze wciąż miał jasny umysł, kiedy miał o co walczyć i miał chęci do walki. Teraz znów czuł jak zasycha mu w gardle, myślał o sięgnięciu po kolejną szklankę, a świadomość beznadziei sytuacji, w jakiej się znalazł tylko popychała go do picia. Teraz nikomu na nic by się nie zdał i szczerze mówiąc chyba nie do końca chciał się do czegoś przydawać. Owszem, duża część jego chciała walczyć, ale potem przypominał sobie słowa siostry i mu się odechciewało. Nieważne co kurwa zrobi i tak będzie źle. I tak będzie gorszy. To po chuj miał się starać? I dla kogo? Już miał w dupie udowadnianie wszystkim czegokolwiek. Skoro ktoś tak mu bliski mówił, że jest nic nie wart, to może faktycznie tak było.
Jakie miał w takim razie perspektywy? Klucze do swojego domu wraz z miotłami i resztą dobytku oddał Moore'owi, mógłby go o nie poprosić, a Bill by mu je oddał. Ale Joe był słowny. Oddał, to oddał. Zresztą gnicie w kamiennym domku, który zdemolował po pijaku wcale mu się nie uśmiechało. Tony najwyraźniej miał już dość tolerowania jego osoby w swojej piwnicy, w domu rodzinnym nie miał co się pokazywać i do niczego się w obecnej sytuacji nie nadawał. Zabawne. Wielki i wspaniały Joseph Wright naprawdę został sam i z niczym. Hannah miała rację.
- Z drużyny już nic nie będzie, ale dajesz nam alternatywę działania na rzecz dobrej sprawy i jeszcze otrzymywania za to wypłaty. To hojna propozycja, mało kto taką otrzymał w obecnych czasach - odezwał się znów spoglądając na Anthony'ego. - Wybacz za poprzednie słowa, Tony - wypowiedział to szczerze i ze skruchą. Tym razem powoli wypowiadał zdania i chyba naprawdę uważał na to, co mówi. Wzrok na chwilę uciekł mu do tacy z trunkami, ale tylko na ułamek sekundy, szybko jednak powrócił spojrzeniem do Macmillana i wcisnął ręce głęboko w kieszenie spodni. Może było to nieeleganckie i pewnie większość osób mogła to uznać za jakiś negatywny gest, ale w tym momencie tylko to powstrzymywało go przed sięgnięciem znów po alkohol.
- Gdyby taka propozycja padła wcześniej, to bym na nią przystał - kontynuował tak, by wszyscy to słyszeli - ale to jasne, że w tej chwili nie nadaję się do latania po boisku, z listami czy w ogóle do latania. Kiedy się ogarnę, to przyjdę do ciebie prosząc o podobną ofertę... nie oczekuję, że ją otrzymam - Anthony nie był mu nic winny, wręcz przeciwnie: to Joe był jego dłużnikiem.
- Jeszcze dziś wyniosę się z Puddlemere - dodał i kiwnął głową na znak, że już podjął decyzję co do tego. Nie chodziło już nawet o siedzenie na głowie Macmillanom, choć o to również, ale jeśli chciał skończyć z chlaniem... a chyba(?) chciał, to musiał się znaleźć jak najdalej od źródła alkoholu.
Tak, kraj był pogrążony w wojnie, wbrew pozorom Joseph zdążył to zauważyć, ale najwyraźniej wyszedł z błędnego założenia, że skoro zostali tu zwołani wszyscy Zjednoczeni po tym jak rozwiązano drużynę, a w liście od Antka było napisane, że chodzi o "przyszłość drużyny Zjednoczonych z Puddlemere" (czy jakoś tak), to to spotkanie będzie dotyczyło właśnie dalszych losów drużyny i jego członków. Tymczasem jego siostra naskoczyła na niego jak gdyby co najmniej czynnie wspierał plugawe rządy Malfoya i terror i przyczyniał się do mordowania mugoli, w tym ich własnej matki. Może i był skacowany i tak dalej... ale nie przypominał sobie, żeby ktokolwiek wspominał mu, że to zebranie będzie dotyczyło działań wojennych.
Twarz mu stężała, kiedy Hannah postanowiła mu opowiadać o wojnie i o tym co działo się z członkami innych drużyn. Tak, wiedział to doskonale, a jej pełne wyrzutu słowa kierowane w jego stronę wcale nie sprawiały, że pamiętał o tym bardziej niż do tej pory. I choć właśnie radośnie kompromitowała go przed większością ludzi, na których mu zależało, nie przerywał jej. Nawet nie próbował. Znał swoją siostrę i wiedział, że próby porozumienia się z nią w tej chwili, czy przeniesienia tej rozmowy na mniej publiczną stronę... spalą na panewce. Będzie wcinał jedynie pojedyncze słowa, a ona będzie mówiła coraz szybciej i głośniej... więc lepiej było po prostu pozwolić jej to zrobić. Zresztą... chuj z tym jak będzie teraz wyglądał w oczach kumpli. Zjednoczonych najwyraźniej nie było i już nie będzie.
Wychylił kolejną szklankę whisky i odstawił na jakiś drewniany zdobiony mebel obok, akurat przed tym jak Hannę już zupełnie poniosła własna tyrada (może jednak trzeba było jej przerwać?) i zaczęła go porównywać do Bena, a potem opowiadać o matce. Naprawdę, Hannah? Uważasz, że TO jest najlepsze miejsce i czas, żeby to robić?
Czy się wkurzył? Tak, oczywiście. Czy go to zabolało? A i owszem. Szczęście w nieszczęściu alkohol tłumił w nim przez ostatnie dni wszelkie emocje i... w tym momencie było mu już wszystko jedno. Już i tak sięgnął dna jakiś czas temu. Teraz przynajmniej dowiedział się jakie zdanie miała o nim siostra. Wszyscy zebrani się tego dowiedzieli. A wystarczyło powiedzieć, że nie chce go więcej widzieć na oczy, bo się go wstydzi, tak? Nie, musiała mu robić sceny, ech.
Westchnął cicho i uniósł ręce w obronnym geście, choć jego twarz nie wyrażała teraz już nic prócz zmęczenia. Szczerze mówiąc kiedy widział jak Hannah wychodzi, miał ochotę zrobić to samo. Z drugiej strony... istniał cień szansy, że skoro już wszyscy członkowie jego rodziny wyszli, to dalszy ciąg spotkania przebiegnie bez dalszego wyrzucania mu jaki to jest zły i okropny. No... nie był tylko pewny co usłyszy od Billa. Może ten też zamierzał mu rzucić w twarz jakimiś brudami z przeszłości? Czemu nie? Fajna zabawa - rzucanie mięsem w skacowanego Joeya.
- Dobra, przyznaję się: nie miałem pojęcia, że to spotkanie Zakonu Feniksa, myślałem, że chodzi o Zjednoczonych, ok? - wyjaśnił trochę ironicznie, a trochę na serio. Atmosfera za bardzo zgęstniała i trochę trzeba było ją rozluźnić, choć w obecnej sytuacji to wcale nie było takie łatwe.
- Dima, mogę wiedzieć o chuj ci teraz chodzi? - jasne, Joe miał nie przeklinać, ale... szczerze mówiąc, nie wiedział co znów kapitan do niego miał. Jakie kurwa "zrzucanie winy"? To znaczy, owszem, Joseph uważał, że kapitan (obecnie już były) zrobił za mało podczas konfrontacji z zawieszeniem drużyny, ale... zatrzymał to dla siebie, tak? Więc albo Dimitri czytał w myślach, albo radośnie sobie coś w tej chwili ubzdurał.
- Nie zmieniłem zdania, Johnson - powiedział za to stanowczo znów zaplatając ręce na piersi i odbijając się plecami od ściany, żeby zrobić krok w przód i stanąć wyprostowany. - I jak już wspomniałem, myślałem, że spotkanie dotyczy dalszych losów Zjednoczonych, bo tak, mimo wojny, a może właśnie przez wzgląd na nią uważam, że to istotna kwestia - kontynuował poważnie - bo ta pieprzona wojna kiedyś się skończy - szczerze mówiąc dopiero kiedy wypowiedział te słowa na głos zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo potrzebował, żeby ktoś to powiedział. Że nie wszystko stracone, że jest nadzieja dla Zjednoczonych. Kiedy dostał list od Dimy kompletnie tego nie dostrzegał i pogrążył się w czarnej dupie, ale... może w głębi duszy faktycznie miał nadzieję, że ktoś temu zaprzeczy. A chuj tam, najwyraźniej nikt w to nie wierzył. Liczyła się tylko wojna, a co potem to już przecież nieważne.
- Ale w porządku, przyznaję, pomyliłem się. Co nie zmienia faktu, że kiedy pytałem o drużynę, nie umniejszałem w żadnym stopniu powagi sytuacji, jeśli chodzi o wojnę - mam nadzieję, że chociaż dla was to będzie jasne - oznajmił, prześlizgując spojrzeniem po drzwiach, którymi wyszła jego siostra. Dobrze by było, żeby Hannah też to usłyszała, ale wyszła, więc już trudno. Cholera wie kiedy znów będą mieli okazję porozmawiać o ile w ogóle. Przecież nie będzie jej już dręczył swoim niegodnym widokiem i postawą.
W głębi duszy za to ulżyło mu, że kiedy odezwał się Billiam, nie zrobił tego samego co Hannah. I pewnie miał rację co do tych sponsorów... i całej reszty.
