Wydarzenia


Ekipa forum
Zniszczona katedra
AutorWiadomość
Zniszczona katedra [odnośnik]17.07.18 18:49
First topic message reminder :

Zniszczona katedra

Niegdyś było to mugolskie centrum kultu. W lokalizacji tej ludzie tłumnie zbierali się, by odprawiać nieznane większości czarodziejom rytuały, od których magowie trzymali się z daleka. Nocą, z ostatniego kwietnia na pierwszego maja piorun uderzył w najwyższą z wież katedry. Pod wpływem trzęsienia mury posypały się, grzebiąc wewnątrz monumentu część wiernych przebywających nocą w kościele. Mugole ogłosili to miejsce "Cmentarzem Pana". Od tamtej pory trzymają się od zniszczonej katedry z daleka, poza nielicznymi śmiałkami, który zapuszczają się w to miejsce i powracają do domów z wieścią o obecności "grzesznych dusz". Zainteresowany anomaliami Wydział Duchów Ministerstwa Magii zbadał tę sprawę i potwierdził doniesienia o wyjątkowej aktywności duchów na tym obszarze. Czarodzieje, pomimo zagrożenia anomaliami przybywają w to miejsce w poszukiwaniu zmarłych, wierząc, że uda im się porozumieć z bliskimi.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zniszczona katedra - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Zniszczona katedra [odnośnik]01.05.19 2:40
Czy naprawdę kiedyś ją kochał? Czy nadal ją kochał?
Wszystkie jego słowa i czyny temu przeczyły. Wciąż się od niej odsuwał, jakby bał lub brzydził się jej dotyku. Jej zapewnienia o zrozumieniu zbywał głuchym "nie mogę", a na wyznanie miłości kazał jej zamilknąć.
Nie mów tak, Belle.
Gdy uparcie powtarzał, że nic nie może jej powiedzieć, wciąż jeszcze patrzyła na niego błagalnie. Z ufnością i miłością. Licząc, że zaraz przekona go, że jednak może jej wszystko powiedzieć. Że go kocha, że chce być jego żoną, partnerką i pomocą na dobre i na złe.
Ale poprosił ją, by zamilkła - a jego prawie bezgłośne słowa zabrzmiały dla niej jak krzyk i rozkaz. Odruchowo aż skuliła się w sobie. Zacisnęła mocno powieki, aby Percy nie zobaczył gromadzących się pod nimi łez. Nikt nigdy nie podniósł na nią ręki, ale jego odrzucenie jej pocałunków i jej miłości odczuwała niemalże jak fizyczny ból. Piekąca tęsknota bolała ją jak policzek.
Co robiła nie tak? Nie oczekiwała przecież wiele i o tym wiedział. Nie oczekiwała nawet wzajemności, ani jego inicjatywy. Chciała tylko, żeby pozwolił jej siebie kochać i na siebie czekać. Tyle by jej wystarczyło. Nawet tyle wprawiało ją w ekstazę przez cały okres trwania ich małżeństwa. Gdyby był dyskretny, mógłby ją zdradzać ile chciał, a ona uparcie niczego by się nie domyślała. Mógłby co miesiąc jeździć po świecie w poszukiwaniu za nowym smokiem, a ona czekałaby na niego wiernie i udawała, że wcale się nie martwi. Mógłby zapraszać do domu swoich znajomych o dziwnym statusie krwi, a ona zachowywałaby się jakby myślała, że należą do nieznanej jej czystokrwistej rodziny. Naiwnie zakładała po prostu, że Percy zawsze przy niej będzie. W najbardziej dramatycznych i zazdrosnych scenariuszach nie brała pod uwagę, że może po prostu zostać wymazany z jej życia, że jej małżeństwo zostanie tak po prostu unicestwione.
Isabelle zawsze czuła się odgrodzona od świata niewidzialną kurtyną. Lęk po śmierci matki, surowa ciotka, zmagania z chorobą i sam charakter dziewczyny nakazywały jej podchodzić do wszystkiego z mieszaniną rozsądnego dystansu i nieśmiałości. Ten instynkt samozachowawczy nakazał jej spoglądanie na Tristana Rosiera jak na przyjaciela, a nie potencjalnego adoratora, choć wpadł jej w oko przy pierwszym spotkaniu. Dzięki chłodnej kalkulacji nauczyła się manipulować ojcem i bezgłośnie odstraszać niechcianych konkurentów do swojej ręki. Dzięki spokojowi mogła skupić się w pełni na alchemii i wyzbyć wszelkich rozproszeń przy warzeniu eliksiru. Ale zarazem nigdy nie czuła się na miejscu, gdy inne dziewczęta rozmawiały o przystojnych mężczyznach i pięknych sukienkach. Kiwała wtedy głową, nie rozumiejąc i czując się jak za szkłem.
Dopiero zakochanie się w Percym wywróciło jej życie emocjonalne do góry nogami - wiedziała, że kocha go bardziej niż powinna, zapewne dlatego, że był jedyną wiązką światła w jej szarym, przytłumionym świecie. Przy nim nie umiała myśleć ani kalkulować, traciła wszelką rozwagę i...uwielbiała to uczucie. Tylko przy nim czuła się swobodnie, śmiała szczerze, poznała pożądanie. A teraz odbierał jej to wszystko kawałek po kawałku, zmuszając ją do analizy każdego własnego słowa i zachowania - tak jakby znajdowała się wśród złośliwych uczennic Beauxbatons (których ironię wyczuwała, ale często nie rozumiała) a nie przy własnym mężu.
Usiłowała skupić się na słowach Percivala, ale słyszała tylko bicie własnego, pękającego powoli serca.
-Mówił. - przyznała niechętnie. Ojciec nie zdążył jej powiedzieć zbyt wiele, bo dostała ataku choroby i o mało nie umarła, ale nie zamierzała przyznawać się do tego mężowi. Zawsze myślała o klątwie Ondyny jako o czymś wstydliwym, czymś co czyniło ją niedostatecznie dobrą żoną dla tego silnego i przystojnego mężczyzny. Dlatego bardzo o siebie przy nim dbała i ku swojej uldze, nie miała ani jednego poważnego ataku w trakcie trwania małżeństwa. Tak, jakby choroba przyczaiła się, by uderzyć z potrójną siłą na wieść o zniknięciu Percy'ego.
-Dlaczego odwróciłeś się od ich sprawy? Tego też nie możesz mi powiedzieć? - zacisnęła usta w wąską kreskę, spoglądając na niego pytająco. Jeśli miała na nich uważać, chciała wiedzieć dlaczego. Czy Percy uważał ją za tak głupią i słabą, że należy chować ją w rodzinnym zamku? Oczekując, że nie będzie chciała nic wiedzieć? Chciała i musiała poznać jego perspektywę. Pochodziła ze szlacheckiego, niechętnego mugolom rodu. Nawet jeśli Carrowowie nie wsparli jeszcze otwarcie Czarnego Pana, to nie wyrażali się o Rycerzach Walpurgii z niepokojem. Sama Isabelle podzieliłaby jednak kiedyś każde stanowisko, jakie zająłby Percy, ale nie raczył porozmawiać z nią o polityce przed nieszczęsnym szczytem w Stonehenge. Jeszcze we wrześniu myślała, że poglądy niektórych szlachciców w sprawie mugoli są zbyt surowe, że niemagiczni w niczym jej nie wadzą...ale widać miała zbyt dobre serce i była zbyt naiwna aby widzieć świat takim, jakim jest. Zabrali jej męża.
-Komu zatem mogę ufać? - spytała cicho, usiłując poskromić własną irytację. Był jej mężem, kochał ją i dziecko (chciała i musiała w to nadal wierzyć), na pewno wiedział, co dla nich dobre...tyle, że rozpaczliwie nie zgadzała się z jego zdaniem. Nie chciała ukrywać się po kątach, nie wiedząc dlaczego.

Kilka sekund później okazało się, że własny sprzeciw wobec biernego siedzenia w Sandal Castle był najmniejszym z jej zmartwień.

Zawsze był ktoś jeszcze...?
Od dawna przeczuwała, że jest ktoś jeszcze. Ostatnio przeczuwała też, że ktoś jeszcze jest nieczystej krwi. Spodziewała się tego potwierdzenia, choć nie znaczyło to, że bolało mniej.
Ale istniał tylko jeden scenariusz, który ułożyła sobie w głowie: Percy poznał kogoś gdy kilka miesięcy temu zrobił się taki dziwny i milczący i z tego powodu opuścił rodzinę podczas szczytu w Stonehenge. To by wszystko tłumaczyło. Wbrew pozorom, zrozumiałaby. Sama zakochała się w Percivalu dość nagle i szaleńczo, wiedziała jakie to uczucie. Gdyby była wtedy czyjąś żoną, też może rozważałaby zdradę w obliczu tej potężnej siły, której nadal nie rozumiała.

Tyle, że jego "zawsze" złamało jej serce. Gwałtownie podniosła wzrok i dłuższą chwilę spoglądała na Percivala tępo, pobladła i z lekko rozchylonymi ustami. Próbowała poukładać to sobie w głowie, a dłonie zaczęły jej gwałtownie drżeć.
Zawsze, czyli poślubił ją, wiedząc, że nie chce z nią być?
Zawsze, czyli zasiał w niej swoje dziecko, chociaż nigdy go nie chciał?
Zawsze, czyli nosił się z myślą o porzuceniu szlachectwa dla tego kogoś od dawna? Ale był zbytnim tchórzem, więc poczekał aż zrobi to za niego nestor?

Nie będzie płakać.
-Prawdziwi szlachcice kontynuują takie romanse za plecami swoich żon. - powiedziała dziwnie spokojnie, opanowując drżenie głosu. Dodając w myśli: i nie muszą ich uprzednio porzucać. Nie wnikała na przykład nigdy, czy Tristan Rosier nadal otacza się blondwłosymi wielbicielkami, czy wystarczy mu jedna półwila. Widziała na Sabatach, że darzył Evandrę bezgranicznym szacunkiem i to ona będzie miała u niego zawsze pierwszeństwo, a nie ewentualne dziwki kochanki. Pewnie przy takiej żonie nie potrzebował zresztą żadnej innej kobiety, ale Isabelle (spoglądając z zazdrością na urodę półwil) miała bolesne przekonanie, że ona sama nie wystarczyłaby Percivalowi ani żadnemu innemu mężczyźnie na całe życie. Była chorowita i nie była pięknością. Była realistką.
-Przecież wiesz, że przymknęłabym na to oczy. - dodała z bladym uśmiechem, który zapewne był ostatnią reakcją, jaką Percy się po niej spodziewał.
-Kto to jest? Zasługuję chociaż na tyle. - wbiła w niego natarczywe spojrzenie, w głowie powtarzając sobie, że musi zachować spokój dopóki nie usłyszy od niego imienia i nazwiska. Wcale nie buzowała w niej furia, wcale nie uważała Percy'ego za podłego tchórza, była wyrozumiała i spokojna.


kłamstwo II, jestem spokojna i blado się uśmiecham!





