Patio i krużganki
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Patio i krużganki
W rezydencji rodziny Shafiq nie mogło zabraknąć wewnętrznego dziedzińca, chronionego magią przed kapryśną, angielską pogodą. Patio, wyłożone kolorowymi kafelkami, otoczone krużgankami, po których można spacerować bądź przemieszczać się w dalsze części domostwa, stanowi doskonałe miejsce do odpoczynku. Oświetlone latarniami, kusi ułudą prywatności. W sadzawce przez cały rok kwitną lotosy, tak charakterystyczne dla egipskich ogrodów. Dywany i znajdujące się na nich poduchy to wygodne miejsce do siedzenia i prowadzenia rozmów. Miejsce to cieszy się niesłabnącą popularnością w trakcie ewentualnych przyjęć, które odbywają się w rezydencji. Zwykle unosi się tu dość charakterystyczny zapach kadzideł.
Długo siedziała na krużgankach samotnie, pierw rozglądając się z nieufnością na obserwujących ją służących Shafiqów, a potem rzucając tęskne spojrzenia w kierunku niewielkiego basenu, którego kolorowe kafelki i krystaliczna woda kusiły, aby zanurzyć się tam i zaznać ochłody. Odczuła, że temperatura wewnątrz pałacu była wyższa niż ta na zewnątrz, nie spodziewała się jednak, że tak szybko zatęskni za angielskimi wiatrami i siekającym śniegiem. Poluźniła kołnierzyk eleganckiej, niebieskiej koszuli, delikatnie postukując obcasami - był to wyraz zniecierpliwienia na tyle subtelny, by nie przyciągnąć zanadto nieprzychylnej uwagi.
Była tak skupiona na własnym stresie, zawstydzeniu i pieczeniu napuchniętej stopy, że nie zauważyła przybycia Zachary'ego tak szybko, jakby sobie życzyła. Miała nadzieję, że nie zauważył, że wzdrygnęła się, gdy zaczął mówić - na tyle błyskawicznie zadarła głowę, że wyglądało to tak, jakby tylko czekała, aż się odezwie.
- Mam do lorda sprawę, z uwagi jednak na jej ściśle zdrowotny charakter, byłabym wdzięczna, gdybyśmy... zostali sami. Dla dyskrecji. - Nie musiała nawet zaglądać przez ramię, by wiedzieć, że ci cholerni służący wciąż stali tam przy drzwiach jak dwa oddychające manekiny. - Problem dotyczy po części misji, której podejmowałam się w ostatnim czasie - dodała, mając nadzieję, że tym rozwieje jego wątpliwości dotyczące tego, czy naprawdę powinni zostać na patio tylko we dwoje.
Wiedział przecież doskonale, że takie misje i zadania wykonywać mogła tylko na polecenie Czarnego Pana, śmierciożerców lub innych Rycerzy. A choć jej problem był znacznie bardziej osobisty niż związany z ich wspólnymi sprawami, czerpała satysfakcję z podkreślania, że była to jej... rana wojenna. Problem, który co prawda wywołało jej niewłaściwie rzucone zaklęcie Protego, ale wychodziło na jedno. Może dzięki temu łatwiej będzie pokazać mu tę obrzydliwą, sączącą ropą stopę bez rozpalającego policzki poczucia wstydu. Miała wrażenie, że i tak jest już zaróżowiona, bo ubrała się zbyt ciepło; materiał koszuli był od wewnątrz podszyty dodatkową warstwą, spódnica zimowa, gruba. Przynajmniej z rajstop zrezygnowała, bo tak było wygodniej, miała przecież w zamiarze wkrótce ściągnąć buty.
Westchnęła niemo, czekając aż Zachary spełni jej... prośbę. Bardziej komfortowo czułaby się też, gdyby usiadł, sama bowiem dość wygodnie rozsiadła się na krześle pokrytym miękkimi poduszkami i nie spieszyło jej się do wstania; każdy krok wywoływał falę ostrego bólu i pogarszał i tak już tragiczny stan skóry.
Była tak skupiona na własnym stresie, zawstydzeniu i pieczeniu napuchniętej stopy, że nie zauważyła przybycia Zachary'ego tak szybko, jakby sobie życzyła. Miała nadzieję, że nie zauważył, że wzdrygnęła się, gdy zaczął mówić - na tyle błyskawicznie zadarła głowę, że wyglądało to tak, jakby tylko czekała, aż się odezwie.
- Mam do lorda sprawę, z uwagi jednak na jej ściśle zdrowotny charakter, byłabym wdzięczna, gdybyśmy... zostali sami. Dla dyskrecji. - Nie musiała nawet zaglądać przez ramię, by wiedzieć, że ci cholerni służący wciąż stali tam przy drzwiach jak dwa oddychające manekiny. - Problem dotyczy po części misji, której podejmowałam się w ostatnim czasie - dodała, mając nadzieję, że tym rozwieje jego wątpliwości dotyczące tego, czy naprawdę powinni zostać na patio tylko we dwoje.
Wiedział przecież doskonale, że takie misje i zadania wykonywać mogła tylko na polecenie Czarnego Pana, śmierciożerców lub innych Rycerzy. A choć jej problem był znacznie bardziej osobisty niż związany z ich wspólnymi sprawami, czerpała satysfakcję z podkreślania, że była to jej... rana wojenna. Problem, który co prawda wywołało jej niewłaściwie rzucone zaklęcie Protego, ale wychodziło na jedno. Może dzięki temu łatwiej będzie pokazać mu tę obrzydliwą, sączącą ropą stopę bez rozpalającego policzki poczucia wstydu. Miała wrażenie, że i tak jest już zaróżowiona, bo ubrała się zbyt ciepło; materiał koszuli był od wewnątrz podszyty dodatkową warstwą, spódnica zimowa, gruba. Przynajmniej z rajstop zrezygnowała, bo tak było wygodniej, miała przecież w zamiarze wkrótce ściągnąć buty.
Westchnęła niemo, czekając aż Zachary spełni jej... prośbę. Bardziej komfortowo czułaby się też, gdyby usiadł, sama bowiem dość wygodnie rozsiadła się na krześle pokrytym miękkimi poduszkami i nie spieszyło jej się do wstania; każdy krok wywoływał falę ostrego bólu i pogarszał i tak już tragiczny stan skóry.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Spojrzenie Zachary'ego pozostało niezmienne. Niedomiar zdziwienia zniknął za zwyczajowym neutralnym, prawie obojętnym wyrazem, kiedy spoglądał na Elvirę, oczekując wyjaśnień. Te, choć nadeszły szybko, były na tyle enigmatyczne, że niewiele z nich zrozumiał i, prawdę mówiąc, nie chciał wdawać się w zbyteczne szczegóły.
— Przynieście torbę z instrumentami — odezwał się, gestem dłoni odprawiając służbę, po czym przysiadł na tej samej ławce, barkiem opierając się o ścianę tylko po to, aby mieć czarownicę w zasięgu wzroku. Kwestia zdrowotna stanowiła wystarczające wytłumaczenie co do chęci zachowania intymności. Zupełnie inną sprawą było to, że Multon wykonywała zadanie dla Rycerzy i dla Czarnego Pana. O tym służba Shafiqów nie mogła i nie miała prawa wiedzieć. Pal licho lojalność czy przysięgę dozgonnej służby. Egzekwowanie posłuszeństwa od kogoś, kto znał Twoje sekrety stawało się w miarę czasu niemożliwe, a służący zachłystywał się rolą pana, choć pozostawał ledwie pokornym niewolnikiem. Do tego nie mogło dojść. Nigdy. Raptem kilka ulotnych chwil ciszy musiało minąć nim torba Zachary'ego wypełniona potrzebnym sprzętem znalazła się w jego rękach, a słudzy pokornie zniknęli, zostawiając ich samych.
— Opowiadaj. I nie przejmuj się, gdybym wyglądał na niezainteresowanego — podjął, odpinając zamek torby. Zamierzał słuchać i obserwować, jeśli objaw był widoczny gołym okiem i mogła mu go zaprezentować. Cokolwiek działo się z Multon, musiał to usłyszeć z jej ust, poznać najważniejsze szczegóły, drobne detale dające pełny obraz. Była w końcu uzdrowicielką i wiedziała, jak działał niezmienny od zarania dziejów proces leczenia. W tej samej chwili Zachary zajął się przeglądaniem zawartości torby, powoli wyciągając z niej pomniejsze instrumenty ze szlachetnych metali, którymi posługiwał się przy bardziej skomplikowanych przypadkach; nożyce, szczypce, kleszcze, cążki. Obok tego kilka kasetek z zestawami ingrediencji oraz maleńkimi buteleczkami płynów oraz proszków, z których czerpał, kiedy decydował się uprawiać znacznie wyższą sztukę uzdrawiania niż ta, która przychodziła z pomocą inkantacji. Nie byli w szpitalu, gdzie praktyka przodków stanowiła co najmniej kontrowersję. Tutaj, we własnym domu, na jego wyspie, mógł działać wedle znacznie lepszych standardów.
— Przynieście torbę z instrumentami — odezwał się, gestem dłoni odprawiając służbę, po czym przysiadł na tej samej ławce, barkiem opierając się o ścianę tylko po to, aby mieć czarownicę w zasięgu wzroku. Kwestia zdrowotna stanowiła wystarczające wytłumaczenie co do chęci zachowania intymności. Zupełnie inną sprawą było to, że Multon wykonywała zadanie dla Rycerzy i dla Czarnego Pana. O tym służba Shafiqów nie mogła i nie miała prawa wiedzieć. Pal licho lojalność czy przysięgę dozgonnej służby. Egzekwowanie posłuszeństwa od kogoś, kto znał Twoje sekrety stawało się w miarę czasu niemożliwe, a służący zachłystywał się rolą pana, choć pozostawał ledwie pokornym niewolnikiem. Do tego nie mogło dojść. Nigdy. Raptem kilka ulotnych chwil ciszy musiało minąć nim torba Zachary'ego wypełniona potrzebnym sprzętem znalazła się w jego rękach, a słudzy pokornie zniknęli, zostawiając ich samych.
— Opowiadaj. I nie przejmuj się, gdybym wyglądał na niezainteresowanego — podjął, odpinając zamek torby. Zamierzał słuchać i obserwować, jeśli objaw był widoczny gołym okiem i mogła mu go zaprezentować. Cokolwiek działo się z Multon, musiał to usłyszeć z jej ust, poznać najważniejsze szczegóły, drobne detale dające pełny obraz. Była w końcu uzdrowicielką i wiedziała, jak działał niezmienny od zarania dziejów proces leczenia. W tej samej chwili Zachary zajął się przeglądaniem zawartości torby, powoli wyciągając z niej pomniejsze instrumenty ze szlachetnych metali, którymi posługiwał się przy bardziej skomplikowanych przypadkach; nożyce, szczypce, kleszcze, cążki. Obok tego kilka kasetek z zestawami ingrediencji oraz maleńkimi buteleczkami płynów oraz proszków, z których czerpał, kiedy decydował się uprawiać znacznie wyższą sztukę uzdrawiania niż ta, która przychodziła z pomocą inkantacji. Nie byli w szpitalu, gdzie praktyka przodków stanowiła co najmniej kontrowersję. Tutaj, we własnym domu, na jego wyspie, mógł działać wedle znacznie lepszych standardów.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy dotąd nie trafiła bezpośrednio pod opiekę Zachary'ego - a przynajmniej nie świadomie, nie mając niemal żadnych wspomnień z wydarzeń następujących bezpośrednio po tym jak Ramsey Mulciber klątwą pozbawił ją przedramienia. Nie znała charakteru jego pracy, nie domyślała się metod, całą ufność pokładała w tym, że jeśli pełnił służbę Rycerzom Walpurgii i otrzymał w Świętym Mungu zaszczytną pozycję ordynatora, będzie wiedział, co zrobić i zrobi to z najwyższą możliwą starannością. Wiodła spojrzeniem za pospiesznie odchodzącą służbą, czekając z dalszą rozmową tak długo, aż była pewna, że na patio pozostali jedynie we dwoje.
- Razem z Mathieu Rosierem brałam udział w pojedynku, w którego trakcie niefortunnie zostałam uwięziona w ruchomych piaskach - opisała pokrótce, nie będąc dumna z tej historii i nie chcąc rozwijać jej bardziej niż było to absolutnie konieczne. Zresztą, na miejscu Zachary'ego bardziej interesowałyby ją objawy, przebieg choroby i wszelkie jej następstwa. Spojrzała na niego ukradkiem, mrużąc powieki, gdy zasugerował, że może wyglądać na niezainteresowanego. Kto mówił takie rzeczy? Czy chciał ją urazić? - Kilka dni później zaczęły doskwierać mi gorączka, brak apetytu i objawy osłabienia, zbijałam je eliksirami. Gdy jednak dołączył do nich poważny stan zapalny prawej stopy, zaczęłam zgłębiać przyczynę, ku własnej irytacji dochodząc do wniosku, że nie jest mi ona znana. Próbowałam wielu zaklęć, wielu eliksirów, ale obrzęk i świąd ustępowały na kilka godzin i wracały ze zdwojoną siłą. Coś najwyraźniej mi umyka - przyznała niechętnie.
Subtelnie zwilżyła usta, gdy dostrzegła rozłożone przyrządy, fiolki, mikstury, wszystkie zdające się unikatowe i warte majątek. Na widok nożyczek uniosła brew. Czy powinna się obawiać? Po chwili zastanowienia westchnęła milcząco, godząc się w duchu z myślą, że zniesie każde cierpienie, aby tylko pozbyć się tego cholerstwa, które męczyło ją od ponad tygodnia. Dochodząc do wniosku, że nie pozostało już nic poza prezentacją obrażeń, sięgnęła do luźno związanego buta i ze zbolałą miną ściągnęła go wraz z delikatną pończoszką, odsłaniając obraz nędzy i rozpaczy. Spuchnięta, czerwona stopa lśniła napiętą skórą, paznokcie dawno sczerniały, a między palcami i na grzbiecie między ścięgnami pojawiły się nieprzyjemne, sączące ropą i krwią owrzodzenia o nieregularnych, rozpływnych brzegach. Przymknęła powieki, nienawidząc tego widoku, nie mogąc się z nim pogodzić, a potem zacisnęła usta i spojrzała na Zachary'ego, unosząc brodę i wypatrując jakichkolwiek oznak odrazy. Liczyła, że nie śmie się na nie poważyć.
- Razem z Mathieu Rosierem brałam udział w pojedynku, w którego trakcie niefortunnie zostałam uwięziona w ruchomych piaskach - opisała pokrótce, nie będąc dumna z tej historii i nie chcąc rozwijać jej bardziej niż było to absolutnie konieczne. Zresztą, na miejscu Zachary'ego bardziej interesowałyby ją objawy, przebieg choroby i wszelkie jej następstwa. Spojrzała na niego ukradkiem, mrużąc powieki, gdy zasugerował, że może wyglądać na niezainteresowanego. Kto mówił takie rzeczy? Czy chciał ją urazić? - Kilka dni później zaczęły doskwierać mi gorączka, brak apetytu i objawy osłabienia, zbijałam je eliksirami. Gdy jednak dołączył do nich poważny stan zapalny prawej stopy, zaczęłam zgłębiać przyczynę, ku własnej irytacji dochodząc do wniosku, że nie jest mi ona znana. Próbowałam wielu zaklęć, wielu eliksirów, ale obrzęk i świąd ustępowały na kilka godzin i wracały ze zdwojoną siłą. Coś najwyraźniej mi umyka - przyznała niechętnie.