- To spotkanie trzeba było zrobić wcześniej, dużo wcześniej - mruknął cicho, chyba bardziej do siebie niż do reszty, kiedy kolejni członkowie drużyny pytali o termin, do którego mają się określić. Trzeba było je zrobić, kiedy komuś z zarządu w ogóle zaświtała myśl o zawieszeniu drużyny, kiedy jeszcze wciąż miał jasny umysł, kiedy miał o co walczyć i miał chęci do walki. Teraz znów czuł jak zasycha mu w gardle, myślał o sięgnięciu po kolejną szklankę, a świadomość beznadziei sytuacji, w jakiej się znalazł tylko popychała go do picia. Teraz nikomu na nic by się nie zdał i szczerze mówiąc chyba nie do końca chciał się do czegoś przydawać. Owszem, duża część jego chciała walczyć, ale potem przypominał sobie słowa siostry i mu się odechciewało. Nieważne co kurwa zrobi i tak będzie źle. I tak będzie gorszy. To po chuj miał się starać? I dla kogo? Już miał w dupie udowadnianie wszystkim czegokolwiek. Skoro ktoś tak mu bliski mówił, że jest nic nie wart, to może faktycznie tak było.
Jakie miał w takim razie perspektywy? Klucze do swojego domu wraz z miotłami i resztą dobytku oddał Moore'owi, mógłby go o nie poprosić, a Bill by mu je oddał. Ale Joe był słowny. Oddał, to oddał. Zresztą gnicie w kamiennym domku, który zdemolował po pijaku wcale mu się nie uśmiechało. Tony najwyraźniej miał już dość tolerowania jego osoby w swojej piwnicy, w domu rodzinnym nie miał co się pokazywać i do niczego się w obecnej sytuacji nie nadawał. Zabawne. Wielki i wspaniały Joseph Wright naprawdę został sam i z niczym. Hannah miała rację.
- Z drużyny już nic nie będzie, ale dajesz nam alternatywę działania na rzecz dobrej sprawy i jeszcze otrzymywania za to wypłaty. To hojna propozycja, mało kto taką otrzymał w obecnych czasach - odezwał się znów spoglądając na Anthony'ego. - Wybacz za poprzednie słowa, Tony - wypowiedział to szczerze i ze skruchą. Tym razem powoli wypowiadał zdania i chyba naprawdę uważał na to, co mówi. Wzrok na chwilę uciekł mu do tacy z trunkami, ale tylko na ułamek sekundy, szybko jednak powrócił spojrzeniem do Macmillana i wcisnął ręce głęboko w kieszenie spodni. Może było to nieeleganckie i pewnie większość osób mogła to uznać za jakiś negatywny gest, ale w tym momencie tylko to powstrzymywało go przed sięgnięciem znów po alkohol.
- Gdyby taka propozycja padła wcześniej, to bym na nią przystał - kontynuował tak, by wszyscy to słyszeli - ale to jasne, że w tej chwili nie nadaję się do latania po boisku, z listami czy w ogóle do latania. Kiedy się ogarnę, to przyjdę do ciebie prosząc o podobną ofertę... nie oczekuję, że ją otrzymam - Anthony nie był mu nic winny, wręcz przeciwnie: to Joe był jego dłużnikiem.
- Jeszcze dziś wyniosę się z Puddlemere - dodał i kiwnął głową na znak, że już podjął decyzję co do tego. Nie chodziło już nawet o siedzenie na głowie Macmillanom, choć o to również, ale jeśli chciał skończyć z chlaniem... a chyba(?) chciał, to musiał się znaleźć jak najdalej od źródła alkoholu.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba wszyscy, którzy znajdowali się akurat w pokoju dziennym potrzebowali jakoś dać upust swoim emocjom, a przede wszystkim złości. Uważnie słuchał tego, co Johnson wykrzykiwał w stronę Wrighta. Czy było mu nieprzyjemnie? Byłoby, gdyby nic nie widział o sytuacji jaka działa się w drużynie i gdyby nie był osobiście zaangażowany w całą tę sytuację; gdyby sami gracze nie oskarżali jego i rodziny o pasywność. Nie przerywał więc Dimitriemu, ani nawet nie myślał o tym, żeby wejść mu w słowo. Dowiadywał się ciekawych rzeczy, które sprawiały, że tracił wiarę w przyjaciela. Przymrużył oczy, zerkając w stronę Josepha i oczekując od niego reakcji na słowa kapitana… a kiedy ją otrzymał, wyprostował się jedynie i wywrócił oczami. Nawet Skała rozumiał sytuację… a przynajmniej zdawał się ją w końcu rozumieć.
Wiedział, że może za bardzo się uniósł. Kto wie, może nawet przesadził za bardzo powiększając ton. Nie potrafił jednak zapanować nad swoimi nerwami. Nie, kiedy osoba, którą szanował, cenił i kochał jak własnego brata zaczęła rzucać w jego stronę oszczerstwami i wyzwiskami. Dyszał jeszcze chwilę wściekle, ciskał piorunami z oczu i zaciskał pięści. Speszył się jedynie odrobinę, kiedy William zauważył, że zaczęli się wściekać. Zacisnął usta, wciąż będąc wzburzony zachowaniem graczy, ale najbardziej Josepha. Przytaknął jedynie na słowa Moore’a, uznając że był tutaj jednym z niewielu głosów rozsądku… ale i najbardziej rozumiał obecną sytuację w państwie.
– Dotyczy – odpowiedział jedynie na aluzję Wrighta, że obecne spotkanie nie było poświęcone Zjednoczonym a Zakonowi Feniksa. – Swoimi działaniami pokazaliście władzy, że stoicie po naszej stronie. Chyba, że tak nie jest? – Zapytał, rozglądając się po wszystkich graczach. – Jeżeli chcesz teraz wrócić do gry, to trochę na to za późno, mogłeś o tym pomyśleć wcześniej. – Dogryzł mu niemal tymi samymi słowami, którymi on próbował dać mu pstryczek w nos. – Ze strony Macmillanów mogę powiedzieć jedynie tyle, że nie oczekiwaliśmy aż tak wielkiej straty sponsorów – dodał jeszcze, uznając że takie wytłumaczenie należało się wszystkim osobom, które jeszcze nie wyszły. To co przedstawiłem jest jedną z alternatyw, które pozwoliłyby wam na pozostanie w Anglii i częściowe pozostanie na… miotle.
Istniała oczywiście możliwość transferu… ale poza Anglię. Nie miał pojęcia ile z nich miało zamiar wybrać tę opcję, zapewne niewiele… albo ci, których nic już nie łączyło z państwem. Pozostawała jednak bariera językowa i przeprowadzka do innego państwa.
Nie oczekiwał przeprosin ze strony Wrighta, dlatego też te wyjątkowo go zaskoczyły. Uniósł brwi, a na jego twarzy pojawiło się zmieszanie. Może naprawdę nie powinien wybuchać w taki sposób? Może ostatnimi czasy aż za bardzo się denerwował? Westchnął ciężko, ale poczuł się dziwnie lżej niż przed kilkoma minutami, kiedy wrzeszczeli na siebie jak jakieś stare małżeństwo.
Wysłuchał wszystkich. Rozumiał ich wątpliwości i fakt, że musieli na poważnie przemyśleć propozycję. Kiwnął głową, kiedy każde z nich go o tym poinformowało. Nie chciał ich pośpieszać. Prosił w końcu o to, żeby ryzykowali swoją głową. Cieszył się jednak, że choć trochę ochłonęli… a szczególnie Skała i Joseph. Był też wdzięczny Williamowi za słowa wsparcia.
– Zastanówcie się i dajcie mi znać w swoim czasie. Każda zaufana para rąk się przyda – odpowiedział na pytanie Johnsona. – I tak daliście z siebie wiele zdobywając dla was samych, ale i dla nas, te wszystkie puchary. Dlatego właśnie kwestia waszej przyszłości i przeżycia w trakcie tej wojny jest dla nas ważna i dlatego wpadliśmy na pomysł, żeby zaangażować was w sposób, który byłby… choć trochę… zbliżony do tego, co dotychczas robiliście. Ale i tak… jeżeli ktoś zdecydowałby się na transfer do jakiejkolwiek jugosłowiańskiej lub rosyjskiej drużyny, dajcie mi znać – wyjaśnił. – Johnsonie, nie przepraszaj. Nikt nie będzie was do niczego zmuszać. Sami najlepiej wiecie ile jesteście w stanie zrobić i czy będziecie się dobrze czuli w takiej, a nie innej roli. Ale nie oczekujcie od nas, że będziemy ryzykować życiem kibiców po to, żebyście by grali na boisku.
Spojrzał jedynie na Josepha, który nagle zakomunikował swoją wyprowadzkę. Z jednej strony miał ochotę go przegnać, ale z drugiej nie chciał. Nie wiedział czy to była forma buntu, chęć dogryzienia mu po raz kolejny w ciągu tego dnia... czy cokolwiek innego.
Wiedział, że może za bardzo się uniósł. Kto wie, może nawet przesadził za bardzo powiększając ton. Nie potrafił jednak zapanować nad swoimi nerwami. Nie, kiedy osoba, którą szanował, cenił i kochał jak własnego brata zaczęła rzucać w jego stronę oszczerstwami i wyzwiskami. Dyszał jeszcze chwilę wściekle, ciskał piorunami z oczu i zaciskał pięści. Speszył się jedynie odrobinę, kiedy William zauważył, że zaczęli się wściekać. Zacisnął usta, wciąż będąc wzburzony zachowaniem graczy, ale najbardziej Josepha. Przytaknął jedynie na słowa Moore’a, uznając że był tutaj jednym z niewielu głosów rozsądku… ale i najbardziej rozumiał obecną sytuację w państwie.
– Dotyczy – odpowiedział jedynie na aluzję Wrighta, że obecne spotkanie nie było poświęcone Zjednoczonym a Zakonowi Feniksa. – Swoimi działaniami pokazaliście władzy, że stoicie po naszej stronie. Chyba, że tak nie jest? – Zapytał, rozglądając się po wszystkich graczach. – Jeżeli chcesz teraz wrócić do gry, to trochę na to za późno, mogłeś o tym pomyśleć wcześniej. – Dogryzł mu niemal tymi samymi słowami, którymi on próbował dać mu pstryczek w nos. – Ze strony Macmillanów mogę powiedzieć jedynie tyle, że nie oczekiwaliśmy aż tak wielkiej straty sponsorów – dodał jeszcze, uznając że takie wytłumaczenie należało się wszystkim osobom, które jeszcze nie wyszły. To co przedstawiłem jest jedną z alternatyw, które pozwoliłyby wam na pozostanie w Anglii i częściowe pozostanie na… miotle.
Istniała oczywiście możliwość transferu… ale poza Anglię. Nie miał pojęcia ile z nich miało zamiar wybrać tę opcję, zapewne niewiele… albo ci, których nic już nie łączyło z państwem. Pozostawała jednak bariera językowa i przeprowadzka do innego państwa.
Nie oczekiwał przeprosin ze strony Wrighta, dlatego też te wyjątkowo go zaskoczyły. Uniósł brwi, a na jego twarzy pojawiło się zmieszanie. Może naprawdę nie powinien wybuchać w taki sposób? Może ostatnimi czasy aż za bardzo się denerwował? Westchnął ciężko, ale poczuł się dziwnie lżej niż przed kilkoma minutami, kiedy wrzeszczeli na siebie jak jakieś stare małżeństwo.
Wysłuchał wszystkich. Rozumiał ich wątpliwości i fakt, że musieli na poważnie przemyśleć propozycję. Kiwnął głową, kiedy każde z nich go o tym poinformowało. Nie chciał ich pośpieszać. Prosił w końcu o to, żeby ryzykowali swoją głową. Cieszył się jednak, że choć trochę ochłonęli… a szczególnie Skała i Joseph. Był też wdzięczny Williamowi za słowa wsparcia.
– Zastanówcie się i dajcie mi znać w swoim czasie. Każda zaufana para rąk się przyda – odpowiedział na pytanie Johnsona. – I tak daliście z siebie wiele zdobywając dla was samych, ale i dla nas, te wszystkie puchary. Dlatego właśnie kwestia waszej przyszłości i przeżycia w trakcie tej wojny jest dla nas ważna i dlatego wpadliśmy na pomysł, żeby zaangażować was w sposób, który byłby… choć trochę… zbliżony do tego, co dotychczas robiliście. Ale i tak… jeżeli ktoś zdecydowałby się na transfer do jakiejkolwiek jugosłowiańskiej lub rosyjskiej drużyny, dajcie mi znać – wyjaśnił. – Johnsonie, nie przepraszaj. Nikt nie będzie was do niczego zmuszać. Sami najlepiej wiecie ile jesteście w stanie zrobić i czy będziecie się dobrze czuli w takiej, a nie innej roli. Ale nie oczekujcie od nas, że będziemy ryzykować życiem kibiców po to, żebyście by grali na boisku.
Spojrzał jedynie na Josepha, który nagle zakomunikował swoją wyprowadzkę. Z jednej strony miał ochotę go przegnać, ale z drugiej nie chciał. Nie wiedział czy to była forma buntu, chęć dogryzienia mu po raz kolejny w ciągu tego dnia... czy cokolwiek innego.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
// 05.02.1958
Panna Macmillan założyła sobie, że spróbuje dzisiaj pewnej czynności, której nie zdarzyło jej się nigdy robić w swoim życiu. W końcu każdy naukowiec potrzebuje sprzętu, dzięki któremu będzie mógł pracować. Po zastanowieniu stwierdziła, że może warto spróbować. Nigdy nie przykładała wagi do szycia, czy haftowania. Uważała to za stratę czasu, jak widać z wiekiem doszła do tego, że każda umiejętność może się przydać. Szkoda, że dopiero teraz to do niej dotarło. No, ale lepiej późno niż wcale.
Zorganizowała sobie liny, wcześniej przeczytała nawet jedną książkę, w której można było znaleźć informacje na temat procesu powstawania sieci. Analizowała to dłuższą chwilę, wydawałoby się, że zrozumiała wszystko, co było napisane w książce, teraz pozostawała tylko praktyka.
Zeszła na dół do pokoju dziennego, miała nadzieję, że nikt nie będzie jej przeszkadzał w tych czynnościach. Zresztą powinni być dumni, w końcu to prawie jak haftowanie. Z Prudence robiła się prawdziwa dama! Kto by się tego spodziewał.
Zasiadła w fotelu, miała przed sobą liny z których chciała stworzyć sieć. Teraz nieco zwątpiła w to, co wcześniej przeczytała. Wcale nie wyglądało to tak prosto. Wzięła głęboki oddech, na spokojnie, może jej się uda. Sięgnęła po linę, przez chwilę obracała ją w dłoni. Miała nadzieję, że jakoś złoży to w całość. Potrafiła łowić przy użyciu takich materiałów, może i ze stworzeniem sieci nie będzie jej aż tak bardzo pod górę. Były jej potrzebne, szczególnie teraz kiedy trwała wojna, musiała być przygotowana na każdą ewentualność.
Czas najwyższy zacząć, tylko od czego. Przekładała liny między palcami, próbując złożyć je w jedną całość. Z lewej do prawej tak chyba było napisane w książce. Zapamiętała niemal wszystkie kroki po kolei, musiała to tylko odtworzyć. Jej palce zwinnie przekładały kolejne kawałki liny, wydawało jej się, że dokładnie tak, jak w książce z opisem. Nie była specjalistą w manualnych czynnościach, jednak naprawdę mocno się skupiła na tym, aby stworzyć to, na czym jej zależało. Pozostało jej jeszcze zawiązać supły na końcach sieci, błahostka. Cała czynność zajęła jej dużo czasu, nie sądziła, że będzie to aż tyle trwało. Palce ją bolały od przekładania lin, oby było warto. Pozostaje teraz to podnieść i zobaczyć, czy coś wyszło z tego jej dziergania.
Rzut na plecenie sieci, krawiectwo 0 więc -50 do rzutu, st sieć 10
Panna Macmillan założyła sobie, że spróbuje dzisiaj pewnej czynności, której nie zdarzyło jej się nigdy robić w swoim życiu. W końcu każdy naukowiec potrzebuje sprzętu, dzięki któremu będzie mógł pracować. Po zastanowieniu stwierdziła, że może warto spróbować. Nigdy nie przykładała wagi do szycia, czy haftowania. Uważała to za stratę czasu, jak widać z wiekiem doszła do tego, że każda umiejętność może się przydać. Szkoda, że dopiero teraz to do niej dotarło. No, ale lepiej późno niż wcale.
Zorganizowała sobie liny, wcześniej przeczytała nawet jedną książkę, w której można było znaleźć informacje na temat procesu powstawania sieci. Analizowała to dłuższą chwilę, wydawałoby się, że zrozumiała wszystko, co było napisane w książce, teraz pozostawała tylko praktyka.
Zeszła na dół do pokoju dziennego, miała nadzieję, że nikt nie będzie jej przeszkadzał w tych czynnościach. Zresztą powinni być dumni, w końcu to prawie jak haftowanie. Z Prudence robiła się prawdziwa dama! Kto by się tego spodziewał.
Zasiadła w fotelu, miała przed sobą liny z których chciała stworzyć sieć. Teraz nieco zwątpiła w to, co wcześniej przeczytała. Wcale nie wyglądało to tak prosto. Wzięła głęboki oddech, na spokojnie, może jej się uda. Sięgnęła po linę, przez chwilę obracała ją w dłoni. Miała nadzieję, że jakoś złoży to w całość. Potrafiła łowić przy użyciu takich materiałów, może i ze stworzeniem sieci nie będzie jej aż tak bardzo pod górę. Były jej potrzebne, szczególnie teraz kiedy trwała wojna, musiała być przygotowana na każdą ewentualność.
Czas najwyższy zacząć, tylko od czego. Przekładała liny między palcami, próbując złożyć je w jedną całość. Z lewej do prawej tak chyba było napisane w książce. Zapamiętała niemal wszystkie kroki po kolei, musiała to tylko odtworzyć. Jej palce zwinnie przekładały kolejne kawałki liny, wydawało jej się, że dokładnie tak, jak w książce z opisem. Nie była specjalistą w manualnych czynnościach, jednak naprawdę mocno się skupiła na tym, aby stworzyć to, na czym jej zależało. Pozostało jej jeszcze zawiązać supły na końcach sieci, błahostka. Cała czynność zajęła jej dużo czasu, nie sądziła, że będzie to aż tyle trwało. Palce ją bolały od przekładania lin, oby było warto. Pozostaje teraz to podnieść i zobaczyć, czy coś wyszło z tego jej dziergania.
Rzut na plecenie sieci, krawiectwo 0 więc -50 do rzutu, st sieć 10
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Prudence Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
08.03.1958
Minął już ponad tydzień od jej dosyć efektownego powrotu do domu. Miała dużo czasu na przemyślenie swojego zachowania, pomimo prób bowiem trudno jej opuścić łóżko. Ból, który pojawiał się za każdym razem kiedy stawała na nodze był ogromny. Ledwie po chwili, kiedy na niej stawała padała na łóżko. Irytowało ją to bardzo, nie mogła jednak z tym walczyć, jej ciało zdecydowanie miało dość, musiała brać pod uwagę swoje fizyczne ograniczenia. Napisała list do Sorphona, w którym się kajała i prosiła o wybaczenie, czy był on szczery? Zdawała sobie sprawę, że przesadziła, że mogła umrzeć, było naprawdę niebezpiecznie. Czy czegokolwiek żałowała? Nigdy. Nie znaleźliby tych dzieciaków, gdyby nie zdecydowała się zejść do tych tuneli. Może nie wszystko poszło po jej myśli, jednak dzieci trafiły do swoich rodzin, prawie wszystkie, poza tym jednym chłopcem, którego na jej oczach zabił Thomas Doe. Nie potrafiła zrozumieć tego posunięcia, aż tak bardzo brnąć w kłamstwo, aby w imię niego zabić? Dla niej to było zbyt wiele, jeszcze chwila i ją by przehandlował, dobrze, że na to nie pozwoliła.
Ustaliła z dziadkiem, że pomogą rodzinom dzieci, które odnalazła. Była mu ogromnie wdzięczna za to, że na to zezwolił. Macmillan czuła się w pewien sposób odpowiedzialna za ludzi, których znalazła. Wydawało jej się, że pomysł, aby stworzyć dla nich dom tymczasowy w Puddlemere jest naprawdę dobry. Rozesłała listy, poprosiła przyjaciół o pomoc. Miała nadzieję, że nie odmówią. Może nie było ich wielu, jednak kiedy ich potrzebowała to zazwyczaj miała na kogo liczyć, wierzyła, że i tym razem będzie podobnie.
Prudence nie zamierzała przeleżeć w łóżku całego miesiąca. Wczoraj udało jej się zrobić kilka kroków, które sporo ją kosztowały, jednak potwierdziły, że już może się przemieszczać. Wiedziała, że dzisiaj będzie to ten dzień, kiedy opuści łóżko. Nie wybierała się nigdzie daleko, jedynie na dół, kto by się spodziewał, że kiedyś taka czynność będzie dla niej rozrywką?
Ubrała się bez niczyjej pomocy, zajęło jej to zdecydowanie dużo więcej czasu niż zazwyczaj, jednak najważniejsze było to, że zrobiła to samodzielnie! Postanowiła udać się do pokoju dziennego, miała chęć dzisiaj spędzić czas z kimś bliskim. Sama droga do pomieszczenia zajęła jej dłuższą chwilę, gdyby nie laska, którą dostała od Aidana zapewne nie doszłaby do pokoju. Tak, to pomimo bólu, miała się o co wesprzeć, więc jakoś się tam doczłapała. Usiadła na fotelu, a o jego brzeg oparła swoją nową najlepszą przyjaciółkę, nikogo jeszcze tutaj nie było, pozostawało czekać na towarzystwo.
Minął już ponad tydzień od jej dosyć efektownego powrotu do domu. Miała dużo czasu na przemyślenie swojego zachowania, pomimo prób bowiem trudno jej opuścić łóżko. Ból, który pojawiał się za każdym razem kiedy stawała na nodze był ogromny. Ledwie po chwili, kiedy na niej stawała padała na łóżko. Irytowało ją to bardzo, nie mogła jednak z tym walczyć, jej ciało zdecydowanie miało dość, musiała brać pod uwagę swoje fizyczne ograniczenia. Napisała list do Sorphona, w którym się kajała i prosiła o wybaczenie, czy był on szczery? Zdawała sobie sprawę, że przesadziła, że mogła umrzeć, było naprawdę niebezpiecznie. Czy czegokolwiek żałowała? Nigdy. Nie znaleźliby tych dzieciaków, gdyby nie zdecydowała się zejść do tych tuneli. Może nie wszystko poszło po jej myśli, jednak dzieci trafiły do swoich rodzin, prawie wszystkie, poza tym jednym chłopcem, którego na jej oczach zabił Thomas Doe. Nie potrafiła zrozumieć tego posunięcia, aż tak bardzo brnąć w kłamstwo, aby w imię niego zabić? Dla niej to było zbyt wiele, jeszcze chwila i ją by przehandlował, dobrze, że na to nie pozwoliła.
Ustaliła z dziadkiem, że pomogą rodzinom dzieci, które odnalazła. Była mu ogromnie wdzięczna za to, że na to zezwolił. Macmillan czuła się w pewien sposób odpowiedzialna za ludzi, których znalazła. Wydawało jej się, że pomysł, aby stworzyć dla nich dom tymczasowy w Puddlemere jest naprawdę dobry. Rozesłała listy, poprosiła przyjaciół o pomoc. Miała nadzieję, że nie odmówią. Może nie było ich wielu, jednak kiedy ich potrzebowała to zazwyczaj miała na kogo liczyć, wierzyła, że i tym razem będzie podobnie.
Prudence nie zamierzała przeleżeć w łóżku całego miesiąca. Wczoraj udało jej się zrobić kilka kroków, które sporo ją kosztowały, jednak potwierdziły, że już może się przemieszczać. Wiedziała, że dzisiaj będzie to ten dzień, kiedy opuści łóżko. Nie wybierała się nigdzie daleko, jedynie na dół, kto by się spodziewał, że kiedyś taka czynność będzie dla niej rozrywką?
Ubrała się bez niczyjej pomocy, zajęło jej to zdecydowanie dużo więcej czasu niż zazwyczaj, jednak najważniejsze było to, że zrobiła to samodzielnie! Postanowiła udać się do pokoju dziennego, miała chęć dzisiaj spędzić czas z kimś bliskim. Sama droga do pomieszczenia zajęła jej dłuższą chwilę, gdyby nie laska, którą dostała od Aidana zapewne nie doszłaby do pokoju. Tak, to pomimo bólu, miała się o co wesprzeć, więc jakoś się tam doczłapała. Usiadła na fotelu, a o jego brzeg oparła swoją nową najlepszą przyjaciółkę, nikogo jeszcze tutaj nie było, pozostawało czekać na towarzystwo.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kolejny dzień podobny do poprzedniego. Właśnie szedłem do gabinetu ojca, gdy zobaczyłem plecy Pru gdy ta wchodziła do pokoju dziennego. Długo w pokoju nie wytrzymała, chociaż i tak jak na nią to sporo. Zawahałem się na schodach czy jej nie pomóc. Zapewne i tak, by odrzuciła moją pomoc... więc udałem się do mojego rodziciela, dowiedziałem się czego dowiedzieć się chciałem i poszedłem sprawdzić co moja siostra kombinuje. Ku mojemu zdziwieniu została w salonie i siedziała pogrążona w myślach na fotelu. Tak po prostu. Dziwne. - Witam Pannę Macmillan w ten przepiękny dzień. - powiedziałem żartobliwie i ucałowałem ją w policzek. Zająłem miejsce naprzeciwko jej. Dziś mam jeszcze sporo czasu na pogawędki.. - Co Panienkę sprowadza skromne progi naszego pokoju dziennego. - powiedziałem z uśmiechem i uniesionymi brwiami. Dobrze ją było widzieć w lepszym stanie. Najwyraźniej noga już jej tak nie doskwierała skoro doszła tu o własnych siłach. Możliwe było, że przyszła tu tylko posiedzieć i odpocząć od swojego pokoju, ale widok Prudence siedzącej i nic nie robiącej był nietypowy. Mógłbym się założyć, że już coś kombinuje.
I wtedy mi się przypominało. No tak, przecież wysłała mi list. Co mnie niezwykle rozbawiło, bo prawda często mnie w domu nie było, ale jednak nadal tu mieszkałem, więc mogła najzwyczajniej mnie zawołać służbą. W liście mówiła, że chce stworzyć dom dla nich i czy mógłbym jej pomóc. Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. - Wiesz, że nie musisz wysyłać mi sowy. Mieszkam parę pokoi dalej. Myślę, że jakbyś krzyknęła to bym usłyszał. - uśmiechnąłem się. W ogóle obecność mojej siostry poprawiała mi nastrój. Bardzo lubiłem z nią przebywać i szczerze brakowało mi tego. Brakowało mi tego beztroskiego czasu dzieciństwa. Dorosłość przyszła jakoś za szybko. Przeczesałem palcami włosy wracając myślami do tematu. - Mam sporo czasu, opowiadaj o tym projekcie. - poprawiłem się na krześle. - Może napijemy się herbaty? - kiwnąłem na służbę i poprosiłem o filiżankę.
I wtedy mi się przypominało. No tak, przecież wysłała mi list. Co mnie niezwykle rozbawiło, bo prawda często mnie w domu nie było, ale jednak nadal tu mieszkałem, więc mogła najzwyczajniej mnie zawołać służbą. W liście mówiła, że chce stworzyć dom dla nich i czy mógłbym jej pomóc. Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. - Wiesz, że nie musisz wysyłać mi sowy. Mieszkam parę pokoi dalej. Myślę, że jakbyś krzyknęła to bym usłyszał. - uśmiechnąłem się. W ogóle obecność mojej siostry poprawiała mi nastrój. Bardzo lubiłem z nią przebywać i szczerze brakowało mi tego. Brakowało mi tego beztroskiego czasu dzieciństwa. Dorosłość przyszła jakoś za szybko. Przeczesałem palcami włosy wracając myślami do tematu. - Mam sporo czasu, opowiadaj o tym projekcie. - poprawiłem się na krześle. - Może napijemy się herbaty? - kiwnąłem na służbę i poprosiłem o filiżankę.
Quentin Macmillan
Zawód : Lord, Asystent w Macmillan's firewhisky
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ileż można siedzieć w samotności? Czas płynął powoli, ciągnął się niemiłosiernie, w końcu usłyszała kroki gdzieś w tle, słuch miała nadal sprawny, pomimo innych niedogodności. Zastanawiała się, kogo zaraz ujrzy w pokoju dziennym. Kroki, a raczej ich tempo, sugerowały kogoś całkiem żwawego, nie zapowiadało się, żeby pojawiła się tu zaraz któraś z ciotek, tym lepiej dla niej, jeszcze musiałaby się zacząć tłumaczyć ze swojego zachowania, tego zdecydowanie by nie chciała. Nie miałaby nawet jak się stąd szybko ulotnić, w końcu nadal ni powróciła do zdrowia. Uszy jej jednak nie myliły i chwilę później w pomieszczeniu pojawił się Q. Kamień spadł jej z serca, nawet głęboko odetchnęła, gdy to właśnie jego tutaj zobaczyła. Lepiej trafić nie mogła, Anthony zapewne nie szczędziłby jej morałów, także brat wydawał się być zdecydowanie przyjemniejszą opcją. Uśmiechnęła się, kiedy cmoknął ją w policzek, dzień jednak zapowiadał się dobrze.
- Nie spodziewałam się Lorda Macmillana tutaj spotkać, myślałam, że jesteś zapracowany.- uśmiech nie schodził jej z twarzy, w towarzystwie brata zawsze czuła się wyśmienicie, jednak nie ma to, jak rodzeństwo. - Wiesz, jak jest. Nie usiedzę zbyt długo w jednym miejscu. Postanowiłam sobie zorganizować chociaż spacer do pokoju dziennego, nie powiem, liczyłam na jakieś towarzystwo, jednak aż tak wyśmienitego się nie spodziewałam.- rzekła do brata, naprawdę była zadowolona, że to akurat jego spotkała tu dzisiaj. - Nie mogłam trafić lepiej.- powiedziała jeszcze.
Faktycznie Macmillan ostatnio nieco poniosło z wysyłaniem sów. Tak się jednak rozpędziła, że napisała nawet do brata. W sytuacji w jakiej się znalazła było to znacznie prostsze niż dokuśtykanie do niego, a krzyczeć nie chciała, już wystarczająco sobie ostatnio nagrabiła. - Wiem, wiem, nie chciałam jednak krzyczeć, jeszcze ktoś inny by się pojawił, bez sensu.- spojrzała na niego zadowolona, może i dobrze, że się tutaj spotkali, będzie z nim mogła obgadać kilka spraw. - Pamiętasz, jak opowiadałam Ci o dzieciakach, tych, które znaleźliśmy w jaskiniach, okazało się, że żyją, trafił do swoich rodzin, jednak nie do końca mają się, gdzie podziać, udało mi się przekonać dziadka do tego, żeby zapewnić im azyl, chciałabym wyremontować dla nich dom, od tego zacząć, później ich przetransportować, z czasem może zacząć organizować jakieś zajęcia dla tych dzieci, co sądzisz o tym pomyśle, chciałbyś mi pomóc?- przyglądała się uważnie twarzy brata, chciała z niej odczytać emocje, jakie w nim się pojawiły, kiedy opowiedziała mu o swoim pomyśle.
- Nie spodziewałam się Lorda Macmillana tutaj spotkać, myślałam, że jesteś zapracowany.- uśmiech nie schodził jej z twarzy, w towarzystwie brata zawsze czuła się wyśmienicie, jednak nie ma to, jak rodzeństwo. - Wiesz, jak jest. Nie usiedzę zbyt długo w jednym miejscu. Postanowiłam sobie zorganizować chociaż spacer do pokoju dziennego, nie powiem, liczyłam na jakieś towarzystwo, jednak aż tak wyśmienitego się nie spodziewałam.- rzekła do brata, naprawdę była zadowolona, że to akurat jego spotkała tu dzisiaj. - Nie mogłam trafić lepiej.- powiedziała jeszcze.
Faktycznie Macmillan ostatnio nieco poniosło z wysyłaniem sów. Tak się jednak rozpędziła, że napisała nawet do brata. W sytuacji w jakiej się znalazła było to znacznie prostsze niż dokuśtykanie do niego, a krzyczeć nie chciała, już wystarczająco sobie ostatnio nagrabiła. - Wiem, wiem, nie chciałam jednak krzyczeć, jeszcze ktoś inny by się pojawił, bez sensu.- spojrzała na niego zadowolona, może i dobrze, że się tutaj spotkali, będzie z nim mogła obgadać kilka spraw. - Pamiętasz, jak opowiadałam Ci o dzieciakach, tych, które znaleźliśmy w jaskiniach, okazało się, że żyją, trafił do swoich rodzin, jednak nie do końca mają się, gdzie podziać, udało mi się przekonać dziadka do tego, żeby zapewnić im azyl, chciałabym wyremontować dla nich dom, od tego zacząć, później ich przetransportować, z czasem może zacząć organizować jakieś zajęcia dla tych dzieci, co sądzisz o tym pomyśle, chciałbyś mi pomóc?- przyglądała się uważnie twarzy brata, chciała z niej odczytać emocje, jakie w nim się pojawiły, kiedy opowiedziała mu o swoim pomyśle.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnąłem się i machnąłem dłonią - Zawsze jestem zapracowany - westchnąłem, zrobiłem pauzę i opadłem głębiej na fotelu - Ale dla na twoje szczęście dziś nie, aż tak bardzo. - ciężko mi było poczuć ulgę, którą teraz czułem. Dobrze było chwilę odpocząć, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Nie to, że moja praca była jakaś super ciężka, ale z jakiegoś powodu czułem zmęczenia. A przesiadywanie z moją siostrą w salonie na pewno pomoże mi je ukoić.
- Też nie mogłem trafić lepiej! - odpowiedziałem radośnie. W końcu to przy siostrze mogłem się czuć najswobodniej na świecie. Nie było mi bliższej osoby niż ona. Przyjąłem podaną herbatę. Posłodziłem ją obficie i zamieszałem. - A jak się czujesz? - spytałem się ogólnie, mając na myśli zdrowie psychiczne jak i fizyczne. Chociaż przeczuwałem odpowiedzi w stylu "bywało gorzej" chociaż wątpię, że bywało. Siorbnąłem nieelegancko herbatę. Bynajmniej w niektórych kulturach byłoby to wręcz niezbędne. Uśmiechnąłem się do Pru znad filiżanki. - Masz rację. - przyznałem jej, na słowa że nie powinno się krzyczeć. Faktycznie zwróciłoby to nie potrzebną uwagę. Co nie znaczy, że nie mogła zwołać mnie służbą. Mimo to rozśmieszył mnie widok jej sowy w moim pokoju.
Wysłuchałem jej słów, co chwila kiwając głową i popijając gorący napój, już bez siorbania. Nie byłem zaskoczony. Do przewidzenia było, że Pru tak tego nie zostawi. - Oczywiście, że Ci pomogę. Wiesz, że zawsze możesz liczyć na moją pomoc. - uśmiechnąłem się czulę do siostry. Zapewne gdyby poprosiła mnie o pomoc z tą akcją z dziećmi też bym jej pomógł. Może wtedy nie skończyłaby tak jak skończyła. Cały ten pomysł brzmiał za to dość bezpiecznie, jak na pomysły mojej siostry, dlatego postanowiłem się upewnić - To bezpieczne? - Zastanawiało mnie jeszcze jedno. - Dziadek zgodził się finansować to przedsięwzięcie ? - spojrzałem na nią zdziwiony. Po tym jak nałożył na nią "wieczny szlaban" ciężko było mi w to uwierzyć.
- Też nie mogłem trafić lepiej! - odpowiedziałem radośnie. W końcu to przy siostrze mogłem się czuć najswobodniej na świecie. Nie było mi bliższej osoby niż ona. Przyjąłem podaną herbatę. Posłodziłem ją obficie i zamieszałem. - A jak się czujesz? - spytałem się ogólnie, mając na myśli zdrowie psychiczne jak i fizyczne. Chociaż przeczuwałem odpowiedzi w stylu "bywało gorzej" chociaż wątpię, że bywało. Siorbnąłem nieelegancko herbatę. Bynajmniej w niektórych kulturach byłoby to wręcz niezbędne. Uśmiechnąłem się do Pru znad filiżanki. - Masz rację. - przyznałem jej, na słowa że nie powinno się krzyczeć. Faktycznie zwróciłoby to nie potrzebną uwagę. Co nie znaczy, że nie mogła zwołać mnie służbą. Mimo to rozśmieszył mnie widok jej sowy w moim pokoju.
Wysłuchałem jej słów, co chwila kiwając głową i popijając gorący napój, już bez siorbania. Nie byłem zaskoczony. Do przewidzenia było, że Pru tak tego nie zostawi. - Oczywiście, że Ci pomogę. Wiesz, że zawsze możesz liczyć na moją pomoc. - uśmiechnąłem się czulę do siostry. Zapewne gdyby poprosiła mnie o pomoc z tą akcją z dziećmi też bym jej pomógł. Może wtedy nie skończyłaby tak jak skończyła. Cały ten pomysł brzmiał za to dość bezpiecznie, jak na pomysły mojej siostry, dlatego postanowiłem się upewnić - To bezpieczne? - Zastanawiało mnie jeszcze jedno. - Dziadek zgodził się finansować to przedsięwzięcie ? - spojrzałem na nią zdziwiony. Po tym jak nałożył na nią "wieczny szlaban" ciężko było mi w to uwierzyć.
Quentin Macmillan
Zawód : Lord, Asystent w Macmillan's firewhisky
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niewiele w tym pałacu Macmillanów było dla mnie. Korytarze potrafiły przytłoczyć - no i całkowicie nieodpowiednim było bieganie po nich, chociaż kiedyś właśnie nimi uciekałam z Ianem przed ciotką Matyldą, kiedy przypadkiem na niego tu wpadłam, bo jakieś zamówienie dla nich robił. Cóż, najpierw miałam nadzieję, że rozstąpi się ściana, żebym zniknąć mogła, ale tego nie zrobiła, więc niewiele wyborów więcej pozostawało.
Ciotka Matylda potem dała mi straszliwie długi wykład o tym bieganiu i ucieczkach. Trwał i trwał a ja stałam słuchając, potakując grzeczeni głową, bijąc się w pierś sumiennie: moja wina, moja wina, moja wina. Ale nie czułam się jakoś mocno winna za to, że pobiegłam zamiast pójść.
W każdym razie dzisiaj było inne trochę, bo po tych lekcjach wszystkich, sztućcach widelach i talerzach miałam zostać tu dziś dłużej. Nie z cioteczką Matyldą. Merlinie broń mnie, te kilka godzin co jakiś czas to było aż nadto. Nadal sądziłam, że nie przyda mi się to wszystko no bo po co, co nie? Moje serce było już pogrzebane w morzu tego, co wydarzyć się nie mogło. Ale to nic, postanowiłam dzielnie trzymać brodę w górze. To nic, że czekało mnie samotne życie z samotnym sercem. Znaczy znów, nie takie samotne może będzie, Brendan wrócił, a ja miałam przyjaciół. Miałam Jima, może nie tak, jak moja dusza by chciała, ale tak jak mogłam mieć i to musiało mi wystarczyć. Musiało, bo nic więcej i tak nie mogłam mieć. I sama sobie winna byłam bo myślałam, że kontrolę mam nad czymkolwiek a nad niczym nie miałam nigdy. No trudno, trudno bardzo. Ale stąd też wiedziałam, że te lekcje to po nic. Męża nie będzie. Ani salonów żadnych. No nieważne, skupmy się na tym, co stało przede mną. A właściwie do czego zbliżałam się z uśmiechem na ustach rozciąganym.
- Nora! - zakrzyknęłam uradowana dopadając do niej w kilku krokach. Wyciągając ręce, wspinając się na palce obejmując ją mocno i dokładnie. - Tak tęskniłam! - przyznałam w emocjach nie miało znaczenia czy siedzieć będziemy tylko czy może Nora zaplanowała dla nas coś miłego. - Pożarła mnie ryba - już słyszałaś na pewno. Masakra, naprawdę. - pokręciłam głową rozszerzając oczy w całkowitym zdumienia. - Jak Brendan po mnie przyszedł, to myślałam, że to koniec, po mnie całkiem, wzięłam i na drugi świat poszłam bo go nie było tyle. Ale jednak nie. W sensie, jednak oboje żyjemy, to jak cud nie? - mówiłam dalej, energetycznie i szybko. - Tylko przez miesiąc ledwie na nogach ustać mogłam dłużej niż kilkanaście minut. - westchnęłam ciężko. - Ale już jest okej. - potwierdziłam. - A u was? Tutaj? Ciężko mi było rąk używać, przepraszam że nie napisałam listu wcześniej żadnego. - wyjaśniłam się, ręce działały mi przez ten czas równie średnio co reszta organizmu.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chaos o płomiennie rdzawych włosach wdarł się w ciszę naszej rezydencji niczym piorun uderzający nagle w najwyższe z drzew. Tak się złożyło, że dzisiaj to ja byłam najwyższym punktem w promieniu co najmniej pięciu mil, więc chaos dopadł właśnie mnie, a piorun rzucił się prosto na moją szyję. Ledwie ustałam i to tylko dlatego, że doskonale miałam przećwiczone łapanie kafla, który nierzadko leciał z jeszcze większym impetem niż Neala Weasley.
- Powoli! - uniosłam rękę, próbując zatamować potok słów o rybach i drugich światach. Nawet połowa nie trzymała się kupy, ale do tego akurat byłam przyzwyczajona. Moi koledzy z drużyny też mówili różne dziwne rzeczy po meczu, gdy kilka razy oberwali tłuczkiem w głowę. - Jak to: pożarła cię ryba? - spojrzałam na nią z powątpiewaniem. O nagłym pojawieniu się Brendana trąbili nawet w naszej rezydencji, matka prawie dostała zawału na wieść o tym, ale o rybie nikt się nie zająknął. Owszem, nie było mnie ostatnio kilka tygodni, bo dosłownie latałam po całym kraju w związku z deszczem meteorytów, ale chyba ktoś by mi powiedział, że jedną z moich kuzynek coś zjadło?
Prawda?
- Właśnie dlatego latamy a nie pływamy – powiedziałam mentorskim tonem, choć daleko mi było do ciotki Matyldy. - Ryby nie latają, więc nic nas nie pożre. Może nas co najwyżej spopielić jakiś smok, jeśli przypadkiem wlecimy mu w kuper, ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby nie zobaczyć przed sobą wielkiego latającego gada. - Odsunęłam się na krok, potem na drugi i obrzuciłam dziewczynę podejrzliwym spojrzeniem, bo myśl, która mi właśnie wpadła do głowy, nie była zbyt kolorowa. - Chociaż ty pewnie byś wpadła prosto w rogogona. - Ktoś, kto daje się zjeść rybie, może mieć wystarczającego pecha, by dać się też zesmażyć na skwarkę.
Zaczęłam się zastanawiać, czy Neala bardziej nie potrzebuje świeżego powietrza niż opiekanych w kominku pianek, które przygotowałam na początek wieczoru. Odkryłam ich smak w ubiegłym miesiącu podczas jednej z misji i teraz koniecznie chciałam się podzielić tym odkryciem z kimś, kto potrafiłby je docenić. Mugole potrafili czasem zrobić coś naprawdę fantastycznego.
- Dobra, słuchaj, uważnie słuchaj – kiwnęłam na nią, kierując się w stronę sofy stojącej przy rozpalonym kominku. Klepnęłam na nią z mało szlacheckim stęknięciem, ale przecież gdy w pobliżu nie było potencjalnych absztyfikantów, nie musiałam się martwić konwenansami. - Najpierw cię nakarmię, a gdy będziesz już szczęśliwie objedzona, zdradzę ci plan na dzisiejszy wieczór. Będzie niebezpiecznie, więc muszę najpierw sprawdzić, czy dasz radę – zmrużyłam oczy dając jej do zrozumienia, że nie żartuję, choć miałam podejrzenia, że rozbawione spojrzenie mogło mnie trochę zdradzić.
Sięgnęłam do srebrnej tacy stojącej obok i wzięłam z niej dwa metalowe szpikulce z drewnianymi rączkami, które zakończone były potrójnymi krótkimi ostrzami jak miniatura trójzębu. Wręczyłam jeden z nich rudowłosej dziewczynie, a sama na swoim zaczęłam nabijać na ostre końce cukrowe pianki. Chwilę później wetknęłam je do kominka nad ogień.
- Jeśli zdołasz je upiec i nie spalić na wiór, przejdziemy do etapu drugiego – parsknęłam, pokazując jej język i rzucając w nią piankami w szeleszczącym opakowaniu.
- Powoli! - uniosłam rękę, próbując zatamować potok słów o rybach i drugich światach. Nawet połowa nie trzymała się kupy, ale do tego akurat byłam przyzwyczajona. Moi koledzy z drużyny też mówili różne dziwne rzeczy po meczu, gdy kilka razy oberwali tłuczkiem w głowę. - Jak to: pożarła cię ryba? - spojrzałam na nią z powątpiewaniem. O nagłym pojawieniu się Brendana trąbili nawet w naszej rezydencji, matka prawie dostała zawału na wieść o tym, ale o rybie nikt się nie zająknął. Owszem, nie było mnie ostatnio kilka tygodni, bo dosłownie latałam po całym kraju w związku z deszczem meteorytów, ale chyba ktoś by mi powiedział, że jedną z moich kuzynek coś zjadło?
Prawda?
- Właśnie dlatego latamy a nie pływamy – powiedziałam mentorskim tonem, choć daleko mi było do ciotki Matyldy. - Ryby nie latają, więc nic nas nie pożre. Może nas co najwyżej spopielić jakiś smok, jeśli przypadkiem wlecimy mu w kuper, ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby nie zobaczyć przed sobą wielkiego latającego gada. - Odsunęłam się na krok, potem na drugi i obrzuciłam dziewczynę podejrzliwym spojrzeniem, bo myśl, która mi właśnie wpadła do głowy, nie była zbyt kolorowa. - Chociaż ty pewnie byś wpadła prosto w rogogona. - Ktoś, kto daje się zjeść rybie, może mieć wystarczającego pecha, by dać się też zesmażyć na skwarkę.
Zaczęłam się zastanawiać, czy Neala bardziej nie potrzebuje świeżego powietrza niż opiekanych w kominku pianek, które przygotowałam na początek wieczoru. Odkryłam ich smak w ubiegłym miesiącu podczas jednej z misji i teraz koniecznie chciałam się podzielić tym odkryciem z kimś, kto potrafiłby je docenić. Mugole potrafili czasem zrobić coś naprawdę fantastycznego.
- Dobra, słuchaj, uważnie słuchaj – kiwnęłam na nią, kierując się w stronę sofy stojącej przy rozpalonym kominku. Klepnęłam na nią z mało szlacheckim stęknięciem, ale przecież gdy w pobliżu nie było potencjalnych absztyfikantów, nie musiałam się martwić konwenansami. - Najpierw cię nakarmię, a gdy będziesz już szczęśliwie objedzona, zdradzę ci plan na dzisiejszy wieczór. Będzie niebezpiecznie, więc muszę najpierw sprawdzić, czy dasz radę – zmrużyłam oczy dając jej do zrozumienia, że nie żartuję, choć miałam podejrzenia, że rozbawione spojrzenie mogło mnie trochę zdradzić.
Sięgnęłam do srebrnej tacy stojącej obok i wzięłam z niej dwa metalowe szpikulce z drewnianymi rączkami, które zakończone były potrójnymi krótkimi ostrzami jak miniatura trójzębu. Wręczyłam jeden z nich rudowłosej dziewczynie, a sama na swoim zaczęłam nabijać na ostre końce cukrowe pianki. Chwilę później wetknęłam je do kominka nad ogień.
- Jeśli zdołasz je upiec i nie spalić na wiór, przejdziemy do etapu drugiego – parsknęłam, pokazując jej język i rzucając w nią piankami w szeleszczącym opakowaniu.
Nora Macmillan
Zawód : ex Ścigająca Zjednoczonych z Puddlemere, lotnik podziemnego MM
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 8 +4
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 23
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uniosłam brwi, zaciskając usta, byłam trochę podekscytowana - bo Nora w przeciwieństwie do ciotki Matyldy była całkiem spoko. Nie taka że to trzeba, tamtego nie wolno. Zaśmiałam się przepraszająco, kiedy kazała mi zwolnoć z tym mówieniem. Jak to jak?
- No, normalnie. - powiedziałam wzruszając ramionami. - Na wyścigu w Weymouth zmyło mnie i kilku moich przyjaciół. Właściwie niewiele pamiętam co było po fali, ale no, ona się potem ponoć na niebie unosiła i nas z jej brzucha wyciągnęli. To ramora była. Jakaś wielka prehistoryczna. Rozumiesz?! - zapytałam jej nadal w to nie wierząc za bardzo. - Kto by się spodziewał. - powiedziała do niej kręcąc z niedowierzeniem głową.
- Ona latała! - przypomniałam jej mimo wszystko. No bo tak mówili ludzie, że na niebie była, nad ziemią się unosiła. W sensie, jak nas połykała to chyba w wodzie była, ale no wszystko tylko z ust innych wiem. Bo ja sama czarną dziurę o tym w większości miałam. Popatrzyłam na Norę kiedy sie tak cofała o jeden krok, a potem o następny unosząc brwi do góry. - Nieprawda. - nie zgodziłam się z nią, unosząc ręce żeby podeprzeć się nimi pod boki. - Ale mam kartę rogogona! - podzieliłam się z nią to informacje. - Mój przyjaciel mówił, że podobno jest bardzo cenna. W sensię tą z żab. Ja to się na tym nie bardzo znam, ale skoro tak mówi to pewnie rację ma, nie? - zapytałam bardziej retorycznie niż nie. Ale w sumie mogła powiedziec jak myśli, zawsze to więcej niż jedna opinia. Ruszyłam za nią czując jak ogarnia mnie dobry nastrój.
- Dobra, słucham. - zgodziłam się, czując też przy okazji rosnącą ekscytację. Bo jak tak ktoś zaczynał - zwłaszcza Nora - to było pewne, że coś ciekawego właśnie się miało zaczynać. Rozciągnęłam usta zadowolona zawieszając na niej niebieskie spojrzenie. Najpierw mnie nakarmi - potaknęłam głową, to dobra decyzja, bo już trochę głodna byłam. - Jest plan? - upewniłam się, ale zaraz okazało się, że bł. Niebezpieczny? Uniosłam brwi ku górze. - Oczywiście, że dam. - powiedziałam wywracając oczami - ale nie tak nieprzyjemnie czy lekceważąco tylko że no o to się martwić nie musiała w ogóle. Ale zaraz uniosłam dłonie do poddania się. - No dobra, jak to trzeba sprawdzić? - zapytałam i na odpowiedź wcale nie musiałam czekać długo. Z niezrozumieniem odberałam od niej metalowy szpikulec który uniosłam nos marszcząc brwi. - Mam tym kogoś dźgnąć? To bez sensu Nora, po co? - zapytałam jej, ale zaraz obserwowałam co robi, chociaż nie mówiło mi to wiele więcej. Co to było właściwie, styropian jakiś? Bo co piec chciała? - Co to jest w ogóle? - zapytałam jej przekrzywiając głowę, łapiąc opakowanie wyciągnęłam jedno podstawiając je sobie pod oczy, naciskając palcami, czując jak pod siłą ustępuje. - To sie je, serio? - zapytałam jej unosząc brwi, ale nabijając je jej śladem na narzędzie i wsuwając w ogień. - A co jest na drugim etapie? - zapytałam unosząc brwi, spoglądając w ogień, żeby nie spalić niczego.
1 - spalone
2 - prawie wiór ale jeszcze nie
reszta - im wyżej tym lepiej, ale jest!
- No, normalnie. - powiedziałam wzruszając ramionami. - Na wyścigu w Weymouth zmyło mnie i kilku moich przyjaciół. Właściwie niewiele pamiętam co było po fali, ale no, ona się potem ponoć na niebie unosiła i nas z jej brzucha wyciągnęli. To ramora była. Jakaś wielka prehistoryczna. Rozumiesz?! - zapytałam jej nadal w to nie wierząc za bardzo. - Kto by się spodziewał. - powiedziała do niej kręcąc z niedowierzeniem głową.
- Ona latała! - przypomniałam jej mimo wszystko. No bo tak mówili ludzie, że na niebie była, nad ziemią się unosiła. W sensie, jak nas połykała to chyba w wodzie była, ale no wszystko tylko z ust innych wiem. Bo ja sama czarną dziurę o tym w większości miałam. Popatrzyłam na Norę kiedy sie tak cofała o jeden krok, a potem o następny unosząc brwi do góry. - Nieprawda. - nie zgodziłam się z nią, unosząc ręce żeby podeprzeć się nimi pod boki. - Ale mam kartę rogogona! - podzieliłam się z nią to informacje. - Mój przyjaciel mówił, że podobno jest bardzo cenna. W sensię tą z żab. Ja to się na tym nie bardzo znam, ale skoro tak mówi to pewnie rację ma, nie? - zapytałam bardziej retorycznie niż nie. Ale w sumie mogła powiedziec jak myśli, zawsze to więcej niż jedna opinia. Ruszyłam za nią czując jak ogarnia mnie dobry nastrój.
- Dobra, słucham. - zgodziłam się, czując też przy okazji rosnącą ekscytację. Bo jak tak ktoś zaczynał - zwłaszcza Nora - to było pewne, że coś ciekawego właśnie się miało zaczynać. Rozciągnęłam usta zadowolona zawieszając na niej niebieskie spojrzenie. Najpierw mnie nakarmi - potaknęłam głową, to dobra decyzja, bo już trochę głodna byłam. - Jest plan? - upewniłam się, ale zaraz okazało się, że bł. Niebezpieczny? Uniosłam brwi ku górze. - Oczywiście, że dam. - powiedziałam wywracając oczami - ale nie tak nieprzyjemnie czy lekceważąco tylko że no o to się martwić nie musiała w ogóle. Ale zaraz uniosłam dłonie do poddania się. - No dobra, jak to trzeba sprawdzić? - zapytałam i na odpowiedź wcale nie musiałam czekać długo. Z niezrozumieniem odberałam od niej metalowy szpikulec który uniosłam nos marszcząc brwi. - Mam tym kogoś dźgnąć? To bez sensu Nora, po co? - zapytałam jej, ale zaraz obserwowałam co robi, chociaż nie mówiło mi to wiele więcej. Co to było właściwie, styropian jakiś? Bo co piec chciała? - Co to jest w ogóle? - zapytałam jej przekrzywiając głowę, łapiąc opakowanie wyciągnęłam jedno podstawiając je sobie pod oczy, naciskając palcami, czując jak pod siłą ustępuje. - To sie je, serio? - zapytałam jej unosząc brwi, ale nabijając je jej śladem na narzędzie i wsuwając w ogień. - A co jest na drugim etapie? - zapytałam unosząc brwi, spoglądając w ogień, żeby nie spalić niczego.
1 - spalone
2 - prawie wiór ale jeszcze nie
reszta - im wyżej tym lepiej, ale jest!
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Byłam najmłodsza z rodzeństwa, do tego płci oficjalnie słabszej, więc często bracia patrzyli na mnie z przymrużeniem oka. Przymiotniki takie jak „szalona” albo „nieokiełznana” towarzyszyły mi od dzieciństwa i uważałam je za jedne z przyjemniejszych komplementów. Było we mnie wciąż dużo, może i za dużo z dziecka, które nadal chciało się bawić i nie zważać na konsekwencje. Chyba właśnie dlatego tak dobrze się czułam w towarzystwie ludzi młodszych ode mnie. Jakbym lgnęła do nich w poszukiwaniu zrozumienia dla moich szaleństw.
Patrząc teraz na Nealę opowiadającą o tym, jak pożarła ją latająca ryba i chwilę później płynnie przechodzącą do kart z czekoladowych żab, dosłownie czułam się jak w domu. Jakbym widziała kopię siebie, tylko trochę bardziej rudą, skaczącą z tematu na temat i rozpaczliwie pragnącą powiedzieć wszystko, co cisnęło mi się na usta.
- Zapewniam, że latających ryb nie ma w dzisiejszym menu rozrywkowym – powiedziałam, krzyżując z tyłu palce, bo w końcu różne rzeczy się ostatnio zdarzały. Nie miałam też pojęcia, jakie zabezpieczenia do pokonania będą na nas czekały w misji, którą nam zaplanowałam. Piankowy test miał być prostym sprawdzianem, czy moja ruda kuzynka jest na tyle otwarta, by bez mrugnięcia okiem robić nawet najdziwniejsze rzeczy, o które ją poproszę. Do dzisiejszego zadania potrzebowałam pomocy, niewątpliwie, ale musiała być to pomoc niemal tak samo szalona jak ja.
- Mam nadzieję, że obejdzie się bez dźgania... - dodałam z wyraźnym zawahaniem w głosie. Oczywiście nie planowałam niczego GŁUPIEGO, ale nie mogłam zaprzeczyć, że nie było to w pełni legalne. Chociaż wiele zależało od punktu widzenia. - A to są mugolskie pianki. W Stanach robią niesamowitą furorę – wyjaśniłam, zdejmując po kilku sekundach jedną z nich i wpychając sobie do ust. Dosłownie rozpłynęła mi się na języku i przez krótką chwilę chciałam zrezygnować z planu, zostać w domu i opychać się nimi aż do śmierci.
- Dobrze ci poszło. - Z podziwem skinęłam głową, gdy Neala wyciągnęła swoje pianki znad ognia. Jak na pierwszy raz wyglądały całkiem dobrze a na pewno zjadliwie. - Właśnie taka precyzja będzie mi dzisiaj potrzebna. - Zjadłam ostatnie pianki i wytarłam dłonie w materiał spodni, ze złośliwą satysfakcją myśląc przy tym o ciotce Matyldzie. - Bo widzisz, jest pewna butelka whisky... - zaczęłam przyciszonym głosem.
Przez kolejnych kilka minut wyjaśniałam historię swojego zakładu z braćmi o to, komu uda się wydostać Tę Pierwszą Butelkę z gabinetu zarządcy, strzeżonego bardziej od skarbca Gringotta. Najświętsza spośród wszystkich whisky produkowanych w naszej destylarni, uważana za protoplastę całej produkcji, była otoczona legendą, którą właśnie chciałam obalić. To znaczy legendę, nie flaszkę whisky. W nagrodę zwycięzca miał otrzymać wieczną chwałę, zazdrość ze strony przegranych i co najważniejsze, ich miotły. A miotła w naszej rodzinie była czymś naprawdę ważnym.
- Widzisz, oni się tak chełpią tą swoją męskością i miotłami – zakończyłam coraz bardziej podekscytowana, nakręcając się swoją własną opowieścią i roztaczaną wizją zwycięstwa – że tak strasznie, strasznie, strasznie mocno chcę wygrać ten zakład. Niestety od czasów nastoletnich mam zakaz pokazywania się w destylarni... nie pytaj, to opowieść na inny dzień, więc nie mogę tak po prostu wejść. A ponieważ w tym tygodniu zarządcy nie ma, to pomyślałam, że... - zamilkłam, mierząc ją uważnym spojrzeniem pełnym szaleństwa i nadziei – miałabyś może ochotę na małe rozejrzenia się po moim rodzinnym biznesie w blasku księżyca i przed czujnym wzrokiem ochrony? - Bo oczywiście mieliśmy ochronę, chociaż była to nazwa trochę na wyrost. Paru starszych czarodziejów z demencją, którzy pozapominali połowę zaklęć, ale nikt nie powie, że Macmillanowie nie pomagają ludziom w kryzysie starości.
Patrząc teraz na Nealę opowiadającą o tym, jak pożarła ją latająca ryba i chwilę później płynnie przechodzącą do kart z czekoladowych żab, dosłownie czułam się jak w domu. Jakbym widziała kopię siebie, tylko trochę bardziej rudą, skaczącą z tematu na temat i rozpaczliwie pragnącą powiedzieć wszystko, co cisnęło mi się na usta.
- Zapewniam, że latających ryb nie ma w dzisiejszym menu rozrywkowym – powiedziałam, krzyżując z tyłu palce, bo w końcu różne rzeczy się ostatnio zdarzały. Nie miałam też pojęcia, jakie zabezpieczenia do pokonania będą na nas czekały w misji, którą nam zaplanowałam. Piankowy test miał być prostym sprawdzianem, czy moja ruda kuzynka jest na tyle otwarta, by bez mrugnięcia okiem robić nawet najdziwniejsze rzeczy, o które ją poproszę. Do dzisiejszego zadania potrzebowałam pomocy, niewątpliwie, ale musiała być to pomoc niemal tak samo szalona jak ja.
- Mam nadzieję, że obejdzie się bez dźgania... - dodałam z wyraźnym zawahaniem w głosie. Oczywiście nie planowałam niczego GŁUPIEGO, ale nie mogłam zaprzeczyć, że nie było to w pełni legalne. Chociaż wiele zależało od punktu widzenia. - A to są mugolskie pianki. W Stanach robią niesamowitą furorę – wyjaśniłam, zdejmując po kilku sekundach jedną z nich i wpychając sobie do ust. Dosłownie rozpłynęła mi się na języku i przez krótką chwilę chciałam zrezygnować z planu, zostać w domu i opychać się nimi aż do śmierci.
- Dobrze ci poszło. - Z podziwem skinęłam głową, gdy Neala wyciągnęła swoje pianki znad ognia. Jak na pierwszy raz wyglądały całkiem dobrze a na pewno zjadliwie. - Właśnie taka precyzja będzie mi dzisiaj potrzebna. - Zjadłam ostatnie pianki i wytarłam dłonie w materiał spodni, ze złośliwą satysfakcją myśląc przy tym o ciotce Matyldzie. - Bo widzisz, jest pewna butelka whisky... - zaczęłam przyciszonym głosem.
Przez kolejnych kilka minut wyjaśniałam historię swojego zakładu z braćmi o to, komu uda się wydostać Tę Pierwszą Butelkę z gabinetu zarządcy, strzeżonego bardziej od skarbca Gringotta. Najświętsza spośród wszystkich whisky produkowanych w naszej destylarni, uważana za protoplastę całej produkcji, była otoczona legendą, którą właśnie chciałam obalić. To znaczy legendę, nie flaszkę whisky. W nagrodę zwycięzca miał otrzymać wieczną chwałę, zazdrość ze strony przegranych i co najważniejsze, ich miotły. A miotła w naszej rodzinie była czymś naprawdę ważnym.
- Widzisz, oni się tak chełpią tą swoją męskością i miotłami – zakończyłam coraz bardziej podekscytowana, nakręcając się swoją własną opowieścią i roztaczaną wizją zwycięstwa – że tak strasznie, strasznie, strasznie mocno chcę wygrać ten zakład. Niestety od czasów nastoletnich mam zakaz pokazywania się w destylarni... nie pytaj, to opowieść na inny dzień, więc nie mogę tak po prostu wejść. A ponieważ w tym tygodniu zarządcy nie ma, to pomyślałam, że... - zamilkłam, mierząc ją uważnym spojrzeniem pełnym szaleństwa i nadziei – miałabyś może ochotę na małe rozejrzenia się po moim rodzinnym biznesie w blasku księżyca i przed czujnym wzrokiem ochrony? - Bo oczywiście mieliśmy ochronę, chociaż była to nazwa trochę na wyrost. Paru starszych czarodziejów z demencją, którzy pozapominali połowę zaklęć, ale nikt nie powie, że Macmillanowie nie pomagają ludziom w kryzysie starości.
Nora Macmillan
Zawód : ex Ścigająca Zjednoczonych z Puddlemere, lotnik podziemnego MM
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 8 +4
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 23
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź