Wejście do banku
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wejście do banku
Zaraz po przekroczeniu imponujących drzwi wkracza się do pięknej i bogato urządzonej sali z kryształowymi żyrandolami od której odchodzą jedynie dwa wąskie korytarze - na prawo i lewo. To tam znajdują się pokoje administracyjne, w których przyjmowani są petenci. Strażnikami są gobliny, które choć niepozorne, zdają się być świadome ciążące na ich barkach roli, groźnie łypiąc żółtymi ślepiami na każdego, kto wchodził do środka, niemal natychmiast przenosząc dłonie na wiszące u pasów rękojeści różdżek.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.04.19 21:59, w całości zmieniany 2 razy
Cóż, można było założyć, że to właśnie James i Sheila zdradzili Tomkowi, gdzie pracuje ich wspólny kolega, ale stanwoczo byłoby to dalekie od prawdy. Rodzeństwo Doe miało dość poważne problemy na tle komunikacji. Zresztą, niezależnie jak mogli lubić Steffka, nie był on pierwszą osobą, o której rozmawiali po tym jak spotkali się po dwóch latach... Po tym jak nie wiedzieli co się z nimi stało, czy w ogóle żyli...
- Co... Przeklęty... Jak? - zapytał, kompletnie nie rozumiejąc tego, dlaczego by ktoś miał przeklinać biednego kota. Może to gobliny? Może jakaś pułapka? W końcu zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że kiedy na Steffena wpadł, ten niósł jakieś przedmioty. Zresztą, skąd miałby wiedzieć czym się jego kolega zajmuje, tym bardziej że nie rozmawiali przez dwa lata! A może nawet i nieco dłużej? Możliwe, że ostatni raz rozmawiali ze sobą podczas wesela...
W normalnych warunkach na pewno by teraz przystanęli i porozmawiali, spróbowali nadrobić to co minęło albo chociaż umówili się na piwo, żeby porozmawiać - jednak czymże byłoby spotkanie z Thomasen, gdyby obyło się bez kłopotów? Małych i drobnych, albo tych poważniejszych. Kto inny podnosiłby ciśnienie znajomych i dbał o ich rozrywkę? Tym bardziej, że przez ostatnie dwa lata najstarszy z Doe stanwoczo ten swój obowiązek zaniedbał! Teraz wszystko musiał spróbować nadrobić...
Ruszył jednak za Dynią, który radośnie biegł i uciekał i mogłoby się wydawać, że coś gonił - a wzrokiem to gobliny stanwoczo goniły i Tomka, niezadowolone tym, co się właśnie działo. Zresztą, Steffka wcale łaskawiej nie traktowały, tym bardziej rozpoznając w nim zwykłego i niezbyt wysoko postawionego pracownika banku.
Thomas miał już doświadczenie w łapaniu tego kociaka i prawie mu się to udało, gdyby tylko nie przypomniał sobie, że przyjaciel kazał mu kota nie dotykać. Jak i licha miał to złapać, nie dotykając?! Miał go całkiem nie dotykać? A może miał go nie dotykać tylko ciałem? A może...
Nie będąc pewnym zaczął się rozglądać za mądrzejszym kolegą, bo potrzebował dodatkowych wyjaśnień. Instrukcje były niejasne!
- To mam go dotykać, czy nie mam go dotykać?- zapytał, zaczynając skakać wokół kota, który uznał to za świetną zabawę i postanowił spróbować wskoczyć na nogi swojego właściciela i potencjalnie wspiąć się po jego spodniach.
- Steeeefff... - jęknął, wyraźnie potrzebując pomocy w uciekaniu przed kotem, tym bardziej, że Tomek już po chwili...
1. ... potknął się o kota, który jeszcze bardziej się wystraszył i znów zaczął uciekać.
2. ... potknął się i przewrócił na goblina.
3. ... dostrzegł pędzące w stronę kota (a więc także i jego) cztery szczury z wnętrza budynku banku, które wywoływały dość sporą panikę po drodze.
- Co... Przeklęty... Jak? - zapytał, kompletnie nie rozumiejąc tego, dlaczego by ktoś miał przeklinać biednego kota. Może to gobliny? Może jakaś pułapka? W końcu zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że kiedy na Steffena wpadł, ten niósł jakieś przedmioty. Zresztą, skąd miałby wiedzieć czym się jego kolega zajmuje, tym bardziej że nie rozmawiali przez dwa lata! A może nawet i nieco dłużej? Możliwe, że ostatni raz rozmawiali ze sobą podczas wesela...
W normalnych warunkach na pewno by teraz przystanęli i porozmawiali, spróbowali nadrobić to co minęło albo chociaż umówili się na piwo, żeby porozmawiać - jednak czymże byłoby spotkanie z Thomasen, gdyby obyło się bez kłopotów? Małych i drobnych, albo tych poważniejszych. Kto inny podnosiłby ciśnienie znajomych i dbał o ich rozrywkę? Tym bardziej, że przez ostatnie dwa lata najstarszy z Doe stanwoczo ten swój obowiązek zaniedbał! Teraz wszystko musiał spróbować nadrobić...
Ruszył jednak za Dynią, który radośnie biegł i uciekał i mogłoby się wydawać, że coś gonił - a wzrokiem to gobliny stanwoczo goniły i Tomka, niezadowolone tym, co się właśnie działo. Zresztą, Steffka wcale łaskawiej nie traktowały, tym bardziej rozpoznając w nim zwykłego i niezbyt wysoko postawionego pracownika banku.
Thomas miał już doświadczenie w łapaniu tego kociaka i prawie mu się to udało, gdyby tylko nie przypomniał sobie, że przyjaciel kazał mu kota nie dotykać. Jak i licha miał to złapać, nie dotykając?! Miał go całkiem nie dotykać? A może miał go nie dotykać tylko ciałem? A może...
Nie będąc pewnym zaczął się rozglądać za mądrzejszym kolegą, bo potrzebował dodatkowych wyjaśnień. Instrukcje były niejasne!
- To mam go dotykać, czy nie mam go dotykać?- zapytał, zaczynając skakać wokół kota, który uznał to za świetną zabawę i postanowił spróbować wskoczyć na nogi swojego właściciela i potencjalnie wspiąć się po jego spodniach.
- Steeeefff... - jęknął, wyraźnie potrzebując pomocy w uciekaniu przed kotem, tym bardziej, że Tomek już po chwili...
1. ... potknął się o kota, który jeszcze bardziej się wystraszył i znów zaczął uciekać.
2. ... potknął się i przewrócił na goblina.
3. ... dostrzegł pędzące w stronę kota (a więc także i jego) cztery szczury z wnętrza budynku banku, które wywoływały dość sporą panikę po drodze.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
4 VII 1958
Starała się unikać Londynu. Teoretycznie miasto było wolne, piękne i bezpieczne (a przynajmniej tak mówiła kuzynka, swymi bliskimi szeptami lanymi do ucha zagłuszając starannie, choć powierzchownie głosy dochodzące z zewnątrz), ale Maria nie lubiła ryzykować, gdy nie było to konieczne. Przez jakiś czas odkładała część swych oszczędności po prostu u siebie w domu, w Okruszku. Nazbierało się tego jednak — po wielu, długich miesiącach poprzeplatanych kilkukrotnym sięganiem do słoika z oszczędnościami dla zakupu kolejnych niezbędności, słoik przestał wystarczać, a strachliwa z natury Maria uznała, że pora na podróż do Banku Gringotta, aby owe skromne, bo skromne, lecz dla niej całe oszczędności swego dorosłego życia zachować w miejscu dla tych oszczędności specjalnie przygotowanym.
W Gringotcie była już raz — ale wtedy towarzyszył jej ojciec, bezpośrednio po szkole uznał, że pora założyć swojej najmłodszej córce stosowną skrytkę. Tamta wizyta odbyła się niemalże równo rok temu, tydzień po jej urodzinach. Ale znikała w mlecznej mgle wspomnień, w szoku, który przeżyła, powracając do kraju po kolejnych miesiącach wyniszczającej go wojny (choć można powiedzieć, że wróciła już po tym, jak wojna nabrała rumieńców). Do tego stopnia, że Maria nie była w stanie, choć starała się bardzo, przypomnieć sobie szczegółów tego zdarzenia. Pamiętała tylko samo wejście do Banku, drzwi zapierające dech w piersi oraz wnętrze, urządzone niezwykle bogato. Wtedy ten widok nie był aż tak ciężki — w umyśle wciąż świeże były wspomnienia Beauxbatons, zamku piękniejszego od snu. Teraz, po wydostaniu się ze skromnej chatki w lesie, przejście do wnętrza, z którego sufitów zwisały kryształowe żyrandole, robiło wrażenie.
Dlatego też blondynka wstrzymała na moment oddech, gdy razem z rzeszą innych czarodziejów przekraczała próg instytucji. Mogła spodziewać się towarzystwa — Londyn dał się poznać jako miejsce niezwykle tłoczne, wszak był stolicą, a i standardy tłoczności Maria miała zdecydowanie zaniżone. Rozejrzała się wokół, wciąż przy sercu ściskając wytartą już, choć wciąż dobrą skórzaną torbę, w której trzymała ręcznie szyte woreczki z oszczędnościami, a także słoik z przekąską, którą miała zamiar zjeść zaraz po wizycie w banku. Wymęczona wczorajszą pogonią za jednorożcem nie miała sił na długie przygotowania i gotowanie, wolała ten czas spędzić nieco egoistycznie, bo w łóżku. Ale przygotowanie kaszy manny ze świeżo zerwanymi owocami czarnego bzu nie było dla niej już żadnym problemem. Nawet jeżeli sama kasza była na wodzie, bo nie dostała nigdzie mleka, za smak odpowiadały przede wszystkim owoce czarnego bzu oraz garść wrzuconych do mieszanki suszonych owoców żurawiny. Musiała kreatywnie podchodzić do swych zapasów, dbać o siebie najlepiej jak umiała; a nauka wykorzystywania kolejnych produktów w niestandardowy sposób przychodziła sama. Widziała po sobie, że była w tym wszystkim coraz to lepsza.
Gotowanie było w istocie dziecięcą zabawą przy całym systemie finansowym magicznego świata. Nawet jeżeli Maria odbijała się o jego brzegi, podobna raczej do fali — przypłynie i odpłynie — była to dla niej szczególnie trudna rzecz. Przede wszystkim dlatego, że znalazłszy się w sytuacji wyboru (musiała wybrać pójście jednym z korytarzy, inna droga prowadziła na zewnątrz), zupełnie nie wiedziała, co robić. Odruchowo przycisnęła torbę do ciała, rozglądając się po ludziach wokół. Wszyscy wydawali się wiedzieć, co robią, może gdyby poszła za kimś, ten ktoś nie skrzyczałby jej za łażenie za nim?
Pierwszy krok zawsze był najtrudniejszy. Postawiony z przyzwyczajenia cicho i ostrożnie (choć dźwięki jej kroków mogły swobodnie ginąć w gwarze rozmów), kierował ją bliżej ścian budynku, tam, gdzie czuła się mniej zauważalna, bezpieczniejsza. I to właśnie z tego miejsca miała już zupełnie dobrą pozycję obserwacyjną. Idealną, by w oczy rzuciła się jej pewna szczególna fryzura.
Fryzura, którą właściciel traktował w wilgotne dni Siccitasio, coby włosy się nie puszyły. I choć widziała go tylko w przyciemnionej scenerii potańcówki braci Fancourt, później w zupełnie ciemnym zaułku, ostatecznie też w świetle księżyca, w tańcu pod mostem — pamięć miała dobrą i nie pomyliłaby ją z żadną inną.
Jeżeli był w banku, mógł jej pomóc, prawda? Zawsze lepiej prosić kogoś znanego, niż przypadkowego przechodnia.
Chciała zwrócić jego uwagę. Może udałoby się, gdyby zawołała jego imię i pomachała? Pewnie tak, problem w tym, że... Zupełnie nie wiedziała, jak się nazywa. A to pozostawiało jej jedynie jeden kierunek manewru.
Ostrożnie wymijała nadchodzących z naprzeciwka ludzi, krokiem przypominającym nawet trochę taniec. Dwa kroki do przodu, obrót z odbiciem w lewo, później dokrok pod skosem. I tak kilka razy, aż znalazła się niedaleko chłopca, który wylał na nią piwo, ale później odwdzięczył się romantycznym zakończeniem wieczoru pełnego tragedii.
— Ja... Przepraszam? — nie chciała go stukać w ramię, czy w jakiś niegrzeczny sposób naruszać jego przestrzeni osobistej. Mogła wpatrywać się w niego swoimi dużymi, choć smutnymi, szarozielonymi oczami, wyraźnie potrzebująca pomocy, z torbą przyciśniętą do piersi, nieco gniecącej materiał letniej sukienki w słoneczniki. — Pa...Pamiętasz mnie może? — spytała, najwyraźniej wcześniej niż zdążyła o tym pomyśleć. Oczy natychmiast otworzyły się szerzej, a na policzki wpełzł drobny rumieniec. — Znaczy... Jak nie pamiętasz to nic się nie stało, tylko... Bo to z tobą tańczyłam prawie dwa tygodnie temu pod mostem, przed godziną policyjną, prawda? — głos ściszony do szeptu musiał trafić tylko i wyłącznie do uszu stojącego najbliżej Steffena. Maria rozejrzała się dyskretnie wokół, jakby chciała sprawdzić, czy na pewno nikt ich nie podsłuchuje. — Ja... jestem tu pierwszy raz sama i proszę, nie śmiej się... Jesteś jedynym, kogo tutaj znam i... Pomyślałam, że... Że może mógłbyś mi pomóc...?
Proszę, proszę, proszę, tylko się nie zaśmiej...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
4.07
Było źle. Nigdy nie było zresztą dobrze, był tylko młodszym specjalistą i gobliny nie dawały mu zapomnieć o tym, że był na tą pracę trochę za młody i zdecydowanie zbyt ludzki, ale zarazem oczekiwały postępów. I o ile oferował im te postępy przez pierwszą połowę roku, o ile był w stanie solidnie skupić się na geomancji i dokonywać cudów transmutacją, to od zeszłego miesiąca było naprawdę kiepsko. W teorii w pustym domu miał więcej czasu na naukę i dla siebie, ale nie mógł się na niczym skupić i sypiał jeszcze gorzej niż zwykle. A rano budził się zmęczony, ze wspomnieniami koszmarów o wypełzających z ziemi trupach, o spalonym truchle Lucindy i czarnych żyłach pełzających pod dłońmi. Ślady tamtej wpadki przy zdejmowaniu klątwy minęły, ale nie mógł powiedzieć goblinom o tamtej nieoficjalnej wpadce, a świadomość porażki ciągnęła się przy kolejnych zleceniach - nawet pomimo udanego zdjęcia klątwy z Billy'ego. Zaczął się bać, ale nie w ten dobry, racjonalny sposób. Świadomość niebezpieczeństwa miał zawsze, ale ten stres był nowy. Paraliżował i otępiał zamiast motywować i choć dziś - całe szczęście - nie miał pracować z klątwami, to gobliny oczekiwały od niego postępów w sprawie modyfikacji zabezpieczeń skrytki, które były oparte na numerologii. Obiecał sobie, że naprawdę przyłoży się do nauki, że w ciągu roku w pracy opanuje więcej niż podstawy, próbował się nawet motywować możliwością wykonywania świstoklików, ale nic z tego. W odróżnieniu od run i geomancji, numerologia wciąż zdawała się nielogiczna, a on musiał dziś pokazać postępy w tamtej skrytce, a nie zrozumiał jeszcze jak dobrze zmodyfikować te wyliczenia i nie przyzna się przecież do tego szefowej i...
...z zamyślenia (rozmyślał o tym wszystkim, idąc prędko przez hall, skracając sobie drogę z jednego skrzydła do drugiego) wyrwał go nieśmiały głos. W pierwszej chwili go nie rozpoznał, a gdy od niechcenia oglądał się przez ramię od razu nasunęła mu się urzędowa, prędka riposta.
-Nie pracuję w codziennej obsłudze klienta, ale... - słowa miały zakomunikować daj mi spokój, nie pracuję tutaj, nie teraz, może przydzielą mnie do twojej skrytki, ale śpieszę się, ale nie mogę tego powiedzieć, bo jeszcze jesteś kimś bogatym, ale urwał wpół zdania, gdy rozpoznał znajomą twarz.
Westchnął. W duchu. Jej przecież nie spławi, nie po tym, jak zepsuł jej wieczór. Poza tym, może była bogata, w końcu przypatrywał się jej jakiś glina, więc tylko tego brakowało.
-Tak, tak, pamiętam! - syknął cicho, może nieco zbyt pośpiesznie, gdy wspomniała godzinę policyjną. Nie musiała. Nie powinna. Pamiętał i nie chciał chyba o tym mówić, ani myśleć. Nie był z tamtego wieczoru dumny, było to ryzykowne i w ogóle.
Dziewczyna wydawała się jednak bardziej zestresowana od niego. I to nie godziną policyjną, a... bankiem? Mimowolnie powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, zastanawiając się, dlaczego tak się rozgląda - czy patrzył na nich jej ojciec, rozgniewany narzeczony, kolejny glina? Nie, wszyscy mijali ich obojętnie, tylko gobliński ochroniarz przypatrywał się im z typową dla goblinów obojętnością.
-Spokojnie, to tylko - aż, ale tego goblin nie mógł usłyszeć, hehe. -bank. - uśmiechnął się blado, ale nie roześmiał. -Z czym pomóc? Skrytkami zajmuje się... - zerknął, sprawdzić kto jest dziś w okienku dla zwykłych klientów.
Goblinka o surowym spojrzeniu i jeszcze surowszym nosie.
-...um, ona. - chciałby powiedzieć, że nie jest groźna, ze tylko groźnie wygląda, ale to nieprawda. Już raz go okrzyczała, za to, że krzywo ułożył dokumenty.
Było źle. Nigdy nie było zresztą dobrze, był tylko młodszym specjalistą i gobliny nie dawały mu zapomnieć o tym, że był na tą pracę trochę za młody i zdecydowanie zbyt ludzki, ale zarazem oczekiwały postępów. I o ile oferował im te postępy przez pierwszą połowę roku, o ile był w stanie solidnie skupić się na geomancji i dokonywać cudów transmutacją, to od zeszłego miesiąca było naprawdę kiepsko. W teorii w pustym domu miał więcej czasu na naukę i dla siebie, ale nie mógł się na niczym skupić i sypiał jeszcze gorzej niż zwykle. A rano budził się zmęczony, ze wspomnieniami koszmarów o wypełzających z ziemi trupach, o spalonym truchle Lucindy i czarnych żyłach pełzających pod dłońmi. Ślady tamtej wpadki przy zdejmowaniu klątwy minęły, ale nie mógł powiedzieć goblinom o tamtej nieoficjalnej wpadce, a świadomość porażki ciągnęła się przy kolejnych zleceniach - nawet pomimo udanego zdjęcia klątwy z Billy'ego. Zaczął się bać, ale nie w ten dobry, racjonalny sposób. Świadomość niebezpieczeństwa miał zawsze, ale ten stres był nowy. Paraliżował i otępiał zamiast motywować i choć dziś - całe szczęście - nie miał pracować z klątwami, to gobliny oczekiwały od niego postępów w sprawie modyfikacji zabezpieczeń skrytki, które były oparte na numerologii. Obiecał sobie, że naprawdę przyłoży się do nauki, że w ciągu roku w pracy opanuje więcej niż podstawy, próbował się nawet motywować możliwością wykonywania świstoklików, ale nic z tego. W odróżnieniu od run i geomancji, numerologia wciąż zdawała się nielogiczna, a on musiał dziś pokazać postępy w tamtej skrytce, a nie zrozumiał jeszcze jak dobrze zmodyfikować te wyliczenia i nie przyzna się przecież do tego szefowej i...
...z zamyślenia (rozmyślał o tym wszystkim, idąc prędko przez hall, skracając sobie drogę z jednego skrzydła do drugiego) wyrwał go nieśmiały głos. W pierwszej chwili go nie rozpoznał, a gdy od niechcenia oglądał się przez ramię od razu nasunęła mu się urzędowa, prędka riposta.
-Nie pracuję w codziennej obsłudze klienta, ale... - słowa miały zakomunikować daj mi spokój, nie pracuję tutaj, nie teraz, może przydzielą mnie do twojej skrytki, ale śpieszę się, ale nie mogę tego powiedzieć, bo jeszcze jesteś kimś bogatym, ale urwał wpół zdania, gdy rozpoznał znajomą twarz.
Westchnął. W duchu. Jej przecież nie spławi, nie po tym, jak zepsuł jej wieczór. Poza tym, może była bogata, w końcu przypatrywał się jej jakiś glina, więc tylko tego brakowało.
-Tak, tak, pamiętam! - syknął cicho, może nieco zbyt pośpiesznie, gdy wspomniała godzinę policyjną. Nie musiała. Nie powinna. Pamiętał i nie chciał chyba o tym mówić, ani myśleć. Nie był z tamtego wieczoru dumny, było to ryzykowne i w ogóle.
Dziewczyna wydawała się jednak bardziej zestresowana od niego. I to nie godziną policyjną, a... bankiem? Mimowolnie powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, zastanawiając się, dlaczego tak się rozgląda - czy patrzył na nich jej ojciec, rozgniewany narzeczony, kolejny glina? Nie, wszyscy mijali ich obojętnie, tylko gobliński ochroniarz przypatrywał się im z typową dla goblinów obojętnością.
-Spokojnie, to tylko - aż, ale tego goblin nie mógł usłyszeć, hehe. -bank. - uśmiechnął się blado, ale nie roześmiał. -Z czym pomóc? Skrytkami zajmuje się... - zerknął, sprawdzić kto jest dziś w okienku dla zwykłych klientów.
Goblinka o surowym spojrzeniu i jeszcze surowszym nosie.
-...um, ona. - chciałby powiedzieć, że nie jest groźna, ze tylko groźnie wygląda, ale to nieprawda. Już raz go okrzyczała, za to, że krzywo ułożył dokumenty.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie lubiła podobnych miejsc — miejsc głośnym gwarem rozmów, rytmicznym stukaniem butów przechodzących obok osób, po brzegi wypełnionych podszeptami w językach, których nie rozumiała. Gobligeducki należał do jednych z takich języków, a Maria ostatnimi czasy na własnej skórze poznawała starą, życiową prawdę, że nie wiedzieć znacznie częściej niż rzadziej oznaczało wystawiać się na niebezpieczeństwo. Czy można było się więc dziwić jej postawie, ostrożnej, może zanadto spanikowanej przytłaczającą ją, obcą przestrzenią? Nie, jeżeli miało się z nią, z Marią, do czynienia wcześniej, jeżeli choć powierzchownie poznało się jej rys charakterologiczny, jak na przykład Steffen.
Steffen, któremu Maria przyglądała się szeroko otwartymi oczami, notując, że fryzurę wciąż miał perfekcyjnie ułożoną, ale spojrzenie jakieś żywsze, żwawsze, bardziej trzeźwe. To dobrze, nie chciała, żeby ten miły bądź co bądź młodzieniec okazał się być kimś niskiego charakteru, nie potrafiącym, przeżyć chociażby kilku godzin bez alkoholu. Gdy wypowiedział pierwsze zdanie, blondynka przełknęła nerwowo ślinę, czując formującą się w gardle gulę; myśli wybiegły panicznie w kierunku najczarniejszych scenariuszy, serce ścisnęło się w nagłej mieszance strachu i zupełnej żałości nad swoim położeniem. Czy zdołała się już wygłupić? Czy musiał zbywać ją byle jaką wymówką?
Czuła przecież, gdzieś podskórnie, może intuicyjnie, że chyba nie miał zamiaru rozmawiać. Ewentualne wątpliwości uciekły, gdy syknął w jej kierunku, że pamiętał ich pierwsze spotkanie. Sposób, w jaki to zrobił, sprawił, że dolna warga dziewczęcia zadrżała niemal ostrzegawczo, ledwie milisekundy przed tym, jak obraz rozmył się przed jej oczami, pod wpływem napływających do nich łez.
— Prze... Przepraszam... — ledwie zdążyła szepnąć, gdy Steffen rozglądał się wokół, wodząc za jej spojrzeniem. Nie wydawało się, żeby ktokolwiek zwracał na nich szczególną uwagę. Nawet gobliny, zazwyczaj szukające każdej sposobności, by dokuczyć swemu czarodziejskiemu współpracownikowi dzisiaj zajęte były swoimi sprawami, znacznie ważniejszym i poważniejszymi niż to, co pozostawiały do wiadomości młodszego specjalisty ds. zabezpieczeń. Maria zresztą nie zakładała, że ktokolwiek będzie chciał zwrócić uwagę akurat na nią — zawsze przypominała bardziej szarą myszkę niż pięknego, kolorowego ptaka. Nie rzucała się w oczy, po części umyślnie, po części przypadkowo. Dziś jednak było to niewątpliwie zaletą. Przynajmniej dla Steffena, który mógł liczyć na to, że przynajmniej ta drobna interakcja umknie złośliwym współpracownikom.
Dziewczyna próbowała się uspokajać, najlepiej jak potrafiła. Nie chciała przecież robić sceny w środku banku tylko dlatego, że nagle uświadomiła sobie, że ktoś może nie chcieć mieć z nią nic wspólnego. Zupełnie nie przyszło jej do głowy, że wspomnienie godziny policyjnej mogłoby narazić tego młodego chłopaka (którego imienia wciąż nie znała) na jakieś nieprzyjemności. Tamtego magipolicjanta z potańcówki braci Fancourt nie widziała już od jakiegoś czasu, była z tego powodu zresztą niespotykanie szczęśliwa. Zamiast na myślach o jego niebezpiecznym tonie i nieruchomych oczach, podobnych do polującej zwierzyny, skupiła się na własnym oddechu. Chciała unormować go najbardziej, jak potrafiła, zmusić oczy do wysuszenia się tak, aby znów mogła wyraźnie widzieć przyjemną dla oka, wzbudzającą zaufanie twarz swojego rozmówcy. Kilka głębokich wdechów, sytuacja wydawała się być opanowana.
— Pracujesz tutaj? — spytała, niespodziewanie przekierowując swe myśli gdzieś indziej, z daleka od krainy paniki. Nie spodziewała się, że ten młody mężczyzna będzie akurat tutejszym pracownikiem. Wyglądał jej bardziej na artystę, może na jakiegoś nieszczęśliwie zakochanego pisarza, który swój zawód musiał utopić w kolejnych kuflach z piwem. Bank wydawał się być miejscem dla niego zbyt ułożonym, a jednak... Życie potrafiło płatać figle i przygotowywać niespodzianki. — Ja chciałam... Wybrać ze skrzynki trochę pieniędzy. Przyszłam na zakupy, chcę kupić trochę materiałów, żeby uszyć kilka ubrań. Tak się składa, że akurat moje koleżanki szukały czegoś, w czym mogłyby pokazać się na letnim festiwalu, ale zapłacą dopiero wtedy, gdy spodobają im się sukienki... — rozgadała się niespodziewanie, gdy palce bawiły się sprzączką od torby. Wreszcie odwróciła wzrok od niego, przenosząc nieśmiałe spojrzenie na goblinkę zajmującą się czymś przy jednym ze stanowisk obsługi klienta. Odruchowo przestąpiła z nogi na nogę, po czym zbliżyła się jeszcze bardziej do Steffena, zwracając się do niego szeptem. — Czy ona... Umie mówić... No wiesz, po angielsku? Albo chociaż po francusku?
Steffen, któremu Maria przyglądała się szeroko otwartymi oczami, notując, że fryzurę wciąż miał perfekcyjnie ułożoną, ale spojrzenie jakieś żywsze, żwawsze, bardziej trzeźwe. To dobrze, nie chciała, żeby ten miły bądź co bądź młodzieniec okazał się być kimś niskiego charakteru, nie potrafiącym, przeżyć chociażby kilku godzin bez alkoholu. Gdy wypowiedział pierwsze zdanie, blondynka przełknęła nerwowo ślinę, czując formującą się w gardle gulę; myśli wybiegły panicznie w kierunku najczarniejszych scenariuszy, serce ścisnęło się w nagłej mieszance strachu i zupełnej żałości nad swoim położeniem. Czy zdołała się już wygłupić? Czy musiał zbywać ją byle jaką wymówką?
Czuła przecież, gdzieś podskórnie, może intuicyjnie, że chyba nie miał zamiaru rozmawiać. Ewentualne wątpliwości uciekły, gdy syknął w jej kierunku, że pamiętał ich pierwsze spotkanie. Sposób, w jaki to zrobił, sprawił, że dolna warga dziewczęcia zadrżała niemal ostrzegawczo, ledwie milisekundy przed tym, jak obraz rozmył się przed jej oczami, pod wpływem napływających do nich łez.
— Prze... Przepraszam... — ledwie zdążyła szepnąć, gdy Steffen rozglądał się wokół, wodząc za jej spojrzeniem. Nie wydawało się, żeby ktokolwiek zwracał na nich szczególną uwagę. Nawet gobliny, zazwyczaj szukające każdej sposobności, by dokuczyć swemu czarodziejskiemu współpracownikowi dzisiaj zajęte były swoimi sprawami, znacznie ważniejszym i poważniejszymi niż to, co pozostawiały do wiadomości młodszego specjalisty ds. zabezpieczeń. Maria zresztą nie zakładała, że ktokolwiek będzie chciał zwrócić uwagę akurat na nią — zawsze przypominała bardziej szarą myszkę niż pięknego, kolorowego ptaka. Nie rzucała się w oczy, po części umyślnie, po części przypadkowo. Dziś jednak było to niewątpliwie zaletą. Przynajmniej dla Steffena, który mógł liczyć na to, że przynajmniej ta drobna interakcja umknie złośliwym współpracownikom.
Dziewczyna próbowała się uspokajać, najlepiej jak potrafiła. Nie chciała przecież robić sceny w środku banku tylko dlatego, że nagle uświadomiła sobie, że ktoś może nie chcieć mieć z nią nic wspólnego. Zupełnie nie przyszło jej do głowy, że wspomnienie godziny policyjnej mogłoby narazić tego młodego chłopaka (którego imienia wciąż nie znała) na jakieś nieprzyjemności. Tamtego magipolicjanta z potańcówki braci Fancourt nie widziała już od jakiegoś czasu, była z tego powodu zresztą niespotykanie szczęśliwa. Zamiast na myślach o jego niebezpiecznym tonie i nieruchomych oczach, podobnych do polującej zwierzyny, skupiła się na własnym oddechu. Chciała unormować go najbardziej, jak potrafiła, zmusić oczy do wysuszenia się tak, aby znów mogła wyraźnie widzieć przyjemną dla oka, wzbudzającą zaufanie twarz swojego rozmówcy. Kilka głębokich wdechów, sytuacja wydawała się być opanowana.
— Pracujesz tutaj? — spytała, niespodziewanie przekierowując swe myśli gdzieś indziej, z daleka od krainy paniki. Nie spodziewała się, że ten młody mężczyzna będzie akurat tutejszym pracownikiem. Wyglądał jej bardziej na artystę, może na jakiegoś nieszczęśliwie zakochanego pisarza, który swój zawód musiał utopić w kolejnych kuflach z piwem. Bank wydawał się być miejscem dla niego zbyt ułożonym, a jednak... Życie potrafiło płatać figle i przygotowywać niespodzianki. — Ja chciałam... Wybrać ze skrzynki trochę pieniędzy. Przyszłam na zakupy, chcę kupić trochę materiałów, żeby uszyć kilka ubrań. Tak się składa, że akurat moje koleżanki szukały czegoś, w czym mogłyby pokazać się na letnim festiwalu, ale zapłacą dopiero wtedy, gdy spodobają im się sukienki... — rozgadała się niespodziewanie, gdy palce bawiły się sprzączką od torby. Wreszcie odwróciła wzrok od niego, przenosząc nieśmiałe spojrzenie na goblinkę zajmującą się czymś przy jednym ze stanowisk obsługi klienta. Odruchowo przestąpiła z nogi na nogę, po czym zbliżyła się jeszcze bardziej do Steffena, zwracając się do niego szeptem. — Czy ona... Umie mówić... No wiesz, po angielsku? Albo chociaż po francusku?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kiedyś nie był gderliwy ani wybuchowy - nowe cechy charakteru odezwały się w nim wraz z wybuchem wojny i wzmożyły po doświadczonym w czerwcu szoku emocjonalnym. Dlatego samemu się nie poznawał. Kim był ten rozdrażniony chłopak, który budził się w pustej sypialni i wychodził do banku - dawnej pracy marzeń - bez najmniejszego entuzjazmu? Który spoglądał na nieznajomych z nieufnością lub zniecierpliwieniem? Kiedyś, przed wojną, widział w każdym dobro. (Szczególnie w szlachciance o pięknym i dobrym uśmiechu). Teraz... teraz...
...teraz docierało do niego, powoli, w przepraszającym szepcie tej dziewczyny, że przecież wciąż istnieją ludzie, którzy boją się nieznajomych i goblinów. Którzy mogą przestraszyć się jego, choć nigdy by siebie o to nie podejrzewał. Których świat nie złamał się może na nas i nich, na bezsenne noce i dreszcz nieustannego ryzyka i konspirację i kontrabandę i śmierć członków rodziny lub zaginięcie najbliższych. Których młodość wciąż trwała.
Miał na końcu języka szorstkie "za co przepraszasz?" - ale w porę ugryzł się w język, bo uświadomił sobie, że to chyba nie on. Ani nie ona. Nie jej wina, że miał okropny dzień i miesiąc.
-Nie szkodzi. - bąknął zatem, łagodniej. -Pracuję. - potwierdził, nie dało się zresztą tego nie zauważyć. -Tylko nie w obsłudze klienta, a w biurach... - dodał, bo był akurat w drodze do biura, ale w sumie nie było to aż tak pilne by jej nie wysłuchać. W końcu zniszczył jej sukienkę.
I chciała wybrać ze skrytki pieniądze na sukienki. Poczuł ukłucie winy, zerkając na niezadowoloną goblinkę, a potem na onieśmieloną dziewczynę.
-Jasne, że umie, ale... - ale nie lubi mówić zbyt wiele, a szczególnie nie lubi klientów, którzy nie wiedzą, czego chcą. Może i pracował w biurach, ale bywał w głównym hallu na tyle często, by to wiedzieć. -Mogę cię przedstawić. - zaproponował spontanicznie, chyba wiedziony tym poczuciem winy. -Ale pamiętasz numer swojej skrytki i wiesz, ile chcesz wybrać, prawda? - proszę, powiedz, że to prawda - pomyślał, zerkając w stronę surowej goblinki.
Poszedł przodem, prowadząc za sobą dziewczynę.
-Dos dhaal. - przywitał się, ale mina goblinki powiedziała mu od razu, że wciąż nie opanował poprawnego akcentu dla banalnego powitania i że może nie powinien próbować. -Moja... znajoma pierwszy raz jest tu sama - nie wiedział, czy pierwszy, ale trochę tak wyglądała i brzmiała, a on potrafił zmyślać na poczekaniu. -...i chce wybrać pieniądze ze skrytki, przeprowadziłaby ją pani przez formalności?
-A czy ja ci wyglądam na niańkę, Cattermole? - warknęła goblinka i od razu pożałował tego dobrego uczynku. -Albo sam ją przeprowadź, albo niech panna wróci z wypełnionym formularzem 356-B. - burknęła, nie precyzując, gdzie znajdują się owe formularze.
...teraz docierało do niego, powoli, w przepraszającym szepcie tej dziewczyny, że przecież wciąż istnieją ludzie, którzy boją się nieznajomych i goblinów. Którzy mogą przestraszyć się jego, choć nigdy by siebie o to nie podejrzewał. Których świat nie złamał się może na nas i nich, na bezsenne noce i dreszcz nieustannego ryzyka i konspirację i kontrabandę i śmierć członków rodziny lub zaginięcie najbliższych. Których młodość wciąż trwała.
Miał na końcu języka szorstkie "za co przepraszasz?" - ale w porę ugryzł się w język, bo uświadomił sobie, że to chyba nie on. Ani nie ona. Nie jej wina, że miał okropny dzień i miesiąc.
-Nie szkodzi. - bąknął zatem, łagodniej. -Pracuję. - potwierdził, nie dało się zresztą tego nie zauważyć. -Tylko nie w obsłudze klienta, a w biurach... - dodał, bo był akurat w drodze do biura, ale w sumie nie było to aż tak pilne by jej nie wysłuchać. W końcu zniszczył jej sukienkę.
I chciała wybrać ze skrytki pieniądze na sukienki. Poczuł ukłucie winy, zerkając na niezadowoloną goblinkę, a potem na onieśmieloną dziewczynę.
-Jasne, że umie, ale... - ale nie lubi mówić zbyt wiele, a szczególnie nie lubi klientów, którzy nie wiedzą, czego chcą. Może i pracował w biurach, ale bywał w głównym hallu na tyle często, by to wiedzieć. -Mogę cię przedstawić. - zaproponował spontanicznie, chyba wiedziony tym poczuciem winy. -Ale pamiętasz numer swojej skrytki i wiesz, ile chcesz wybrać, prawda? - proszę, powiedz, że to prawda - pomyślał, zerkając w stronę surowej goblinki.
Poszedł przodem, prowadząc za sobą dziewczynę.
-Dos dhaal. - przywitał się, ale mina goblinki powiedziała mu od razu, że wciąż nie opanował poprawnego akcentu dla banalnego powitania i że może nie powinien próbować. -Moja... znajoma pierwszy raz jest tu sama - nie wiedział, czy pierwszy, ale trochę tak wyglądała i brzmiała, a on potrafił zmyślać na poczekaniu. -...i chce wybrać pieniądze ze skrytki, przeprowadziłaby ją pani przez formalności?
-A czy ja ci wyglądam na niańkę, Cattermole? - warknęła goblinka i od razu pożałował tego dobrego uczynku. -Albo sam ją przeprowadź, albo niech panna wróci z wypełnionym formularzem 356-B. - burknęła, nie precyzując, gdzie znajdują się owe formularze.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trwała wojna i siłą rzeczy każdy miał jakieś problemy; wiele osób stawało się bardziej wybuchowymi, wiele z nich dawało się ponieść nerwom prędzej, niż daliby radę przeciwstawić się impulsom. Bywali też tacy, którzy przez wojnę zupełnie zatracili siebie — stając się czymś bardziej podobnym do cienia, wyblakłego zdjęcia z przeszłości, które rusza się już mniej żwawo, bo jest po prostu stare. Tak i oni stawali się wspomnieniem, pragnąc ich tropem odejść w zapomnienie. Bywali też tacy, którzy wciąż żyli na pokaz — zmieniając obnoszenie się posiadanymi dobrami w obnoszenie się swym dobrym nastrojem, jakkolwiek fałszywy by nie był. I do każdego z tych osób Maria pragnęła podchodzić z należytą troską i empatią, która zazwyczaj przybierała formę jak największej minimalizacji jej obecności. Niczego na świecie nie chciała bardziej, jak zniknąć z listy problemów świata, danej osoby, a jednak, złośliwym zrządzeniem losu pojawiała się na niej raz za razem. Teraz też tak było — zeszklonymi od nadpływających łez oczami przyglądała się chłopakowi, który najwyraźniej musiał walczyć ze sobą, okrutna myśl, że mogła doprowadzić go do zdenerwowania, gdy wcale tego nie chciała, przeszyła jej duszę podobnie do wystrzelonej celnie strzały. Czemu nigdy nie mogła być po prostu wystarczająca? Czemu ściągała kłopoty na każdego, do kogo się zwracała?
Słysząc jego słowa, rozchyliła nieco wargi w zdziwieniu, zaraz jednak kiwając głową, na znak, że zrozumiała. Złote loki poruszyły się razem z resztą ciała, sprężyście odbijając się od skrytych pod materiałem sukienki ramion.
— Naprawdę mógłbyś? — nadzieja — czysta, mocna, silna, w Londynie niemalże niespotykana — wybrzmiała w cichym, cieniutkim głosie Marii, odbiła się w szarozielonych oczach. Ciało zareagowało samo, kąciki ust drgnęły, ruszyły w górę, formując na wargach wciąż onieśmielony, lecz jednak uśmiech. Wspięła się na palce w przepływie ekscytacji, gdy dłonie wciąż znajdujące się na pasku torby, ścisnęły się na nim, a następnie rozluźniły uścisk, bo wydawało się, że naprawdę mogło być dobrze. I nieco bezpiecznie.
Ale przecież nie wszystko jest takie piękne, jakby mogło się wydawać. Gdzie był haczyk?
— Nie będziesz miał przeze mnie problemów? — w końcu nie pracował w obsłudze klienta, tylko w biurze, a ona właśnie odrywała go od obowiązków. Radość w spojrzeniu ustąpiła więc miejsce ostrożności, ostrożności podszytej zrozumieniem, przecież zrozumiem, jeżeli musisz pójść. Każdy musiał. Każdy miał miejsce, do którego gnał, destynację, której osiągnięcie było o wiele ważniejsze niż jakaś tam strachliwa blondynka pragnąca kupić materiały na sukienkę. Na kolejne pytanie odpowiedziała mu skinieniem głowy. Pamiętała detale, a w skrytce nie miała aż tyle, by móc wybierać jakieś horrendalne kwoty. Była uboga, oszczędności nie trzymały jej się tak, jakby tego chciała, większość lichych dochodów przeznaczała na bieżące utrzymanie, dlatego też musiała dorabiać, jeżeli chciała odłożyć cokolwiek. I choć serce bolało na myśl wydania oszczędności, to przecież miała być inwestycja, która zostanie zwrócona.
Ruszyła więc za Steffenem, nie planując porzucić szansy na załatwienie swej sprawy. Należała wszak do tego rodzaju ludzi, który zyskiwał na śmiałości, gdy miał obok siebie kogoś, na kim mógł polegać. Dlatego też uśmiechnęła się nawet grzecznie do goblinki i dygnęła przed nią z szacunkiem, następnie przenosząc wzrok na Cattermole próbującego ugrać coś z goblinką. Słysząc jej opryskliwą odpowiedź, pobladła nagle, tym razem wędrując spojrzeniem od jednego pracownika banku do drugiego, aż wreszcie, przełknąwszy wcześniej ze zdenerwowaniem ślinę, postanowiła zdobyć się na zadanie pytania.
— Gdzie znajdę formularz 356-B? — zapytała, wydawało jej się, że równie grzecznie i uprzejmie, co zazwyczaj, jednak goblinka wyraźnie nie miała dziś dobrego humoru, i nie zamierzała dopomóc dwójce młodych czarodziejów w żadnym wypadku. Zmrużyła oczy tak bardzo, że przypominały bardziej szparki niż oczy, choć dalej ciskała nimi gromy — przede wszystkim w coraz bardziej wystraszoną Marię.
— Jeszcze się pyta gdzie znajdzie formularz... — żachnęła niezadowolona, przechylając się przez zajmowane przez siebie biurko. — Panienko, do takiej instytucji jak Bank Gringotta przychodzi się przygotowanym. Co to za pokolenie, które najprostszej rzeczy nie potrafi zrobić... Jeszcze trochę i zgubi panienka własną głowę — cedzone z wolna słowa opływały w jad, który również trafił do Steffena, gdy tylko goblinka przeniosła na niego swoją uwagę. — No już, co tak stoisz, Cattermole? Nie widzisz, że jestem zajęta? — goblinka machnęłą ostentacyjnie ręką, zmuszając tymsamym Marię, by ta chwyciła delikatnie za rękaw Steffena, pragnąc odciągnąć go od biurka goblinki. Wystarczająco już wycierpiał się, próbując jej pomóc.
— Przepraszam, że musiałeś tego słuchać — szepnęła z niezbyt radosną miną, zwieszając głowę w dół. A przynajmniej tak mogłoby się wydawać, gdyby nie to, że w tym samym czasie jedna z jej rąk znalazła się w środku torby, grzebiąc w niej intensywnie. — Jeżeli nie będziesz już chciał mi pomóc, to zrozumiem — dodała raz jeszcze, uśmiechając się łagodnie. Niewiele osób chciało mieć z nią coś wspólnego. Rozumiała to. — Ale masz dobre serce i chciałabym ci podziękować — może dziś Steffen Cattermole nie zrobił w swym mniemaniu nic nadzwyczajnego, ale w oczach Marii jego postawa, to, że nie zostawił jej samej na pastwę losu była warta nagrody. Zresztą, chciała mu też podziękować za ich wcześniejsze spotkanie, bo choć wylał na nią piwo, a później przebrał w suknię ślubną, to też pomógł w ucieczce przed tamtym dziwnym mężczyzną, odprowadził bezpiecznie do domu.
— Proszę, weź je — powiedziała wreszcie, wyciągając w kierunku Steffena dłoń trzymającą parę skórzanych rękawiczek. Nie były to jednak zwykłe rękawiczki, zrobione zostały bowiem ze skóry szpiczaka, na zamówienie pewnego starszego pana, po którym ślad zaginął. Skoro nie będzie mogła przekazać ich zamawiającemu, mogłaby zrobić po prostu dobry uczynek, odwdzięczyć się za pomoc. — To specjalne rękawiczki, do pracy. Nie zostawiają śladów palców, ale ułatwiają na przykład chwytanie, gdyby wypadły jakieś knuty... — wytłumaczyła, po czym zniżyła głos do jeszcze bardziej konspiracyjnego szeptu. — Gdy będziesz je nosił, magipolicja nie zakuje cię w kajdany — wyszeptała, po czym odsunęła się i uśmiechnęła jeszcze szerzej. Już raz zahaczyli wspólnie o problem z prawem, miała nadzieję, że nie obrazi się na nią za to, że znów — choć tym razem zdecydowanie bardziej ostrożnie — do tego nawiązała.
| przekazuję Steffenowi rękawiczki ze skóry szpiczaka (+13 do zręcznych rąk, niewrażliwość na zaklęcie esposas)
Słysząc jego słowa, rozchyliła nieco wargi w zdziwieniu, zaraz jednak kiwając głową, na znak, że zrozumiała. Złote loki poruszyły się razem z resztą ciała, sprężyście odbijając się od skrytych pod materiałem sukienki ramion.
— Naprawdę mógłbyś? — nadzieja — czysta, mocna, silna, w Londynie niemalże niespotykana — wybrzmiała w cichym, cieniutkim głosie Marii, odbiła się w szarozielonych oczach. Ciało zareagowało samo, kąciki ust drgnęły, ruszyły w górę, formując na wargach wciąż onieśmielony, lecz jednak uśmiech. Wspięła się na palce w przepływie ekscytacji, gdy dłonie wciąż znajdujące się na pasku torby, ścisnęły się na nim, a następnie rozluźniły uścisk, bo wydawało się, że naprawdę mogło być dobrze. I nieco bezpiecznie.
Ale przecież nie wszystko jest takie piękne, jakby mogło się wydawać. Gdzie był haczyk?
— Nie będziesz miał przeze mnie problemów? — w końcu nie pracował w obsłudze klienta, tylko w biurze, a ona właśnie odrywała go od obowiązków. Radość w spojrzeniu ustąpiła więc miejsce ostrożności, ostrożności podszytej zrozumieniem, przecież zrozumiem, jeżeli musisz pójść. Każdy musiał. Każdy miał miejsce, do którego gnał, destynację, której osiągnięcie było o wiele ważniejsze niż jakaś tam strachliwa blondynka pragnąca kupić materiały na sukienkę. Na kolejne pytanie odpowiedziała mu skinieniem głowy. Pamiętała detale, a w skrytce nie miała aż tyle, by móc wybierać jakieś horrendalne kwoty. Była uboga, oszczędności nie trzymały jej się tak, jakby tego chciała, większość lichych dochodów przeznaczała na bieżące utrzymanie, dlatego też musiała dorabiać, jeżeli chciała odłożyć cokolwiek. I choć serce bolało na myśl wydania oszczędności, to przecież miała być inwestycja, która zostanie zwrócona.
Ruszyła więc za Steffenem, nie planując porzucić szansy na załatwienie swej sprawy. Należała wszak do tego rodzaju ludzi, który zyskiwał na śmiałości, gdy miał obok siebie kogoś, na kim mógł polegać. Dlatego też uśmiechnęła się nawet grzecznie do goblinki i dygnęła przed nią z szacunkiem, następnie przenosząc wzrok na Cattermole próbującego ugrać coś z goblinką. Słysząc jej opryskliwą odpowiedź, pobladła nagle, tym razem wędrując spojrzeniem od jednego pracownika banku do drugiego, aż wreszcie, przełknąwszy wcześniej ze zdenerwowaniem ślinę, postanowiła zdobyć się na zadanie pytania.
— Gdzie znajdę formularz 356-B? — zapytała, wydawało jej się, że równie grzecznie i uprzejmie, co zazwyczaj, jednak goblinka wyraźnie nie miała dziś dobrego humoru, i nie zamierzała dopomóc dwójce młodych czarodziejów w żadnym wypadku. Zmrużyła oczy tak bardzo, że przypominały bardziej szparki niż oczy, choć dalej ciskała nimi gromy — przede wszystkim w coraz bardziej wystraszoną Marię.
— Jeszcze się pyta gdzie znajdzie formularz... — żachnęła niezadowolona, przechylając się przez zajmowane przez siebie biurko. — Panienko, do takiej instytucji jak Bank Gringotta przychodzi się przygotowanym. Co to za pokolenie, które najprostszej rzeczy nie potrafi zrobić... Jeszcze trochę i zgubi panienka własną głowę — cedzone z wolna słowa opływały w jad, który również trafił do Steffena, gdy tylko goblinka przeniosła na niego swoją uwagę. — No już, co tak stoisz, Cattermole? Nie widzisz, że jestem zajęta? — goblinka machnęłą ostentacyjnie ręką, zmuszając tymsamym Marię, by ta chwyciła delikatnie za rękaw Steffena, pragnąc odciągnąć go od biurka goblinki. Wystarczająco już wycierpiał się, próbując jej pomóc.
— Przepraszam, że musiałeś tego słuchać — szepnęła z niezbyt radosną miną, zwieszając głowę w dół. A przynajmniej tak mogłoby się wydawać, gdyby nie to, że w tym samym czasie jedna z jej rąk znalazła się w środku torby, grzebiąc w niej intensywnie. — Jeżeli nie będziesz już chciał mi pomóc, to zrozumiem — dodała raz jeszcze, uśmiechając się łagodnie. Niewiele osób chciało mieć z nią coś wspólnego. Rozumiała to. — Ale masz dobre serce i chciałabym ci podziękować — może dziś Steffen Cattermole nie zrobił w swym mniemaniu nic nadzwyczajnego, ale w oczach Marii jego postawa, to, że nie zostawił jej samej na pastwę losu była warta nagrody. Zresztą, chciała mu też podziękować za ich wcześniejsze spotkanie, bo choć wylał na nią piwo, a później przebrał w suknię ślubną, to też pomógł w ucieczce przed tamtym dziwnym mężczyzną, odprowadził bezpiecznie do domu.
— Proszę, weź je — powiedziała wreszcie, wyciągając w kierunku Steffena dłoń trzymającą parę skórzanych rękawiczek. Nie były to jednak zwykłe rękawiczki, zrobione zostały bowiem ze skóry szpiczaka, na zamówienie pewnego starszego pana, po którym ślad zaginął. Skoro nie będzie mogła przekazać ich zamawiającemu, mogłaby zrobić po prostu dobry uczynek, odwdzięczyć się za pomoc. — To specjalne rękawiczki, do pracy. Nie zostawiają śladów palców, ale ułatwiają na przykład chwytanie, gdyby wypadły jakieś knuty... — wytłumaczyła, po czym zniżyła głos do jeszcze bardziej konspiracyjnego szeptu. — Gdy będziesz je nosił, magipolicja nie zakuje cię w kajdany — wyszeptała, po czym odsunęła się i uśmiechnęła jeszcze szerzej. Już raz zahaczyli wspólnie o problem z prawem, miała nadzieję, że nie obrazi się na nią za to, że znów — choć tym razem zdecydowanie bardziej ostrożnie — do tego nawiązała.
| przekazuję Steffenowi rękawiczki ze skóry szpiczaka (+13 do zręcznych rąk, niewrażliwość na zaklęcie esposas)
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Wejście do banku
Szybka odpowiedź