Wejście do banku
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Wejście do banku
Zaraz po przekroczeniu imponujących drzwi wkracza się do pięknej i bogato urządzonej sali z kryształowymi żyrandolami od której odchodzą jedynie dwa wąskie korytarze - na prawo i lewo. To tam znajdują się pokoje administracyjne, w których przyjmowani są petenci. Strażnikami są gobliny, które choć niepozorne, zdają się być świadome ciążące na ich barkach roli, groźnie łypiąc żółtymi ślepiami na każdego, kto wchodził do środka, niemal natychmiast przenosząc dłonie na wiszące u pasów rękojeści różdżek.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.04.19 19:59, w całości zmieniany 2 razy
18 VIII
Elegancki wystrój wnętrza, w jakim przyszło mu pracować, nie było w stanie ukoić zszarganych nerwów. Wysokie kolumny z czarnego marmuru przestały już przyciągać długie spojrzenia. Blask bijący od kryształowych żyrandoli nie zachwycał w najmniejszym stopniu. Wszyscy urzędnicy stłoczeni do jednej sali, choć ogromnej, zmuszeni byli niczym potulne baranki tkwić przy swoich stanowiskach pracy. Drewniane biurka, znośne do siedzenia fotele i wieczny szelest przewracanych stron dokumentacji. I jeszcze rozmowy, ciągłe konwersacje prowadzone w różnych językach. Można było dostać szału. Tęsknił za swoim własnym biurem, gdyż było mu one samotnią, gdzie miał szansę poukładać myśli. W czterech ścianach bił się tylko z własnymi myślami i nie musiał znosić niepowołanych dźwięków. Drgnął z wściekłości, kiedy usłyszał kaszlnięcie przy biurku nieopodal. Przez blisko sześć tygodni powinien już przyzwyczaić się do takich warunków pracy. Warunki nie były sprzyjające, w żadnym razie, a mimo to był w stanie wykrzesać z siebie tyle cierpliwości, aby bez słowa skargi dalej ślęczeć nad dokumentami.
Usłyszał skrzypienie kółek wózka, co było wymownym odgłosem. Przybyła nowa korespondencja, a więc kolejne pisma do przetłumaczenia. Jednak dla Alpharda pisk cholernych kółek oznaczał coś innego i o wiele gorszego – obecność goblina pchającego wózek z zadartym nosem i rozglądającym się wszędzie nad wyraz krytycznie. Miał już dość krzywych spojrzeń posyłanych przez gobliny. Nie tylko on był obdarowywany ich wyraźnie niechętnymi spojrzeniami, lecz nie mógł znieść myśli, że te podrzędne stworzenia mają czelność okazywać pogardę czarodziejom, również tym mogącym pochwalić się nieskalaną choćby kroplą plugawego szlamu krwią. Zbyt często w ostatnich dniach rozmyślał o wyłupywaniu oczy i obdzieraniu ze skóry tych kreatur. Tak naprawdę wiele brutalnych myśli krążyło po jego głowie od dnia, w którym Longbottom wprowadził stan wojenny. Czuł, że właśnie od wtedy zuchwałe spojrzenia kierowane ku niemu nasiliły się. Jakby przez swe szlachetne pochodzenie, a konkretniej przez konserwatywną politykę swego rodu, był ciągle podejrzewany o czynienie zła na świecie. Nikt nie ośmielił się otwarcie zarzucić mu kolaboracji z poplecznikami Lorda Voldemorta, jednak podświadomie na to właśnie czekał. Czas zabijał pracą. Niechętnie spojrzał na stażystę, który starał się bezszelestnie rozdysponować najnowszą korespondencję pomiędzy odpowiednich urzędników. Nie był zbyt skuteczny, Alphard zbyt dobrze słyszał jego oddech. Jakże chętnie wydarłby się na niego, rozładowując część swojej frustracji. Krzyk zdusił w sobie, musiał. Darcie się w ogromnym pomieszczeniu pełnym współpracowników, zwłaszcza tych postawionych wyżej, nie sprzyjało udzieleniu reprymendy stażyście.
Brytyjskie Ministerstwo Magii spłonęło i cały czarodziejski świat przejął się tą nowiną, a nawet zaczął tworzyć teorie spiskowe. W kuluarach wciąż mówiło się o nierozwiązanej kwestii Grindelwalda. Przeróżne plotki rozniosły się nie tylko po całej Wielkiej Brytanii, szybko dotarły do różnych zakątków Europy i powtarzane były za Atlantykiem. Echa wiadomości nie cichły, gdy wciąż pojawiały się kolejne, wzbudzające coraz większy niepokój w całym środowisku międzynarodowym. Nawet jeśli Magiczny Kongres Stanów Zjednoczonych Ameryki nie zamierzał wtrącać się w żaden sposób w brytyjskie sprawy, to jednak uważnie śledził poczynania wszystkich europejskich ministerstw. Zbyt dobrze amerykańskie organy zarządzające czarodziejską społecznością pamiętały to, jak zostały zinfiltrowane przez samego Grindelwalda jeszcze w latach dwudziestych. Czarnoksiężnik został ujęty, lecz w końcu zbiegł, aby ponownie siać postrach w całej Europie. Jego terror dla Amerykanów nie stanowił wielkiego problemu, gdy tylko przestał ich dotyczyć, lecz na niespodziewane zniknięcie najbardziej niebezpiecznego czarodzieja tego wieku zareagowali wręcz alergicznie. Lękliwe plotki dzielone między magicznymi władzami państw kontynentalnych prędzej czy później trafiały do Brytyjskiego Ministerstwa Magii. Cały Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów postawiony został do pełnej gotowości na wieść o intensywnej wymianie korespondencji pomiędzy MACUSA a innymi magicznymi rządami. Każdy urzędnik miał za zadanie wymieniać jak najczęściej korespondencję ze swoimi odpowiednikami z innych ministerstw.
Ostrożnie otwierał jedną z kopert, która znalazła się na jego biurku. Desperacko unikał myśli o tym, że ta mogła wcześniej znajdować się w rękach któregokolwiek z goblinów. Wyjął oficjalne pismo spisane ręką jednego z włoskich urzędników. Spokojnie prześledził cały tekst, linijka po linijce, na razie nie starając się doszukiwać drugiego dna. Ponownie przeczytał pismo, upewniając się, że każde zdanie zrozumiał odpowiednio i żadnego słowa nie wyciągnął z kontekstu. Na koniec, nadal trawiąc włoskie słówka, wyjął z szuflady czystą kartkę papieru i zaczął na niej sporządzać tłumaczenie. Coś z brytyjskiej dumy dało w nim o sobie znać, gdy niejaki Vittorio Sordi listownie oznajmił, że włoski rząd stojący na czele czarodziejskiego społeczeństwa zdecydował powołać komisję do zbadania problemów trawiących przyjaciół z Wielkiej Brytanii, bo przecież nikt bez powodu nie ogłasza stanu wojennego. Wszystko przez przeklętego Longbottoma. La valutazione della Commissione non intende in alcun modo interpretare l'ordinamento giuridico nazionale. Włoska komisja łaskawie nie będzie interpretowała prawa krajowego innego państwa członkowskiego Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów. Cóż za uprzejmość z ich strony – pomyślał gorzko, zaciskając mocno usta. Nad wyraz spokojnie spisywał kolejne zdania po angielsku, chcąc uniknąć pomyłek w tłumaczeniu. Pewnie kreślił piórem kolejne słowa, oddychając przy tym miarowo. Uwierało mu jednak mocno to, że nieobliczalny minister wystawił całe magiczne społeczeństwo na śmieszność.
Odłożył na bok tłumaczenie spisane swoją ręką i wziął się za kolejny list. Tym razem spłynęły na niego hiszpańskie zdania. Treść tego listu była krótsza, ale za to odrobinę bardziej konkretna. Ministerialny urzędnik z Hiszpanii nie bawił się w gładkie słówka. Cada guerra y cada conflicto aumentan la fragilidad de los Estados. Black był pewien słuszności tych słów. Każda wojna zwiększa niestabilność państw. Hiszpanie dopraszali się otwarcie konkretnych informacji, wszak ujawnienie czarodziei w Wielkiej Brytanii doprowadzi cały magiczny świat do ruiny. W interesie wszystkich magicznych społeczeństw, niezależnie od narodowości, leżało utrzymanie swego istnienia w tajemnicy. Na to stwierdzenie po raz kolejny w Alphardzie odezwał się wewnętrzny bunt. Dlaczego czarodzieje mieli się godzić na życie w ukryciu? Ile jeszcze mają marginalizować swoją pozycję na rzecz mugoli? Był bliski podarcia tego listu, naprawdę miał ogromną ochotę to zrobić. A jednak znów zacisnął zęby i zaczął spisywać tłumaczenie, tym razem o wiele sprawniej. Język hiszpański był mu nieco bliższych od włoskiego. Wielokrotnie powtarzające się frazesy o jedności państw członkowskich w ramach Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów łatwo było przetłumaczyć.
Gdy tylko uporał się w drugim tłumaczeniem, chwycił za nie, jak i za oryginały, po czym wyszedł zza biurka i skierował się ku jednemu z tych bardziej solidnych i ozdobionych wyrytymi w drewnie wzorami. Spojrzał na swego przełożonego wręcz beznamiętnie, podając mu korespondencję.
– Włosi i Hiszpanie zaniepokojeni o naszą trudną sytuację – wyjaśnił zwięźle, nie bawiąc się w uprzejmości wobec kogokolwiek. Lord Bulstrode nie napomknął nic o braku manier, przez jego twarz przemknął cień zainteresowania, choć przez ostatnie dwa dni dostawała tylko takie informacje. Sprawnie uporał się z zapoznaniem się tłumaczeniami obu listów, po czym westchnął ciężko.
– Włochom odpisz, że chętnie zapoznamy się z wnioskami ich komisji – odparł wręcz żartobliwie, jednak powaga obecna w jego oczach jasno dawała do zrozumienia, że polecenie należy wykonać bez najmniejszego zająknięcia. – Z kolei Hiszpanom przekaż, że doskonale znamy nasze zobowiązania – dodał po chwili namysłu, zerkając jeszcze w tłumaczenie hiszpańskiego listu. – Włochom grzecznie, Hiszpanom mniej.
Przytaknął, aby jasno zasygnalizować, że zrozumiał swoje zadanie. Z oddanymi mu z powrotem listami skierował się w stronę swojego miejsca pracy. Usiadł za biurkiem w fotelu o ciemnobrązowym obiciu i zaczął pisać, co jakiś czas końcówkę pióra mocząc w czarnym atramencie spoczywającym w kałamarzu. Włoskie słowa prezentowały się idealnie dzięki eleganckiemu pismu. Dłoń prowadziła pióro lekko, ale dbale, aby nieopacznie pomiędzy słowami nie pojawił się żaden haniebny kleks. Siamo grati per la preoccupazione, w którymś momencie te słowa wsiąkły w papier. Podziękowanie za troskę było przecież jak najbardziej na miejscu. Po hiszpańsku łatwiej udało mu się napisać podobne przesłanie, krócej. Agradecemos preocupación. Wielce ubolewał nad tym, że nie mógł napisać całkowicie inaczej. Droga Europo, nie martw się o Wielką Brytanię, ta zawsze sobie poradzi! Takiego przesłania nikt by jednak nie uszanował, choć całkiem nieźle oddawałoby charakter obecnej polityki. Samodzielność i ślepy upór.
| z tematu
Elegancki wystrój wnętrza, w jakim przyszło mu pracować, nie było w stanie ukoić zszarganych nerwów. Wysokie kolumny z czarnego marmuru przestały już przyciągać długie spojrzenia. Blask bijący od kryształowych żyrandoli nie zachwycał w najmniejszym stopniu. Wszyscy urzędnicy stłoczeni do jednej sali, choć ogromnej, zmuszeni byli niczym potulne baranki tkwić przy swoich stanowiskach pracy. Drewniane biurka, znośne do siedzenia fotele i wieczny szelest przewracanych stron dokumentacji. I jeszcze rozmowy, ciągłe konwersacje prowadzone w różnych językach. Można było dostać szału. Tęsknił za swoim własnym biurem, gdyż było mu one samotnią, gdzie miał szansę poukładać myśli. W czterech ścianach bił się tylko z własnymi myślami i nie musiał znosić niepowołanych dźwięków. Drgnął z wściekłości, kiedy usłyszał kaszlnięcie przy biurku nieopodal. Przez blisko sześć tygodni powinien już przyzwyczaić się do takich warunków pracy. Warunki nie były sprzyjające, w żadnym razie, a mimo to był w stanie wykrzesać z siebie tyle cierpliwości, aby bez słowa skargi dalej ślęczeć nad dokumentami.
Usłyszał skrzypienie kółek wózka, co było wymownym odgłosem. Przybyła nowa korespondencja, a więc kolejne pisma do przetłumaczenia. Jednak dla Alpharda pisk cholernych kółek oznaczał coś innego i o wiele gorszego – obecność goblina pchającego wózek z zadartym nosem i rozglądającym się wszędzie nad wyraz krytycznie. Miał już dość krzywych spojrzeń posyłanych przez gobliny. Nie tylko on był obdarowywany ich wyraźnie niechętnymi spojrzeniami, lecz nie mógł znieść myśli, że te podrzędne stworzenia mają czelność okazywać pogardę czarodziejom, również tym mogącym pochwalić się nieskalaną choćby kroplą plugawego szlamu krwią. Zbyt często w ostatnich dniach rozmyślał o wyłupywaniu oczy i obdzieraniu ze skóry tych kreatur. Tak naprawdę wiele brutalnych myśli krążyło po jego głowie od dnia, w którym Longbottom wprowadził stan wojenny. Czuł, że właśnie od wtedy zuchwałe spojrzenia kierowane ku niemu nasiliły się. Jakby przez swe szlachetne pochodzenie, a konkretniej przez konserwatywną politykę swego rodu, był ciągle podejrzewany o czynienie zła na świecie. Nikt nie ośmielił się otwarcie zarzucić mu kolaboracji z poplecznikami Lorda Voldemorta, jednak podświadomie na to właśnie czekał. Czas zabijał pracą. Niechętnie spojrzał na stażystę, który starał się bezszelestnie rozdysponować najnowszą korespondencję pomiędzy odpowiednich urzędników. Nie był zbyt skuteczny, Alphard zbyt dobrze słyszał jego oddech. Jakże chętnie wydarłby się na niego, rozładowując część swojej frustracji. Krzyk zdusił w sobie, musiał. Darcie się w ogromnym pomieszczeniu pełnym współpracowników, zwłaszcza tych postawionych wyżej, nie sprzyjało udzieleniu reprymendy stażyście.
Brytyjskie Ministerstwo Magii spłonęło i cały czarodziejski świat przejął się tą nowiną, a nawet zaczął tworzyć teorie spiskowe. W kuluarach wciąż mówiło się o nierozwiązanej kwestii Grindelwalda. Przeróżne plotki rozniosły się nie tylko po całej Wielkiej Brytanii, szybko dotarły do różnych zakątków Europy i powtarzane były za Atlantykiem. Echa wiadomości nie cichły, gdy wciąż pojawiały się kolejne, wzbudzające coraz większy niepokój w całym środowisku międzynarodowym. Nawet jeśli Magiczny Kongres Stanów Zjednoczonych Ameryki nie zamierzał wtrącać się w żaden sposób w brytyjskie sprawy, to jednak uważnie śledził poczynania wszystkich europejskich ministerstw. Zbyt dobrze amerykańskie organy zarządzające czarodziejską społecznością pamiętały to, jak zostały zinfiltrowane przez samego Grindelwalda jeszcze w latach dwudziestych. Czarnoksiężnik został ujęty, lecz w końcu zbiegł, aby ponownie siać postrach w całej Europie. Jego terror dla Amerykanów nie stanowił wielkiego problemu, gdy tylko przestał ich dotyczyć, lecz na niespodziewane zniknięcie najbardziej niebezpiecznego czarodzieja tego wieku zareagowali wręcz alergicznie. Lękliwe plotki dzielone między magicznymi władzami państw kontynentalnych prędzej czy później trafiały do Brytyjskiego Ministerstwa Magii. Cały Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów postawiony został do pełnej gotowości na wieść o intensywnej wymianie korespondencji pomiędzy MACUSA a innymi magicznymi rządami. Każdy urzędnik miał za zadanie wymieniać jak najczęściej korespondencję ze swoimi odpowiednikami z innych ministerstw.
Ostrożnie otwierał jedną z kopert, która znalazła się na jego biurku. Desperacko unikał myśli o tym, że ta mogła wcześniej znajdować się w rękach któregokolwiek z goblinów. Wyjął oficjalne pismo spisane ręką jednego z włoskich urzędników. Spokojnie prześledził cały tekst, linijka po linijce, na razie nie starając się doszukiwać drugiego dna. Ponownie przeczytał pismo, upewniając się, że każde zdanie zrozumiał odpowiednio i żadnego słowa nie wyciągnął z kontekstu. Na koniec, nadal trawiąc włoskie słówka, wyjął z szuflady czystą kartkę papieru i zaczął na niej sporządzać tłumaczenie. Coś z brytyjskiej dumy dało w nim o sobie znać, gdy niejaki Vittorio Sordi listownie oznajmił, że włoski rząd stojący na czele czarodziejskiego społeczeństwa zdecydował powołać komisję do zbadania problemów trawiących przyjaciół z Wielkiej Brytanii, bo przecież nikt bez powodu nie ogłasza stanu wojennego. Wszystko przez przeklętego Longbottoma. La valutazione della Commissione non intende in alcun modo interpretare l'ordinamento giuridico nazionale. Włoska komisja łaskawie nie będzie interpretowała prawa krajowego innego państwa członkowskiego Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów. Cóż za uprzejmość z ich strony – pomyślał gorzko, zaciskając mocno usta. Nad wyraz spokojnie spisywał kolejne zdania po angielsku, chcąc uniknąć pomyłek w tłumaczeniu. Pewnie kreślił piórem kolejne słowa, oddychając przy tym miarowo. Uwierało mu jednak mocno to, że nieobliczalny minister wystawił całe magiczne społeczeństwo na śmieszność.
Odłożył na bok tłumaczenie spisane swoją ręką i wziął się za kolejny list. Tym razem spłynęły na niego hiszpańskie zdania. Treść tego listu była krótsza, ale za to odrobinę bardziej konkretna. Ministerialny urzędnik z Hiszpanii nie bawił się w gładkie słówka. Cada guerra y cada conflicto aumentan la fragilidad de los Estados. Black był pewien słuszności tych słów. Każda wojna zwiększa niestabilność państw. Hiszpanie dopraszali się otwarcie konkretnych informacji, wszak ujawnienie czarodziei w Wielkiej Brytanii doprowadzi cały magiczny świat do ruiny. W interesie wszystkich magicznych społeczeństw, niezależnie od narodowości, leżało utrzymanie swego istnienia w tajemnicy. Na to stwierdzenie po raz kolejny w Alphardzie odezwał się wewnętrzny bunt. Dlaczego czarodzieje mieli się godzić na życie w ukryciu? Ile jeszcze mają marginalizować swoją pozycję na rzecz mugoli? Był bliski podarcia tego listu, naprawdę miał ogromną ochotę to zrobić. A jednak znów zacisnął zęby i zaczął spisywać tłumaczenie, tym razem o wiele sprawniej. Język hiszpański był mu nieco bliższych od włoskiego. Wielokrotnie powtarzające się frazesy o jedności państw członkowskich w ramach Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów łatwo było przetłumaczyć.
Gdy tylko uporał się w drugim tłumaczeniem, chwycił za nie, jak i za oryginały, po czym wyszedł zza biurka i skierował się ku jednemu z tych bardziej solidnych i ozdobionych wyrytymi w drewnie wzorami. Spojrzał na swego przełożonego wręcz beznamiętnie, podając mu korespondencję.
– Włosi i Hiszpanie zaniepokojeni o naszą trudną sytuację – wyjaśnił zwięźle, nie bawiąc się w uprzejmości wobec kogokolwiek. Lord Bulstrode nie napomknął nic o braku manier, przez jego twarz przemknął cień zainteresowania, choć przez ostatnie dwa dni dostawała tylko takie informacje. Sprawnie uporał się z zapoznaniem się tłumaczeniami obu listów, po czym westchnął ciężko.
– Włochom odpisz, że chętnie zapoznamy się z wnioskami ich komisji – odparł wręcz żartobliwie, jednak powaga obecna w jego oczach jasno dawała do zrozumienia, że polecenie należy wykonać bez najmniejszego zająknięcia. – Z kolei Hiszpanom przekaż, że doskonale znamy nasze zobowiązania – dodał po chwili namysłu, zerkając jeszcze w tłumaczenie hiszpańskiego listu. – Włochom grzecznie, Hiszpanom mniej.
Przytaknął, aby jasno zasygnalizować, że zrozumiał swoje zadanie. Z oddanymi mu z powrotem listami skierował się w stronę swojego miejsca pracy. Usiadł za biurkiem w fotelu o ciemnobrązowym obiciu i zaczął pisać, co jakiś czas końcówkę pióra mocząc w czarnym atramencie spoczywającym w kałamarzu. Włoskie słowa prezentowały się idealnie dzięki eleganckiemu pismu. Dłoń prowadziła pióro lekko, ale dbale, aby nieopacznie pomiędzy słowami nie pojawił się żaden haniebny kleks. Siamo grati per la preoccupazione, w którymś momencie te słowa wsiąkły w papier. Podziękowanie za troskę było przecież jak najbardziej na miejscu. Po hiszpańsku łatwiej udało mu się napisać podobne przesłanie, krócej. Agradecemos preocupación. Wielce ubolewał nad tym, że nie mógł napisać całkowicie inaczej. Droga Europo, nie martw się o Wielką Brytanię, ta zawsze sobie poradzi! Takiego przesłania nikt by jednak nie uszanował, choć całkiem nieźle oddawałoby charakter obecnej polityki. Samodzielność i ślepy upór.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
7 VII
Pomysł umieszczenia Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów w więziennych murach był chory i nikomu humoru nie poprawiały mowy przełożonych przypominające o tymczasowości tego rozwiązania. Warunki były trudne na tyle, aby już po zaledwie tygodniu zaczęły mocno dawać w kość. Najbardziej uporczywe były ciemność i wilgoć. Nie do każdego biurka docierało światło słoneczne wpadające przez niewielkie otwory, dlatego, jeśli ktoś nie zaopatrywał się na własny koszt w świece, skazany był na trzymanie w ręku różdżki rozświetlającej mrok nad dokumentami. Po cichu żartowano, że bardziej efektywne byłoby rozpalenie na środku ich zbiorowej celi ogniska ze sterty dokumentów, do których całkowitego uporządkowania była daleka droga. Tylko nieliczni decydowali się na chichot, szukając w ten sposób jakiejkolwiek odskoczni od rzeczywistości, reszta odpowiadała na podobne wezwania pobłażliwymi uśmiechami. Rineheart do żadnej z tych kategorii się nie zaliczał, chodził wiecznie poważny, a czasem skrzywiony z irytacji i robił wszystko, aby ruszać w teren. Dokumentacja opóźniała tylko inne działania, choć trzeba było podchodzić do niej z ogromną ostrożnością, kiedy podczas rozpraw zwyrodnialcy czynili wszystko w celu obalenia jej pod kątem prawidłowości czy też szczegółowości. Sędziowie też zdarzali się różni, może nie od razu jacyś przekupni, jednak zdarzali się tacy upierdliwi, którzy gotów byli nawet wykłócać się o źle postawiony w sprawozdaniu przecinek dla samej zasady. Ale w ostatnich dniach najwięcej użerali się z papierami i tego niewątpliwie Kieran miał dość. Dla nikogo nie powinno być zaskakujące to, że odruchowo zgłosił się do zadania, gdy tylko starszy auror Hopkirk zaczął krążyć po całym pomieszczeniu w poszukiwaniu chętnych. Cena wyrwania się z więzienia okazała się zbyt wysoka, kiedy to Hopkirk przeszedł do zdradzenia szczegółów misji. Aurorzy mieli udać się do ministerialnych urzędników z innego departamentu i przyjąć od nich zeznania na temat wydarzeń z dnia 25 czerwca. Zaskoczeniem dla nikogo nie powinno też być to, że Kieran po tej wieści skrzywił się jeszcze bardziej niż zwykle, jakby odczuł związany z nią dyskomfort fizycznie. Przesłuchania niekoniecznie były jego mocną stronę. Choć kłamstwo potrafił wyczuć na kilometr, to jednak używanie pewnej umiejętności w czasie przesłuchań było niezgodne z prawem i czyniło też zebrane zeznania nieważnymi, gdyby swoista infiltracja wyszła na jaw. Jednak gdyby dowiedzieć się czegoś dzięki legilimencji w drodze na przesłuchanie, wówczas można tak pokierować pytaniami, aby podejrzany wyśpiewał wszystko. Ale przepytywanie świadków wymuszało inne podejście do sprawy, zdecydowanie bardziej empatyczne. Kieranowi brakowało cierpliwości i nie miał tendencji do użalania się nad innymi. Fakt, że sam skazał się na kilka godzin katuszy słuchania o ludzkiej rozpaczy, dobił go najbardziej. Ale Hopkirk mógł go ostrzec, bo ile już się znają, co? Ten za to uśmiechał się nieco chytrze, najwidoczniej odnajdując odrobinę radości w czyimś nieszczęściu. Drań.
W innych okolicznościach osoby proszone o złożenie zeznań byłyby od razu rozpytywane na miejscu zdarzenia, a potem ściągnięte do Kwatery Głównej Aurorów, gdyby śledczy mieli nowe pytania. Jednak trudno było zachować odpowiednie procedury, kiedy Szatańska Pożoga pochłaniała nie tylko budynek, ale przede wszystkim ludzkie istnienia. Dopiero po czasie przyszedł czas na rozliczenia. Przy obecnych warunkach nie było sposobności zorganizować pokoju przesłuchań, do dyspozycji mieli jedynie cele, co od razu sugerowałoby osobom składającym zeznania, że traktuje się je niczym przestępców. Gazety pewnie zaraz podjęłyby alarm, że ofiary zdarzenia traktuje się niczym sprawców, urzędnicy mogący pochwalić się wysokim urodzeniem tylko podsyciliby te negatywne opinie. Bones chciała uniknąć podobnego zamieszania, dlatego wraz z szefami poszczególnych departamentów ustaliła, że naoczni świadkowie przepytywani będą w miejscach, które wyznaczono na tymczasowe siedziby ministerialnych organów. Wszyscy zgodnie przytaknęli, choć nikt nie liczył na to, że kolejna próba zebrania zeznań przyniesie jakiekolwiek informacje. Jedyną ważną rzeczą, jaką przyszło im ustalić, to miejsce, w którym Szatańska Pożoga zaczęła szaleć najpierw. Czarnomagiczne zaklęcie zostało rzucone na poziomie szóstym – w Departamencie Transportu Magicznego. Świadkowie zdarzenia przebywający na poziomie siódmym, pracownicy Departamentu Magicznych Gier i Sportów, cały czas wspominali o tym, że pierwsze płomienie, które widzieli, pochłaniały sufit. Zaś na piątym piętrze w pierwszej kolejności zaczęła walić się rozgrzana podłoga, a płomienie wspinały się sprawnie po ścianach. Po wysnuciu kluczowego wniosku w pierwszej kolejności skoncentrowali się na analizie zeznań urzędników Departamentu Transportu Magicznego, ale podczas rozmowy każdy zbyt mocno przeżywał utratę współpracowników, bądź uparcie powracał do kwestii własnego postulatu o odmienieniu własnego życia, bo przecież ujście z życiem przy takiej tragedii musi coś znaczyć.
Nie miał już nic do gadania. Opuścił lochy bez słowa skargi, wszak to była najprzyjemniejsza część obowiązku. Udanie się na Pokątną również było miłym elementem czynności służbowej. Ale przekroczenie progu czarodziejskiego banku sprawiło, że przestał nastrajać się pozytywnie. Wraz z kilkoma innymi aurorami wkroczył do odpowiedniej sali i z wrażenia mocniej ściągnął brwi. Przepych obecny w wystroju nie powinien go dziwić, w końcu to było jednak z pomieszczeń instytucji, w której obracano pieniędzmi, lecz całe to bogactwo raziło w oczy. Wysoki sufit, na którym pełno było malunków, zwisające z niego kryształowe żyrandole, wszechobecne złocenia, kolumny z czarnego marmuru oraz podłogi z białego wypolerowane tak bardzo, aby można było się w nich przejrzeć. Kontrast był ogromny. Gdy znakomita większość pracowników Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów mierzyła się ze swoimi obowiązkami w zatęchłych podziemiach Tower of London, znamienici dostojnicy z Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów cieszyli się wygodami, z jakim przyszło im się spotkać w jednej z eleganckich sal zaoferowanych przez Bank Gringotta. W umyśle Kierana szybko zrodziło się podejrzenie, że lordowskie mości pociągnęły za odpowiednie sznurki, a może nawet zrobiły zrzutkę na to, aby przekonać gobliny do udostępnienia tak godnej urzędników o szlachetnie czystej krwi lokacji. Zawsze trudno było mu dogadać się z tymi do bólu poprawnymi panami w eleganckich garniturach, bo tacy czepiali się słówek, wzgardą reagowali na osobę, która ich nazwiska nie poprzedzała należnym im tytułem. Będzie się z nimi użerał, czuł to w kościach.
Już w progu powitał ich zastępca szefa departamentu i poprowadził w stronę odpowiednich urzędników. Z boku przygotowano im kilka biurek, przy których ustawiono po dwa fotele – jeden za meblem, a drugi przed. Łaskawie zasugerowano im, aby zasiedli za biurkami, jakby nie mieli własnych rozumów, po czym życzliwy gospodarz przystanął z boku, pod ścianą, czekając najwidoczniej na przebieg wydarzeń. Dziwnym trafem przyglądał się najstarszemu stażem Rineheartowi, a w jego oczach kryła się podejrzliwość. Jak nic jakiś czystokrwisty drań. Kieran wyjął z kieszeni płaszcza notes, który położył otwarty na blacie biurka, następnie obok niego znalazło się samopiszące pióro. Na samym końcu zasiadł przy biurku, po odpowiedniej stronie. Źle się czuł z tym, że przesłuchania miały być prowadzone pod okiem osoby na kierowniczym stanowisku, przez co nabierały wręcz publicznego charakteru. Ruchem dłoni przywołał do siebie krępego mężczyznę z błyszczącą łysiną. Ten zasiadł naprzeciw wyprostowany tak, jakby połknął kij od miotły. Takiego to przełożeni wcale nie musieli pilnować, aby czasem nie chlapnął niczego głupiego, sam zamierzał się pilnować.
– Imię, nazwisko, wiek i stanowisko – poprosił na wstępie, rozpoczynając przesłuchanie, a pióro poderwało się z blatu i zaczęło sprawnie notować.
– Lord Agapit Crouch, czterdzieści sześć lat, konsultant do spraw importu w Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego – odparł dumnym głosem bez najmniejszego zająknięcia.
– Co pan robił o godzinie dziewiętnastej w Ministerstwie?
Od razu zauważył niezadowolone zmarszczenie brwi, zapewne reakcję na pominięcie tytułu.
– Pracowałem.
Czyżby usłyszał buńczuczną nutę w odpowiedzi? Jakże nie znosił tych nadętych szlachciców.
– A konkretniej? – dopytał Rineheart.
– Zajmowałem się dokumentacją. Musiałem dokończyć pisanie kilku pism, które miałem wysłać z samego rana.
– Widział pan może coś dziwnego? Ktoś kręcił się po korytarzu? Były jakieś wrzaski?
– Niczego dziwnego nie zauważyłem. Nie wychodziłem ze swojego gabinetu. Rzeczywiście potem słyszałem krzyki współpracowników, wtedy wreszcie wyszedłem na korytarz. Pełno było dymu, więc natychmiast zacząłem poruszać się ku wyjściu.
– Jak pan uciekł? – sam to pytanie uznawał za zbyteczne, ale kazano im je zadawać. Wpatrywał się beznamiętnie w swojego rozmówcę, wyglądając wręcz na znużonego. Cóż, trochę się czul znudzony, ale przecież nie mógł się otwarcie do tego przyznać.
– Windy jeszcze wtedy działały. Miałem szczęście.
– Dziękuję za współpracę – wyrzucił z siebie mechanicznie, kazano mu również wyuczyć się tej formułki na pamięć. – Gdyby pan coś sobie przypomniał, proszę o kontakt z Kwaterą Główną Aurorów.
Wielki lord niezbyt zadowolony był z tak szybkiego załatwienia sprawy, ale nie miało to większego znaczenia. Z dumnie uniesionym czołem powstał i odszedł, aby zapewne wrócić do swoich obowiązków. Jego zeznania nie wniosły niczego nowego do sprawy i zapewne inne również okażą się bezowocne. To wszystko było bez sensu. Biuro Aurorów goniło za cieniami zgodnie z procedurami, Zakon zaś posiadał całkiem konkretne informacje tyczące się sprawców, choć podyktowane w dużej mierze przypuszczeniami. Budziło to w Kieranie wielką frustrację. Chciał działać, a miał związane ręce.
Tuż obok niego nagle doszło do niesamowitego wybuchu płaczu. Młoda dziewczyna, stażystka zapewne, szlochała zawzięcie, a młody auror nie był w stanie jej uspokoić pomimo gorących zapewnień, że wszystko już dobrze i może czuć się bezpiecznie. Kieran westchnął ciężko i ponownie przywołał ruchem ręki kolejnego świadka. Mógł tylko dziękować losowi, że nie trafiła mu się ta płaczliwa niewiasta. Chociaż na widok kolejnego rozdętego urzędasa zaczął mieć pewne wątpliwości.
– Imię, nazwisko, wiek i stanowisko.
I znów rozpoczął nudny cykl.
| z tematu
Pomysł umieszczenia Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów w więziennych murach był chory i nikomu humoru nie poprawiały mowy przełożonych przypominające o tymczasowości tego rozwiązania. Warunki były trudne na tyle, aby już po zaledwie tygodniu zaczęły mocno dawać w kość. Najbardziej uporczywe były ciemność i wilgoć. Nie do każdego biurka docierało światło słoneczne wpadające przez niewielkie otwory, dlatego, jeśli ktoś nie zaopatrywał się na własny koszt w świece, skazany był na trzymanie w ręku różdżki rozświetlającej mrok nad dokumentami. Po cichu żartowano, że bardziej efektywne byłoby rozpalenie na środku ich zbiorowej celi ogniska ze sterty dokumentów, do których całkowitego uporządkowania była daleka droga. Tylko nieliczni decydowali się na chichot, szukając w ten sposób jakiejkolwiek odskoczni od rzeczywistości, reszta odpowiadała na podobne wezwania pobłażliwymi uśmiechami. Rineheart do żadnej z tych kategorii się nie zaliczał, chodził wiecznie poważny, a czasem skrzywiony z irytacji i robił wszystko, aby ruszać w teren. Dokumentacja opóźniała tylko inne działania, choć trzeba było podchodzić do niej z ogromną ostrożnością, kiedy podczas rozpraw zwyrodnialcy czynili wszystko w celu obalenia jej pod kątem prawidłowości czy też szczegółowości. Sędziowie też zdarzali się różni, może nie od razu jacyś przekupni, jednak zdarzali się tacy upierdliwi, którzy gotów byli nawet wykłócać się o źle postawiony w sprawozdaniu przecinek dla samej zasady. Ale w ostatnich dniach najwięcej użerali się z papierami i tego niewątpliwie Kieran miał dość. Dla nikogo nie powinno być zaskakujące to, że odruchowo zgłosił się do zadania, gdy tylko starszy auror Hopkirk zaczął krążyć po całym pomieszczeniu w poszukiwaniu chętnych. Cena wyrwania się z więzienia okazała się zbyt wysoka, kiedy to Hopkirk przeszedł do zdradzenia szczegółów misji. Aurorzy mieli udać się do ministerialnych urzędników z innego departamentu i przyjąć od nich zeznania na temat wydarzeń z dnia 25 czerwca. Zaskoczeniem dla nikogo nie powinno też być to, że Kieran po tej wieści skrzywił się jeszcze bardziej niż zwykle, jakby odczuł związany z nią dyskomfort fizycznie. Przesłuchania niekoniecznie były jego mocną stronę. Choć kłamstwo potrafił wyczuć na kilometr, to jednak używanie pewnej umiejętności w czasie przesłuchań było niezgodne z prawem i czyniło też zebrane zeznania nieważnymi, gdyby swoista infiltracja wyszła na jaw. Jednak gdyby dowiedzieć się czegoś dzięki legilimencji w drodze na przesłuchanie, wówczas można tak pokierować pytaniami, aby podejrzany wyśpiewał wszystko. Ale przepytywanie świadków wymuszało inne podejście do sprawy, zdecydowanie bardziej empatyczne. Kieranowi brakowało cierpliwości i nie miał tendencji do użalania się nad innymi. Fakt, że sam skazał się na kilka godzin katuszy słuchania o ludzkiej rozpaczy, dobił go najbardziej. Ale Hopkirk mógł go ostrzec, bo ile już się znają, co? Ten za to uśmiechał się nieco chytrze, najwidoczniej odnajdując odrobinę radości w czyimś nieszczęściu. Drań.
W innych okolicznościach osoby proszone o złożenie zeznań byłyby od razu rozpytywane na miejscu zdarzenia, a potem ściągnięte do Kwatery Głównej Aurorów, gdyby śledczy mieli nowe pytania. Jednak trudno było zachować odpowiednie procedury, kiedy Szatańska Pożoga pochłaniała nie tylko budynek, ale przede wszystkim ludzkie istnienia. Dopiero po czasie przyszedł czas na rozliczenia. Przy obecnych warunkach nie było sposobności zorganizować pokoju przesłuchań, do dyspozycji mieli jedynie cele, co od razu sugerowałoby osobom składającym zeznania, że traktuje się je niczym przestępców. Gazety pewnie zaraz podjęłyby alarm, że ofiary zdarzenia traktuje się niczym sprawców, urzędnicy mogący pochwalić się wysokim urodzeniem tylko podsyciliby te negatywne opinie. Bones chciała uniknąć podobnego zamieszania, dlatego wraz z szefami poszczególnych departamentów ustaliła, że naoczni świadkowie przepytywani będą w miejscach, które wyznaczono na tymczasowe siedziby ministerialnych organów. Wszyscy zgodnie przytaknęli, choć nikt nie liczył na to, że kolejna próba zebrania zeznań przyniesie jakiekolwiek informacje. Jedyną ważną rzeczą, jaką przyszło im ustalić, to miejsce, w którym Szatańska Pożoga zaczęła szaleć najpierw. Czarnomagiczne zaklęcie zostało rzucone na poziomie szóstym – w Departamencie Transportu Magicznego. Świadkowie zdarzenia przebywający na poziomie siódmym, pracownicy Departamentu Magicznych Gier i Sportów, cały czas wspominali o tym, że pierwsze płomienie, które widzieli, pochłaniały sufit. Zaś na piątym piętrze w pierwszej kolejności zaczęła walić się rozgrzana podłoga, a płomienie wspinały się sprawnie po ścianach. Po wysnuciu kluczowego wniosku w pierwszej kolejności skoncentrowali się na analizie zeznań urzędników Departamentu Transportu Magicznego, ale podczas rozmowy każdy zbyt mocno przeżywał utratę współpracowników, bądź uparcie powracał do kwestii własnego postulatu o odmienieniu własnego życia, bo przecież ujście z życiem przy takiej tragedii musi coś znaczyć.
Nie miał już nic do gadania. Opuścił lochy bez słowa skargi, wszak to była najprzyjemniejsza część obowiązku. Udanie się na Pokątną również było miłym elementem czynności służbowej. Ale przekroczenie progu czarodziejskiego banku sprawiło, że przestał nastrajać się pozytywnie. Wraz z kilkoma innymi aurorami wkroczył do odpowiedniej sali i z wrażenia mocniej ściągnął brwi. Przepych obecny w wystroju nie powinien go dziwić, w końcu to było jednak z pomieszczeń instytucji, w której obracano pieniędzmi, lecz całe to bogactwo raziło w oczy. Wysoki sufit, na którym pełno było malunków, zwisające z niego kryształowe żyrandole, wszechobecne złocenia, kolumny z czarnego marmuru oraz podłogi z białego wypolerowane tak bardzo, aby można było się w nich przejrzeć. Kontrast był ogromny. Gdy znakomita większość pracowników Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów mierzyła się ze swoimi obowiązkami w zatęchłych podziemiach Tower of London, znamienici dostojnicy z Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów cieszyli się wygodami, z jakim przyszło im się spotkać w jednej z eleganckich sal zaoferowanych przez Bank Gringotta. W umyśle Kierana szybko zrodziło się podejrzenie, że lordowskie mości pociągnęły za odpowiednie sznurki, a może nawet zrobiły zrzutkę na to, aby przekonać gobliny do udostępnienia tak godnej urzędników o szlachetnie czystej krwi lokacji. Zawsze trudno było mu dogadać się z tymi do bólu poprawnymi panami w eleganckich garniturach, bo tacy czepiali się słówek, wzgardą reagowali na osobę, która ich nazwiska nie poprzedzała należnym im tytułem. Będzie się z nimi użerał, czuł to w kościach.
Już w progu powitał ich zastępca szefa departamentu i poprowadził w stronę odpowiednich urzędników. Z boku przygotowano im kilka biurek, przy których ustawiono po dwa fotele – jeden za meblem, a drugi przed. Łaskawie zasugerowano im, aby zasiedli za biurkami, jakby nie mieli własnych rozumów, po czym życzliwy gospodarz przystanął z boku, pod ścianą, czekając najwidoczniej na przebieg wydarzeń. Dziwnym trafem przyglądał się najstarszemu stażem Rineheartowi, a w jego oczach kryła się podejrzliwość. Jak nic jakiś czystokrwisty drań. Kieran wyjął z kieszeni płaszcza notes, który położył otwarty na blacie biurka, następnie obok niego znalazło się samopiszące pióro. Na samym końcu zasiadł przy biurku, po odpowiedniej stronie. Źle się czuł z tym, że przesłuchania miały być prowadzone pod okiem osoby na kierowniczym stanowisku, przez co nabierały wręcz publicznego charakteru. Ruchem dłoni przywołał do siebie krępego mężczyznę z błyszczącą łysiną. Ten zasiadł naprzeciw wyprostowany tak, jakby połknął kij od miotły. Takiego to przełożeni wcale nie musieli pilnować, aby czasem nie chlapnął niczego głupiego, sam zamierzał się pilnować.
– Imię, nazwisko, wiek i stanowisko – poprosił na wstępie, rozpoczynając przesłuchanie, a pióro poderwało się z blatu i zaczęło sprawnie notować.
– Lord Agapit Crouch, czterdzieści sześć lat, konsultant do spraw importu w Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego – odparł dumnym głosem bez najmniejszego zająknięcia.
– Co pan robił o godzinie dziewiętnastej w Ministerstwie?
Od razu zauważył niezadowolone zmarszczenie brwi, zapewne reakcję na pominięcie tytułu.
– Pracowałem.
Czyżby usłyszał buńczuczną nutę w odpowiedzi? Jakże nie znosił tych nadętych szlachciców.
– A konkretniej? – dopytał Rineheart.
– Zajmowałem się dokumentacją. Musiałem dokończyć pisanie kilku pism, które miałem wysłać z samego rana.
– Widział pan może coś dziwnego? Ktoś kręcił się po korytarzu? Były jakieś wrzaski?
– Niczego dziwnego nie zauważyłem. Nie wychodziłem ze swojego gabinetu. Rzeczywiście potem słyszałem krzyki współpracowników, wtedy wreszcie wyszedłem na korytarz. Pełno było dymu, więc natychmiast zacząłem poruszać się ku wyjściu.
– Jak pan uciekł? – sam to pytanie uznawał za zbyteczne, ale kazano im je zadawać. Wpatrywał się beznamiętnie w swojego rozmówcę, wyglądając wręcz na znużonego. Cóż, trochę się czul znudzony, ale przecież nie mógł się otwarcie do tego przyznać.
– Windy jeszcze wtedy działały. Miałem szczęście.
– Dziękuję za współpracę – wyrzucił z siebie mechanicznie, kazano mu również wyuczyć się tej formułki na pamięć. – Gdyby pan coś sobie przypomniał, proszę o kontakt z Kwaterą Główną Aurorów.
Wielki lord niezbyt zadowolony był z tak szybkiego załatwienia sprawy, ale nie miało to większego znaczenia. Z dumnie uniesionym czołem powstał i odszedł, aby zapewne wrócić do swoich obowiązków. Jego zeznania nie wniosły niczego nowego do sprawy i zapewne inne również okażą się bezowocne. To wszystko było bez sensu. Biuro Aurorów goniło za cieniami zgodnie z procedurami, Zakon zaś posiadał całkiem konkretne informacje tyczące się sprawców, choć podyktowane w dużej mierze przypuszczeniami. Budziło to w Kieranie wielką frustrację. Chciał działać, a miał związane ręce.
Tuż obok niego nagle doszło do niesamowitego wybuchu płaczu. Młoda dziewczyna, stażystka zapewne, szlochała zawzięcie, a młody auror nie był w stanie jej uspokoić pomimo gorących zapewnień, że wszystko już dobrze i może czuć się bezpiecznie. Kieran westchnął ciężko i ponownie przywołał ruchem ręki kolejnego świadka. Mógł tylko dziękować losowi, że nie trafiła mu się ta płaczliwa niewiasta. Chociaż na widok kolejnego rozdętego urzędasa zaczął mieć pewne wątpliwości.
– Imię, nazwisko, wiek i stanowisko.
I znów rozpoczął nudny cykl.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
23 VII
Irytowały go odgłosy pracy wytwarzane przez wszystkich urzędników departamentu stłoczonych w jednej sali. Wielka i elegancka przestrzeń niezwykle wyraziście niosła wszystkie dźwięki, te ślizgały się po wypolerowanej podłodze i sunęły po gładkich kolumnach. Szelest przewracanych stron, skrzypienie drewnianych blatów, masa ciężkich oddechów, kilka westchnięć z oddali i roszczenia zjawiających się co rusz petentów w tle. Z jednej strony słyszał płynny francuski, a nieco dalej ostry niemiecki. Jakże tęsknił teraz za swoim własnym gabinetem w Ministerstwie Magii, tak cichym i przytulnym, tak cudownie spokojnym. Kiedy więc uderzała w niego świadomość, że gabinet spłonął, tak jak zresztą cały budynek, przez jego twarz przemykał cień złości.
Był jedną z pierwszych osób, które poderwały się zza biurka tuż po usłyszeniu informacji, że istnieje możliwość oderwania się od dalszego wertowania sterty dokumentów. Miał dość czytania tych wszystkich oficjalnych zapytań słanych z różnych stron świata. Zgodnie z wytycznymi nie mógł wyjaśniać całych politycznych zawiłości w Wielkiej Brytanii zbyt klarowanie. Dlatego w odpowiedzi słał uprzejme podziękowania i zapewnienia, że Brytyjskie Ministerstwo Magii szybko upora się z całym zamieszaniem. Rzecz jasna nie wierzył w to, co musiał pisać.
Naprawdę się ucieszył z możliwości rozruszania kości, nawet jeśli dowiedział się, że przyjdzie mu uprowadzać po tymczasowej siedzibie departamentu francuską delegację. Ostatnio zbyt wiele francuskiego miał w głowie, lecz rzadko na języku, więc był w stanie entuzjastycznie podejść do swojego zadania. Ale żeby kazano mu oprowadzić francuską delegację wraz z Crouchem?! Nie mógł zrozumieć jakim cudem ich przełożeni skazali ich na tę ciężką współpracę, kiedy istniało tak wiele alternatyw. Przede wszystkim obaj byli na tyle doświadczeni, aby móc podjąć się tego zadania samodzielnie. Co prawda Black miał o wiele krótszy staż pracy, jednak szybko się uczył, zaś w ciągu kilku ostatnich lat zdołał nabrać ogłady. Jeśli jednak kierownictwo Międzynarodowego Urzędu Prawa Czarodziejów miało inny pogląd na kompetencje Alpharda, jakoby w pojedynkę miał okazać się nieskuteczny, to mogło wykazać się większą rozwagą przy doborze współpracownika. Naprawdę wielu urzędników w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów znało francuski i potrafiło pozostać przez długi czas elokwentnymi. W tym oto ministerialnym organie, gdzie pracowali przede wszystkim czarodzieje godni – czyli o odpowiedniej czystości krwi – było wiedzą powszechną to, że ród Blacków nie miesza się z Crouchami. Rodowe niesnaski nie powinny wpływać na wykonywanie obowiązków w miejscu pracy, oczywiście, jednak nie było też tajemnicą to, że obaj panowie wyraźnie nie przypadli sobie do gustu, a niechęć między nimi istniała od początku, od pierwszego spotkania na jednym z ministerialnych korytarzy. Mogli wymieniać się uprzejmymi słowami, nawet słać sobie ledwo widoczne uśmiechy, jednak od tak ostentacyjnych gestów aż bił fałsz.
To się nie mogło udać i zarazem to się musiało udać. Black znalazł się w kropce. Jeśli zależało mu na tym, aby zrobić wrażenie na Francuzach, musiał zdusić w sobie wszystkie oznaki niechęci wobec Amadeusa. Wizja kooperacji w pierwszej chwili wydawała mu się zbyt wielką abstrakcją. Zacisnął żeby, potem zwinął dłonie w pięści. Jeden wdech i w końcu postawił pierwszy krok.
– Lordzie Crouch – przywitał się z nim krótko, kierując na niego beznamiętne spojrzenie, choć w głębi ciemnych oczu wzrastał jakiś bunt. – Ponoć znasz więcej szczegółów w sprawie dzisiejszej wizyty francuskiej delegacji – powtórzył to, co zdążył usłyszeć, zwyczajnie nie potrafiąc otwarcie poprosić o przybliżenie mu sprawy. Do przybycia Francuzów mieli jeszcze chwilę. Zresztą, ich motywacje na pewno nie odchodziły zbyt mocno od normy.
Irytowały go odgłosy pracy wytwarzane przez wszystkich urzędników departamentu stłoczonych w jednej sali. Wielka i elegancka przestrzeń niezwykle wyraziście niosła wszystkie dźwięki, te ślizgały się po wypolerowanej podłodze i sunęły po gładkich kolumnach. Szelest przewracanych stron, skrzypienie drewnianych blatów, masa ciężkich oddechów, kilka westchnięć z oddali i roszczenia zjawiających się co rusz petentów w tle. Z jednej strony słyszał płynny francuski, a nieco dalej ostry niemiecki. Jakże tęsknił teraz za swoim własnym gabinetem w Ministerstwie Magii, tak cichym i przytulnym, tak cudownie spokojnym. Kiedy więc uderzała w niego świadomość, że gabinet spłonął, tak jak zresztą cały budynek, przez jego twarz przemykał cień złości.
Był jedną z pierwszych osób, które poderwały się zza biurka tuż po usłyszeniu informacji, że istnieje możliwość oderwania się od dalszego wertowania sterty dokumentów. Miał dość czytania tych wszystkich oficjalnych zapytań słanych z różnych stron świata. Zgodnie z wytycznymi nie mógł wyjaśniać całych politycznych zawiłości w Wielkiej Brytanii zbyt klarowanie. Dlatego w odpowiedzi słał uprzejme podziękowania i zapewnienia, że Brytyjskie Ministerstwo Magii szybko upora się z całym zamieszaniem. Rzecz jasna nie wierzył w to, co musiał pisać.
Naprawdę się ucieszył z możliwości rozruszania kości, nawet jeśli dowiedział się, że przyjdzie mu uprowadzać po tymczasowej siedzibie departamentu francuską delegację. Ostatnio zbyt wiele francuskiego miał w głowie, lecz rzadko na języku, więc był w stanie entuzjastycznie podejść do swojego zadania. Ale żeby kazano mu oprowadzić francuską delegację wraz z Crouchem?! Nie mógł zrozumieć jakim cudem ich przełożeni skazali ich na tę ciężką współpracę, kiedy istniało tak wiele alternatyw. Przede wszystkim obaj byli na tyle doświadczeni, aby móc podjąć się tego zadania samodzielnie. Co prawda Black miał o wiele krótszy staż pracy, jednak szybko się uczył, zaś w ciągu kilku ostatnich lat zdołał nabrać ogłady. Jeśli jednak kierownictwo Międzynarodowego Urzędu Prawa Czarodziejów miało inny pogląd na kompetencje Alpharda, jakoby w pojedynkę miał okazać się nieskuteczny, to mogło wykazać się większą rozwagą przy doborze współpracownika. Naprawdę wielu urzędników w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów znało francuski i potrafiło pozostać przez długi czas elokwentnymi. W tym oto ministerialnym organie, gdzie pracowali przede wszystkim czarodzieje godni – czyli o odpowiedniej czystości krwi – było wiedzą powszechną to, że ród Blacków nie miesza się z Crouchami. Rodowe niesnaski nie powinny wpływać na wykonywanie obowiązków w miejscu pracy, oczywiście, jednak nie było też tajemnicą to, że obaj panowie wyraźnie nie przypadli sobie do gustu, a niechęć między nimi istniała od początku, od pierwszego spotkania na jednym z ministerialnych korytarzy. Mogli wymieniać się uprzejmymi słowami, nawet słać sobie ledwo widoczne uśmiechy, jednak od tak ostentacyjnych gestów aż bił fałsz.
To się nie mogło udać i zarazem to się musiało udać. Black znalazł się w kropce. Jeśli zależało mu na tym, aby zrobić wrażenie na Francuzach, musiał zdusić w sobie wszystkie oznaki niechęci wobec Amadeusa. Wizja kooperacji w pierwszej chwili wydawała mu się zbyt wielką abstrakcją. Zacisnął żeby, potem zwinął dłonie w pięści. Jeden wdech i w końcu postawił pierwszy krok.
– Lordzie Crouch – przywitał się z nim krótko, kierując na niego beznamiętne spojrzenie, choć w głębi ciemnych oczu wzrastał jakiś bunt. – Ponoć znasz więcej szczegółów w sprawie dzisiejszej wizyty francuskiej delegacji – powtórzył to, co zdążył usłyszeć, zwyczajnie nie potrafiąc otwarcie poprosić o przybliżenie mu sprawy. Do przybycia Francuzów mieli jeszcze chwilę. Zresztą, ich motywacje na pewno nie odchodziły zbyt mocno od normy.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Złote wskazówki masywnego zegara stojącego na biurku Amadeusa nieubłaganie odmierzały czas dzielący go od przybycia francuskiej delegacji. Wydawałoby się, że powierzone mu dzisiaj zadanie powinien był wykonać z przyjemnością; podejmowanie zagranicznych gości i raczenie ich gładkimi słówkami o niezawodności brytyjskiego ministerstwa zwykle stanowiło dla niego niebywałą rozrywkę. O ile inni, mniej doświadczeni urzędnicy jego departamentu truchleli ze strachu na myśl o prowadzeniu konwersacji w obcym języku z trudnymi do zadowolenia Francuzami, o tyle Amadeus – pełen pychy – nie miał z tym najmniejszego problemu.
Jednak los musiał być złośliwy i z jakiegoś absurdalnego powodu przy oprowadzania francuskiej delegacji miał towarzyszyć mu nie kto inny jak lord Alphard Black. Dla Amadeusa była to najczystsza zniewaga, nieśmieszny żart, który być może rozbawiłby postronnego obserwatora, ale nie jego samego. Nie chodziło jedynie o to, że rody Blacków i Crouchów rywalizowały ze sobą niezmiennie już od wielu stuleci, a wiążąca je antypatia wpleciona była w tradycję obydwu rodzin – nie, to byłoby zdecydowanie za mało.
Amadeus z ledwością skrywał swoją osobistą, głęboko personalną niechęć do lorda Blacka. Przypominał mu on kruka przycupniętego na gałęzi drzewa, który łakomie spoglądał na to, co należało do Amadeusa – jego prestiż, powszechny szacunek oraz pozycję w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Crouch byłby ślepcem i głupcem, gdyby nie dostrzegał, jak prężnie rozwijała się kariera Alpharda, choć był on od niego ponad dekadę młodszy, a sama myśl o tym, że lord Black mógłby w przyszłości prześcignąć Amadeusa w hierarchii, wywoływała w nim pewien niepokój.
Prędzej zamieszkałby z mugolami niż splamiłby w ten sposób honor swojego rodu.
Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że dziś priorytetem była nie ewentualna potyczka z Blackiem, a a coś zupełnie innego – zapewnienie francuskiej delegacji, że pomimo ostatniej burzy w polityce i tragedii w postaci pożaru gmachu ministerstwa, wszystko znów wracało na swoje tory, a departament funkcjonował lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Lecz gdyby ktoś zapytał o zdanie Amadeusa, ten odrzekłby zapewne, że nie miało to wiele wspólnego z prawdą; przestrzeń użyczona im przez Bank Gringotta w jego opinii była dość mizerna, a brak własnego, zacisznego gabinetu już niejeden raz wprawił go w irytację. Mimo to wiedział, że powinien był pozostawić te przemyślenia dla samego siebie i skupić się na tym, aby zaprezentować Francuzom pracę departamentu w samych superlatywach.
Nie mogli przecież pozwolić sobie na to, aby Wielka Brytania straciła w oczach magicznego świata.
Tak więc gdy zegar wybił odpowiednią godzinę, Amadeus z westchnieniem podniósł się zza biurka, wygładził materiał eleganckiej, ciemnofioletowej szaty, którą miał na sobie, po czym udał się na spotkanie z Alphardem.
Jego twarz przybrała kamienny wyraz, gdy skinął mu sztywno głową na powitanie, zginając kark o ledwie centymetr czy dwa – w jego przekonaniu lord Alphard nie zasługiwał nawet na tyle, lecz chcąc nie chcąc, etykieta zobowiązywała Amadeusa do poświęceń.
- Lordzie Black – rzekł, prostując się dumnie i mierząc swojego towarzysza wzrokiem. - Owszem, znam – oświadczył krótko, prawie jakby nie planował rozwinąć wypowiedzi, lecz zaraz odezwał się ponownie. - Będzie ich dwoje. Doradca francuskiego Ministra Magii, sir Gaston Lecuyer, oraz jego asystentka reprezentująca francuski Międzynarodowy Departament Współpracy Czarodziejów, madame Clarisse Mortain – kiedy wypowiedział słowo asystentka, zdawało się, że w jego głosie zabrzmiała lekko prześmiewcza nuta. W istocie niemal fascynowało go to, jaki szaleniec powierzył kobiecie takie zadanie. - Naszym zadaniem będzie oprowadzenie delegacji po departamencie i zapewnienie jej, że ostatnie wydarzenia w żaden sposób nie wpłynęły na efektywność jego pracy, a Wielka Brytania jest wciąż otwarta na międzynarodową kooperację.
Zakończył swój wywód, po czym zerknął przelotnie na masywne drzwi sali, spodziewając się już za chwilę ujrzeć w nich Francuzów.
- Pytania? – rzucił jeszcze w stronę lorda Blacka, unosząc powątpiewająco brew.
Jednak los musiał być złośliwy i z jakiegoś absurdalnego powodu przy oprowadzania francuskiej delegacji miał towarzyszyć mu nie kto inny jak lord Alphard Black. Dla Amadeusa była to najczystsza zniewaga, nieśmieszny żart, który być może rozbawiłby postronnego obserwatora, ale nie jego samego. Nie chodziło jedynie o to, że rody Blacków i Crouchów rywalizowały ze sobą niezmiennie już od wielu stuleci, a wiążąca je antypatia wpleciona była w tradycję obydwu rodzin – nie, to byłoby zdecydowanie za mało.
Amadeus z ledwością skrywał swoją osobistą, głęboko personalną niechęć do lorda Blacka. Przypominał mu on kruka przycupniętego na gałęzi drzewa, który łakomie spoglądał na to, co należało do Amadeusa – jego prestiż, powszechny szacunek oraz pozycję w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Crouch byłby ślepcem i głupcem, gdyby nie dostrzegał, jak prężnie rozwijała się kariera Alpharda, choć był on od niego ponad dekadę młodszy, a sama myśl o tym, że lord Black mógłby w przyszłości prześcignąć Amadeusa w hierarchii, wywoływała w nim pewien niepokój.
Prędzej zamieszkałby z mugolami niż splamiłby w ten sposób honor swojego rodu.
Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że dziś priorytetem była nie ewentualna potyczka z Blackiem, a a coś zupełnie innego – zapewnienie francuskiej delegacji, że pomimo ostatniej burzy w polityce i tragedii w postaci pożaru gmachu ministerstwa, wszystko znów wracało na swoje tory, a departament funkcjonował lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Lecz gdyby ktoś zapytał o zdanie Amadeusa, ten odrzekłby zapewne, że nie miało to wiele wspólnego z prawdą; przestrzeń użyczona im przez Bank Gringotta w jego opinii była dość mizerna, a brak własnego, zacisznego gabinetu już niejeden raz wprawił go w irytację. Mimo to wiedział, że powinien był pozostawić te przemyślenia dla samego siebie i skupić się na tym, aby zaprezentować Francuzom pracę departamentu w samych superlatywach.
Nie mogli przecież pozwolić sobie na to, aby Wielka Brytania straciła w oczach magicznego świata.
Tak więc gdy zegar wybił odpowiednią godzinę, Amadeus z westchnieniem podniósł się zza biurka, wygładził materiał eleganckiej, ciemnofioletowej szaty, którą miał na sobie, po czym udał się na spotkanie z Alphardem.
Jego twarz przybrała kamienny wyraz, gdy skinął mu sztywno głową na powitanie, zginając kark o ledwie centymetr czy dwa – w jego przekonaniu lord Alphard nie zasługiwał nawet na tyle, lecz chcąc nie chcąc, etykieta zobowiązywała Amadeusa do poświęceń.
- Lordzie Black – rzekł, prostując się dumnie i mierząc swojego towarzysza wzrokiem. - Owszem, znam – oświadczył krótko, prawie jakby nie planował rozwinąć wypowiedzi, lecz zaraz odezwał się ponownie. - Będzie ich dwoje. Doradca francuskiego Ministra Magii, sir Gaston Lecuyer, oraz jego asystentka reprezentująca francuski Międzynarodowy Departament Współpracy Czarodziejów, madame Clarisse Mortain – kiedy wypowiedział słowo asystentka, zdawało się, że w jego głosie zabrzmiała lekko prześmiewcza nuta. W istocie niemal fascynowało go to, jaki szaleniec powierzył kobiecie takie zadanie. - Naszym zadaniem będzie oprowadzenie delegacji po departamencie i zapewnienie jej, że ostatnie wydarzenia w żaden sposób nie wpłynęły na efektywność jego pracy, a Wielka Brytania jest wciąż otwarta na międzynarodową kooperację.
Zakończył swój wywód, po czym zerknął przelotnie na masywne drzwi sali, spodziewając się już za chwilę ujrzeć w nich Francuzów.
- Pytania? – rzucił jeszcze w stronę lorda Blacka, unosząc powątpiewająco brew.
To spojrzenie pełne wyższości, którym wręcz został zlustrowany, może i go zirytowało, jednak udało mu się powstrzymać od skrzywienia się z odrazą. Uparcie trzymał usta ściśnięte i po prostu czekał na klarowną odpowiedź. Wolał skupić się na zadaniu, jakie mu przypadło, nawet jeśli musiał je dzielić z najbardziej zadufanym współpracownikiem spośród wszystkich. Był w stanie utrzymać beznamiętną maskę na twarzy, gdy spokojnie wysłuchiwał relacji Croucha. Postać Lecuyera była mu znana, choć każdy bardziej rozgarnięty urzędnik powinien być zapoznany z tą sylwetką. Od kilku lat nie cichły plotki jakoby Lecuyer był szarą eminencją stojącą za zmianami na rzecz już i tak uprzywilejowanych czystokrwistych rodzin. Ponoć w każdej plotce można odnaleźć ziarno prawdy.
– Żadnych – odparł ostro, samemu kierując spojrzenie ku wejściu do sali. Miał nadzieję, że delegacja zjawi się jak najszybciej, aby nie musiał dłużej ograniczać się tylko do towarzystwa Amadeusa. Na całe szczęście drzwi w końcu się uchyliły. Nie czekał na reakcję Croucha, wyszedł naprzeciw delegacji jako pierwszy z poważnym wyrazem twarzy.
– Soyez le bienvenu – powitał delegata i jego asystentkę przyjaznym tonem, przyoblekając jednocześnie na twarz uśmiech nikły i blady, właściwie ledwo widoczny. Entuzjazm w podobnej sytuacji nie był wskazany, ponieważ zagranicznych gości podejmował w momencie trudnym dla Wielkiej Brytanii.
Nie umknęły mu uważne spojrzenia kobiety i niezachwiana postawa mężczyzny. C'est une horrible, horrible tragédie, właśnie od ubolewania zaczął w pierwszej kolejności. Czego Francuzi mogli oczekiwać od dzisiejszej wizyty w jednej z ogromnych sal Banku Gringotta użyczonej Brytyjskiemu Ministerstwu Magii na tymczasową siedzibę Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów? Mogli wyobrażać sobie, że zastaną kompletny chaos w postaci do dziś roztrzęsionych czarodziejów po jakże straszliwej tragedii, jaka ich dotknęła. Lecz brytyjscy urzędnicy nie popadli w popłoch, przeciwnie, od razu podjęli się odbudowania swoich struktur. Upajanie się nieszczęściem czarodziejów niekoniecznie lubianej nacji czy też docenienie ich starań w stronę przywrócenia normalności nie było jednak tą największą motywacją. Francuscy przedstawiciele chcieli przede wszystkim upewnić się, że sami są bezpieczni. O ile nie musieli na chwilę obecną zamartwiać się podobnym atakiem na własne ośrodki władzy, to jednak zamach był mocnym uderzeniem nie tylko w pewien ustalony już porządek prawny na szczeblu krajowym, ale również w cały system międzynarodowy czarodziejskiego świata, tak długo i skrupulatnie budowany. Jeśli jedno z kluczowych ministerstw w Europie nie radziło sobie z radykałami, wówczas wzrastało prawdopodobieństwo pogwałcenia Kodeksu Tajności Czarodziejów. Black już słyszał o tym, jak to czarodziejskie gazety we Francji rozpisują się o niestabilnej sytuacji w Wielkiej Brytanii, która może doprowadzić do odkrycia magii przez mugoli.
Choć do powitania wyszedł jako pierwszy, przejmując w ten sposób inicjatywę, to jednak nie wyszedł od razu z propozycją oprowadzenia francuskiej delegacji. Żeby tradycji stało się zadość, wymieniał się grzecznościowymi formułkami, kątem oka obserwując zachowanie Francuzki wyraźnie stojącej odrobinę za towarzyszem. Jej zadaniem była obserwacja, to natychmiast stało się jasne. Miała wyłapywać wszelkie niuanse, aby nie dać sobie zamydlić oczu pozorami. Zaś rozmowny doradca francuskiego ministra miał ściągnąć całą uwagę na siebie.
– Żadnych – odparł ostro, samemu kierując spojrzenie ku wejściu do sali. Miał nadzieję, że delegacja zjawi się jak najszybciej, aby nie musiał dłużej ograniczać się tylko do towarzystwa Amadeusa. Na całe szczęście drzwi w końcu się uchyliły. Nie czekał na reakcję Croucha, wyszedł naprzeciw delegacji jako pierwszy z poważnym wyrazem twarzy.
– Soyez le bienvenu – powitał delegata i jego asystentkę przyjaznym tonem, przyoblekając jednocześnie na twarz uśmiech nikły i blady, właściwie ledwo widoczny. Entuzjazm w podobnej sytuacji nie był wskazany, ponieważ zagranicznych gości podejmował w momencie trudnym dla Wielkiej Brytanii.
Nie umknęły mu uważne spojrzenia kobiety i niezachwiana postawa mężczyzny. C'est une horrible, horrible tragédie, właśnie od ubolewania zaczął w pierwszej kolejności. Czego Francuzi mogli oczekiwać od dzisiejszej wizyty w jednej z ogromnych sal Banku Gringotta użyczonej Brytyjskiemu Ministerstwu Magii na tymczasową siedzibę Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów? Mogli wyobrażać sobie, że zastaną kompletny chaos w postaci do dziś roztrzęsionych czarodziejów po jakże straszliwej tragedii, jaka ich dotknęła. Lecz brytyjscy urzędnicy nie popadli w popłoch, przeciwnie, od razu podjęli się odbudowania swoich struktur. Upajanie się nieszczęściem czarodziejów niekoniecznie lubianej nacji czy też docenienie ich starań w stronę przywrócenia normalności nie było jednak tą największą motywacją. Francuscy przedstawiciele chcieli przede wszystkim upewnić się, że sami są bezpieczni. O ile nie musieli na chwilę obecną zamartwiać się podobnym atakiem na własne ośrodki władzy, to jednak zamach był mocnym uderzeniem nie tylko w pewien ustalony już porządek prawny na szczeblu krajowym, ale również w cały system międzynarodowy czarodziejskiego świata, tak długo i skrupulatnie budowany. Jeśli jedno z kluczowych ministerstw w Europie nie radziło sobie z radykałami, wówczas wzrastało prawdopodobieństwo pogwałcenia Kodeksu Tajności Czarodziejów. Black już słyszał o tym, jak to czarodziejskie gazety we Francji rozpisują się o niestabilnej sytuacji w Wielkiej Brytanii, która może doprowadzić do odkrycia magii przez mugoli.
Choć do powitania wyszedł jako pierwszy, przejmując w ten sposób inicjatywę, to jednak nie wyszedł od razu z propozycją oprowadzenia francuskiej delegacji. Żeby tradycji stało się zadość, wymieniał się grzecznościowymi formułkami, kątem oka obserwując zachowanie Francuzki wyraźnie stojącej odrobinę za towarzyszem. Jej zadaniem była obserwacja, to natychmiast stało się jasne. Miała wyłapywać wszelkie niuanse, aby nie dać sobie zamydlić oczu pozorami. Zaś rozmowny doradca francuskiego ministra miał ściągnąć całą uwagę na siebie.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przebolała już przymusowe ustąpienie z pełnego etatu w Ministerstwie, jednocześnie nie odmawiała przyjmowania zleceń od instytucji, która swego czasu ją zawiodła. Caley nie uważała, żeby jej duma specjalnie na tym cierpiała, skoro galeony wciąż wpływały do jej skrytki. Jeśli ktokolwiek miałby być niezadowolony z przebiegu wydarzeń to tylko i wyłącznie jej mąż, który nie zdołał utrzymać posady nawet pomimo swoich olbrzymich tendencji do lizusostwa. Oczywiście w domu wżywał się za to na żonie, lecz ona wiedziała swoje – nawet jako kobieta była dla Ministerstwa cenniejsza, niż Cedrik; napawało ją to pewnym rodzajem satysfakcji, tym samym, który pozwolił jej odpowiedzieć na propozycję kolejnego zlecenia… a to niezwykle ją zaskoczyło.
Była naocznym świadkiem wybuchu rządowego gmachu, mało brakowało, a sama mogła stracić coś więcej niż zdrowie; pamięć o tym wydarzeniu miała zostać z czarownicą pod postacią blizny na brzuchu, ale Caley już dawno przestała przejmować się cielesnymi niedoskonałościami. Zdawała sobie sprawę, że Ministerstwo nie będzie wiecznie podnosiło się z kolan, a odpowiednie organy w mig zajmą się jego odbudową, jednak nowa lokalizacja departamentu, w którym kiedyś pracowała, przyprawiła ją o kolejną falę mocnej satysfakcji. To Bank Gringotta udzielał Departamentowi Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów swojego terenu, swoich rozległych sal i korytarzy. Spencer-Moon nie musiała czekać długo, aż odezwali się do niej pierwsi zainteresowani pomocą w kwestii przeniesienia, a pierwszego lipca przekraczała próg gmachu banku z dumnie uniesioną głową.
Ubrana w białą koszulę i długą, butelkowozieloną spódnicę oraz dopasowaną szatę wyróżniała się wyglądem na tle zapracowanych sekretarek i asystentek, które biegały od biurka do biurka i usiłowały odnaleźć odpowiednią dokumentacje, od której leżały losy brytyjskiej dyplomacji. Nie bez poczucia wyższości Caley wędrowała labiryntem regałów i biurek, prosto do gabinetu szefostwa Departamentu – po drodze rzuciła kilka litościwych spojrzeń osobom, które kiedyś spotykała na korytarzach dawnego Ministerstwa. Czuła się ważna i niezastąpiona, choć zapewne nie była jedyną tłumaczką goblideguckiego, gotową wesprzeć dawnych przełożonych. Wybrali ją, bo była najlepsza.
Zapukała do mahoniowych drzwi i odczekała stosowną chwilę, by następnie chwycić za klamkę i znaleźć się w środku – wciąż zagraconego lecz względnie reprezentacyjnego – gabinetu szefa Departamentu. Czekał on tam na nią we własnej osobie, przy swoim biurku goszcząc nieznanego Caley goblina.
- Pani Spencer-Moon, dzień dobry. Cieszę się niezmiernie, że już się pani pojawiła, możemy mieć to z głowy – mężczyzna siedzący za biurkiem rozluźnił się nieco, jakby gorączkowo wyczekiwał pojawienia się w pomieszczeniu trzeciej osoby.
Być może to osoba goblina tak na niego działała, ponieważ sama blondynka nie mogła nie dostrzec jak ostrymi rysami twarzy obdarzony jest nieznajomy. Jego haczykowaty nos był olbrzymi, zajmował co najmniej połowę jego twarzy, a w parze z małymi, szeroko rozstawionymi oczami, gęstymi brwiami i ustami zaciśniętymi w wąską kreskę całość wypadała niemalże złowrogo.
- To nasza tłumaczka, pani Spencer-Moon. A oto Oberon, osoba odpowiedzialna za nadzorowanie pracowników Ministerstwa działających na terenie Banku – wyjaśnił Szef, przedstawiając sobie dwójkę.
Twarz Caley nie drgnęła, lecz ona sama od razu wyczuła pierwszą wpadkę mężczyzny. Dlaczego nie przedstawił goblina jako pana, skoro jej samej nie poskąpił grzeczności? Założyłaby się o całe złoto ze swojej skrytki, że istota poczuła się urażona, lecz zniewagę zamierzała pomścić w najmniej spodziewanym momencie.
Szef nie zamierzał jednak tracić czasu, bowiem po wskazaniu czarownicy krzesła, na którym ta usiała, od razu przeszedł do konkretów, przesuwając plik pergaminów w jej stronę.
- To egzemplarz naszej umowy z bankiem, napisany oczywiście w języku goblideguckim – mężczyzna westchnął, a Caley stwierdziła, że musiał być naprawdę bardzo naiwny, skoro spodziewał się czegokolwiek innego – Przetłumacz go proszę, a później oddamy stenografce do przepisania w trzech egzemplarzach. Oberon jest tutaj w celu upewnienia się, że oboje dobrze zrozumiemy zasady, jakie obowiązują pracowników Ministerstwa, wykonujących swoje zadania na terenie banku.
Czarownica uprzejmie skinęła głową i uznała, że wypadałoby się wreszcie pokazać z dobrej strony przed znajomym jedynie z imienia goblinem.
- Jesteśmy naprawdę wdzięczni za tę gościnę – odezwała się uprzejmie w jego języku, będąc pewną, że jej Szef nie rozumie ani słowa – Nawet jeśli nie wszyscy okazują to w sposób, w jaki powinni.
Kąciki ust Oberona na moment uniosły się ku górze.
- Osobiście nie miałbym nic przeciwko, gdyby niektórzy z Was złamali umowę i zawędrowali na korytarze nieprzeznaczone dla waszych oczu… Mielibyśmy idealną okazję do przetestowania naszych mechanizmów obronnych – wiedziała, że żartował, choć jego ciemne oczy pozostawały niewzruszone żadną emocją.
- Selekcja naturalna – odparła tylko, przejmując wreszcie w dłonie pergaminy i spoglądając na niepokojącego się już Szefa.
Wielu ludzi miało ten okropny nawyk, że niepokoili się, gdy Caley rozmawiała w ich obecności po goblidegucku. Wiedziała jednak, że powinna to ignorować, tak jak ignorowała zirytowanego jej domowym norweskim Cedrika.
Wskazano jej biurko, przy którym mogła pracować oraz wręczono słownik, a czarownica postawiła na blacie przyniesioną przez siebie klepsydrę. Presja czasu działała czasem cuda, choć w tym przypadku nie była szalenie nagląca to Spencer-Moon lubiła mieć kontrolę nad możliwie największą ilością aspektów swojej pracy. Jednym ruchem rozpięła szatę i powiesiła ją na wieszaku, po czym rozsiadła się wygodnie na krześle i zabrała za wykonywanie swojego zadania.
Zaczęła od przeczytania całej treści umowy, którą zrozumiała bez problemu, wychwytując kwestie rozbieżności językowych, jakie mogłyby zostać ewentualnie wykorzystane przez Bank w celu ominięcia pewnych niuansów zawartych w kontrakcie. Uśmiechnęła się pod nosem; zawsze darzyła sprytne gobliny pewnym sentymentem, istoty te miały niezwykłą żyłkę do interesów, ale także i kombinatorstwa. W umowie zawarte były przeróżne kwestie, takie jak poruszanie się na wyznaczonym terenie, szczegółowe rozplanowanie działów Departamentu, schemat rozstawienia regałów i biurek oraz hierarchia w jakiej należało zwracać się do goblinów podnajmujących bankowe pomieszczenie na ministerialne cele. Caley poprawiła ciasny koczek i chwyciła pióro, którym niespiesznie i starannie spisywać zaczęła treść kontraktu w jezyku angielskim. W międzyczasie Oberon oraz jej Szef zdążyli opuścić gabinet, zapewniając ją, że wrócą po upływie dwóch godzin. Blondynka miała więc stosunkowo dużo czasu, a na dodatek nie musiała przejmować się legalną kwestią umowy – ona miała ją jedynie przetłumaczyć, a dopiero znawcy prawa ocenią, czy dokument ten może mieć jakiekolwiek pokrycie. To dziwne, że Ministerstwo już zaczęło się tu zadomawiać, skoro nikt nie podpisał jeszcze wiążącej decyzji o wynajmie. Przewróciła oczami, z rezygnacją wzdychając nad rządowym chaosem, po czym wróciła do pracy i przez następne kilkadziesiąt minut słychać było jedynie skrzypienie pióra po pergaminowej fakturze.
Gdy piasek w klepsydrze przesypał się całkiem, Caley potrzebowała jeszcze kilku dodatkowych minut na ostatnie szlify oraz powtórne sprawdzenie spisanego przez siebie tekstu. Gdy była już pewna, że treści umowy nie dało się przełożyć dokładniej, wstała zza biurka i przeciągnęła się ostrożnie – ziewnęła nawet, lecz w gruncie rzeczy była zadowolona z wykonanego zadania.
Wychyliła się z gabinetu i dała znać Szefowi, że skończyła, a ten pojawił się z pomieszczeniu już pięć minut później; towarzyszył mu oczywiście Oberon, z zaciekawieniem spoglądający na Caley. Jeśli wszystko miało pójść po jej myśli, zapewne nie było to ich ostatnie spotkanie w tym miesiącu.
- Czy to… niemożliwe… oszaleli? – mamrotał pod nosem mężczyzna, lecz był świadomy profesjonalizmu swojej pracownicy, dlatego nie złożył najmniejszych zastrzeżeń co do tłumaczenia – Muszę to skonsultować, puszczą nas z torbami… - westchnął głęboko, docierając niemal do końca dokumentu, w którym podane były wreszcie koszty całego przedsięwzięcia.
Oberon uśmiechał się cwanie, a Caley spoglądała na niego kątem oka.
- Dobrze się pani spisała. Widząc jego minę jestem pewien, że niczego pani nie przeoczyła – dodał jeszcze, gdy czarownica usłyszała, że jej zadanie zostało spełnione.
- Jestem profesjonalistką, zapewniam pana – szacunek okazywany goblinowi mógł jej w przyszłości przynieść same korzyści.
Kilka minut później złożyła podpis pod swoim tłumaczeniem oraz poświadczeniem poufności i pożegnawszy się zarówno ze swoim szefem, jak i Oberonem, opuściła gabinet, wracając przez ten sam labirynt mebli, który pokonała wcześniej. Dobrze, że pracownicy nie wiedzieli, co znajdowało się pod pomieszczeniem, w którym teraz uganiali się jak w ukropie.
| zt
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby miał przed sobą jakiegokolwiek innego pracownika Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, zapewne dążyłby do niezobowiązującej rozmowy, która względnie umiliłaby oczekiwanie na przybycie Francuzów. Tymczasem dość oczywistym było to, że na lorda Blacka nie należało marnować oddechu; Amadeus wątpił zresztą, by jego towarzysz miał cokolwiek ciekawego do powiedzenia. Pomiędzy dwoma mężczyznami zapadła zatem cisza, której lord Crouch nie miał zamiaru przerywać, wzorem Alpharda skupiając spojrzenie na drzwiach i licząc na to, że francuscy delegaci cenili sobie punktualność.
Wreszcie na progu pojawiła się oczekiwana para. Amadeus drgnął, gotowy wyjść jej na powitanie, lecz spóźnił się dosłownie o ułamek sekundy – lord Black był od niego szybszy i już podążał ku Francuzom. Amadeus zignorował ukłucie irytacji, wiedząc, że od tego momentu aż do końca wizyty gości zza kanału on i Alphard musieli stanowić zespół, a jakiekolwiek zgrzyty pomiędzy nimi mogły zostać negatywnie odebrane przez Francuzów.
Czyżby przełożeni Amadeusa postanowili przeprowadzić trening dla jego cierpliwości?
Nie zwlekając ani chwili dłużej, zrównał się z Blackiem, witającym już gości z dość grobową miną i rozprawiającym o tragedii, jaka spotkała Wielką Brytanię. Amadeus posłał Lecuyerowi i Mortain szeroki uśmiech, póki co pozostając jednak milczący i z najwyższą niechęcią pozwalając grać Alphardowi pierwsze skrzypce – samolubnie dochodząc do wniosku, że sam zrobiłby to o wiele lepiej i już na wstępie nadałby spotkaniu inny ton, kładąc nacisk nie na ubolewanie, ale na energiczność i gotowość do mężnego stawienia czoła chaosowi.
Choć nie mógł zignorować tej uporczywej myśli, skupiał się jednak na Francuzach, czujnie obserwując mężczyznę i kobietę. Nie musiał zastanawiać się zbyt długo nad podziałem ról, jaki istniał pomiędzy nimi; szybko doszedł do wniosku, że wbrew pozorom to Mortain - dość milcząca w porównaniu ze swoim wygadanym partnerem, ale wyjątkowo czujna - mogła budzić największą obawę.
Jakże kuriozalnie to brzmiało – kobieta budząca obawę.
Gdy Alphard skończył wymieniać grzeczności z Francuzami, Amadeus instynktownie wyczuł, że należało teraz przystąpić do właściwej części wizyty. W jego mniemaniu zorganizowany w sali Banku Gringotta departament nie był niczym godnym pokazania, jeśli pamiętało się jego poprzednią, majestatyczną siedzibę, lecz na potrzeby wizyty zamierzał dołożyć starań, aby nie dać tego po sobie poznać.
- Monsieur Lecuyer, madame Mortain, domyślam się, że chcieliby państwo teraz zobaczyć, jak departament funkcjonuje po przenosinach. Zapraszam więc za mną – przejął pałeczkę, odwracając się i ruszając w głąb sali, kiedy tylko Francuzi wyrazili taką chęć. Zerknął przy tym przelotnie na Alpharda, licząc na to, że skupi się na obserwacji ich ciekawskich gości.
- Dzięki niebywałej życzliwości Banku Gringotta udało nam się zorganizować departament właśnie w tej sali – zaczął lord Crouch, krocząc powoli wzdłuż linii masywnych biurek i stojących przed nimi tabliczek. - Oczywiście dysponujemy teraz mniejszą przestrzenią i nie mamy osobnych gabinetów, lecz w żaden sposób nie jest to przeszkodą dla funkcjonowania departamentu. Mieszą się tu wszystkie nasze odziały, a petenci bez problemu mogą je odnaleźć dzięki odpowiednim tabliczkom – wykonał drobny ruch dłonią, wskazując najbliższą z nich. Znajdowało się tu biuro Międzynarodowej Konfederacja Czarodziejów MKCz.
Zamilkł na moment, akurat wtedy, gdy głos zabrał doradca francuskiego ministra.
- W maju odwołano decyzję o wyjściu z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów MKCz. Czy w świetle ostatnich wydarzeń Wielka Brytania zamierza dążyć do podtrzymania tego postanowienia? – zapytał, spoglądając to na Alpharda, to na Amadeusa.
Wreszcie na progu pojawiła się oczekiwana para. Amadeus drgnął, gotowy wyjść jej na powitanie, lecz spóźnił się dosłownie o ułamek sekundy – lord Black był od niego szybszy i już podążał ku Francuzom. Amadeus zignorował ukłucie irytacji, wiedząc, że od tego momentu aż do końca wizyty gości zza kanału on i Alphard musieli stanowić zespół, a jakiekolwiek zgrzyty pomiędzy nimi mogły zostać negatywnie odebrane przez Francuzów.
Czyżby przełożeni Amadeusa postanowili przeprowadzić trening dla jego cierpliwości?
Nie zwlekając ani chwili dłużej, zrównał się z Blackiem, witającym już gości z dość grobową miną i rozprawiającym o tragedii, jaka spotkała Wielką Brytanię. Amadeus posłał Lecuyerowi i Mortain szeroki uśmiech, póki co pozostając jednak milczący i z najwyższą niechęcią pozwalając grać Alphardowi pierwsze skrzypce – samolubnie dochodząc do wniosku, że sam zrobiłby to o wiele lepiej i już na wstępie nadałby spotkaniu inny ton, kładąc nacisk nie na ubolewanie, ale na energiczność i gotowość do mężnego stawienia czoła chaosowi.
Choć nie mógł zignorować tej uporczywej myśli, skupiał się jednak na Francuzach, czujnie obserwując mężczyznę i kobietę. Nie musiał zastanawiać się zbyt długo nad podziałem ról, jaki istniał pomiędzy nimi; szybko doszedł do wniosku, że wbrew pozorom to Mortain - dość milcząca w porównaniu ze swoim wygadanym partnerem, ale wyjątkowo czujna - mogła budzić największą obawę.
Jakże kuriozalnie to brzmiało – kobieta budząca obawę.
Gdy Alphard skończył wymieniać grzeczności z Francuzami, Amadeus instynktownie wyczuł, że należało teraz przystąpić do właściwej części wizyty. W jego mniemaniu zorganizowany w sali Banku Gringotta departament nie był niczym godnym pokazania, jeśli pamiętało się jego poprzednią, majestatyczną siedzibę, lecz na potrzeby wizyty zamierzał dołożyć starań, aby nie dać tego po sobie poznać.
- Monsieur Lecuyer, madame Mortain, domyślam się, że chcieliby państwo teraz zobaczyć, jak departament funkcjonuje po przenosinach. Zapraszam więc za mną – przejął pałeczkę, odwracając się i ruszając w głąb sali, kiedy tylko Francuzi wyrazili taką chęć. Zerknął przy tym przelotnie na Alpharda, licząc na to, że skupi się na obserwacji ich ciekawskich gości.
- Dzięki niebywałej życzliwości Banku Gringotta udało nam się zorganizować departament właśnie w tej sali – zaczął lord Crouch, krocząc powoli wzdłuż linii masywnych biurek i stojących przed nimi tabliczek. - Oczywiście dysponujemy teraz mniejszą przestrzenią i nie mamy osobnych gabinetów, lecz w żaden sposób nie jest to przeszkodą dla funkcjonowania departamentu. Mieszą się tu wszystkie nasze odziały, a petenci bez problemu mogą je odnaleźć dzięki odpowiednim tabliczkom – wykonał drobny ruch dłonią, wskazując najbliższą z nich. Znajdowało się tu biuro Międzynarodowej Konfederacja Czarodziejów MKCz.
Zamilkł na moment, akurat wtedy, gdy głos zabrał doradca francuskiego ministra.
- W maju odwołano decyzję o wyjściu z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów MKCz. Czy w świetle ostatnich wydarzeń Wielka Brytania zamierza dążyć do podtrzymania tego postanowienia? – zapytał, spoglądając to na Alpharda, to na Amadeusa.
Wcale nie rozprawiali o jakiejkolwiek strategii, jaką należałoby obrać wobec francuskiej delegacji, lecz to w ich przypadku nie stanowiło żadnego problemu, wszak obaj mieli już wystarczająco bogate doświadczenie, aby łatwo dostosowywać się do wszelkich sytuacji. Co prawda to Amadeus był tym, który długie lata spędził u boku brytyjskich ambasadorów w placówkach zagranicznych, jednak Alphard w żaden sposób nie ustępował mu bystrością umysłu. Byli w stanie odpowiednio zareagować bez snucia wiele godzin przed spotkaniem listy możliwych scenariuszy. Zadanie im przydzielone tak na dobrą sprawę wcale nie było zbytnio angażujące, wystarczyło jedynie zważać na własne słowa i z uwagą obserwować rozmówców przybyłych z Francji. Choć Black w duchu postanowił mieć oko także i na lorda Croucha, któremu nie potrafiłby zawierzyć w nawet najbardziej błahej kwestii, mimo że zmuszeni zostali do kooperacji. Zamiast przeklinać obraźliwą dla siebie decyzję przełożonych zdecydował stawić czoła wyzwaniu.
Spokojnym krokiem ruszyli wzdłuż rzędu biurek, wyraźnie za przykładem Croucha, przez niego prowadzeni w głąb ogromnej sali. Podział obowiązków nastąpił instynktownie. Amadeus podjął się oprowadzenia gości, Alphard zaś śledził uważnie każdy gest, wsłuchiwał w każde słowo. Francuska reprezentacja poniekąd wymusiła ten podział własnym sposobem bycia. Monsieur Lecuyer szedł z przodu, dumnie dotrzymując kroku starszemu Brytyjczykowi, przy czym jawnie sunął spojrzeniem po otoczeniu. Madame Mortain trzymała się z tyłu i zachowywała zdecydowanie większą dyskrecję, gdy przenikliwe spojrzenie rzucała nie tyle na biurka, co na obecne na nich dokumenty, czym jednak nie ściągała uwagi, w swym opanowaniu i skrytości wręcz niezauważalna. Black nie starał się zabawiać ją jakąkolwiek wymianą zdań, oddając na dobrą chwilę inicjatywę Amadeusowi objaśniającemu to, jak funkcjonuje Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów po czerwcowym zamachu. Rzecz jasna przedstawiał wszystko w dobrym świetle, co bolało Alpharda pozbawionego własnego gabinetu. Nie zdradził się niczym z własną irytacją.
Doradca francuskiego ministra z premedytacją rzucił pytanie niewygodne, na swój sposób wielce zuchwałe, zaś spojrzeniem sunął po brytyjskich urzędnikach, zwyczajnie czekając na ich potknięcie.
– Naturalnie – oznajmił z uprzejmym uśmiechem, dokonując w ten sposób wstępu do dłuższej odpowiedzi. – Brytyjskie Ministerstwo Magii doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak ważna jest współpraca międzynarodowa. Współpraca z Międzynarodową Konfederacją Czarodziejów MKCz pozostaje naszym priorytetem.
Doradca uśmiechnął się pobłażliwe, zaś jego towarzyszka nieprzerwanie wpatrywała się w Blacka. Mieli w sobie wystarczająco dużo taktu, aby nie prowokować gospodarzy pytaniem o to, dlaczego podjęto decyzje o wystąpieniu z organizacji międzynarodowej zrzeszającej magiczne społeczeństwa z całego świata.
– Czy aktywność radykałów nie wpłynie na przestrzeganie Kodeksu Tajności? Nie zawaham się stwierdzić, że kwestia ta jest istotna nie tylko dla Brytyjczyków.
Alphard milczał, tym razem pole do popisu oddając Crouchowi.
Spokojnym krokiem ruszyli wzdłuż rzędu biurek, wyraźnie za przykładem Croucha, przez niego prowadzeni w głąb ogromnej sali. Podział obowiązków nastąpił instynktownie. Amadeus podjął się oprowadzenia gości, Alphard zaś śledził uważnie każdy gest, wsłuchiwał w każde słowo. Francuska reprezentacja poniekąd wymusiła ten podział własnym sposobem bycia. Monsieur Lecuyer szedł z przodu, dumnie dotrzymując kroku starszemu Brytyjczykowi, przy czym jawnie sunął spojrzeniem po otoczeniu. Madame Mortain trzymała się z tyłu i zachowywała zdecydowanie większą dyskrecję, gdy przenikliwe spojrzenie rzucała nie tyle na biurka, co na obecne na nich dokumenty, czym jednak nie ściągała uwagi, w swym opanowaniu i skrytości wręcz niezauważalna. Black nie starał się zabawiać ją jakąkolwiek wymianą zdań, oddając na dobrą chwilę inicjatywę Amadeusowi objaśniającemu to, jak funkcjonuje Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów po czerwcowym zamachu. Rzecz jasna przedstawiał wszystko w dobrym świetle, co bolało Alpharda pozbawionego własnego gabinetu. Nie zdradził się niczym z własną irytacją.
Doradca francuskiego ministra z premedytacją rzucił pytanie niewygodne, na swój sposób wielce zuchwałe, zaś spojrzeniem sunął po brytyjskich urzędnikach, zwyczajnie czekając na ich potknięcie.
– Naturalnie – oznajmił z uprzejmym uśmiechem, dokonując w ten sposób wstępu do dłuższej odpowiedzi. – Brytyjskie Ministerstwo Magii doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak ważna jest współpraca międzynarodowa. Współpraca z Międzynarodową Konfederacją Czarodziejów MKCz pozostaje naszym priorytetem.
Doradca uśmiechnął się pobłażliwe, zaś jego towarzyszka nieprzerwanie wpatrywała się w Blacka. Mieli w sobie wystarczająco dużo taktu, aby nie prowokować gospodarzy pytaniem o to, dlaczego podjęto decyzje o wystąpieniu z organizacji międzynarodowej zrzeszającej magiczne społeczeństwa z całego świata.
– Czy aktywność radykałów nie wpłynie na przestrzeganie Kodeksu Tajności? Nie zawaham się stwierdzić, że kwestia ta jest istotna nie tylko dla Brytyjczyków.
Alphard milczał, tym razem pole do popisu oddając Crouchowi.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Francuzi – jak zwykle wtykający nos w nieswoje sprawy, zbyt dociekliwi i mierzący wszystko własną miarą. W ciągu swojej długoletniej kariery Amadeus zdążył już poznać się na nich, przerobić dziesiątki podobnych delegacji, z których każda skrupulatnie rozliczała go z nawet najmniejszego potknięcia – całe szczęście, że tych było niewiele – a dzisiejsi goście nie odbiegali pod tym względem od normy. Choć nie widział Francuzki, podążającej za jego plecami u boku lorda Blacka, mógł się założyć, że wypełniała teraz swoją część zadania nie mniej sumiennie niż jej partner, który najwidoczniej postanowił wziąć teraz Brytyjczyków w krzyżowy ogień pytań.
Energiczny i o żywym spojrzeniu, zdawał się być do tego stworzony.
Gdy więc Alphard zabrał głos, przylepiwszy do twarzy kurtuazyjny uśmiech, Amadeus wstrzymał na moment oddech, błagając w myślach, aby lord Black nie skompromitował nagle całego Ministerstwa. O dziwo, mężczyzna mówił jednak dość rozsądnie – niesłychane! - dlatego Crouch ograniczył się tylko do krótkiego skinięcia głową, aby potwierdzić słowa swojego towarzysza. Mimo to byłby ślepcem, gdyby nie dostrzegł dość pobłażliwego uśmiechu, który wykwitł na wargach Lecuyera, kiedy Alphard skończył swój wywód. Czyżby zarówno Black, jak i Crouch musieli dzisiaj wspiąć się na wyżyny retoryki, byle tylko zetrzeć mu go z twarzy?
Gdy z ust Francuza padło kolejne pytanie, Amadeus instynktownie wyczuł, że rozmowa zdecydowanie zeszła na grząski grunt. Z drugiej strony pytanie dyplomaty wcale go nie dziwiło; wieści o niepokojach w ich magicznym społeczeństwie podróżowały daleko poza Wysypy Brytyjskie, a i tak wciąż zdarzało mu się natrafiać na głupców, którzy sądzili, że zimne wody kanału La Manche skutecznie oddzielały resztę magicznego świata od wszystkiego, co działo się w Wielkiej Brytanii.
Odchrząknął nieznacznie, znów kiwając głową, by zapewnić Francuza, że doskonale rozumiał jego obawy.
- Monsieur, radykałowie byli i będą. Mielibyśmy doprawdy idealne społeczeństwo, gdyby nikt nie miał tendencji do popadania w skrajności – pozwolił sobie na nieznaczne wzruszenie ramionami, jakby tłumaczył mężczyźnie coś oczywistego. - Ich działalność jest jednak monitorowana i sukcesywnie zwalczana, kiedy tylko grozi złamaniem Kodeksu Tajności. Jak moglibyśmy zapomnieć o prawie, które sami stworzyliśmy? – uśmiechnął się lekko. I nie do końca szczerze. - Monsieur, musi pan wiedzieć, że wywodzę się z rodu Crouchów, którego zasługą jest uchwalenie kodeksu. Splamiłbym własny honor, gdybym nie dbał o to, aby był on przestrzegany - nie potrafił opisać, jak wielką satysfakcję sprawiało mu wspominanie o osiągnięciach Crouchów tuż przy Blacku.
Nie potrafił powiedzieć, czy ta odpowiedź przekonała Francuza – wyraz jego twarzy był tym razem dość nieodgadniony – dlatego Amadeus, rzucając Alphardowi krótkie spojrzenie, postanowił nadać tempa wizycie i subtelnym gestem zachęcił towarzystwo do kontynuowania spaceru.
Przechodzili właśnie obok kolejnego z biurek, na którym ktoś pozostawił kilkutygodniowe wydanie Proroka Codziennego, otwarte na Nekrologach, kiedy lord Crouch usłyszał, jak milcząca do tej pory Francuzka zabrała głos.
- Sacrebleu! To była doprawdy straszliwa tragedia. Martwiące jest to, jak swobodnie czują się ostatnimi czasy środowiska ekstremistyczne – skomentowała, przystając przy biurku. Crouch mógłby przysiąc, że wyłapał w jej słowach nutę ironii. - Czy sprawcy zostali już ujęci? – zapytała po chwili.
Energiczny i o żywym spojrzeniu, zdawał się być do tego stworzony.
Gdy więc Alphard zabrał głos, przylepiwszy do twarzy kurtuazyjny uśmiech, Amadeus wstrzymał na moment oddech, błagając w myślach, aby lord Black nie skompromitował nagle całego Ministerstwa. O dziwo, mężczyzna mówił jednak dość rozsądnie – niesłychane! - dlatego Crouch ograniczył się tylko do krótkiego skinięcia głową, aby potwierdzić słowa swojego towarzysza. Mimo to byłby ślepcem, gdyby nie dostrzegł dość pobłażliwego uśmiechu, który wykwitł na wargach Lecuyera, kiedy Alphard skończył swój wywód. Czyżby zarówno Black, jak i Crouch musieli dzisiaj wspiąć się na wyżyny retoryki, byle tylko zetrzeć mu go z twarzy?
Gdy z ust Francuza padło kolejne pytanie, Amadeus instynktownie wyczuł, że rozmowa zdecydowanie zeszła na grząski grunt. Z drugiej strony pytanie dyplomaty wcale go nie dziwiło; wieści o niepokojach w ich magicznym społeczeństwie podróżowały daleko poza Wysypy Brytyjskie, a i tak wciąż zdarzało mu się natrafiać na głupców, którzy sądzili, że zimne wody kanału La Manche skutecznie oddzielały resztę magicznego świata od wszystkiego, co działo się w Wielkiej Brytanii.
Odchrząknął nieznacznie, znów kiwając głową, by zapewnić Francuza, że doskonale rozumiał jego obawy.
- Monsieur, radykałowie byli i będą. Mielibyśmy doprawdy idealne społeczeństwo, gdyby nikt nie miał tendencji do popadania w skrajności – pozwolił sobie na nieznaczne wzruszenie ramionami, jakby tłumaczył mężczyźnie coś oczywistego. - Ich działalność jest jednak monitorowana i sukcesywnie zwalczana, kiedy tylko grozi złamaniem Kodeksu Tajności. Jak moglibyśmy zapomnieć o prawie, które sami stworzyliśmy? – uśmiechnął się lekko. I nie do końca szczerze. - Monsieur, musi pan wiedzieć, że wywodzę się z rodu Crouchów, którego zasługą jest uchwalenie kodeksu. Splamiłbym własny honor, gdybym nie dbał o to, aby był on przestrzegany - nie potrafił opisać, jak wielką satysfakcję sprawiało mu wspominanie o osiągnięciach Crouchów tuż przy Blacku.
Nie potrafił powiedzieć, czy ta odpowiedź przekonała Francuza – wyraz jego twarzy był tym razem dość nieodgadniony – dlatego Amadeus, rzucając Alphardowi krótkie spojrzenie, postanowił nadać tempa wizycie i subtelnym gestem zachęcił towarzystwo do kontynuowania spaceru.
Przechodzili właśnie obok kolejnego z biurek, na którym ktoś pozostawił kilkutygodniowe wydanie Proroka Codziennego, otwarte na Nekrologach, kiedy lord Crouch usłyszał, jak milcząca do tej pory Francuzka zabrała głos.
- Sacrebleu! To była doprawdy straszliwa tragedia. Martwiące jest to, jak swobodnie czują się ostatnimi czasy środowiska ekstremistyczne – skomentowała, przystając przy biurku. Crouch mógłby przysiąc, że wyłapał w jej słowach nutę ironii. - Czy sprawcy zostali już ujęci? – zapytała po chwili.
Jakże wielką miał ochotę przewrócić oczami na te mdłe przechwałki Croucha. Doprawdy, mógłby mieć w sobie choć odrobinę przyzwoitości i darować sobie podobne wtrącenia, które przecież nic do całej sprawy nie wnosiły. Monsieur Lecuyer wcale nie wpadł w zachwyt na wieść, że ma okazję kroczyć przy boku jednego z zacnych Crouchów, jego stosunek pozostawał nadal taki sam – na wszystko miał baczenie, szukając najmniejszego potknięcia. Każdy najmniejszy błąd byłby w stanie wykorzystać na własną korzyść, co do tego Black nie miał żadnych wątpliwości.
I jednak błąd się przydarzył. Ani z winy Corucha, ani tym bardziej z winy Blacka, lecz przez brak pomyślunku innego urzędnika, co pozostawił na blacie biurka otwartą gazetę i to jeszcze na stronie z nekrologami. Madame Mortain odnalazła pretekst do ciągnięcia nieprzyjemnego wątku o działaniach radykałów. Jej przejęcie rzecz jasna było teatralne, liczba ofiar może i robiła wrażenie, ale w bystrych oczach kobiety nie kryło się zdumienie, a już na pewno nie współczucie. Właściwie była w pełni opanowana. Alphard sam zerknął jeszcze kątem oka na biurko, chcąc zapamiętać je dokładnie, przede wszystkim jego położenie, bo po nim właśnie zidentyfikuje jego durnego właściciela. Nie zawaha się skarcić urzędnika odpowiedzialnego za niewygodny obrót sytuacji.
– Brytyjskie organa ścigania są już na ich tropie – odparł z ogromnym opanowaniem, nie dając się wytrącić poruszeniem niewygodnego dla strony brytyjskiej wątku. Przecież nie mógł pozostawić francuskiej delegatki bez odpowiedzi, choć tylko mniej eleganckim rozwiązaniem było karmienie jej ogólnymi frazesami. Miał świadomość tego, że nie uda mu się dać satysfakcjonującego wyjaśnienia, mimo to zamierzał spróbować i tak oto robił dobrą minę do złej gry, nie ujawniając nawet śladowych ilości frustracji. – Kwatera Główna Aurorów już wielokrotnie udowadniała, że jest w stanie poradzić sobie z trudnymi sytuacjami. Wierzę, że i tym razem osoby odpowiedzialne za wykrycie i ujęcie zbrodniarzy wypełnią swoją powinność należycie.
Szczerze wątpił w skuteczność aurorów, ale przecież nie wypadało mówić o tym głośno, a już na pewno byłoby to rażące przy francuskiej delegacji. Skinieniem głowy zachęcił do kontynuowania obchodu, szukając tematu do rozmowy, gdy Francuz idący na przedzie z Crouchem wypytywał o szczegóły dotyczące organizacji pracy całego Departamentu w jednej wspólnej przestrzeni.
– Zapewne francuskie służby porządkowe również sprawnie radzą sobie z rozpracowaniem środowisk ekstremistycznych – zagadnął kobietę nad wyraz spokojnie, rzucając jej zaciekawione spojrzenie bez grama zawahania. Ta zaś uśmiechnęła się samymi kącikami ust niby wdzięcznie.
– Naturalnie. Nasze ministerstwo stara się wyprzedzać zagrożenia.
Na tę odpowiedź Alphard skinął głową, choć był to żałosny wybieg.
– Doświadczenia z Grindelwaldem i jego zwolennikami pomogły wypracować odpowiednie mechanizmy – dodał jeszcze z niemałą satysfakcją, który skrył pod wyrozumiałym wyrazem twarzy. Wspomnienie o sytuacji z lat dwudziestych, a więc i o próbie spopielenia Paryża, poprawiła mu nieco humor. Pokazał tą wzmianką, że nie tylko Wielka Brytania w swojej historii miała do czynienia z kryzysem. Krótki i dziki błysk w oczach kobiety wynagrodził mu przymus ukrywania prawdziwych odczuć.
I jednak błąd się przydarzył. Ani z winy Corucha, ani tym bardziej z winy Blacka, lecz przez brak pomyślunku innego urzędnika, co pozostawił na blacie biurka otwartą gazetę i to jeszcze na stronie z nekrologami. Madame Mortain odnalazła pretekst do ciągnięcia nieprzyjemnego wątku o działaniach radykałów. Jej przejęcie rzecz jasna było teatralne, liczba ofiar może i robiła wrażenie, ale w bystrych oczach kobiety nie kryło się zdumienie, a już na pewno nie współczucie. Właściwie była w pełni opanowana. Alphard sam zerknął jeszcze kątem oka na biurko, chcąc zapamiętać je dokładnie, przede wszystkim jego położenie, bo po nim właśnie zidentyfikuje jego durnego właściciela. Nie zawaha się skarcić urzędnika odpowiedzialnego za niewygodny obrót sytuacji.
– Brytyjskie organa ścigania są już na ich tropie – odparł z ogromnym opanowaniem, nie dając się wytrącić poruszeniem niewygodnego dla strony brytyjskiej wątku. Przecież nie mógł pozostawić francuskiej delegatki bez odpowiedzi, choć tylko mniej eleganckim rozwiązaniem było karmienie jej ogólnymi frazesami. Miał świadomość tego, że nie uda mu się dać satysfakcjonującego wyjaśnienia, mimo to zamierzał spróbować i tak oto robił dobrą minę do złej gry, nie ujawniając nawet śladowych ilości frustracji. – Kwatera Główna Aurorów już wielokrotnie udowadniała, że jest w stanie poradzić sobie z trudnymi sytuacjami. Wierzę, że i tym razem osoby odpowiedzialne za wykrycie i ujęcie zbrodniarzy wypełnią swoją powinność należycie.
Szczerze wątpił w skuteczność aurorów, ale przecież nie wypadało mówić o tym głośno, a już na pewno byłoby to rażące przy francuskiej delegacji. Skinieniem głowy zachęcił do kontynuowania obchodu, szukając tematu do rozmowy, gdy Francuz idący na przedzie z Crouchem wypytywał o szczegóły dotyczące organizacji pracy całego Departamentu w jednej wspólnej przestrzeni.
– Zapewne francuskie służby porządkowe również sprawnie radzą sobie z rozpracowaniem środowisk ekstremistycznych – zagadnął kobietę nad wyraz spokojnie, rzucając jej zaciekawione spojrzenie bez grama zawahania. Ta zaś uśmiechnęła się samymi kącikami ust niby wdzięcznie.
– Naturalnie. Nasze ministerstwo stara się wyprzedzać zagrożenia.
Na tę odpowiedź Alphard skinął głową, choć był to żałosny wybieg.
– Doświadczenia z Grindelwaldem i jego zwolennikami pomogły wypracować odpowiednie mechanizmy – dodał jeszcze z niemałą satysfakcją, który skrył pod wyrozumiałym wyrazem twarzy. Wspomnienie o sytuacji z lat dwudziestych, a więc i o próbie spopielenia Paryża, poprawiła mu nieco humor. Pokazał tą wzmianką, że nie tylko Wielka Brytania w swojej historii miała do czynienia z kryzysem. Krótki i dziki błysk w oczach kobiety wynagrodził mu przymus ukrywania prawdziwych odczuć.
Ostatnio zmieniony przez Alphard Black dnia 26.12.18 11:56, w całości zmieniany 1 raz
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nieszczęsny Prorok Codzienny był szramą na nieskazitelnym jak dotąd wizerunku Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów.
Ktokolwiek go tam zostawił, wykazał się wybitną lekkomyślnością, jeśli nie idiotyzmem; wizyta francuskiej delegacji nie była przecież niespodzianką i każdy, nawet najniższy rangą urzędnik wiedział, że przestrzeń departamentu miała prezentować się nienagannie. Otwarta na feralnym artykule gazeta była doskonałym pretekstem, by poruszyć niewygodny temat, co madame Mortain uczyniła bez wahania – i najprawdopodobniej z przyjemnością.
Ta mała czarownica oraz jej towarzysz powoli zaczynali działać Amadeusowi na nerwy, panosząc się po nieswoim departamencie niczym francuska para królewska, zaglądając w każdy kąt i nie szczędząc zawoalowanej nagany.
Zdawało mu się, że nie tylko on usiłował zachować kamienną twarz – lord Black już śpieszył z kolejną gładką odpowiedzią na natrętne pytanie Francuzki, choć jeszcze chwilę temu
wpatrywał się w urzędnicze biurko znaczącym wzrokiem.
Przynajmniej w tej jednej kwestii się zgadzali – wobec właściciela gazety należało wyciągnąć w najbliższym czasie konsekwencje.
- Nasze działania wymagają czasu, ale nie oznacza to, że nie są skuteczne, madame Mortain – dopowiedział jeszcze, gdy tylko Alphard skończył swój wywód. Choć głos Croucha brzmiał jak zwykle uprzejmie, dało się w nim wyczuć pewną nutę stanowczości.
Był rad, kiedy wreszcie pośpieszyli w głąb sali, pozostawiając biurko i Proroka za sobą, choć wcale nie zwiastowało to końca pytań. Monsieur Lecuyer znów z ożywieniem komentował słowa Amadeusa, opowiadającego mu pokrótce o inicjatywach departamentu, pracowitości jego urzędników, wybranych procedurach i planach na pogłębienie współpracy z Francją. Mimo że starał się poświęcać Lecuyerowi całą swoją uwagę, nie mógł oprzeć się pokusie przysłuchiwania się rozmowie prowadzonej za jego plecami – głównie po to, by upewnić się, że Black nie mówił od rzeczy.
Ale jak do tej pory spisywał się całkiem nieźle, czego Amadeus nigdy nie przyznałby na głos.
Gdy zatoczyli łuk, zbliżając się do drzwi, a więc do miejsca, z którego wyruszyli, lord Crouch odczuwał niemalże ulgę – gościnność miała swoje granice. Znalazłszy się blisko nich, przystanął w miejscu i splótł ręce na plecami, przywołując na twarz kolejny uprzejmy uśmiech. Następnie skłonił z szacunkiem głowę, wpatrując się w Lecuyera i Mortain.
- Monsieur, madame, czujemy się zaszczyceni, że mogliśmy gościć dziś państwa w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów – zaczął z powagą. - Wielką Brytanię i Francję od wieków łączą silne więzi i nieustannie dokładamy starań, aby je pielęgnować. Nasi przyjaciele zza kanału są cennymi sojusznikami w tych jakże niespokojnych czasach – jeszcze raz skłonił z szacunkiem głowę, oddając głos lordowi Blackowi, w razie gdyby i on pragnął pożegnać żabojadów, zanim odpłyną z powrotem do swojej krainy.
Ktokolwiek go tam zostawił, wykazał się wybitną lekkomyślnością, jeśli nie idiotyzmem; wizyta francuskiej delegacji nie była przecież niespodzianką i każdy, nawet najniższy rangą urzędnik wiedział, że przestrzeń departamentu miała prezentować się nienagannie. Otwarta na feralnym artykule gazeta była doskonałym pretekstem, by poruszyć niewygodny temat, co madame Mortain uczyniła bez wahania – i najprawdopodobniej z przyjemnością.
Ta mała czarownica oraz jej towarzysz powoli zaczynali działać Amadeusowi na nerwy, panosząc się po nieswoim departamencie niczym francuska para królewska, zaglądając w każdy kąt i nie szczędząc zawoalowanej nagany.
Zdawało mu się, że nie tylko on usiłował zachować kamienną twarz – lord Black już śpieszył z kolejną gładką odpowiedzią na natrętne pytanie Francuzki, choć jeszcze chwilę temu
wpatrywał się w urzędnicze biurko znaczącym wzrokiem.
Przynajmniej w tej jednej kwestii się zgadzali – wobec właściciela gazety należało wyciągnąć w najbliższym czasie konsekwencje.
- Nasze działania wymagają czasu, ale nie oznacza to, że nie są skuteczne, madame Mortain – dopowiedział jeszcze, gdy tylko Alphard skończył swój wywód. Choć głos Croucha brzmiał jak zwykle uprzejmie, dało się w nim wyczuć pewną nutę stanowczości.
Był rad, kiedy wreszcie pośpieszyli w głąb sali, pozostawiając biurko i Proroka za sobą, choć wcale nie zwiastowało to końca pytań. Monsieur Lecuyer znów z ożywieniem komentował słowa Amadeusa, opowiadającego mu pokrótce o inicjatywach departamentu, pracowitości jego urzędników, wybranych procedurach i planach na pogłębienie współpracy z Francją. Mimo że starał się poświęcać Lecuyerowi całą swoją uwagę, nie mógł oprzeć się pokusie przysłuchiwania się rozmowie prowadzonej za jego plecami – głównie po to, by upewnić się, że Black nie mówił od rzeczy.
Ale jak do tej pory spisywał się całkiem nieźle, czego Amadeus nigdy nie przyznałby na głos.
Gdy zatoczyli łuk, zbliżając się do drzwi, a więc do miejsca, z którego wyruszyli, lord Crouch odczuwał niemalże ulgę – gościnność miała swoje granice. Znalazłszy się blisko nich, przystanął w miejscu i splótł ręce na plecami, przywołując na twarz kolejny uprzejmy uśmiech. Następnie skłonił z szacunkiem głowę, wpatrując się w Lecuyera i Mortain.
- Monsieur, madame, czujemy się zaszczyceni, że mogliśmy gościć dziś państwa w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów – zaczął z powagą. - Wielką Brytanię i Francję od wieków łączą silne więzi i nieustannie dokładamy starań, aby je pielęgnować. Nasi przyjaciele zza kanału są cennymi sojusznikami w tych jakże niespokojnych czasach – jeszcze raz skłonił z szacunkiem głowę, oddając głos lordowi Blackowi, w razie gdyby i on pragnął pożegnać żabojadów, zanim odpłyną z powrotem do swojej krainy.
Całe otoczenie powinno pozostawać nienaganne, zwłaszcza w trakcie wizyt zagranicznych delegacji, gdzie każdy szczegół miał ogromne znaczenie, bo mógł rzutować na jakość wzajemnych stosunków dyplomatycznych. Trudno było zaakceptować rażący błąd ze strony brytyjskiej, ale dzięki swemu doświadczeniu i wyczuciu Black wyszedł z opresji. Nie zamierzał jednak zapomnieć o adekwatnym do przewiny ukaraniu urzędnika, co naraził cały departament na śmieszność. W jego mniemaniu winny powinien pożegnać się raz na zawsze z pracą na jakimkolwiek odpowiedzialnym stanowisku. Gdyby się okazało, ze biedak ma na utrzymaniu gromadną rodzinę, kierownictwo mogłoby się nad nim zlitować i w ostateczności wysłać go do jednego z tych żałosnych ministerialnych organów, choćby do Urzędu Łączności z Centaurami. Tylko do dyplomacji na tak niskim poziomie może nadawać się człowiek, który trzyma na swym biurku gazetę otwartą na dziale z nekrologami.
Łatwo przeszedł do porządku dziennego z nagłym problemem, rozpoczynając krótką dysputę na temat możliwości francuskich służb porządkowych. Wspomnienie o ledwo unikniony spopieleniu całego Paryża przez Grindelwalda nie mogło być ot tak zapomniane. Francuzka próbowała udowodnić, że w obecnej chwili w jej kraju podobne zagrożenie nie miało racji bytu. Ale Black doskonale wiedział, że jej zgrabne wymówki to tuszowanie stanu faktycznego. Nawet francuscy czarodzieje mieli dość panoszących się mugoli. Dobrze pamiętał nastroje czarodziejskiej społeczności z drugiej strony kanału, które panowały trzy lata po II wojnie światowej – był przekonany, że nienawiść do miernoty, co rozpoczęła krwawy konflikt w Europie a później i poza nią wciąż tkwi wśród czarodziejów. Nie wypadało jednak mówić o tym głośno.
Znaleźli się z powrotem na początku swej drogi, więc nadszedł czas pożegnać. To Crouch wystąpił jako pierwszy.
– Mamy nadzieję, że wizyta w naszym departamencie rozjaśniła państwu obecną sytuację Brytyjskiego Ministerstwa Magii – dodał jeszcze na sam koniec ich pożegnania, bo niezbyt wiele pozostało mu do powiedzenia po wypowiedzeniu tych wszystkich jakże gładkich słówek przez Croucha podkreślających wzajemny szacunek. W końcu francuska strona opuściła elegancką salę, potem zaś Black sunął spojrzeniem za Lecuyerem i Mortain, wyprowadzając ich w ten sposób z samego Banku Gringotta.
– Dziękuję za współpracę, lordzie Crouch – rzucił w jego stronę, lecz bez choćby nuty wdzięczności, która mogłaby fałszywie zaświadczyć o prawdziwości jego słów. Obaj uczynili swą powinność i godnie zaprezentowali Brytyjskie Ministerstwo Magii przed francuską delegacją. Łaskawie obdarzył mężczyznę ostatnim spojrzeniem, po czym odwrócił się i dumnie skierował w stronę własnego stanowiska pracy. Miał jeszcze do uporządkowania stertę dokumentów.
| z tematu
Łatwo przeszedł do porządku dziennego z nagłym problemem, rozpoczynając krótką dysputę na temat możliwości francuskich służb porządkowych. Wspomnienie o ledwo unikniony spopieleniu całego Paryża przez Grindelwalda nie mogło być ot tak zapomniane. Francuzka próbowała udowodnić, że w obecnej chwili w jej kraju podobne zagrożenie nie miało racji bytu. Ale Black doskonale wiedział, że jej zgrabne wymówki to tuszowanie stanu faktycznego. Nawet francuscy czarodzieje mieli dość panoszących się mugoli. Dobrze pamiętał nastroje czarodziejskiej społeczności z drugiej strony kanału, które panowały trzy lata po II wojnie światowej – był przekonany, że nienawiść do miernoty, co rozpoczęła krwawy konflikt w Europie a później i poza nią wciąż tkwi wśród czarodziejów. Nie wypadało jednak mówić o tym głośno.
Znaleźli się z powrotem na początku swej drogi, więc nadszedł czas pożegnać. To Crouch wystąpił jako pierwszy.
– Mamy nadzieję, że wizyta w naszym departamencie rozjaśniła państwu obecną sytuację Brytyjskiego Ministerstwa Magii – dodał jeszcze na sam koniec ich pożegnania, bo niezbyt wiele pozostało mu do powiedzenia po wypowiedzeniu tych wszystkich jakże gładkich słówek przez Croucha podkreślających wzajemny szacunek. W końcu francuska strona opuściła elegancką salę, potem zaś Black sunął spojrzeniem za Lecuyerem i Mortain, wyprowadzając ich w ten sposób z samego Banku Gringotta.
– Dziękuję za współpracę, lordzie Crouch – rzucił w jego stronę, lecz bez choćby nuty wdzięczności, która mogłaby fałszywie zaświadczyć o prawdziwości jego słów. Obaj uczynili swą powinność i godnie zaprezentowali Brytyjskie Ministerstwo Magii przed francuską delegacją. Łaskawie obdarzył mężczyznę ostatnim spojrzeniem, po czym odwrócił się i dumnie skierował w stronę własnego stanowiska pracy. Miał jeszcze do uporządkowania stertę dokumentów.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wizyta dobiegła końca – pytania spotkały się z odpowiedziami, uprzejmości zostały wymienione, a obietnice złożone, zatem nie pozostawało już nic innego jak tylko pożegnać francuskich delegatów i powrócić do swoich obowiązków.
Mimo to Amadeus, głęboko ceniący sobie perfekcjonizm i jak zwykle krytyczny wobec siebie i innych, nie czuł się usatysfakcjonowany. Nie tak wyobrażał sobie przebieg tej wizyty. Nie pod takim dziełem pragnął się podpisać. Czuł, że nie wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, włączając w to niefortunny incydent z gazetą, a choć Black spisał się przyzwoicie – zaskakujące! - Crouch zdecydowanie wolałby, aby jego partnerem w tym zadaniu był ktoś inny.
Ktokolwiek inny.
Zachował jednak te przemyślenia dla samego siebie, po raz kolejny przywołując na twarz fałszywie uprzejmy uśmiech przeznaczony dla Mortain i Lecuyera, żegnanych właśnie przez Blacka. Obydwoje odwdzięczyli się wyćwiczoną kurtuazją – nie ulegało wątpliwości, że francuskie Ministerstwo Magii wysłało do Londynu doświadczonych ludzi – a Amadeus w jednej chwili pożałował, że nie będzie mu dane przeczytać raportu z tej wizyty.
Promienne uśmiechy delegatów i wylewne podziękowania za gościnność były zaledwie woalem dla niewygodnych szczegółów, których dopatrzyli się Francuzi i które bez wątpienia mieli zawrzeć w swojej relacji.
Wreszcie Mortain i Lecuyer podążyli ku drzwiom, a Amadeus, idąc w ślady Blacka, odprowadził ich niewzruszonym spojrzeniem, dopóki nie zniknęli po drugiej stronie. Pomiędzy lordami znów zapadła cisza, lecz Crouch nie miał najmniejszej ochoty jej przerywać i dzielić się z Blackiem swoimi przemyśleniami dotyczącymi wizyty Francuzów. Liczył jedynie na to, że był to pierwszy i ostatni raz, kiedy ich przełożeni postanowili (dla żartu? któż wiedział) powierzyć im wspólne zadanie.
- Również dziękuję, lordzie Black – odpowiedział beznamiętnie, ledwo zaszczycając młodszego mężczyznę spojrzeniem. Nareszcie był wolny i mógł powrócić do swojego biurka, nieskażonego widokiem Alpharda Blacka.
Odwróciwszy się, podążył w przeciwnym kierunku, choć zanim zasiadł z powrotem przed swoją własną stertą dokumentów, udał się jeszcze do nieszczęsnego biurka, na którym leżał Prorok Codzienny. Jego właściciel wciąż był nieobecny, ale nie stanowiło to problemu; po krótkiej i dość pobieżnej inspekcji Amadeus odnalazł na zasłanym papierami blacie plik wizytówek i pożyczył sobie jedną z nich z zamiarem zrobienia z niej użytku w najbliższej przyszłości. Bezimienny urzędnik przestał być bezimienny i z pewnością miał zapłacić za swoją lekkomyślność.
zt
Mimo to Amadeus, głęboko ceniący sobie perfekcjonizm i jak zwykle krytyczny wobec siebie i innych, nie czuł się usatysfakcjonowany. Nie tak wyobrażał sobie przebieg tej wizyty. Nie pod takim dziełem pragnął się podpisać. Czuł, że nie wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, włączając w to niefortunny incydent z gazetą, a choć Black spisał się przyzwoicie – zaskakujące! - Crouch zdecydowanie wolałby, aby jego partnerem w tym zadaniu był ktoś inny.
Ktokolwiek inny.
Zachował jednak te przemyślenia dla samego siebie, po raz kolejny przywołując na twarz fałszywie uprzejmy uśmiech przeznaczony dla Mortain i Lecuyera, żegnanych właśnie przez Blacka. Obydwoje odwdzięczyli się wyćwiczoną kurtuazją – nie ulegało wątpliwości, że francuskie Ministerstwo Magii wysłało do Londynu doświadczonych ludzi – a Amadeus w jednej chwili pożałował, że nie będzie mu dane przeczytać raportu z tej wizyty.
Promienne uśmiechy delegatów i wylewne podziękowania za gościnność były zaledwie woalem dla niewygodnych szczegółów, których dopatrzyli się Francuzi i które bez wątpienia mieli zawrzeć w swojej relacji.
Wreszcie Mortain i Lecuyer podążyli ku drzwiom, a Amadeus, idąc w ślady Blacka, odprowadził ich niewzruszonym spojrzeniem, dopóki nie zniknęli po drugiej stronie. Pomiędzy lordami znów zapadła cisza, lecz Crouch nie miał najmniejszej ochoty jej przerywać i dzielić się z Blackiem swoimi przemyśleniami dotyczącymi wizyty Francuzów. Liczył jedynie na to, że był to pierwszy i ostatni raz, kiedy ich przełożeni postanowili (dla żartu? któż wiedział) powierzyć im wspólne zadanie.
- Również dziękuję, lordzie Black – odpowiedział beznamiętnie, ledwo zaszczycając młodszego mężczyznę spojrzeniem. Nareszcie był wolny i mógł powrócić do swojego biurka, nieskażonego widokiem Alpharda Blacka.
Odwróciwszy się, podążył w przeciwnym kierunku, choć zanim zasiadł z powrotem przed swoją własną stertą dokumentów, udał się jeszcze do nieszczęsnego biurka, na którym leżał Prorok Codzienny. Jego właściciel wciąż był nieobecny, ale nie stanowiło to problemu; po krótkiej i dość pobieżnej inspekcji Amadeus odnalazł na zasłanym papierami blacie plik wizytówek i pożyczył sobie jedną z nich z zamiarem zrobienia z niej użytku w najbliższej przyszłości. Bezimienny urzędnik przestał być bezimienny i z pewnością miał zapłacić za swoją lekkomyślność.
zt
Tu także w wyniku magicznych wyładowań i szalejącej nad Wielką Brytanią burzy, pojawiły się anomalie destabilizujące energię otoczenia. Ministerstwo Magii było jednak zbyt zajęte reorganizacją służb w nowo wybudowanej siedzibie, aby to miejsce zabezpieczyć i zamknąć. Niestabilna magicznie lokacja pozostawała niestrzeżona przez żadną ze służb. Okolica wciąż była niebezpieczna, a przebywanie w pobliżu groziło śmiercią lub zapadnięciem na sinicę, złapanie na gorącym uczynku posadzeniem w celi Tower, ale póki co — wszyscy śmiałkowie mogli działać.
Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Mówiono o tym, że jedna z anomalii wybuchła w jednym z tuneli Gringotta, gobliny skrzętnie omijały ten rejon, a nie potrafiąc poradzić sobie z chaosem, zablokowały także skrytki kilkorga posiadaczy schowków w banku. Stworzenia nie były chętne do sprowadzania w te rejony klientów, jednak równocześnie nie pilnowały tego miejsca nadto uznawszy anomalię za wystarczające zabezpieczenie przed ewentualnymi złodziejami - włam do banku jeszcze nigdy wcześniej nie był tak prosty. Ponoć kosztowności w skrytkach objętych działaniem anomalii zamieniały się w bezwartościowe kamienie - i tylko opanowanie anomalii mogło ten proces odwrócić.
Aby skierować się w odpowiednią odnogę należało zajść za pokoje administracyjne, skąd prowadziły kręte schodki w dół; odcięte, zainfekowane anomalią tunele były opustoszałe, ale dało się je rozpoznać po gromie tabliczek ostrzegających, że droga dalej grozi śmiercią. Jedynym zabezpieczeniem odcinającym tunele od banku była klamka transmutowana w podłużną rzeźbę. Aby ją uruchomić, należało odwrócić ten proces.
Wymaganie: Poprawnie rzucone zaklęcie Ericus przez przynajmniej jednego czarodzieja pozwoli przywrócić klamkę i otworzyć drzwi na korytarz ciągnący się wzdłuż zablokowanych skrytek, gdzie wyraźnie wyczuwalne były wibracje anomalii.
W razie niepowodzenia dostrzegą was gobliny, które natychmiast spuszczą wam manto (obrażenia 70, tłuczone).
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 120, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Kiedy anomalia ucichła, zdawało się, że wszystko wróciło do normy - nie mogliście co prawda z korytarza zajrzeć wgłąb skrytek, ale wyraźnie wibrująca wcześniej w powietrzu magia zdawała się cichnąć i słabnąć. Szybko jednak okazało się, że zapobiegliwe gobliny nałożyły na to miejsce więcej zabezpieczeń, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Drzwi zasunęły się z powrotem, nim zdołaliście do nich dotrzeć - od wewnętrznej strony wcale nie miały klamki. Zamiast tego na ich powierzchni znajdowało się kilkanaście run różnej wielkości i różnych barw, które razem stanowiły rozwiązanie zagadki.
Wymaganie: Rozszyfrowanie run celem usunięcia zabezpieczeń i otworzenia drzwi wymaga rzutu na biegłość runy i pokonania ST wysokości 55.
Niepowodzenie u obu czarodziejów nie pozwoli otworzyć drzwi - pozostaniecie zamknięci w banku przez cztery dni, bez jedzenia i wody (obrażenia 60 - osłabienie), gobliny znajdą was po tym czasie i po przeprowadzeniu dokładnego przesłuchania co do waszej obecności w zakazanym korytarzu, wypuszczą was na wolność, przysięgając odtąd obserwować każdy wasz ruch. Przez jakiś czas nie będziecie mile widzianymi gośćmi Gringotta.
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Wejście do banku
Szybka odpowiedź