Kwitnący las
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kwitnący las
Las jest określeniem zdecydowanie przesadzonym w kontekście kilku krzewów, które się na niego składają. Faktem jest jednak, że wyrastając w samym centrum miasta, na jednej z bardziej ruchliwych ulic, zdecydowanie wzbudził zdumienie. Oto wzmacniana magiczną anomalią roślina wyrosła na betonie i nie dała się w żaden sposób ściąć. Jej natura pozostała tajemnicą zarówno dla czarodziejskich jak i mugolskich badaczy. Liliowe liście i czarna kora krzewów nie należą bowiem do żadnej znanej ludziom rośliny, te rosnące w kwitnącym lesie są jedyne w swoim rodzaju. I pomimo licznych prób, nie dają się ściąć, odrastając zawszy, gdy ktoś spróbuje i po odcięciu - więdnąc w ciągu zaledwie kilku sekund.
Badała go rozszerzonymi, jeszcze zdziwionymi oczami, jakby nadal nie wierząc, że stoi znów przed nią. Mnogość wspomnień i zapach docierała nagle, mieszając w głowie. Na chwilę cofając ją wstecz. Do życia, które kiedyś miała. Którego cieniem nie obejmowała wojna i trudne wybory. Nie odpowiedziała na pierwsze ze stwierdzeń. Nie wiedziała jak. Całe życie próbowano jej udowodnić, e nie pasuje do tego świata. Była mugolaczką, szlamą o wyjątkowym darze o którego kradzież niektórzy irracjonalnie lubili ją posądzać. A on? Wychowany w magicznej rodzinie. On mówił jej, że pasowała gdzieś. Choć sama czuła się wszędzie tak bardzo nie na miejscu. Poza jednym mieszkaniem, jedną osobą do której nie miała już dostępu.
- Więc zostań. - wypowiedziała dwa słowa, wzruszając ramionami, wbijając się pomiędzy wypowiadane słowa. Jasne oczy były szczere, nie oceniały, nie radziły, stwierdzały - a może prosiły. Może egoistycznie dla siebie. Może dla Jackie - przecież wiedziała, że tęskniła. Kolejne słowa zmarszczyły jej brwi, a gdy skończył pokręciła lekko głową. Zrobiła kolejny ruch znajdując się bliżej. Mgiełka ciepłego powietrza wypadła z ust. Prawa dłoń zacisnęła się w pięść i uderzyła lekko w jego klatkę piersiową. Poczuła pod palcami materiał płaszcza. Przez chwilę naciskała na klatkę nie używając siły, jedynie zaznaczając tam swoją obecność. Broda zadarła się do góry, by spojrzeć na jego twarz. - Więc nie bądź. - stwierdziła po prostu. Przymknęła powieki raz jeszcze pokręciła głową, jakby próbując powstrzymać emocje, które zaczynały się w niej kotłować. Smutek, złość, radość, nostalgię, wszystko to uderzało wraz z subtelnym zapachem płaszcza i jego samego. - Myślisz, że ktokolwiek jest stabilny? - zapytała cofając się o krok, wychodząc z naruszonej strefy, jakby sama do końca nie pewna, gdzie powinna stać. Uniosła dłonie i zakryła nimi twarz odrzucając ją do tyłu. Zaśmiała się, ale nie było w tym radości, bliżej było temu do ponurego żartu, a może cichej rozpaczy która kotłowała się na dnie jej serca już tak długo. Opuściła dłonie, przez chwilę patrząc w niebo nad ich głowami. Biorąc kolejne wdechy w wydechach wypuszczając… frustrację? Sama nie była pewna. Ale coś, coś zbierało się w niej i wiedziała, że po prostu pozwoli się temu wymknąć na zewnątrz licząc straty później. Jak zwykle za późno. Może zwyczaj powinna się zamknąć. Może powinna. Ale tego jeszcze nie opanowała całkowicie. Opuściła głowę, zawieszając na nim wzrok.
- Skoczyłam z klifu, miałam dwie klątwy, moją matkę zabili cholerni fanatycy, ojca wysłaliśmy do Kornwalii, walczyłam z pieprzoną magiczną zbroją i z sasabonsamem - mało skutecznie, zmieniłam mieszkanie tyle razy, że nie potrafię już ich zliczyć, straciłam przyjaciół i zyskałam nowych, zmieniłam zawód i straciłam nogę a teraz znów chodzę na dwóch. - wymieniała po kolei, pomijając skrupulatnie Zakon Feniksa, fakt, że zaprzedała swą duszę za lepszy świat, że zgodziła się za niego walczyć. Do ostatniej kropli krwi. Pomijając złamane serce, zszarganą duszę. Tak długo go nie było, tak wiele nie wiedział. Ale czy powiedziałaby mu, gdyby był na miejscu? Tego już nigdy nie mieli się dowiedzieć. - Rozpadam się i składam na nowo co chwilę. - podsumowała, ale nie skończyła. Nie, wiedziała to dokładnie. Czuła słowa, które mknęły przez całe jej ciało. - Ministerstwo spłonęło. Anomalie strawiły Londyn. Trwa wojna. Na mądrą Rowenę, nic tu nie jest stabilne. - dłoń zatoczyła krąg wskazując na wszystko to, co ich otaczało. Już samo miejsce w którym stali zdawało się cichym tego potwierdzeniem. Wyrzucała z siebie słowa szybko i cicho. Nie spuszczając z niego upartego spojrzenia. - Dlaczego ty musiałbyś być? - wzięła głęboki wdech, który zdawało jej się wstrzymywała na czas wyrzucania z siebie kolejnych słów. Wyprostowała się i wzruszyła lekko ramionami. Wdychała zimne powietrze. Jasne włosy nie zmieniły barwy. Nie zamigotały też w żadnej. Niezmienne, stałe - w przeciwieństwie do niej.
- Ja myślę, że wiesz. - podjęła po chwili dalej. Była inna, chociaż coraz częściej chciała być taka jak kiedyś nie mogła jednak już do tego wrócić. - Może twój rozum się waha, może twoje serce się boi, ale twoja dusza zdaje się, że podjęła już decyzje. Inaczej byś tutaj nie stał. - zawyrokowała łagodnie, spoglądając do góry na jego twarz. - Zapytaj siebie tylko czego? - czego się boisz Vincent, co cię powstrzymuje, co przecina czoło zmarszczką. - Ojca? Co teraz ci zrobi? Da szlaban? - zaśmiała się lekko, rozłożyła dłonie po obu stronach ciała. - O co ma żal, że nie chciałeś być tą wersją którą on widział? Może czas wyznać po prostu, Vincent, że dusiłbyś się w tym wydaniu, marniał, znikał całkowicie. Albo strzelcie sobie raz po twarzy. - wzruszyła ponownie ramionami - dużo dzisiaj nimi wzruszała. Ale nie kontrolowała tego w ogóle, tak samo jak słów, które w rozszalałym pędzie wymykały się z jej ust. - Słyszałam, że mężczyźni tak robią. - zamilkła na chwilę, ale nie na na długo. Ostatnio nie mówiła tak wiele, ostatnio zamykała się w sobie. Może powinna być ostrożniejsza, ale na chwilę całkowicie o tym zapomniała. - Czego chcesz, Vincent? - zapytała zmniejszając szybko dzieląca ich odległość. - Ty. - powiedziała unosząc dłoń wciskając palec wskazujący w jego klatkę piersiową. Twoja egoistyczna ludzka część, część której ja nie mogę pozwolić już dojść do głosu. - Czy potrzebujesz akceptacji ojca? Wybaczenia siostry? Czy może nadal szukasz domu. - wzięła wdech, ciężki, zmęczony, czuła, że jej tętno przyspieszyło. - I gdy to już ustalisz, Zrób wszystko, żeby to zdobyć. - jej spojrzenie miało moc, jakby dokładnie wiedziała o czym mówi. Chyba wiedziała, choć jej ta sztuka się nie udała. Może nie powinna była pozwalać wydobywać się słowom. Nadal się nad tym zastanawiała, po każdym jednym. Każdym zdaniu, które wypadło z jej ust. Ale jednocześnie jakby bała się, że więcej nie dostanie okazji by powiedzieć cokolwiek.
- Chciałbyś, więc zróbmy tak, żeby się udało. - stwierdziła po prostu, zwyczajnie, twarz na powrót stała się łagodna, ale w jej słowach było coś nowego. Jakaś pewność, która zwyczajnie podejmowała kolejne kroki bez zwlekania. - Dla mnie sprawa jest prosta, Vincent. Ne było cię, ale jesteś. To co było minęło, ale nic nie stoi na drodze, żeby coś mogło zacząć być. Nie będzie łatwo. Prosto pewnie też nie. Nikt nie jest taki sam. - wzruszyła ponownie ramionami, dłonie uniosły się by ponownie założyć kosmyki za uszy. Nie, nie mogło być. Ona szła na przód. Przed siebie, jak zwykle. Ale wiedziała, że przed nim droga układa się inaczej. Na niej majaczyły sylwetki z którymi musiał się spotkać. A może już je widział? Nie miała pojęcia. Ona znała ten Londyn, przywykła do niego, wsiąknęła w wojnę która go trawiła. On mógł się z niej jeszcze wycofać. Zmarszczyła na kilka chwil brwi nad czymś się zastanawiając. Uniosła dłoń i podrapała się po nosie.
- Gdzie się zatrzymałeś? Gabriel mieszka sam na Manor Road. - przedstawiła od razu propozycję. Wątpiła, żeby jej brat miał coś przeciwko. A Vincent wiedział, znał jej dom, tak jak i ona znała jego. A Tonks potrafił dać przestrzeń. Tą, której on zdawał się potrzebować. - Tylko do ciebie należy decyzja, Vincent. - cofnęła się znów, chwiejna niestabilna zaplatając dłonie za plecami. - Chyba, że znalazłeś już dom. Wtedy tam jest twoje miejsce. Wtedy odwróć się i odejdź. - wzięła wdech, spoglądając na niego trochę wyczekująco. Z nadzieją tlącą się w spojrzeniu. Moc spojrzenia opadło, ono złagodniało. A Just rozplotła dłonie, jedną unosząc by podrapać się po karku. - Trochę mnie poniosło. - stwierdziła szczerze, próbując uśmiechnąć się przepraszająco, ale zamiast uśmiechu zmarszczyła jednak nos nad czymś jeszcze myśląc. Nie odezwała się więcej, sama gubiąc się kilka razy w chaotycznym monologu. Miała wrażenie, że mogłaby powiedzieć więcej, może powinna, ale patrząc w jego oczy nie potrafiła sobie przypomnieć o czym zapomniała.
- Więc zostań. - wypowiedziała dwa słowa, wzruszając ramionami, wbijając się pomiędzy wypowiadane słowa. Jasne oczy były szczere, nie oceniały, nie radziły, stwierdzały - a może prosiły. Może egoistycznie dla siebie. Może dla Jackie - przecież wiedziała, że tęskniła. Kolejne słowa zmarszczyły jej brwi, a gdy skończył pokręciła lekko głową. Zrobiła kolejny ruch znajdując się bliżej. Mgiełka ciepłego powietrza wypadła z ust. Prawa dłoń zacisnęła się w pięść i uderzyła lekko w jego klatkę piersiową. Poczuła pod palcami materiał płaszcza. Przez chwilę naciskała na klatkę nie używając siły, jedynie zaznaczając tam swoją obecność. Broda zadarła się do góry, by spojrzeć na jego twarz. - Więc nie bądź. - stwierdziła po prostu. Przymknęła powieki raz jeszcze pokręciła głową, jakby próbując powstrzymać emocje, które zaczynały się w niej kotłować. Smutek, złość, radość, nostalgię, wszystko to uderzało wraz z subtelnym zapachem płaszcza i jego samego. - Myślisz, że ktokolwiek jest stabilny? - zapytała cofając się o krok, wychodząc z naruszonej strefy, jakby sama do końca nie pewna, gdzie powinna stać. Uniosła dłonie i zakryła nimi twarz odrzucając ją do tyłu. Zaśmiała się, ale nie było w tym radości, bliżej było temu do ponurego żartu, a może cichej rozpaczy która kotłowała się na dnie jej serca już tak długo. Opuściła dłonie, przez chwilę patrząc w niebo nad ich głowami. Biorąc kolejne wdechy w wydechach wypuszczając… frustrację? Sama nie była pewna. Ale coś, coś zbierało się w niej i wiedziała, że po prostu pozwoli się temu wymknąć na zewnątrz licząc straty później. Jak zwykle za późno. Może zwyczaj powinna się zamknąć. Może powinna. Ale tego jeszcze nie opanowała całkowicie. Opuściła głowę, zawieszając na nim wzrok.
- Skoczyłam z klifu, miałam dwie klątwy, moją matkę zabili cholerni fanatycy, ojca wysłaliśmy do Kornwalii, walczyłam z pieprzoną magiczną zbroją i z sasabonsamem - mało skutecznie, zmieniłam mieszkanie tyle razy, że nie potrafię już ich zliczyć, straciłam przyjaciół i zyskałam nowych, zmieniłam zawód i straciłam nogę a teraz znów chodzę na dwóch. - wymieniała po kolei, pomijając skrupulatnie Zakon Feniksa, fakt, że zaprzedała swą duszę za lepszy świat, że zgodziła się za niego walczyć. Do ostatniej kropli krwi. Pomijając złamane serce, zszarganą duszę. Tak długo go nie było, tak wiele nie wiedział. Ale czy powiedziałaby mu, gdyby był na miejscu? Tego już nigdy nie mieli się dowiedzieć. - Rozpadam się i składam na nowo co chwilę. - podsumowała, ale nie skończyła. Nie, wiedziała to dokładnie. Czuła słowa, które mknęły przez całe jej ciało. - Ministerstwo spłonęło. Anomalie strawiły Londyn. Trwa wojna. Na mądrą Rowenę, nic tu nie jest stabilne. - dłoń zatoczyła krąg wskazując na wszystko to, co ich otaczało. Już samo miejsce w którym stali zdawało się cichym tego potwierdzeniem. Wyrzucała z siebie słowa szybko i cicho. Nie spuszczając z niego upartego spojrzenia. - Dlaczego ty musiałbyś być? - wzięła głęboki wdech, który zdawało jej się wstrzymywała na czas wyrzucania z siebie kolejnych słów. Wyprostowała się i wzruszyła lekko ramionami. Wdychała zimne powietrze. Jasne włosy nie zmieniły barwy. Nie zamigotały też w żadnej. Niezmienne, stałe - w przeciwieństwie do niej.
- Ja myślę, że wiesz. - podjęła po chwili dalej. Była inna, chociaż coraz częściej chciała być taka jak kiedyś nie mogła jednak już do tego wrócić. - Może twój rozum się waha, może twoje serce się boi, ale twoja dusza zdaje się, że podjęła już decyzje. Inaczej byś tutaj nie stał. - zawyrokowała łagodnie, spoglądając do góry na jego twarz. - Zapytaj siebie tylko czego? - czego się boisz Vincent, co cię powstrzymuje, co przecina czoło zmarszczką. - Ojca? Co teraz ci zrobi? Da szlaban? - zaśmiała się lekko, rozłożyła dłonie po obu stronach ciała. - O co ma żal, że nie chciałeś być tą wersją którą on widział? Może czas wyznać po prostu, Vincent, że dusiłbyś się w tym wydaniu, marniał, znikał całkowicie. Albo strzelcie sobie raz po twarzy. - wzruszyła ponownie ramionami - dużo dzisiaj nimi wzruszała. Ale nie kontrolowała tego w ogóle, tak samo jak słów, które w rozszalałym pędzie wymykały się z jej ust. - Słyszałam, że mężczyźni tak robią. - zamilkła na chwilę, ale nie na na długo. Ostatnio nie mówiła tak wiele, ostatnio zamykała się w sobie. Może powinna być ostrożniejsza, ale na chwilę całkowicie o tym zapomniała. - Czego chcesz, Vincent? - zapytała zmniejszając szybko dzieląca ich odległość. - Ty. - powiedziała unosząc dłoń wciskając palec wskazujący w jego klatkę piersiową. Twoja egoistyczna ludzka część, część której ja nie mogę pozwolić już dojść do głosu. - Czy potrzebujesz akceptacji ojca? Wybaczenia siostry? Czy może nadal szukasz domu. - wzięła wdech, ciężki, zmęczony, czuła, że jej tętno przyspieszyło. - I gdy to już ustalisz, Zrób wszystko, żeby to zdobyć. - jej spojrzenie miało moc, jakby dokładnie wiedziała o czym mówi. Chyba wiedziała, choć jej ta sztuka się nie udała. Może nie powinna była pozwalać wydobywać się słowom. Nadal się nad tym zastanawiała, po każdym jednym. Każdym zdaniu, które wypadło z jej ust. Ale jednocześnie jakby bała się, że więcej nie dostanie okazji by powiedzieć cokolwiek.
- Chciałbyś, więc zróbmy tak, żeby się udało. - stwierdziła po prostu, zwyczajnie, twarz na powrót stała się łagodna, ale w jej słowach było coś nowego. Jakaś pewność, która zwyczajnie podejmowała kolejne kroki bez zwlekania. - Dla mnie sprawa jest prosta, Vincent. Ne było cię, ale jesteś. To co było minęło, ale nic nie stoi na drodze, żeby coś mogło zacząć być. Nie będzie łatwo. Prosto pewnie też nie. Nikt nie jest taki sam. - wzruszyła ponownie ramionami, dłonie uniosły się by ponownie założyć kosmyki za uszy. Nie, nie mogło być. Ona szła na przód. Przed siebie, jak zwykle. Ale wiedziała, że przed nim droga układa się inaczej. Na niej majaczyły sylwetki z którymi musiał się spotkać. A może już je widział? Nie miała pojęcia. Ona znała ten Londyn, przywykła do niego, wsiąknęła w wojnę która go trawiła. On mógł się z niej jeszcze wycofać. Zmarszczyła na kilka chwil brwi nad czymś się zastanawiając. Uniosła dłoń i podrapała się po nosie.
- Gdzie się zatrzymałeś? Gabriel mieszka sam na Manor Road. - przedstawiła od razu propozycję. Wątpiła, żeby jej brat miał coś przeciwko. A Vincent wiedział, znał jej dom, tak jak i ona znała jego. A Tonks potrafił dać przestrzeń. Tą, której on zdawał się potrzebować. - Tylko do ciebie należy decyzja, Vincent. - cofnęła się znów, chwiejna niestabilna zaplatając dłonie za plecami. - Chyba, że znalazłeś już dom. Wtedy tam jest twoje miejsce. Wtedy odwróć się i odejdź. - wzięła wdech, spoglądając na niego trochę wyczekująco. Z nadzieją tlącą się w spojrzeniu. Moc spojrzenia opadło, ono złagodniało. A Just rozplotła dłonie, jedną unosząc by podrapać się po karku. - Trochę mnie poniosło. - stwierdziła szczerze, próbując uśmiechnąć się przepraszająco, ale zamiast uśmiechu zmarszczyła jednak nos nad czymś jeszcze myśląc. Nie odezwała się więcej, sama gubiąc się kilka razy w chaotycznym monologu. Miała wrażenie, że mogłaby powiedzieć więcej, może powinna, ale patrząc w jego oczy nie potrafiła sobie przypomnieć o czym zapomniała.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Patrzył intensywnie, z ogromnym niedowierzaniem wymalowanym na bladej, zziębniętej twarzy. Dopasowywał każdy element odwzorowując i przypominając skomplikowaną, zapomnianą układankę. Pamięć, choć niezawodna, wypierała podstawowe fragmenty, próbując wdrożyć i zakodować te nowe. Istotne, nieustępliwe, najważniejsze. Nieistniejąca rzeczywistość, okalała swą mistycznością, powodując chwilową dezorientację. Sytuacja, w której uczestniczył, wydawała się nierealna, nieprawdziwa, senna. Jedynie wiatr, który co chwila targał niesfornymi kosmykami, przywracał prawdziwość egzystencji; obecność towarzyszki, która swą postawą zdradzała niepewność, zamglenie, nierozszyfrowane zagubienie. Jej obojętne, krótkie stwierdzenie, skłoniło do chwilowego uniesienia brwi w niewypowiedzianej dezorientacji. Ostentacyjnie ominęła fragment, w którym jasno wyraził jej przynależność. Czyżby tego nie odczuwała? Uczestniczyła w czymś na pograniczu wyklęcia, zatracenia, rozterki? Czyż mimo całej masy negatywnych wspomnień, nie znajdowała się na miejscu? Wśród pozostałej rodziny, organizacji, ukochanych znajomych, którzy mimo przeciwności wierzyli w poczynania, wspierali decyzje; ratowali z najcięższej opresji? Czyż nie tutaj było Twoje miejsce na ziemi Justine? Westchnął minimalnie, obracając głowę w prawą stronę. Zatrzymał wzrok na obskurnym, obdrapanym budynku, analizując słowa przenikające chłonny, niespokojny umysł. – Myślisz, że to takie proste? – odpowiedział niespodziewanie, beznamiętnie, konfrontując zimny błękit tęczówek z ich pochodną odmianą. Przenikał sylwetkę, która w tym samym czasie wykonała delikatny, lecz pewny krok do przodu. Nie cofnął się. Napierała na klatkę piersiową, zaciskała zbyt cienki materiał; wgniatała emocje, winy, pozostawiając silne piętno obecności. Każdy cios przyjmował spod przymkniętych powiek, spokojny, przygotowany, cierpliwy. Jego dłonie wyciągnięte z głębokich kieszeni, niepewnie przesunęły się na ukryte, skąpane w ciepłym materiale plecy. Pogładziły chropowatą strukturę, zahaczyły o delikatne włosy, musnęły zaróżowiony policzek, aby następnie wrócić w okolice ramion i zacisnąć się w subtelnym, lecz pewnym uścisku. Oparł swoją brodę na czubku jej głowy i patrząc w bezdenną, liliową przestrzeń, wypowiedział krótkie – Nie będę. - chcąc zatrzymać ten stan na dłużej. Żeby było jak dawniej.
Lecz upragniona długość trwała nieliczne, ulotne sekundy, kiedy eteryczna figura wysunęła się z nieszczelnego uścisku. Zachwiał się minimalnie, tracąc kontrolę nad równowagą i stabilnością kroku. Spojrzał w jej stronę niepewnie, nieznacznie, ponownie ukrywając szorstkie dłonie w ciemnych dziurach grafitowej peleryny. Rozszerzone źrenice były przygotowane na chłonięcie plątaniny słów, która w momencie silniejszego, ogłuszającego podmuchu, uderzyła niczym najskuteczniejsze ofensywne zaklęcie. Nie wiedział jak się zachować. Nie wiedział co ze sobą zrobić – gdzie posłać rozbiegany wzrok, który w jednym momencie przerwał dokładne lustrowanie, zmienianego przez emocje profilu. Głowę zapełniały narastające, niewypowiedziane myśli. Ciężkie, nieznośne, przyprawiające o pierwsze objawy intensywnego bólu głowy. Oddech niestabilny przerwany, przygrywał w akompaniamencie przyspieszonego bicia serca. Oczy zawilgotniały na chwilę, oddając się przypadkowym reakcjom. Paskudne przeświadczenie o poczuciu winy, wyrzutach sumienia, bezradności, spowodowały, że ciało wyrzuciło z siebie głośne, przerażające, niekontrolowane: - Skąd mogłem wiedzieć?! – aby następnie, bezwładnie opaść na puchatą powłokę w pozycji siedzącej, niezgrabnej, pokracznej i ukryć twarz w rozłożonych dłoniach. Potrzebował wydłużonych sekund, aby na nowo unieść swe oblicze i jeszcze raz, ciszej powtórzyć pytającą sentencję: - Skąd miałem wiedzieć Justnie? – pokręcił głową z niedowierzaniem, gdyż nadmiar informacji był w tej sytuacji przytłaczający. – Czy zdajesz sobie sprawę, gdzie byłem? Jak bardzo unieruchomione były moje działania? – to prawda, nie było go zbyt długo, aby rozumieć wszystko co działo się dookoła. Nie było go zbyt długo, by uczestniczyć we wszystkich, nawiedzanych rozterkach, przeciwnościach, koszmarach. Nie było mu dane cieszyć się sukcesami, świętować kolejnych urodzin, patrzeć na uśmiech wymalowany na znajomej twarzy. Nie było go w momencie, w którym świat rozłamywał się na dwie części; nie stanął do walki. Miał na swoich barkach ogrom innych, przytłaczających przeżyć, których nie potrafił pozbierać, poskładać, skompletować. Czy w tym momencie powinni przekrzykiwać się w nadmiarze niefortunnych, okrutnych przeżyć? Czy będziemy się licytować? – Od 11 lat nie potrafię złożyć się w żadną, sensowną całość. – stwierdził mimowolnie, poprawiając swoją pozycję, a wzrok kierując w rozbielone, ubite sklepienie. Dłoń wysunięta na zewnątrz, pochwyciła kilka stwardniałych grudek, przerzucanych nieopodal. Był niespokojny, lecz nie było to porównywalne ze stanem osoby, która bombardowała kolejnymi faktami. Odczuwał surowe, kąśliwe, przenikające stanowisko, obarczające i składające na jego barki całe, otaczające niepowodzenie. Gdy zamilkła na chwilę, po raz pierwszy, mężczyzna postanowił unieść głowę, odrzucić ostatnią, ulepioną kulkę i z niezadowoloną, rozgniewaną miną zapytać: - Skończyłaś? – otrzepał wilgotne dłonie, podniósł się do góry, pozostając na swojej pozycji. Odchrząknął nieznacznie, aby rozpocząć wypowiedź: - A teraz mnie posłuchaj. Nic nie wynagrodzi Ci krzywd, cierpienia i bólu, który przechodziłaś. Nigdy nie pomyślałbym, że będąc poza granicami, wydarzy się tyle – zatrzymał. – Tyle złego, niegodziwego, niepotrzebnego. Byłem daleko. Nie byłem w stanie nic zrobić, rozumiesz? Gdybym wiedział, nie zostawiłbym ciebie. Was. Nikogo. Jak mam odnaleźć istnienie, skoro wszystko jest niestabilne? Nawet ja. – patrzył, szukał odpowiedzi, trwał. – Boję się. Braku przynależności. Braku istnienia. Braku pozycji, reputacji, niepewności. – wymieniał. – Jak mam się czuć, kiedy nie ufa mi własna rodzina Justine? Jak mam się czuć kiedy osoba, w której płynie ta sama, gorejąca krew mierzy do mnie z drewnianej różdżki? Wiesz, że jeszcze go nie widziałem? – przywoływał niedawne wydarzenia; konfrontację z ukochaną siostrą, która w każdej minucie spotkania wykazywała beznamiętny brak zaufania. – Ile czasu mam udowadniać, pokutować, przepraszać? Czy to, że czasy tak bardzo się zmieniły, jest jedynym uzasadnieniem? Nie przysługuje mi rozmowa, wyjaśnienie, przedstawienie swojej wersji wydarzeń? Jestem na zawsze spisany na straty? Winny?!– emocje wychodziły z ogromną intensywnością. Mimika i ton głosu zmieniał się momentalnie, a płuca nie nadążały z oddychaniem. Ciemnowłosy zatrzymał się na chwilę, szukając kolejnego, odpowiedniego odniesienia. Zanurkował do kieszeni, aby wyciągnąć z niej rozerwaną paczkę ziołowych dusicieli. Rozedrganą taflą uchwycił jednego z nich, lokując w spierzchniętych wargach. Pstryknięcie palców wznieciło minimalny płomyk, rozpalający niesymetryczną końcówkę. Niebieskawy dym wypełnił wnętrzności, rozszerzył nozdrza, napełnił umysł ubłaganym, wyczekiwanym spokojem. Nie pytał o pozwolenie. Postanowił już o nic nie pytać. Wypuścił podłużną strużkę dymu, patrząc w prawo. Nie odpowiadał na kolejną plejadę skomplikowanych wersów; wdzierały się w jego umysł i obijały głuchym echem o nieregularne granice. Wnikały w odpowiednie elementy, wywoływały dawne wizje, sylwetki, ciężkie momenty, przyczyniające się do wielu, podjętych decyzji. Z konsternacji wyrwał go jedynie ponowny atak, krótki, przenikający ból w okolicy klatki, którą rozdarł duszący kaszel. – Nie wszystko jest tak proste i oczywiste. Nie wszystko ma tak nieskomplikowane rozwiązanie. Nie wszystko jest tak łatwo osiągnąć, wiesz? – złagodniał, obracając kopcący niedopałek. Wiedział, że w pewnym stopniu miała racje. Czuł, że przede wszystkim od niego zależą kolejne kroki, postępowania, spotkania. Tylko on może odpowiednio pokierować swoim losem; odnaleźć powołanie, zrozumienie, miejsce. Udowodnić światu, że wszystko to, co wydarzyło się w przeszłości było potrzebne, odpowiednie, wymagane. Przekonać, że szybkie zapomnienie noszonych wewnątrz urazów, usprawni i oczyści atmosferę. Że życie można wyprostować, uratować i rozjaśnić. Liczą się chęci. Z chwilowego zamyślenia wyrwało go zaskakujące pytanie. Odrzucił połowę niedopałka, przydeptując dla bezpieczeństwa. Zmarszczył brwi niespodziewanie, układając w swojej głowie odpowiednią wypowiedź. Czy powinien przyznać, że od kilku tygodni tuła się po tanich noclegowniach? Że od dawna nie zaznał normalnego posiłku, wystarczającego ciepła? – Wynajmuje coś w dzielnicy portowej. - zaczął. – Nie chce zwalać mu się na głowę. Na pewno ma… - zatrzymał się, aby popatrzyć na jej twarz. – ważniejsze sprawy. – nie miał domu, nie miał swojego miejsca. Poszukiwał, odnajdował, odkopywał. Nie cofnął się – stabilny, posągowy, nostalgiczny, smagany silniejszymi podmuchami wiatru. Nie spuszczał wzroku, który powrócił to wyczekiwanej łagodności, troski, niepewności. Lustrował piękną aparycję osoby, która zalewając morzem poniewierających, niewygodnych słów, jako jedyna okazywała wyrozumiałość. Zrozumienie? Starała się w krótkim czasie znaleźć rozwiązania na ogrom targających, niewygodnych wydarzeń. Przedstawić rzeczywistość i doprowadzić do konfrontacji. Nakreślić byt i przypieczętować chwilę. A on – trwał.
Lecz upragniona długość trwała nieliczne, ulotne sekundy, kiedy eteryczna figura wysunęła się z nieszczelnego uścisku. Zachwiał się minimalnie, tracąc kontrolę nad równowagą i stabilnością kroku. Spojrzał w jej stronę niepewnie, nieznacznie, ponownie ukrywając szorstkie dłonie w ciemnych dziurach grafitowej peleryny. Rozszerzone źrenice były przygotowane na chłonięcie plątaniny słów, która w momencie silniejszego, ogłuszającego podmuchu, uderzyła niczym najskuteczniejsze ofensywne zaklęcie. Nie wiedział jak się zachować. Nie wiedział co ze sobą zrobić – gdzie posłać rozbiegany wzrok, który w jednym momencie przerwał dokładne lustrowanie, zmienianego przez emocje profilu. Głowę zapełniały narastające, niewypowiedziane myśli. Ciężkie, nieznośne, przyprawiające o pierwsze objawy intensywnego bólu głowy. Oddech niestabilny przerwany, przygrywał w akompaniamencie przyspieszonego bicia serca. Oczy zawilgotniały na chwilę, oddając się przypadkowym reakcjom. Paskudne przeświadczenie o poczuciu winy, wyrzutach sumienia, bezradności, spowodowały, że ciało wyrzuciło z siebie głośne, przerażające, niekontrolowane: - Skąd mogłem wiedzieć?! – aby następnie, bezwładnie opaść na puchatą powłokę w pozycji siedzącej, niezgrabnej, pokracznej i ukryć twarz w rozłożonych dłoniach. Potrzebował wydłużonych sekund, aby na nowo unieść swe oblicze i jeszcze raz, ciszej powtórzyć pytającą sentencję: - Skąd miałem wiedzieć Justnie? – pokręcił głową z niedowierzaniem, gdyż nadmiar informacji był w tej sytuacji przytłaczający. – Czy zdajesz sobie sprawę, gdzie byłem? Jak bardzo unieruchomione były moje działania? – to prawda, nie było go zbyt długo, aby rozumieć wszystko co działo się dookoła. Nie było go zbyt długo, by uczestniczyć we wszystkich, nawiedzanych rozterkach, przeciwnościach, koszmarach. Nie było mu dane cieszyć się sukcesami, świętować kolejnych urodzin, patrzeć na uśmiech wymalowany na znajomej twarzy. Nie było go w momencie, w którym świat rozłamywał się na dwie części; nie stanął do walki. Miał na swoich barkach ogrom innych, przytłaczających przeżyć, których nie potrafił pozbierać, poskładać, skompletować. Czy w tym momencie powinni przekrzykiwać się w nadmiarze niefortunnych, okrutnych przeżyć? Czy będziemy się licytować? – Od 11 lat nie potrafię złożyć się w żadną, sensowną całość. – stwierdził mimowolnie, poprawiając swoją pozycję, a wzrok kierując w rozbielone, ubite sklepienie. Dłoń wysunięta na zewnątrz, pochwyciła kilka stwardniałych grudek, przerzucanych nieopodal. Był niespokojny, lecz nie było to porównywalne ze stanem osoby, która bombardowała kolejnymi faktami. Odczuwał surowe, kąśliwe, przenikające stanowisko, obarczające i składające na jego barki całe, otaczające niepowodzenie. Gdy zamilkła na chwilę, po raz pierwszy, mężczyzna postanowił unieść głowę, odrzucić ostatnią, ulepioną kulkę i z niezadowoloną, rozgniewaną miną zapytać: - Skończyłaś? – otrzepał wilgotne dłonie, podniósł się do góry, pozostając na swojej pozycji. Odchrząknął nieznacznie, aby rozpocząć wypowiedź: - A teraz mnie posłuchaj. Nic nie wynagrodzi Ci krzywd, cierpienia i bólu, który przechodziłaś. Nigdy nie pomyślałbym, że będąc poza granicami, wydarzy się tyle – zatrzymał. – Tyle złego, niegodziwego, niepotrzebnego. Byłem daleko. Nie byłem w stanie nic zrobić, rozumiesz? Gdybym wiedział, nie zostawiłbym ciebie. Was. Nikogo. Jak mam odnaleźć istnienie, skoro wszystko jest niestabilne? Nawet ja. – patrzył, szukał odpowiedzi, trwał. – Boję się. Braku przynależności. Braku istnienia. Braku pozycji, reputacji, niepewności. – wymieniał. – Jak mam się czuć, kiedy nie ufa mi własna rodzina Justine? Jak mam się czuć kiedy osoba, w której płynie ta sama, gorejąca krew mierzy do mnie z drewnianej różdżki? Wiesz, że jeszcze go nie widziałem? – przywoływał niedawne wydarzenia; konfrontację z ukochaną siostrą, która w każdej minucie spotkania wykazywała beznamiętny brak zaufania. – Ile czasu mam udowadniać, pokutować, przepraszać? Czy to, że czasy tak bardzo się zmieniły, jest jedynym uzasadnieniem? Nie przysługuje mi rozmowa, wyjaśnienie, przedstawienie swojej wersji wydarzeń? Jestem na zawsze spisany na straty? Winny?!– emocje wychodziły z ogromną intensywnością. Mimika i ton głosu zmieniał się momentalnie, a płuca nie nadążały z oddychaniem. Ciemnowłosy zatrzymał się na chwilę, szukając kolejnego, odpowiedniego odniesienia. Zanurkował do kieszeni, aby wyciągnąć z niej rozerwaną paczkę ziołowych dusicieli. Rozedrganą taflą uchwycił jednego z nich, lokując w spierzchniętych wargach. Pstryknięcie palców wznieciło minimalny płomyk, rozpalający niesymetryczną końcówkę. Niebieskawy dym wypełnił wnętrzności, rozszerzył nozdrza, napełnił umysł ubłaganym, wyczekiwanym spokojem. Nie pytał o pozwolenie. Postanowił już o nic nie pytać. Wypuścił podłużną strużkę dymu, patrząc w prawo. Nie odpowiadał na kolejną plejadę skomplikowanych wersów; wdzierały się w jego umysł i obijały głuchym echem o nieregularne granice. Wnikały w odpowiednie elementy, wywoływały dawne wizje, sylwetki, ciężkie momenty, przyczyniające się do wielu, podjętych decyzji. Z konsternacji wyrwał go jedynie ponowny atak, krótki, przenikający ból w okolicy klatki, którą rozdarł duszący kaszel. – Nie wszystko jest tak proste i oczywiste. Nie wszystko ma tak nieskomplikowane rozwiązanie. Nie wszystko jest tak łatwo osiągnąć, wiesz? – złagodniał, obracając kopcący niedopałek. Wiedział, że w pewnym stopniu miała racje. Czuł, że przede wszystkim od niego zależą kolejne kroki, postępowania, spotkania. Tylko on może odpowiednio pokierować swoim losem; odnaleźć powołanie, zrozumienie, miejsce. Udowodnić światu, że wszystko to, co wydarzyło się w przeszłości było potrzebne, odpowiednie, wymagane. Przekonać, że szybkie zapomnienie noszonych wewnątrz urazów, usprawni i oczyści atmosferę. Że życie można wyprostować, uratować i rozjaśnić. Liczą się chęci. Z chwilowego zamyślenia wyrwało go zaskakujące pytanie. Odrzucił połowę niedopałka, przydeptując dla bezpieczeństwa. Zmarszczył brwi niespodziewanie, układając w swojej głowie odpowiednią wypowiedź. Czy powinien przyznać, że od kilku tygodni tuła się po tanich noclegowniach? Że od dawna nie zaznał normalnego posiłku, wystarczającego ciepła? – Wynajmuje coś w dzielnicy portowej. - zaczął. – Nie chce zwalać mu się na głowę. Na pewno ma… - zatrzymał się, aby popatrzyć na jej twarz. – ważniejsze sprawy. – nie miał domu, nie miał swojego miejsca. Poszukiwał, odnajdował, odkopywał. Nie cofnął się – stabilny, posągowy, nostalgiczny, smagany silniejszymi podmuchami wiatru. Nie spuszczał wzroku, który powrócił to wyczekiwanej łagodności, troski, niepewności. Lustrował piękną aparycję osoby, która zalewając morzem poniewierających, niewygodnych słów, jako jedyna okazywała wyrozumiałość. Zrozumienie? Starała się w krótkim czasie znaleźć rozwiązania na ogrom targających, niewygodnych wydarzeń. Przedstawić rzeczywistość i doprowadzić do konfrontacji. Nakreślić byt i przypieczętować chwilę. A on – trwał.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Stał przed nią, a jednak wszystko to, zdawało jej się nadal niczym nierzeczywisty sen tak różny od koszmarów, które nawiedzały ją co nocy. W pastelowej rzeczywistości znów był tu. Obok, zaraz na wyciągnięcie ręki. Jeszcze jakby nie wierzyła, nie ufała własnemu spojrzeniu bojąc się, że to zwykłe omamy, ale struktura grafitowego płaszcza pod palcami była tak prawdziwa, że nie sądziła, by była w stanie sobie ją zmyślić. Utkać z przeżytych wcześniej chwil, momentów i doświadczeń. Nie miała aż tak dużej wyobraźni - przynajmniej nie sądziła, by taką posiadała.
Zmienił się, dostrzegała to z każdą chwilą, ale nie we wnętrzu. To zewnętrzne obserwowała wnikliwie. Urósł, zmężniał, rysy twarzy stały się mocniejsze, ostrzejsze, jakby dodając pewności i zaciętości. Spojrzenie jednak zdawało się takie samo, choć w tęczówkach niósł światło, którego nie widziała wcześniej. Krzyżowała je z nim spokojnie, gdy zwrócił wzrok ponownie ku niej. Pewność nie zniknęła z twarzy, a słowa nie uformowały się w żadną odpowiedź na beznamiętnie rzucone pytanie. Ruszyła, wraz z podmuchem wiatru który postawił ją bliżej. Dłoń zawisła w górze, znajdując oparcie na jego piersi. Czas zdawał się stanąć na kilka chwil, a może zwolnić na tyle, by dostrzegła każdy gest, odczuła, wchłonęła stęskniona czyjejś bliskości. Pozwoliła się przyciągnąć, wypuszczając powietrze przed siebie, w granatowy płaszcz, dopiero wtedy zauważając, że wstrzymała je na kilka chwil. Mnogość odczuć i myśli uderzyła w nią ponownie. Nie powinna była, przymknęła powieki, przez kilka chwil chłonąc zapach. Czując się przez chwilę bezpiecznie. Ale, głupie, zranione serce nadal gnało w innym kierunku. A ona miała jeszcze zbyt wiele do powiedzenia. Wysunęła się, cofając na wcześniejsze miejsce. Wypuszczając słowa, która składały się w cierpkie zdania.
Ale to jego reakcja zaskoczyła ją bardziej, rozszerzyła w zdumieniu źrenice słuchając wykrzykiwanych bez kontroli pytań. Nie rozumiał, nie dlatego to wszystko powiedziała. Nie poruszyła się nawet o milimetr, gdy padł, niczym trafiony czarnomagicznym zaklęcie. Nie odjęła spojrzenia, gdy pełne bólu i winy spojrzenie jednało się z powtarzanymi słowami. Zacisnęła wargi i zmarszczyła gniewnie brwi. Chciała, żeby zrozumiał, żeby pogodził się z niestabilnością losu każdego z nich. Nie, żeby brał na barki winy, których nie był częścią, ani sprawcom.
Jedenaście lat? Czy naprawdę tyle minęło? Czemu zdawało jej się, jakby wszystko działo się zaledwie wczoraj? Zaczęła mówić dalej, próbując ponownie. Jeszcze raz, choć czuła jak złość rozpala się w jej środku jednocząc się z bezsilnością, której tak bardzo nie znosiła.
Niezrozumiana.
Skinęła lekko głową na retoryczne pytanie, po którym dźwignął sie do góry. Mięśnie na policzkach napięły się. Nie skrywała swoich emocji. Ale jedno ze zdań ponownie rozszerzyło jej oczy i zmarszczyły już po chwili brwi. Nie zostawiłbym ciebie. Zmarszczka na czole pogłębiła się. Teraz to ona nie rozumiała. Ale nie dostała nawet chwili, bo słowa mknęły z ust Vincenta dalej, torpedując powietrze między nimi. Czuła jak jej ciśnienie podnosi się coraz wyżej, napędzając krew krążącą w żyłach. Jak skrajne emocje przeplatają się i odbijają wzajemnie. Widział Jackie, zrozumiała to w pewnym momencie, z opóźnieniem doganiając kolejne frazy. Gdy ostatnie słowo, wypadło z jego ust przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
- Dureń. - powiedziała wsadzając dłonie w kieszenie. Obróciła się na pięcie zbierając do odejścia, jednak pokonała jedynie kilka kroków gdy zastygła w pół ruchu. Na jej twarzy wymalowało się zwątpienie, którego nie mógł dostrzec. Nie mogła go teraz zostawić. Powodów odnajdowała wiele. Odwróciła się gwałtownie wracając. - Jesteś dureń nad durnie, Vincent! - stwierdziła bez jakiegokolwiek ładu, podnosząc głos. Chyba lekko drżała, albo wszystko drżało w środku niej. - Dlaczego akurat mnie miałbyś nie zostawiać? - wyrzuciła z siebie najpierw, ale nie zaczekała, bo słowa znów cisnęły się na cienkie wargi nie zamierzając się zatrzymać. A może zwyczajnie bała się. Nie była ważna. Nie była odpowiednia. Była tylko przyjaciółką jego siostry, która z czasem stała się i jego przyjacielem. Połączyły ich bezsenne noce i parujące kubki. - I co by to dało komukolwiek? - kolejny pytanie, ale to zamierzała poprzeć przykładem. Wzięła wdech, chcąc uspokoić siebie samą. - Nikt nie zaprosiłby cię na przesłuchania, bo nie jesteś szlamą. Nawet nie miałbyś pojęcia, co się na nich stało. Nie byłoby cię więc też w Złotej Wieży - ani w żadnym innym miejscu. Nie pomyliłbyś się przy wskazówce na drzwiach. Nie… - uniosła dłoń i potarła nią czoło. - To bez sensu. - stwierdziła spoglądając na chwilę w bok, by znów przesunąć bystre, ostre spojrzenie na niego. - To, co robisz, Vincent. - jej pierś unosiła się szybko do góry i do dołu, ale zdawała się odnajdować powoli spokój, który straciła na kilka chwil. Tylko tyle, albo aż. - To nie były twoje bitwy, nie po to ci o nich mówiłam, żebyś brał za nie winę. Dlaczego więc to robisz? Dlaczego obarczasz się ciężarem, który nie jest prawdziwie Twój? - zmarszczyła brwi lustrując go uważnie spojrzeniem. Milczała przez chwilę poszukując w nim samym odpowiedzi. Czemu zadręczał siebie czymś, co nie należało nawet do niego. Czy nie był swoim własnym najgorszym koszmarem? Tym, od którego nie da się uciec. Próbą, którą trzeba było przejść. - Te rzeczy. Te których się boisz. - podjęła po chwili, nie wyciągając dłoni z kieszeni. Prawa musnęła białą różdżkę. Spojrzała w prawą stronę na ulicę która ciągnęła się dalej. - Też się boję. - nie wszystkich, nie tych samych, ale to nie zmieniało, że bała się prawdziwie. Wiatr uniósł krótkie kosmyki. Kilka z nich opadło na jej twarz. - Ale strach jest dobry, pomaga pozostawać racjonalnym. - stwierdziła cicho. - Wyciągnęła lewą dłoń z kieszeni i odgarnęła je za uszy. - A Jackie? - zapytała retorycznie, kierując w jego stronę tylko spojrzenie. - Co ty byś zrobił na jej miejscu? - kolejny z pytań wymknęło się, wzruszyła lekko ramionami. - Jest rozsądniejsza niż ja, na to wychodzi. Choć to nie zmienia faktu, że dochodzimy do miejsca w którym zamierzam poprosić byś pozwolił by mój rozum zobaczył to co serce. - musiał zrozumieć o co jej chodzi. Ufała, że jest nim. Jej serce nie mogło się mylić. Ale rozum kazał potwierdzić informacje, które już wiedziała. Na razie jednak czekała na pozwolenie. Potrzebowała, by wyraził na to zgodę. - I dlaczego, na Merlina, masz przepraszać za to, że jesteś sobą? Może najpierw musisz przebaczyć sam sobie? - zapytała łagodnie, burza znów odeszła, choć nie znaczyło to, ze nie zagości w niej ponownie. Obserwowała go spokojnie, nie reagując na palącego sie papierosa. Nie przeszkadzał jej.
- Wiem. - powiedziała jedynie po kolejnej plątaninie słów. Oczywiście, że wiedziała. Ale nie było sensu komplikować rzeczy bardziej. Życie samo potrafiło robić to nadzwyczajnie sprawnie. Na ostatnie stwierdzenie wywróciła oczami, lekko rozbawiona. Ważniejsze sprawy. Zwyczajnie odrzucał się na drugi plan, jednocześnie tak bardzo potrzebując… właśnie czego? Może zwyczajnie drugiego bytu. Przyjaciela - Chodźmy, Vinnie. - poprosiła tylko, wątpiła, żeby jej brat miał cokolwiek przeciwko. Byli przyjaciółmi, a przyjaźń potrafiła przetrwać rozłąkę. Nawet tak długą. Tylko on, on sam musiał dać sobie szansę zamiast wytrącać ją sobie co chwila z rąk przekonując siebie samego, że nie jest wart żadnej z szans. Że winien jest więcej, niż może spłacić.
Zmienił się, dostrzegała to z każdą chwilą, ale nie we wnętrzu. To zewnętrzne obserwowała wnikliwie. Urósł, zmężniał, rysy twarzy stały się mocniejsze, ostrzejsze, jakby dodając pewności i zaciętości. Spojrzenie jednak zdawało się takie samo, choć w tęczówkach niósł światło, którego nie widziała wcześniej. Krzyżowała je z nim spokojnie, gdy zwrócił wzrok ponownie ku niej. Pewność nie zniknęła z twarzy, a słowa nie uformowały się w żadną odpowiedź na beznamiętnie rzucone pytanie. Ruszyła, wraz z podmuchem wiatru który postawił ją bliżej. Dłoń zawisła w górze, znajdując oparcie na jego piersi. Czas zdawał się stanąć na kilka chwil, a może zwolnić na tyle, by dostrzegła każdy gest, odczuła, wchłonęła stęskniona czyjejś bliskości. Pozwoliła się przyciągnąć, wypuszczając powietrze przed siebie, w granatowy płaszcz, dopiero wtedy zauważając, że wstrzymała je na kilka chwil. Mnogość odczuć i myśli uderzyła w nią ponownie. Nie powinna była, przymknęła powieki, przez kilka chwil chłonąc zapach. Czując się przez chwilę bezpiecznie. Ale, głupie, zranione serce nadal gnało w innym kierunku. A ona miała jeszcze zbyt wiele do powiedzenia. Wysunęła się, cofając na wcześniejsze miejsce. Wypuszczając słowa, która składały się w cierpkie zdania.
Ale to jego reakcja zaskoczyła ją bardziej, rozszerzyła w zdumieniu źrenice słuchając wykrzykiwanych bez kontroli pytań. Nie rozumiał, nie dlatego to wszystko powiedziała. Nie poruszyła się nawet o milimetr, gdy padł, niczym trafiony czarnomagicznym zaklęcie. Nie odjęła spojrzenia, gdy pełne bólu i winy spojrzenie jednało się z powtarzanymi słowami. Zacisnęła wargi i zmarszczyła gniewnie brwi. Chciała, żeby zrozumiał, żeby pogodził się z niestabilnością losu każdego z nich. Nie, żeby brał na barki winy, których nie był częścią, ani sprawcom.
Jedenaście lat? Czy naprawdę tyle minęło? Czemu zdawało jej się, jakby wszystko działo się zaledwie wczoraj? Zaczęła mówić dalej, próbując ponownie. Jeszcze raz, choć czuła jak złość rozpala się w jej środku jednocząc się z bezsilnością, której tak bardzo nie znosiła.
Niezrozumiana.
Skinęła lekko głową na retoryczne pytanie, po którym dźwignął sie do góry. Mięśnie na policzkach napięły się. Nie skrywała swoich emocji. Ale jedno ze zdań ponownie rozszerzyło jej oczy i zmarszczyły już po chwili brwi. Nie zostawiłbym ciebie. Zmarszczka na czole pogłębiła się. Teraz to ona nie rozumiała. Ale nie dostała nawet chwili, bo słowa mknęły z ust Vincenta dalej, torpedując powietrze między nimi. Czuła jak jej ciśnienie podnosi się coraz wyżej, napędzając krew krążącą w żyłach. Jak skrajne emocje przeplatają się i odbijają wzajemnie. Widział Jackie, zrozumiała to w pewnym momencie, z opóźnieniem doganiając kolejne frazy. Gdy ostatnie słowo, wypadło z jego ust przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
- Dureń. - powiedziała wsadzając dłonie w kieszenie. Obróciła się na pięcie zbierając do odejścia, jednak pokonała jedynie kilka kroków gdy zastygła w pół ruchu. Na jej twarzy wymalowało się zwątpienie, którego nie mógł dostrzec. Nie mogła go teraz zostawić. Powodów odnajdowała wiele. Odwróciła się gwałtownie wracając. - Jesteś dureń nad durnie, Vincent! - stwierdziła bez jakiegokolwiek ładu, podnosząc głos. Chyba lekko drżała, albo wszystko drżało w środku niej. - Dlaczego akurat mnie miałbyś nie zostawiać? - wyrzuciła z siebie najpierw, ale nie zaczekała, bo słowa znów cisnęły się na cienkie wargi nie zamierzając się zatrzymać. A może zwyczajnie bała się. Nie była ważna. Nie była odpowiednia. Była tylko przyjaciółką jego siostry, która z czasem stała się i jego przyjacielem. Połączyły ich bezsenne noce i parujące kubki. - I co by to dało komukolwiek? - kolejny pytanie, ale to zamierzała poprzeć przykładem. Wzięła wdech, chcąc uspokoić siebie samą. - Nikt nie zaprosiłby cię na przesłuchania, bo nie jesteś szlamą. Nawet nie miałbyś pojęcia, co się na nich stało. Nie byłoby cię więc też w Złotej Wieży - ani w żadnym innym miejscu. Nie pomyliłbyś się przy wskazówce na drzwiach. Nie… - uniosła dłoń i potarła nią czoło. - To bez sensu. - stwierdziła spoglądając na chwilę w bok, by znów przesunąć bystre, ostre spojrzenie na niego. - To, co robisz, Vincent. - jej pierś unosiła się szybko do góry i do dołu, ale zdawała się odnajdować powoli spokój, który straciła na kilka chwil. Tylko tyle, albo aż. - To nie były twoje bitwy, nie po to ci o nich mówiłam, żebyś brał za nie winę. Dlaczego więc to robisz? Dlaczego obarczasz się ciężarem, który nie jest prawdziwie Twój? - zmarszczyła brwi lustrując go uważnie spojrzeniem. Milczała przez chwilę poszukując w nim samym odpowiedzi. Czemu zadręczał siebie czymś, co nie należało nawet do niego. Czy nie był swoim własnym najgorszym koszmarem? Tym, od którego nie da się uciec. Próbą, którą trzeba było przejść. - Te rzeczy. Te których się boisz. - podjęła po chwili, nie wyciągając dłoni z kieszeni. Prawa musnęła białą różdżkę. Spojrzała w prawą stronę na ulicę która ciągnęła się dalej. - Też się boję. - nie wszystkich, nie tych samych, ale to nie zmieniało, że bała się prawdziwie. Wiatr uniósł krótkie kosmyki. Kilka z nich opadło na jej twarz. - Ale strach jest dobry, pomaga pozostawać racjonalnym. - stwierdziła cicho. - Wyciągnęła lewą dłoń z kieszeni i odgarnęła je za uszy. - A Jackie? - zapytała retorycznie, kierując w jego stronę tylko spojrzenie. - Co ty byś zrobił na jej miejscu? - kolejny z pytań wymknęło się, wzruszyła lekko ramionami. - Jest rozsądniejsza niż ja, na to wychodzi. Choć to nie zmienia faktu, że dochodzimy do miejsca w którym zamierzam poprosić byś pozwolił by mój rozum zobaczył to co serce. - musiał zrozumieć o co jej chodzi. Ufała, że jest nim. Jej serce nie mogło się mylić. Ale rozum kazał potwierdzić informacje, które już wiedziała. Na razie jednak czekała na pozwolenie. Potrzebowała, by wyraził na to zgodę. - I dlaczego, na Merlina, masz przepraszać za to, że jesteś sobą? Może najpierw musisz przebaczyć sam sobie? - zapytała łagodnie, burza znów odeszła, choć nie znaczyło to, ze nie zagości w niej ponownie. Obserwowała go spokojnie, nie reagując na palącego sie papierosa. Nie przeszkadzał jej.
- Wiem. - powiedziała jedynie po kolejnej plątaninie słów. Oczywiście, że wiedziała. Ale nie było sensu komplikować rzeczy bardziej. Życie samo potrafiło robić to nadzwyczajnie sprawnie. Na ostatnie stwierdzenie wywróciła oczami, lekko rozbawiona. Ważniejsze sprawy. Zwyczajnie odrzucał się na drugi plan, jednocześnie tak bardzo potrzebując… właśnie czego? Może zwyczajnie drugiego bytu. Przyjaciela - Chodźmy, Vinnie. - poprosiła tylko, wątpiła, żeby jej brat miał cokolwiek przeciwko. Byli przyjaciółmi, a przyjaźń potrafiła przetrwać rozłąkę. Nawet tak długą. Tylko on, on sam musiał dać sobie szansę zamiast wytrącać ją sobie co chwila z rąk przekonując siebie samego, że nie jest wart żadnej z szans. Że winien jest więcej, niż może spłacić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dla niego ta sytuacja wydawała się nierealnym, niespotykanym, nieoczywistym snem na jawie. Nigdy nie doznał go tak intensywnie – otoczenie, okoliczność, napotkana postać, okalające emocje, były prawdziwym komponentem teraźniejszej rzeczywistości. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie pierwsze spotkanie; upragnioną konfrontację, na którą wyczekiwał od dawna. Sądził, że polepszy swą gotowość, zbierze odpowiednie informacje, ustabilizuje obecność, aby godnie zaprezentować zmienione oblicze. Będzie pewniejszy, silniejszy, a przede wszystkim przygotowany. Poczeka na odpowiedni, jedyny moment. A teraz? Obnażony ze wszystkich zmartwień, problemów, niepowodzeń; eksponował, wystawiał, objawiał pewne rozchwianie, którego nie potrafił ustabilizować. Odwzajemniał oczywiste zdezorientowanie, wyrażające niedowierzanie; sprytną zabawę drgającym obrazem. Tylko dotyk urzeczywistniał halucynacje, przylegając ciasno do zbyt cienkiego, grafitowego płaszcza. Chciał, aby ulotna chwila trwała jak najdłużej. Krótkie odczucie prawdziwej przynależności, upragnionego bezpieczeństwa wślizgnęło się między zziębnięte kończyny, napełniając dziwnym, rozpalającym ciepłem. Gdy przez kilka efemerycznych momentów okalał sylwetkę silnymi ramionami, spokój napełnił jego duszę; umysł pospiesznie cofnął się do dawnych, nastoletnich czasów, gdzie wszystko wydawało się nieskomplikowane, prostsze, a na pewno piękniejsze. Ty też czasem myślisz o przeszłości Justine? Chciał ujrzeć świadome potwierdzenie w jasnych tęczówkach, które obecnie pochłaniały otaczający świat. Rozgonić parszywe, rozdzierające wnętrze wspomnienia, wytwarzające niewidoczną blokadę. Oczyścić umysł, pozostawiając nieskazitelną, białą kartę. Żebyś mogła zacząć na nowo.
Ulotny moment zakończył silniejszy podmuch. Odepchnął falującą personę, wytwarzając cienką, nieprzekraczalną granicę. Westchnął z utęsknieniem; odzyskał świadomość błądzącą między cudownym snem, a gorzką rzeczywistością. Musnął skrawek materiału, gdy stawała się nieosiągalna. Nie zdążył przechwycić jej reakcji, gdy wszystko działo się tak szybko. Ciężko było mu przekazać sensowne sedno. Streścić rozciągnięte, przemijające lata bezwzględnej tułaczki. Przedstawić własną wersję wydarzeń, tak inną od krążących wyobrażeń. Przekonać do pewnych właściwości. Nie bez powodu obarczał się występującymi konsekwencjami. Powoli dochodził do wniosku, że postąpił samolubnie, lekkomyślnie i nierozsądnie. Ratując i usprawniając własne położenie, zapomniał o najbliższych, którzy w tym momencie oddawali życie za lepsze jutro. A on? Bezprawnie zstępuje na sponiewieraną ziemię, prezentując szereg roszczeń, oczekiwań i pretensji. Usprawiedliwia bierność, poszukuje odpowiedzi. Przez jedenaście lat ukrywa się przed odpowiedzialnością; ze zrezygnowaniem, rozdrażnieniem wymalowanym na zaczerwienionej twarzy, ciska śnieżne pociski w zaciemnioną przestrzeń. Życie nigdy nie przestanie być niesprawiedliwe.
Zadziwiające, z jak niespotykaną szybkością słowa wydobywały się na zamrożone wnętrze. Jak bardzo przeplatają się ze skrajnymi, zmieniającymi emocjami, doprowadzające ciało do niemego, niewypowiedzianego bólu. Jak bardzo absorbowały jego uwagę, zaangażowanie i siłę. Kończąc ciągnący monolog, odkaszlnął ciężko odczuwając drażniące, wyschnięte gardło. Wyczekiwał odpowiedzi, ze śmiałością i wyzwaniem zawieszając swoje spojrzenie. Przeszywał, lustrował, wymagał odpowiedzi, lecz ona wyłapała inny, kontrowersyjny wątek, którego nie chciał teraz poruszać. Zbyt długa cisza, wywołała pierwsze fale niepokoju. Zamarł, gdy pierwszy wers, wydobył się na powierzchnię, a ona odwróciła się na pięcie w zamiarze pewnego odejścia. Otworzył usta, aby wypowiedzieć tylko krótkie, zadziwione: - Co?! – i zrobić niepewny krok do przodu w zamiarze bezwzględnej gonitwy. Lecz ta, cofnęła się gwałtownie ciskając kolejnym, gniewnym frazesem. Zatrzymał się zdezorientowany i zaatakowany. Zamrugał oczami, chcąc udowodnić, że wszystko dzieje się naprawdę. Dlaczego, aż tak zareagowała? Co takiego zaskoczyło ją w jego wypowiedzi? Czego nie rozumiała? Kolejne pytania wprowadziły go w chwilową konsternację. Zdziwienie zmieniło się w beznamiętną powagę. Pokręcił głową, nie potrafił tego pojąć. Chwilowo zbierał się do odpowiedzi, nie czując, aby przyniosła jakiekolwiek rezultaty. Uniósł głowę, która chwilę wcześniej obserwowała podłoże i z łagodnością wyrzucił: - Pytasz mnie dlaczego? – to chyba oczywiste Justine. Przecież byliśmy dla siebie kimś więcej, prawda? Połączeni przez przypadkowe sytuacje, odnaleźliśmy porozumienie. Dzieliliśmy przemyśleniami, obawami, rozterkami. Nie baliśmy się swojej bliskości, która działała magnetycznie, pulsująco, czasem hipnotyzująco. Nie mieliśmy czasu na kolejny krok, ale czy oznacza to całkowite zapomnienie? A może nic nie czułaś? Zrezygnował z wytłumaczeń. Westchnął ponownie, przestając poszukiwania porozumienia w rozświetlonych źrenicach. – Nic by nie dało. To już nieważne.
Wydawało mu się, że toczą bezsensowną walkę. Gubią pewne wątki, przeświadczenia; zatracają w swoich wersjach wydarzeń nie potrafiąc odnaleźć złotego środka. Był zmęczony, ale to nie koniec. – I co z tego? – wyrzucił już od niechcenia, chowając dłoń do głębokiej kieszeni. Pociągnął podłużną strużkę i niezgrabnie wyrzucił niedopałek. – Nie dotyczą, ale mogą dotyczyć. – kontynuował. – To nie ja obarczam się winą. Zauważ, że sama przedstawiasz mi fakty z dozą winy. Winy, która nie określa Twojej bierności, czy nieprzystąpienia do zadania. Winy za jego niepowodzenie, pochodzenie, nieokreślony, losowy przebieg wydarzeń. Czy to jest normalne? – nie byłaś jedyną walczącą. Nie wszystko spoczywało na Twoich barkach. Nie jesteś winna rewolucji, która miała miejsce na tym plugawym świecie. Nie udźwigniesz wszystkiego sama. To przecież niemożliwe! – Dlaczego więc zabraniasz mi wziąć choć ułamka winy? – w głosie dało wyczuć się nutę błagania, rozżalenia. – Dlaczego nie mogę dać wam takiego odciążenia? – zatrzymał na chwilę szukając kolejnych słów. – Uważasz, że to bez sensu?! – a czy on w głębi, sam tak nie uważał? Właśnie tak postępował, brał odpowiedzialność za wszystko, często zapominając o sobie. Z każdą, kolejną informacją odchodził na drugi tor. Widział jak wiele zaprzepaścił, przegapił. To co miało miejsce, przechodziło ludzkie pojęcie. Już nie wiedział o co powinien walczyć. O siebie, o innych, czy o przywrócenie upragnionego spokoju? Spojrzał na lawendowe drzewa, falujące na rozzłoszczonym wietrze. Szukał ukojenia poszarpanych nerwów, które dyrygowały przyspieszonym oddechem. Nie odwracał głowy, kiedy do niego mówiła. Spokojniej, lżej, stwierdzając to co oczywiste. Przymknął oczy, aby poczuć odświeżające podmuchy. Gdy wypowiedziała imię jego siostry, otworzył powieki z niezrozumiałą gwałtownością. Żołądek wywrócił się nieznacznie; niedawne wspomnienia powróciły. Zmarszczył brwi, próbując odszukać celu wypowiedzi: - Co masz na myśli? – ona też zamierza go sprawdzać? Wątpić w autentyczność, prawdziwość zamiarów? Czego się obawiała? Że zaatakuje, obezwładni, sprzeda wrogowi, którego nawet nie zna? Czy zachowanie, które sobą reprezentowali nie zahaczało o pierwsze stadium paranoi? – Mam dać ci jakiś sygnał, pozwolenie? – zapytał retorycznie. – I co zamierzasz zrobić? – zatrzymał, a nuta rozbawienia wchodziła w dźwięczny, lekko zachrypnięty głos. – Rzucisz zaklęcie, podasz eliksir, przepytasz? – co podpowiada Ci intuicja, droga Tonks? – – Wiesz co ja bym zrobił? – urwał na chwilę, aby wedrzeć swoje spojrzenie, uwiarygodnić, potwierdzić. – Po prostu uwierzył. – tylko tyle. Nic więcej nie było w tej sytuacji potrzebne. Nie było sensu jej komplikować. Miał już tego dosyć. Chwile ciszy, ciągnęły się nieubłaganie, pozostawiając dziwną niezręczność. Zastanawiał się dlaczego zainteresowała się jego bytem. Spokojnie dawał sobie radę bez stabilizacji. Był odosobniony, niezauważony, niezależny. Na jej pytanie, automatycznie, ale już spokojnie odpowiedział: - Dokąd? – lecz szybko, bez zastanowienia, z rezygnacją dodał: - Dobrze. – nie miał nic do stracenia. Posłuchał. Poddał się jej woli, planu, propozycji. Nie chciał nowej konfrontacji, kłopotów, kolejnych gorzkich słów i długich tłumaczeń. Chciał zniknąć, rozpłynąć się i przeminąć.
Ulotny moment zakończył silniejszy podmuch. Odepchnął falującą personę, wytwarzając cienką, nieprzekraczalną granicę. Westchnął z utęsknieniem; odzyskał świadomość błądzącą między cudownym snem, a gorzką rzeczywistością. Musnął skrawek materiału, gdy stawała się nieosiągalna. Nie zdążył przechwycić jej reakcji, gdy wszystko działo się tak szybko. Ciężko było mu przekazać sensowne sedno. Streścić rozciągnięte, przemijające lata bezwzględnej tułaczki. Przedstawić własną wersję wydarzeń, tak inną od krążących wyobrażeń. Przekonać do pewnych właściwości. Nie bez powodu obarczał się występującymi konsekwencjami. Powoli dochodził do wniosku, że postąpił samolubnie, lekkomyślnie i nierozsądnie. Ratując i usprawniając własne położenie, zapomniał o najbliższych, którzy w tym momencie oddawali życie za lepsze jutro. A on? Bezprawnie zstępuje na sponiewieraną ziemię, prezentując szereg roszczeń, oczekiwań i pretensji. Usprawiedliwia bierność, poszukuje odpowiedzi. Przez jedenaście lat ukrywa się przed odpowiedzialnością; ze zrezygnowaniem, rozdrażnieniem wymalowanym na zaczerwienionej twarzy, ciska śnieżne pociski w zaciemnioną przestrzeń. Życie nigdy nie przestanie być niesprawiedliwe.
Zadziwiające, z jak niespotykaną szybkością słowa wydobywały się na zamrożone wnętrze. Jak bardzo przeplatają się ze skrajnymi, zmieniającymi emocjami, doprowadzające ciało do niemego, niewypowiedzianego bólu. Jak bardzo absorbowały jego uwagę, zaangażowanie i siłę. Kończąc ciągnący monolog, odkaszlnął ciężko odczuwając drażniące, wyschnięte gardło. Wyczekiwał odpowiedzi, ze śmiałością i wyzwaniem zawieszając swoje spojrzenie. Przeszywał, lustrował, wymagał odpowiedzi, lecz ona wyłapała inny, kontrowersyjny wątek, którego nie chciał teraz poruszać. Zbyt długa cisza, wywołała pierwsze fale niepokoju. Zamarł, gdy pierwszy wers, wydobył się na powierzchnię, a ona odwróciła się na pięcie w zamiarze pewnego odejścia. Otworzył usta, aby wypowiedzieć tylko krótkie, zadziwione: - Co?! – i zrobić niepewny krok do przodu w zamiarze bezwzględnej gonitwy. Lecz ta, cofnęła się gwałtownie ciskając kolejnym, gniewnym frazesem. Zatrzymał się zdezorientowany i zaatakowany. Zamrugał oczami, chcąc udowodnić, że wszystko dzieje się naprawdę. Dlaczego, aż tak zareagowała? Co takiego zaskoczyło ją w jego wypowiedzi? Czego nie rozumiała? Kolejne pytania wprowadziły go w chwilową konsternację. Zdziwienie zmieniło się w beznamiętną powagę. Pokręcił głową, nie potrafił tego pojąć. Chwilowo zbierał się do odpowiedzi, nie czując, aby przyniosła jakiekolwiek rezultaty. Uniósł głowę, która chwilę wcześniej obserwowała podłoże i z łagodnością wyrzucił: - Pytasz mnie dlaczego? – to chyba oczywiste Justine. Przecież byliśmy dla siebie kimś więcej, prawda? Połączeni przez przypadkowe sytuacje, odnaleźliśmy porozumienie. Dzieliliśmy przemyśleniami, obawami, rozterkami. Nie baliśmy się swojej bliskości, która działała magnetycznie, pulsująco, czasem hipnotyzująco. Nie mieliśmy czasu na kolejny krok, ale czy oznacza to całkowite zapomnienie? A może nic nie czułaś? Zrezygnował z wytłumaczeń. Westchnął ponownie, przestając poszukiwania porozumienia w rozświetlonych źrenicach. – Nic by nie dało. To już nieważne.
Wydawało mu się, że toczą bezsensowną walkę. Gubią pewne wątki, przeświadczenia; zatracają w swoich wersjach wydarzeń nie potrafiąc odnaleźć złotego środka. Był zmęczony, ale to nie koniec. – I co z tego? – wyrzucił już od niechcenia, chowając dłoń do głębokiej kieszeni. Pociągnął podłużną strużkę i niezgrabnie wyrzucił niedopałek. – Nie dotyczą, ale mogą dotyczyć. – kontynuował. – To nie ja obarczam się winą. Zauważ, że sama przedstawiasz mi fakty z dozą winy. Winy, która nie określa Twojej bierności, czy nieprzystąpienia do zadania. Winy za jego niepowodzenie, pochodzenie, nieokreślony, losowy przebieg wydarzeń. Czy to jest normalne? – nie byłaś jedyną walczącą. Nie wszystko spoczywało na Twoich barkach. Nie jesteś winna rewolucji, która miała miejsce na tym plugawym świecie. Nie udźwigniesz wszystkiego sama. To przecież niemożliwe! – Dlaczego więc zabraniasz mi wziąć choć ułamka winy? – w głosie dało wyczuć się nutę błagania, rozżalenia. – Dlaczego nie mogę dać wam takiego odciążenia? – zatrzymał na chwilę szukając kolejnych słów. – Uważasz, że to bez sensu?! – a czy on w głębi, sam tak nie uważał? Właśnie tak postępował, brał odpowiedzialność za wszystko, często zapominając o sobie. Z każdą, kolejną informacją odchodził na drugi tor. Widział jak wiele zaprzepaścił, przegapił. To co miało miejsce, przechodziło ludzkie pojęcie. Już nie wiedział o co powinien walczyć. O siebie, o innych, czy o przywrócenie upragnionego spokoju? Spojrzał na lawendowe drzewa, falujące na rozzłoszczonym wietrze. Szukał ukojenia poszarpanych nerwów, które dyrygowały przyspieszonym oddechem. Nie odwracał głowy, kiedy do niego mówiła. Spokojniej, lżej, stwierdzając to co oczywiste. Przymknął oczy, aby poczuć odświeżające podmuchy. Gdy wypowiedziała imię jego siostry, otworzył powieki z niezrozumiałą gwałtownością. Żołądek wywrócił się nieznacznie; niedawne wspomnienia powróciły. Zmarszczył brwi, próbując odszukać celu wypowiedzi: - Co masz na myśli? – ona też zamierza go sprawdzać? Wątpić w autentyczność, prawdziwość zamiarów? Czego się obawiała? Że zaatakuje, obezwładni, sprzeda wrogowi, którego nawet nie zna? Czy zachowanie, które sobą reprezentowali nie zahaczało o pierwsze stadium paranoi? – Mam dać ci jakiś sygnał, pozwolenie? – zapytał retorycznie. – I co zamierzasz zrobić? – zatrzymał, a nuta rozbawienia wchodziła w dźwięczny, lekko zachrypnięty głos. – Rzucisz zaklęcie, podasz eliksir, przepytasz? – co podpowiada Ci intuicja, droga Tonks? – – Wiesz co ja bym zrobił? – urwał na chwilę, aby wedrzeć swoje spojrzenie, uwiarygodnić, potwierdzić. – Po prostu uwierzył. – tylko tyle. Nic więcej nie było w tej sytuacji potrzebne. Nie było sensu jej komplikować. Miał już tego dosyć. Chwile ciszy, ciągnęły się nieubłaganie, pozostawiając dziwną niezręczność. Zastanawiał się dlaczego zainteresowała się jego bytem. Spokojnie dawał sobie radę bez stabilizacji. Był odosobniony, niezauważony, niezależny. Na jej pytanie, automatycznie, ale już spokojnie odpowiedział: - Dokąd? – lecz szybko, bez zastanowienia, z rezygnacją dodał: - Dobrze. – nie miał nic do stracenia. Posłuchał. Poddał się jej woli, planu, propozycji. Nie chciał nowej konfrontacji, kłopotów, kolejnych gorzkich słów i długich tłumaczeń. Chciał zniknąć, rozpłynąć się i przeminąć.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nic jej ostatnio nie wychodziło. Zdawało jej się, że czegokolwiek się nie podejmowała, to okazywało się jedynie działaniem z góry skazanym na porażkę. Może sama wpadła pod złudną ułudę sukcesu, który dostarczył Azkaban. Po raz pierwszy poległa ledwie kilka dni później, na spotkaniu, kiedy nie wyraziła się dostatecznie klarowanie. Podzieliła grupę, ale sama też była zmęczona. Rozmawiali, chociaż miała wrażenie, że większość była jedynie pustymi słowami, frazesami, które znikały, gdy spotkanie dobiegało końca. Przegrała też na spotkaniu z Anthonym, kompletnie nie potrafiąc trafić w coś, co pomogłoby jemu. Teraz przegrywała ponownie, choć nie była pewna dlaczego.
Tęskniła, ale nie pamiętała tego tak mocno, nie pamiętała póki nie stanął znów na jej drodze. Wspomnienia przeplatały się ze sobą. Zapamiętane kształty próbowały pokryć się z rzeczywistością. A ona gubiła się trochę w tym wszystkim - w odczuciach, zapachach, emocjach - w końcu w słowach. Lata rozłąki zrobiły swoje, nie można była udawać, że nie. Stali się innymi osobami, ich charaktery ukształtowały sytuacje o których nie wiedzieli, o których nawet nie słyszeli w których nie trwali przy sobie. Mieszanka burzowych emocji i tych, które skrywały się w ciałach przez tyle lat musiała w końcu wybuchnąć. Ciało pamiętało dawne doznania i reagowało, choć nie tak gwałtownie; wstrzymywane. A jego jednostka przeplatała jej sny jeszcze przez jakiś czas po dniu w którym zniknął bez pożegnania. Wrzuceni wcześniej w dziwny świat trudnych ram. Odmówił jej, a jednocześnie właśnie przed nią otworzył się bardziej choć nigdy całkowicie nie wiedziała dlaczego. Denerwował ją i pociągał jednocześnie, wtedy. Teraz znów świat wrzucał ich w dziwne ramy, które na nowo musieli poznać i zbudować. Ale to jedno zdanie, może nieopatrznie sformułowane sprawiło, że zatrzymała się przy nim na dłużej. A każde kolejne jedynie mocniej ją rozbrajało, a może frustrowało. Patrzył na nią odważnie, ze śmiałością oczekując odpowiedzi. Znów walczyła, choć kompletnie nie rozumiała dlaczego. Znów walczyła właśnie z nim. Nie chciała tego. Dlatego odcięła się mocniej, bardziej, odwracając na pięcie. Ale nie umiała odejść, nawet pomimo mało przyjemnego określenia którego użyła jako pierwszego.
Zdawał się zdziwiony tym, że zapytała, ale może właśnie potrzebowała usłyszeć dlaczego. Dlaczego właśnie dla niej miałby zostawać? Nie była nikim ważnym, a przynajmniej za nikogo takiego się nie uważała. Całkowicie przeciętna, jeszcze bardziej bezsilna. Skąd mogła wiedzieć kim w całości była dla niego, gdy nigdy sam jej tego nie powiedział? Gdy podniósł na nią spojrzenie, a łagodne pytanie wydarło się z ust, skrzyżowała z nim jasne tęczówki. Skinęła głową z pewnością, która uleciała już po chwili. Pokręciła przecząco głową zaraz, nie potrafiąc powiedzieć dlaczego. Ułożyła dłonie na biodrach zła już tylko na siebie odrzucając głowę do tyłu, by spojrzeć na niebo nad nimi z westchnieniem opuścić dłonie i głowę, wzruszając ostatecznie ramionami.
Jaki mógł mieć powód? Mogła tylko się domyślać co kryło się za słowami. Ale nie powinna ich wyciągać na powierzchnię. Teraz, zraniona, odrzucona, mogłaby wykorzystać to, że był obok i blisko. Potrzeba bliskości zrodzona z czegoś innego, a ona sama, nie była w stanie dać mu niczego. Nawet zagwarantować, że jutro znów będzie mogła stanąć gdzieś obok. Nie powinna pozwolić, by zbliżył się zbyt bardzo. Tak podpowiadała logika, serce chciało czegoś innego.
Uniosła brwi do góry na krótkie pytanie które niosło ze sobą coś w rodzaju zniechęcenia. Kolejne słowa nie opuściły jej brwi, choć przez twarz przetoczyło się zmartwienie i zaskoczenie. Czy miał rację? Chyba tak, ale przecież była winna. W ustach czuła gorycz porażki. Świadomość nie zrobienia wszystkiego. Brwi zmarszczyły się, oczy zmrużyły się lekko.
- Ja nie jestem normalna. - odpowiedziała mu ze spokojem. Nie była. Nigdy nie była, już od najmłodszych lat. Teraz nie była jeszcze bardziej. Była kobietą, która postanowiła walczyć. Była kobietą, która postanowiła wybrać ścieżkę głównie przeznaczoną dla mężczyzn. Była kobietą, która częściej wsuwała na biodra spodnie, niźli spódnice. W końcu była sobą. A samo określenie normalności, zawsze zależało od pojmowania osoby, która z niego korzystała. Ostatnie pytania sprawiły, że zdziwienie znów pojawiło się na jej twarzy. W pierwszy odruchu chciała odmówić, ale jej słowa ugrzęzły w gardle a wargi rozszerzyły się lekko. Czy nie byłoby to najwyższych lotów hipokryzją? Czy sama nie kierowała podobnych słów do Skamandera? Oni oboje byli świadomi sytuacji w której się znajdowali. Vincent nie wiedział. Przez chwilę czasu tańczyła między nimi cisza, kiedy ona spoglądała na niego. W jej oczach odbijała się niepewność i wątpliwości. Była wojowniczką, była gwardzistką, ale była też kobietą. Przeszła Próbę, odrzucając wszystko, czego pragnęła. Ale czy powinna zabronić sobie jakiejkolwiek bliskości? Nawet nie miała pewności, co powinna robić i jak co pokazały jej ostatnie zdarzenia.
- To przeszłość, Vincent. - odezwała się w końcu cicho, ledwie niewiele głośniej niż wiatr, hulający dookoła nich. - A ta wina jest nasza. - jasne oczy zaszkliły się lekko, zdawała się trochę zagubiona we własnych myślach, choć słowa wydobywały się na świat pewnie. - Ona też mnie kształtuje. Wyciągam wnioski i na niej buduje. Stała się częścią mnie, jest za późno, by ją oddać. -pewność nie znikała z wypowiadanych słów, była o nich przekonana. Ale tembr głosu miał łagodne brzmienie. Jasne tęczówki skrzyły się lekko nieśmiałymi promieniami nad ich głowami.
- Zostań. - poprosiła cicho, nie ruszając się o krok, wciskając dłonie w kieszenie płaszcza, chowając się trochę we własnych ramionach. Tak silna i krucha jednocześnie. - Zostań - jeśli będę potrafiła podzielę się z tobą kolejną. - obiecała, choć nie wiedziała czy będzie w stanie pokryć w przyszłości wypowiedzianą obietnicę. Wiedziała jedynie, że nie chciała by znów znikał. Brakowało jej go. Tutaj, obok, na wyciągnięcie dłoni, które uparcie przy sobie trzymała. Gdyby ją kiedyś poprosił, gdyby tylko powiedział, możliwe, że poszłaby z nim. Ale to była przeszłość, jej już nie mogli zmienić. Mogli tylko budować przyszłość. Wspólnie, jakoś, na nowo.
Zmarszczyła brwi, nadymając się lekko słysząc rozbawienie dźwięczące w jego głosie. Więc była paranoiczką? A jej ostrożność była zwyczajnie zabawna? Zmarszczyła lekko brwi, zbliżając się w jego kierunku, milcząco pokonując odległość nie odrywając spojrzenia. A gdy znalazła się już dostatecznie blisko, zadarła brodę, a jej dłoń wystrzeliła szybko i pewnie ujmując za jego podbródek. Tak, jak łapała go, gdy wyciągała różdżkę by kogoś uleczyć. Zamiast tego jednak pociągnęła jego twarz w swoim kierunku, zrównując jego spojrzenie z własnym. Badała brązowe tęczówki uważnie, sprawdzając, czy są tymi, które pamiętała. Oczu nie dało się tak zmienić. Potrafiło to niewielu i może jakiś eliksir. Nacisnęła mocniej, przyciągając go bardziej, nie zwracając nawet uwagi na to, że może przynieść mu ból.
- Dobrze. - powiedziała w końcu, cicho, ledwie głośniej niż szept. - Ale jeśli to tylko ułuda, będziesz miał jedną szansę. Nie zmarnuj jej. - na zaskarbienie sobie całkiem jej zaufania, czy też śmiertelny cios. Tylko jeden, a i on może okazać się nieskuteczny, jeśli zorientuje się dostatecznie szybko. Może była niewielka, może nie sprawiała takiego wrażenia, ale wojna odcisnęła na niej swoje piętna, a ona przestała być niewinna. Posiadała moc i wiedziała jak z niej korzystać i potrafiła działać bez zawahania. Bywała też chaotyczna. I wszystko to, znajdowało się w jej spojrzeniu. Puściła w końcu.
- Zjeść. - stwierdziła krótko wzruszając ramionami, umierała z głodu po całym dniu ćwiczeń i wykładów. - Masz mi dużo do opowiedzenia. I wisisz mi wiele kolacji. - zawyrokowała spokojnie, unosząc łagodnie kąciki ust. Mniejszy był ten uśmiech niż przed laty, zdawał się dźwigać o wiele większy ciężar niż wcześniej.
Tęskniła, ale nie pamiętała tego tak mocno, nie pamiętała póki nie stanął znów na jej drodze. Wspomnienia przeplatały się ze sobą. Zapamiętane kształty próbowały pokryć się z rzeczywistością. A ona gubiła się trochę w tym wszystkim - w odczuciach, zapachach, emocjach - w końcu w słowach. Lata rozłąki zrobiły swoje, nie można była udawać, że nie. Stali się innymi osobami, ich charaktery ukształtowały sytuacje o których nie wiedzieli, o których nawet nie słyszeli w których nie trwali przy sobie. Mieszanka burzowych emocji i tych, które skrywały się w ciałach przez tyle lat musiała w końcu wybuchnąć. Ciało pamiętało dawne doznania i reagowało, choć nie tak gwałtownie; wstrzymywane. A jego jednostka przeplatała jej sny jeszcze przez jakiś czas po dniu w którym zniknął bez pożegnania. Wrzuceni wcześniej w dziwny świat trudnych ram. Odmówił jej, a jednocześnie właśnie przed nią otworzył się bardziej choć nigdy całkowicie nie wiedziała dlaczego. Denerwował ją i pociągał jednocześnie, wtedy. Teraz znów świat wrzucał ich w dziwne ramy, które na nowo musieli poznać i zbudować. Ale to jedno zdanie, może nieopatrznie sformułowane sprawiło, że zatrzymała się przy nim na dłużej. A każde kolejne jedynie mocniej ją rozbrajało, a może frustrowało. Patrzył na nią odważnie, ze śmiałością oczekując odpowiedzi. Znów walczyła, choć kompletnie nie rozumiała dlaczego. Znów walczyła właśnie z nim. Nie chciała tego. Dlatego odcięła się mocniej, bardziej, odwracając na pięcie. Ale nie umiała odejść, nawet pomimo mało przyjemnego określenia którego użyła jako pierwszego.
Zdawał się zdziwiony tym, że zapytała, ale może właśnie potrzebowała usłyszeć dlaczego. Dlaczego właśnie dla niej miałby zostawać? Nie była nikim ważnym, a przynajmniej za nikogo takiego się nie uważała. Całkowicie przeciętna, jeszcze bardziej bezsilna. Skąd mogła wiedzieć kim w całości była dla niego, gdy nigdy sam jej tego nie powiedział? Gdy podniósł na nią spojrzenie, a łagodne pytanie wydarło się z ust, skrzyżowała z nim jasne tęczówki. Skinęła głową z pewnością, która uleciała już po chwili. Pokręciła przecząco głową zaraz, nie potrafiąc powiedzieć dlaczego. Ułożyła dłonie na biodrach zła już tylko na siebie odrzucając głowę do tyłu, by spojrzeć na niebo nad nimi z westchnieniem opuścić dłonie i głowę, wzruszając ostatecznie ramionami.
Jaki mógł mieć powód? Mogła tylko się domyślać co kryło się za słowami. Ale nie powinna ich wyciągać na powierzchnię. Teraz, zraniona, odrzucona, mogłaby wykorzystać to, że był obok i blisko. Potrzeba bliskości zrodzona z czegoś innego, a ona sama, nie była w stanie dać mu niczego. Nawet zagwarantować, że jutro znów będzie mogła stanąć gdzieś obok. Nie powinna pozwolić, by zbliżył się zbyt bardzo. Tak podpowiadała logika, serce chciało czegoś innego.
Uniosła brwi do góry na krótkie pytanie które niosło ze sobą coś w rodzaju zniechęcenia. Kolejne słowa nie opuściły jej brwi, choć przez twarz przetoczyło się zmartwienie i zaskoczenie. Czy miał rację? Chyba tak, ale przecież była winna. W ustach czuła gorycz porażki. Świadomość nie zrobienia wszystkiego. Brwi zmarszczyły się, oczy zmrużyły się lekko.
- Ja nie jestem normalna. - odpowiedziała mu ze spokojem. Nie była. Nigdy nie była, już od najmłodszych lat. Teraz nie była jeszcze bardziej. Była kobietą, która postanowiła walczyć. Była kobietą, która postanowiła wybrać ścieżkę głównie przeznaczoną dla mężczyzn. Była kobietą, która częściej wsuwała na biodra spodnie, niźli spódnice. W końcu była sobą. A samo określenie normalności, zawsze zależało od pojmowania osoby, która z niego korzystała. Ostatnie pytania sprawiły, że zdziwienie znów pojawiło się na jej twarzy. W pierwszy odruchu chciała odmówić, ale jej słowa ugrzęzły w gardle a wargi rozszerzyły się lekko. Czy nie byłoby to najwyższych lotów hipokryzją? Czy sama nie kierowała podobnych słów do Skamandera? Oni oboje byli świadomi sytuacji w której się znajdowali. Vincent nie wiedział. Przez chwilę czasu tańczyła między nimi cisza, kiedy ona spoglądała na niego. W jej oczach odbijała się niepewność i wątpliwości. Była wojowniczką, była gwardzistką, ale była też kobietą. Przeszła Próbę, odrzucając wszystko, czego pragnęła. Ale czy powinna zabronić sobie jakiejkolwiek bliskości? Nawet nie miała pewności, co powinna robić i jak co pokazały jej ostatnie zdarzenia.
- To przeszłość, Vincent. - odezwała się w końcu cicho, ledwie niewiele głośniej niż wiatr, hulający dookoła nich. - A ta wina jest nasza. - jasne oczy zaszkliły się lekko, zdawała się trochę zagubiona we własnych myślach, choć słowa wydobywały się na świat pewnie. - Ona też mnie kształtuje. Wyciągam wnioski i na niej buduje. Stała się częścią mnie, jest za późno, by ją oddać. -pewność nie znikała z wypowiadanych słów, była o nich przekonana. Ale tembr głosu miał łagodne brzmienie. Jasne tęczówki skrzyły się lekko nieśmiałymi promieniami nad ich głowami.
- Zostań. - poprosiła cicho, nie ruszając się o krok, wciskając dłonie w kieszenie płaszcza, chowając się trochę we własnych ramionach. Tak silna i krucha jednocześnie. - Zostań - jeśli będę potrafiła podzielę się z tobą kolejną. - obiecała, choć nie wiedziała czy będzie w stanie pokryć w przyszłości wypowiedzianą obietnicę. Wiedziała jedynie, że nie chciała by znów znikał. Brakowało jej go. Tutaj, obok, na wyciągnięcie dłoni, które uparcie przy sobie trzymała. Gdyby ją kiedyś poprosił, gdyby tylko powiedział, możliwe, że poszłaby z nim. Ale to była przeszłość, jej już nie mogli zmienić. Mogli tylko budować przyszłość. Wspólnie, jakoś, na nowo.
Zmarszczyła brwi, nadymając się lekko słysząc rozbawienie dźwięczące w jego głosie. Więc była paranoiczką? A jej ostrożność była zwyczajnie zabawna? Zmarszczyła lekko brwi, zbliżając się w jego kierunku, milcząco pokonując odległość nie odrywając spojrzenia. A gdy znalazła się już dostatecznie blisko, zadarła brodę, a jej dłoń wystrzeliła szybko i pewnie ujmując za jego podbródek. Tak, jak łapała go, gdy wyciągała różdżkę by kogoś uleczyć. Zamiast tego jednak pociągnęła jego twarz w swoim kierunku, zrównując jego spojrzenie z własnym. Badała brązowe tęczówki uważnie, sprawdzając, czy są tymi, które pamiętała. Oczu nie dało się tak zmienić. Potrafiło to niewielu i może jakiś eliksir. Nacisnęła mocniej, przyciągając go bardziej, nie zwracając nawet uwagi na to, że może przynieść mu ból.
- Dobrze. - powiedziała w końcu, cicho, ledwie głośniej niż szept. - Ale jeśli to tylko ułuda, będziesz miał jedną szansę. Nie zmarnuj jej. - na zaskarbienie sobie całkiem jej zaufania, czy też śmiertelny cios. Tylko jeden, a i on może okazać się nieskuteczny, jeśli zorientuje się dostatecznie szybko. Może była niewielka, może nie sprawiała takiego wrażenia, ale wojna odcisnęła na niej swoje piętna, a ona przestała być niewinna. Posiadała moc i wiedziała jak z niej korzystać i potrafiła działać bez zawahania. Bywała też chaotyczna. I wszystko to, znajdowało się w jej spojrzeniu. Puściła w końcu.
- Zjeść. - stwierdziła krótko wzruszając ramionami, umierała z głodu po całym dniu ćwiczeń i wykładów. - Masz mi dużo do opowiedzenia. I wisisz mi wiele kolacji. - zawyrokowała spokojnie, unosząc łagodnie kąciki ust. Mniejszy był ten uśmiech niż przed laty, zdawał się dźwigać o wiele większy ciężar niż wcześniej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Brakowało skupienia. Ulotna uwaga uciekała podczas nowych, niepoznanych doznań. A ich z każdym dniem gromadziło się coraz więcej. Odkrywanie, doświadczanie, delektowanie elementami innej rzeczywistości, zmieniło się w paraliżujące zatracenie. Ulubione miejsca nie przypominały tych, które zapamiętała chłonna pamięć. Otoczenie nie absorbowało; przygniatało obcego przybysza ciężką, betonową aurą. Zachowanie anonimowości wydawało się zbyt trudnym wyzwaniem. Ogrom jednostek, które spotykał na swojej drodze, przerastały jego oczekiwania. Każda z nich miała do opowiedzenia swoją, niepowtarzalną, skomplikowaną historię. I te pytania; powtarzalne, przytłaczające, niechciane. Oczekujące zrozumienia, udowodnienia, szczegółowych wyjaśnień. Stawał przed zamglonymi, zamyślonymi twarzami, nie mając pewności o ich prawdziwych, godnych intencjach. Nie miał pewności, czy naprawdę istnieją. To on był zagubiony, a może zgubiony? Przegrywał misję, którą sam nałożył na swoje barki. Nie przemyślał wszystkich, niespodziewanych reakcji. Za każdym razem na nowo konfrontował swoje odczucia, bolączki i odmienne doświadczenie. Stawał naprzeciwko problemów, emocji, wydarzeń, o których nie miał najmniejszego pojęcia. Przyjmował potężne ciosy, zagarniał winy, współdzielił całkowitą odpowiedzialność. Bo tak wypadało. A może była to kolejna próba odkupienia i wkupienia w zerwane łaski? Szybkie odnowienie utraconych więzi, przesiąkniętych kompletnym brakiem zaufania. On też walczył. Z rezygnacją, bezsilnością i ogromną niemocą. Wypierał przeświadczenie, które wyrażało brak przynależności. Był przecież niepotrzebny, nie pasował, nie był już częścią tego świata. I kiedy stała naprzeciwko, wszystkie negatywne odczucia ulatywały w zmrożone powietrze. Przeświadczenie o ogarniającej bezwładności odpływało w zapomnienie. Na ułamek sekundy odnajdywał człowieczeństwo – wszystko wydawało się realne, prawdziwe i osiągalne. Wracało do normy; wydawało się możliwe do przywrócenia. Podobno ciało zapamiętuje pewne nawyki, gesty, przeświadczenia i reakcje. Mijają lata, a człowiek bez najmniejszego problemu odtwarza podstawowe czynności. Tak też było w chwili, w której znajdowała się zbyt blisko. Wyciągnięte ramiona, delikatny, niewidoczny dotyk, spojrzenie tak ulotne i niepowtarzalne, jak kiedyś podczas wspólnych medytacji. Niezapomniane chwile przecierały skaliste bariery – łącząc na nowo. Wszystkie wyjątkowe momenty, dziwne sytuacje, niewypowiedziane prośby powróciły. Zamykali rozdział, aby jednocześnie rozpocząć nowy. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Dla niego nie było różnicy. Mimo upływających, długich, powolnych, lecz przewrotnych lat była tą samą, wyjątkową osobą. Nie potrzebował wypunktowanych zmian, które zaszły podczas nieobecności. W tym momencie nie liczył się lekko odmieniony wygląd, bagaż doświadczeń, czy bardziej wyraźne cechy charakteru – mimo rozłąki odczuwał potrzebę obrony, przejęcia odpowiedzialności i walki. Również w jej imieniu. Jako wojowniczki, powierniczki, przyjaciółki, pragnieniu. Ogrom kontrastujących odczuć wywracało i poniewierało wnętrze nie mogąc wydobyć na powierzchnię. Wrażliwość, którą szczelnie maskował na nowo odzyskiwała swój potencjał. Próbowała rozproszyć jego uwagę, przejąć kontrolę, poddać najgorszemu. Obserwował uważnie, chłonąc każdy grymas na jasnej, zaróżowionej twarzy. Spojrzenia w szybkim tempie krzyżowały jaśniejący blask, próbując odczytać międzywierszowe intencje. Pozycja badała odległość; wyliczała granicę, która mogła stać się nieprzekraczalna. Nie wiedział do końca jakie elementy wywracają subtelną aparycje. Jakie emocje kłębią się w podświadomości, podczas gdy nieruchoma mimika reaguje odpowiednio, ostrożnie, asekuracyjnie. Utrzymywał pewien dystans, był ostrożny – sam obawiał się najgorszego. W tym momencie musiał na nowo budować zaufanie. Zbyt wiele stracił, aby czynić to na nowo. Na jej przewrotne stwierdzenie, które wydobyła prosto z jego ust, westchnął tylko zrezygnowany, potrząsając głową z niedowierzaniem. Co się z tobą stało Justine? Dlaczego po raz kolejny pragniesz przedstawić swoje słabości, z którymi tak dzielnie walczysz? Dlaczego decyzje, które podjęłaś uznajesz za porażkę, bezmyślność, pomyłkę. Powinnaś dzierżyć ponadprzeciętną dumę, przerastającą wszystkich niedowiarków. W jaki sposób przekonać cię do takich przemyśleń? Po krótkiej chwili, ponownie skonfrontował spojrzenie, wyrażające lekkie zażenowanie. – Przestań tak mówić Justine. – odpowiedział szybko nie mogąc uwierzyć w ulatującą wypowiedź. – Cokolwiek masz przez to na myśli, zabraniam ci tak o sobie mówić, rozumiesz? – nie ważne co przechodziła. Nie ważne, czy określenie, którego użyła mogło być zasadne, zgodne ze stanem, w którym się znajdowała. Była tutaj; twardo stąpając po ziemi, wpajając i uświadamiając kwestie, których nie poruszał w głębokich przemyśleniach. Myślała i reagowała racjonalnie i pewnie. Przechodziła próby, wykonywała zadania, miała cel. Starała się sprostać rzeczywistości. Czy taka osoba, powinna nazwać się mianem nienormalnej? On sam nie wiedział czy jest gotowy na bliskość. Odkąd wyjechał nie było jej zbyt wiele. Nie zaznawał wielu wymiarów obecności, zamykając się na poczucia, doznania i przeświadczenia. W tym momencie pragnął wydostać to wszystko na zewnątrz. Bez skrupułów, wstydu i jakiejkolwiek słabości. Na jej wypowiedź, odrzekł tylko: - Jak uważasz. – skoro to przeszłość, powinien uszanować zamkniętą kartę. Przytakną na kolejne stwierdzenie kierując wzrok w prawo, błądząc w nieznane. Przez chwilę zatrzymał się na pokiereszowanym budynku słuchając niezwykle uważnie. Wiatr znów zadręczał swoim podmuchem, a on uspokajał i wyciszał swoje myśli. Zostań. Przywróciło jego uwagę na dłuższą chwilę. Brew uniosła się ku górze – wpatrywał się nią przeciągle, stanowczo, potrzebując potwierdzenia. – Jeśli to pewna obietnica, zostanę. – obiecała, zapewniła. Nie było odwrotu. Zgodziła się, a on potwierdził subtelnym skinieniem. Musieli rozpocząć działanie. Przywrócić dawną harmonię. Nie będzie łatwo. Ogrom przeszkód uniemożliwi bezproblemowe przejście. Lecz byli weteranami w stawianiu czoła najtrudniejszym przeciwnościom, prawda? Ta dziwna chwila wydłużała się w przyjemną nieskończoność. Wydawać się mogło, że aura wokół zrobiła się nieco zimniejsza. Mężczyzna rozgrzewał zziębnięte dłonie, które w danej chwili próbowały ogrzać się w cienkim materiale płaszcza. Obserwował mimowolnie, gdy odległość między nimi zmieniała się momentalnie. Pozwolił na działanie. Przyzwolił na śmiały, niewygodny gest. Przecierpiał lodowatą dłoń, ujmującą wystający podbródek. Tolerował jej paraliżującą bliskość, która wyzwoliła dziwne, zapomniane wibracje. Błękitne tęczówki, zatapiały się w bliźniaczym odcieniu, dostrzegając wyróżniki, mankamenty, detale. Były rozmigotane, ochocze, jak zwykle melancholijne, lecz pewne – należące i wyrażające tylko jego. Co chciałaś w nich zobaczyć droga przyjaciółko? – Dobrze. – odpowiedział tylko, gdy jej oddech, mimowolne ciepło docierało tak wyraźnie. Podczas gdy sprawiała minimalny, nieprzyjemny ból. W momencie, w którym znajdowała się tak blisko, naruszając przestrzeń osobistą; kiedy mógł wykonać pasjonującą, ujmującą czynność. Oddać wszystko to, co kłębiło się w każdym mikrofragmencie jego egzystencji. I kiedy oczy zamykały się w milczeniu, puściła. A on się poddał. Odczekał kilka sekund, aby wyrwać się ze szponów bezlitosnej fantazji. Wyłapał jedynie ostatnie sylaby, powtarzając: - Zjeść? – ze zdziwieniem, ale i aprobatą. – Mam ochotę na krem z dyni. – rzucił, ruszając do przodu i bez pytania chwytając ją pod ramię. Jak prawdziwy, dobrze wychowany dżentelmen. Lekka nutka dobrego humoru powróciła, musiała rozluźnić atmosferę. – Kolacji, obiadów, a może i śniadań? – las zaszumiał dziwną melodią, gdy dwie postacie zniknęły w odmętach krętej, naznaczonej zimą uliczki.
| zt x2
Dla niego nie było różnicy. Mimo upływających, długich, powolnych, lecz przewrotnych lat była tą samą, wyjątkową osobą. Nie potrzebował wypunktowanych zmian, które zaszły podczas nieobecności. W tym momencie nie liczył się lekko odmieniony wygląd, bagaż doświadczeń, czy bardziej wyraźne cechy charakteru – mimo rozłąki odczuwał potrzebę obrony, przejęcia odpowiedzialności i walki. Również w jej imieniu. Jako wojowniczki, powierniczki, przyjaciółki, pragnieniu. Ogrom kontrastujących odczuć wywracało i poniewierało wnętrze nie mogąc wydobyć na powierzchnię. Wrażliwość, którą szczelnie maskował na nowo odzyskiwała swój potencjał. Próbowała rozproszyć jego uwagę, przejąć kontrolę, poddać najgorszemu. Obserwował uważnie, chłonąc każdy grymas na jasnej, zaróżowionej twarzy. Spojrzenia w szybkim tempie krzyżowały jaśniejący blask, próbując odczytać międzywierszowe intencje. Pozycja badała odległość; wyliczała granicę, która mogła stać się nieprzekraczalna. Nie wiedział do końca jakie elementy wywracają subtelną aparycje. Jakie emocje kłębią się w podświadomości, podczas gdy nieruchoma mimika reaguje odpowiednio, ostrożnie, asekuracyjnie. Utrzymywał pewien dystans, był ostrożny – sam obawiał się najgorszego. W tym momencie musiał na nowo budować zaufanie. Zbyt wiele stracił, aby czynić to na nowo. Na jej przewrotne stwierdzenie, które wydobyła prosto z jego ust, westchnął tylko zrezygnowany, potrząsając głową z niedowierzaniem. Co się z tobą stało Justine? Dlaczego po raz kolejny pragniesz przedstawić swoje słabości, z którymi tak dzielnie walczysz? Dlaczego decyzje, które podjęłaś uznajesz za porażkę, bezmyślność, pomyłkę. Powinnaś dzierżyć ponadprzeciętną dumę, przerastającą wszystkich niedowiarków. W jaki sposób przekonać cię do takich przemyśleń? Po krótkiej chwili, ponownie skonfrontował spojrzenie, wyrażające lekkie zażenowanie. – Przestań tak mówić Justine. – odpowiedział szybko nie mogąc uwierzyć w ulatującą wypowiedź. – Cokolwiek masz przez to na myśli, zabraniam ci tak o sobie mówić, rozumiesz? – nie ważne co przechodziła. Nie ważne, czy określenie, którego użyła mogło być zasadne, zgodne ze stanem, w którym się znajdowała. Była tutaj; twardo stąpając po ziemi, wpajając i uświadamiając kwestie, których nie poruszał w głębokich przemyśleniach. Myślała i reagowała racjonalnie i pewnie. Przechodziła próby, wykonywała zadania, miała cel. Starała się sprostać rzeczywistości. Czy taka osoba, powinna nazwać się mianem nienormalnej? On sam nie wiedział czy jest gotowy na bliskość. Odkąd wyjechał nie było jej zbyt wiele. Nie zaznawał wielu wymiarów obecności, zamykając się na poczucia, doznania i przeświadczenia. W tym momencie pragnął wydostać to wszystko na zewnątrz. Bez skrupułów, wstydu i jakiejkolwiek słabości. Na jej wypowiedź, odrzekł tylko: - Jak uważasz. – skoro to przeszłość, powinien uszanować zamkniętą kartę. Przytakną na kolejne stwierdzenie kierując wzrok w prawo, błądząc w nieznane. Przez chwilę zatrzymał się na pokiereszowanym budynku słuchając niezwykle uważnie. Wiatr znów zadręczał swoim podmuchem, a on uspokajał i wyciszał swoje myśli. Zostań. Przywróciło jego uwagę na dłuższą chwilę. Brew uniosła się ku górze – wpatrywał się nią przeciągle, stanowczo, potrzebując potwierdzenia. – Jeśli to pewna obietnica, zostanę. – obiecała, zapewniła. Nie było odwrotu. Zgodziła się, a on potwierdził subtelnym skinieniem. Musieli rozpocząć działanie. Przywrócić dawną harmonię. Nie będzie łatwo. Ogrom przeszkód uniemożliwi bezproblemowe przejście. Lecz byli weteranami w stawianiu czoła najtrudniejszym przeciwnościom, prawda? Ta dziwna chwila wydłużała się w przyjemną nieskończoność. Wydawać się mogło, że aura wokół zrobiła się nieco zimniejsza. Mężczyzna rozgrzewał zziębnięte dłonie, które w danej chwili próbowały ogrzać się w cienkim materiale płaszcza. Obserwował mimowolnie, gdy odległość między nimi zmieniała się momentalnie. Pozwolił na działanie. Przyzwolił na śmiały, niewygodny gest. Przecierpiał lodowatą dłoń, ujmującą wystający podbródek. Tolerował jej paraliżującą bliskość, która wyzwoliła dziwne, zapomniane wibracje. Błękitne tęczówki, zatapiały się w bliźniaczym odcieniu, dostrzegając wyróżniki, mankamenty, detale. Były rozmigotane, ochocze, jak zwykle melancholijne, lecz pewne – należące i wyrażające tylko jego. Co chciałaś w nich zobaczyć droga przyjaciółko? – Dobrze. – odpowiedział tylko, gdy jej oddech, mimowolne ciepło docierało tak wyraźnie. Podczas gdy sprawiała minimalny, nieprzyjemny ból. W momencie, w którym znajdowała się tak blisko, naruszając przestrzeń osobistą; kiedy mógł wykonać pasjonującą, ujmującą czynność. Oddać wszystko to, co kłębiło się w każdym mikrofragmencie jego egzystencji. I kiedy oczy zamykały się w milczeniu, puściła. A on się poddał. Odczekał kilka sekund, aby wyrwać się ze szponów bezlitosnej fantazji. Wyłapał jedynie ostatnie sylaby, powtarzając: - Zjeść? – ze zdziwieniem, ale i aprobatą. – Mam ochotę na krem z dyni. – rzucił, ruszając do przodu i bez pytania chwytając ją pod ramię. Jak prawdziwy, dobrze wychowany dżentelmen. Lekka nutka dobrego humoru powróciła, musiała rozluźnić atmosferę. – Kolacji, obiadów, a może i śniadań? – las zaszumiał dziwną melodią, gdy dwie postacie zniknęły w odmętach krętej, naznaczonej zimą uliczki.
| zt x2
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Spokój wypełniał sylwetkę Lisbeth Borgin, która po raz pierwszy od dawna spróbowała zaczerpnąć iluzji naturalności, która skropiona była nutą nieoczywistą. Serce zakołowało w piersi, gdy mijała kolejne twarze, zaś jej sama przyozdobiona była subtelnym, nieco wyważonym uśmiechem. Była jednak stagnacyjna, choć emocje buzowały w meandrach żył. Nie znała pojęcia marazmu, w którym tonęli ludzie, dlatego też z taką skrupulatnością podążała w tylko sobie znanym celu. Badawczo przyglądała się ludziom, odnajdując w nich niegodziwców i plugawców, jakby powoli przygotowywała się do roli obserwatora i szpiega, którym w istocie nigdy nie miała być.
Wolała działanie z ukrycia, które zwieńczone było dwojakością finału.
(Nie interesowało ją to co działo z ludźmi, którzy dotykali artefaktów namaszczonych je dłońmi, skropionych okrutnością klątw i czarną magią. To było bezcelowe.
Nawet dla niej.)
Wypatrywała jednak konkretnej sylwetki w tłumie, która miała przynieść ukojenie zmysłom ciemnowłosej. Nie spotykały się zbyt często, nawet listy nie pojawiały się regularnie. Świat był podzielony, a Lisbeth, mimo iż nazwisko zobowiązywało do pełnego angażu w wojnę, sądziła – iż ta nie jest jej bitwą. Wolała trzymać się na uboczu, zasłuchiwać się w plotkach odbijanych echem ulic, byle nie wychylać nosa spoza mieszkania, w którym królowała pozorna cisza. Nikt nie wyciągał po nią łap – och, czyżby? – aż do momentu, w którym nie spotkała Mulcibera. Nie wierzyła więc jego słowom, jakoby ktokolwiek miał się zjawić na poddaszu i sprawdzać umiejętności młodej kobiety; te były bowiem dostateczne i nikt nie miał prawa podważać jej talentu, który wciąż szlifowała, rozczytując się w czarnomagicznych księgach. Opasłe tomiszcze, gdzie skryte były zapiski powiązane z nakładaniem i łamaniem klątw, co też ułatwiało kolejne próby okiełznania nietypowej zdolności.
Tęczówki panienki Borgin powędrowały jednak do miejsca, w którym to ferwor zamieszania osiągał apogeum. Oddech spłycił się nieznacznie, jakby na horyzoncie pierwsze, co się pojawiło to wizja potyczki czarodziejów, lecz nikt nie sięgał po różdżkę, na co dziewczę odetchnęło z ulgą. Dostrzegła jedynie kobiecą postać, która wydawała się być przerażona, choć – może to tylko pozory? Wypuściła powietrze przez lekko rozchylone wargi, a gdy zrozumiała, kogo ma przed sobą
zamarła.
| 4 kwietnia 1957 r.
Trzynaście razy sprawdzała fryzurę przed wyjściem. Normalnie zajrzałaby w lustro jakieś pięć razy, dzisiaj jednak miało się odbyć naprawdę ważne spotkanie. Nie chciała, żeby dawno niewidziana kuzynka stwierdziła, że to nie ona lub co gorsza – życzyła sobie, by się z nią więcej nie widzieć. Od czasu, gdy Angelica wyemigrowała do Francji, zmieniło się wszak wiele. Ona sama by się nie poznała, bardzo wydoroślała.
Los splótł na nowo ich drogi, jednak nastąpiły pewne nieoczekiwane problemy. I nie objawiły się one w postaci kołtunów, za małych pantofelków czy zaciągniętej nitki sukienki. Nie dotyczyły one żadnych typowych dla dam przymiotów, nie dotyczyły nawet zwykłych kobiet. Wręcz przeciwnie – gdyby miała porównać to swoje przeżycie do czegoś, na pewno porównałaby to do wypalania jej biednych, niczemu niewinnych oczu.
Doprawdy… Czy z wszystkich nieszczęść musiała natrafić właśnie na to? Najpewniej by westchnęła, gdyby mogła.
Okazało się jednak, że nie było jej to dane – kiedy tylko jej oczom ukazał się okropny widok, poczuła nagłą słabość, aż nogi jakby jej zmiękły. Wszystko nagle zaczęło wirować i się zamazywać, a wkrótce ściemniać, lecz nie tak jednostajnie jak w przypadku zmierzającego ku nocy nieba.
Cóż więc tak szokującego zobaczyła? Długo by opisywać każdy szczegół anatomiczny, każdy kontur i włos. Stwór, który ją zaskoczył w lesie, był jednak naprawdę przerażający. Nigdy nie widziała na żywo nagiego mężczyzny. I naprawdę… po tym, co ujrzała, naprawdę wolała żadnego nie widzieć. Był obleśny! Ten… ten staruszek tak po prostu wyskoczył z zarośli z językiem na wierzchu, jakby w ogóle nie miał wstydu!
Gdzie, och, gdzie była magiczna policja, kiedy jej potrzebowano? Ofiarą okazała się dorosła, choć wciąż delikatna ćwierćwila… A co gdyby na takiego dewianta trafiło półwile dziecko?! Toż to wołało o pomstę do nieba! Tak po prostu przechadzać się wśród drzew, słuchać radosnego śpiewu ptaków, napawać się świeżym powietrzem… Aż tu nagle wyskakuje taki perwersyjny czarnoksiężnik!
Trzynaście razy sprawdzała fryzurę przed wyjściem. Normalnie zajrzałaby w lustro jakieś pięć razy, dzisiaj jednak miało się odbyć naprawdę ważne spotkanie. Nie chciała, żeby dawno niewidziana kuzynka stwierdziła, że to nie ona lub co gorsza – życzyła sobie, by się z nią więcej nie widzieć. Od czasu, gdy Angelica wyemigrowała do Francji, zmieniło się wszak wiele. Ona sama by się nie poznała, bardzo wydoroślała.
Los splótł na nowo ich drogi, jednak nastąpiły pewne nieoczekiwane problemy. I nie objawiły się one w postaci kołtunów, za małych pantofelków czy zaciągniętej nitki sukienki. Nie dotyczyły one żadnych typowych dla dam przymiotów, nie dotyczyły nawet zwykłych kobiet. Wręcz przeciwnie – gdyby miała porównać to swoje przeżycie do czegoś, na pewno porównałaby to do wypalania jej biednych, niczemu niewinnych oczu.
Doprawdy… Czy z wszystkich nieszczęść musiała natrafić właśnie na to? Najpewniej by westchnęła, gdyby mogła.
Okazało się jednak, że nie było jej to dane – kiedy tylko jej oczom ukazał się okropny widok, poczuła nagłą słabość, aż nogi jakby jej zmiękły. Wszystko nagle zaczęło wirować i się zamazywać, a wkrótce ściemniać, lecz nie tak jednostajnie jak w przypadku zmierzającego ku nocy nieba.
Cóż więc tak szokującego zobaczyła? Długo by opisywać każdy szczegół anatomiczny, każdy kontur i włos. Stwór, który ją zaskoczył w lesie, był jednak naprawdę przerażający. Nigdy nie widziała na żywo nagiego mężczyzny. I naprawdę… po tym, co ujrzała, naprawdę wolała żadnego nie widzieć. Był obleśny! Ten… ten staruszek tak po prostu wyskoczył z zarośli z językiem na wierzchu, jakby w ogóle nie miał wstydu!
Gdzie, och, gdzie była magiczna policja, kiedy jej potrzebowano? Ofiarą okazała się dorosła, choć wciąż delikatna ćwierćwila… A co gdyby na takiego dewianta trafiło półwile dziecko?! Toż to wołało o pomstę do nieba! Tak po prostu przechadzać się wśród drzew, słuchać radosnego śpiewu ptaków, napawać się świeżym powietrzem… Aż tu nagle wyskakuje taki perwersyjny czarnoksiężnik!
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na leśnej ścieżce list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na leśnej ścieżce list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Ross Fudge – urzędnik Ministerstwa oraz wieloletni członek Klubu Pojedynków odznaczony Orderem Merlina. Jego ciało zostało znalezione w porcie. Dzień wcześniej widziano, jak mężczyzna dokonuje obywatelskiego zatrzymania osób pozbawionych dokumentów.
- Winston Pichard – emerytowany pracownik Ministerstwa Magii. Został zabity w trakcie ataku na czarodzieja mugolskiego pochodzenia. Jego morderca poinformował Ministerstwo listownie o miejscu popełnionego czynu i uciekł z miejsca zdarzenia.
- Elizabet Blackwood – mugolska studentka, zamordowana przy próbie ucieczki z miasta. Nim dosięgło ją zaklęcie przynoszące śmierć, została prawdopodobnie wielokrotnie zgwałcona.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
23 X 1957
Muskające skórę ciepło słonecznych promieni było niemalże abstrakcyjne.
Złote smugi październikowego popołudnia przemykały po ciepłych barwach porzucających powoli odzienie drzew, sunęły po wilgotnych chodnikach i zaglądały w wyludnione zakamarki. Popołudnie tak ciepłe jak to nie zdarzało się często. Nie w październiku, nie w Anglii, nie w Londynie – cichym, pustym, przerażającym.
Utopia tego miejsca w utopijnej rzeczywistości – ale nie takiej, którą ktoś chciałby oglądać. Nie takiej, o której można było pisać książki czy snuć marzenia. Londyn nie miał w sobie niczego z bajkowości. Smętna, szarobura dziura, nawet wypełniona słońcem, była wylęgarnią niepokoju.
Strachu, śmierci, trwogi. Oblepiona jeszcze świeżą krwią, wciąż odbijająca echo dziecięcych płaczów i bolesnych wrzasków.
Może słońce też należało do nich.
Może było nieprawdziwe, sztuczne, zawieszone na bezchmurnym nieboskłonie, by nęcić i kusić, ostatecznie zamykać w pułapce. Może należało do ich świata; tego, który chcieli budować na gruzowisku poprzedniego, nie patrząc na nic i nikogo.
Ale w kolejnym paradoksie codzienności, dziewczęce kroki wydawały się jakoś niebywale odległe od tego wszystkiego; od tragedii, od podmuchów nerwowości, od paniki i niechęci wobec angielskiej stolicy. Znów tutaj była; znów stąpała po niebezpiecznym gruncie, znów wystawiała los na próbę. Znów wracała.
Stopy bezszelestnie poruszały się na murku; spacerowała po krawędzi wyniesionego w górę, skalnego płotu, górując nad drugą sylwetką, należącą do drobnej, jasnowłosej istotki. Wąska, betonowa nawierzchnia sprawiała, że raz po raz wystawiała dłonie na boki, chcąc dodać sobie odrobiny pewności w zachowaniu równowagi.
Było nawet słychać ptaki; te, które jeszcze nie zdecydowały się na podróż w dalekie miejsca, nieznające dotyku wojny, niosły pieśń między koronami poszczególnych krzewów i drzew, wyrastających nad ulicą – niegdyś okropnie zatłoczoną, dziś wypełnioną gęstniejącą w trzewiach ciszą.
– Opowiedz mi o pani szlachciance, u której pracujesz – Anne odezwała się lekko, niemal śpiewnie, wciąż drepcząc po murku, zerkając na spacerującą chodnikiem Celine tylko na moment.
Opowieści o arystokracji, te, których słuchała od wielu lat, nie stawiały ich w dobrym świetle – zazwyczaj. Ale ponoć wszyscy zasługiwali na poznanie, drugą szansę i szacunek; tak mówiła mama i tego bardzo często nie przestrzegał Peter. Ale starał się bardzo.
Ona też chciała się postarać.
Ostatnio zmieniony przez Anne Beddow dnia 05.04.21 12:26, w całości zmieniany 1 raz
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
A jednak Londyn miał w sobie tyle bajeczności, ile tworzyć mogli ludzie. Odpowiednio dobrani, choć nie na zasadzie surowej selekcji, a dopuszczeni bliżej nieświadomie. Zakradający się do nieprzygotowanego na inwazję serca po cichu, bezwolnie, splatając tym samym dwa istnienia mocną nicią - niby jedwabną i delikatną, lecz tak naprawdę bardzo ciężką do rozerwania.
Chyba tylko dlatego Celine zdecydowała się pozostać w Londynie. Wcześniej miała tu pracę i dom, urzeczywistniała marzenia, uparcie spełniała się w tańcu niosącym satysfakcję i doskonałość, a kiedy tego zabrakło, nie odeszła jedynie ze względu na ludzi. W porcie poznała ciepłe serca. Serdeczne i otwarte na jej zagubienie, skore pokazać nową drogę. Później z ciemności wyłoniła się odziana w rękawiczkę dłoń.
Trafiła pod bogaty dach u równie bogatych ludzi, nie baletnica, a służąca, zdegradowana z brytyjskich i światowych scen do ciemnych korytarzy Grimmauld Place numer dwanaście, do czego urazy - nie żywiła. Równie dobrze mogła być teraz martwa. Zakończyć choreografię trzepoczącego się w klątwie łabędzia, przedwcześnie zejść ze sceny i zaciągnąć za sobą grubą kurtynę. Czasem o tym śniła, ale brakowało jej odwagi - albo coś usilnie trzymało ją przy życiu, może nadzieja, że muzyka w pewnym momencie zmieni swój takt, orkiestra zachęci do weselszych pląsów w utraconym słońcu. Słońcu, którego namiastkę dzieliła z Anne tego dnia.
Przechadzając się obok niedawno poznanej dziewczyny Celine unosiła do góry rękę, oferowała jej swoją dłoń, kiedy Beddow niebezpiecznie chwiała się na murku gdzieniegdzie znaczonym wyrwami betonu. Na ustach igrał leniwy, przyjemny uśmiech. Miło było nawet z nią milczeć, wsłuchiwać się w śpiew ptaków, które nie odleciały jeszcze do cieplejszych miejsc, przywiązane do angielskiej aury. Miała niewiele czasu pomiędzy jednym a drugim sprawunkiem, ale półwila znalazła minutę, by spotkać się tu, w kwitnącym lesie, który bawił nieziemskim powabem zrodzonym z anomalii; przyglądała się wciąż widocznym pąkom z podziwem. Życie wzięło górę i przebiło się przez twardą nawierzchnię, tak uparte, jak młoda baletnica w pocie i bólach wiecznie dążąca do perfekcji. Jak ona sama.
- Och - wyrwało się cicho spomiędzy rumianych warg, a uśmiech mimowolnie poszerzył; nie spodziewała się, że Anne zapyta akurat o Aquilę. - Ona... Ma śliczny uśmiech i bardzo delikatne dłonie. Nosi ciasne gorsety, wiesz? O takie - na dowód swych słów Celine przyłożyła ręce do swojej talii i ścisnęła ją mocno, akcentując rozmiar, do którego zmuszała swoje ciało arystokratka. To straszne tortury, ale w porównaniu do jej tańca - niemniejsze i niemniej permanentne. - I jest bardzo mądra, studiuje historię, bada ją, właściwie nie jestem pewna po co, ale nie pytam, bo widzieć ją przy pracy to jak... Jak stanie twarzą w twarz z demimozem. On wie, zanim ty wiesz - snuła łagodnym tonem, wpatrzona przed siebie, w pnące się ku górze roślinności opierające się złośliwym próbom karczowania i ujarzmiania. Wspomniane stworzenie Celine widziała jedynie w książkach, ale cechy charakterystyczne nie opuściły jeszcze głowy, pamiętała o nich dość dobrze. Pamiętała też wielkie, mądre oczy. Przenikliwe, lśniące. Jak te należące do lady Black. - Zanim dojdziesz do pewnych wniosków, ona już dawno temu je wysnuła. I potrafi ubrać je w słowa, piękne słowa, naprawdę - półwila w końcu zerknęła kątem oka na górującą na nią Beddow i przekrzywiła lekko głowę do boku. - A ty? O kim chcesz mi opowiedzieć?
Chyba tylko dlatego Celine zdecydowała się pozostać w Londynie. Wcześniej miała tu pracę i dom, urzeczywistniała marzenia, uparcie spełniała się w tańcu niosącym satysfakcję i doskonałość, a kiedy tego zabrakło, nie odeszła jedynie ze względu na ludzi. W porcie poznała ciepłe serca. Serdeczne i otwarte na jej zagubienie, skore pokazać nową drogę. Później z ciemności wyłoniła się odziana w rękawiczkę dłoń.
Trafiła pod bogaty dach u równie bogatych ludzi, nie baletnica, a służąca, zdegradowana z brytyjskich i światowych scen do ciemnych korytarzy Grimmauld Place numer dwanaście, do czego urazy - nie żywiła. Równie dobrze mogła być teraz martwa. Zakończyć choreografię trzepoczącego się w klątwie łabędzia, przedwcześnie zejść ze sceny i zaciągnąć za sobą grubą kurtynę. Czasem o tym śniła, ale brakowało jej odwagi - albo coś usilnie trzymało ją przy życiu, może nadzieja, że muzyka w pewnym momencie zmieni swój takt, orkiestra zachęci do weselszych pląsów w utraconym słońcu. Słońcu, którego namiastkę dzieliła z Anne tego dnia.
Przechadzając się obok niedawno poznanej dziewczyny Celine unosiła do góry rękę, oferowała jej swoją dłoń, kiedy Beddow niebezpiecznie chwiała się na murku gdzieniegdzie znaczonym wyrwami betonu. Na ustach igrał leniwy, przyjemny uśmiech. Miło było nawet z nią milczeć, wsłuchiwać się w śpiew ptaków, które nie odleciały jeszcze do cieplejszych miejsc, przywiązane do angielskiej aury. Miała niewiele czasu pomiędzy jednym a drugim sprawunkiem, ale półwila znalazła minutę, by spotkać się tu, w kwitnącym lesie, który bawił nieziemskim powabem zrodzonym z anomalii; przyglądała się wciąż widocznym pąkom z podziwem. Życie wzięło górę i przebiło się przez twardą nawierzchnię, tak uparte, jak młoda baletnica w pocie i bólach wiecznie dążąca do perfekcji. Jak ona sama.
- Och - wyrwało się cicho spomiędzy rumianych warg, a uśmiech mimowolnie poszerzył; nie spodziewała się, że Anne zapyta akurat o Aquilę. - Ona... Ma śliczny uśmiech i bardzo delikatne dłonie. Nosi ciasne gorsety, wiesz? O takie - na dowód swych słów Celine przyłożyła ręce do swojej talii i ścisnęła ją mocno, akcentując rozmiar, do którego zmuszała swoje ciało arystokratka. To straszne tortury, ale w porównaniu do jej tańca - niemniejsze i niemniej permanentne. - I jest bardzo mądra, studiuje historię, bada ją, właściwie nie jestem pewna po co, ale nie pytam, bo widzieć ją przy pracy to jak... Jak stanie twarzą w twarz z demimozem. On wie, zanim ty wiesz - snuła łagodnym tonem, wpatrzona przed siebie, w pnące się ku górze roślinności opierające się złośliwym próbom karczowania i ujarzmiania. Wspomniane stworzenie Celine widziała jedynie w książkach, ale cechy charakterystyczne nie opuściły jeszcze głowy, pamiętała o nich dość dobrze. Pamiętała też wielkie, mądre oczy. Przenikliwe, lśniące. Jak te należące do lady Black. - Zanim dojdziesz do pewnych wniosków, ona już dawno temu je wysnuła. I potrafi ubrać je w słowa, piękne słowa, naprawdę - półwila w końcu zerknęła kątem oka na górującą na nią Beddow i przekrzywiła lekko głowę do boku. - A ty? O kim chcesz mi opowiedzieć?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ludzie lubili mówić o przeznaczeniu.
O ślepym losie, o pokusach, przywarach i rzeczach, od których nie dało się tak łatwo uciec. O ćmach lecących do światła, nawet jeśli to było w stanie je zabić – może Londyn właśnie taki był? Za bardzo kojarzył się z domem, za bardzo ociekał beztroską dawnych dni, które mimo że minęły bezpowrotnie, podrygiwały gdzieś na podłożu dziewczęcej świadomości, mieszając w sobie dawne lata, tęskne wyobrażenia i to, czym stolica Anglii była dzisiaj – wielką, szarą, ziejącą pustką dziurą. Cichą, wyzbytą z emocji, równocześnie niosąca w sobie tak niewyobrażalne pola strachu.
Bo strach wisiał w powietrzu, kleił się do murów, osiadał na chodnikach i mieszkał już nie tylko w zaułkach – rozgościł się na głównym placu, siedział wygodnie na drewnianych ławkach, przechadzał się spacerem po urokliwych deptakach.
Być może był też tutaj, ale spychała go gdzieś na bok, przysłaniała obecnością Celine i swoją własną; mieszała głupotę i beztroskę, nadzieję i lęk, przywiązanie i zaprzeczenie; przecież nie mogła od tak zapomnieć o miejscu, które było jej domem.
Splotła palce z tymi należącymi do niej, kiedy zaoferowała jej dłoń; była faktycznie pomocna w miejscach, gdzie bruk nieco się zwężał, albo kusił upadkiem za sprawą nierówności. Czasami się zastanawiała; jak ona sobie tutaj radzi? Jak potrafi tu żyć, chodzić uliczkami – nie względem prawnym, nie chodziło o faktyczną, fizyczną możliwość, ale coś poza tym; jakieś przekonanie, duchowość, świadomość tego, że kładzie się kroki na ziemi, która spłynęła krwią niewinnych?
Tak brzydkie rozważania w tak ładnym miejscu.
Wolała więc zapytać ją o miejsce, które na to wszystko jej pozwalało; Celine wspominała o pracy u wysoko urodzonych, a to faktycznie mogło zapewnić jej pewne zaplecze; ale w tym wszystkim blondynka wydawała się jakoś dziwacznie zaaferowana tym, co przyszło jej wykonywać, i właśnie tego Anne nie potrafiła zrozumieć.
Zsunęła spojrzenie w dół, kiedy towarzyszka spaceru zaczęła pokazywać sposób ubioru jej pani szlachcianki; kobiety wciąż, mimo upływu lat katowały się tego typu odzieniem – eleganckim, dystyngowanym, ale okrutnie niepraktycznym, jeśli tak się temu przyjrzeć.
– Nigdy tego nie rozumiałam. Tego, czemu tak robią – rzuciła, bardziej jako krótką anegdotkę, do której wzruszyła ramionami – No wiesz, ubierają takie... zbroje. To nawet nie jest ładne – kiedy talie ściska jakieś żelastwo, a biodra otulają ogromne warstwy materiału; niektóre takie panie wyglądały niesamowicie nienaturalnie.
Nie kontynuując jednak tematu odzienia, słuchała dalszych słów Celine; widziała sylwetkę pochyloną nad wielkimi książkami, takimi, których pełno było w Hogwarcie, wracała wspomnieniami do zajęć z historii magii i prawie czuła charakterystyczną woń starych tomiszczy.
– Jest takim naukowcem? Ale nie wynalazcą, tylko takim teoretycznym? – podjęła jej kolejne słowa, w międzyczasie próbując wyobrazić sobie demimoza i człowieka w jednym – Taką, która zamiast w urządzeniach, szpera w datach i zakamarkach minionych lat? – może można było tam znaleźć coś ważnego? Sama chciałaby się dowiedzieć wiele o przeszłości, ale tej brylującej wokół niej, na pewno nie było w żadnych zapiskach.
– Może kiedyś będzie nauczycielką? – taką jak w Hogwarcie; taką, która nie zanudzi dzieci swoim jednostajnym gadaniem? O ile w ogóle mogła; nie przypominała sobie żadnej szlachetnie urodzonej pani w faktycznym zawodzie; zwykle były tymi, które spacerowały z parasolkami po ulicy, zaglądały do cukierni i sklepów z szatami – jedne po drodze plotkowały, inne jadły lody przy eleganckim stoliku, trzecie rzucały sierotom sykla, a czwarte przypominały posągi. Którą była pani Celine?
– Ja? – rzuciła, uśmiechając się kącikiem ust, gdy znów zerknęła z góry na dziewczynę – Ja pamiętam panią Bones z ośrodka – zaczęła, odrobinę rozbawiona, niemal jak na zawołanie przypominając sobie pulchną, kredową buzię opiekunki z sierocińca – Była bardzo głośna. Lubiła krzyczeć i zawsze robiła taki dziwny gest dłonią, jakby chciała uderzyć się w czoło, gdy się denerwowała – dość daleka persona od pani demimoza, gdyby się nad tym zastanowić. Ale miały coś wspólnego; i jedna i druga miała pod sobą młode dziewczęta. Ich życie, wolność, marzenia i troski.
– Nie brakuje ci wolności, Celine?
O ślepym losie, o pokusach, przywarach i rzeczach, od których nie dało się tak łatwo uciec. O ćmach lecących do światła, nawet jeśli to było w stanie je zabić – może Londyn właśnie taki był? Za bardzo kojarzył się z domem, za bardzo ociekał beztroską dawnych dni, które mimo że minęły bezpowrotnie, podrygiwały gdzieś na podłożu dziewczęcej świadomości, mieszając w sobie dawne lata, tęskne wyobrażenia i to, czym stolica Anglii była dzisiaj – wielką, szarą, ziejącą pustką dziurą. Cichą, wyzbytą z emocji, równocześnie niosąca w sobie tak niewyobrażalne pola strachu.
Bo strach wisiał w powietrzu, kleił się do murów, osiadał na chodnikach i mieszkał już nie tylko w zaułkach – rozgościł się na głównym placu, siedział wygodnie na drewnianych ławkach, przechadzał się spacerem po urokliwych deptakach.
Być może był też tutaj, ale spychała go gdzieś na bok, przysłaniała obecnością Celine i swoją własną; mieszała głupotę i beztroskę, nadzieję i lęk, przywiązanie i zaprzeczenie; przecież nie mogła od tak zapomnieć o miejscu, które było jej domem.
Splotła palce z tymi należącymi do niej, kiedy zaoferowała jej dłoń; była faktycznie pomocna w miejscach, gdzie bruk nieco się zwężał, albo kusił upadkiem za sprawą nierówności. Czasami się zastanawiała; jak ona sobie tutaj radzi? Jak potrafi tu żyć, chodzić uliczkami – nie względem prawnym, nie chodziło o faktyczną, fizyczną możliwość, ale coś poza tym; jakieś przekonanie, duchowość, świadomość tego, że kładzie się kroki na ziemi, która spłynęła krwią niewinnych?
Tak brzydkie rozważania w tak ładnym miejscu.
Wolała więc zapytać ją o miejsce, które na to wszystko jej pozwalało; Celine wspominała o pracy u wysoko urodzonych, a to faktycznie mogło zapewnić jej pewne zaplecze; ale w tym wszystkim blondynka wydawała się jakoś dziwacznie zaaferowana tym, co przyszło jej wykonywać, i właśnie tego Anne nie potrafiła zrozumieć.
Zsunęła spojrzenie w dół, kiedy towarzyszka spaceru zaczęła pokazywać sposób ubioru jej pani szlachcianki; kobiety wciąż, mimo upływu lat katowały się tego typu odzieniem – eleganckim, dystyngowanym, ale okrutnie niepraktycznym, jeśli tak się temu przyjrzeć.
– Nigdy tego nie rozumiałam. Tego, czemu tak robią – rzuciła, bardziej jako krótką anegdotkę, do której wzruszyła ramionami – No wiesz, ubierają takie... zbroje. To nawet nie jest ładne – kiedy talie ściska jakieś żelastwo, a biodra otulają ogromne warstwy materiału; niektóre takie panie wyglądały niesamowicie nienaturalnie.
Nie kontynuując jednak tematu odzienia, słuchała dalszych słów Celine; widziała sylwetkę pochyloną nad wielkimi książkami, takimi, których pełno było w Hogwarcie, wracała wspomnieniami do zajęć z historii magii i prawie czuła charakterystyczną woń starych tomiszczy.
– Jest takim naukowcem? Ale nie wynalazcą, tylko takim teoretycznym? – podjęła jej kolejne słowa, w międzyczasie próbując wyobrazić sobie demimoza i człowieka w jednym – Taką, która zamiast w urządzeniach, szpera w datach i zakamarkach minionych lat? – może można było tam znaleźć coś ważnego? Sama chciałaby się dowiedzieć wiele o przeszłości, ale tej brylującej wokół niej, na pewno nie było w żadnych zapiskach.
– Może kiedyś będzie nauczycielką? – taką jak w Hogwarcie; taką, która nie zanudzi dzieci swoim jednostajnym gadaniem? O ile w ogóle mogła; nie przypominała sobie żadnej szlachetnie urodzonej pani w faktycznym zawodzie; zwykle były tymi, które spacerowały z parasolkami po ulicy, zaglądały do cukierni i sklepów z szatami – jedne po drodze plotkowały, inne jadły lody przy eleganckim stoliku, trzecie rzucały sierotom sykla, a czwarte przypominały posągi. Którą była pani Celine?
– Ja? – rzuciła, uśmiechając się kącikiem ust, gdy znów zerknęła z góry na dziewczynę – Ja pamiętam panią Bones z ośrodka – zaczęła, odrobinę rozbawiona, niemal jak na zawołanie przypominając sobie pulchną, kredową buzię opiekunki z sierocińca – Była bardzo głośna. Lubiła krzyczeć i zawsze robiła taki dziwny gest dłonią, jakby chciała uderzyć się w czoło, gdy się denerwowała – dość daleka persona od pani demimoza, gdyby się nad tym zastanowić. Ale miały coś wspólnego; i jedna i druga miała pod sobą młode dziewczęta. Ich życie, wolność, marzenia i troski.
– Nie brakuje ci wolności, Celine?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dla dziewcząt takich jak one, te arystokratyczne królestwa kryły w sobie tak wiele tajemnic, niezliczoną ilość niezgłębionych arkan pozostawiających więcej pytań niż odpowiedzi. Były światem, w którym brak odpowiedniej prezencji mógł przekreślić nawet największą prawdę ubraną w głos, szczególnie ten kobiecy - nic więc dziwnego, że ktoś taki jak lady Black bardzo rygorystycznie dbał o swoją codzienną aparycję, nawet kosztem nieprzyciśniętego, swobodnie oddychającego ciała. Choć to musiało boleć - sprawiało, że Celine pękało serce na widok odkształconej skóry, a do oczu napływały łzy wzruszenia, gdy zdejmowała z arystokratki tę koniecznie przywdziewaną klatkę.
- Podobno tak trzeba - odpowiedziała gładko, choć bez przekonania. Podobno tak właśnie było ładnie. Dla niej znajomymi gorsetami były te przylegające do ciała, owszem, ale niemiażdżące jego wnętrzności, jedynie zbierające figurę w odpowiednich miejscach, podtrzymujące, ułatwiające noszenie ubrań. Jednak priorytety kogoś takiego jak ona nie mogły być porównywane z priorytetami lady Aquili, która o delikatnym świecie kokieterii i prezentacji wiedzieć mogła więcej niż ktokolwiek inny.
Półwila skinęła głową z uśmiechem na dźwięk pytań zadawanych przez towarzyszkę. Często zastanawiała się jaką przyjemność lady Black mogła odnajdywać w rozpamiętywaniu historii, ale ostatnio coraz wyraźniej rozumiała, że... Właściwie robiła dokładnie to samo, tylko w spektrum o wiele uboższym, bardziej egoistycznym, tęskniąca do wspomnień spędzonych w rodzinnym domu, a nader wszystko do swoich ukochanych sal baletowych i scen, których posadzki znała na pamięć. Nie potrafiła ruszyć do przodu, nie tak naprawdę, zaklęta w wieży wzniesionej z poczucia bezradności, niesprawiedliwości i rozgoryczenia, których nigdy nie nazwała słowem.
- Och, nauczycielką? Taką w szkole magii, w Beauxbatons? Albo w Hogwarcie? Dzieci by ją uwielbiały - zgodziła się i zaśmiała krótko lecz perliście, przytaknąwszy ponownie. Aquila przecież tak pięknie potrafiła się wysłowić, oczarować słuchaczy, wzniecić ich wyobraźnię. - Zastanawiasz się czasem co napiszą o nas, no wiesz, później? Następne pokolenia? - półwila zamyśliła się głośno i choć jej twarz nie wyglądała już tak pogodnie jak wcześniej, wciąż nie straciła melodyjności głosu, pewnej swobody, w jaką wprawiała ją obecność panny Beddow, jej bliskość tuż obok. To odganiało cisnącą się na usta krytykę: ja mogłam napisać swoim tańcem rozdział wspaniałej baletniczej historii, spójrz jednak, gdzie jestem teraz.
Nadszedł czas na to, by tym razem to Celine odchyliła głowę i spojrzała na Anne, gdy ta opowiadała o kobiecie zapadającej jej w pamięć, szczególnie na wspominkę wykonywanego przezeń gestu. Jej usta znów ułożyły się w uśmiechu, a dłoń mocniej ścisnęła dłoń, ośrodek nie mógł być przecież Hogwartem.
Szkoły nikt nie nazwałby w ten sposób.
- O tak? - wolną ręką powtórzyła po niej manierę. - Ale nie uwierzę, że na ciebie denerwowała się bardzo często! Miałaś z nią jakieś lekcje? Czy tak tylko tam... była? - Celine liczyła, że swoją ciekawością o przeszłość dziewczątka nie wyrządzi jej żadnej krzywdy, że nie wznieci w niej czegoś, czego wzniecać dziś nie należało. Ich spacer był przecież miły, spokojny - choć wcale, wbrew pozorom, nie szczędził w myśli, które nieść mogły smutek. Półwila westchnęła ciężko, uciekła spojrzeniem. Nie brakuje ci wolności? - Prawdę mówiąc - zaczęła, czując, jak nagle opuszczają ją siły, a miejsce energii zastępuje posępna szaruga, - sama nie wiem. Nie wiem czego mi brakuje, a czego nie. Miałam kiedyś marzenia, wiesz, Annie? Olbrzymie i piękne marzenia, i cel, i sens, i radość, i spełnienie, i chyba... dumę. Z tego kim byłam, co robiłam - ciągnęła Celine, odnajdując we współdzielonej szczerości dziwne ukojenie. Nie wiedziała, czy Anne będzie w stanie ją zrozumieć, ale mogły próbować. Wspólnie i nawzajem. - Dzisiaj wydaje mi się, jakby to wszystko było strasznie dawno temu - przyznała, na chwilę spuszczając wzrok na ziemię, na betonowy chodnik, przez który mimo przeciwności losu udało się przebić pragnącym żyć roślinom. Ile w niej pozostało życia - i dlaczego tak mało? Nostalgia uwięzła w gardle, więc półwila prędko spróbowała ją od siebie odegnać. - Opowiedz mi o swoich marzeniach - poprosiła zatem i znów uniosła wzrok na towarzyszkę, posławszy jej leciutki, smutny uśmiech.
- Podobno tak trzeba - odpowiedziała gładko, choć bez przekonania. Podobno tak właśnie było ładnie. Dla niej znajomymi gorsetami były te przylegające do ciała, owszem, ale niemiażdżące jego wnętrzności, jedynie zbierające figurę w odpowiednich miejscach, podtrzymujące, ułatwiające noszenie ubrań. Jednak priorytety kogoś takiego jak ona nie mogły być porównywane z priorytetami lady Aquili, która o delikatnym świecie kokieterii i prezentacji wiedzieć mogła więcej niż ktokolwiek inny.
Półwila skinęła głową z uśmiechem na dźwięk pytań zadawanych przez towarzyszkę. Często zastanawiała się jaką przyjemność lady Black mogła odnajdywać w rozpamiętywaniu historii, ale ostatnio coraz wyraźniej rozumiała, że... Właściwie robiła dokładnie to samo, tylko w spektrum o wiele uboższym, bardziej egoistycznym, tęskniąca do wspomnień spędzonych w rodzinnym domu, a nader wszystko do swoich ukochanych sal baletowych i scen, których posadzki znała na pamięć. Nie potrafiła ruszyć do przodu, nie tak naprawdę, zaklęta w wieży wzniesionej z poczucia bezradności, niesprawiedliwości i rozgoryczenia, których nigdy nie nazwała słowem.
- Och, nauczycielką? Taką w szkole magii, w Beauxbatons? Albo w Hogwarcie? Dzieci by ją uwielbiały - zgodziła się i zaśmiała krótko lecz perliście, przytaknąwszy ponownie. Aquila przecież tak pięknie potrafiła się wysłowić, oczarować słuchaczy, wzniecić ich wyobraźnię. - Zastanawiasz się czasem co napiszą o nas, no wiesz, później? Następne pokolenia? - półwila zamyśliła się głośno i choć jej twarz nie wyglądała już tak pogodnie jak wcześniej, wciąż nie straciła melodyjności głosu, pewnej swobody, w jaką wprawiała ją obecność panny Beddow, jej bliskość tuż obok. To odganiało cisnącą się na usta krytykę: ja mogłam napisać swoim tańcem rozdział wspaniałej baletniczej historii, spójrz jednak, gdzie jestem teraz.
Nadszedł czas na to, by tym razem to Celine odchyliła głowę i spojrzała na Anne, gdy ta opowiadała o kobiecie zapadającej jej w pamięć, szczególnie na wspominkę wykonywanego przezeń gestu. Jej usta znów ułożyły się w uśmiechu, a dłoń mocniej ścisnęła dłoń, ośrodek nie mógł być przecież Hogwartem.
Szkoły nikt nie nazwałby w ten sposób.
- O tak? - wolną ręką powtórzyła po niej manierę. - Ale nie uwierzę, że na ciebie denerwowała się bardzo często! Miałaś z nią jakieś lekcje? Czy tak tylko tam... była? - Celine liczyła, że swoją ciekawością o przeszłość dziewczątka nie wyrządzi jej żadnej krzywdy, że nie wznieci w niej czegoś, czego wzniecać dziś nie należało. Ich spacer był przecież miły, spokojny - choć wcale, wbrew pozorom, nie szczędził w myśli, które nieść mogły smutek. Półwila westchnęła ciężko, uciekła spojrzeniem. Nie brakuje ci wolności? - Prawdę mówiąc - zaczęła, czując, jak nagle opuszczają ją siły, a miejsce energii zastępuje posępna szaruga, - sama nie wiem. Nie wiem czego mi brakuje, a czego nie. Miałam kiedyś marzenia, wiesz, Annie? Olbrzymie i piękne marzenia, i cel, i sens, i radość, i spełnienie, i chyba... dumę. Z tego kim byłam, co robiłam - ciągnęła Celine, odnajdując we współdzielonej szczerości dziwne ukojenie. Nie wiedziała, czy Anne będzie w stanie ją zrozumieć, ale mogły próbować. Wspólnie i nawzajem. - Dzisiaj wydaje mi się, jakby to wszystko było strasznie dawno temu - przyznała, na chwilę spuszczając wzrok na ziemię, na betonowy chodnik, przez który mimo przeciwności losu udało się przebić pragnącym żyć roślinom. Ile w niej pozostało życia - i dlaczego tak mało? Nostalgia uwięzła w gardle, więc półwila prędko spróbowała ją od siebie odegnać. - Opowiedz mi o swoich marzeniach - poprosiła zatem i znów uniosła wzrok na towarzyszkę, posławszy jej leciutki, smutny uśmiech.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Może świat wcale nie był tak spójnym miejscem, jak lubiła sobie wmawiać.
Był podzielony okropnie, na każdym kroku, w każdym zakamarku, co udowadniała nie tylko roztaczająca się wokół dwójki młodych dziewcząt sceneria, a losy; zwyczajna historia, bieg wydarzeń, ten, który studiowała pani, u której pracowała Celine, i ten, któremu podlegali wszyscy. Który napędzał, burzył i naprawiał, wciąż jednak nader dobitnie potrafił sprowadzić na ziemię; marzenia, plany, ambicje – wszystko to, z czego składać mogły się właśnie one.
Nie pamiętała podziałów z czasów, gdy miała jeszcze mamę. Pamiętała za to te w sierocińcu, choć wszyscy nosili te same mundurki i jedli te same obiady; ale niektóre dzieci były traktowane inaczej, choć pozornie żadne z nich nie miało nawet nazwiska, które mogłoby wynieść je ponad innych.
Podział był szybą, zza której lubiła obserwować ruchliwe, londyńskie ulice; za szybą też chodnik był podzielony – na tych w skrojonych na wymiar, ciemnych szatach, wysokich melonikach i skórzanych rękawiczkach – i na tych, którzy chodzili w dziurawych skarpetkach a za płaszcz mieli wyleniały koc.
Podobno tak było trzeba; i względem porządku na świecie, i względem ubrań, które ubierały arystokratki.
Anne skinęła głową na słowa dziewczyny, decydując się nie wchodzić w polemikę tego, co faktycznie należało ubierać; sama przez dłuższy czas nie miała własnych ubrań; bo co jej było po swetrze czy czapce, skoro Suzie, Anabelle, Theresa i piętnaście innych dziewczynek miały takie same?
Pokiwała po raz kolejny głową, kiedy wspomnienia przywołały obraz klasy w Hogwarcie; może faktycznie pani, u której służyła Celine, mogłaby kiedyś tam pracować? Szkoda, że jej nie było dane jej posłuchać, jak mówi o historii, choć o tej czarodziejskiej Anne wcale tak wiele nie wiedziała.
– Och, bo ja wiem... o mnie pewnie nic – stwierdziła, bez zbędnego żalu, za to z prostą lekkością; od zawsze była nikim, a jej nazwisko było składową wspomnień i słów brata, które jedynie imitowały minioną rzeczywistość. Nie miała rodziny, nie miała krewnych, dziedzictwa ani osiągnięć; na Merlina, nie skończyła nawet szkoły, cóż dobrego – albo niedobrego – mogli o niej napisać?
– Ale gdybym mogła sobie wybrać... no wiesz, zmienić to, co się dzieje, zacząć od nowa – może od momentu, w którym miała przy sobie Petera – To wystarczyłoby mi, żeby napisali, że byłam po prostu szczęśliwa – nieważne gdzie, przy czym i z czym; mogłaby mieszkać w maleńkiej chatce na końcu świata, bez galeona przy duszy, zamiast tego z możliwościami bezkresnej wolności i z uśmiechem na ustach.
Zsunęła wzrok w dół, a kiedy blondynka wykonała gest, odpowiedziała jej wyraźnym śmiechem; naprawdę doskonale jej to wyszło – Idealnie! – czego dowodem było zaaferowane zawołanie.
– Och, nie, nie, żadna z niej nauczycielka... – stwierdziła zaraz potem, nie mogąc powstrzymać się od drobnego uśmiechu, może odrobinę złośliwego – Pani Bones to opiekunka w sierocińcu, w centrum, po... mugolskiej części miasta – wytłumaczyła, wzruszając odrobinę ramionami – Straszna maruda. Pilnowała nas; czy jemy w spokoju, czy przed posiłkiem jesteśmy grzeczni, a wieczorami czy nie buszujemy po korytarzu – pani Bones i jej naprawdę ciekawe życie; Anne pamiętała, że dzieci i tak lubiły grać jej na nosie, nawet ona, choć zwykle wolała unikać kłopotów – Na mnie może nie... nie często. Ale zdarzyło się, raz czy drugi... – krótkie parsknięcie towarzyszyło pokręceniu głową. Zabawne wspominki wcale-nie-zabawnych sytuacji spoczęły jednak gdzieś z boku, kiedy melodyjność głosu jej towarzyszki nawiedziła dziwna nuta.
Młoda Beddow zmarszczyła odrobinę brwi, zsuwając znów spojrzenie z rozciągającej się przed nimi, betonowej ścieżki, na lico Celine.
– Kim byłaś, Celine? – zapytała dopiero po chwili ciszy, lekko, jakby bała się ją spłoszyć, choć ta mimo eteryczności wcale łatwa do przegnania się nie wydawała. Zamilkła znów, pozwalając jej odpowiedzieć, a kiedy murek się skończył, zwinnie zeskoczyła w dół, równając krok z dziewczyną.
– Chciałabym, żeby wszystko wróciło do normalności. I żebyśmy z Peterem pojechali na plażę.
Tylko tyle i aż tyle.
Był podzielony okropnie, na każdym kroku, w każdym zakamarku, co udowadniała nie tylko roztaczająca się wokół dwójki młodych dziewcząt sceneria, a losy; zwyczajna historia, bieg wydarzeń, ten, który studiowała pani, u której pracowała Celine, i ten, któremu podlegali wszyscy. Który napędzał, burzył i naprawiał, wciąż jednak nader dobitnie potrafił sprowadzić na ziemię; marzenia, plany, ambicje – wszystko to, z czego składać mogły się właśnie one.
Nie pamiętała podziałów z czasów, gdy miała jeszcze mamę. Pamiętała za to te w sierocińcu, choć wszyscy nosili te same mundurki i jedli te same obiady; ale niektóre dzieci były traktowane inaczej, choć pozornie żadne z nich nie miało nawet nazwiska, które mogłoby wynieść je ponad innych.
Podział był szybą, zza której lubiła obserwować ruchliwe, londyńskie ulice; za szybą też chodnik był podzielony – na tych w skrojonych na wymiar, ciemnych szatach, wysokich melonikach i skórzanych rękawiczkach – i na tych, którzy chodzili w dziurawych skarpetkach a za płaszcz mieli wyleniały koc.
Podobno tak było trzeba; i względem porządku na świecie, i względem ubrań, które ubierały arystokratki.
Anne skinęła głową na słowa dziewczyny, decydując się nie wchodzić w polemikę tego, co faktycznie należało ubierać; sama przez dłuższy czas nie miała własnych ubrań; bo co jej było po swetrze czy czapce, skoro Suzie, Anabelle, Theresa i piętnaście innych dziewczynek miały takie same?
Pokiwała po raz kolejny głową, kiedy wspomnienia przywołały obraz klasy w Hogwarcie; może faktycznie pani, u której służyła Celine, mogłaby kiedyś tam pracować? Szkoda, że jej nie było dane jej posłuchać, jak mówi o historii, choć o tej czarodziejskiej Anne wcale tak wiele nie wiedziała.
– Och, bo ja wiem... o mnie pewnie nic – stwierdziła, bez zbędnego żalu, za to z prostą lekkością; od zawsze była nikim, a jej nazwisko było składową wspomnień i słów brata, które jedynie imitowały minioną rzeczywistość. Nie miała rodziny, nie miała krewnych, dziedzictwa ani osiągnięć; na Merlina, nie skończyła nawet szkoły, cóż dobrego – albo niedobrego – mogli o niej napisać?
– Ale gdybym mogła sobie wybrać... no wiesz, zmienić to, co się dzieje, zacząć od nowa – może od momentu, w którym miała przy sobie Petera – To wystarczyłoby mi, żeby napisali, że byłam po prostu szczęśliwa – nieważne gdzie, przy czym i z czym; mogłaby mieszkać w maleńkiej chatce na końcu świata, bez galeona przy duszy, zamiast tego z możliwościami bezkresnej wolności i z uśmiechem na ustach.
Zsunęła wzrok w dół, a kiedy blondynka wykonała gest, odpowiedziała jej wyraźnym śmiechem; naprawdę doskonale jej to wyszło – Idealnie! – czego dowodem było zaaferowane zawołanie.
– Och, nie, nie, żadna z niej nauczycielka... – stwierdziła zaraz potem, nie mogąc powstrzymać się od drobnego uśmiechu, może odrobinę złośliwego – Pani Bones to opiekunka w sierocińcu, w centrum, po... mugolskiej części miasta – wytłumaczyła, wzruszając odrobinę ramionami – Straszna maruda. Pilnowała nas; czy jemy w spokoju, czy przed posiłkiem jesteśmy grzeczni, a wieczorami czy nie buszujemy po korytarzu – pani Bones i jej naprawdę ciekawe życie; Anne pamiętała, że dzieci i tak lubiły grać jej na nosie, nawet ona, choć zwykle wolała unikać kłopotów – Na mnie może nie... nie często. Ale zdarzyło się, raz czy drugi... – krótkie parsknięcie towarzyszyło pokręceniu głową. Zabawne wspominki wcale-nie-zabawnych sytuacji spoczęły jednak gdzieś z boku, kiedy melodyjność głosu jej towarzyszki nawiedziła dziwna nuta.
Młoda Beddow zmarszczyła odrobinę brwi, zsuwając znów spojrzenie z rozciągającej się przed nimi, betonowej ścieżki, na lico Celine.
– Kim byłaś, Celine? – zapytała dopiero po chwili ciszy, lekko, jakby bała się ją spłoszyć, choć ta mimo eteryczności wcale łatwa do przegnania się nie wydawała. Zamilkła znów, pozwalając jej odpowiedzieć, a kiedy murek się skończył, zwinnie zeskoczyła w dół, równając krok z dziewczyną.
– Chciałabym, żeby wszystko wróciło do normalności. I żebyśmy z Peterem pojechali na plażę.
Tylko tyle i aż tyle.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Już miała obruszyć się na słowa Anne o tym, jak to historia potraktuje ją milczeniem, ale dziewczyna niebawem dodała wzmiankę o swoim szczęściu i Celine jedynie głośniej wypuściła powietrze przez nos, uśmiechając się szeroko. Tak lepiej.
- Małe marzenie, a jednak tak ogromne, prawda? - podjęła miękko i splotła ręce za plecami, wpatrując się w niebo wiszące nad ich głowami. Wedle wierzeń Anne gdzieś stamtąd, spomiędzy obłoków, spoglądała teraz na nie jej mama odziana w białą sukienkę, z błyszczącą aureolą i puszystymi skrzydłami wyrastającymi z pleców. Chyba niczego nie pomyliła? A nawet jeśli... To nieważne, nieistotne jak miała wyglądać w miejscu zwanym niebem, jeśli tylko pani Lovegood było tam dobrze. - Być szczęśliwym... Niezbyt pamiętam o co w tym chodzi - przyznała z cichym westchnieniem, ale nie pozwoliła, by nostalgia zbyt mocno wpełzła trucizną do głosu. Choć miała teraz pracę, jedzenie i dach nad głową, to okrutne wspomnienia zbyt mocno ciążyły na sercu, by Celine była w stanie spojrzeć w przyszłość. Tkwiła za to w przeszłości. Katowała się nią, katowała się przez nią.
Zaraz pokłoniła się nonszalancko kiedy Anne pochwaliła jej aktorską próbę i zachichotała pod nosem, z uwagą przysłuchując się tłumaczeniom towarzyszki. Sierociniec... Wychowywać się bez mamy i taty, jakie to musiało być trudne. A teraz nawet nie miała przy sobie starszego brata, który strzegł jej przed niebezpieczeństwem świata. Nawet mugolskiej części miasta chyba nie już było, wedle tego, co pisały gazety.
- Jakie psikusy były twoją zasługą? - zapytała, licząc, że pociągnięcie tematu nie sprawi Annie przykrości. Wręcz przeciwnie, chciała skupić się na tych lekkich, zabawnych wspomnieniach, nawet jeśli wieńczyły je kary wymierzane przez panią Bones czy kilka minut krzyków nad niesfornym uchem, które i tak nie zapamiętałoby reprymendy.
Szczęśliwy uśmiech stał się nagle nieco mętny, spojrzenie jakby nieobecne, utkwione wciąż w chmurach.
- Wiesz, byłam Odettą, Giselle, Julią, Esmeraldą, Clarą, Aurorą, Kopciuszkiem... Byłam baletnicą, Annie. A dzisiaj jestem już tylko Celine - westchnęła smutno. Tylko Celine. Pozbawioną domu, ojca, pasji i godności służką odratowaną z rynsztoku przez arystokratkę, której musiało zrobić się żal takiego kłębka nieszczęścia. Ile byłaby w stanie oddać, by powrócić do świata sprzed tatkowego aresztowania - jak Beddow pragnęła powrócić do boku ukochanego brata i razem z nim oglądać fale na piaszczystej plaży. Skinęła leciutko głową i zatrzymała się nagle wśród pięknych drzew, sięgnąwszy do torby, z której zaraz wydobyła cienki koc. - To ani normalność, ani plaża, ale... Masz ochotę na piknik? - zaproponowała Celine, po czym rozłożyła płachtę przyjemnego w dotyku materiału i rozłożyła ją niedaleko kilku wysokich drzew. Zaraz po tym wyciągnęła też zapakowane w brązowy papier przekąski. - Poprosiłam skrzaty o kilka kanapek, sama pewnie zrobiłabym jakąś truciznę - zaśmiała się w zażenowaniu. W opakowaniu znajdowały się cztery małe kanapki z chleba pszennego, dwie posmarowane masłem, z chudymi plastrami mięsa z gotowanej kurzej piersi, i dwie z twarogiem. Pomiędzy roślinnością, zwabiony zapachem, objawił się także bezpański kuguchar, który, węsząc w powietrzu, zbliżał się do nich nieufnie. - O, mamy kolegę - zauważyła z uśmiechem półwila.
- Małe marzenie, a jednak tak ogromne, prawda? - podjęła miękko i splotła ręce za plecami, wpatrując się w niebo wiszące nad ich głowami. Wedle wierzeń Anne gdzieś stamtąd, spomiędzy obłoków, spoglądała teraz na nie jej mama odziana w białą sukienkę, z błyszczącą aureolą i puszystymi skrzydłami wyrastającymi z pleców. Chyba niczego nie pomyliła? A nawet jeśli... To nieważne, nieistotne jak miała wyglądać w miejscu zwanym niebem, jeśli tylko pani Lovegood było tam dobrze. - Być szczęśliwym... Niezbyt pamiętam o co w tym chodzi - przyznała z cichym westchnieniem, ale nie pozwoliła, by nostalgia zbyt mocno wpełzła trucizną do głosu. Choć miała teraz pracę, jedzenie i dach nad głową, to okrutne wspomnienia zbyt mocno ciążyły na sercu, by Celine była w stanie spojrzeć w przyszłość. Tkwiła za to w przeszłości. Katowała się nią, katowała się przez nią.
Zaraz pokłoniła się nonszalancko kiedy Anne pochwaliła jej aktorską próbę i zachichotała pod nosem, z uwagą przysłuchując się tłumaczeniom towarzyszki. Sierociniec... Wychowywać się bez mamy i taty, jakie to musiało być trudne. A teraz nawet nie miała przy sobie starszego brata, który strzegł jej przed niebezpieczeństwem świata. Nawet mugolskiej części miasta chyba nie już było, wedle tego, co pisały gazety.
- Jakie psikusy były twoją zasługą? - zapytała, licząc, że pociągnięcie tematu nie sprawi Annie przykrości. Wręcz przeciwnie, chciała skupić się na tych lekkich, zabawnych wspomnieniach, nawet jeśli wieńczyły je kary wymierzane przez panią Bones czy kilka minut krzyków nad niesfornym uchem, które i tak nie zapamiętałoby reprymendy.
Szczęśliwy uśmiech stał się nagle nieco mętny, spojrzenie jakby nieobecne, utkwione wciąż w chmurach.
- Wiesz, byłam Odettą, Giselle, Julią, Esmeraldą, Clarą, Aurorą, Kopciuszkiem... Byłam baletnicą, Annie. A dzisiaj jestem już tylko Celine - westchnęła smutno. Tylko Celine. Pozbawioną domu, ojca, pasji i godności służką odratowaną z rynsztoku przez arystokratkę, której musiało zrobić się żal takiego kłębka nieszczęścia. Ile byłaby w stanie oddać, by powrócić do świata sprzed tatkowego aresztowania - jak Beddow pragnęła powrócić do boku ukochanego brata i razem z nim oglądać fale na piaszczystej plaży. Skinęła leciutko głową i zatrzymała się nagle wśród pięknych drzew, sięgnąwszy do torby, z której zaraz wydobyła cienki koc. - To ani normalność, ani plaża, ale... Masz ochotę na piknik? - zaproponowała Celine, po czym rozłożyła płachtę przyjemnego w dotyku materiału i rozłożyła ją niedaleko kilku wysokich drzew. Zaraz po tym wyciągnęła też zapakowane w brązowy papier przekąski. - Poprosiłam skrzaty o kilka kanapek, sama pewnie zrobiłabym jakąś truciznę - zaśmiała się w zażenowaniu. W opakowaniu znajdowały się cztery małe kanapki z chleba pszennego, dwie posmarowane masłem, z chudymi plastrami mięsa z gotowanej kurzej piersi, i dwie z twarogiem. Pomiędzy roślinnością, zwabiony zapachem, objawił się także bezpański kuguchar, który, węsząc w powietrzu, zbliżał się do nich nieufnie. - O, mamy kolegę - zauważyła z uśmiechem półwila.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kwitnący las
Szybka odpowiedź