Subtelnie zwilżyła usta, gdy dostrzegła rozłożone przyrządy, fiolki, mikstury, wszystkie zdające się unikatowe i warte majątek. Na widok nożyczek uniosła brew. Czy powinna się obawiać? Po chwili zastanowienia westchnęła milcząco, godząc się w duchu z myślą, że zniesie każde cierpienie, aby tylko pozbyć się tego cholerstwa, które męczyło ją od ponad tygodnia. Dochodząc do wniosku, że nie pozostało już nic poza prezentacją obrażeń, sięgnęła do luźno związanego buta i ze zbolałą miną ściągnęła go wraz z delikatną pończoszką, odsłaniając obraz nędzy i rozpaczy. Spuchnięta, czerwona stopa lśniła napiętą skórą, paznokcie dawno sczerniały, a między palcami i na grzbiecie między ścięgnami pojawiły się nieprzyjemne, sączące ropą i krwią owrzodzenia o nieregularnych, rozpływnych brzegach. Przymknęła powieki, nienawidząc tego widoku, nie mogąc się z nim pogodzić, a potem zacisnęła usta i spojrzała na Zachary'ego, unosząc brodę i wypatrując jakichkolwiek oznak odrazy. Liczyła, że nie śmie się na nie poważyć.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Brak uprzejmego zainteresowania słowami Elviry nie wynikał istotnie z tego, co o niej sądził. Wiele myśli wiązał z nazwiskiem czarownicy tożsamej z jego profesją i nadal nie miał na jej temat jednoznacznej opinii. Widział ją w piwnicy w Mantykorze, widział ją w Locus, widział na spotkaniu Rycerzy. Ile z tego pozwalało wystawić jednoznaczną opinię? Tym pytaniem nie przejmował się. I nie zajmował się tym, co mogła sądzić sama zainteresowana, nie mając w sobie większych trudności w odseparowaniu się od jej obecności oraz zaburzenia równowagi, które ze sobą przyniosła.
W milczeniu kończył przygotowywać narzędzia, układając je na zajmowanej ławce, aż powoli podniósł się i z końcem opowieści zrobił miejsce na nogę będącą przedmiotem badania. To, co zobaczył, nie przerażało go ani obrzydzało. W swoim życiu widział dostatecznie wiele równie, a nawet bardziej odrażających widoków. Noga spowita stanem zapalnym, zczerniałe paznokcie, owrzodzenia. Nic wyjątkowego, w ogólnym rozrachunku, tyle mógł stwierdzić, oddalając się na kilka chwil z widoku Elviry. Wrócił z niewielką miednicą wypełnioną wodą oraz dwiema mniejszymi, pustymi miseczkami, które ustawił na posadzce. Na przedramieniu zawieszone miał naręcze bawełnianych szmatek, by po chwili kilka z nich namoczyć w wodzie. Każdą z nich wyławiał krańcem różdżki, szepcząc pod nosem w ojczystym języku zrozumiałe dla siebie inkantacje, a nagrzane skrawki materiału począł układać na górnej części opuchlizny, nie mówiąc ani słowa o tym, że były ciepłe. Może nawet za gorące. Liczył się efekt działań; te dopiero rozpoczął, na warstwę bawełnianego okrycia rozsypując skruszone listki brzozy. Z jednej z kasetek wyciągnął dwie buteleczki; pierwszą z olejem rycynowym rozlał w całości, by materiał wciągnął płyn, zaś drugą otworzył i sięgnął po zakraplacz, ostrożnie upuszczając kolejne krople pachnącego ekstraktu z lotosu. Wreszcie przykucnął przed nogą ułożoną na ławce, a na całym misternie ułożonym okładzie rozsypał liście, które kolejno podpalał, pozwalając im spłonąć w płomieniach opuszczających kraniec różdżki.
— Nie ruszaj się przez parę minut — polecił Elvirze, po czym zabrał się za obmywanie dłoni w miednicy z wody i lekkie szorowanie skóry. Wycierając palce, zdejmując zdobiące je pierścienie i sygnetu, spojrzał na czarownicę, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, czy oczekiwała od niego większych wyjaśnień. Tych zamierzał jej udzielić.
— Wszystko wskazuje na to, że zalęgły się w tobie larwy — powiedział krótko, zabierając się za przesypanie kilku miarek liści brzozy do jednej z miseczek. Po chwili dosypał doń gryfonię i płatki magnolii. Całość skropił kilkoma kroplami oleju rycynowego oraz posłał kolejny płomień. Ponownie utkwił spojrzenie na czarownicy. — Deserpes z reguły nie bywa paskudnym zaklęciem — skomentował — ale ten ktoś znał się na tym, jeśli zdołał zakląć w nim robactwo i wywołać taki stan zapalny — zamilkł, po czym szepnął pod nosem inkantację i zalał na wpół spopielone zioła miarą wody. Kolejnym ruchem pozwolił wywarowi gotować się wolno, a zyskany dzięki temu czas poświęcił na oględziny resztek smug dymu unoszących się ze spalonych liści, nieco krzywiąc się z powodu zapachu. — Prawdopodobnie larwy pcheł. Pobranie ropy pozwoli ocenić stan i może przy okazji uda się jedną z nich wyłowić. — Stwierdził, sięgając do torby po nożyk, którym zamierzał naruszyć jedno z większych nagromadzeń ropy i krwi. — Gotowa? — Zapytał, zerkając jedynie pobieżnie. Całą swoją uwagę skupił na bąblu, który lada moment miał przeciąć.
W milczeniu kończył przygotowywać narzędzia, układając je na zajmowanej ławce, aż powoli podniósł się i z końcem opowieści zrobił miejsce na nogę będącą przedmiotem badania. To, co zobaczył, nie przerażało go ani obrzydzało. W swoim życiu widział dostatecznie wiele równie, a nawet bardziej odrażających widoków. Noga spowita stanem zapalnym, zczerniałe paznokcie, owrzodzenia. Nic wyjątkowego, w ogólnym rozrachunku, tyle mógł stwierdzić, oddalając się na kilka chwil z widoku Elviry. Wrócił z niewielką miednicą wypełnioną wodą oraz dwiema mniejszymi, pustymi miseczkami, które ustawił na posadzce. Na przedramieniu zawieszone miał naręcze bawełnianych szmatek, by po chwili kilka z nich namoczyć w wodzie. Każdą z nich wyławiał krańcem różdżki, szepcząc pod nosem w ojczystym języku zrozumiałe dla siebie inkantacje, a nagrzane skrawki materiału począł układać na górnej części opuchlizny, nie mówiąc ani słowa o tym, że były ciepłe. Może nawet za gorące. Liczył się efekt działań; te dopiero rozpoczął, na warstwę bawełnianego okrycia rozsypując skruszone listki brzozy. Z jednej z kasetek wyciągnął dwie buteleczki; pierwszą z olejem rycynowym rozlał w całości, by materiał wciągnął płyn, zaś drugą otworzył i sięgnął po zakraplacz, ostrożnie upuszczając kolejne krople pachnącego ekstraktu z lotosu. Wreszcie przykucnął przed nogą ułożoną na ławce, a na całym misternie ułożonym okładzie rozsypał liście, które kolejno podpalał, pozwalając im spłonąć w płomieniach opuszczających kraniec różdżki.
— Nie ruszaj się przez parę minut — polecił Elvirze, po czym zabrał się za obmywanie dłoni w miednicy z wody i lekkie szorowanie skóry. Wycierając palce, zdejmując zdobiące je pierścienie i sygnetu, spojrzał na czarownicę, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, czy oczekiwała od niego większych wyjaśnień. Tych zamierzał jej udzielić.
— Wszystko wskazuje na to, że zalęgły się w tobie larwy — powiedział krótko, zabierając się za przesypanie kilku miarek liści brzozy do jednej z miseczek. Po chwili dosypał doń gryfonię i płatki magnolii. Całość skropił kilkoma kroplami oleju rycynowego oraz posłał kolejny płomień. Ponownie utkwił spojrzenie na czarownicy. — Deserpes z reguły nie bywa paskudnym zaklęciem — skomentował — ale ten ktoś znał się na tym, jeśli zdołał zakląć w nim robactwo i wywołać taki stan zapalny — zamilkł, po czym szepnął pod nosem inkantację i zalał na wpół spopielone zioła miarą wody. Kolejnym ruchem pozwolił wywarowi gotować się wolno, a zyskany dzięki temu czas poświęcił na oględziny resztek smug dymu unoszących się ze spalonych liści, nieco krzywiąc się z powodu zapachu. — Prawdopodobnie larwy pcheł. Pobranie ropy pozwoli ocenić stan i może przy okazji uda się jedną z nich wyłowić. — Stwierdził, sięgając do torby po nożyk, którym zamierzał naruszyć jedno z większych nagromadzeń ropy i krwi. — Gotowa? — Zapytał, zerkając jedynie pobieżnie. Całą swoją uwagę skupił na bąblu, który lada moment miał przeciąć.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zachary był profesjonalny, Elvira jednak wciąż nie czuła przekonania do obcych metod leczenia, w kwestii własnego zdrowia ufając dotąd wyłącznie sobie. Świadomość stanięcia przed problemem, który przerastał jej kompetencje, smakowała gorzko niczym łyżka piołunówki. Dla zachowania wizerunku przywdziewała maskę opanowania, w każdej chwili jednak czuła jak napięte mięśnie rwą ją do tego, by zwyczajnie wstała i wyszła - zostawiając swoją stopę w tak samo tragicznym stanie jak wcześniej, ryzykując amputacją. Lepszego uzdrowiciela niż Zachary nie znała, może poza Cassandrą. Z Cassandrą widywała się i pracowała jednak zbyt często, by chciała wywalać jej swoją zaropiałą stopę przed oczy. Niech Shafiq się z tym męczy. I niech to się wreszcie skończy.
Obserwowała w żenującym milczeniu jak mężczyzna znosi naczynia, ingrediencje i narzędzia, a potem przystępuje do działania, bez zbędnego komentarza, bez mrugnięcia okiem. Była mu za to wdzięczna, choć słowa podziękowania nie przeszły jej przez gardło; w przeciwieństwie do na wpół stłumionego syku, gdy poczuła na wrażliwej, napiętej skórze gorący materiał chust. Przez gryzący, słodkawy swąd ropy, surowicy i czegoś jeszcze, czegoś niepokojąco przypominającego martwicę, przedarły się zapachy olejków, tworząc dziwaczną, mdlącą mieszankę.
- Jasne - mruknęła, kiedy kazał jej pozostać w bezruchu, uniesiona brew i przeciągające się spojrzenie wyraźnie jednak sugerowały chęć wyjaśnień. Nie wiedziała co robił ani czy będzie jej to w stanie pomóc. Nie wiedziała nawet, jakie zakażenie toczyło jej ciało. Frustrowało ją to współmiernie z rosnącą gorączką; eliksiry, które wzięła przed przybyciem do pałacu widocznie przestawały działać. - No więc... lordzie? - zapytała niezbyt kurtuazyjnie, nie będąc w nastroju na wymuszoną grzeczność. Zacisnęła zęby i skrzywiła się wyraźnie, gdy padło słowo "larwy". To nie był pierwszy raz, gdy miałaby do czynienia z pasożytami człowieka, a jednak myśl o tym, że ma je teraz we własnym ciele, pod doskonałą, bladą skórą... No, może już nie tak doskonałą. Odetchnęła, ignorując krople potu, które powróciły na jej zarumienioną twarz. - To było potężne zaklęcie - przyznała, niepewna, czy powinna czuć się dumna, czy wkurwiona. Chciała dodać, by uważał z tym ogniem, ale ugryzła się w język. Sama nie cierpiała takich pacjentów. - Ugh. Wiesz, jak je usunąć, mam rację? - Westchnęła przeciągle i głęboko, gdy w dłoni mężczyzny pojawił się nożyk. Jej stopa piekła i szczypała, ale w myślach już zdążyła pogodzić się z bólem, byle tylko pozbyć się dolegliwości. - Bardziej niż kiedykolwiek - odpowiedziała więc, wplatając minimalną ilość żartu do stresującej sytuacji. Może z powodu gorączki.
Obserwowała w żenującym milczeniu jak mężczyzna znosi naczynia, ingrediencje i narzędzia, a potem przystępuje do działania, bez zbędnego komentarza, bez mrugnięcia okiem. Była mu za to wdzięczna, choć słowa podziękowania nie przeszły jej przez gardło; w przeciwieństwie do na wpół stłumionego syku, gdy poczuła na wrażliwej, napiętej skórze gorący materiał chust. Przez gryzący, słodkawy swąd ropy, surowicy i czegoś jeszcze, czegoś niepokojąco przypominającego martwicę, przedarły się zapachy olejków, tworząc dziwaczną, mdlącą mieszankę.
- Jasne - mruknęła, kiedy kazał jej pozostać w bezruchu, uniesiona brew i przeciągające się spojrzenie wyraźnie jednak sugerowały chęć wyjaśnień. Nie wiedziała co robił ani czy będzie jej to w stanie pomóc. Nie wiedziała nawet, jakie zakażenie toczyło jej ciało. Frustrowało ją to współmiernie z rosnącą gorączką; eliksiry, które wzięła przed przybyciem do pałacu widocznie przestawały działać. - No więc... lordzie? - zapytała niezbyt kurtuazyjnie, nie będąc w nastroju na wymuszoną grzeczność. Zacisnęła zęby i skrzywiła się wyraźnie, gdy padło słowo "larwy". To nie był pierwszy raz, gdy miałaby do czynienia z pasożytami człowieka, a jednak myśl o tym, że ma je teraz we własnym ciele, pod doskonałą, bladą skórą... No, może już nie tak doskonałą. Odetchnęła, ignorując krople potu, które powróciły na jej zarumienioną twarz. - To było potężne zaklęcie - przyznała, niepewna, czy powinna czuć się dumna, czy wkurwiona. Chciała dodać, by uważał z tym ogniem, ale ugryzła się w język. Sama nie cierpiała takich pacjentów. - Ugh. Wiesz, jak je usunąć, mam rację? - Westchnęła przeciągle i głęboko, gdy w dłoni mężczyzny pojawił się nożyk. Jej stopa piekła i szczypała, ale w myślach już zdążyła pogodzić się z bólem, byle tylko pozbyć się dolegliwości. - Bardziej niż kiedykolwiek - odpowiedziała więc, wplatając minimalną ilość żartu do stresującej sytuacji. Może z powodu gorączki.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
— Bez obaw — mruknął, nachylając się na obranym za cel skupiskiem ropy i krwi. Przez moment przyglądał się. Oceniał napiętą skórę, jej dość osobliwą grubość, po czym przytknął koniec nożyka i wykonał niewielkie cięcie, otwierając ropień i pozwalając płynowi powoli spłynąć na bawełnianą szmatkę, którą przytknął do nogi. — Nie jestem jakimś konowałem — odezwał się obojętnym tonem, ścierając ropę z domieszką krwi, chwytając w palce coś, co najwyraźniej było niewielką larwą. Obejrzał ją krótko, obracając w palcach przez materiał, a następnie podsunął zawiniątko do czarownicy, by mogła je obejrzeć. — Wygląda na dość młode i nierozwinięte — skomentował, po czym złapał na kolejną szmatkę i wykorzystał ją do wyciśnięcia kolejnej porcji ropy wraz z kolejnym robactwem gnieżdżącym się w płynie. Zamrugał krótko, nieco zaskoczony ilością, która zalęgła się w tym jednym, najwyraźniej bardzo szczególnym miejscu. Zerknął na Elvirę, zastanawiając się nad tym, co sądziła o tym wszystkim i dlaczego akurat wybrała właśnie jego. Odpowiedź na drugie pytanie nie zdziwiłaby go w żaden sposób. Próba upokorzenia? Udowodnienia jakiejś niezrozumiałej idei wyższości? Cokolwiek co wiązało się z wyższością mężczyzny nad kobietą? Poruszył nieznacznie barkami, zabierając się za zdejmowanie okładów. Wyciąg z roślin powinien być wystarczający do zmniejszenia opuchlizny, zniwelowania stanu zapalnego choćby powierzchownie i swoje poczynania uznał za dostatecznie efektowne. Niewielka zmiana stanowiła ledwie początek, lecz gorące okłady miały jedynie za zadanie złagodzić ostatnią warstwę, aby ta najgłębsza stała się bardziej widoczna. Odsłonięcie dolegliwości znajdujących się wewnątrz było kwestią istotną, niebywale kluczową z perspektywy wyleczenia dolegliwości poprawnie.
— Wygląda na to, że największy ropień robi za wylęgarnie — stwierdził, po czym począł delikatnie nacinać kolejne, mniejsze ropnie, by upuścić z nich zbędny płyn. Efekty w zasadzie winny być natychmiastowe, a przynajmniej stopa nie powinna już tak emanować stanem zapalnym, który najwyraźniej koncentrował się wokół wspomnianego przez Zachary'ego miejsca. Larwy na pewno zdołały zagnieździć się głębiej w skórze, a ich wyciągnięcie nie było już takie proste.
Odstąpił od nogi. Sięgnął po drugą miseczkę, nalał do niej nieco olejków, rozmieszał z wodą i począł mieszać z kolejnymi ziołami, które wolno emanowały aromatem zagłuszającym smród ropy i gnijącego ciała. Nie oceniał dokładnego czasu, który minął od pojawienia się pcheł. Upłynęło go dostatecznie dużo, aby proces począł postępować i z całą pewnością mógł być dużo bardziej bolesny, gdyby nie podjęto odpowiednich działań. Maść powinna to ułatwić. Musiał jednak jeszcze odczekać aż zawartość pierwszej miseczki ostygnie, a woda odparuje, pozostawiając jedynie rozmiękłe zioła, które dało się wymieszać z porcją masła shea i glinką.
— Wygląda na to, że największy ropień robi za wylęgarnie — stwierdził, po czym począł delikatnie nacinać kolejne, mniejsze ropnie, by upuścić z nich zbędny płyn. Efekty w zasadzie winny być natychmiastowe, a przynajmniej stopa nie powinna już tak emanować stanem zapalnym, który najwyraźniej koncentrował się wokół wspomnianego przez Zachary'ego miejsca. Larwy na pewno zdołały zagnieździć się głębiej w skórze, a ich wyciągnięcie nie było już takie proste.
Odstąpił od nogi. Sięgnął po drugą miseczkę, nalał do niej nieco olejków, rozmieszał z wodą i począł mieszać z kolejnymi ziołami, które wolno emanowały aromatem zagłuszającym smród ropy i gnijącego ciała. Nie oceniał dokładnego czasu, który minął od pojawienia się pcheł. Upłynęło go dostatecznie dużo, aby proces począł postępować i z całą pewnością mógł być dużo bardziej bolesny, gdyby nie podjęto odpowiednich działań. Maść powinna to ułatwić. Musiał jednak jeszcze odczekać aż zawartość pierwszej miseczki ostygnie, a woda odparuje, pozostawiając jedynie rozmiękłe zioła, które dało się wymieszać z porcją masła shea i glinką.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogła powstrzymać krótkiego syku, który na wydechu przedarł się przez jej zaciśnięte zęby w momencie przecinania pęcherza pełnego krwi i ropy. Ani na moment nie odwróciła spojrzenia od działań Zachary'ego, nie tylko dla osobistego bezpieczeństwa, ale i z ciekawości - co potrafił Shafiq, czego nie potrafiła ona? A może przy zaopatrzeniu w odpowiednią wiedzę byłaby w stanie przeprowadzić tę operację samodzielnie? Zmarszczyła nos na myśl o wciskaniu ostrza we własną zakażoną stopę - chyba lepiej dla niej, by procedurę wykonał ktoś inny. Miał czystszy umysł i więcej szans na skupienie, na precyzję, gdy sam nie odczuwał tego piekącego bólu.
- Nie wątpię - powiedziała cicho, gdy żółtobrunatna ciesz wsiąknęła już w chustkę. Subtelnym ruchem otarła pot, który zaczął zbierać się na jej skroniach, przylepiając jasne włosy do skóry. Nie myślała już nawet o tytułach i manierach.
Przez zmrużone oczy obserwowała larwę, którą Zachary podsunął jej pod twarz. Przez chwilę chciała go ofuknąć, zażądać, aby zabrał to obrzydlistwo - robak nie był właściwie przesadnie straszny, widziała gorsze, czuła jednak wściekłość, że małe ścierwo zalęgło się właśnie w jej idealnej stopie. Westchnęła, powstrzymała gorzkie uczucie, narastające w gardle i uśmiechnęła się sztywno, z zaciśniętymi zębami czekając aż Zachary wyciśnie więcej larw z tego cholernego pęcherza. Nie pozwoliła sobie już na ani jeden syk bólu, oswajając się z nieprzyjemnym pieczeniem.
- Próbowałam eliksirów, kąpieli, zaklęć, wcierek... co trzeba zrobić, żeby nie wróciły? Czy składają jaja pod skórę? A jeśli tak, czy są one widoczne gołym okiem? - zapytała. Jeżeli jedyną możliwością okaże się amputacja... - Powiedz - poprosiła łagodniejszym tonem, może w końcu, po raz pierwszy, okazując, że przyszła do niego dlatego, że sama nie umiała sobie poradzić i ufała mu bardziej niż uzdrowicielom, na jakich mogła natknąć się w szpitalu.
Z rezygnacją obserwowała nasiąkające ropą chusty, nieszczególnie zaskoczona, że okazało się jej być znacznie więcej niż sugerowałby to wygląd skóry.
- Co to za zioła? Lordzie? - Szkliste spojrzenie Elviry sugerowało rosnącą gorączkę, brzmiała na zmęczoną, ale zdeterminowaną, by przeprowadzić procedurę do końca i poznać jak największą ilość szczegółów. Przyjemny dym nieco zagłuszył paskudny zapach ran, ale nie zrobiło jej to większej różnicy. - To nie wszystkie larwy, prawda? - Nie zamierzała pozwalać sobie na nadzieję, że będzie to tak proste.
- Nie wątpię - powiedziała cicho, gdy żółtobrunatna ciesz wsiąknęła już w chustkę. Subtelnym ruchem otarła pot, który zaczął zbierać się na jej skroniach, przylepiając jasne włosy do skóry. Nie myślała już nawet o tytułach i manierach.
Przez zmrużone oczy obserwowała larwę, którą Zachary podsunął jej pod twarz. Przez chwilę chciała go ofuknąć, zażądać, aby zabrał to obrzydlistwo - robak nie był właściwie przesadnie straszny, widziała gorsze, czuła jednak wściekłość, że małe ścierwo zalęgło się właśnie w jej idealnej stopie. Westchnęła, powstrzymała gorzkie uczucie, narastające w gardle i uśmiechnęła się sztywno, z zaciśniętymi zębami czekając aż Zachary wyciśnie więcej larw z tego cholernego pęcherza. Nie pozwoliła sobie już na ani jeden syk bólu, oswajając się z nieprzyjemnym pieczeniem.
- Próbowałam eliksirów, kąpieli, zaklęć, wcierek... co trzeba zrobić, żeby nie wróciły? Czy składają jaja pod skórę? A jeśli tak, czy są one widoczne gołym okiem? - zapytała. Jeżeli jedyną możliwością okaże się amputacja... - Powiedz - poprosiła łagodniejszym tonem, może w końcu, po raz pierwszy, okazując, że przyszła do niego dlatego, że sama nie umiała sobie poradzić i ufała mu bardziej niż uzdrowicielom, na jakich mogła natknąć się w szpitalu.
Z rezygnacją obserwowała nasiąkające ropą chusty, nieszczególnie zaskoczona, że okazało się jej być znacznie więcej niż sugerowałby to wygląd skóry.
- Co to za zioła? Lordzie? - Szkliste spojrzenie Elviry sugerowało rosnącą gorączkę, brzmiała na zmęczoną, ale zdeterminowaną, by przeprowadzić procedurę do końca i poznać jak największą ilość szczegółów. Przyjemny dym nieco zagłuszył paskudny zapach ran, ale nie zrobiło jej to większej różnicy. - To nie wszystkie larwy, prawda? - Nie zamierzała pozwalać sobie na nadzieję, że będzie to tak proste.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Lekko zezował wzrokiem w stronę Elviry, gdy pierwsza z przeprowadzonych operacji została zwieńczona sukcesem. Delikatne, lecz jednocześnie stanowcze i wyważone ruchy, którymi starał się operować w okolicach ropni wypełnionych nie tylko ropą, ale i maleńkimi larwami; coś, czym większość uzdrowicieli nie zajmowała się, zdając się na umiejętności innych bądź w ogóle nie mając pojęcia, że trud całej szlachetnej sztuki, którą się parali, nie płynął ze znajomości zaklęć.
— Zależy od gatunku i rodzaju ekspozycji — odparł wpierw na drugie z pytań, wszak o dokładnym pochodzeniu pcheł nie wiedział zbyt wiele. — Z reguły większość składa jaja w środkowej warstwie skóry i próbuje przedostać się do krwioobiegu. Te najwyraźniej, dzięki twoim zabiegom, nie zeszły głębiej i wciąż tkwią na powierzchni. Nie wykluczam jednak głębszej patologii, patrząc po objawach — opowiedział dość neutralnym tonem. W tego typu urazach nie upatrywał pasji, którą mógłby podzielić się i ewentualnie zaszczepić w rozmówcy. Znajomość antidotów wszelakiej maści oraz niekoniecznie konwencjonalnych metod rozpoznawania zatruć były jednym i tym samym kawałkiem jego specjalizacji, na którą ciężko pracował przez całe życie. Pozostałe dziedziny traktował mniej istotnie, ale z tym samym szacunkiem. — Gdyby się dłużej nad tym zastanowić, to wiele elementów jest charakterystycznych dla zatruć sokami roślin rosnących w pustynnych oazach. Eliksiry i zaklęcia niewiele się tutaj zdadzą... może eliksir wzmacniający, ale na dłuższą metę ciało przestanie go wchłaniać i zacznie odkładać esencje skrzeloziela w tkankach. Zatem byłoby to kolejne zatrucie. — Wyjaśnił obszernie, jednocześnie starając się zachować odpowiednią zwięzłość słów, która mogłaby rozpraszać Zachary'ego w wykonywaniu kolejnych nacięć ropni, opróżnianiu ich i wyciąganiu kolejnych larw. Nie wiedział, jak długo to trwało. Czas zwykł wlec się w takich sytuacjach tylko po to, by na samym końcu gwałtownie przyspieszyć i przypomnieć, że wszystko trwało dłużej niż tego oczekiwał.
— Część tych ziół na pewno znasz... jeśli warzysz eliksiry od czasu do czasu. Dość popularne, na szczęście i łatwo dostępne. Liście brzozy, gryfonia, płatki magnolii — mówił już, mieszając ze sobą zawartości pierwszej i drugiej miseczki, by uzyskać sztywną maść w ilości wystarczającej do stworzenia ostatniego okładu. Wcześniej jednak musiał wyciągnąć z ciała to, co zdołało zagnieździć się głębiej w skórze. Doraźne udrożnienie ropni oraz wcześniejsze zabiegi zdołały zlikwidować stan zapalny, lecz najwyraźniej Elvirę dopadł wzmożony stan gorączkowy, na który nie zamierzał reagować magią, wprost skupiając się na wiedzy płynącej z ziołolecznictwa oraz tej rozległej o samym uzdrawianiu. Czystą szmatkę namoczył w zimnej wodzie, dokładnie wycisnął i ułożył na jej czole. Upewnił się, że miała zostać tam przez resztę zabiegu, po czym Zachary sięgnął po pęsetę, kolejny kawałek bawełny, którym wytarł największy ropień, a następnie narzędzie wsunął w stworzony wcześniej otwór, lekko poruszając końcem tak, by wybadać ostrożnymi ruchami obecność potencjalnych wżerów. Ten jeden, na który natrafił, przynajmniej potencjalnie, był dość spory i stwarzał nadzieję na rozwikłanie problemu. Musiał jednak odciąć resztę martwej skóry po ropniu nożykiem, do czego przystąpił od razu. Powiększenie pola działania okazało się kluczowe, wręcz niezbędne, by po kilku kolejnych chwilach móc wsunąć pęsetę do środka i wyciągnąć z głębi ciała coś, co wyglądało na jedno z wielu złożonych jajeczek. Całą czynność powtarzał tak długo, aż wyciągnął puste narzędzie noszące jedynie ślady krwi.
— Dobrze. Główne źródło oczyszczone. Wystarczy nałożyć maść i założyć okład — mówiąc te słowa, sięgnął po płaską szpatułkę, na którą nabrał porcję gęstego tworu własnych rąk i ostrożnie, bardzo powoli zsunął na otwartą ranę. Drugim końcem lekko rozsmarował po całej powierzchni, po czym zabrał się za kolejny ropień i powtarzał kroki identycznie przez kolejnych kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt minut. Nie odzywał się. Milczał skupiony w całości na swojej pracy do samego końca. Ręce, barki nieco ścierpły od utrzymywanego napięcia i na samym końcu poczuł silną potrzebę rozruszania ich, gdy wstawał z przykucnięcia. Trzymając w palcach różdżkę, powoli przesuwał kolejne potrzebne przedmioty, zwalniając całą zajętą przestrzeń, zerkając od czasu do czasu na Multon i obserwując jej stan.
— Maść wyciągnie stan zapalny oraz to, co zalega w ciele — odezwał się wreszcie, patrząc już na opatrunki zdobiące jej nogę. — Jeśli poczujesz, że pod opatrunkiem znajduje się swędząca skorupa, możesz ją zdjąć, przemyć letnią wodą z dodatkiem oleju rycynowego i położyć kolejną warstwę kremu z aloesu, goździków i śluzu gumochłona. Wspomoże gojenie, ale przez parę dni może utrzymywać się swędzenie — wyjaśnił, finalnie zalecając dodatkowe kroki. Sięgnął jeszcze do torby po maleńką fiolkę z przezroczystym płynem. — To na ogólne osłabienie — rzekł, wręczając Elvirze zakorkowane szkło, siadając na ławce. Praca została skończona i czuł, że nie był w stanie sięgnąć z powrotem do lektury, która zajmowała mu czas. — Może napijesz się herbaty? — Zaproponował sucho. Skoro już tu była i nie wyglądała na umierającą, a osłabioną, to mogli wymienić się ostatnimi wieściami. Tych pewnie było sporo.
| z/t x2
— Zależy od gatunku i rodzaju ekspozycji — odparł wpierw na drugie z pytań, wszak o dokładnym pochodzeniu pcheł nie wiedział zbyt wiele. — Z reguły większość składa jaja w środkowej warstwie skóry i próbuje przedostać się do krwioobiegu. Te najwyraźniej, dzięki twoim zabiegom, nie zeszły głębiej i wciąż tkwią na powierzchni. Nie wykluczam jednak głębszej patologii, patrząc po objawach — opowiedział dość neutralnym tonem. W tego typu urazach nie upatrywał pasji, którą mógłby podzielić się i ewentualnie zaszczepić w rozmówcy. Znajomość antidotów wszelakiej maści oraz niekoniecznie konwencjonalnych metod rozpoznawania zatruć były jednym i tym samym kawałkiem jego specjalizacji, na którą ciężko pracował przez całe życie. Pozostałe dziedziny traktował mniej istotnie, ale z tym samym szacunkiem. — Gdyby się dłużej nad tym zastanowić, to wiele elementów jest charakterystycznych dla zatruć sokami roślin rosnących w pustynnych oazach. Eliksiry i zaklęcia niewiele się tutaj zdadzą... może eliksir wzmacniający, ale na dłuższą metę ciało przestanie go wchłaniać i zacznie odkładać esencje skrzeloziela w tkankach. Zatem byłoby to kolejne zatrucie. — Wyjaśnił obszernie, jednocześnie starając się zachować odpowiednią zwięzłość słów, która mogłaby rozpraszać Zachary'ego w wykonywaniu kolejnych nacięć ropni, opróżnianiu ich i wyciąganiu kolejnych larw. Nie wiedział, jak długo to trwało. Czas zwykł wlec się w takich sytuacjach tylko po to, by na samym końcu gwałtownie przyspieszyć i przypomnieć, że wszystko trwało dłużej niż tego oczekiwał.
— Część tych ziół na pewno znasz... jeśli warzysz eliksiry od czasu do czasu. Dość popularne, na szczęście i łatwo dostępne. Liście brzozy, gryfonia, płatki magnolii — mówił już, mieszając ze sobą zawartości pierwszej i drugiej miseczki, by uzyskać sztywną maść w ilości wystarczającej do stworzenia ostatniego okładu. Wcześniej jednak musiał wyciągnąć z ciała to, co zdołało zagnieździć się głębiej w skórze. Doraźne udrożnienie ropni oraz wcześniejsze zabiegi zdołały zlikwidować stan zapalny, lecz najwyraźniej Elvirę dopadł wzmożony stan gorączkowy, na który nie zamierzał reagować magią, wprost skupiając się na wiedzy płynącej z ziołolecznictwa oraz tej rozległej o samym uzdrawianiu. Czystą szmatkę namoczył w zimnej wodzie, dokładnie wycisnął i ułożył na jej czole. Upewnił się, że miała zostać tam przez resztę zabiegu, po czym Zachary sięgnął po pęsetę, kolejny kawałek bawełny, którym wytarł największy ropień, a następnie narzędzie wsunął w stworzony wcześniej otwór, lekko poruszając końcem tak, by wybadać ostrożnymi ruchami obecność potencjalnych wżerów. Ten jeden, na który natrafił, przynajmniej potencjalnie, był dość spory i stwarzał nadzieję na rozwikłanie problemu. Musiał jednak odciąć resztę martwej skóry po ropniu nożykiem, do czego przystąpił od razu. Powiększenie pola działania okazało się kluczowe, wręcz niezbędne, by po kilku kolejnych chwilach móc wsunąć pęsetę do środka i wyciągnąć z głębi ciała coś, co wyglądało na jedno z wielu złożonych jajeczek. Całą czynność powtarzał tak długo, aż wyciągnął puste narzędzie noszące jedynie ślady krwi.
— Dobrze. Główne źródło oczyszczone. Wystarczy nałożyć maść i założyć okład — mówiąc te słowa, sięgnął po płaską szpatułkę, na którą nabrał porcję gęstego tworu własnych rąk i ostrożnie, bardzo powoli zsunął na otwartą ranę. Drugim końcem lekko rozsmarował po całej powierzchni, po czym zabrał się za kolejny ropień i powtarzał kroki identycznie przez kolejnych kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt minut. Nie odzywał się. Milczał skupiony w całości na swojej pracy do samego końca. Ręce, barki nieco ścierpły od utrzymywanego napięcia i na samym końcu poczuł silną potrzebę rozruszania ich, gdy wstawał z przykucnięcia. Trzymając w palcach różdżkę, powoli przesuwał kolejne potrzebne przedmioty, zwalniając całą zajętą przestrzeń, zerkając od czasu do czasu na Multon i obserwując jej stan.
— Maść wyciągnie stan zapalny oraz to, co zalega w ciele — odezwał się wreszcie, patrząc już na opatrunki zdobiące jej nogę. — Jeśli poczujesz, że pod opatrunkiem znajduje się swędząca skorupa, możesz ją zdjąć, przemyć letnią wodą z dodatkiem oleju rycynowego i położyć kolejną warstwę kremu z aloesu, goździków i śluzu gumochłona. Wspomoże gojenie, ale przez parę dni może utrzymywać się swędzenie — wyjaśnił, finalnie zalecając dodatkowe kroki. Sięgnął jeszcze do torby po maleńką fiolkę z przezroczystym płynem. — To na ogólne osłabienie — rzekł, wręczając Elvirze zakorkowane szkło, siadając na ławce. Praca została skończona i czuł, że nie był w stanie sięgnąć z powrotem do lektury, która zajmowała mu czas. — Może napijesz się herbaty? — Zaproponował sucho. Skoro już tu była i nie wyglądała na umierającą, a osłabioną, to mogli wymienić się ostatnimi wieściami. Tych pewnie było sporo.
| z/t x2
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|06.01.1958
Hep!
Świat zawirował przed oczami, a uniemożliwiające złapanie oddechu szarpanie w okolicach pępka powodowało mdłości. Zamknęła mocno oczy gwałtownie wyrwana z miejsca rzeźni jakie przedstawiła jej Zlata. Jęknęła głucho kiedy to nieznośne uczucie nagle ustąpiło, a do niej dotarł zapach kadzideł. Uniosła głowę, którą do tej pory chroniła ramionami przed ewentualnym urazem. Wystarczyło, że uderzyła nią o ziemię wcześniej i prawie straciła przytomność. Małe rozcięcie na czole nadal krwawiło, a na dłoniach widniały plamy krwi i błota. Piękna, powłóczysta suknia utrzymana w kolorze czerni i czerwieni przedstawiała godny pożałowania widok cała ubrudzona, podobnie jak dłonie kobiety, we krwi i błocie. Ciemne, długie włosy opadały kaskadą do talii czarownicy, a ozdobna spinka już ich nie zdobiła zagubiona przy kolejnej niespodziewanej teleportacji. Primrose cała się trzęsła z zimna i ze strachu, teraz tocząc spojrzeniem po wnętrzu, które było jej całkowicie obce. Liczyła, miała nadzieję, że w końcu trafi do Durham i znajdzie się w bezpiecznym dla niej otoczeniu. Znajdą rozwiązanie dla jej czkawki, ale stało się inaczej. Czuła jak panika znów ją ogarnia obejmując swoimi chłodnymi mackami, uniemożliwiając logiczne myślenie. Spokój ducha dawno już ją opuścił, a lęki coraz bardziej wiodły prym. Czuła jak po policzku zaczynają spływać łzy bezsilności i strachu. Objęła się ramionami szukając pocieszenia i resztek opanowania jakie jej zostały. Usta drżały, podobnie jak nogi, które odmawiały jej już posłuszeństwa. Wspomnienie spotkania ze Zlatą sprawiły, że żołądek zawiązał się jej na supeł. Zobaczyła oblicza wojny, tak inne od tych, którymi była karmiona każdego dnia. Wojna śmierdziała, była brudna i brutalna bardziej niż sobie wyobrażała. Cassandra próbowała być wobec niej delikatna, ale pół goblinka nie zdobyła się na taki gest. Trzęsła się i podskoczyła gwałtownie kiedy usłyszała hałas za sobą. Odwróciła się szybko niczym przestraszone zwierzę aby spotkać się z surowym i nieufnym spojrzeniem innej osoby.
-Kim jesteś? - Zapytał mężczyzna przyglądając się jej podejrzliwie.
-Najmocniej przepraszam. - Powiedziała od razu starając się zapanować nad swoim głosem, który łamał się jej przy próbie mówienia.-Trafiłam tu przypadkiem. Ja… nazywam się lady Primrose Burke. Proszę dać mi pięć minut… za chwilę mnie będzie. - Czkawka teleportacyjna na pewno znów ją gdzieś wyrzuci. Tym razem będzie to środek oceanu gdzie znikąd będzie próżno szukać pomocy. Wzrok mężczyzny prześlizgnął się po jej niechlujnym stroju i już wiedziała, że jej nie wierzy.
-Proszę opuścić to miejsce. Natychmiast! - Powiedział stanowczym głosem i wskazał jej wyjście. Przełknęła głośno ślinę czując jak paniczny strach zaczyna górować nad godnością i zdrowym rozsądkiem. Objął jej skołatany umysł i zmęczone ciało, które domagało się odpoczynku.
-Proszę dać mi chwilę zaraz pójdę. Proszę powiedzieć gdzie jestem? - Musiała się dowiedzieć gdzie nieszczęśliwy los ją rzucił nim rozpadnie się na małe kawałki. Mężczyzna milczał jednak jak zaklęty, a usta zamieniły się w wąską kreskę. Kolejne łzy przerażenia spłynęły po jej twarzy. Nie panowała już na tym, nie miała siły. Swoją dumę schowała do kieszeni.
Hep!
Świat zawirował przed oczami, a uniemożliwiające złapanie oddechu szarpanie w okolicach pępka powodowało mdłości. Zamknęła mocno oczy gwałtownie wyrwana z miejsca rzeźni jakie przedstawiła jej Zlata. Jęknęła głucho kiedy to nieznośne uczucie nagle ustąpiło, a do niej dotarł zapach kadzideł. Uniosła głowę, którą do tej pory chroniła ramionami przed ewentualnym urazem. Wystarczyło, że uderzyła nią o ziemię wcześniej i prawie straciła przytomność. Małe rozcięcie na czole nadal krwawiło, a na dłoniach widniały plamy krwi i błota. Piękna, powłóczysta suknia utrzymana w kolorze czerni i czerwieni przedstawiała godny pożałowania widok cała ubrudzona, podobnie jak dłonie kobiety, we krwi i błocie. Ciemne, długie włosy opadały kaskadą do talii czarownicy, a ozdobna spinka już ich nie zdobiła zagubiona przy kolejnej niespodziewanej teleportacji. Primrose cała się trzęsła z zimna i ze strachu, teraz tocząc spojrzeniem po wnętrzu, które było jej całkowicie obce. Liczyła, miała nadzieję, że w końcu trafi do Durham i znajdzie się w bezpiecznym dla niej otoczeniu. Znajdą rozwiązanie dla jej czkawki, ale stało się inaczej. Czuła jak panika znów ją ogarnia obejmując swoimi chłodnymi mackami, uniemożliwiając logiczne myślenie. Spokój ducha dawno już ją opuścił, a lęki coraz bardziej wiodły prym. Czuła jak po policzku zaczynają spływać łzy bezsilności i strachu. Objęła się ramionami szukając pocieszenia i resztek opanowania jakie jej zostały. Usta drżały, podobnie jak nogi, które odmawiały jej już posłuszeństwa. Wspomnienie spotkania ze Zlatą sprawiły, że żołądek zawiązał się jej na supeł. Zobaczyła oblicza wojny, tak inne od tych, którymi była karmiona każdego dnia. Wojna śmierdziała, była brudna i brutalna bardziej niż sobie wyobrażała. Cassandra próbowała być wobec niej delikatna, ale pół goblinka nie zdobyła się na taki gest. Trzęsła się i podskoczyła gwałtownie kiedy usłyszała hałas za sobą. Odwróciła się szybko niczym przestraszone zwierzę aby spotkać się z surowym i nieufnym spojrzeniem innej osoby.
-Kim jesteś? - Zapytał mężczyzna przyglądając się jej podejrzliwie.
-Najmocniej przepraszam. - Powiedziała od razu starając się zapanować nad swoim głosem, który łamał się jej przy próbie mówienia.-Trafiłam tu przypadkiem. Ja… nazywam się lady Primrose Burke. Proszę dać mi pięć minut… za chwilę mnie będzie. - Czkawka teleportacyjna na pewno znów ją gdzieś wyrzuci. Tym razem będzie to środek oceanu gdzie znikąd będzie próżno szukać pomocy. Wzrok mężczyzny prześlizgnął się po jej niechlujnym stroju i już wiedziała, że jej nie wierzy.
-Proszę opuścić to miejsce. Natychmiast! - Powiedział stanowczym głosem i wskazał jej wyjście. Przełknęła głośno ślinę czując jak paniczny strach zaczyna górować nad godnością i zdrowym rozsądkiem. Objął jej skołatany umysł i zmęczone ciało, które domagało się odpoczynku.
-Proszę dać mi chwilę zaraz pójdę. Proszę powiedzieć gdzie jestem? - Musiała się dowiedzieć gdzie nieszczęśliwy los ją rzucił nim rozpadnie się na małe kawałki. Mężczyzna milczał jednak jak zaklęty, a usta zamieniły się w wąską kreskę. Kolejne łzy przerażenia spłynęły po jej twarzy. Nie panowała już na tym, nie miała siły. Swoją dumę schowała do kieszeni.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wczorajszy dzień był co najmniej wyzywający. Trudny i pełen zmagań, którym Zachary stawiał czoła z podniesioną głową, nie zająknąwszy się nawet słowem, że to, czego dokonał wczoraj, stanowiło pewnego rodzaju przekroczenie granic. Zorganizowany atak na terenach Staffordshire wprawdzie przyniósł oczekiwane rezultaty, jak podawały pierwsze doniesienia zewsząd, jednak to pojawienie się Czarnego Pana zwieńczyło dzień, rozsiewając mrok przez oblicze najpotężniejszego czarnoksiężnika wokół. Zachary nie uczestniczył w ostatnim wydarzeniu. Wiedział, że nieobecność zostanie mu uznana wobec zaangażowania, które tak sumiennie okazał w ciągu długich dziennych godzin, niosąc nie tylko uzdrowicielskie wsparcie, ale i uczestnicząc w atakach rozwijających umiejętności z całkowicie przeciwnej strony. Z drugiej strony nie było to dla niego dziwne. Pociąg do subtelnej granicy między życiem a śmiercią tlił się w nim od dłuższego czasu. Wczoraj zapłonął mocniej, niosąc ze sobą kolejne ryzyko, któremu bez wahania, w szybkiej, logicznej ocenie poddał się, zdając sobie sprawę z tego, że jedynie zdecydowanie dzieliło go od osiągnięcia zamierzonych celów. Dziś jednak cele te przesłaniała wizja całkowitego oddania się odpoczynkowi oraz relaksowi w bezpiecznym otoczeniu posiadłości na Wyspie Man.
Nie wiedział, która była godzina, kiedy się obudził i zjadł to, co miało być śniadaniem, a może i wczesną kolacją. Nie spoglądał na nieustannie poruszające się wskazówki podczas kąpieli, zwyczajowego już nadrabiania korespondencji oraz ksiąg rachunkowych w gabinecie ani w trakcie rozprostowywania kości samotną wędrówką labiryntem korytarzy i krużganków zdobiących egzotyczną posiadłość na wilgotnych i zimnych, angielskich ziemiach. Otoczony głęboką analizą ostatnich wydatków, które dla porządku spisał na nowym czystym skrawku pergaminu, planując drobne korekty, względnie przesunięcia. Wojna wymagała zaostrzenia zmysłu również w dziedzinie ekonomii. Osobisty majątek Zachary'ego nie mógł służyć jako jedyne źródło utrzymania Wyspy. Przepływ galeonów wydawał mu się dziwny na przestrzeni minionego kwartału i zwrócił nań uwagę jedynie dzięki wskazówkom jednego z szeptaczy ojca, który posiadał dostęp do informacji, o których młody wezyr go nawet nie podejrzewał.
Przystanął przy otwartym wyjściu na krużganek, zastanawiając się, lekko przygryzając opuszkę palca oraz paznokieć w intensywnym rozrachunku tego, na co środki z ostatnich miesięcy zostały przeznaczone. Pogrążony w zadumie dość nieznacznie przesłaniającej niewystarczający odpoczynek od rewelacji z dnia poprzedniego, nie usłyszał, nie odnotował skrawkiem czujnej świadomości trzasku teleportacji. Poruszył się nieznacznie, boso jak zwykle, ku środkowej części wewnętrznego dziedzińca, po czym oparł o jedną z kolumn podtrzymujących, a wolną dłoń wsunął pod częściowo rozpiętą koszulę, drapiąc się po czarnych włosach zdobiących pierś. Specyficzny ostry akcent dotarł do niego właśnie wtedy. Kim jesteś? Pytanie przykuło uwagę Zachary'ego, który odchylił się nieznacznie, spoglądając w głąb krużganka, lecz widząc jedynie sylwetkę przysłaniającą jeszcze kogoś. Kogoś, kto prawdopodobnie nie powinien w tym momencie przebywać na terenie posiadłości. Odepchnął się wolno od kolumny i ruszył ku słudze, ostrożnie stawiając kolejne kroki. Brak butów dawał nie tylko ogromną swobodę. Jego własna skóra stanowiła znacznie lepsze wyciszenie wszelkich dźwięków, choć i tak nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Nie dwoje rozmówców, spośród których rozpoznał głos wystarczająco charakterystyczny, aby z łatwością powiązać go z osobą lady Primrose Burke. Mimo to nie przyspieszył kroku. Nie musiał przecież biec, wreszcie przystając na uboczu, zwinąwszy pergamin w rulon, który wcisnął do kieszeni spodni. Odchrząknął cicho, lecz najwyraźniej i ta subtelna uwaga nie okazała się wystarczająca. Domaganie się opuszczenia posiadłości ze strony sługi było, zgodnie z zasadami, logicznie słuszne, jednak ton, w którym odbywało się to, wzbudzał w Zacharym irytację skutecznie łagodzoną zbolałym głosem Primrose, pytającą o to, gdzie się znalazła. Czyżby i ją dopadła przypadłość teleportacyjnej czkawki? Musiał dowiedzieć się jak najprędzej.
— W moim domu, lady. Jesteś tu zawsze mile widziana. — odezwał się dość oficjalnym tonem, wreszcie zbliżając się. W dźwięk jego słów sługa jedynie pokornie pochylił głowę i odsunął się, składając ręce przed sobą w uniżeniu. Widok, który odsłonił Zachary'ego, prawie powstrzymał go w pół kroku. Więc jednak coś jej się stało, stwierdził krótką, zaskakująco ponurą myślą, wzrokiem omiatając wpierw zabrudzoną suknię, później dłonie, na których łatwo rozpoznał krew, jednocześnie czując dziwne zmartwienie, aż ostało się na twarzy, na widok której Shafiq zmrużył oczy i ściągnął brwi. Powoli zniwelował dzielący ich dystans. — Usiądź, proszę — podjął cicho, samemu przysiadając na niskiej ławce, spoglądając na Primrose z zaciekawieniem. — Nie chciałbym wysnuć pochopnych wniosków, ale zakładam, że nie chciałaś złożyć oficjalnej wizyty. To czkawka teleportacyjna, czyż nie? — Przemówił spokojnym tonem, wreszcie stawiając pytanie, na które niemal znał odpowiedź. Niemal, bowiem zawsze istniał cień. niepewność, która mogła postawić ich w zgoła innej sytuacji. W sytuacji znacznie bardziej niebezpiecznej, w tej, w której Primrose próbowała komuś pomóc, biorąc pod uwagę krew na rękach, aż trafiła tutaj. Nie sądził jednak, że byłaby w stanie z taką precyzją odnaleźć go, nawet z całą swoją determinacją. Wolał zatem tkwić w przekonaniu, że obrażenia na jej twarzy, zabrudzona suknia stanowiły jedynie element niebezpiecznej przypadłości, z której Zachary w ostatnich miesiącach intensywnie doktoryzował się. Najpierw Evandra, teraz Primrose...
Nie wiedział, która była godzina, kiedy się obudził i zjadł to, co miało być śniadaniem, a może i wczesną kolacją. Nie spoglądał na nieustannie poruszające się wskazówki podczas kąpieli, zwyczajowego już nadrabiania korespondencji oraz ksiąg rachunkowych w gabinecie ani w trakcie rozprostowywania kości samotną wędrówką labiryntem korytarzy i krużganków zdobiących egzotyczną posiadłość na wilgotnych i zimnych, angielskich ziemiach. Otoczony głęboką analizą ostatnich wydatków, które dla porządku spisał na nowym czystym skrawku pergaminu, planując drobne korekty, względnie przesunięcia. Wojna wymagała zaostrzenia zmysłu również w dziedzinie ekonomii. Osobisty majątek Zachary'ego nie mógł służyć jako jedyne źródło utrzymania Wyspy. Przepływ galeonów wydawał mu się dziwny na przestrzeni minionego kwartału i zwrócił nań uwagę jedynie dzięki wskazówkom jednego z szeptaczy ojca, który posiadał dostęp do informacji, o których młody wezyr go nawet nie podejrzewał.
Przystanął przy otwartym wyjściu na krużganek, zastanawiając się, lekko przygryzając opuszkę palca oraz paznokieć w intensywnym rozrachunku tego, na co środki z ostatnich miesięcy zostały przeznaczone. Pogrążony w zadumie dość nieznacznie przesłaniającej niewystarczający odpoczynek od rewelacji z dnia poprzedniego, nie usłyszał, nie odnotował skrawkiem czujnej świadomości trzasku teleportacji. Poruszył się nieznacznie, boso jak zwykle, ku środkowej części wewnętrznego dziedzińca, po czym oparł o jedną z kolumn podtrzymujących, a wolną dłoń wsunął pod częściowo rozpiętą koszulę, drapiąc się po czarnych włosach zdobiących pierś. Specyficzny ostry akcent dotarł do niego właśnie wtedy. Kim jesteś? Pytanie przykuło uwagę Zachary'ego, który odchylił się nieznacznie, spoglądając w głąb krużganka, lecz widząc jedynie sylwetkę przysłaniającą jeszcze kogoś. Kogoś, kto prawdopodobnie nie powinien w tym momencie przebywać na terenie posiadłości. Odepchnął się wolno od kolumny i ruszył ku słudze, ostrożnie stawiając kolejne kroki. Brak butów dawał nie tylko ogromną swobodę. Jego własna skóra stanowiła znacznie lepsze wyciszenie wszelkich dźwięków, choć i tak nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Nie dwoje rozmówców, spośród których rozpoznał głos wystarczająco charakterystyczny, aby z łatwością powiązać go z osobą lady Primrose Burke. Mimo to nie przyspieszył kroku. Nie musiał przecież biec, wreszcie przystając na uboczu, zwinąwszy pergamin w rulon, który wcisnął do kieszeni spodni. Odchrząknął cicho, lecz najwyraźniej i ta subtelna uwaga nie okazała się wystarczająca. Domaganie się opuszczenia posiadłości ze strony sługi było, zgodnie z zasadami, logicznie słuszne, jednak ton, w którym odbywało się to, wzbudzał w Zacharym irytację skutecznie łagodzoną zbolałym głosem Primrose, pytającą o to, gdzie się znalazła. Czyżby i ją dopadła przypadłość teleportacyjnej czkawki? Musiał dowiedzieć się jak najprędzej.
— W moim domu, lady. Jesteś tu zawsze mile widziana. — odezwał się dość oficjalnym tonem, wreszcie zbliżając się. W dźwięk jego słów sługa jedynie pokornie pochylił głowę i odsunął się, składając ręce przed sobą w uniżeniu. Widok, który odsłonił Zachary'ego, prawie powstrzymał go w pół kroku. Więc jednak coś jej się stało, stwierdził krótką, zaskakująco ponurą myślą, wzrokiem omiatając wpierw zabrudzoną suknię, później dłonie, na których łatwo rozpoznał krew, jednocześnie czując dziwne zmartwienie, aż ostało się na twarzy, na widok której Shafiq zmrużył oczy i ściągnął brwi. Powoli zniwelował dzielący ich dystans. — Usiądź, proszę — podjął cicho, samemu przysiadając na niskiej ławce, spoglądając na Primrose z zaciekawieniem. — Nie chciałbym wysnuć pochopnych wniosków, ale zakładam, że nie chciałaś złożyć oficjalnej wizyty. To czkawka teleportacyjna, czyż nie? — Przemówił spokojnym tonem, wreszcie stawiając pytanie, na które niemal znał odpowiedź. Niemal, bowiem zawsze istniał cień. niepewność, która mogła postawić ich w zgoła innej sytuacji. W sytuacji znacznie bardziej niebezpiecznej, w tej, w której Primrose próbowała komuś pomóc, biorąc pod uwagę krew na rękach, aż trafiła tutaj. Nie sądził jednak, że byłaby w stanie z taką precyzją odnaleźć go, nawet z całą swoją determinacją. Wolał zatem tkwić w przekonaniu, że obrażenia na jej twarzy, zabrudzona suknia stanowiły jedynie element niebezpiecznej przypadłości, z której Zachary w ostatnich miesiącach intensywnie doktoryzował się. Najpierw Evandra, teraz Primrose...
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miała siły stawiać oporu, podnosić dumnie głowę i ustawiać mężczyzny po kątach. Nie była u siebie ale przede wszystkim zmęczenie pomieszane ze strachem i lękiem robiło swoje. Lady Primrose Burke była złamana, rozbita niczym porcelanowa waza, które okruchy upadły na marmurową podłogę i kaleczą dłonie przy próbie ich zebrania. Słysząc nieznoszący sprzeciwu głos mężczyzny spojrzała w stronę wyjścia godząc się z tym, że jest zdana całkowicie na samą siebie i musi jakoś wrócić do Durham, gdyby tylko wiedziała gdzie aktualnie się znajduje.
Słysząc nowy głos, znajomy głos odwróciła się przez ramię oddychając z wyraźną ulgą.
-Lord Shafiq - Powiedziała cicho, a pojedyncza łaz ulgi spłynęła jej po twarzy. Szybko ją otarła tym samym brudząc policzek krwią, którą miała na dłoni. -Proszę wybaczyć mi to najście. - Chciała zachować się odpowiednio, tak jak nakazywał obyczaj i dobre wychowanie. Trzymała fason - jak to mówiło się zwyczajowo, choć bardzo chciała po prostu położyć się i odpocząć. Gdy się zbliżył drgnęła i odruchowo zrobiła krok w tył, wspomnienia wciąż były żywe, powodowały lęk i zagubienie. Skuliła się w sobie chcąc zamknąć się niczym w skorupie, zbudować wokół siebie mur, który ją ochroni przed światem i nie dopuści aby krzyki wojny ją dosięgnęły. -Przepraszam… potrzebuję chwili. - Spojrzała gdzieś w bok starając się nie patrzeć na gospodarza, którego zaskoczyła swoją wizytą, widziała to po jego nieformalnym stroju jaki miał na sobie. Zachęcona spokojnym i cichym głosem postąpiła parę kroków by usiąść we wskazanym miejscu. Trzęsła się ze zdenerwowania pomieszanego z jawną ulgą. Była w całkowitym nieładzie, ale nie na tym się teraz skupiała. Spojrzała na swoje dłonie całe we krwi, która powoli zasychała na jasnych dłoniach. Nie bacząc na to, że ma na sobie dobrej jakości suknię zaczęła wycierać o nią palce starając się pozbyć koloru, który w tej chwili ją przerażał. Robiła to zapamiętale, jakby miał od tego zależeć cały świat i jego losy. Fakt, że krew nie schodziła z łatwością wybitnie ją irytował. -Tak. - Wydusiła z siebie po dłużej chwili podnosząc na niego szarozielone spojrzenie zaszklone łzami. -Przepraszam… - Powiedziała znowu czując, że nic innego nie robi tego dnia tylko przeprasza. Za nagłe najście, za swoją bezsilność, za brak umiejętności, za niewiedzę, za ignorancję w jakiej żyła, za przeświadczenie, że jest mądra i inteligentna. -Umierali… w męczarniach, a ja nic nie mogłam zrobić…. - Zaczęła wyrzucać z siebie słowa dalej wycierając dłonie w ubranie. -Leżeli opatrywani ale nawet eliksiry i magia nie mogła im pomóc… te krzyki… te jęki… - Mówiła cicho coraz bardziej drżącym głosem, łapiąc łapczywie powietrze czując, że nie jest wstanie powstrzymać łez, które spływały po twarzy. Krew na śniegu znaczyła ślad śmierci, której obecność była namacalna w szpitalu polowym, wręcz ją widziała jak stała nad ciałami zbierając krwawe żniwo tego dnia. -A potem… a potem to rozczłonkowane ciało… - Żołądek podjechał jej do samego gardła na wspomnienie ludzkich wnętrzności i smrodu jaki temu towarzyszył. Czarownica zaniosła się nagle cichym płaczem stając się jeszcze mniejszą, skuloną w sobie, próbującą pozbierać się, złożyć ale nie potrafiła teraz tego zrobić. Poczucie, że jest w bezpiecznym miejscu gdzie nie zobaczy trupów i martwych oczu patrzących na nią jakby pytały: “Dlaczego?”
Nie znała odpowiedzi na te nieme pytania.
Słysząc nowy głos, znajomy głos odwróciła się przez ramię oddychając z wyraźną ulgą.
-Lord Shafiq - Powiedziała cicho, a pojedyncza łaz ulgi spłynęła jej po twarzy. Szybko ją otarła tym samym brudząc policzek krwią, którą miała na dłoni. -Proszę wybaczyć mi to najście. - Chciała zachować się odpowiednio, tak jak nakazywał obyczaj i dobre wychowanie. Trzymała fason - jak to mówiło się zwyczajowo, choć bardzo chciała po prostu położyć się i odpocząć. Gdy się zbliżył drgnęła i odruchowo zrobiła krok w tył, wspomnienia wciąż były żywe, powodowały lęk i zagubienie. Skuliła się w sobie chcąc zamknąć się niczym w skorupie, zbudować wokół siebie mur, który ją ochroni przed światem i nie dopuści aby krzyki wojny ją dosięgnęły. -Przepraszam… potrzebuję chwili. - Spojrzała gdzieś w bok starając się nie patrzeć na gospodarza, którego zaskoczyła swoją wizytą, widziała to po jego nieformalnym stroju jaki miał na sobie. Zachęcona spokojnym i cichym głosem postąpiła parę kroków by usiąść we wskazanym miejscu. Trzęsła się ze zdenerwowania pomieszanego z jawną ulgą. Była w całkowitym nieładzie, ale nie na tym się teraz skupiała. Spojrzała na swoje dłonie całe we krwi, która powoli zasychała na jasnych dłoniach. Nie bacząc na to, że ma na sobie dobrej jakości suknię zaczęła wycierać o nią palce starając się pozbyć koloru, który w tej chwili ją przerażał. Robiła to zapamiętale, jakby miał od tego zależeć cały świat i jego losy. Fakt, że krew nie schodziła z łatwością wybitnie ją irytował. -Tak. - Wydusiła z siebie po dłużej chwili podnosząc na niego szarozielone spojrzenie zaszklone łzami. -Przepraszam… - Powiedziała znowu czując, że nic innego nie robi tego dnia tylko przeprasza. Za nagłe najście, za swoją bezsilność, za brak umiejętności, za niewiedzę, za ignorancję w jakiej żyła, za przeświadczenie, że jest mądra i inteligentna. -Umierali… w męczarniach, a ja nic nie mogłam zrobić…. - Zaczęła wyrzucać z siebie słowa dalej wycierając dłonie w ubranie. -Leżeli opatrywani ale nawet eliksiry i magia nie mogła im pomóc… te krzyki… te jęki… - Mówiła cicho coraz bardziej drżącym głosem, łapiąc łapczywie powietrze czując, że nie jest wstanie powstrzymać łez, które spływały po twarzy. Krew na śniegu znaczyła ślad śmierci, której obecność była namacalna w szpitalu polowym, wręcz ją widziała jak stała nad ciałami zbierając krwawe żniwo tego dnia. -A potem… a potem to rozczłonkowane ciało… - Żołądek podjechał jej do samego gardła na wspomnienie ludzkich wnętrzności i smrodu jaki temu towarzyszył. Czarownica zaniosła się nagle cichym płaczem stając się jeszcze mniejszą, skuloną w sobie, próbującą pozbierać się, złożyć ale nie potrafiła teraz tego zrobić. Poczucie, że jest w bezpiecznym miejscu gdzie nie zobaczy trupów i martwych oczu patrzących na nią jakby pytały: “Dlaczego?”
Nie znała odpowiedzi na te nieme pytania.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jasne, zazwyczaj chłodne spojrzenie Zachary'ego nie miało w sobie tej typowej obojętności, gdy spoglądał na lady Burke w stanie, w którym nie sądził, aby jakakolwiek dama powinna się znaleźć z wolnej, nieprzymuszonej woli ani tym bardziej wtedy, gdy siłą zabierano ją gdzieś, gdzie być nie chciała. Nawet pod wpływem nieprzewidywalnej czkawki. Tężało jednak, kiedy mknęło w stronę sługi, na którego skinął tak nieznacznym ruchem dłoni, iż w zasadzie wydawać się mogło, że to tylko niemrawy gest, przed którym wzbraniał się, nie chcąc okazać żadnych emocji. Te w istocie nie ogarniały Shafiqa nader często. Stoicko opanowany, skupiony na celu nie roztrząsał uczuć, tych wypisanych na twarzy ani tych skrywających się za słowami wypowiadanymi przez Primrose. Milcząco skinął głową, z lekką rezerwą podchodząc do tego, jak zareagowała na zmniejszenie dzielącej ich odległości. Bała się i całkowicie to rozumiał, nie mając za złe jej choćby jednego czynu czy słowa, który sprowadził ją w progi jego domu. Nie jej winą było przecież nabawianie się tej przeklętej dolegliwości. Poruszył barkami, markując westchnięcie, raz jeszcze wysłuchując przeprosin, patrząc na oczy przesłonięte łzawą kurtyną.
— Nie masz za co przepraszać — odezwał się spokojnie, nie potrafiąc wprawdzie wykrzesać z siebie pocieszającego uśmiechu. Zdołał tylko unieść kąciki ust ku górze, własnymi, niebieskimi oczyma próbując przekazać, że przecież nic takiego się nie stało. Nie z jego perspektywy.
Reakcję na porwany, emocjonalny opis tego, co widziała, coraz cichszy i bardziej spętany strachem w przeżytym doświadczeniu, stłamsił sobie bez trudu. Przybrał neutralny wyraz, nie chcąc Primrose w żaden sposób peszyć ani zawstydzać. Był pewien, że chwile milczenia i drżenia poświęcała na nic innego jak wyklinanie siebie z najdalszych zakątków świata. Czy nie miał racji, tego nie brał pod uwagę. Wydawało mu się to po prostu właściwe, przystające okazji, w której się ponownie spotkali. Drastyczne widoki, które ujrzała, nie wywoływały żadnych przesadnych reakcji. Widział wystarczająco wiele, a i wojna z mugolami zahartowała go wystarczająco, by nawet najdokładniejszy opis rozczłonkowanego ciała nie doprowadził do wymiotów. Uniósł lekko dłoń, pragnąc zahamować dalsze słowa, przez które tylko cierpiała.
— Nie musisz mówić, jeśli sprawia ci to ból — powiedział wreszcie, na moment odwracając wzrok, gdy lady Burke zaniosła się płaczem i skuliła jeszcze bardziej. Sytuacji takich jak tak, łudząco podobnych, przeżył wiele, gdy przekazywał rodzinie złe wieści. Byli oni jednak całkowicie obojętni Zachary'emu. Stanowili ledwie tłum, od którego stronił, do którego zbliżał się z konieczności, nie chęci zbratania się. W przypadku Primrose, brak jakiejkolwiek reakcji, pozwolenie jej na duszenie się w bólu i przerażeniu uważał za potwarz, którą postanowił zwalczyć. Uniesioną dłoń przesunął ostrożnie ku bliższej dłoni czarownicy. Wolnym, leniwym ruchem przysunął ją wpierw do okrytego materiałem przedramienia, chcąc tylko, aby wyczuła jego obecność. Dopiero po dłuższej, może nawet za długiej chwili otarł opuszkami palców wierzch jej dłoni i ostrożnie pochwycił ją, zaraz też zgarniając drugą. Obie naznaczone krwią oraz brudem nie mówiły Zachary'emu zbyt wiele. Brudna suknia również nosiła podobne ślady, lecz nie był przekonany, co do pochodzenia płynu.
— To twoja krew? — Zapytał cicho, prawie szeptem, wciąż oglądając dłonie lady, dość bezwolnie pocierając opuszkami palców o jej, zdecydowanie zbyt mocno napięte i ściągnięte w nadmiernym stresie. — Wejdźmy do środka. Zaprowadzę cię do łaźni i poproszę ciotkę, żeby poszukała dla ciebie czegoś, w co będziesz mogła się przebrać. I oczywiście opatrzę cię, jeśli pozwolisz — powiedział, dość ostrożnie układając zgłoski w słowa, a słowa w zdania. Mimo wszystko składał propozycję, która niekoniecznie musiała znaleźć zrozumienie ze strony Primrose. Było to jednak tyle, ile mógł jej zaproponować, nie obawiając się o złamanie zasad ani nie naruszając kruchej równowagi tego, naprawdę zaskakującego spotkania.
— Nie masz za co przepraszać — odezwał się spokojnie, nie potrafiąc wprawdzie wykrzesać z siebie pocieszającego uśmiechu. Zdołał tylko unieść kąciki ust ku górze, własnymi, niebieskimi oczyma próbując przekazać, że przecież nic takiego się nie stało. Nie z jego perspektywy.
Reakcję na porwany, emocjonalny opis tego, co widziała, coraz cichszy i bardziej spętany strachem w przeżytym doświadczeniu, stłamsił sobie bez trudu. Przybrał neutralny wyraz, nie chcąc Primrose w żaden sposób peszyć ani zawstydzać. Był pewien, że chwile milczenia i drżenia poświęcała na nic innego jak wyklinanie siebie z najdalszych zakątków świata. Czy nie miał racji, tego nie brał pod uwagę. Wydawało mu się to po prostu właściwe, przystające okazji, w której się ponownie spotkali. Drastyczne widoki, które ujrzała, nie wywoływały żadnych przesadnych reakcji. Widział wystarczająco wiele, a i wojna z mugolami zahartowała go wystarczająco, by nawet najdokładniejszy opis rozczłonkowanego ciała nie doprowadził do wymiotów. Uniósł lekko dłoń, pragnąc zahamować dalsze słowa, przez które tylko cierpiała.
— Nie musisz mówić, jeśli sprawia ci to ból — powiedział wreszcie, na moment odwracając wzrok, gdy lady Burke zaniosła się płaczem i skuliła jeszcze bardziej. Sytuacji takich jak tak, łudząco podobnych, przeżył wiele, gdy przekazywał rodzinie złe wieści. Byli oni jednak całkowicie obojętni Zachary'emu. Stanowili ledwie tłum, od którego stronił, do którego zbliżał się z konieczności, nie chęci zbratania się. W przypadku Primrose, brak jakiejkolwiek reakcji, pozwolenie jej na duszenie się w bólu i przerażeniu uważał za potwarz, którą postanowił zwalczyć. Uniesioną dłoń przesunął ostrożnie ku bliższej dłoni czarownicy. Wolnym, leniwym ruchem przysunął ją wpierw do okrytego materiałem przedramienia, chcąc tylko, aby wyczuła jego obecność. Dopiero po dłuższej, może nawet za długiej chwili otarł opuszkami palców wierzch jej dłoni i ostrożnie pochwycił ją, zaraz też zgarniając drugą. Obie naznaczone krwią oraz brudem nie mówiły Zachary'emu zbyt wiele. Brudna suknia również nosiła podobne ślady, lecz nie był przekonany, co do pochodzenia płynu.
— To twoja krew? — Zapytał cicho, prawie szeptem, wciąż oglądając dłonie lady, dość bezwolnie pocierając opuszkami palców o jej, zdecydowanie zbyt mocno napięte i ściągnięte w nadmiernym stresie. — Wejdźmy do środka. Zaprowadzę cię do łaźni i poproszę ciotkę, żeby poszukała dla ciebie czegoś, w co będziesz mogła się przebrać. I oczywiście opatrzę cię, jeśli pozwolisz — powiedział, dość ostrożnie układając zgłoski w słowa, a słowa w zdania. Mimo wszystko składał propozycję, która niekoniecznie musiała znaleźć zrozumienie ze strony Primrose. Było to jednak tyle, ile mógł jej zaproponować, nie obawiając się o złamanie zasad ani nie naruszając kruchej równowagi tego, naprawdę zaskakującego spotkania.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mówienie jednocześnie pomagało i przerażało. Nie wiedziała co bardziej, ale słowa same płynęły jakby chciała pozbyć się obrazów tak wciąż żywych przed oczami. Ciała rozerwane przez bombardę uświadomiły jej wiele. Nie udało im się pomóc, można było jedynie liczyć, że umarli szybko i nie poczuli bólu. Jakże była głupia i naiwna. Ciężar tej świadomości przygniatał jeszcze bardziej, wbijał w ziemię i nie pozwalał wstać. Była za słaba aby się podnieść, pozwalając by poczucie beznadziei wbijało ją jeszcze mocniej i pchało w dół.
Nie czuła już wstydu za swoje zachowanie, za łzy, za łkanie, za wygląd. Wstyd przestał triumfować, nie miał tu miejsca. Moment rozpadu trwał chwilę, do momentu gdy poczuła jak dotknął jej ręki. Drgnęła i przez ułamek sekundy miała odruch cofnięcia się, ale uprzedził ją obejmując obydwie dłonie. Chciała zaprotestować, były brudne, ale ten gest sprawił, że poczuła się trochę lepiej. Nie wiedzieć czemu, ale ciężar na barkach zelżał. Nie widziała swoich dłoni, całkowicie zakrytych przez męskie, a to dawało dziwne poczucie bezpieczeństwa. Mimowolnie pociągnęła nosem i pokręciła głową.
-Nie. - Odparła cicho, ledwo dosłyszalnie, głos odmówił współpracy. -Ich. - Tych co umarli, tych co nie mogli przeżyć starcia ze śmiercionośnymi zaklęciami jakie posyłał wróg. Barwa tonu Zacharego koiła i sprawiała, że się uspokajała. Oddech zaczynał się wyrównywać, łatwiej jej było złapać głębszy wdech. W końcu uniosła spojrzenie na mężczyznę i kiwnęła głową przystając na propozycję. Nie ufała swojemu głosowi, wolała już nic nie mówić. Powoli wstała ze swojego miejsca pozwalając się prowadzić do wnętrza posiadłości.
Zanurzając się w ciepłej wodzie nie pamiętała trasy do łaźni, nie pamiętała co dokładnie było do niej mówione. Wciąż zmęczona i lekko oszołomiona pozwoliła aby się nią zajęto niczym porcelanową lalką, która w każdej chwili mogła się rozpaść. Woda, podobnie jak głos czarodzieja, koiła i łagodziła rany, które jeszcze przed chwilą piekły do żywego i mocno krwawiły, choć krew ta była niewidoczna. Zmywała z siebie tą prawdziwą wraz z trudem i bezsilnością, która była teraz równie namacalna co przedmioty ją otaczające. Przymknęła na chwilę oczy starając się skupić na falowaniu wody, na egzotycznych zapachach jakie panowały w pomieszczeniu, na własnym oddechu. Starała się zebrać rozsypane myśli niczym elementy większej układanki. Brudna, podarta suknia została zabrana, a na jej miejsce pojawiła się tak zupełnie odmienna niż to co zwykła nosić. Delikatnie ujęła miękki i jakże lekki materiał, z którego była zrobiona. Podeszła do lustra aby zobaczyć jak wygląda w połączeniu koloru kości słoniowej i delikatnych, koronkowych zdobień na dekolcie i ramionach. Suknia opływała miękko jej figurę marszcząc się delikatnie w dole. Ciemne włosy odcinały się na jej tle wijąc się w pasie miękkimi falami kiedy woda i pachnidła zmyły z nich cały brud, piach i krew. Jedynie rozcięcie na czole jeszcze trochę krwawiło burząc ten idealny obraz. Sprawnymi ruchami ciemne pukle częściowo podpięto z tyłu aby nie były puszczone całkowicie luzem i w ten sposób odświeżona opuściła łaźnię. Skierowano ją od razu do lorda Shafiq i po raz pierwszy od kiedy zjawiła się na wyspie uśmiechnęła się nieznacznie. -Dziękuję. - Powiedziała cicho. -Czy mogę mieć prośbę o wysłanie sowy do Durham? Nie chciałabym aby rodzina się zamartwiała. - A po jej pierwszym liście podejrzewała, że część domowników już szaleje i zaczyna szykować misję ratunkową. Nie chciała by niepotrzebnie się martwili kiedy nic jej nie było. -Chyba czkawka już minęła… - Powiedziała z lekką obawą w głosie. Inaczej powinna już ją ponownie dorwać w swoje szpony.
Nie czuła już wstydu za swoje zachowanie, za łzy, za łkanie, za wygląd. Wstyd przestał triumfować, nie miał tu miejsca. Moment rozpadu trwał chwilę, do momentu gdy poczuła jak dotknął jej ręki. Drgnęła i przez ułamek sekundy miała odruch cofnięcia się, ale uprzedził ją obejmując obydwie dłonie. Chciała zaprotestować, były brudne, ale ten gest sprawił, że poczuła się trochę lepiej. Nie wiedzieć czemu, ale ciężar na barkach zelżał. Nie widziała swoich dłoni, całkowicie zakrytych przez męskie, a to dawało dziwne poczucie bezpieczeństwa. Mimowolnie pociągnęła nosem i pokręciła głową.
-Nie. - Odparła cicho, ledwo dosłyszalnie, głos odmówił współpracy. -Ich. - Tych co umarli, tych co nie mogli przeżyć starcia ze śmiercionośnymi zaklęciami jakie posyłał wróg. Barwa tonu Zacharego koiła i sprawiała, że się uspokajała. Oddech zaczynał się wyrównywać, łatwiej jej było złapać głębszy wdech. W końcu uniosła spojrzenie na mężczyznę i kiwnęła głową przystając na propozycję. Nie ufała swojemu głosowi, wolała już nic nie mówić. Powoli wstała ze swojego miejsca pozwalając się prowadzić do wnętrza posiadłości.
Zanurzając się w ciepłej wodzie nie pamiętała trasy do łaźni, nie pamiętała co dokładnie było do niej mówione. Wciąż zmęczona i lekko oszołomiona pozwoliła aby się nią zajęto niczym porcelanową lalką, która w każdej chwili mogła się rozpaść. Woda, podobnie jak głos czarodzieja, koiła i łagodziła rany, które jeszcze przed chwilą piekły do żywego i mocno krwawiły, choć krew ta była niewidoczna. Zmywała z siebie tą prawdziwą wraz z trudem i bezsilnością, która była teraz równie namacalna co przedmioty ją otaczające. Przymknęła na chwilę oczy starając się skupić na falowaniu wody, na egzotycznych zapachach jakie panowały w pomieszczeniu, na własnym oddechu. Starała się zebrać rozsypane myśli niczym elementy większej układanki. Brudna, podarta suknia została zabrana, a na jej miejsce pojawiła się tak zupełnie odmienna niż to co zwykła nosić. Delikatnie ujęła miękki i jakże lekki materiał, z którego była zrobiona. Podeszła do lustra aby zobaczyć jak wygląda w połączeniu koloru kości słoniowej i delikatnych, koronkowych zdobień na dekolcie i ramionach. Suknia opływała miękko jej figurę marszcząc się delikatnie w dole. Ciemne włosy odcinały się na jej tle wijąc się w pasie miękkimi falami kiedy woda i pachnidła zmyły z nich cały brud, piach i krew. Jedynie rozcięcie na czole jeszcze trochę krwawiło burząc ten idealny obraz. Sprawnymi ruchami ciemne pukle częściowo podpięto z tyłu aby nie były puszczone całkowicie luzem i w ten sposób odświeżona opuściła łaźnię. Skierowano ją od razu do lorda Shafiq i po raz pierwszy od kiedy zjawiła się na wyspie uśmiechnęła się nieznacznie. -Dziękuję. - Powiedziała cicho. -Czy mogę mieć prośbę o wysłanie sowy do Durham? Nie chciałabym aby rodzina się zamartwiała. - A po jej pierwszym liście podejrzewała, że część domowników już szaleje i zaczyna szykować misję ratunkową. Nie chciała by niepotrzebnie się martwili kiedy nic jej nie było. -Chyba czkawka już minęła… - Powiedziała z lekką obawą w głosie. Inaczej powinna już ją ponownie dorwać w swoje szpony.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ich. Przynajmniej pięć kolejnych, dość rozbudowanych pytań cisnęło się na usta Zachary'ego, aby dowiedzieć się więcej i pociągnąć Primrose za język. Ustalenie kluczowych faktów było koniecznie, wręcz niezbędne do tego, żeby wszystkie wydarzenia ułożyć we właściwej kolejności, a jej obrażenia ocenić stosownie do ustalonego odstępu czasowego. Powierzchowne oględziny nie wskazywały na nic groźnego teraz ani później. Nie wykluczał jednak, że doświadczenie czkawki i trafienie w sam środek wojennych działań mogły odbić się na zdrowiu lady w późniejszym czasie. Mimo to nie zadał żadnego z pytań. Widział przecież, przez co przechodziła i jak bardzo samo myślenie w tych kategoriach sprawiało na tyle duży dyskomfort, by nawet Zachary prędko pojął, że drążenie tematu w tym momencie nie było dobrym posunięciem. Zareagował więc nikłym, dość machinalnym skinieniem głowy. Zamierzał zaakceptować zdawkowość odpowiedzi, sam z resztą powiedział jej, by nie mówiła, jeśli miało to tylko pogorszyć pierwsze konsekwencje doznanej traumy.
Puścił dłonie Primrose, wstając, czekając na nią, na jej reakcje, na cichą zgodę wejścia do środka posiadłości i poprowadzenia obcym labiryntem korytarzy do niewielkiej komnaty służących za jedną z mniejszych łaźni. Ta główna, największa i najważniejsza pozostawała tylko do dyspozycji Shafiqów. Skinieniem głowy wycofał się z powrotem na korytarz i przeznaczył dwie młody dziewczyny ze służby do zadbania o gościa w należyty sposób. Jeszcze przez moment patrzył na zamknięte drzwi, zerkając ledwie w bok na Tahira pędzącego pospiesznie ku niemu, kłaniającemu się z szacunkiem, uginającemu kark w wiernym oddaniu pełnionej służby.
— Sprowadź tu moją ciotkę. Niech wybierze suknię dla lady Burke, by mogła się przebrać, a później przyprowadź ją do salonu — zwrócił się w ojczystym języku do zaufanego sługi, po czym oddalił się korytarzami prosto do swojego gabinetu, gdzie przez dobrych kilka minut przeglądał zawartość skrzynki z prywatnym zapasem ingrediencji, niezbędnym osprzętem oraz notatkami, które zwykł czynić przy lekturze starych pergaminów z wykresami anatomicznymi. Rolka pergaminu z wypisem z ksiąg rachunkowych spoczęła na blacie biurka, w jednej dłoni pojawiła się różdżka, a w drugiej mniejszy kuferek zawierający potrzebne składniki, moździerz z tłuczkiem oraz dwa puste słoiczki. Liczył, że wszystko to wystarczy, by pomóc Primrose zagoić ranę na czole oraz złagodzić dolegliwości związane z czkawką teleportacyjną.
Siedząc przy stoliku kawowym, z rozłożonym, prowizorycznym stanowiskiem pracy, ucierał powoli zioła na napar. Imbryk powoli parzył herbatę, czekając na rozlanie ją do zdobionych, porcelanowych czarek. W dodatkowej miseczce parował wrzątek oraz namoczona w nim bawełniana szmatka z zawiniętym weń kwiatem lotosu oraz gałązką suszonej lawendy. Wiedział, że nie musiał się spieszyć. Wszelkie czynności, które pełniono wobec Primrose miały przywrócić jej blask utracony w nowych, dość okrutnych doświadczeniach. Wolno i sumiennie pracował ręką z tłuczkiem, dwa razy upewniając się, że dobrane zioła miały odpowiednią konsystencję, nim dolał kilka kropel wody różanej i oleju z rycyny. To właśnie wtedy lady Burke zawitała do salonu i stolika kawowego, przy którym siedział Zachary, spoglądając na czarownicę uprzejmie, lekkim skinieniem zapraszając ją, by usiadła.
— Tahirze, poślij sowę ze stosowną informacją do Durham — odpowiedział, słowa kierując do służącego, odstawiwszy moździerz z przygotowywanym specyfikiem. Sięgnął po imbryk i nalał do czarek niewielką ilość dość słabej i zapewne godnej pożałowania w smaku herbaty, unosząc kąciki ust do góry, gdy wzrok powędrował z powrotem w stronę Primrose. Nie miał pojęcia, jak zaparzony napój smakował. Był prawie pewien, że z obecnymi problemami mogła to być ledwie namiastka prawdziwego czaju, którym zwykł raczyć się, kiedy sytuacja była znacznie bardziej przystępna i bezpieczna.
Z czarką w dłoni, spoglądał jeszcze przez chwilę na damę, doskonale znając odpowiedź na wątpliwości, które wyraziła. Musiał być tym, który przekaże jej złe wieści.
— Czkawka teleportacyjna trwa około czternastu dni — rzekł wreszcie, starając się przybrać na tyle profesjonalny ton, na ile sytuacja na to pozwalała. — Dzisiejszy atak jest w istocie tylko początkiem, przez co będziesz musiała przechodzić przez kolejne dni. Przygotowuję właśnie mieszankę ziół, która złagodzi dolegliwości i pozwoli ci łatwiej stłumić magię, ale kolejne czknięcia będą się pojawiać. Na pewno już zauważyłaś, że silniejsze czknięcie przeniosło cię dalej. — Wygłosił, w ostatnim zdaniu porozumiewawczo zerkając na twarz Primrose prezentującą się znacznie lepiej. Wspomniał o tym, pamiętając, że intelekt stanowił jej mocną stronę z ostatniej, dość przypadkowej rozmowy w Londynie. Jednocześnie był też zainteresowany tym, który raz czknęła dzisiaj i jak daleko poniosła ją dzika, nieokiełznana magia. — Mogę wiedzieć, gdzie byłaś poprzednio? I jak to wszystko się zaczęło? — Zapytał, upiwszy łyk gorzkiej, naprawdę słabej herbaty. Ufał, że brak bogatego poczęstunku nie zostanie mu wypomniany przy kolejnym spotkaniu.
Puścił dłonie Primrose, wstając, czekając na nią, na jej reakcje, na cichą zgodę wejścia do środka posiadłości i poprowadzenia obcym labiryntem korytarzy do niewielkiej komnaty służących za jedną z mniejszych łaźni. Ta główna, największa i najważniejsza pozostawała tylko do dyspozycji Shafiqów. Skinieniem głowy wycofał się z powrotem na korytarz i przeznaczył dwie młody dziewczyny ze służby do zadbania o gościa w należyty sposób. Jeszcze przez moment patrzył na zamknięte drzwi, zerkając ledwie w bok na Tahira pędzącego pospiesznie ku niemu, kłaniającemu się z szacunkiem, uginającemu kark w wiernym oddaniu pełnionej służby.
— Sprowadź tu moją ciotkę. Niech wybierze suknię dla lady Burke, by mogła się przebrać, a później przyprowadź ją do salonu — zwrócił się w ojczystym języku do zaufanego sługi, po czym oddalił się korytarzami prosto do swojego gabinetu, gdzie przez dobrych kilka minut przeglądał zawartość skrzynki z prywatnym zapasem ingrediencji, niezbędnym osprzętem oraz notatkami, które zwykł czynić przy lekturze starych pergaminów z wykresami anatomicznymi. Rolka pergaminu z wypisem z ksiąg rachunkowych spoczęła na blacie biurka, w jednej dłoni pojawiła się różdżka, a w drugiej mniejszy kuferek zawierający potrzebne składniki, moździerz z tłuczkiem oraz dwa puste słoiczki. Liczył, że wszystko to wystarczy, by pomóc Primrose zagoić ranę na czole oraz złagodzić dolegliwości związane z czkawką teleportacyjną.
Siedząc przy stoliku kawowym, z rozłożonym, prowizorycznym stanowiskiem pracy, ucierał powoli zioła na napar. Imbryk powoli parzył herbatę, czekając na rozlanie ją do zdobionych, porcelanowych czarek. W dodatkowej miseczce parował wrzątek oraz namoczona w nim bawełniana szmatka z zawiniętym weń kwiatem lotosu oraz gałązką suszonej lawendy. Wiedział, że nie musiał się spieszyć. Wszelkie czynności, które pełniono wobec Primrose miały przywrócić jej blask utracony w nowych, dość okrutnych doświadczeniach. Wolno i sumiennie pracował ręką z tłuczkiem, dwa razy upewniając się, że dobrane zioła miały odpowiednią konsystencję, nim dolał kilka kropel wody różanej i oleju z rycyny. To właśnie wtedy lady Burke zawitała do salonu i stolika kawowego, przy którym siedział Zachary, spoglądając na czarownicę uprzejmie, lekkim skinieniem zapraszając ją, by usiadła.
— Tahirze, poślij sowę ze stosowną informacją do Durham — odpowiedział, słowa kierując do służącego, odstawiwszy moździerz z przygotowywanym specyfikiem. Sięgnął po imbryk i nalał do czarek niewielką ilość dość słabej i zapewne godnej pożałowania w smaku herbaty, unosząc kąciki ust do góry, gdy wzrok powędrował z powrotem w stronę Primrose. Nie miał pojęcia, jak zaparzony napój smakował. Był prawie pewien, że z obecnymi problemami mogła to być ledwie namiastka prawdziwego czaju, którym zwykł raczyć się, kiedy sytuacja była znacznie bardziej przystępna i bezpieczna.
Z czarką w dłoni, spoglądał jeszcze przez chwilę na damę, doskonale znając odpowiedź na wątpliwości, które wyraziła. Musiał być tym, który przekaże jej złe wieści.
— Czkawka teleportacyjna trwa około czternastu dni — rzekł wreszcie, starając się przybrać na tyle profesjonalny ton, na ile sytuacja na to pozwalała. — Dzisiejszy atak jest w istocie tylko początkiem, przez co będziesz musiała przechodzić przez kolejne dni. Przygotowuję właśnie mieszankę ziół, która złagodzi dolegliwości i pozwoli ci łatwiej stłumić magię, ale kolejne czknięcia będą się pojawiać. Na pewno już zauważyłaś, że silniejsze czknięcie przeniosło cię dalej. — Wygłosił, w ostatnim zdaniu porozumiewawczo zerkając na twarz Primrose prezentującą się znacznie lepiej. Wspomniał o tym, pamiętając, że intelekt stanowił jej mocną stronę z ostatniej, dość przypadkowej rozmowy w Londynie. Jednocześnie był też zainteresowany tym, który raz czknęła dzisiaj i jak daleko poniosła ją dzika, nieokiełznana magia. — Mogę wiedzieć, gdzie byłaś poprzednio? I jak to wszystko się zaczęło? — Zapytał, upiwszy łyk gorzkiej, naprawdę słabej herbaty. Ufał, że brak bogatego poczęstunku nie zostanie mu wypomniany przy kolejnym spotkaniu.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez dłuższą chwilę obserwowała Zacharego w trakcie pracy. Tłuczkiem ucierał w moździerzu zioła, dodawał parę kropel innych specyfików, których nie znała i dalej mieszał je pieczołowicie. W tej metodycznej pracy był spokój, który tak bardzo teraz potrzebowała. Mieszanina zapachów zaś sprawiała, że jej zmęczony umysł powoli się uspokajał przestając galopować niczym stado dzikich koni. Dostrzegła imbryk, małe czarki, które czekały na napełnienie naparem, a to wszystko w dość egzotycznej oprawie, tak odmiennej od chłodnego Durham.
Z cichym szelestem sukni usiadła we wskazanym miejscu. -Dziękuję. - Uśmiechnęła się delikatnie i z wdzięcznością w szaro zielonym spojrzeniu. W ciszy obserwowała dalsze poczynania jej niespodziewanego gospodarza. Płyn z imbryka znalazł się w czarce, a ta w jej jasnych dłoniach, które objęły delikatnie naczynie. Ciepło było namiastką domowej atmosfery, kiedy to w saloniku wraz z rodziną raczyła się herbatą. Rozluźniła się, a napięte wcześniej mięśnie przestały tak boleć. Upiła łyk nie przejmując się tym, że napój nie ma intensywnego smaku. Teraz wręcz ta delikatność pasowała, a ledwo zebrały spokój lady Burke groził w każdej chwili rozkruszaniem się na nowo, niczym lustro z kryształu. -Czternaście dni? - Powtórzyła za nim cicho, z nutą przerażenia w głosie. Czy to znaczy, że znów może wylądować w jakimś miejscu, w którym nie chciała przebywać? Czknęła cicho nie spodziewając się tego ataku. -Przepraszam. - Przysłoniła dłonią usta zawstydzona swoim zachowaniem -hep. -Przyjmę każdy specyfik. - Zapewniła gorliwie słysząc słowa, które niosły swego rodzaju ulgę. Jeżeli miała mieć jedynie czkawkę, ale taką która nie przeniesie jej w niechciane miejsce, to była gotowa brać nawet najbardziej niesmaczne lekarstwo jakie istniało. Westchnęła cicho i spojrzała na czarkę w swoich dłoniach. -Zawsze było… rwanie w okolicach brzucha, jakby ktoś ciągnął mnie za skórę i wciągał w swego rodzaju wir powodujący zawroty głowy. - Dodała i upiła kolejny łyk naparu. W połowie opróżnioną czarkę postawiła na blacie stolika. Na jasnej, piegowatej twarzy pojawił się smutny, acz okraszony spokojem i opanowaniem, uśmiech. Gdzie wylądowała, od czego to wszystko się zaczęło. Była to dość długa historia, gdzie nie chciała wdawać się w zbyt wiele szczegółów. Obawiała się, że powrót do emocji może kosztować ją kolejne groźne czknięcie, które spowoduje kolejną niechcianą podróż. Hep. Czarka na powrót znalazła się w jej dłoniach, które musiała czymś zająć. -Poróżniłam się z przyjacielem. - Powiedziała w końcu, nie było ważne w jakim temacie oraz o co dokładnie poszło. Uniosła spojrzenie na lorda Shafiq, który siedział naprzeciwko niej i zapewne chciał pomóc. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. -Na samym początku znalazłam się w dzielnicy portowej w Londynie. Co nie było aż takie straszne. - Zaczęła mówić jak dokładnie wyglądała jej podróż, która sprawiła, że zaczęła postrzegać wojnę i jej efekty inaczej niż dotychczas. -Spotkałam tam kobietę, która wyczekiwała powrotu mężczyzn. Cierpliwa, spokojna i czujna. Bardzo czujna. To chyba sytuacja większości kobiet w kraju. Wyczekują powrotu mężczyzn do domu, mając nadzieję, że wrócą cali i zdrowi. A nawet jeżeli nie zdrowi, to wrócą. Do nich. - Uśmiechnęła się smutno, ale w głosie dało się wyczuć lekką gorycz, na końcu ostatniego słowa. -Później było mniej przyjemnie. Trafiłam do Devon. - Zadrżała kiedy to mówiła. -Wpadłam pod wodospad. Spotkałam dziewczynę, dziecko jeszcze. Rozmowa była o wszystkim i o niczym, ale im dłużej tam byłam bałam się, że… że zaraz pojawi się jakiś buntownik. Rozpozna mnie i… nigdy nie wrócę do domu… hep. Przepraszam… a potem trafiłam do szpitala polowego. - Tutaj zaczynała się część, która najbardziej nią wstrząsnęła i sprawiła, że miała problem z zebraniem myśli. -Naiwnie wierzyłam, że zniosę wszystko. Jestem Burke, a Burke niczego się nie boi. - Zaśmiała się z samej siebie. -Lord pewnie pomyśli o mnie to samo. Młoda i naiwna, nie zna życia. I nie obrażę się, bo to prawda… Czysta prawda. - Złapała głębszy oddech starając wszystko poukładać w głowie. Zebrać kawałki układanki, ułożyć je w spójny obraz. Nie odrywała spojrzenia od twarzy Zacharego, skupiając się na nim i swojej opowieści, a bardziej relacji z tego co się właśnie wydarzyło. -W szpitalu była pani Cassandra. Opatrywała rannych, nie zdawałam sobie sprawy, że jedno zaklęcie może tak pokiereszować człowieka. Krzyczeli, płakali, błagali o litość. Jeden… jeden z nich złapał mnie za rękę. - Na chwilę przerwała i spojrzała na swoje dłonie jakby właśnie czuła ten dotyk w tej chwili. -Prosił abym odjęła mu ból. Abym ukróciła cierpienia. A jedyne co mogłam robić to patrzeć. Nie mogłam mu pomóc. To poczucie bezsilności było przytłaczające. Nie tylko on jeden. Inni patrzyli na mnie wzrokiem jakby pytali po co to wszystko. Na nich czekały żony, matki, córki, siostry, ukochane. Mieli nigdy nie wrócić… - Przymknęła na chwilę oczy starając się odgonić obrazy jakie do niej wróciły. Czuła rosnący niepokój, tak jak wtedy kiedy czkawka atakowała silniej. Nie mogła dopuścić do tego aby emocje znów spowodowały, że zostanie wyrzucona z bezpiecznego miejsca. -Następnie była pani Raskolnikov. I… i to było potworne. Ciała rozerwane przez bombardę, wszędzie krew, ludzkie szczątki. Smród krwi zmieszany z odorem… fekaliów. - Wydawało się jej, że właśnie w tej chwili czuje ten zapach, który wtedy w nią uderzył tak bardzo, że aż żołądek cofnął się jej do gardła. -Wojna, powiedziała mi wtedy. Tak wygląda wojna. Brudna, śmierdząca i pełna ludzkiego nieszczęścia. - Dłonie zaczęły jej na powrót drżeć. Jedną uniosła do góry aby odsunąć z twarzy niechciany kosmyk. Dotknęła świeżej rany i syknęła cicho. -Na końcu wylądowałam tutaj.
Z cichym szelestem sukni usiadła we wskazanym miejscu. -Dziękuję. - Uśmiechnęła się delikatnie i z wdzięcznością w szaro zielonym spojrzeniu. W ciszy obserwowała dalsze poczynania jej niespodziewanego gospodarza. Płyn z imbryka znalazł się w czarce, a ta w jej jasnych dłoniach, które objęły delikatnie naczynie. Ciepło było namiastką domowej atmosfery, kiedy to w saloniku wraz z rodziną raczyła się herbatą. Rozluźniła się, a napięte wcześniej mięśnie przestały tak boleć. Upiła łyk nie przejmując się tym, że napój nie ma intensywnego smaku. Teraz wręcz ta delikatność pasowała, a ledwo zebrały spokój lady Burke groził w każdej chwili rozkruszaniem się na nowo, niczym lustro z kryształu. -Czternaście dni? - Powtórzyła za nim cicho, z nutą przerażenia w głosie. Czy to znaczy, że znów może wylądować w jakimś miejscu, w którym nie chciała przebywać? Czknęła cicho nie spodziewając się tego ataku. -Przepraszam. - Przysłoniła dłonią usta zawstydzona swoim zachowaniem -hep. -Przyjmę każdy specyfik. - Zapewniła gorliwie słysząc słowa, które niosły swego rodzaju ulgę. Jeżeli miała mieć jedynie czkawkę, ale taką która nie przeniesie jej w niechciane miejsce, to była gotowa brać nawet najbardziej niesmaczne lekarstwo jakie istniało. Westchnęła cicho i spojrzała na czarkę w swoich dłoniach. -Zawsze było… rwanie w okolicach brzucha, jakby ktoś ciągnął mnie za skórę i wciągał w swego rodzaju wir powodujący zawroty głowy. - Dodała i upiła kolejny łyk naparu. W połowie opróżnioną czarkę postawiła na blacie stolika. Na jasnej, piegowatej twarzy pojawił się smutny, acz okraszony spokojem i opanowaniem, uśmiech. Gdzie wylądowała, od czego to wszystko się zaczęło. Była to dość długa historia, gdzie nie chciała wdawać się w zbyt wiele szczegółów. Obawiała się, że powrót do emocji może kosztować ją kolejne groźne czknięcie, które spowoduje kolejną niechcianą podróż. Hep. Czarka na powrót znalazła się w jej dłoniach, które musiała czymś zająć. -Poróżniłam się z przyjacielem. - Powiedziała w końcu, nie było ważne w jakim temacie oraz o co dokładnie poszło. Uniosła spojrzenie na lorda Shafiq, który siedział naprzeciwko niej i zapewne chciał pomóc. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. -Na samym początku znalazłam się w dzielnicy portowej w Londynie. Co nie było aż takie straszne. - Zaczęła mówić jak dokładnie wyglądała jej podróż, która sprawiła, że zaczęła postrzegać wojnę i jej efekty inaczej niż dotychczas. -Spotkałam tam kobietę, która wyczekiwała powrotu mężczyzn. Cierpliwa, spokojna i czujna. Bardzo czujna. To chyba sytuacja większości kobiet w kraju. Wyczekują powrotu mężczyzn do domu, mając nadzieję, że wrócą cali i zdrowi. A nawet jeżeli nie zdrowi, to wrócą. Do nich. - Uśmiechnęła się smutno, ale w głosie dało się wyczuć lekką gorycz, na końcu ostatniego słowa. -Później było mniej przyjemnie. Trafiłam do Devon. - Zadrżała kiedy to mówiła. -Wpadłam pod wodospad. Spotkałam dziewczynę, dziecko jeszcze. Rozmowa była o wszystkim i o niczym, ale im dłużej tam byłam bałam się, że… że zaraz pojawi się jakiś buntownik. Rozpozna mnie i… nigdy nie wrócę do domu… hep. Przepraszam… a potem trafiłam do szpitala polowego. - Tutaj zaczynała się część, która najbardziej nią wstrząsnęła i sprawiła, że miała problem z zebraniem myśli. -Naiwnie wierzyłam, że zniosę wszystko. Jestem Burke, a Burke niczego się nie boi. - Zaśmiała się z samej siebie. -Lord pewnie pomyśli o mnie to samo. Młoda i naiwna, nie zna życia. I nie obrażę się, bo to prawda… Czysta prawda. - Złapała głębszy oddech starając wszystko poukładać w głowie. Zebrać kawałki układanki, ułożyć je w spójny obraz. Nie odrywała spojrzenia od twarzy Zacharego, skupiając się na nim i swojej opowieści, a bardziej relacji z tego co się właśnie wydarzyło. -W szpitalu była pani Cassandra. Opatrywała rannych, nie zdawałam sobie sprawy, że jedno zaklęcie może tak pokiereszować człowieka. Krzyczeli, płakali, błagali o litość. Jeden… jeden z nich złapał mnie za rękę. - Na chwilę przerwała i spojrzała na swoje dłonie jakby właśnie czuła ten dotyk w tej chwili. -Prosił abym odjęła mu ból. Abym ukróciła cierpienia. A jedyne co mogłam robić to patrzeć. Nie mogłam mu pomóc. To poczucie bezsilności było przytłaczające. Nie tylko on jeden. Inni patrzyli na mnie wzrokiem jakby pytali po co to wszystko. Na nich czekały żony, matki, córki, siostry, ukochane. Mieli nigdy nie wrócić… - Przymknęła na chwilę oczy starając się odgonić obrazy jakie do niej wróciły. Czuła rosnący niepokój, tak jak wtedy kiedy czkawka atakowała silniej. Nie mogła dopuścić do tego aby emocje znów spowodowały, że zostanie wyrzucona z bezpiecznego miejsca. -Następnie była pani Raskolnikov. I… i to było potworne. Ciała rozerwane przez bombardę, wszędzie krew, ludzkie szczątki. Smród krwi zmieszany z odorem… fekaliów. - Wydawało się jej, że właśnie w tej chwili czuje ten zapach, który wtedy w nią uderzył tak bardzo, że aż żołądek cofnął się jej do gardła. -Wojna, powiedziała mi wtedy. Tak wygląda wojna. Brudna, śmierdząca i pełna ludzkiego nieszczęścia. - Dłonie zaczęły jej na powrót drżeć. Jedną uniosła do góry aby odsunąć z twarzy niechciany kosmyk. Dotknęła świeżej rany i syknęła cicho. -Na końcu wylądowałam tutaj.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Patio i krużganki
Szybka odpowiedź