Stal hartuje się w ogniu


Isabelle Carrow
Isabelle Carrow
Zawód : Alchemiczka, szlachcianka
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
Stal hartuje się w ogniu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xyz
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7146-isabelle-carrow https://www.morsmordre.net/t7207-listy-isabelle https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f52-west-yorkshire-wakefield-sandal-castle https://www.morsmordre.net/t7206-skrytka-bankowa-nr-1757 https://www.morsmordre.net/t7256-isabelle-carrow#195434
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]03.05.19 16:49
Kiedy wracał ze szczytu w Stonehenge, wydawało mu się, że najgorsze było już za nim; że skoro przetrwał walkę z dementorami w zapadającym się pod ziemię kromlechu, to otrzymane obrażenia, bez względu na wciąż wiszące mu nad głową zagrożenie, zagoją się z czasem same; że mimo iż był przemarznięty, ledwo słaniający się na nogach, ze świeżo zaleczonymi żebrami i wybitym barkiem, pozbawiony rodziny, tytułów i nazwiska, to od tamtej pory będzie już tylko lepiej. Jak bardzo się mylił – dostrzegał to dopiero teraz, prawda wyglądała na niego z otrzymywanych listów i ze smutnego spojrzenia Isabelle, do tej pory ignorowana, ale przez cały czas istniejąca. Jak mógł w ogóle dopuścić do siebie myśl, że jego działania uderzą tylko w niego? Czy był aż tak skupiony na lizaniu własnych ran, że zgubił gdzieś świadomość tego, że inni również mierzyli się z konsekwencjami podjętych wreszcie decyzji? Oparł się mocniej o podniszczony, drewniany blat prostej ławki, czując ogarniające go niespodziewanie zmęczenie, potęgowane jedynie poczuciem bezsilności. Wiedział, że ją skrzywdził – w tamtej chwili wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej – ale wiedział również, że nie był w stanie już pomóc jej inaczej, niż tylko nie dopuszczając, by zabrnęła dalej w to polityczne bagno. Nie dlatego, że uważał ją za słabą – wprost przeciwnie, była jedną z najsilniejszych kobiet, jakie zdarzyło mu się w życiu spotkać – ale nawet ona nie mogła mierzyć się z panoszącą się po kraju potęgą. Jeżeli jedynym sposobem na powstrzymanie jej przed rzuceniem się z motyką na słońce było sprawienie, by go znienawidziła, to miał zamiar zrobić właśnie to – kiedy wygrają wojnę, będzie miał wystarczająco dużo czasu, by błagać ją o wybaczenie. O ile, rzecz jasna, dożyje tego momentu.
Nie dziwiło go, że chciała prawdy; w tamtej chwili był jednak w stanie zaoferować jej tylko jej okruchy. – Bo walczą o świat, w którym ci nieobdarzeni czystą krwią traktowani będą jak podludzie – odpowiedział, odwracając się i tym razem patrząc prosto na Isabelle. Nie widział sensu w ukrywaniu dłużej swoich przekonań; swoje stanowisko objął jasno i wyraźnie w trakcie obrad, nie było już miejsca na tchórzliwe chowanie się za dyplomacją. Zresztą – wcale nie chciał się za nią chować; utrata nazwiska być może odebrała mu wszystko, w zamian otrzymał jednak możliwość swobodnego wypowiadania własnych myśli, i nie planował z niej rezygnować. – Bo niejednokrotnie kierowali już różdżki w stronę moich przyjaciół. Bo jeżeli wciąż służyłbym w ich szeregach, prędzej czy później również musiałbym obrócić się przeciwko ludziom, na których mi zależy. – Nie podnosił głosu celowo, ale w którymś momencie instynktownie zaczął mówić głośniej; słowa odbijały się od pustych ścian budynku, mieszając się z odgłosem odległych grzmotów. Zauważył, że jego oddech zamieniał się w parę – musiało być naprawdę zimno, ale z jakiegoś powodu wcale nie czuł chłodu. – Bo muszę naprawić błędy, które już zdążyłem popełnić, wspierając ich sprawę. Selwyn nie kłamał, gdy w trakcie szczytu oskarżał Rycerzy o spalenie Ministerstwa Magii – pisał o tym Prorok Codzienny, Percival podejrzewał więc, że treść oskarżenia również dotarła do uszu Isabelle.
Zrobił niepewny krok do przodu, na powrót niwelując dystans między nimi; przykucnął, opierając zgięte w łokciach ręce na nogach, tak, by zrównali się ze sobą, by Isabelle patrząc na niego, nie musiała zadzierać głowy. – Bo tak trzeba, Belle – dodał już ciszej, posyłając jej błagalne spojrzenie. Niemo prosząc, by postarała się zrozumieć; że nie chciał i nie mógł przykładać już dłużej ręki do tego wszystkiego, że potrzebował przynajmniej raz w życiu postąpić właściwie. To nie były już luźne rozmowy o polityce, toczone na sabatach; tym razem bierne przytakiwanie rodzinie nie stanowiło jedynie nieszkodliwej gry pozorów. Być może nigdy tak nie było.
Westchnął cicho; chciałby przedstawić jej gotowe rozwiązanie, nie miał jednak pojęcia, co działo się aktualnie w świecie arystokracji; nie miał tam już wstępu, nie wiedział też, kto i kiedy próbował już kontaktować się z Isabelle. – Przede wszystkim – sobie. Jesteś mądrą czarownicą Isabelle, zawsze miałaś też dobry instynkt. Nie daj się zmanipulować, znasz ludzi, którzy stawiają twoje dobro na pierwszym miejscu. Twój ojciec, na pewno, Elaine również celowo nie uczyniłaby ci krzywdy. Myślę, że Eddard nie życzy ci źle, ale jego lojalność leży po stronie Czarnego Pana, podobnie jak wszystkich, którzy w Salisbury otwarcie oddali mu pokłon – dodał. Chciał przekazać jej wystarczająco, by mogła uniknąć najbardziej oczywistych pułapek, ale jednocześnie nie zbyt wiele – nadmierna ostrożność również mogła wzbudzić podejrzenia.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, podzielić się z nią jakimiś słowami pokrzepienia, zapewnić ją, że była bezpieczna – ale zanim zdążył to zrobić, w miejscu zatrzymały go kolejne wypadające z jej ust zdania. W pierwszej chwili nie planował kontynuować tego tematu, to nie był czas ani miejsce na małżeńskie sprzeczki, ale nie mógł zostawić jej sam na sam z błędnymi wnioskami, które wyciągnęła z jego słów. Czy naprawdę myślała o nim aż tak nisko? – Nigdy nie zhańbiłbym cię w ten sposób – odpowiedział, a jego głos zabrzmiał zdecydowanie chłodniej, niż jeszcze przed chwilą; opuścił na moment spojrzenie, wbijając je w popękaną posadzkę, po czym przymknął oczy, uciskając lekko powieki palcami. Powrócił do niej po chwili, biorąc płytki wdech. – Ani razu w trakcie naszego narzeczeństwa i małżeństwa nie byłem z nikim innym. Odrzuciłem uczucia, ale nie honor. Naprawdę myślisz, że dlatego pozwoliłem im na odebranie mi wszystkiego? Że sprzeciwiłem się zamachowi stanu z czystego egoizmu? – zapytał z niedowierzaniem. Nie podnosząc głosu, ale również zabierając z niego większość ciepłych tonów; wiedział, że jego rodzina oskarżała go o najgorsze, że wciągano jego słowa z kontekstu i wywracano na drugą stronę znaczenie czynów, ale ani przez chwilę nie spodziewał się, że Isabelle była skłonna uczynić to samo.
Podniósł się, prostując nogi i kręcąc lekko głową; ani przez chwilę nie zastanawiał się nad tym, czy powiedzieć jej o Benjaminie – nie mógł i nie chciał tego zrobić. – Nikt, kogo znasz – odpowiedział więc wymijająco i wystarczająco stanowczo, by zasugerować konieczność ucięcia tematu.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]03.05.19 20:46
Jako mężczyzna, Percy najwyraźniej przeceniał zdolność Isabelle do wyklarowania sobie nowychuczuć względem niego i zrozumienia własnych emocji. Zresztą, czy jego własne uczucia i decyzje kiedykolwiek były logiczne?
W porównaniu z niektórymi kobietami, Isabelle była spokojna, logiczna i zdolna do introspekcji...przy jakiejkolwiek innej osobie. Przy Percivalu, te cechy jej osobowości były przytłoczone przez silne zakochanie. Nie tylko kochała własnego męża, ale od dawna była w nim zakochana. Silna i stała miłość musiała walczyć w niej z emocjami, które wzbudzało w niej to szaleńcze zauroczenie: trzepotaniem serca, huśtawką emocji, wzmożonym przeżywaniem euforii i paranoicznym rozpamiętywaniem każdego negatywnego gestu czy słowa. Nigdy nie zakochiwała się bez pamięci w innych mężczyznach, dlatego właśnie uczucie jakim darzyła Percy'ego w pewien sposób rekompensowało jej wcześniejszą powściągliwość. Sama zdawała sobie sprawę, że było ono za mocne, że mogła się łatwo zranić, że zapominała przy nim o rozwadze...ale dotychczas wszystko się układało. Ich małżeństwo funkcjonowało chyba całkiem nieźle, Isabelle trzymała na wodzy swoją zazdrość i poddawała się tylko pozytywnym emocjom. Myślała, że najgorsze, co może ją w życiu spotkać to małżeńskie kłótnie o drobnostki albo o półwile na salach balowych.
Myliła się.
A Percy mylił się, sądząc, że kilkoma słowami może zmienić nieokiełznaną miłość w okiełznaną nienawiść. I że będzie mógł to naprawić po wojnie. Emocje Isabelle były teraz znacznie bardziej złożone i zapewne przez długi czas po ich spotkaniu będzie przeżywać huśtawkę emocjonalną. Zarazem była na tyle inteligentna, by przez mgłę żalu dostrzegać, że mąż nie mówi jej nic konkretnego, że mota się i coś ukrywa. Nie wiedziała jeszcze co, nie domyślała się przecież nawet istnienia Zakonu. Jak dla niej, logiczne poszlaki wskazywały raczej na jakąś rozpustnąszlamę.

-Twoich przyjaciół czy twoich kochanek? - wypaliła zimno, słuchając jego wyjaśnienia i krzyżując ręce na piersiach. Zacisnęła usta w wąską kreskę, a poczucie sprawiedliwości walczyło w niej z własnym rozgoryczeniem.
Jak na razie, wygrywało rozgoryczenie. Wiedziała przecież, że świat, w którym uprzywilejowani będą krzywdzić innych będzie niedobrym miejscem. Percy też wiedział, że pomimo wpajanych szlachcie poglądów, Isabelle nigdy nie powtarzała ich sama z siebie ani nie odnosiła się niegrzecznie do nikogo nieczystej krwi. Nie wypadało się jej z nimi przyjaźnić, więc w przeciwieństwie do Percy'ego nie zawiązała bliskich relacji z nikim półkrwi (ani tym bardziej z żadnym mugolem!), na kim by jej zależało. Ale miała dobre serce i nie podzialała poglądów Czarnego Pana.
Gdyby Percy wyjaśnił to jej wszystko spokojniej, przed szczytem w Stonehenge, zrozumiałaby. Dostrzegłaby w nim wrażliwość i poczucie sprawiedliwości. Pewnie próbowałaby go zatrzymać, przekonać aby odszedł z Rycerzy Walpurgii dyplomatycznie, nie wyrzekając się własnego rodu i rodziny. Naiwnie wierzyłaby, że ludzie nie mogą być doszczętnie źli, że Percy'ego wcale nie czekałby wyrok za pasywne wystąpienie z Rycerzy, że to byłoby lepsze niż zdrada. Chciałaby wyjechać daleko, zamknąć się z nim w złotej klatce i przeczekać to wszystko.
A jeśli wytłumaczyłby jej, że ucieczka nie zmaże jego win, że nie zazna spokoju dopóki nie będzie walczył, to przepłakałaby sprawę i pomogła mu ułożyć logiczny plan. Chciałaby być częścią jego misji, albo przynajmniej wspierać go jak może.
Chciałaby być ważna.
Ale teraz dowiadywała się o wszystkim jako ostatnia, w dodatku słusznie podejrzewając męża o romans. Czuła się odsuwana na bok nie tyle dla własnego bezpieczeństwa, co z pogardy, słabości i chęci ucieczki od niej. Zawsze wierzyła, że Percy ją cenił i szanował, ale zaczynała w to wątpić. Tłumione od dawna kompleksy i narastająca frustracja wypływały na powierzchnię, zamykając serce i uszy Isabelle na ideały Percy'ego. Słyszała tylko to, co godziło w jej samoocenę: przyjaciół, ludzi na których mi zależy.
-Powinieneś był przemyśleć przed ślubem, czy bardziej zależy ci na przyjacielach czy żonie i dziecku. - wycedziła z jadem, którego Percy nigdy u niej nie widział.

Ale potem cisnął w nią wiadomością o Ministerstwie Magii. Jej twarz złagodniała nagle, bo w miejsce gniewu wkradł się strach.
-Ja...już nie wiem, w co wierzyć Percy. - westchnęła przepraszająco, choć nie umiała zdobyć się na otwarte przeprosiny za oskarżenia wypowiedziane przez sekundą.
Wiedziała, ile osób zginęło w tamtym pożarze. Jeśli Rycerze Walpurgii celowo spalili Ministerstwo i skazali ich na śmierć, to decyzja Percy'ego faktycznie wykraczała poza jego życie osobiste, a jej wcześniejsze słowa były krzywdzące i niesłuszne. Zarumieniła się lekko, zawstydzona. Gdy czule zdrobnił jej imię, w jej oczach zalśniły łzy.
-Co trzeba? Znikać? Więc teraz przed nimi uciekasz czy walczysz przeciw nim? - wyszeptała, sama nie wiedząc jaką odpowiedź chce usłyszeć. Spoglądała na Percy'ego z niedogadnionym wyrazem twarzy. Serce podpowiadało jej, że chciałaby aby uciekł gdzieś daleko. Aby był bezpieczny i szczęśliwy, nawet z tą swoją...szlamą.
Jej rozum i sumienie gardziły jednak tchórzami. Jeśli porzucił ją tylko po to, by uciec, to jej nie szanował. Jej własne cierpienie i zagubienie byłyby usprawiedliwione poprzez wyższą sprawę, ale nie przez zwykłą dezercję..
Jeśli chciał walczyć z tym, co uważał za złe, to w głębi duszy podziwiała jego decyzję chociaż osobiście się z nią nie zgadzała. Mimo wszystko...
-Jeśli walczysz, to chcę ci pomóc. - nie dla idei, nie dla szlam. Może dla pracowników Ministerstwa, ale głównie dla...niego.
-Mam kontakty ze szlachtą, umiem warzyć dobre eliksiry, umiem być dyskretna...Percy, proszę. Nie jestem bezużyteczna. - jej deklaracja była impulsywna, wynikająca bardziej z pragnienia bycia częścią życia męża niż z własnych przekonań. I z frustracji, że wszyscy brali ją za słabą, chorowitą i bezużyteczną. Z wrażenia i ambicji zapomniała nawet na moment o własnym bezpieczeństwie i o własnym dziecku.
Deklaracja była spontaniczna i nieprzemyślana, ale szczera. Isabelle wstała z ławki, podchodząc do Percy'ego ze łzami w oczach, niemo prosząc go aby jej zaufał. Jej zacięta mina łagodniała z każdą chwilą, najpierw pod wpływem niepokoju o jego życie, a teraz pod wpływem zapewnień, że nigdy jej nie zhańbił. Chciała mu pomóc w jakikolwiek sposób. Siedzenie bezczynnie, nawet z powodu bezpieczeństwa, zje ją od środka.

-Odszedłeś bez słowa, nie wiedziałam w co wierzyć. - wyszeptała drżącym głosem. -Wyrzeczenie się szlachectwa dla...kogoś innego wydawało mi się jedynym logicznym wytłumaczeniem. - dodała, nieco zuchwale i nieco przepraszająco (o ile można zawrzeć te dwie sprzeczne emocje w jednym zdaniu). Percy zapewniał teraz, że nie odszedł z powodu swojej nowej-starej miłości i była gotowa mu uwierzyć...ale sama nie wiedziała, czy mu wierzyła. Westchnęła, spoglądając na niego z wyczekiwaniem i czekając, aż powie jej kto jest jego prawdziwą miłością. Dlaczego nie wybrał tego kogoś wcześniej, dlaczego ożenił się z nią, kochając kogoś innego.

Ale nie potrafił zaufać jej nawet na tyle, by przyznać się o kogo chodzi. By zapewnić ją, że nie była przykrywką dla jego zakazanych uczuć. Nawet jeśli z nikim nie był w czasie ich małżeństwa, to brak wyrzeczenia się uczucia do kogoś innego był w jej oczach zdradą. A zatajenie tożsamości tej osoby znaczyło, że nadal cenił tego kogoś bardziej niż ją.
Ogień w Isabelle, na moment ostudzony mrożącą żyły informacją o Ministerstwie Magii, wybuchł ponownie. Stanowczy ton Percy'ego tylko pogorszył sprawę.
Zbliżyła się jeszcze o kilka kroków i wymierzyła mu siarczysty policzek - a przynajmniej spróbowała, bo była sporo niższa i słabsza, a w dodatku osłabiona zarówno ciążą, jak i stresem i przewlekłą chorobą.
-Nikt kogo znam? Najpierw się przyznajesz, a teraz zostawisz mnie z domysłami? - jej zarzuty były logiczne dla niej samej, niekoniecznie dla Percy'ego. Wpatrywała się w niego pobladła, stanowcza, pozwalając sobie wreszcie na okazanie wściekłości.
-Chcesz, żebym codziennie żyła z myślą czy jest lepsza ode mnie, czy zobaczę ją na ulicy, czy jest szla...mugolką, czy jest zdrowsza ode mnie...? - rozpoczęła pytanie z gniewnym zapałem, ale przy słowie "zdrowsza" głos jej się załamał, a po policzkach spłynęły łzy. Choroba odebrała jej matkę, zainteresowania, a teraz odbierała jej męża. Sprawiała, że nigdy nie będzie mogła nawet konkurować z byle jaką zdrową kobietą. Percy nigdy nawet nie widział jej ataku, był przy niej w tym dobrym okresie, ale nawet to ceniło ją gorszą.
Doskonale wiedział, że nie powinna się stresować, ale chyba do samego Percy'ego nigdy to nie dotarło. Ranił ją raz za razem, najpierw ucieczką bez słowa, a teraz przyznaniem się do romansu (mimo, że sama spytała). Za pierwszym razem o mało nie umarła, a teraz...teraz zapomniała zupełnie o ryzyku ataku klątwy Ondyny, skupiona na własnej złości. Przypomniała sobie dopiero teraz, oddychając ciężko z emocji i mówiąc o własnym zdrowiu. Przed oczyma znów stanęła jej twarz matki wykrzywiona w ataku choroby - najbardziej przerażająca scena, jaką Isabelle widziała w życiu. Teraz jednak jeszcze większym strachem napawały ją postępki własnego męża.
Rozpamiętując w duszy ten strach, powstrzymała łzy i podniosła na Percy'ego zdeterminowane spojrzenie. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego nagle wzięła dziwnie płytki i świszczący oddech. A potem kolejny, jeszcze płytszy. Percy nigdy nie był świadkiem jej ataku, ale wyglądało to tak, jakby właśnie się zaczynał.


Rzucam na sprawność, czy mój zamierzony siarczysty policzek w ogóle się udał i zabolał choć trochę Percy'ego


Stal hartuje się w ogniu


Isabelle Carrow
Isabelle Carrow
Zawód : Alchemiczka, szlachcianka
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
Stal hartuje się w ogniu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xyz
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7146-isabelle-carrow https://www.morsmordre.net/t7207-listy-isabelle https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f52-west-yorkshire-wakefield-sandal-castle https://www.morsmordre.net/t7206-skrytka-bankowa-nr-1757 https://www.morsmordre.net/t7256-isabelle-carrow#195434
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]03.05.19 20:46
The member 'Isabelle Carrow' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 7
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zniszczona katedra - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]11.05.19 18:10
Nie potrafił zrozumieć, w którym momencie ich rozmowa przybrała tak absurdalny obrót, nie nadążał też za zmiennymi sygnałami, wysyłanymi przez Isabelle; przeprosiny, wyznanie miłości, podejrzliwość, gniew, w jaki sposób była w stanie zmieścić to wszystko w przeciągu zaledwie kilkunastu minut? Gubił się we własnych myślach, coraz bardziej ogarnięty wrażeniem, że nieistotne, co powie, zostanie to zrozumiane opacznie lub wykorzystanie przeciwko niemu, że każdym kolejnym słowem tylko pogorszy już i tak ocierającą się o beznadziejność sytuację. Swoją i jej, nie powinna się w końcu denerwować, jej stan – wyraźnie już widoczny – sprawiał, że potrzebowała głównie spokoju, nie późnowieczornej kłótni w rozwalającej się budowli, przesiąkniętej chłodem i wilgocią, docierającymi do niej zapewne nawet pomimo jego grubego płaszcza. Nie wiedział, jak wytłumaczyć jej, że to nigdy nie było życie przeznaczone dla niego: polityczne małżeństwo zbudowane na kłamstwach, ciepła posada w Ministerstwie Magii, pełne dezaprobaty spojrzenia rzucane zza jadalnianego stołu, czynione przy każdej okazji wyrzuty, że zamiast kariery politycznej wybrał smoki; uprzejme rozmowy na wystawnych sabatach, wieczne pilnowanie własnych słów, ciągłe uginanie karku pod rozkazami, z którymi się nie zgadzał, a które i tak musiał wykonywać – wbrew sobie i wbrew temu, w co wierzył, z każdym dniem gardząc sobą samym coraz bardziej i bardziej. Ich wspólne życie być może nie trwało długo, ale nie znała go przecież od dzisiaj – musiała widzieć, jak dusił się w tym świecie, oddychając swobodniej tylko w tych krótkich chwilach, w których zostawali sami, albo w których wyjeżdżał, oddalając się od Ashfield Manor tak bardzo, jak było to możliwe. Owszem, czasami wydawało mu się, że byłby w stanie się do tego przyzwyczaić, zwłaszcza, kiedy przychodziły te lepsze dni – jak wtedy, gdy powiedziała mu o dziecku, w kilku słowach obracając do góry nogami całe jego życie – ale świadomość, że wkrótce miał pojawić się między nimi jego syn lub córka jednocześnie przypomniała mu, jak wielką odpowiedzialność nosił na barkach; odpowiedzialność za stworzenie dla nich rzeczywistości, w której nie będą musiały stawać przed tymi samymi niemożliwymi wyborami, przed którymi stawał on – odkąd prawie dwadzieścia lat temu przekroczył po raz pierwszy progi Hogwartu.
Nie miał pojęcia, jak miał wyjaśnić to wszystko – dlatego milczał, przez kilka chwil nie odzywając się ani jednym słowem, na pytanie Isabelle o kochankach tylko kręcąc z niedowierzaniem głową. Wiedział, że zapytała o to tylko po to, żeby go sprowokować, powiedział jej już, że w trakcie ich małżeństwa nie miał nikogo innego; nie miał zamiaru wdawać się w słowną szarpaninę. Zdawał sobie sprawę, że jego niewzruszoność mogła być poczytana za obojętność, nie mógł jednak – tak, jak Isabelle – poddać się emocjom, pozwalając, by zaciemniły one zupełnie jasność jego myśli. Rozumiał jak nikt inny, jak bardzo niszczycielskie potrafiły być niekontrolowane uczucia, niejednokrotnie stające się jego najgorszymi wrogami: w Peru, w manufakturze kominków, po powrocie z Salisbury, w podziemnym bunkrze; nie bez przyczyny zaczął kilka tygodni temu studiować sztukę oklumencji, póki co podejmując działania pozbawione sukcesów, ale nie planując się poddawać, póki ich nie osiągnie. Nie walczył już tylko dla siebie, musiał być w stanie myśleć logicznie, chłodno, sensownie; jeśli oboje zaczną teraz na siebie wzajemnie krzyczeć, ich spotkanie nie skończy się dobrze. – Gdyby mi na was nie zależało, nie ryzykowałbym własnego życia, żeby coś zmienić – odpowiedział wreszcie, chłodno, powoli. Nie chciał zdenerwować jej bardziej niż już była zdenerwowana, ale nie miał też zamiaru karmić jej pustymi zapewnieniami i obietnicami ze świadomością, że nie znajdowały żadnego pokrycia. – Naprawdę wolałabyś żyć u boku kogoś, kto byłby w stanie bez mrugnięcia okiem cisnąć klątwą w przyjaciela, tylko dlatego, że w jego żyłach nie płynie czysta krew? Kto tego samego nauczyłby swojego syna? Bo tym właśnie bym się stał, gdybym nie odszedł – powiedział. Oczywiście, częściowo miała rację – powinien był otrząsnąć się wcześniej, zanim zgodził się na ślub, zanim obciążył tym wszystkim ją; tych decyzji nie był jednak już w stanie cofnąć. – Wiem, że popełniłem błędy. Staram się je naprawić, Belle – dodał po chwili, już znacznie ciszej, pozwalając, by między jego słowa wdarła się błagalna nuta – choć nie potrafiłby sprecyzować, o co właściwie ją prosił.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, przez sekundę bezwiednie obserwując, jak zamieniło się w parę; nie powinni zostawać tutaj długo, wraz z zapadnięciem zmroku zrobi się jeszcze zimniej. – Nie mogę ci powiedzieć, w co masz wierzyć – powiedział, znacznie łagodniej niż wcześniej. Nie był nigdy zwolennikiem narzucania innym własnego zdania, i nie po to przez całe życie walczył desperacko o wydarcie dla siebie odrobiny wolności, żeby teraz narzucać cokolwiek jej. Mógł wyjaśniać, prosić, tłumaczyć – ale ostateczna decyzja nie należała do niego.
Zawahał się na chwilę słysząc kolejne pytanie, być może nie powinien był na nie odpowiadać – ale z drugiej strony, czy już i tak nie podpisano na niego wyroku śmierci? Jego wróg tak czy inaczej miał dowiedzieć się, że nie siedzi bezczynnie, o ile już tego nie wiedział; nie wierzył, by jego próba zamydlenia Rycerzom oczu za pośrednictwem wysłanego do Eddarda listu, miała mu na dłuższą metę pomóc. – Przysięgałem, że będę z nimi walczył – i mam zamiar dotrzymać słowa – powiedział, unosząc na nią spojrzenie, by zaraz potem pokręcić głową. – Oczywiście, że nie jesteś bezużyteczna. – Jak mogła tak myśleć? – Jesteś zdolnym alchemikiem, jesteś silna, masz dobre serce – wykorzystaj to, żeby ochronić nasze dziecko. W ten sposób możesz mi pomóc. Nie ginąc w nierównej walce – dodał stanowczo, patrząc jej prosto w oczy. Potrafił zrozumieć niechęć skierowaną ku bezczynności, wiedział, jak gorzko smakowała bezsilność – ale przecież musiała zdawać sobie sprawę, że nie mogła walczyć w pierwszej linii.
Pokręcił głową; wiedział, jak złośliwe potrafiły być natrętne myśli, więc nie oceniał jej za wątpliwości – ale nie chciał, by dłużej w nich tkwiła. – Gdyby chodziło o to, nie zrobiłbym tego publicznie, na politycznym wiecu – powiedział rzeczowo, po raz kolejny odwołując się do jej zdrowego rozsądku; przecież jeśli chciałby zwyczajnie zostawić rodzinę dla kogoś innego, mógłby zrobić to w każdej chwili, bez narażania siebie i innych. Właściwie, patrząc z perspektywy czasu sądził, że i wiec w Stonehenge mógł rozegrać inaczej – ale było za późno, eliksir się rozlał, poza tym – perspektywa kłamania i udawania choćby o tydzień, miesiąc, pół roku dłużej, sprawiała, że przestawał żałować czegokolwiek. Może oprócz skrzywdzenia swoich bliskich. Skrzywdzenia Isabelle.
Znów znajdującą sposób, żeby go zaskoczyć; przez moment wydawało mu się, że znaleźli wspólną płaszczyznę, i najprawdopodobniej dlatego nie był kompletnie przygotowany na to, co nastąpiło chwilę później. Nawet nie próbował uchylić się przed wymierzonym w jego kierunku policzkiem – stanowczym gestem, który zabolał go bardziej na jakimś fantomowym, emocjonalnym poziomie, niż fizycznie; musiał przymknąć na moment powieki, żeby nie pozwolić rozpalonym nagle uczuciom wymknąć się spod kontroli; wziął głęboki oddech – a kiedy się odezwał, jego głos był nienaturalnie wręcz spokojny. – Isabelle – zwrócił się bezpośrednio do niej, tym razem używając pełnego imienia; był łagodny, ale nie sentymentalny, bo na to nie było już miejsca; trwała wojna, a oni znajdowali się w samym jej środku. – Nie jesteśmy już razem i nigdy nie będziemy. Nie w sposób, którego ode mnie oczekujesz – powiedział, przenosząc spojrzenie na jej twarz, znów znajdującą się blisko, i dopiero wtedy zauważając mokre ślady łez. Coś wywróciło mu się w żołądku, ale powstrzymał nagły impuls wzięcia jej w ramiona – nie chciał dawać jej fałszywej nadziei, musiała się uspokoić, zacząć myśleć głową, a nie sercem, bo inaczej mogli jedynie głębiej pogrążyć się w tym emocjonalnym bagnie – a przecież nie znajdowali się na bezpiecznym, chronionym zaklęciami terenie. – Isabelle – zaczął znowu, ale urwał, słysząc jej nagły, świszczący oddech – tak różny od naturalnego, dziwny, niewłaściwy. Zrobił odruchowy krok do przodu, tym razem nie powstrzymując się przed lekkim uchwyceniem jej za ramiona. – Belle? – Rzucił jej pytające spojrzenie, podczas gdy wszystkie jego zmysły po kolei przechodziły w stan najwyższej czujności. – Oddychaj. Usiądź – powiedział, popychając ją lekko do tyłu, w stronę ławeczki – a jednocześnie asekurując, w razie, gdyby się potknęła. – Zaraz zabiorę cię z powrotem do Londynu, tylko najpierw – oddychaj – przypomniał jej, gdzieś w międzyczasie orientując się, że kompletnie nie wiedział, jak przebiegał atak klątwy Ondyny – ani co powinien był w takiej sytuacji zrobić.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]11.05.19 19:27
kłamstwo II

Wszystkie słowa Percy'ego łamały Isabelle serce coraz bardziej. Nie rozumieli się wzajemnie - mąż próbował się przed nią tłumaczyć, a ona nie rozumiała jak jego zdrada mogła przyczynić się do zmiany jej życia na lepsze. Nie potrafiła być rozsądna i współczująca, gdy największa miłość jej życia ją odtrącała, gdy powiedział jej o kimś jeszcze. Może w normalnej sytuacji próbowałaby wykrzesać z siebie współczucie dla tych, w których żyłach nie płynie czysta krew. Zgodziłaby się przecież z Percy'm, że ideały Rycerzy mogłyby zniszczyć jego i ich syna. Ale wolała mieć męża mordercę niż go w ogóle nie mieć. Wolałaby żeby jej syn miał ojca, zaangażowanego w niesłuszną sprawę, niż żeby urodził się bękartem i właściwie półsierotą. Egoizm zwyciężał w niej teraz nad ideałami i zastanawiała się, co może powiedzieć Percy'emu. Żadne jej słowa nie zmieniały jego podejścia, zamykał się przed nią niezależnie od jej podejścia. Przez moment wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale przecież zabrakło jej oddechu.

Isabelle podchodziła do klątwy Ondyny z ogromną powagą i ostrożnością. Choroba odebrała jej mamę i naznaczyła jej całe życie lękiem oraz ograniczeniami. Pilnowała skrupulatnie swoich terapii, a nadopiekuńczość ojca oraz obecność medycyny i eliksirów w życiu młodej szlachcianki pośrednio pchnęły ją w stronę zainteresowania alchemią. Gdyby nie wpływ choroby na losy Isabelle, panna Carrow mogłaby oddać się tradycyjnym polowaniom (które musiała obserwować z okien) i włożyć więcej energii w opiekę nad aetonanami. Łudziła się, że może nawet nie wyrosłaby na tak szczuplutką i niziutką kobietę, że może miałaby piersi na których ktokolwiek mógłby zawiesić oko. Ojciec powtarzał jej, że jest piękna, ale Belle nigdy nie czuła się pożądana. Szczególnie teraz, gdy dostawała kosza od własnego, ukochanego męża.
Czuła się za to dziwna, mimo że całą swoją energię wkładała w to, aby być wzorową szlachcianką i jedynaczką. Ale z powodu fizycznej słabości, dziwnych zainteresowań i braku salonowej przebojowości, zostawała na uboczu dziewczeńskich plotek, sabatów, a teraz nawet na uboczu życia Percivala. Każde jego słowo otwierało jej boleśnie oczy na to, że myliła się, obwiniając wydarzenia w Stonehenge za rozpad swojego małżeństwa. To nie było jedno wydarzenie, jeden dzień. Ona chyba zawsze była na uboczu jego życia - tego sekretnego, ale jak się okazało, prawdziwego. Ukrywanego przed Elise, rodzicami, nestorem. Jak na ironię, między innymi właśnie ta niechęć do szlacheckiego kieratu przyciągnęła Isabelle do Percy'ego, jak ćmę do światła. Całe życie dusiła się (dosłownie i metaforycznie) w ciasnym gorsecie i chociaż była rozważna i spokojna, to z miłości byłaby gotowa rzucić całe życie dla niego. Kochała ojca i tylko ojca - nie blichtr, tańce i bogactwa. A jeszcze bardziej kochała Percy'ego i jeśli tylko marzył o życiu bez zobowiązań i nazwiska, to zaczęłaby marzyć o tym samym. Wyjechaliby incognito do francuskiej wsi, przyjęli inne nazwisko (wymyśliłaby coś mniej banalnego niż Blake ) i Belle warzyłaby eliksiry i rodziła dzieci, a Percy mógłby podróżować i zajmować się smokami ile by chciał. Jeśli tylko by do niej wracał. Może nawet nauczyłaby pomagać się mu w zajmowaniu się smokami, w końcu miała rękę do aetonanów, więc to nie mogło być trudne!
Pokochała go dlatego, że był zupełnie inny od szlachciców, których znała. Miała nadzieję, że on też dostrzegł w niej pęd ku wiedzy i wolności, skryty głęboko pod eleganckimi strojami i dobrymi manierami. Ale może nawet nie próbował? Jej zdaniem nigdy nie zaufał jej na tyle, aby pozwolić jej siebie zrozumieć, a wspomnienie tego naprawdę szczęśliwego dnia gdy powiedziała mu o ciąży, blakło w obliczu obecnej gorzkiej rozmowy.
Była cierpliwa i, tak jak powiedział, miała dobre serce. Dlatego wybaczała ludziom wszystko - szydzenie z jej braku zainteresowania modą, czy zbliżającego się staropanieństwa. Nie mogła wybaczyć tylko żartów z jej choroby, z której nie należało żartować. Klątwa Ondyny była poważną sprawą.

I właśnie dlatego, Isabelle łamała obecnie wszystkie własne przekonania i ideały, symulując atak duszności. Było to podłe, wiedziała o tym. Prawdziwe ataki budziły słuszny lęk w świadkach tych zdarzeń - jej własny ojciec, uzdrowiciel, nie był w stanie pomóc mamie przed śmiercią. Dlatego przez cały okres małżeństwa bała się, że dostanie ataku duszności przy Percivalu, a on się przestraszy. Wiedziała, że nie znał się ani na chorobie, ani na medycynie, ani na anatomii. A sama doskonale wiedziała, jak oddycha się w czasie ataku - i właściwie imitowała płytki, świszczący oddech, chociaż wcale nie odczuwała bólu w płucach. Pozwoliła usadzić się na ławeczce, cały czas zimno kalkulując i usiłując odpędzić od siebie myśl, że robi coś niewłaściwego. O mało nie umarła przez prawdziwy atak, wywołany odejściem Percy'ego. Po powrocie do domu i rozpłakaniu sięw. poduszkę po tej rozmowie, pewnie dostanie kolejnego, mniejszego ataku. Niech wie na co ją skazuje. Niech się trochę pomartwi. Wątpiła, by zmartwił się naprawdę, miał teraz tą swoją kochankę i nowe życie. Ale chciała zasiać w nim chociaż trochę strachu.
Oddychała coraz szybciej, co pozwalało jej niepostrzeżenie zaczerpnąć powietrza do płuc, a z pozoru sprawiało wrażenie jakby nie mogła złapać oddechu. Imitując świszczący oddech, usiadła i złapała się za brzuch. Lęk o dziecko wzmocni tylko pożądany efekt.
-Nie...w deszczu... - wykrztusiła pierwszą lepszą wymówkę, bo nie miała zamiaru zostać zabrana do Londynu. Nie było przecież potrzeby. Chciała, by był uwięziony tutaj, z nią. Bezsilny chociaż przez kilka minut, tak jak ona była bezsilna całe życie.
-Lepiej...przeczekać...to...chyba...przejdzie... - dodała odpowiednio słabym tonem, a potem mocno chwyciła Percy'ego za dłoń. Tak, jakby panikowała (w istocie, chciała jeszcze raz ukraść dla siebie jego dotyk).
-...jaka to była przysięga? - zapytała nagle, w przerwie pomiędzy świszczącymi oddechami. Dlaczego nie mógł jej złamać? Chciała zapytać o to przed chwilą, gdy jej powiedział, ale postanowiła wybrać bardziej strategiczny moment.
-Dlaczego...w ogóle brałeś ze mną ślub... - wyszeptała słabym głosem, pozwalając łzom płynąć po twarzy. O, gdy się rozpłakała, jeszcze łatwiej było jej sprawiać wrażenie, że trochę się dusi! Tłumiła szloch od początku spotkania, więc wreszcie sobie na niego pozwoliła. Przedstawiała sobą żałosny widok - siedziała na ławce, płakała i oddychała świszcząco, symulując chorobę. Wcześniej nigdy nie pozwoliłaby sobie przy nim na taką słabość. Ale powiedział jej, że nigdy nie będą już razem. Nie miała już godności do stracenia.
-...jeśli nie zginę w walce, to zabierze mnie choroba. - dodała nagle, spoglądając mu prosto w oczy. Uspokoiła trochę oddech, żeby nie spanikował i nie zmusił jej do udania się do Munga.
-Nie teraz. W końcu. Klątwa Ondyny nie współgra dobrze, że złamanym sercem. - nadal płakała, ale w ostatnim odruchu współczucia dla Percy'ego zaczęła już oddychać normalniej.
-Kochałam cię od pierwszego wejrzenia, a ty poślubiłeś mnie dla pozorów, bo nestor ci kazał. Po to, żeby sześć miesięcy później mieć gdzieś tego nestora. - uświadomiła sobie bolesną prawdę, którą znała już od dawna. Której nie dopuszczała do siebie, trzymając się kurczowo rozpaczliwej nadziei, że znaczyła dla Percy'ego coś więcej.


Stal hartuje się w ogniu


Isabelle Carrow
Isabelle Carrow
Zawód : Alchemiczka, szlachcianka
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
Stal hartuje się w ogniu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xyz
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7146-isabelle-carrow https://www.morsmordre.net/t7207-listy-isabelle https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f52-west-yorkshire-wakefield-sandal-castle https://www.morsmordre.net/t7206-skrytka-bankowa-nr-1757 https://www.morsmordre.net/t7256-isabelle-carrow#195434
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]19.05.19 13:30
Nie powinien był nigdy zgadzać się na to spotkanie.
Ta myśl, nagła i pojawiająca się znikąd, uderzyła w niego z całą mocą, stanowiąc pierwszą reakcję na zmiany malujące się na twarzy Isabelle: błysk lęku w oczach o barwie lasu, suche wargi spazmatycznie łapiące powietrze, niezdrowy rumieniec rozlewający się na nienaturalnie bladych policzkach. Wcześniej tylko raz był świadkiem ataku klątwy Ondyny – w trakcie odbywającej się kilka miesięcy temu wyprawy Morgoth niemal się udusił, uratowany jedynie dzięki szybkiej reakcji Benjamina – ale wtedy znajdowali się w samym środku niebezpiecznej walki z wyspiarką, a Percival skupiał się głównie na osłonięciu ich wszystkich przed przypuszczanymi z powietrza atakami bestii. Nie wiedział więc dokładnie, jak przebiegał rzut choroby, a co po stokroć gorsze, nie miał pojęcia, jak powinien zareagować; czy nie znając tajników magii leczniczej, mógł w ogóle zrobić cokolwiek? A może od razu należało posłać patronusa do Munga i wezwać magomedyków? Bił się z myślami, przez kilka sekund zachowując się jak sparaliżowany i zwyczajnie wpatrując się niemo w drobną twarz Isabelle, nie opuszczając zaciśniętych na jej ramionach dłoni, dopóki nie usiadła stabilnie na ławce. Sam jednak wcale nie czuł się w ten sposób; miał wrażenie, że świat znów wymykał mu się spomiędzy palców jak przesypujący się między nimi piasek, że tak samo spod stóp umykał mu grunt – i że po raz kolejny działo się to wyłącznie z jego winy. Po co ją narażał, ściągał w odludne miejsce, mówił o tym wszystkim? Lepiej dla niej byłoby, gdyby myślała, że zwyczajnie umarł; że pochłonęła go trzęsąca się ziemia kamiennego kręgu, albo że dopadli go jego wrogowie, częstując go ostateczną karą za zdradę. Zamiast tego swoją lekkomyślnością i ignorancją sam ściągał na nią niebezpieczeństwo, wpychając ją prosto w ramiona choroby, z którą – przecież doskonale o tym wiedział! – zmagała się od dziecka.
Ćśś, nie mów nic, nie marnuj powietrza – odezwał się wreszcie, gdy sprzeciwiła się jego słowom. Prawdopodobnie miała rację – nie mógł wyprowadzić jej z katedry prosto w szalejącą na zewnątrz nawałnicę, ale nie mogli też w niej zostać: bez pomocy, bez możliwości zwrócenia się do uzdrowiciela. Opuścił spojrzenie niżej, na szczupłe ramię, które zacisnęło się wokół wyraźnie zaokrąglonego brzucha, i coś wywróciło mu się w żołądku; przez moment miał wrażenie, że to on stracił oddech. Wyprostował się, rozluźniając zaciśnięte na materiale płaszcza palce, a w myślach podejmując decyzję; nie mógł ryzykować, nie ich zdrowiem – prędzej zaryzykuje własnym. – Zaczekaj tu, wyjdę na zewnątrz i wyślę patronusa – powiedział, rzucając jej poważne spojrzenie; nie mógł zrobić tego tutaj, żeby nie ryzykować anomalią – ale rzucenie zaklęcia pod gołym niebem, z dala od wnętrza katedry, powinno być bezpieczne.
Odwrócił się w stronę wyjścia, zanim jednak zdążył wykonać choćby jeden krok naprzód, na jego dłoni zacisnęły się chłodne palce Isabelle. Zatrzymał się, znów spoglądając prosto na nią, ale w początkowo stanowczym spojrzeniu pojawiło się zawahanie. Przykucnął przy niej pospiesznie, chcąc zrównać się z jej twarzą, również zaciskając palce na jej dłoni. – Nie teraz Isabelle, skup się na uspokojeniu oddechu – powiedział, czując się całkowicie bezużytecznie, i nienawidząc z całego serca tego uczucia: bezsilnej chęci pomocy, całkowitej niemocy i bezradności, zamieniających go nagle w bezbronne dziecko, któremu brakowało umiejętności i wiedzy, żeby poradzić sobie z sytuacją.
Przymknął na moment powieki, może po prostu powinien był jej odpowiedzieć; jeśli zacznie unikać tematu, zdenerwuje ją jeszcze bardziej, pogarszając tylko jej stan. – Taka, której nie mogę złamać – powiedział cicho, otwierając na powrót oczy – tylko po to, żeby dostrzec nowe, lśniące ślady na policzkach, wpychające go głębiej i głębiej w ten ciemny kąt własnego umysłu, wypełniony jedynie cuchnącą pogardą dla samego siebie. Może nie do końca usprawiedliwioną, może wyolbrzymioną przez emocje i strach – ale w tamtej chwili nie miało to znaczenia, liczyło się tylko zapewnienie bezpieczeństwa kobiecie, którą przysięgał chronić oraz dziecku, w którego żyłach krążyła jego krew; ta sama, którą rzekomo zdradził, nie popierając bezprawnie przeprowadzonego zamachu stanu. – Myślałem, że podejmuję właściwą decyzję – odpowiedział na jej pytanie, wciąż tym samym, cichym i łagodnym głosem, ze spojrzeniem zawieszonym na poziomie jej oczu, ale jednocześnie śledzącym z uwagą twarz, w poszukiwaniu niepokojących objawów; gdyby takie zauważył, był gotów natychmiast  wrócić do pomysłu posłania po pomoc, ale wydawało mu się, że jej oddech nieznacznie się uspakajał; może miała rację i atak rzeczywiście miał minąć sam. – Wiesz przecież, że kochałem cię od dawna. Że kocham cię od dawna. Może nie tak, jak byś tego chciała, nie tak, jak mąż powinien kochać żonę, ale jesteś dla mnie najbliższą rodziną. Myślałem… Miałem nadzieję, że to wystarczy – przyznał, marszcząc brwi w wyrazie fantomowego bólu; swojego, jej, tego, który sam spowodował. – Nie zabierze – powiedział, twardo i nieco głośniej, jakby zwyczajnie stwierdzał fakt, chociaż przecież doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nie miał żadnego wpływu na czającą się w organizmie Isabelle chorobę. Może chciał w ten sposób przekonać o tym ją, pomóc jej zwalczyć męczący ją atak – a może chodziło mu o przekonanie samego siebie. – Wiele zmieniło się przez tych sześć miesięcy – ciągnął dalej, mocniej zaciskając palce na jej dłoni. – Popełniłem wiele błędów, dopuściłem się czynów niewybaczalnych. Mam na rękach krew, której nie zmyje czas ani wyrzuty sumienia. Muszę przynajmniej spróbować to wszystko naprawić. – Jak miał sprawić, by zrozumiała? By nie czuła się zdradzona i porzucona, by uwierzyła, że to nie ona w czymkolwiek zawiniła – bo od samego początku była wszystkim, co podziwiał i szanował, stanowiąc uosobienie dobroci i czystości? – Nigdy nie chodziło o zagranie na nosie nestorowi. Ale znaleźliśmy się w samym środku wojny, a Nottowie stanęli po niewłaściwej stronie. – Przez jakiś czas wydawało mu się, że być może nie miało to znaczenia; że fakt, iż wierzył w zupełnie inną wizję nie oznaczał, że musiał przestać być jednym z nich. Ale to, co wydarzyło się na Stonehenge, gdy otwarcie nie zgodził się z oficjalnym stanowiskiem rodu, bezpowrotnie pozbawiło go wszelkich złudzeń. Pozbyli się go bez mrugnięcia okiem, wyrzucając poza nawias jakby nigdy nie istniał.
Nie żałował tamtej decyzji – żałował jednak, że jej konsekwencje spadły również na Isabelle, z jednej strony tak silną, z drugiej – wyraźnie uginającej się pod sytuacją, w którą została niesprawiedliwie wepchnięta. Sięgnął wolną dłonią do jej twarzy, delikatnie ocierając łzy szorstkim kciukiem. – Wracajmy, Belle – prawie wyszeptał, zauważając, że jej oddech zaczął wracać do normalności, nie mając już tego przerażającego, świszczącego wydźwięku. – Proszę.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]26.05.19 3:45
Było warto.
-Nie wychodź...nie zostawiaj mnie... - pisnęła pomiędzy urywanymi oddechami, wbijając w niego błagalne spojrzenie. Ostatnim czego potrzebowała w trakcie ich ostatnich wspólnych chwil był jakiś głupi patronus. Nie zostawiaj mnie zabrzmiało zresztą niezwykle szczerze i przekonująco, bo prośba Isabelle była szczera. Tyle, że dotyczyła całego życia, a nie samego "ataku choroby." Na szczęście jej posłuchał, przynajmniej na razie. I nie cofał już się przed jej dotykiem, nie wysuwał dłoni z jej dłoni. Symulując atak choroby, nie mogła w pełni skupić się na obserwowaniu Percy'ego i przeżywaniu jego dotyku. Ale i tak poczuła w dłoniach znajome ciepło, rozlewające się po całym ciele - ogarniające ją zawsze przy jego dotyku, chociaż ledwie muśnięcie ramieniem przy walcu z dawnymi adoratorami wywoływało w niej zwykle lęk i chłód. To Percy był wyjątkowy. Odruchowo wciągnęła jeszcze płytszy, urywany oddech - tym razem wywołała go nie zimna kalkulacja, a gorące wspomnienie nocy, podczas której nie ściskał akurat jej dłoni.
Z pewną satysfakcją patrzyła też na wyraz przerażenia i bezradności na jego twarzy. Tak ojciec patrzył na matkę jak umierała. Ta mina powracała do Isabelle w koszmarach. Nie chciała, aby Percy patrzył na nią kiedykolwiek w ten sposób. Dbała o siebie, nie chcąc być dla niego ciężarem. Lękała się, że jego lęk przed jej fizyczną słabością mógłby pchnąć go w ramiona kogoś zdrowszego. Ale teraz....co miała do stracenia? Wolała, aby patrzył na nią z przerażeniem niż żeby nie patrzył w ogóle. Celowo przeciągała ich spotkanie udawanym atakiem choroby, czerpiąc upiorną satysfakcję z faktu, że troska Percy'ego chociaż przez tą krótką chwilę skupiała się tylko na niej i na ich dziecku. W takim momencie nie przyszłoby mu chyba do głowy zaprzątać sobie myśli kochanką i mugolami, nieprawdaż? - przemknęło jej przez głowę z pewną złośliwością.
Nigdy nie była tak złośliwa i wyrachowana - nie wobec niego. Te kalkulacje były zarezerwowane dla niechcianych adoratorów, dla owijania sobie ojca dookoła palca. Kochała ojca, ale nigdy nie mogła być wobec niego w pełni szczera. Myślała, że Percy'ego może pokochać inaczej, doskonalej. Że zawsze będzie między nimi szczerość i zaufanie. Przynajmniej z jej strony. Pewnie po powrocie do domu znienawidzi troszkę sama siebie za to, że postanowiła dołożyć kolejny psychiczny cios mężowi, który przecież był już dobijany tym wszystkim. Że do lęku o jego własne życie dołożyła również lęk o swoje. Że nie potrafiła wycofać się honorowo. Chciałaby być kobietą, która kocha idealnie i która potrafi powiedzieć ukochanemu "życzę ci szczęścia na nowej drodze i rozumiem, że będziesz szczęśliwszy bez nas." Myślała, że będzie taką kobietą na wypadek, gdyby Percy miał ochotę mieć romans za jej plecami gdyby była w połogu lub wycieńczona chorobą. Życie jednak brutalnie zweryfikowało jej plany i oto czerpała chwilową satysfakcję w podłej manipulacji, której wspomnienie w przyszłości będzie tylko budzić gorycz w jej ustach.
Było warto, bo właśnie powiedział jej coś bardzo ważnego. Może popełniła błąd, pytając o nazwisko jego kochanki wcześniej? Może nie miałby odwagi chronić tej dziwki podłej kobiety, gdyby widział jak jego żona panicznie łapie się za ciężarny brzuch. Niestety, nie mogła już niepostrzeżenie wpleść tego do rozmowy. Zamiast tego skupiła się na nowej informacji, próbując domyślić się jej znaczenia.
-Wieczystą...? - domyśliła się z jego tonu, z dziwnym spokojem, już bez paniki i żalu. Zamiast tego w jej głowie układały się różne mniej lub bardziej logiczne wytłumaczenia tego faktu. Szkoda, że na ślubach nie składało się przysięg wieczystych. Zastanawiała się, czy za decyzją Percy'ego o zmianie poglądów politycznych stała po części jego kochanka i czy to ona nakłoniła go do złożenia przysięgi. Jej serce ścisnęło się boleśnie na myśl, co oznaczałoby złamanie takiej przysięgi dla Percy'ego.
To ona powinna umrzeć. - pomyślała Isabelle z nagłym zacięciem. Nigdy nie pragnęła jeszcze niczyjej śmierci, ale ktoś świadomie naraził życie jej męża. Belle nie była święta, ale narażała tylko jego nerwy, nie życie. Jaką trzeba być wyrafinowaną nierządnicą osobą, aby związać kogoś ze sobą i swoimi poglądami przysięgą, której nie może złamać?
A teraz chcą go zabić jeszcze Rycerze. Przez nią.
Isabelle była jedną z kobiet, które cierpliwie znosiły zniewagi w swoim kierunku, ale nie mogły znieść zagrożenia ukochanych osób. Obecnie najbardziej na świecie kochała swojego męża i (na razie bezpieczne) dziecko i nawet jeśli on był zbyt ślepy aby to zobaczyć, zapragnęła śmierci wszystkich, którzy mu zagrażali. I bezpośrednio, grożąc mu po Stonehenge, i pośrednio, nakłaniając go do ryzykownych i nieodwracalnych decyzji, które mogły wpędzić go do grobu. Isabelle reagowała oczywiście zbyt gwałtownie, swoimi podejrzeniami nie dając mężowi prawa do własnych decyzji. Ale wiara w to, że Percy został zmanipulowany, pomagała odsunąć natrętną myśl o tym, że nigdy jej nie kochał. Pomagała wierzyć, że w idealnym świecie by z nią został. Pomagała jej przetrwać.
I oto usłyszała coś, co pozwoli jej przetrwać przez najbliższe dni, miesiące, a nawet lata. Jak długo będzie trzeba, dopóki ich rodzina z powrotem nie będzie całością.
Kochał ją.
Z wrażenia zapomniała, że ma symulować i zaczęła oddychać normalniej. Z jej oczu pociekły łzy (tym razem łzy szczęścia), przez które uśmiechnęła się do Percy'ego.
-Wystarczało. Zawsze wystarczy. - uspokoiła go, naprawdę nie wiedząc co miał na myśli mówiąc, że nie kochał jej tak, jak mąż powinien kochać żonę. Dał jej przecież dziecko, wszystko było w porządku. Nie wiedziała nawet, że może i powinno być...inaczej. To jej własna miłość wydawała się jej zbyt dzika i nieposkromiona (przed momentem wzbudzając w niej mordercze mysli), on kochał ją odpowiednio. Ból na twarzy Percy'ego sprawił jej niemal fizyczny ból. Dlaczego sądził, że był zbyt mężem? Był idealnym mężem, dopóki nie zniknął nagle z jej życia.
-Percy...przeżyłam z tobą najszczęśliwsze miesiące mojego życia. - zapewniła spontanicznie, zarzucając na moment grę, próby przekonywania go by wrócił, wszystko.
-I kilka najgorszych tygodni mojego życia, ale było warto, rozumiesz? - dodała szczerze, pragnąc aby zrozumiał dlaczego teraz jest tak rozchwiana i rozczarowana. Jego zdrada i zniknięcie bolałyby dużo mniej, gdyby wcześniej nie była tak szczęśliwa. Przez ostatnie kilka tygodni często dopadały ją rozterki, czy popełniła błąd w wyborze męża. Czy gdyby podążyła za swoim rozumem, a nie sercem, byłaby teraz szczęśliwsza i spokojniejsza. Na pewno bezpieczniejsza, ale czy zamieniłaby te pół roku z Percym na całe życie u boku jakiegoś oziębłego lorda?
Nie.
-Zawsze będzie mnie bolało, że...że jest ktoś inny, i że ja i nasze dziecko nie mogliśmy ani zmienić twojej decyzji ani pomóc ci w naprawianiu błędów. - choć tu akurat by się zdziwił, Isabelle miała zamiar mu pomóc i już i nie zamierzała pytać go o zgodę. -Ale nigdy nie będę żałować, że jestem twoją żoną, rozumiesz? - odruchowo nie użyła czasu przeszłego. Może i nestor rozwiązał ich małżeństwo, ale nadal czuła się żoną Percy'ego i zawsze nią będzie we własnym sercu. Jej przysięgę wierności mogłoby złamać tylko inne szczere uczucie lub wymuszone małżeństwo z innym mężczyzną, a na jedno ani drugie nie miała szans.
Przymknęła oczy, odnajdując w sobie współczucie dla Percy'ego. Nic nie uleczy jej złamanego serca i chyba dała efektowny pokaz swojego żalu, ale nie chciała zostawiać go z myślą, że zawiódł jako mąż. Z gniewem i łzami.
-Dziękuję ci za te miesiące. - uniosła dłoń i delikatnie, trochę przepraszająco, dotknęła policzka Percy'ego w miejscu, w którym nie tak dawno temu próbowała go spoliczkować. -Byłam naprawdę szczęśliwa. - powtórzyła raz jeszcze. Może i popełnił wiele błędów, ale, świadomie lub nie, tą jedną rzecz zrobił dobrze. Pozwolił jej przeżyć prawdziwą miłość.
-I zawsze będę na ciebie czekać. - dodała ciszej, nadal upokorzona tym, że powiedział jej, że już nigdy nie będą razem. Nie mogła jednak okłamywać ani siebie ani jego. Musiał zresztą wiedzieć, że zawsze ma gdzie się udać.
Nachyliła się i delikatnie pocałowała go w czoło, skoro pocałunków w usta sobie nie życzył.
-Uważaj na siebie, Percy. - wyszeptała, a słowa więzły jej w gardle. Czy tak miało wyglądać ich pożegnanie, czy jeszcze kiedyś go zobaczy? Cofnęła głowę, spoglądając na niego przez łzy i starając się zarejestrować i zapamiętać każdy detal jego twarz. Chciał iść i powinni już iść dla własnego bezpieczeństwa.
-Czekaj... - przecież na spotkaniu nie było ich dwoje, tylko troje. -Jak mam nazwać nasze dziecko? I jak mogę się z tobą bezpiecznie skontaktować? - celowo spytała o kontakt tuż po wspomnieniu imienia dziecka, tak aby Percy myślał, że chodzi o powiadomienie go o narodzinach syna lub córki. Miała dziwne przeczucie, że chyba będzie to syn. Miała nadzieję, że podobny do ojca, choć nauczy go nie być tak naiwnym w pewnych kwestiach.
Spytała jednak ogółem. Nie zamierzała siedzieć bezczynnie, niewykluczone, że dowie się od szlachty czegoś, o czym powinna powiadomić męża.


piosenka Isabelle


Stal hartuje się w ogniu


Isabelle Carrow
Isabelle Carrow
Zawód : Alchemiczka, szlachcianka
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
Stal hartuje się w ogniu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xyz
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7146-isabelle-carrow https://www.morsmordre.net/t7207-listy-isabelle https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f52-west-yorkshire-wakefield-sandal-castle https://www.morsmordre.net/t7206-skrytka-bankowa-nr-1757 https://www.morsmordre.net/t7256-isabelle-carrow#195434
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]02.06.19 13:33
Tylko tyle potrzebowała, żeby zatrzymać go w miejscu – kilku słów, uścisku dłoni – i znów posłusznie stanął przed nią, nie ośmielając się spuścić jej z oczu choćby na minutę. Owszem, bał się – choć nie tylko teraz, nie tylko ze względu na płytki oddech i niezdrowy rumieniec rozlewający się na jej bladych policzkach; bał się przyszłości, bał się, że inni będą chcieli wykorzystać ją i ich dziecko przeciwko niemu, i że nie będzie go obok, by móc temu zapobiec. Najchętniej poprosiłby ją, by znów się ukryła, wywiozła ich oboje do bezpiecznej Francji, albo jeszcze dalej, gdzieś, gdzie nigdy nie odnaleźliby ich słudzy Czarnego Pana – ale nie miał odwagi ani serca tego zrobić. Brakowało mu też siły woli, bo tak naprawdę nie chciał, żeby była – byli – od niego daleko; odsunął od siebie już tak wiele bliskich mu osób, że odepchnięcie kolejnych wyrastało ponad jego determinację; chciał obserwować, jak jego syn lub córka dorasta, nawet jeżeli miałby robić to z dystansu; chciał się dowiedzieć, po kim ich dziecko odziedziczyło oczy, czy miało mieć złociste włosy jak Elaine i Lysander, czy ciemne, jak on sam; pragnął dowiedzieć się tego wszystkiego – i ten egoizm, lekkomyślny i głupi, powstrzymywał go przed wypowiadaniem kolejnych ostrzeżeń.
Zbliżył się nieznacznie do Isabelle, milcząc i czekając – aż jej oddech zupełnie się uspokoi, kompletnie nieświadomy, że jego utrata ani przez moment nie była tego wieczoru realnym zagrożeniem. Nigdy nie przeszłoby mu przez myśl, że mogła udawać, nie znał się też na magicznych chorobach na tyle, by odróżnić prawdę od fałszu. Być może powinien być przyzwyczajony do salonowych manipulacji, instynktownie odpierając wszelkie próby grania na jego uczuciach – czyż ojciec nie tępił w nim od maleńkości tych wrodzonych słabości po to, by uchronić go przed upadkiem? – ale nie byli przecież na salonach, a on sam nie widział nigdy w Isabelle charakterystycznego dla arystokratek wyrachowania. Wierzył jej więc bezwarunkowo, nie przypuszczając, że okoliczności mogły zmusić ją do ostateczności; może tak naprawdę nie chciał tego wiedzieć.
W odpowiedzi na jej zawieszone w powietrzu pytanie, kiwnął po prostu głową – krótko, w milczeniu potwierdzając to, czego już sama się domyśliła; że był związany już czymś więcej, niż tylko słowem honoru, że jego żyły nierozerwalnie oplatały fantomowe wiązki niewidzialnej magii, mogącej w każdej chwili odebrać mu życie. Czy żałował? Był pewien, że nie, wolałby jednak, żeby to wszystko rozegrało się inaczej, lepiej, właściwiej; żeby nie musiał krzywdzić osób, które na krzywdę w żaden sposób sobie nie zasłużyły. Czy rzeczywiście było warto, Isabelle? Spoglądał w jej twarz, przesiąkniętą tyloma emocjami jednocześnie, z jednej strony chcąc przeniknąć przez te piękne rysy wprost do niewypowiedzianych, przemykających przez jej głowę myśli, z drugiej – obawiał się je poznać. Pokręcił głową, nie do końca pewien, czemu właściwie zaprzeczał. Jej słowom? Rzuconym między nich stwierdzeniom? – Przepraszam, Belle – wyszeptał ledwie słyszalnie, czując, jak słowa z trudem przeciskają się przez ściśnięte gardło. Powinien był ćwiczyć wyzbywanie się targających nim uczuć, nauczyć się spychać cały ten chaos na dalszy plan, ale w tamtej chwili nie był przekonany, czy było to w ogóle możliwe; jak mógłby stać naprzeciw niej z kamienną twarzą, słuchając jej przesiąkniętego emocjami głosu? – Przepraszam cię za te tygodnie. Te ostatnie, i te, które dopiero przyjdą – ciągnął dalej, oboje musieli zdawać sobie sprawę, że koniec wojennych trudów nie miał nadejść szybko; że nie zaznają spokoju tak długo, jak długo będzie się narażał.
Jak mogła mu dziękować? Nie wiedział, co jej na to odpowiedzieć, ale czując lekki dotyk palców na policzku, uniósł rękę odruchowo, przykrywając jej dłoń własną i na sekundę przymykając powieki; udając, że znów znajdowali się oboje w jednej z cichych komnat Ashfield Manor, że wszystko było w porządku. Ale z drugiej strony – czy kiedykolwiek naprawdę było?
Chciał jej powiedzieć jeszcze wiele: żeby na niego nie czekała; że on również był szczęśliwy; że nigdy tak naprawdę jej nie zostawi, bo zawsze już będzie starał się czuwać nad ich bezpieczeństwem, w sposób widoczny lub nie. Ale jego słowa ugrzęzły gdzieś na poziomie strun głosowych, przelał je więc na gesty, robiąc jeszcze jeden krok do przodu i przyciągając ją do siebie: jedną ręką obejmując ją w pasie, drugą delikatnie opierając na karku; pochylił się, żeby ucałować ją w czubek głowy, na przedłużający się moment zanurzając nos w miękkich włosach. – To ty uważaj na was. Ja sobie poradzę – powiedział cicho; miał zamiar zrobić wszystko, żeby zapewnić bezpieczeństwo jej i dziecku, ale zdawał sobie również sprawę, że to na jej ramionach spoczywała lwia część odpowiedzialności na los ich nienarodzonego jeszcze syna lub córki.
Nie spodziewał się pytania, które nadeszło jako następne, chociaż skłamałby twierdząc, że była to kwestia, nad którą nigdy się nie zastanawiał. Nie odpowiedział jej jednak od razu, cofając się o krok i przez sekundę przyglądając się jej twarzy. – To powinna być nasza wspólna decyzja – odezwał się w końcu, początkowo niepewnie, pozwalając sobie jednak na lekki uśmiech. – Ale jeżeli chcesz znać moje zdanie: Elaine Isabelle, jeżeli to córka, i Benjamin Frederick, jeżeli chłopiec. To silni czarodzieje i czarownice, o dobrych sercach i mądrych umysłach – a coś mi mówi, że to cechy, które będą mu – lub jej – potrzebne. – Opuścił dłoń, na chwilę splatając jeszcze ze sobą ich palce, ściskając je ostrożnie. – W tej chwili – tylko listami, twoja sowa na pewno mnie odnajdzie; ale postaram się wymyślić coś lepszego – obiecał, myśląc o dwukierunkowym lusterku, które podarowała mu kiedyś jedna z kuzynek; jeżeli udałoby mu się zdobyć taką parę, mogliby porozumiewać się znacznie szybciej. – To mi o czymś przypomniało – powiedział jeszcze, tknięty nagłą myślą; kompletnie zapomniał o bliźniaczych kryształach, które kupił jeszcze na festiwalu lata, a które wciąż tkwiły nierozerwalnie obok siebie. Sięgnął do kieszeni, wyciągając jeden z nich: przejrzysty, jasny, zawieszony na delikatnym, ale mocnym łańcuszku – kazał go oprawić dawno temu, jeszcze zanim odebrano mu nazwisko. Później – nie miał już okazji go przekazać. – Mam taki sam – wyjaśnił, składając wisiorek na jej dłoni i zamykając wokół niego jej palce, wciąż nie cofając własnych. – Podobno wypełnia się szkarłatem, kiedy druga osoba jest w niebezpieczeństwie – dodał. – Noś go ze sobą, proszę. Chcę wiedzieć, że jesteś cała i zdrowa – powiedział jeszcze – i naprawdę prosił, licząc na to, że nie spotka się z odmową – i że jego kryształ nigdy nie zostanie zanieczyszczony plamami krwistej czerwieni.

| przekazuję Isabelle jeden z białych kryształów ze swojego wyposażenia
| zt x2, chyba, że Isabelle chce jeszcze coś powiedzieć :pwease:




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]29.07.20 19:03
1 lipca 1957 roku

Ekscytacja błyszczała w niebieskich tęczówkach na myśl o zbliżających się testach. Sprawa wpływu magii na mugoli nadal zdawała się być zagadką. Nie było na ten temat ksiąg, próżno było również szukać jakichkolwiek wzmianek na ten temat w Horyzontach Zaklęć, mogły więc odkryć dziś coś, co do tej pory nie miało jeszcze okazji zostać odkryte. Ta wizja z pewnością przyćmiewała wątpliwą moralność czynów, jakie miały dokonać.
Z obu miejsc które wcześniej zaproponowała panna Chang, to właśnie opuszczona katedra prezentowała się lepiej. Nie dość, że była dawnym miejscem mugolskiego kultu to jeszcze znajdowała się na uboczu, zupełnie zapomniana przez większość społeczności w przeciwieństwie do ruin opactwa dość... rzucających się w oczy. Wszystko zdawało się być przygotowane - Frances miała ze sobą odpowiednie eliksiry, które pragnęła przetestować i które mogły rzucić światło na działanie różnych specyfików na mugolskie organizmy. Kto wie, do czego mogły dość wychodząc od tych testów? Może udałoby im się zaprojektować środki, które wzmocniłyby dziewczęta panny Chang? A może udałoby się jej stworzyć coś, co mogłoby posłużyć Ministerstwu w wykonaniu swego planu? W obecnej sytuacji nie wydawało jej się, aby stawanie przeciw organom władzy było mądrym rozwiązaniem.
Ubrana w błękitną sukienkę z krótkim rękawkiem, dopasowaną u góry by stopniowo rozkloszować się na spódnicy oczekiwała Wren w raz z mugolkami, mającymi pełnić rolę ich dzisiejszych królików doświadczalnych. Miała nadzieję, że niepozorność z jaką wiązała się jej prezencja jedynie pomoże im osiągnąć zamierzony efekt.
Ciepły uśmiech pojawił się na malinowych wargach dziewczęcia, gdy dołączyły do niej trzy kobiety. Wpierw powitała Wren posyłając jej tajemnicze spojrzenie, by po chwili skierować szaroniebieskie tęczówki na towarzyszące jej kobiety, omiatając je zaciekawionym spojrzeniem. Przez chwilę jej umysł przywołał do siebie wspomnienie Jennifer oraz Gwendolyn - dwóch czarodziejek niemagicznego pochodzenia, z którymi dogadywała się całkiem nieźle. Szybko jednak odrzuciła wspomnienia gdzieś na bok, nie mogła przecież teraz się rozpraszać.
- Jak się nazywacie? - Spytała kobiety, uważnie wodząc spojrzeniem po ich sylwetkach. Wyglądały na odrobinę zmęczone, zapewne również przestraszone lecz w pełni zdrowia. Fantastycznie, naprawdę fantastycznie!
Ciche Mary wyrwało się z ust jednej z mugolek, by druga po chwili równie cicho wypowiedziała imię Susan. W zasadzie imiona nie były potrzebne do jej testu, Wren wspominała jednak, że kobiety winny czuć się bezpiecznie, by przystać na ich… propozycję.
- Och, jakże miło mi Was poznać! Ja nazywam się Frances i jestem zaszczycona, że przyjdzie mi z Wami pracować! - Wyświergotała z zachwytem w głosie. Od wielu lat okłamywała cały świat i samą siebie, nigdy jednak nie przyznawała się do tego przed nikim. Odpowiednie przedstawienie nie było dla niej większym problemem. - Chodźcie do środka, tam na pewno będziemy bezpieczne. - Gestem dłoni oraz ciepłym uśmiechem zaprosiła niepewne dziewczęta do zniszczonej katedry.
Frances poczekała chwilę, aż dziewczęta ruszą by subtelnie ująć pannę Chang pod rękę.
- Nie mogą uciec, a jeśli nie będą chciały wypić mikstury, będzie trzeba je do tego zmusić… Dasz radę? - Wyszeptała do dziewczęcego ucha, mając nadzieję, że Wren nie będzie miała nic przeciwko tej roli… oraz da sobie świetnie radę.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]29.07.20 20:38
Nie lada wyzwaniem było wytłumaczyć dziewczętom dlaczego spotkać miały się właśnie tutaj. Londyn nie był już miejscem bezpiecznym, z jego kątów całkowicie wypleniono mugolską społeczność, odżywał magicznie - a rychło zmieniająca się sytuacja polityczna sprawiała, że relacje, które początkowo miały nie być zbyt głębokimi, wymagały od Wren większego poświęcenia. Musiała wyprowadzić je z miasta, zapewnić im schronienie, odpowiednio przygotować mentalnie na to, czemu zamierzały się poświęcić, a w tym wszystkim snuć opowieści o tym, jak jednocześnie pomagała ich krewnym. Ciotka Mary, sześćdziesięcioletnia kobiecina, która wychowała dziewczynę, chorowała przewlekle a diagnoza przyprawiała młodą duszyczkę o ciche łkanie, zaszczepiała świadomość, że wraz z nadejściem słońca następnego ranka mogłaby na tej ziemi zostać zupełnie sama; wierzyła zatem, że jej krew pomoże wynaleźć nowatorski lek, odmieni bieg przeznaczenia. Historia jak najbardziej standardowa, czarownica wykorzystała ją w wielu przypadkach owieczek pod swoimi skrzydłami. Inaczej z kolei było z Susan. Dziewczę wierzyło, że jej udział w testach miał przyczynić się do medycznego rozwoju specyfików użytych do wyleczenia jej pobratymców, którzy odnieśli ciężkie rany podczas londyńskich zamieszek, wysiedleń; nie były przecież jedynymi, które uciekły z tego piekła, nawet jeśli nie uczyniły tego o własnych siłach a bazowały wyłącznie na przebiegłości samej Chang.
Do katedry prowadziła je bocznymi drogami, wąskimi ścieżkami wśród cieni czy drzew, w tajemnicy zaklęciami zacierając ślady, tworząc fałszywe. Nie mogły narazić się żadnemu wędrownemu patrolowi, jeśli taki sprawdzał okolicę; na szczęście nieoczekiwanych spotkań udało się uniknąć i już niebawem wszystkie trzy znalazły się nieopodal wejścia do zniszczonej katedry, gdzie ich nadejścia oczekiwała znajoma alchemiczka.
- Witaj, Frances - odezwała się Wren z przyjaznym uśmiechem, świadoma, że każda z młódek spoglądała w jej kierunku pragnąc pokierowania; bijąca od niej przyjaźń sprawiała, że i one automatycznie poczuły się pewniej, utwierdzone w przekonaniu, że wątła blondyna była właśnie tym, kogo miały tu spotkać. - Mary, Susan, Frances jest lekarzem, o którym wam opowiadałam, bardzo biegłym naukowcem. To ona nadzoruje badania nad lekiem, dla którego rozwoju zgodziłyście się tu ze mną przyjść - wyjaśniła owcom, zwracając się w ich kierunku. - To ważne, żebyście słuchały jej tak jak mnie. Frances wie co robi. - Ciepły uśmiech przesycała wymyślona troska, obie skinęły głowami i odpowiedziały na zadane przez jasnowłosą czarownicę pytanie odnośnie swoich imion. Przynajmniej tyle. Nie były zbyt rezolutne, nie były też mądre, ale takich potrzebowały. Na nic byłyby tu myślicielki i kobiety renesansu.
Zaproszone do środka i cichym szeptem rozprawiające o tym w jak opłakanym stanie była katedra, święte miejsce, ruszyły dalej, powoli, oczęta skupiły się na zrujnowanym ołtarzu. Dziewczęta przyklękły na jedno kolano i wykonały dziwne gesty, na których widok Wren zmarszczyła brwi; dość często obserwowała podobne zachowania mugoli w miejscach kultu, ale nigdy nie zdobyła się na ich pełne zrozumienie. Zamiast tego skinęła głową na słowa panny Burroughs.
- Nie martw się, wypiją je - zapewniła z przekonaniem. Jednym czy drugim sposobem, wypiją. - Zajmę się zapewnieniem nam prywatności, miej na nie oko, dobrze? Nie mogą nic zobaczyć, w innym wypadku czeka nas trochę tłumaczenia. - Blada dłoń zanurzyła się w kieszeni szaty gdy Wren obracała się plecami do ołtarza, ponownie skinęła głową Frances i ruszyła w kierunku drzwi katedry.
- Pani Frances? Czy tutaj... czy tutaj są jakieś dzikie zwierzęta? - spytała niepewnie Mary, dostrzegając, że alchemiczka stała bliżej niż jej opiekunka, a to automatycznie sprawiało, że pytanie adresowane było do niej. - Niebezpieczne zwierzęta? A-albo szczury?
Odziana w czerń Wren przewróciła oczami, zaraz izolując się od dochodzących z tyłu dźwięków, skupiła się na przepływającej przez nią magii.
- Colloportus - wyszeptała, przymykając na chwilę oczy i płynnym ruchem akcentując wypowiadaną inkantację. Dla znajdujących się w oddali dziewcząt jej głos musiał być niedosłyszalny, zajmowała je zresztą rozmowa z uprzejmie wyglądającym naukowcem. Zamek w drzwiach był nieco zardzewiały, ale powinien odpowiednio zareagować na zaklęcie. Nie chciały, by w niewyjaśnionych - ale możliwych, a lepiej dmuchać na zimne - okolicznościach któraś z dziewcząt oddaliła się od katedry bez ich wiedzy. - Homenum Revelio - dodała zaraz potem, znów cichutko, pragnąc upewnić się, że wokół budowli nie kręci się nikt niepożądany.



it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wren Chang
Wren Chang
Zawód : handlarz krwią
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
tell her i wasn't scared.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8598-wren-chang#252999 https://www.morsmordre.net/t8601-yue#253113 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f252-pokatna-56-2 https://www.morsmordre.net/t8602-skrytka-bankowa-nr-2037#253118 https://www.morsmordre.net/t8603-wren-chang#253121
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]29.07.20 20:38
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 42

--------------------------------

#2 'k8' : 4

--------------------------------

#3 'k100' : 6

--------------------------------

#4 'k8' : 8
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zniszczona katedra - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]30.07.20 0:04
Przebiegłość panny Chang połączona z umysłem oraz chęcią eksperymentów panny Burroughs zdawała się przynosić odpowiednie rezultaty. W końcu stały tutaj, przed miejscem w którym miały dokonać, możliwe, że nawet przełomowych odkryć, z dwoma króliczkami doświadczalnymi potulnie czekającymi na los, jaki miał je czekać.
Frances nie sądziła, że w swojej alchemicznej karierze tak szybko zajdzie do takiego miejsca, w którym przyjdzie jej badań nieznane jeszcze rewiry alchemicznego świata… oraz w którym, z taką łatwością oraz lekkością będzie stawiać na szali czyjeś życie. Z drugiej jednak strony, w ostatnim czasie wiele słyszała o niskiej wartości mugolskiego życia oraz niebezpieczeństwie, jakie się z nim wiąże… Na te rozmyślania jednak, z pewnością czas przyjdzie później. Teraz czekała je ciężka praca połączona z niemal artystycznym przedstawieniem, jakie musiały odegrać.
Błysk uznania pojawił się w dziewczęcym spojrzeniu, gdy zauważyła jaki zaufaniem kobiety darzą jej towarzyszkę całego przedsięwzięcia. Wzbudzanie zaufania zdawało się być umiejętnością cenną, zwłaszcza, gdy nie używało się do nich mikstury, przyrządzonej przez Frances. Ona sama nie była pewna, czy udałoby jej się samej osiągnąć podobny, bądź chociaż odrobinę zbliżony efekt. Dziwny gest zdawał się zrobić wrażenia na pannie Burroughs, która po prawdzie nawet nie za bardzo go zarejestrowała, zbyt przejęta tym, co niedługo miało się wydarzyć.
- Dobrze. - Przytaknęła, posyłając towarzyszce ciepły uśmiech. Od tego momentu obie tkwiły w tej sytuacji. Ona nie była w stanie nałożyć odpowiednich zabezpieczeń na to miejsce, a owieczki nie mogły się za bardzo rozejść.
Z ciepłym uśmiechem na ustach zrobiła kilka kroków ku kobietom by stanąć między nimi ujmując je pod ramię, jak jeszcze przed chwilą stała z Wren.
-Nie, nie ma tu żadnych dzikich zwierząt ani szczurów, droga Mary. - Zaczęła ciepło, a malinowe wargi wygięły się w lekkim uśmiechu. Dokładnie tak, jak uśmiechała się do swojego młodszego braciszka, gdy wypowiadał jakieś dziwne, nierealne stwierdzenia. - Pragnę Wam przypomnieć, że jesteśmy tu w wielkim, naukowym celu! Możemy stworzyć lek, który pomoże Waszym rodzinom, ale i milionowi innych ludzi. Byłyśmy zmuszone do wybrania tego miejsca, gdyż jest ono obecnie najbezpieczniejsze. - Starała się oczarować kobiety słowem, zwracając ich uwagę na swoją osobę, a nie postać Wren nakładającej odpowiednie zabezpieczenia na zniszczoną katedrę.
Frances podprowadziła kobiety do jednej z ław.
-Usiądźcie, proszę. - Zaczęła, stając tak, by przysłonić ich oczom sylwetkę panny Chang. - Zanim zaczniemy, muszę Was poprosić o wypełnienie tej ankiety. To podstawowe informacje związane z Waszym stanem zdrowia które ułatwią nam późniejsze badania oraz pomogą dobrać odpowiednią pomoc, jeśli byście jej potrzebowały. Wasze zdrowie oraz bezpieczeństwo jest dla nas najważniejsze. - Z tymi słowami wręczyła kobietom kawałek pergaminu z zapisanymi pytaniami oraz ołówki, które wydały jej się bardziej mugolskie od gęsiego pióra, ciepłym uśmiechem zachęcając je do wypełnienia. Pozbawione pierwszej przewodniczki, owieczki zaczęły wypełniać informacje, jakie były im później potrzebne.
- Podczas testu mogą mieć miejsce halucynacje wzrokowe, nie musicie jednak niczym się martwić. Lek jest dopiero w fazie testów, a wszelkie niedogodności miną po kilku minutach. Oczywiście gdyby któreś stały się nie do zniesienia poinformujcie mnie, a od razu pospieszę z pomocą. - Kolejny ciepły uśmiech powędrował w kierunku wypełniających karty kobiet. Miała nadzieję, że jej słowa są przekonujące i obejdzie się bez używania… innych argumentów. Zamieszania nie były rzeczą, która przypadłaby jej do gustu.
Szaroniebieskie tęczówki powędrowały w kierunku Wren, mając nadzieję, że ta kończy już nakładanie odpowiednich zabezpieczeń. Alchemiczka nie chciała zwlekać z testami doskonale wiedząc, że nie mają najmniejszego pojęcia, co się wydarzy. Odczekała jeszcze minutę, może dwie, a gdy zauważyła, że kobiety zbliżają się do końca formularzu przysunęła do siebie jedną z ław, by wyjąć z niej trzy szklane fiolki.
- Droga Wren, możemy już zaczynać? - Ciepły głos Frances skierował się pannie Chang, bez której alchemiczka nie chciała rozpocząć podawania mikstur.



Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]30.07.20 0:40
Zamek zgrzytnął, ukołysany do posłuszeństwa zaklęciem, w porównaniu do drugiej inkantacji, która nie przyniosła żadnego z pożądanych efektów - Wren nie zauważyła bowiem niczego co miało zostać ujawnione przez homenum revelio. Nie powinna jednak kwitować tego zbytecznym zdziwieniem, nieczęsto korzystała z tego zaklęcia, a pamięć mogła zatrzeć w swych kuluarach niuanse wymagane do uzyskania jakiegokolwiek efektu. Czarownica zaklęła pod nosem, słysząc za plecami, jak Frances zręcznie gra rolę oddanej nauce pani doktor pracującej nad skomplikowanym, awangardowym lekarstwem mającym uzdrowić miliony; ten argument szczególnie musiał przemówić do Susan, która w ostatnich miesiącach drżała nad zdrowiem młodzieńca, który pałał do niej uroczym, szczenięcym uczuciem. Naturalnie - na tym jedynie miało się skończyć, na tragicznej, wojennej miłostce, bowiem Chang nie zamierzała dopuścić kaleki do dziewiczej owieczki na więcej niż dwa kroki, niechętna na utratę aspektu zapewniającego cielesną czystość. Merlin jeden raczy wiedzieć jak brudne myśli kłębiły się w głowie naznaczonego cierpieniem chłopaczka - może domagał się od przeznaczenia rekompensaty za odniesione rany? Prędzej skończyłby siedem stóp pod ziemią. Susan jednak miała motywację, by w pełni poświęcić się sprawie. Tak samo Mary, której słodką główkę wypełniały wizje powracającej do zdrowia ciotki; w rzeczywistości Wren nie wiedziała nawet, czy kobieta jeszcze żyła.
- Homenum revelio - powtórzyła raz jeszcze, tym razem spokojniej, wyraźniej, unosząc głos o ton. Dziewczęta stojące teraz blisko ołtarza zajmowało wsłuchiwanie się w tłumaczenia Frances, nie zwróciły nawet uwagi na to, co za ich plecami czyniła czarownica. I dobrze - ich małe rozumki chłonęły wypowiadane przez alchemiczkę słowa, jedna i druga raz po raz kiwały ze zrozumieniem głowami, na twarzach pojawiały się już ni to poddenerwowane, ni podekscytowane rumieńce. Nie mogły być pewne rezultatu tego spotkania, przyjaciółka zapewniła jednak, że były częścią czegoś wielkiego, dobra roztoczonego w imię całej poszkodowanej przez niezrozumiały dla nich ruch Anglii.
Zarówno Susan, jak i Mary wzdrygnęły się widocznie na wspomnienie halucynacji wzrokowych, ale panna Burroughs skutecznie zamydliła im oczy zapewnieniem, że każdy dyskomfort można było w porę ukrócić, gdyby stał się zbyt uciążliwy. Kilka minut nieprzyjemności było niewielką ceną za powodzenie medycznego eksperymentu mającego na celu ocalenie ich bliskich, prawda? Dziewczęta spojrzały po sobie, pragnąc jedna drugiej bezsłownie dodać otuchy, po czym odwróciły się w kierunku czarownicy, gdy tę wywołała Frances.
- Z mojej strony nie ma przeszkód - zapewniła, odwróciwszy się na pięcie i wolnym krokiem podeszła do serca pomieszczenia. Przekrzywiony, drewniany krzyż i umieszczona na nim woskowa figura łypały na nie z ołtarza - dziwnie wrogo, przejmująco -, Wren nie czuła tu jednakże obecności ichniego bożka. Nie mógł przeszkodzić im w zamiarze, nawet jeśli chciał. Jego moc musiała zakończyć się wraz z żywotem i użytkiem katedry, teraz stał się jedynie smutnym testamentem dawnej świetności i cichym obserwatorem zachodzących tu manipulacji w imię czarodziejskiej nauki. - Jesteście gotowe? Mary, Susan? - spytała mugolek, które skinieniem głowy nakłoniła do zajęcia miejsc na zakurzonej ławie. Obie odparły jej nieśmiałym szeptem, wciąż trochę zlęknionym, ale zdeterminowanym i szczerym. Drżącymi dłońmi poprawiły sukienki, by później utkwić w niej spojrzenie. - Pamiętajcie, że wasze zdrowie jest dla nas najważniejsze. Jeśli tylko poczujecie, że opuszczają was siły, że chcecie się wycofać, zrozumiemy - mówiła miękko, niemal matczynie, z niebywałą łatwością przywołując przed siebie pokłady fałszywej życzliwości i dobroci żywionej w ich stronę. - Spróbujcie mimo wszystko wytrzymać, od waszej odwagi zależy tyle istnień. Tych, które są dla was drogie, i tych, których nie miałyście jeszcze okazji poznać. - Kątem oka zerknęła na Frances, dając czarownicy do zrozumienia, że był to dobry moment na podanie im fiolek.



it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wren Chang
Wren Chang
Zawód : handlarz krwią
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
tell her i wasn't scared.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8598-wren-chang#252999 https://www.morsmordre.net/t8601-yue#253113 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f252-pokatna-56-2 https://www.morsmordre.net/t8602-skrytka-bankowa-nr-2037#253118 https://www.morsmordre.net/t8603-wren-chang#253121
Re: Zniszczona katedra [odnośnik]30.07.20 0:40
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 22

--------------------------------

#2 'k8' : 2
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zniszczona katedra - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Strona 2 z 15 Previous  1, 2, 3 ... 8 ... 15  Next

Zniszczona katedra
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach