Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wzgórze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórze
Znajdujące się tuż przy brzegu morza wzgórze stanowi doskonały punkt widokowy. Nieporośnięte drzewami, wystawione na działanie mocnego, nadmorskiego wiatru, pozwala na obejrzenie terenu Festiwalu Miłości z góry. Przez pierwsze trzy dni sierpnia na szczycie wzniesienia stoi Wiklinowy Mag: kilkunastometrowy drewniany posąg czarodzieja. Zostaje on magicznie ożywiony oraz podpalony trzeciego dnia Festiwalu, przyciągając śmiałków chcących zademonstrować swoją odwagę. Gdy opadają popioły, wzgórze staje się miejscem spacerów zakochanych - gwarantuje ono intymną atmosferę, ciszę oraz niezapomniane widoki.
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Justine nie mogła dostrzec, że chybiła wyćwiczonego gestu, gdy wzrok mimowolnie podążył ku ostatniemu tchnieniu Słodyczka. Zaklęcie - zgodnie z jej przypuszczeniami - nie wykryło nikogo ni jednej żywej istoty wewnątrz stwora. Gdy jednak ucichła pieśń zwierzęcia, poczuła na plecach dziwny niepokojący dreszcz, dreszcz strachu, dreszcz niepokoju. Umierało coś wielkiego. Umierało coś wyjątkowego. Gdy jej wzrok spoczął na morskiej wodzie, mętnej mieliźnie, dostrzegła w niej zarysowane zaklęciem pogarbione sylwetki czterech istot, widoczne tylko dla niej, zmierzały ku brzegu, a sposób ich poruszania się przypominał coś, co jest w pół martwe, a w pół jeszcze żywe. Zmierzali do brzegu, gdzie znajdowali się ludzie. Pogarbione kroczyły do brzegu, potykając się pełzały, co uczynią, gdy dotrą?
To był tylko post uzupełniający dla Justine, właściwy pojawi się wieczorem.
Tristan Rosier
Nie spodziewał się, że ktokolwiek za nim pójdzie - błędnie. Obejrzał się na ludzi, którzy podążyli jego śladem, czując pewnie, że skoro on mógł, to i oni. Miał tylko nadzieję, że nie napyta tym sobie biedy, tym jednak zajmie się później. Kiedy był na dole, próbował wybadać sytuację, z niepokojem przyjmując przedziwne, melodyjne dźwięki, przez które przebrzmiały zaraz inne tony, jakby łagodniejsze, powietrze mieniące się od magicznych drobin, których pochodzenia nie rozumiał. Jakieś szczęście rozlewało się niewielkim strumyczkiem, niezidentyfikowane, ale słodkie, nęcące, obejmujące. I naraz wszystko pogasło, skórę opuściło ciepło, umysł nie chwytał się drobnych miraży i scen wirujących nad stworzeniem. Niemal w tym samym momencie stworzenie wydaliło to, co miało w środku, razem z ohydnym zapachem, który niemal jednoznacznie kojarzył się Tedowi ze śmiercią. Zakaszlał, obszedł kawałek dalej, żeby sprawdzić, jak wyglądały wydaliny, jaki miały kolor, żeby połączyć to z procesami pośmiertnymi. Sama nie mogła zacząć rozkładać się tak szybko, więc znaczyło to jedno - wszystko, co połknęła za życia, a co zdążyło już się rozłożyć, zaleje ich wszystkich za kilka minut.
- Na gacie Merlina, nie wiem nic o dokładnej fizjologii tej ryby. Wydzieliny jej żołądka mogą być słabsze albo silniejsze niż te w ludzkim żołądku. Sam rozkład ciała do wzdymania gazów trwa do kilku dni, ale kwas to mocno przyspieszy... - odpowiedział kobiecie (Adrianie), którą... przecież znał? Odwrócił się jeszcze do krzyczącego funkcjonariusza. Poczuł się przez chwilę zmieszany nieco sprzecznymi sygnałami, ale został w miejscu.
Kaszlnął, smród był duszący, ciężki, trujący.
- Przyszedłem tutaj z ciekawości, tak samo jak wy, ale jeśli ktokolwiek z was ceni własne życie bardziej niż ciekawość do wielkiej ryby to błagam, zostańcie na swoich miejscach! - zawołał do tłumu, z trudem przełykając gorzką ślinę. Stał w swoim miejscu - Cokolwiek ta ryba ma w brzuchu, gnije, a opary i zawartość mogą nie tylko poważnie otruć, ale zabić! Jeśli czujecie, że jesteście za blisko, cofnijcie się! - usłyszał słowa chłopaka, paniczne, chaotyczne, i... czy on kierował różdżkę w stronę Teda? - Na litość, przestań wymachiwać tą różdżką! Każdy z nas ceni po ostatnich wydarzeniach swoje życie bardziej niż to stworzenie, prawda?![/b] - wołał do ludzi na wzgórzu. Jego ton nie rozkazywał ani nie groził, był rzeczowy, może nakłaniający, ale przede wszystkim ludzki. On też nie chciał zginąć, cokolwiek mogłoby się zaraz stać, a stać mogło się wiele - łącznie z deszczem meteorytów spadających z nieba.
- Na gacie Merlina, nie wiem nic o dokładnej fizjologii tej ryby. Wydzieliny jej żołądka mogą być słabsze albo silniejsze niż te w ludzkim żołądku. Sam rozkład ciała do wzdymania gazów trwa do kilku dni, ale kwas to mocno przyspieszy... - odpowiedział kobiecie (Adrianie), którą... przecież znał? Odwrócił się jeszcze do krzyczącego funkcjonariusza. Poczuł się przez chwilę zmieszany nieco sprzecznymi sygnałami, ale został w miejscu.
Kaszlnął, smród był duszący, ciężki, trujący.
- Przyszedłem tutaj z ciekawości, tak samo jak wy, ale jeśli ktokolwiek z was ceni własne życie bardziej niż ciekawość do wielkiej ryby to błagam, zostańcie na swoich miejscach! - zawołał do tłumu, z trudem przełykając gorzką ślinę. Stał w swoim miejscu - Cokolwiek ta ryba ma w brzuchu, gnije, a opary i zawartość mogą nie tylko poważnie otruć, ale zabić! Jeśli czujecie, że jesteście za blisko, cofnijcie się! - usłyszał słowa chłopaka, paniczne, chaotyczne, i... czy on kierował różdżkę w stronę Teda? - Na litość, przestań wymachiwać tą różdżką! Każdy z nas ceni po ostatnich wydarzeniach swoje życie bardziej niż to stworzenie, prawda?![/b] - wołał do ludzi na wzgórzu. Jego ton nie rozkazywał ani nie groził, był rzeczowy, może nakłaniający, ale przede wszystkim ludzki. On też nie chciał zginąć, cokolwiek mogłoby się zaraz stać, a stać mogło się wiele - łącznie z deszczem meteorytów spadających z nieba.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zawahał się, kiedy jeden z miraży – młoda ramora, widocznie mniejsza od pozostałych – wyskoczyła radośnie w górę, żeby upaść do wody pod postacią migoczących gwiazdek. W tym obrazku, niezwykłym i niespotykanym, było coś niewinnego – coś, co jednocześnie wlało w serce nadzieję, jak i wypełniło je smutkiem, spotęgowanym jedynie świadomością tego, co Percival musiał zrobić. Podążył spojrzeniem za przedziwnym opadem, jedno ze świateł wpadło w wodę tuż przed nim; dostrzegł na dnie skrzący się błękitem kształt i schylił się po niego odruchowo, początkowo nie rozumiejąc, czym był, zamglony załamaniami poruszającej się wody. Dopiero kiedy położył go na dłoni, zorientował się, że trzymał w ręku muszlę – ale była to muszla, której nie potrafił przypisać do żadnego znanego mu stworzenia, jakie mogłoby ją zamieszkiwać; niepodobna do niczego. Jedyna w swoim rodzaju – jak ramora, której śpiew wciąż niósł się wybrzeżem, ale za chwilę miał zamilknąć. Czy muszle również znikną razem z uciekającym z ciała życiem?
Krótkie spojrzenie Bena pozwoliło mu pewniej chwycić za różdżkę, gdy wypowiadał zaklęcia nadgarstek już mu nie zadrżał – robiąc to dopiero, kiedy pieśń Słodyczka umilkła nagle, rwąc się jak przecięty nożem sznur. Odruchowo uniósł spojrzenie na miraże, jeszcze przed chwilą żywe i barwne, teraz – blaknące szybko, rozwiewane wiejącym od morza wiatrem. Pozostawiające po sobie pustkę tak wyraźną, że Percivalowi wydawała się prawie namacalna; wielka jak sama ramora, która – powinien był to przewidzieć, ale w tamtej chwili nie zaprzątał sobie tym głowy – wyrzuciła z siebie ostatnie tchnienie w postaci przemieszanej z krwistymi zakrzepami żółci.
Przekleństwo przemknęło mu przez myśl, ale zamarło na ustach; zmarszczył nos, zapach był okropny, a zmieszana z wodą substancja szybko wsiąknęła w materiał spodni i koszuli. Wiedział, że prawdopodobnie już się go do końca nie pozbędzie, ale to nie było coś, czym miał zamiar martwić się teraz. Opuściwszy różdżkę, podszedł bliżej Bena i towarzyszącej mu czarownicy, akurat w momencie, w którym ta oblewała się zimną wodą. – Jasne – odpowiedział jej, nie do końca wiedząc, na co właściwie się zgodził, bo nie dosłyszał jej pytania dokładnie; myśli wciąż miał trochę rozbiegnięte, a w głosie czaiło się dziwne napięcie. Odkąd ramora umilkła, towarzyszyła mu też nieuzasadniona potrzeba, żeby usiąść na plaży i po prostu przez chwilę nie robić kompletnie nic, milcząc – ale spokojna kontemplacja śmierci prehistorycznej, legendarnej istoty nie wchodziła w grę, czy może: musiała poczekać. Tłum na wzgórzu był coraz bardziej niespokojny, a w ciele Słodyczka, zgodnie ze słowami Bena, zaczynały już gromadzić się gazy. – Percy – przedstawił się, trochę z opóźnieniem przenosząc wzrok na Adrianę i kiwając jej głową. Później zerknął też na Bena i wyciągnął rękę, żeby klepnąć go w bark; tknięty kolejną niewygodną myślą, której nie pozwolił do końca się zmaterializować, uratowany – szczęśliwie – nadejściem Michaela.
Odwrócił się w stronę aurora. – To twoja decyzja – odpowiedział mu, zdając sobie sprawę, że on sam nie miał mieć wiele do powiedzenia w kwestii dalszych losów ramory. – Ale jeśli pytasz mnie o zdanie, to najpierw trzeba ją nakłuć, a później przenieść na plażę i zabezpieczyć teren, żeby nikt poza waszymi ludźmi tu nie wszedł – podjął. Nigdy nie zgodziłby się na zabicie tak rzadkiego stworzenia dla mięsa czy kości, ale wiedział, że kiedy już nie żyło, pozostawienie go, by zgniło – rozszarpane przez dzikie zwierzęta i przemytników – byłoby marnotrawstwem. Słowa Tonksa utwierdziły go w przekonaniu, że on również nie miał zamiaru do tego dopuścić; kiwnął mu głową, nieco uspokojony, zgadzając się z nim również. W ciągu ostatnich godzin przelatywał nad Weymouth dwukrotnie; mógł się jedynie domyślać, ilu ludzi straciło w deszczu meteorytów cały dobytek.
– Tak, to tutaj – przytaknął po chwili na pytanie Justine, jej sugestia rozcięcia brzucha ramory przy pomocy lamino również wydała mu się sensowna – pojedyncze nakłucie mogłoby nie wystarczyć, stworzenie było potężne. Uniósł różdżkę, gotów zrobić to od razu i poprosić czarownicę o pomoc – pamiętał, że świetnie radziła sobie z urokami – ale wtedy…
– Człowiek? – powtórzył, kiedy dotarł do niego głos kobiety, która wcześniej przedstawiła mu się jako Adriana. Sam nie dostrzegł ministerialnej odznaki ani wstążki, zwracając uwagę na tę pierwszą dopiero, gdy znalazła się w dłoni czarownicy. Dopiero teraz zrozumiał też sens poprzedniego pytania o kwasy żołądkowe – nieskierowanego do niego, tylko do uzdrowiciela, w którymś momencie pojawiającego się na płyciźnie. Spojrzał na niego pytająco, sam nie do końca pewien odpowiedzi; raz w życiu widział resztki człowieka zjedzonego przez smoka w formie częściowo już przetrawionej, ale wątpił, by stanowiło to właściwy punkt odniesienia. – Jeżeli jest martwy – a na pewno był martwy, żadna inna opcja nie mieściła się Percivalowi w głowie – to zaklęcie go nie wykryje – wtrącił, słysząc padającą z ust Justine inkantację. Rzucił jej jednak pytające spojrzenie, przez moment czekając, aż potwierdzi jego przypuszczenia. – Pomożesz mi? – zapytał, ustawiając się przy boku ramory i celując nie wprost na nią, a pod kątem; cienkie, pojedyncze otwory nie miały szansy wypuścić sporych ilości powietrza, istniało też ryzyko, że zewrą się ze sobą z powrotem. Zamiast tego miał zamiar spróbować rozciąć skórę stworzenia po skosie, tworząc dłuższe rozcięcie, przez które gazy mogłyby się swobodnie wydostać. – Lamino – wypowiedział pewnie; czuł wzmacniającą go magię, wyczarowanie ostrych noży nie powinno sprawić mu kłopotu.
| rzucam na lamino i na cienie (z góry przepraszam...)
Krótkie spojrzenie Bena pozwoliło mu pewniej chwycić za różdżkę, gdy wypowiadał zaklęcia nadgarstek już mu nie zadrżał – robiąc to dopiero, kiedy pieśń Słodyczka umilkła nagle, rwąc się jak przecięty nożem sznur. Odruchowo uniósł spojrzenie na miraże, jeszcze przed chwilą żywe i barwne, teraz – blaknące szybko, rozwiewane wiejącym od morza wiatrem. Pozostawiające po sobie pustkę tak wyraźną, że Percivalowi wydawała się prawie namacalna; wielka jak sama ramora, która – powinien był to przewidzieć, ale w tamtej chwili nie zaprzątał sobie tym głowy – wyrzuciła z siebie ostatnie tchnienie w postaci przemieszanej z krwistymi zakrzepami żółci.
Przekleństwo przemknęło mu przez myśl, ale zamarło na ustach; zmarszczył nos, zapach był okropny, a zmieszana z wodą substancja szybko wsiąknęła w materiał spodni i koszuli. Wiedział, że prawdopodobnie już się go do końca nie pozbędzie, ale to nie było coś, czym miał zamiar martwić się teraz. Opuściwszy różdżkę, podszedł bliżej Bena i towarzyszącej mu czarownicy, akurat w momencie, w którym ta oblewała się zimną wodą. – Jasne – odpowiedział jej, nie do końca wiedząc, na co właściwie się zgodził, bo nie dosłyszał jej pytania dokładnie; myśli wciąż miał trochę rozbiegnięte, a w głosie czaiło się dziwne napięcie. Odkąd ramora umilkła, towarzyszyła mu też nieuzasadniona potrzeba, żeby usiąść na plaży i po prostu przez chwilę nie robić kompletnie nic, milcząc – ale spokojna kontemplacja śmierci prehistorycznej, legendarnej istoty nie wchodziła w grę, czy może: musiała poczekać. Tłum na wzgórzu był coraz bardziej niespokojny, a w ciele Słodyczka, zgodnie ze słowami Bena, zaczynały już gromadzić się gazy. – Percy – przedstawił się, trochę z opóźnieniem przenosząc wzrok na Adrianę i kiwając jej głową. Później zerknął też na Bena i wyciągnął rękę, żeby klepnąć go w bark; tknięty kolejną niewygodną myślą, której nie pozwolił do końca się zmaterializować, uratowany – szczęśliwie – nadejściem Michaela.
Odwrócił się w stronę aurora. – To twoja decyzja – odpowiedział mu, zdając sobie sprawę, że on sam nie miał mieć wiele do powiedzenia w kwestii dalszych losów ramory. – Ale jeśli pytasz mnie o zdanie, to najpierw trzeba ją nakłuć, a później przenieść na plażę i zabezpieczyć teren, żeby nikt poza waszymi ludźmi tu nie wszedł – podjął. Nigdy nie zgodziłby się na zabicie tak rzadkiego stworzenia dla mięsa czy kości, ale wiedział, że kiedy już nie żyło, pozostawienie go, by zgniło – rozszarpane przez dzikie zwierzęta i przemytników – byłoby marnotrawstwem. Słowa Tonksa utwierdziły go w przekonaniu, że on również nie miał zamiaru do tego dopuścić; kiwnął mu głową, nieco uspokojony, zgadzając się z nim również. W ciągu ostatnich godzin przelatywał nad Weymouth dwukrotnie; mógł się jedynie domyślać, ilu ludzi straciło w deszczu meteorytów cały dobytek.
– Tak, to tutaj – przytaknął po chwili na pytanie Justine, jej sugestia rozcięcia brzucha ramory przy pomocy lamino również wydała mu się sensowna – pojedyncze nakłucie mogłoby nie wystarczyć, stworzenie było potężne. Uniósł różdżkę, gotów zrobić to od razu i poprosić czarownicę o pomoc – pamiętał, że świetnie radziła sobie z urokami – ale wtedy…
– Człowiek? – powtórzył, kiedy dotarł do niego głos kobiety, która wcześniej przedstawiła mu się jako Adriana. Sam nie dostrzegł ministerialnej odznaki ani wstążki, zwracając uwagę na tę pierwszą dopiero, gdy znalazła się w dłoni czarownicy. Dopiero teraz zrozumiał też sens poprzedniego pytania o kwasy żołądkowe – nieskierowanego do niego, tylko do uzdrowiciela, w którymś momencie pojawiającego się na płyciźnie. Spojrzał na niego pytająco, sam nie do końca pewien odpowiedzi; raz w życiu widział resztki człowieka zjedzonego przez smoka w formie częściowo już przetrawionej, ale wątpił, by stanowiło to właściwy punkt odniesienia. – Jeżeli jest martwy – a na pewno był martwy, żadna inna opcja nie mieściła się Percivalowi w głowie – to zaklęcie go nie wykryje – wtrącił, słysząc padającą z ust Justine inkantację. Rzucił jej jednak pytające spojrzenie, przez moment czekając, aż potwierdzi jego przypuszczenia. – Pomożesz mi? – zapytał, ustawiając się przy boku ramory i celując nie wprost na nią, a pod kątem; cienkie, pojedyncze otwory nie miały szansy wypuścić sporych ilości powietrza, istniało też ryzyko, że zewrą się ze sobą z powrotem. Zamiast tego miał zamiar spróbować rozciąć skórę stworzenia po skosie, tworząc dłuższe rozcięcie, przez które gazy mogłyby się swobodnie wydostać. – Lamino – wypowiedział pewnie; czuł wzmacniającą go magię, wyczarowanie ostrych noży nie powinno sprawić mu kłopotu.
| rzucam na lamino i na cienie (z góry przepraszam...)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 15
--------------------------------
#2 'Cienie' :
#1 'k100' : 15
--------------------------------
#2 'Cienie' :
Magia zawiodła go po raz kolejny tego dnia. Chyba nie był w pełni sobą. Ciężka noc zmieniła się we wcale nie łatwiejszy poranek. Mimo niewyspania, próbował przecież skupić się w pełni, aby pomagać, nie przeszkadzać w całej tej sytuacji, w której i tak niewiele mógł zdziałać.
Nie zbliżał się do ryby i nie patrzył w jej stronę, gdy Ben ją karmił i gdy Percival zabierał jej życie. Skupiony na zaklęciu, oddalony nieco od samej wody, nie zauważył muszli. Dźwięki wydane przez magiczne stworzenia po smutku zaczęły przynosić dziwne, kojące uczucie spokoju, które pomogło mu opanować narastające drżenie dłoni. Wziął głęboki oddech i po raz kolejny wykonał ruch różdżką, próbując zmusić magię do posłuszeństwa. Z czasem rzuconym przez Michaela powinno być łatwiej:
— Salvio hexia! Salvio hexia! — wypowiedział inkantacje po raz kolejny.
Artemis mógł podjąć próbę wyczarowania muru, ale ukrycie ramory i przedstawicieli Ministerstwa przed oczami postronnych wydawało mu się w dalszym ciągu ważne.
Kątem ucha słyszał rozmowy związane z otwieraniem bebechów ryby, z przenoszeniem jej, słyszał słowa Michaela i Adrianny, jednak dopóki nie były kierowane w jego stronę, nie skupiał się na nich szczególnie.
Gdy wypowiedział zaklęcia po raz kolejny, dotarła do niego inkantacja Percivala. Odwrócił się częściowo, chcąc kątem oka zerknąć, co takiego może znajdować się w bebechach starej ryby — ot, czysta, zawodowa ciekawość, w końcu wnętrzności już się w życiu naoglądał. Zamiast jednak skupić się na rybie, jego spojrzenie zawisło na istocie stworzonej z czarnej mgły, u której nóg zaczęła rozlewać się czarna, gęsta maź…
Roger mimowolnie cofnął się, nie mając pojęcia, co to takiego może być i skąd mogło się tu wziąć. Wiedział, że w powietrzu buzuje czarna magia, sprawdzał to przecież, ale zakładał, że to tylko kometa, że to nic takiego… Czy zakazane czary mogły manifestować się w ten sposób? Nic nie było mu o tym wiadomo. Kopyta uderzyły o ziemię, a istota ryknęła przeciągle, a serce Bennetta zaczęło walić coraz szybciej i szybciej.
Nie znał żadnego zaklęcia obronnego, które mogłoby sprawdzić się w walce z cieniem; istotna wydawała się półprzezroczysta, niematerialna, toteż nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby usunąć ją z drogi, złapać do flakonika, niczym dżinna do butelki. Nie był zresztą nigdy mistrzem uroków, to biała, obronna magia była tym, po co sięgał najczęściej.
Próbując opierać się panice, przywołał do myśli ciepłe, dobre wspomnienia sprzed lat. Spacer po Dolinie Godryka, wspólne obserwowanie ptaków odlatujących na zimę wraz z bliskimi, czaple nurzają się w jeziorze…
Patronus — przyszło mu na myśl. Patronus był ciepłem, dobrem, istotą stworzoną z dobrych myśli. Cieniem minionych chwil, które czarodzieje i czarownice wspominali z uśmiechem. Jeden, ten należący do Michaela, już tu krążył. Być może, jeśli pojawi się drugi, ich jasna, dobra siła byłaby w stanie poradzić sobie z istotą, a nawet jeśli nie to światło i dobra myśl na pewno nie zaszkodzi, prawda?
Dlatego też po raz kolejny uniósł różdżkę, tym razem kierując ją w stronę cienistego stworzenia.
— Expecto Patronum — powiedział spokojnie.
| kości w kolejności rzucania zaklęć, jeśli dobrze liczę mam teraz (lub w kolejnej turze?) 182/212 zdrowia, co daje mi karę -5
Nie zbliżał się do ryby i nie patrzył w jej stronę, gdy Ben ją karmił i gdy Percival zabierał jej życie. Skupiony na zaklęciu, oddalony nieco od samej wody, nie zauważył muszli. Dźwięki wydane przez magiczne stworzenia po smutku zaczęły przynosić dziwne, kojące uczucie spokoju, które pomogło mu opanować narastające drżenie dłoni. Wziął głęboki oddech i po raz kolejny wykonał ruch różdżką, próbując zmusić magię do posłuszeństwa. Z czasem rzuconym przez Michaela powinno być łatwiej:
— Salvio hexia! Salvio hexia! — wypowiedział inkantacje po raz kolejny.
Artemis mógł podjąć próbę wyczarowania muru, ale ukrycie ramory i przedstawicieli Ministerstwa przed oczami postronnych wydawało mu się w dalszym ciągu ważne.
Kątem ucha słyszał rozmowy związane z otwieraniem bebechów ryby, z przenoszeniem jej, słyszał słowa Michaela i Adrianny, jednak dopóki nie były kierowane w jego stronę, nie skupiał się na nich szczególnie.
Gdy wypowiedział zaklęcia po raz kolejny, dotarła do niego inkantacja Percivala. Odwrócił się częściowo, chcąc kątem oka zerknąć, co takiego może znajdować się w bebechach starej ryby — ot, czysta, zawodowa ciekawość, w końcu wnętrzności już się w życiu naoglądał. Zamiast jednak skupić się na rybie, jego spojrzenie zawisło na istocie stworzonej z czarnej mgły, u której nóg zaczęła rozlewać się czarna, gęsta maź…
Roger mimowolnie cofnął się, nie mając pojęcia, co to takiego może być i skąd mogło się tu wziąć. Wiedział, że w powietrzu buzuje czarna magia, sprawdzał to przecież, ale zakładał, że to tylko kometa, że to nic takiego… Czy zakazane czary mogły manifestować się w ten sposób? Nic nie było mu o tym wiadomo. Kopyta uderzyły o ziemię, a istota ryknęła przeciągle, a serce Bennetta zaczęło walić coraz szybciej i szybciej.
Nie znał żadnego zaklęcia obronnego, które mogłoby sprawdzić się w walce z cieniem; istotna wydawała się półprzezroczysta, niematerialna, toteż nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby usunąć ją z drogi, złapać do flakonika, niczym dżinna do butelki. Nie był zresztą nigdy mistrzem uroków, to biała, obronna magia była tym, po co sięgał najczęściej.
Próbując opierać się panice, przywołał do myśli ciepłe, dobre wspomnienia sprzed lat. Spacer po Dolinie Godryka, wspólne obserwowanie ptaków odlatujących na zimę wraz z bliskimi, czaple nurzają się w jeziorze…
Patronus — przyszło mu na myśl. Patronus był ciepłem, dobrem, istotą stworzoną z dobrych myśli. Cieniem minionych chwil, które czarodzieje i czarownice wspominali z uśmiechem. Jeden, ten należący do Michaela, już tu krążył. Być może, jeśli pojawi się drugi, ich jasna, dobra siła byłaby w stanie poradzić sobie z istotą, a nawet jeśli nie to światło i dobra myśl na pewno nie zaszkodzi, prawda?
Dlatego też po raz kolejny uniósł różdżkę, tym razem kierując ją w stronę cienistego stworzenia.
— Expecto Patronum — powiedział spokojnie.
| kości w kolejności rzucania zaklęć, jeśli dobrze liczę mam teraz (lub w kolejnej turze?) 182/212 zdrowia, co daje mi karę -5
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63, 88, 10
'k100' : 63, 88, 10
Słodyczek odszedł - odeszła? - spokojnie. W miarę, wyczuwał, że garść landrynek i dobre słowo osłodziły cierpienie, pozwalając zwierzęciu na spędzenie ostatnich chwili życia w bardzo względnej beztrosce; Benjamin naprawdę miał nadzieję, że udało mu się rozkojarzyć istotę na tyle, by nawet nie poczuła śmiercionośnych zaklęć Percivala. Były celne i szybkie, zauważył to od razu, ramora nie szarpała się, nie zakwiliła, westchnęła - i rzygnęła imponująco śmierdząca mazią.
Nawet się nie skrzywił, przetarł tylko twarz dłonią, właściwie rad, że zalała go krwawo-brązowa maź, nie widać było łez zalewających mu policzki a czerwonawy koloryt pełnej emocji buzi na pewno został wywołany uczuleniem na treść żołądkową ryby. Pokręcił głową na propozycję Adriany, wszędzie wokół była słona woda, mógł się nią obmyć, na razie jednak: nie chciał. Był na to za smutny, nie opuścił Słodyczka, poklepując go jeszcze raz po pysku. Schylił się też, by podnieść jedną ze świecących muszli, pozostałości po wspomnieniu - czarze? marze? - morskiego stworzenia, które towarzyszyło Słodyczkowi aż do końca. Emanująca ciepłem muszla dodała mu nieco sił - znacznie więcej jednak dodało mu klepnięcie Percivala, przyjął je z wdzięcznym spojrzeniem - muszlę schował szybko do kieszeni spodni, nie oddalając się od boku ramory. Słyszał więc prowadzone rozmowy nieco z oddali.
Wypluta przez zwierzę odznaka niezbyt go zainteresowała, tak samo jak wstążka. Okrutne kobiety w jego życiu spadły w hierarchii priotytetów bardzo nisko, na pewno niżej niż martwa ryba, która teraz zaprzątała całą jego uwagę. - Może to przez tych ludzi w środku umarła... - rzucił w ciężkim, ponurym zamyśleniu; tylko tego brakowało prawdawnej istocie: najedzenia się niestrawnych osób, kościstych zapewne i niesmacznych.
- Co dobrego można zrobić z rybą? Trzeba ją pochować - powiedział od razu do szykującego się do lotu Michaela, zbyt zasmucony losem ramory, by myśleć choć odrobinę logicznie. Był jednak wdzięczny za obietnicę ochronienia Słodyczka przed przemytnikami. Skinął głową na propozycję Blake'a, opacznie uznając, że i on uznaje przeniesienie oraz ogrodzenie zwłok za wstęp do przeprowadzenia ceremonii pogrzebowej. - Ale plaża to złe miejsce na grób. Zbyt podmokły teren. Musimy przenieść ją jak najbliżej wzgórza. Może znajdziemy jakąś jaskinię, byłoby łatwiej, potem zawalimy wejście... - zaczął rozmyślać na głos, pozwalając towarzyszom nakłóć Słodyczka. Odwrócił się w stronę pyska zwierzęcia, żałując, że ryby nie posiadają powiek - chciałby je opuścić, wielkie, szkliste oko łypało na niego z przerażającą pustką. - Dajcie spokój, w żołądku nikogo nie ma, ewentualnie sam szkielet. Kogoś, kto sprawił ramorze dużo cierpienia - mruknął w stronę ciągle próbujących dostrzec wnętrze ryby czarodziejów. Dodałby coś jeszcze na temat naiwności oraz nieostrożności ludzi, którzy złośliwie wpadają do ust biednych mitycznych stworzeń, powodując u nich wrzody brzucha, ale poczuł, że dzieje się coś niedobrego. Coś mrocznego, coś, co zmaterializowało się nieopodal; Wright obrócił się przez ramię i zamarł. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, złego, przerażającego, zrodzonego z dymu, mgły i ciemności, utkanego na podobieństwo byka - i wściekłego. Nie miał jak zareagować, w pierwszym odruchu strachu po prostu zamarł, wpatrzony szeroko otwartymi oczami w kolejne niemożliwe zwierzę, pojawiające się tego poranka na brzegu morza.
|przepraszamzagorączkowąjakość
Nawet się nie skrzywił, przetarł tylko twarz dłonią, właściwie rad, że zalała go krwawo-brązowa maź, nie widać było łez zalewających mu policzki a czerwonawy koloryt pełnej emocji buzi na pewno został wywołany uczuleniem na treść żołądkową ryby. Pokręcił głową na propozycję Adriany, wszędzie wokół była słona woda, mógł się nią obmyć, na razie jednak: nie chciał. Był na to za smutny, nie opuścił Słodyczka, poklepując go jeszcze raz po pysku. Schylił się też, by podnieść jedną ze świecących muszli, pozostałości po wspomnieniu - czarze? marze? - morskiego stworzenia, które towarzyszyło Słodyczkowi aż do końca. Emanująca ciepłem muszla dodała mu nieco sił - znacznie więcej jednak dodało mu klepnięcie Percivala, przyjął je z wdzięcznym spojrzeniem - muszlę schował szybko do kieszeni spodni, nie oddalając się od boku ramory. Słyszał więc prowadzone rozmowy nieco z oddali.
Wypluta przez zwierzę odznaka niezbyt go zainteresowała, tak samo jak wstążka. Okrutne kobiety w jego życiu spadły w hierarchii priotytetów bardzo nisko, na pewno niżej niż martwa ryba, która teraz zaprzątała całą jego uwagę. - Może to przez tych ludzi w środku umarła... - rzucił w ciężkim, ponurym zamyśleniu; tylko tego brakowało prawdawnej istocie: najedzenia się niestrawnych osób, kościstych zapewne i niesmacznych.
- Co dobrego można zrobić z rybą? Trzeba ją pochować - powiedział od razu do szykującego się do lotu Michaela, zbyt zasmucony losem ramory, by myśleć choć odrobinę logicznie. Był jednak wdzięczny za obietnicę ochronienia Słodyczka przed przemytnikami. Skinął głową na propozycję Blake'a, opacznie uznając, że i on uznaje przeniesienie oraz ogrodzenie zwłok za wstęp do przeprowadzenia ceremonii pogrzebowej. - Ale plaża to złe miejsce na grób. Zbyt podmokły teren. Musimy przenieść ją jak najbliżej wzgórza. Może znajdziemy jakąś jaskinię, byłoby łatwiej, potem zawalimy wejście... - zaczął rozmyślać na głos, pozwalając towarzyszom nakłóć Słodyczka. Odwrócił się w stronę pyska zwierzęcia, żałując, że ryby nie posiadają powiek - chciałby je opuścić, wielkie, szkliste oko łypało na niego z przerażającą pustką. - Dajcie spokój, w żołądku nikogo nie ma, ewentualnie sam szkielet. Kogoś, kto sprawił ramorze dużo cierpienia - mruknął w stronę ciągle próbujących dostrzec wnętrze ryby czarodziejów. Dodałby coś jeszcze na temat naiwności oraz nieostrożności ludzi, którzy złośliwie wpadają do ust biednych mitycznych stworzeń, powodując u nich wrzody brzucha, ale poczuł, że dzieje się coś niedobrego. Coś mrocznego, coś, co zmaterializowało się nieopodal; Wright obrócił się przez ramię i zamarł. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, złego, przerażającego, zrodzonego z dymu, mgły i ciemności, utkanego na podobieństwo byka - i wściekłego. Nie miał jak zareagować, w pierwszym odruchu strachu po prostu zamarł, wpatrzony szeroko otwartymi oczami w kolejne niemożliwe zwierzę, pojawiające się tego poranka na brzegu morza.
|przepraszamzagorączkowąjakość
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odpowiedź nieznajomego mężczyzny (Percivala) wywołała drobny uśmiech na jej ustach. Po części spowodowany tym, że potwierdziły się jej przeczucia, po drugie — że ryba wydawała się im ufać na tyle, aby dzielić się z nimi tym, co pamiętała, tym, co było w jej życiu najpiękniejsze. Gdzieś w środku duszy Iris poczuła kolejne, inne tym razem ukłócie żalu, tym razem spowodowane myślą, że wielka ramora mogła po prostu nie chcieć być na tym świecie sama. Stąd miraże, które pokazywała i im, ale może przede wszystkim sobie. Dobrze, że chociaż końca swego życia nie musiała spędzać w samotności. Opieka i czułość, którą obdarzyli ją przede wszystkim Percival i Benjamin były naprawdę godne pochwały, tak samo zresztą spokojna, nienatarczywa obecność reszty zgromadzonych. Jakoś łatwiej było pogodzić się z tym, co nieuniknione, gdy wydawało się, że ich niezbyt liczne zgromadzenie zdawało się być jednomyślne.
— Nie, jeśli — odezwała się nagle, choć wciąż utrzymywała raczej cichy ton głosu. Jej oczy nie opuszczały młodego, który wpatrywał się przez jakiś czas również na nią. Uśmiechnęła się na ten widok, lecz wszelkie ślady radości zniknęły z jej twarzy, wyparte przez smutek i żal, gdy zwróciła twarz ku Michaelowi. — Przemytnicy już tu są. Tamta grupka to jedyni, co do których mamy pewność, nie wiadomo, co jest w głowach innych — pominęła szczegóły o kiblu z rybich kości, o Ręce Glorii, nie przystawały one do chwili, do powagi sytuacji. Zawrze je w raporcie, gdy wróci do Plymouth. Westchnęła ciężko, wodząc wzrokiem pomiędzy potężnej postury czarodziejem (Benem), a drugim znawcą stworzeń (Percivalem).
— Auror ma rację, Podziemie mogłoby coś zrobić, ale bez waszego osądu i pewności, że będzie to bezpieczne, nie zamierzam ryzykować życiem i zdrowiem ludzi. Niemniej jednak, gdy... Emocje opadną, chciałabym z panami porozmawiać — trudno było brzmieć jednocześnie empatycznie, pozwalać sobie przeżywać trudne wszak emocje, które zawsze towarzyszyły odejściu, zgaśnięciu życia, a z drugiej strony stanowczo. Iris miała wrażenie, że w jej mowie wygrało zdecydowanie to pierwsze, choć poczucie obowiązku wciąż musiało przebijać się przez żal, przynajmniej okazjonalnie.
Odwróciła wzrok, na powrót spoglądając w miraże. Chyba bała się reakcji na swoje słowa, komfort odnajdując w rybim dziecku. Ich spojrzenia na moment się spotkały, nim ten zniknął na zawsze, przynosząc im... Swój ostatni dar? Błyszczące złotem gwiazdki podobne do płatków śniegu. Pchana ich energią, dziecięcią radością, wystawiła nawet rękę, aby pozwolić kilku z nim opaść na dłoń. Nie wiedziała, dlaczego akurat teraz naszły ją wspomnienia dzieciństwa — wydawało się, że wszystkie naraz, tak samo intensywnie, że żadne nie wybijało się na pierwszy plan. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Kątem oka zauważyła przecież, że muszle rozżarzyły się nagle, fantastycznie fascynujące i piękne. Weszła więc do wody, aby wyłowić jedną z nich, znajdującą się najbliżej niej. Może na pamiątkę tego dnia, gdzie koniec stawał się nowym początkiem, gdy wszyscy zmęczeni katastrofą z nocy w dzień musieli poradzić sobie z jej skutkami na wszystkie, czasem wybierane w zupełnej ostateczności, sposoby. Nie przyglądała się niej szczególnie, przede wszystkim koncentrując się na cieple, które czuła w dłoni. Wróciła na wcześniej zajmowane miejsce w chwili, gdy życie ramory dobiegało końca.
Wylew fali nieprzyjemnie pachnącego czegoś sprawił, że skrzywiła się wyraźnie, w duchu dziękując sobie, że odeszła jednak od zwierzęcia i nie spotkał jej podobny los co stojących najbliżej czarodziejów. Już i tak musiała wyglądać marnie, cała zamoczona, z sukienką ubrudzoną błotem i rozdartym kolanem. Myśl o nim sprawiła, że spoglądnęła w dół, wzrokiem napotykając znajomą odznakę. Zaniepokojenie szarpnęło nerwami, tam w środku może być człowiek i jeżeli jest martwy, zaklęcie go nie wykryje, najwyżej sam szkielet.
— Tylko dlaczego odznaka jest aktywna... — zadała pytanie na głos, choć nie była pewna, czy chciała słyszeć odpowiedź. Instynkt nakazał jej odwrócić się w tył, do zamieszania. Do Teda, który wreszcie zjawił się obok, zupełnie znikąd. Podbiegła do niego, zatrzymując się już przy jego boku.
— Teddy, chodź, proszę, tam może być ktoś, kto potrzebuje pomocy — czas nie działał na ich korzyść, jeżeli faktycznie ktoś tam był i mógł przeżyć, trzeba było mu pomóc natychmiast. Zwłaszcza, że złe emocje towarzyszące Iris od momentu zobaczenia odznaki zdawały się materializować. W czarną mgłę, czy cień, w maź, coś okropnego, coś, co nie powinno się tutaj zjawić. Nie chciała jednak rozjuszyć tego czegoś; ściskając w jednej dłoni rękę Teda, drugą, wiodącą, wyprowadziła różdżkę przed siebie, starając się drżącymi ze strachu nogami znaleźć pewny grunt, przygotować się do obrony. Choć serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Musi ich ochronić.
— Nie, jeśli — odezwała się nagle, choć wciąż utrzymywała raczej cichy ton głosu. Jej oczy nie opuszczały młodego, który wpatrywał się przez jakiś czas również na nią. Uśmiechnęła się na ten widok, lecz wszelkie ślady radości zniknęły z jej twarzy, wyparte przez smutek i żal, gdy zwróciła twarz ku Michaelowi. — Przemytnicy już tu są. Tamta grupka to jedyni, co do których mamy pewność, nie wiadomo, co jest w głowach innych — pominęła szczegóły o kiblu z rybich kości, o Ręce Glorii, nie przystawały one do chwili, do powagi sytuacji. Zawrze je w raporcie, gdy wróci do Plymouth. Westchnęła ciężko, wodząc wzrokiem pomiędzy potężnej postury czarodziejem (Benem), a drugim znawcą stworzeń (Percivalem).
— Auror ma rację, Podziemie mogłoby coś zrobić, ale bez waszego osądu i pewności, że będzie to bezpieczne, nie zamierzam ryzykować życiem i zdrowiem ludzi. Niemniej jednak, gdy... Emocje opadną, chciałabym z panami porozmawiać — trudno było brzmieć jednocześnie empatycznie, pozwalać sobie przeżywać trudne wszak emocje, które zawsze towarzyszyły odejściu, zgaśnięciu życia, a z drugiej strony stanowczo. Iris miała wrażenie, że w jej mowie wygrało zdecydowanie to pierwsze, choć poczucie obowiązku wciąż musiało przebijać się przez żal, przynajmniej okazjonalnie.
Odwróciła wzrok, na powrót spoglądając w miraże. Chyba bała się reakcji na swoje słowa, komfort odnajdując w rybim dziecku. Ich spojrzenia na moment się spotkały, nim ten zniknął na zawsze, przynosząc im... Swój ostatni dar? Błyszczące złotem gwiazdki podobne do płatków śniegu. Pchana ich energią, dziecięcią radością, wystawiła nawet rękę, aby pozwolić kilku z nim opaść na dłoń. Nie wiedziała, dlaczego akurat teraz naszły ją wspomnienia dzieciństwa — wydawało się, że wszystkie naraz, tak samo intensywnie, że żadne nie wybijało się na pierwszy plan. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Kątem oka zauważyła przecież, że muszle rozżarzyły się nagle, fantastycznie fascynujące i piękne. Weszła więc do wody, aby wyłowić jedną z nich, znajdującą się najbliżej niej. Może na pamiątkę tego dnia, gdzie koniec stawał się nowym początkiem, gdy wszyscy zmęczeni katastrofą z nocy w dzień musieli poradzić sobie z jej skutkami na wszystkie, czasem wybierane w zupełnej ostateczności, sposoby. Nie przyglądała się niej szczególnie, przede wszystkim koncentrując się na cieple, które czuła w dłoni. Wróciła na wcześniej zajmowane miejsce w chwili, gdy życie ramory dobiegało końca.
Wylew fali nieprzyjemnie pachnącego czegoś sprawił, że skrzywiła się wyraźnie, w duchu dziękując sobie, że odeszła jednak od zwierzęcia i nie spotkał jej podobny los co stojących najbliżej czarodziejów. Już i tak musiała wyglądać marnie, cała zamoczona, z sukienką ubrudzoną błotem i rozdartym kolanem. Myśl o nim sprawiła, że spoglądnęła w dół, wzrokiem napotykając znajomą odznakę. Zaniepokojenie szarpnęło nerwami, tam w środku może być człowiek i jeżeli jest martwy, zaklęcie go nie wykryje, najwyżej sam szkielet.
— Tylko dlaczego odznaka jest aktywna... — zadała pytanie na głos, choć nie była pewna, czy chciała słyszeć odpowiedź. Instynkt nakazał jej odwrócić się w tył, do zamieszania. Do Teda, który wreszcie zjawił się obok, zupełnie znikąd. Podbiegła do niego, zatrzymując się już przy jego boku.
— Teddy, chodź, proszę, tam może być ktoś, kto potrzebuje pomocy — czas nie działał na ich korzyść, jeżeli faktycznie ktoś tam był i mógł przeżyć, trzeba było mu pomóc natychmiast. Zwłaszcza, że złe emocje towarzyszące Iris od momentu zobaczenia odznaki zdawały się materializować. W czarną mgłę, czy cień, w maź, coś okropnego, coś, co nie powinno się tutaj zjawić. Nie chciała jednak rozjuszyć tego czegoś; ściskając w jednej dłoni rękę Teda, drugą, wiodącą, wyprowadziła różdżkę przed siebie, starając się drżącymi ze strachu nogami znaleźć pewny grunt, przygotować się do obrony. Choć serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Musi ich ochronić.
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Trudno było nie zauważyć, zrozumieć - czy nawet wyczuć - niecodzienności chwili, której byli świadkami. To, że takie zwierzę widzi pierwszy i (prawdopodobnie) ostatni raz w życiu, była niemal pewna. Rozumiała, że nawet ci, którzy obracali się wokół magicznych stworzeń takich nie spotykali na co dzień. Spadające drobiny sprawiły, że podążała za nimi wzrokiem, dostrzegając muszle. Te przyciągnąły jej uwagę, chciała sięgnąć po jedną ale na początku musiała zająć się tym, co należało. Słowa Ady sprawiły, że uniosła różdżkę chcąc rzucić zaklęcie, które towarzyszyło jej na co dzień, nie zauważyła, że wykonała niepoprawny gest zerkając na ramorę kiedy zaklęcie odbierało jej dech przynosząc ukojenie. Chwilę później przesunęła tęczówkami najpierw po podbrzuszu ryby poszukując oznak jakiegoś życia wewnątrz niej - choć nadal była to dla niej wizja dość… abstrakcyjna. Nic jednak nie dostrzegła. Nie dostrzegła, ale wraz z milknącą pieśnią ramory poczuła, jak jej plecy przechodzi dziwny dreszcz. Wcześniej je zwyczajnie ignorowała, ale nauczyła się już, że czasem ciało działa znacznie szybciej, niż sama myśl. - Nikogo nie widzę, Ada. - odpowiedziała jej - a właściwie to poinformowała wszystkich wokół. Już miała ruszyć spojrzeniem dalej, w poszukiwaniu… właściwie sama nie wiedziała czego. - To ryba, Ben, można wykarmić nią sporo ludzi o ile można ją zjeść. - rzuciła między nich. Rozumiała, że był to gatunek niespotykany, ale jednocześnie wszyscy stanęli w obliczu klęski, wojna nadal trwała, głodnych i biednych nie ubywało. Ogarniający ją niepokój podpowiadał by rozejrzeć się wokół. Padające potwierdzenie Percivala potwierdziło jej własne przypuszczenia. Potaknęła więc głową unosząc różdżkę, robiąc krok w jego stronę. - Lamino. - wypowiedziała z pewnością w zamiarze mając rzucić zaklęcie dokładnie w ten sam sposób co Blake. I dopiero wtedy je dostrzegła, najpierw zauważyła kątem oka kształty, jeszcze zanim machnęła różdżką. A później dojrzała sylwetki, przygarbione, poruszające się w stronę brzegu. - Mamy gości. - powiedziała wychodząc kilka kroków na przód, dłonią wskazując miejsce tym, którzy na nią spojrzeli - kim byli? Albo czym? - Clario. - wybrała od razu. Poprawiając uścisk na różdżce. Nie potrafiąc jednoznacznie określić czym mogły być widziane przez nią kształty. Zdawały się przypominać ludzi - ale postawa i ruchy były inne, nie pasujące do prawdziwie ludzkich sylwetek. Bardziej przypominały jej, cóż, trupy.
1. Lamino k100
2. Lamino k8
3. Cienie
4. Clario
1. Lamino k100
2. Lamino k8
3. Cienie
4. Clario
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 51
--------------------------------
#2 'k8' : 6, 6, 1, 1, 3, 3, 5, 1
--------------------------------
#3 'Cienie' :
--------------------------------
#4 'k100' : 46
#1 'k100' : 51
--------------------------------
#2 'k8' : 6, 6, 1, 1, 3, 3, 5, 1
--------------------------------
#3 'Cienie' :
--------------------------------
#4 'k100' : 46
Artemis pobiegł za czarodziejami, którzy odeszli od tłumu. Krzyknął w ich kierunku, ale niewielu zwróciła na niego uwagę, zbyt zaabsorbowani pieśnią umierającej ryby; przepchnął się między nimi, by znaleźć się na przedzie i zacząć realizować swój plan, nie spostrzegł jednak, że tym samym znalazł się na skraju błotnistego wzgórza. Umyślone przez niego murusio i tak zapewne nie miałoby się na czym wesprzeć, nawet gdyby od jednej strony użył jednej z wyższych skał, tak druga strona kończyła się wpadającym do morza urwiskiem. Brak dwóch stałych punktów nie pozwalał oddzielić ludzi. Nie miało to jednak znaczenia, bowiem gdy znalazł się przodem do czarodziejów jego noga podjechała w tył; Artemis przewrócił się na plecy i w tej pozycji ześlizgnął się w dół, pod nogi Iris. Jego ubranie ubrudziło się błotem i przemokło. Bolały go plecy - najprawdopodobniej zdrapał je wzdłuż kręgosłupa, jednak nie czuł, by dolegało mu cokolwiek poważniejszego. Wyminął go Michael, który w tym samym czasie wzbił się w powietrze - gdy Michael zaczął mówić o truciźnie podniosła się wrzawa, kilka osób wycofało się i zaczynało odchodzić, kilka wciąż stało, ale nie wykonywało żadnych ruchów wskazujących na to, że mieli zamiar przeszkadzać funkcjonariuszom - ale zaczęli się cofać, gdy do tych okrzyków dołączył Ted, wspierając słowa Tonksa uzdrowicielską pewnością, a także gdy wrażenie wywarło na nich feralne lecz widowiskowe zejście Artemisa.
Michael był w stanie dostrzec, że pozostali ludzie byli już mocno rozrzedzeni, część spacerem - zapewne zachęcona przez pozostałych - kierowała się w ich kierunku, na wzgórze, część się rozchodziła, część, zapewne uznawszy autorytet funkcjonariuszy, wracała do domów, przestali już stanowić zwartą grupę. Grupa przemytników, której wypatrywał Michael, spoczęła pod jednym z drzew, raz za czas spoglądając na plażę, ale nie poruszali się. Świetlisty wilk Michaela, zgodnie z jego poleceniem, przemknął w miejsce, w którym wcześniej Artemis odgrażał się magicznymi fajerwerkami; pobiegło za nim kilkoro dzieci, ze śmiechem, wyciągając za nim ręce. Zgromadzona w nim biała magia nie była władna pełnić roli zastraszającego stróża, jego widok najpewniej zaskoczył w pierwszej chwili, lecz jego stała bliskość budziła wyłącznie ciepłe emocje. Był patronusem, istotą zrodzoną z jasnej dobrej magii i najczystszym jej ucieleśnieniem. Przyciągał spojrzenia, lecz w spojrzeniach tych nie było już strachu. Gdy znajdował się tak blisko ludzi mogli wyczuć jego dobrą aurę - i przekonać się, że nie stanowił dla nich zagrożenia.
Adda dokładnie przyjrzała się odznace, dostrzegając na niej rzeczywiście dyskretnie wyżłobione inicjały: C.B., najpewniej wyżłobione przez osobę, która przejawia zarówno przywiązanie do idei podziemnego Ministerstwa Magii, jak i ceni sobie dyskrecję oraz własne życie podczas działania w terenie. Inicjały kojarzyły się jej z jedną osobą: Cormac Binns był jednym z najlepszych ludzi Hipogryfów. Doświadczony dawny funkcjonariusz magicznej policji, który razem z pierwszymi czarodziejami odmówił wykonania zbrodniczych rozkazów z pewnością mógł zostać skojarzony również przez pozostałych pracowników Ministerstwa Magii, Iris, Justine oraz Michaela - należał do tych ludzi, których znali wszyscy. Trudno go było przeoczyć - nie tylko wobec zasług, którymi często zwracał na siebie uwagę, ale i pogodną, ciepłą i zwyczajnie przyjazną osobowość, która sprawiała, że nie dało się go nie lubić. Niedawno urodził mu się pierwszy syn, świętował to hucznie w trakcie święta lata. Wierzył, naprawdę wierzył, że jego dziecko dorośnie w lepszym świecie, który wszyscy zbudujecie dla niego pod wodzą Harolda Longbottoma.
Balneo rzucone na Addę pozwoliło zmyć z siebie brud, ale nie rybi zapach. Z przemoczonych włosów i ubrania lała się woda.
Adda, Michael, Percival, Benjamin i Iris pochwycili niezwykłe muszle. Wszystko wskazywało na to, że rzeczywiście były pożegnalnym prezentem od Słodyczka - trzymane w dłoni zdawały się delikatnie wibrować, jak ciało mruczącego kota, a przyłożone do ucha pozwalały usłyszeć niezwykłą oceaniczną pieśń ramory - silną i bezkresną jak ocean, ale przepełnioną nadzieją jak blask wchodzącego nad nim jasnego słońca. Jej dźwięki budziły w sercu coś trudnego do opisania, ciepło, wzruszenie, zmuszała usta do mimowolnego uśmiechu. Niosła oceaniczny spokój, pełen czegoś, czego można było uświadczyć wyłącznie w dalekich głębinach, pełen majestatu i zachwytu nad ogromem leniwie pęczniejącego wszechświata. Ta melodia pozwalała uspokoić myśli, zatrzymać się w gonitwie życia. Poczuć się bezpiecznie. Poczuć się daleko stąd.
Przyglądający się wydalinom Ted mógł dostrzec, że skrzepy krwi były raczej jasne, miękkie, uformowane pewnie niedawno.
Roger zdołał ukryć widok przed gapiami przy pomocy zgrabnie przywołanego salvio hexia - ktokolwiek pojawi się jeszcze na wzgórzu, zapewne nie zatrzyma się na dłużej, nie dostrzegając na nim nic niepokojącego - nic prócz hałasów.
Percival usiłował przywołać zaklęcie lamino, ale smród wydalin ryby skutecznie go od tego odwiódł; całkowicie rozproszył się w koncentracji, nie potrafiąc dokończyć inkantacji. Błysnęło tylko światło, zaklęcie zostało poprawione przez Justine, która mierzyła w ten sam cel, ostrze rozcięło bok ogromnej ryby, z galaretowatej szpary w ciele równocześnie wylały się dławiący smród i gigantyczne rybie trzewia, a razem z nimi - człowiek, jego ręka, ciało pozostało jeszcze skryte we wnętrzu stworzenia. Była to ręka niewątpliwie należąca do dorosłego mężczyzny. Bystre oko Tonks w mig wyłapało - była pewna - że palce mężczyzny zgięły się w pół, jakby - choć to przecież niemożliwe - w jego ciele tętniły jeszcze resztki życia.
Kształty, które Justine dostrzegła wcześniej, rozmyły się już w powietrzu, Clario niczego nie wykazało - była jednak pewna - absolutnie pewna swoich umiejętności, zawsze mogła przecież na nich polegać - że gdzieś tu te upiorne istoty musiały się czaić. Może znajdowały się zbyt daleko? Sylwetki przywiodły jej na myśl trupy, żywe trupy, poruszające się, niebezpieczne żywe trupy, które mogły w każdej chwili okazać się śmiertelnym zagrożeniem. I wtedy stało się - silny pisk w uszach na krótką chwilę wyłączył ją z rzeczywistości, unieruchomił, wstrzymał w ruchu, dźwięk był nie do zniesienia, wwiercał się w głowę, w mózg, do wnętrza czaszki, czegoś pragnął, czego? Gdy dźwięk znikł, zastąpiły go szepty, ciche upiorne szepty w języku, którego Tonks nie znała i nigdy nie słyszała. Budziły strach, przenikały po ciele dziwnym niepokojącym dreszczem, były śliskie i ohydne, wiły się od stóp po samą głowę; coś rezonowało jej magię, czy ukryte istoty mogły mieć z tym coś wspólnego?
Wokół Percivala na krótką chwilę zatańczył wiatr; wiatr i pył, piasek wyrwany z mielizny, obryzgana czarna woda, potężny podmuch przeciął powietrze między nimi, odrzucając go na bok i zmuszając do upadku, zwracając uwagę wszystkich - podmuch ten bowiem pozostawił po sobie czarny kształt byka, niematerialnego, jak niematerialna wydawała się złowieszcza czarna mgłą. Szerokie nozdrza wyrzuciły smoliste kłęby, racice zaryły w rozmokłym błocie. Uwagę zwracały runiczne znaki żarzące się szkarłatem na jego olbrzymich rogach - nikt spośród zgromadzonych nie potrafił ich rozpoznać. Z pustych oczodołów - pustych jak otchłań - upiornego zwierzęcia sączyła się krew, z pyska coś, co barwą i konsystencją przypominało smołę. Huk, który rozległ się chwilę później, przypominał odgłos wydawany przez burzowy grom- niewątpliwie wywołany był racicami stworzenia, ryk wprawił powietrze w wibracje zupełnie inne, niż ramora kilka chwil temu - wibracje upiorne, przepełnione czymś przerażająco upiornym i złym. Spod racic stworzenia bryzgnęła smoła - zmieszana z rzygowinami stworzenia silną falą zalała wszystkich pobliskich czarodziejów, Iris z Tedem, Percivala, Benjamina, Addę, Justine i Rogera. Minęła chwila, czarodzieje zorientowali się, że maź chlapnęła na ich usta, całkiem usuwając je z twarzy. Każdy czarodziej wyglądał równie groteskowo i równie przerażająco, strach zatrzepotał sercem, gdy żaden nie mogło wiedzieć, czy kiedykolwiek zdoła jeszcze wydostać się z tego stanu. Zlepione usta nie pozwoliły Rogerowi wypowiedzieć inkantacji patronusa - wiedział jednak, że do przywołania tego potężnego zaklęcia i tak potrzebne było więcej, niż tylko inkantacja. Jako pierwszy otrząsnął się Benjamin, czując przy tym coś niepokojącego - jakby był na tę koszmarną magię bardziej odporny od pozostałych. Dlaczego? Nie rozumiał, ale czuł, czuł, że tkwiło to w nim głęboko, jak wbita w duszę drzazga. Jako pierwszy mógł poruszyć ustami, kilka chwil po nim - również pozostali, odzyskali władzę nad własnym głosem chwilę przed tym, jak widmowy byk rzucił się w opętańczą szarżę prosto na Teda.
Szczęśliwie, na wzgórzu nad wami nikogo już nie było. Jeśli gapie wciąż zmierzali w kierunku wzgórza, ich widok zasłoni salvio hexia rzucone przez Rogera.
Huk doskonale słyszał również Michael - ze swojej pozycji widział, że nie tylko on; ludzie kierujący się wcześniej spacerem w kierunku wzgórza przystanęli, kilka osób zerwało się do ucieczki, zaczynał się chaos podsycony paniką. Szczęśliwie przerzedzony tłum nie był już na otwartej przestrzeni tak groźny dla samego siebie - jego wcześniejsze okiełznanie okazało się niezwykle istotną decyzją. Michael nie był w stanie przejrzeć przez rzucone salvio hexia ze swojej aktualnej pozycji.
Możecie wykonać do trzech akcji. Możecie je rozbić na dowolną ilość postów.
Czas na odpis do: piątku, godziny 16.
Jeśli potrzebny będzie post uzupełniający - proszę o informację.
Magicus extremos daje +21 do rzutu i daje efekt na 3 najbliższe akcje wszystkim postaciom na Wybrzeżu oprócz samego Michaela oraz Artemisa, który znajdował się zbyt daleko:
Adda 3/3
Justine 3/3
Ted 1/3
Percy 1/3
Roger 3/3
Ben 1/3
Iris 1/3
Żywotność:
Artemis 190/220 - 20 - tłuczone, 10 - psychiczne; kara do rzutów: -5
Adda 175/205 - 10 - psychiczne, 20 - tłuczone; kara do rzutów: -5
Michael 236/236
Ted 201/211 - 10 - psychiczne
Percy 280/290 - 10 - psychiczne
Roger 182/212 - 10 - psychiczne, 20 - tłuczone; kara do rzutów: -5
Iris 177/207 - 10 psychiczne, 20 - tłuczone; kara do rzutów: -5
Justine 180/220 - 40 psychiczne; kara do rzutów: -5
Michael był w stanie dostrzec, że pozostali ludzie byli już mocno rozrzedzeni, część spacerem - zapewne zachęcona przez pozostałych - kierowała się w ich kierunku, na wzgórze, część się rozchodziła, część, zapewne uznawszy autorytet funkcjonariuszy, wracała do domów, przestali już stanowić zwartą grupę. Grupa przemytników, której wypatrywał Michael, spoczęła pod jednym z drzew, raz za czas spoglądając na plażę, ale nie poruszali się. Świetlisty wilk Michaela, zgodnie z jego poleceniem, przemknął w miejsce, w którym wcześniej Artemis odgrażał się magicznymi fajerwerkami; pobiegło za nim kilkoro dzieci, ze śmiechem, wyciągając za nim ręce. Zgromadzona w nim biała magia nie była władna pełnić roli zastraszającego stróża, jego widok najpewniej zaskoczył w pierwszej chwili, lecz jego stała bliskość budziła wyłącznie ciepłe emocje. Był patronusem, istotą zrodzoną z jasnej dobrej magii i najczystszym jej ucieleśnieniem. Przyciągał spojrzenia, lecz w spojrzeniach tych nie było już strachu. Gdy znajdował się tak blisko ludzi mogli wyczuć jego dobrą aurę - i przekonać się, że nie stanowił dla nich zagrożenia.
Adda dokładnie przyjrzała się odznace, dostrzegając na niej rzeczywiście dyskretnie wyżłobione inicjały: C.B., najpewniej wyżłobione przez osobę, która przejawia zarówno przywiązanie do idei podziemnego Ministerstwa Magii, jak i ceni sobie dyskrecję oraz własne życie podczas działania w terenie. Inicjały kojarzyły się jej z jedną osobą: Cormac Binns był jednym z najlepszych ludzi Hipogryfów. Doświadczony dawny funkcjonariusz magicznej policji, który razem z pierwszymi czarodziejami odmówił wykonania zbrodniczych rozkazów z pewnością mógł zostać skojarzony również przez pozostałych pracowników Ministerstwa Magii, Iris, Justine oraz Michaela - należał do tych ludzi, których znali wszyscy. Trudno go było przeoczyć - nie tylko wobec zasług, którymi często zwracał na siebie uwagę, ale i pogodną, ciepłą i zwyczajnie przyjazną osobowość, która sprawiała, że nie dało się go nie lubić. Niedawno urodził mu się pierwszy syn, świętował to hucznie w trakcie święta lata. Wierzył, naprawdę wierzył, że jego dziecko dorośnie w lepszym świecie, który wszyscy zbudujecie dla niego pod wodzą Harolda Longbottoma.
Balneo rzucone na Addę pozwoliło zmyć z siebie brud, ale nie rybi zapach. Z przemoczonych włosów i ubrania lała się woda.
Adda, Michael, Percival, Benjamin i Iris pochwycili niezwykłe muszle. Wszystko wskazywało na to, że rzeczywiście były pożegnalnym prezentem od Słodyczka - trzymane w dłoni zdawały się delikatnie wibrować, jak ciało mruczącego kota, a przyłożone do ucha pozwalały usłyszeć niezwykłą oceaniczną pieśń ramory - silną i bezkresną jak ocean, ale przepełnioną nadzieją jak blask wchodzącego nad nim jasnego słońca. Jej dźwięki budziły w sercu coś trudnego do opisania, ciepło, wzruszenie, zmuszała usta do mimowolnego uśmiechu. Niosła oceaniczny spokój, pełen czegoś, czego można było uświadczyć wyłącznie w dalekich głębinach, pełen majestatu i zachwytu nad ogromem leniwie pęczniejącego wszechświata. Ta melodia pozwalała uspokoić myśli, zatrzymać się w gonitwie życia. Poczuć się bezpiecznie. Poczuć się daleko stąd.
Przyglądający się wydalinom Ted mógł dostrzec, że skrzepy krwi były raczej jasne, miękkie, uformowane pewnie niedawno.
Roger zdołał ukryć widok przed gapiami przy pomocy zgrabnie przywołanego salvio hexia - ktokolwiek pojawi się jeszcze na wzgórzu, zapewne nie zatrzyma się na dłużej, nie dostrzegając na nim nic niepokojącego - nic prócz hałasów.
Percival usiłował przywołać zaklęcie lamino, ale smród wydalin ryby skutecznie go od tego odwiódł; całkowicie rozproszył się w koncentracji, nie potrafiąc dokończyć inkantacji. Błysnęło tylko światło, zaklęcie zostało poprawione przez Justine, która mierzyła w ten sam cel, ostrze rozcięło bok ogromnej ryby, z galaretowatej szpary w ciele równocześnie wylały się dławiący smród i gigantyczne rybie trzewia, a razem z nimi - człowiek, jego ręka, ciało pozostało jeszcze skryte we wnętrzu stworzenia. Była to ręka niewątpliwie należąca do dorosłego mężczyzny. Bystre oko Tonks w mig wyłapało - była pewna - że palce mężczyzny zgięły się w pół, jakby - choć to przecież niemożliwe - w jego ciele tętniły jeszcze resztki życia.
Kształty, które Justine dostrzegła wcześniej, rozmyły się już w powietrzu, Clario niczego nie wykazało - była jednak pewna - absolutnie pewna swoich umiejętności, zawsze mogła przecież na nich polegać - że gdzieś tu te upiorne istoty musiały się czaić. Może znajdowały się zbyt daleko? Sylwetki przywiodły jej na myśl trupy, żywe trupy, poruszające się, niebezpieczne żywe trupy, które mogły w każdej chwili okazać się śmiertelnym zagrożeniem. I wtedy stało się - silny pisk w uszach na krótką chwilę wyłączył ją z rzeczywistości, unieruchomił, wstrzymał w ruchu, dźwięk był nie do zniesienia, wwiercał się w głowę, w mózg, do wnętrza czaszki, czegoś pragnął, czego? Gdy dźwięk znikł, zastąpiły go szepty, ciche upiorne szepty w języku, którego Tonks nie znała i nigdy nie słyszała. Budziły strach, przenikały po ciele dziwnym niepokojącym dreszczem, były śliskie i ohydne, wiły się od stóp po samą głowę; coś rezonowało jej magię, czy ukryte istoty mogły mieć z tym coś wspólnego?
Wokół Percivala na krótką chwilę zatańczył wiatr; wiatr i pył, piasek wyrwany z mielizny, obryzgana czarna woda, potężny podmuch przeciął powietrze między nimi, odrzucając go na bok i zmuszając do upadku, zwracając uwagę wszystkich - podmuch ten bowiem pozostawił po sobie czarny kształt byka, niematerialnego, jak niematerialna wydawała się złowieszcza czarna mgłą. Szerokie nozdrza wyrzuciły smoliste kłęby, racice zaryły w rozmokłym błocie. Uwagę zwracały runiczne znaki żarzące się szkarłatem na jego olbrzymich rogach - nikt spośród zgromadzonych nie potrafił ich rozpoznać. Z pustych oczodołów - pustych jak otchłań - upiornego zwierzęcia sączyła się krew, z pyska coś, co barwą i konsystencją przypominało smołę. Huk, który rozległ się chwilę później, przypominał odgłos wydawany przez burzowy grom- niewątpliwie wywołany był racicami stworzenia, ryk wprawił powietrze w wibracje zupełnie inne, niż ramora kilka chwil temu - wibracje upiorne, przepełnione czymś przerażająco upiornym i złym. Spod racic stworzenia bryzgnęła smoła - zmieszana z rzygowinami stworzenia silną falą zalała wszystkich pobliskich czarodziejów, Iris z Tedem, Percivala, Benjamina, Addę, Justine i Rogera. Minęła chwila, czarodzieje zorientowali się, że maź chlapnęła na ich usta, całkiem usuwając je z twarzy. Każdy czarodziej wyglądał równie groteskowo i równie przerażająco, strach zatrzepotał sercem, gdy żaden nie mogło wiedzieć, czy kiedykolwiek zdoła jeszcze wydostać się z tego stanu. Zlepione usta nie pozwoliły Rogerowi wypowiedzieć inkantacji patronusa - wiedział jednak, że do przywołania tego potężnego zaklęcia i tak potrzebne było więcej, niż tylko inkantacja. Jako pierwszy otrząsnął się Benjamin, czując przy tym coś niepokojącego - jakby był na tę koszmarną magię bardziej odporny od pozostałych. Dlaczego? Nie rozumiał, ale czuł, czuł, że tkwiło to w nim głęboko, jak wbita w duszę drzazga. Jako pierwszy mógł poruszyć ustami, kilka chwil po nim - również pozostali, odzyskali władzę nad własnym głosem chwilę przed tym, jak widmowy byk rzucił się w opętańczą szarżę prosto na Teda.
Szczęśliwie, na wzgórzu nad wami nikogo już nie było. Jeśli gapie wciąż zmierzali w kierunku wzgórza, ich widok zasłoni salvio hexia rzucone przez Rogera.
Huk doskonale słyszał również Michael - ze swojej pozycji widział, że nie tylko on; ludzie kierujący się wcześniej spacerem w kierunku wzgórza przystanęli, kilka osób zerwało się do ucieczki, zaczynał się chaos podsycony paniką. Szczęśliwie przerzedzony tłum nie był już na otwartej przestrzeni tak groźny dla samego siebie - jego wcześniejsze okiełznanie okazało się niezwykle istotną decyzją. Michael nie był w stanie przejrzeć przez rzucone salvio hexia ze swojej aktualnej pozycji.
Czas na odpis do: piątku, godziny 16.
Jeśli potrzebny będzie post uzupełniający - proszę o informację.
Magicus extremos daje +21 do rzutu i daje efekt na 3 najbliższe akcje wszystkim postaciom na Wybrzeżu oprócz samego Michaela oraz Artemisa, który znajdował się zbyt daleko:
Ted 1/3
Percy 1/3
Ben 1/3
Iris 1/3
Żywotność:
Artemis 190/220 - 20 - tłuczone, 10 - psychiczne; kara do rzutów: -5
Adda 175/205 - 10 - psychiczne, 20 - tłuczone; kara do rzutów: -5
Michael 236/236
Ted 201/211 - 10 - psychiczne
Percy 280/290 - 10 - psychiczne
Roger 182/212 - 10 - psychiczne, 20 - tłuczone; kara do rzutów: -5
Iris 177/207 - 10 psychiczne, 20 - tłuczone; kara do rzutów: -5
Justine 180/220 - 40 psychiczne; kara do rzutów: -5
To był doprawdy spektakularny ślizg po zboczu wzgórza, który Artemis wykonał tylko i wyłącznie za pomocą swoich pleców. Naprawdę imponującym był fakt, że właściwie nic mu się nie stało. Widok jego upadku mógł przyprawić świadków o dreszcz zaniepokojenia.
Bywały w życiu sytuacje, gdy magia wcale nie była potrzebna, by stworzyć coś naprawdę przykuwającego uwagę. Wystarczyło trochę nieuwagi i pecha. Lovegood, zaaferowany bandą nieusłuchanych gapiów i beznadziejnie nieudaną próbą wyczarownaia muru, nie zorientował się, że tuż za nim rozpościerało się urwisko. Stopa nie znalazła pod sobą pewnego gruntu i hyc - Artemis sunął jak górska koza w dół - no, może robił to nieco mniej zgrabnie niż górskie kozy. Oczy miał szeroko otwarte w przestrachu i zaparło mu dech w piersi, tak więc nie wydał z siebie żadnego dźwięku podczas ślizgu.
Wyhamował u stóp Iris niczym posłaniec dobrej nowiny. Pewnie zastanawiacie się, czym ta dobra nowina była - mianowicie Artemis wypluł nieco błota obok koleżanki z Ministerstwa. Podjął się również dość upiornej próby uśmiechnięcia się, chcąc zapewnić, że wszystko gra. Wciąż był szczęśliwym posiadaczem ust, choć zęby miał czarnawe od wilgotnej ziemi. Dodatkową nowiną mógł być fakt, że nie będziecie musieli zakopywać Artemisa tuż obok ramory!
Artemis syknął z bólu i zmrużył, czując piekący ból po zdarciu skóry z pleców. Wciąż taplał się w błocie, szybkimi ruchami strzepywał je z ubrań. Wydłubał też trochę z prawego ucha.
Nie było jednak chwili wytchnienia. Artemis był jeszcze na szczycie wzgórza, gdy gwałtowny wiatr przywiał mrok w postaci runicznego byka. Wszystko działo się błyskawicznie, a Artemis nie miał pełnego przeglądu sytuacji. Nie był pewien, czy nasilająca się panika i trudności z zaczerpnięciem tchu były spowodowane jego wypadkiem, obecnością cieni, czy wszystkim po trochu. Niepewnie powstał i calutki umorusany rozejrzał się wokół.
Widok był taki sobie. Serce Artemisa łupało w klatce pierisowej, jakby chciało wyskoczyć i zwiać do ciepłych, bezpiecznych krain. Potrzebował opanować nerwy. Musiał stanąć na głowie, choć na moment, by przyjrzeć się sytuacji z właściwej perspektywy. Ominął więc Iris bez słowa, szedł niepewnie, by znaleźć suche podłoże i spróbował stanąć na własnej głowie. Ta pełna była nieprzyjemnych myśli i głośnych szumów. Huk miał dosłyszeć dopiero za chwilę.
Bywały w życiu sytuacje, gdy magia wcale nie była potrzebna, by stworzyć coś naprawdę przykuwającego uwagę. Wystarczyło trochę nieuwagi i pecha. Lovegood, zaaferowany bandą nieusłuchanych gapiów i beznadziejnie nieudaną próbą wyczarownaia muru, nie zorientował się, że tuż za nim rozpościerało się urwisko. Stopa nie znalazła pod sobą pewnego gruntu i hyc - Artemis sunął jak górska koza w dół - no, może robił to nieco mniej zgrabnie niż górskie kozy. Oczy miał szeroko otwarte w przestrachu i zaparło mu dech w piersi, tak więc nie wydał z siebie żadnego dźwięku podczas ślizgu.
Wyhamował u stóp Iris niczym posłaniec dobrej nowiny. Pewnie zastanawiacie się, czym ta dobra nowina była - mianowicie Artemis wypluł nieco błota obok koleżanki z Ministerstwa. Podjął się również dość upiornej próby uśmiechnięcia się, chcąc zapewnić, że wszystko gra. Wciąż był szczęśliwym posiadaczem ust, choć zęby miał czarnawe od wilgotnej ziemi. Dodatkową nowiną mógł być fakt, że nie będziecie musieli zakopywać Artemisa tuż obok ramory!
Artemis syknął z bólu i zmrużył, czując piekący ból po zdarciu skóry z pleców. Wciąż taplał się w błocie, szybkimi ruchami strzepywał je z ubrań. Wydłubał też trochę z prawego ucha.
Nie było jednak chwili wytchnienia. Artemis był jeszcze na szczycie wzgórza, gdy gwałtowny wiatr przywiał mrok w postaci runicznego byka. Wszystko działo się błyskawicznie, a Artemis nie miał pełnego przeglądu sytuacji. Nie był pewien, czy nasilająca się panika i trudności z zaczerpnięciem tchu były spowodowane jego wypadkiem, obecnością cieni, czy wszystkim po trochu. Niepewnie powstał i calutki umorusany rozejrzał się wokół.
Widok był taki sobie. Serce Artemisa łupało w klatce pierisowej, jakby chciało wyskoczyć i zwiać do ciepłych, bezpiecznych krain. Potrzebował opanować nerwy. Musiał stanąć na głowie, choć na moment, by przyjrzeć się sytuacji z właściwej perspektywy. Ominął więc Iris bez słowa, szedł niepewnie, by znaleźć suche podłoże i spróbował stanąć na własnej głowie. Ta pełna była nieprzyjemnych myśli i głośnych szumów. Huk miał dosłyszeć dopiero za chwilę.
Ostatnio zmieniony przez Artemis Lovegood dnia 12.01.24 11:06, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Artemis Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Benjamin naprawdę nie rozumiał, co mogła mieć na myśli urocza dziewczyna o imieniu Iris. - Ale o czym chcesz porozmawiać, słońce? - spytał nieco protekcjonalnie, ale siłę tego tonu niweczyła wilgotna od łez (i wymiocin) twarz. Nie był złośliwy, po prostu: zagubiony w odmętach przeżywanej zbyt szybko żałoby. Dalej w ciężkim szoku, najpierw otrzymał szansę obcowania ze stworzeniem żywcem wyjętym z legend, baśni i (pre)historycznych ksiąg, by w kilkanaście minut później przyglądać się martwym ślepiom. Świadom, jak wielka wiedza a przede wszystkim radość z poznawania pradawnej ramory śmignęła mu koło nosa w przytłaczającym tempie. - Którzy to? - spytał jeszcze na wspomnienie o przemytnikach, jego wzrok nie podążył jednak w kierunku gapiów: ciągle wpatrywał się w rybę, jak nie do końca skonfundowana ofiara czaru, nie potrafiąca powrócić do pełni władz umysłowych. - To nie jest byle ryba, na Merlina - odparł od razu na logiczne podsumowanie Justine. - Ty też jesteś ssakiem jak...jak świnia, na przykład - nie miał nic złego na myśli, był po prostu konkretny - to znaczy, bez obrazy. Jak krowa - mimo wszystko próbował wybrnąć, ale zrezygnował, gładząc martwe ciało ramory. - co nie znaczy, że jak umrzesz, to mamy cię zjeść, nie? - zerknął przez ramię na jasnowłosą czarownicę, nieświadom, jak wiele jej zawdzięcza. I jak wiele ich łączyło.
A potem - jego rozważania na temat konsumpcji różnych rodzajów mięs nie miały znaczenia. Huk, wyłaniająca się z wiru ciemności postać przerażającego byka, grom i finalnie chlust. Gęstej, wrogiej mazi, sięgającej mu aż do ust. Nieistniejących, martwych, chciał - musiał - krzyknąć, zaskoczony i zatrwożony, ale nie potrafił, głos grzązł mu w gardle, nie pozwalając nikogo ostrzec. Wsparł się plecami o bok martwej ryby, niewzruszony rozwleczonymi nieopodal trzewiami i jej być może ludzką zawartością; wpatrywał się w zrodzonego z nicości stwora innego, paskudnego rodzaju i próbował zebrać myśli. Odnajdując w sobie siłę i, po kilku rozpaczliwych wdechach, głos.
- Kurwa mać - pierwsze słowa wydobywające się spomiędzy drżących warg nie były zbyt uprzejme, ale jak inaczej mógł podsumować to, co widział? - Uciekajcie. Za rybę - rzucił do osób stojących najbliżej, chcąc przestrzec przede wszystkim towarzyszące mu kobiety, naiwnie uważając, że są to niewiasty niezwykle delikatne i niezaprawione w bojach. Sam za takiego się nie uważał, choć był niezbyt przydatny: nie miał przy sobie różdżki, powinien ewakuować się przed tym przerażającym zwierzęciem jak najdalej, ale zamiast tego ruszył do przodu. Szybko, chcąc dotrzeć do Percivala, ten zniknął mu gdzieś z oczu, przewrócony - a nie była to dobra pozycja na konfrontację z rozwścieczonym buhajem, nawet tym utkanym z cienia. Przerażał. Serce Wrighta biło nierówno i rozpaczliwie, instynkt nakazywał mu spieprzać w drugą stronę, ale stłumił tchórzliwe podszepty, zamierzając wyminąć byka z drugiej strony i podbiec do Percy'ego, by postawić go na nogi. Na razie ignorując faceta, który stał na drodze szarżującej bestii.
| niewiemileakcjitobieganiedoPercivala
A potem - jego rozważania na temat konsumpcji różnych rodzajów mięs nie miały znaczenia. Huk, wyłaniająca się z wiru ciemności postać przerażającego byka, grom i finalnie chlust. Gęstej, wrogiej mazi, sięgającej mu aż do ust. Nieistniejących, martwych, chciał - musiał - krzyknąć, zaskoczony i zatrwożony, ale nie potrafił, głos grzązł mu w gardle, nie pozwalając nikogo ostrzec. Wsparł się plecami o bok martwej ryby, niewzruszony rozwleczonymi nieopodal trzewiami i jej być może ludzką zawartością; wpatrywał się w zrodzonego z nicości stwora innego, paskudnego rodzaju i próbował zebrać myśli. Odnajdując w sobie siłę i, po kilku rozpaczliwych wdechach, głos.
- Kurwa mać - pierwsze słowa wydobywające się spomiędzy drżących warg nie były zbyt uprzejme, ale jak inaczej mógł podsumować to, co widział? - Uciekajcie. Za rybę - rzucił do osób stojących najbliżej, chcąc przestrzec przede wszystkim towarzyszące mu kobiety, naiwnie uważając, że są to niewiasty niezwykle delikatne i niezaprawione w bojach. Sam za takiego się nie uważał, choć był niezbyt przydatny: nie miał przy sobie różdżki, powinien ewakuować się przed tym przerażającym zwierzęciem jak najdalej, ale zamiast tego ruszył do przodu. Szybko, chcąc dotrzeć do Percivala, ten zniknął mu gdzieś z oczu, przewrócony - a nie była to dobra pozycja na konfrontację z rozwścieczonym buhajem, nawet tym utkanym z cienia. Przerażał. Serce Wrighta biło nierówno i rozpaczliwie, instynkt nakazywał mu spieprzać w drugą stronę, ale stłumił tchórzliwe podszepty, zamierzając wyminąć byka z drugiej strony i podbiec do Percy'ego, by postawić go na nogi. Na razie ignorując faceta, który stał na drodze szarżującej bestii.
| niewiemileakcjitobieganiedoPercivala
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzgórze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset