Cmentarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Cmentarz
Cmentarz założony w erze wiktoriańskiej, bujnie porośnięty drzewami, krzakami oraz kwiatami i chwastami, które wyrosły tu wyłącznie w sposób naturalny. Otoczony jest kamiennym murkiem. Rzędy niezliczonych mogił ciągną się długimi sznurami przecinanymi alejkami, krzewami, żywopłotami i drzewami, podczas gdy zimna mgła przysłania niekiedy pole widzenia, mogłoby się zdawać, że cmentarz unosi się w powietrzu, gdzieś między chmurami, w tej ciszy, tym chłodzie. Niesamowite tło stanowią zapierające dech w piersiach widoki na panoramę Londynu, rozciągające się na południe od głównej stacji metra. Jest to jedno z największych i najstarszych miejsc pochowku w całej Wielkiej Brytanii. Architektura sięgająca dziewiętnastego wieku wzbudza ogromny podziw i jest inspiracją dla wielu artystów. Ta różnorodna sceneria od kilkunastu lat zaczęła powoli popadać w ruinę, zyskując jeszcze więcej na swym nietypowym uroku. W oddali, w jednym z zachodnich sektorów, znajduje się miejsce pochówku czarodziejów - osłonięte magią i rzędami brzóz, jeszcze cichsze i smutniejsze, z posągami aniołów, kamiennymi ławeczkami i wiecznie płonącymi ognikami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Pogoda była w sam raz na pogrzeb. Brzydka, szara, zniechęcająca. Ale nie padało. Tak jakby pogoda zdecydowała się odzwierciedlić stan mojego ducha. Nie płakałem. Nie byłem pewny czy jeszcze to potrafię. Kiedyś byłem pewien, że gdyby coś podobnego stało się mojemu synowi, nie umiałbym powstrzymałbym wściekłości. Zamiast tego nie czułem zupełnie nic. Byłem pusty, skamieniały w środku i z zewnątrz. Moja twarz przyklejona jak maska zdawała się zupełnie nie pasować do całej sytuacjib do pogrzebu. Rodzice nie powinni chować swoich dzieci.
Stałem w oddaleniu patrząc na kondukt, na nielicznych, którzy przyszli pożegnać Grahama, na Ramseya, syna, którego zyskałem niedawno. Życie bywało ironiczne, kiedy go poznawałem na wernisażu nie sądziłem, że niebawem znów okaże się, że znowu tylko jeden bliźniak będzie chodził po ziemi. Żałowałem, że moimi jedynymi wspomnieniami o Grahamie są te z jego dzieciństwa, że nie było mi dane wiedzieć, jakim był mężczyzną, że widząc jego trumnę miałem przed oczami małego chłopca, którego nosiłem na rękach, a nie czarodzieja, którym się stał. Nie wątpiłem, że był wspaniałym człowiekiem, ale osobiście się o tym nigdy nie przekonałem. Wiedziałem za to jedno, ktokolwiek zabił Grahama zapłaci mi za to z nawiązką. Łatwo będzie go obwinić za wszystko, znienawidzić. A ja będę mógł zastąpić mój brak żalu czymś równie silnym jak wściekłość, ale znacznie bardziej destrukcyjnym, pozwalającym działać dużo skuteczniej.
Stałem z boku i przeglądałem sie ceremoniałowi i nie mogłem powstrzymać się przed myślą, że to wszystko jest tylko niepotrzebną farsą, która ciągnie się tylko dla polepszenia samopoczucia ludzi, dla których Graham nie był nikim ważnym. Stali nad jego trumną udając, że jego śmierć w ogóle ich obeszła. Mieli własne życia i ważniejsze problemy niż jakiś nieboszczyk, który nie ma już na nic wpływu. Podszedłem wreszcie do krawędzi grobu przepuszczony prze milczące sylwetki o obcych twarzach. Nie zwracałem już uwagi na nic więcej. Był tylko mój zmarły syn i ja, który nie wiedziałem, co powinienm czuć. Miałem wyrzuty sumienia, teraz, gdy patrzyłem w zamknięte oczy Grahama i wiedziałem, że nie będzie mnie mógł nawet potępić za brak żałoby. Obiecywałem sobie w myślach, że nie zostawię tego tak po prostu, że znajdę winnych. Prawda jednak była brutalna, Graham był dla mnie obcym człowiekiem. Małego chłopca, którego nosiłem na rękach wiele lat temu zdążyłem już opłakać. Potrafiłem jedynie zmusić się do złości, że nie mogłem płakać po człowieku b na którego pogrzeb przyszedłem. Musiałem znaleźć winnego, żeby móc go znienawidzić i zemścić się za odebranie mi szansy na właściwe opłakanie syna.
Rzuciłem ziemię na trumnę, która stała sie ostatnim domem Grahama. Mogłem czuć lekką dumę, że syn, nawet jeśli go nie wychowałem, wyznawał przynajmniej częściowo moje poglądy. Bliżej mi jednak było do ulgi. I znowu żalu, nie z powodu jego śmierci, ale z uniemożliwienia mibpoznania go takim, jakim naprawdę był.
Nie wiem dokładnie, jak długo stałem głuchy i ślepy na świat wokół mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy wpatrując się w miejsce, w którym właśnie pobrzebałem człowieka, który był niegdyś najważniejszą osobą w moim życiu, a umarł jako ktoś zupełnie mi obcy. Odwróciłem się wreszcie od świeżego grobu. Słyszałem wymianę zdań, słyszałem każde słowo.
- Są ważne sprawy, są też chwile, które wypada uszanować - podszedłem, by stanąć przy synu. Żyjącym synu.
- Jeśli jednak sprawa jest dość pilna, by pozwalała na naruszanie zasad kultury - urwałem pozwalając sobie na nieco kpiący uśmiech. Kobiety nie wiedziały, czym są ważne sprawy. Wypachnione szlachcianki nie miały głów dostatecznie pojemnych, by zmieściło się w nich coś naprawdę istotnego.
Stałem w oddaleniu patrząc na kondukt, na nielicznych, którzy przyszli pożegnać Grahama, na Ramseya, syna, którego zyskałem niedawno. Życie bywało ironiczne, kiedy go poznawałem na wernisażu nie sądziłem, że niebawem znów okaże się, że znowu tylko jeden bliźniak będzie chodził po ziemi. Żałowałem, że moimi jedynymi wspomnieniami o Grahamie są te z jego dzieciństwa, że nie było mi dane wiedzieć, jakim był mężczyzną, że widząc jego trumnę miałem przed oczami małego chłopca, którego nosiłem na rękach, a nie czarodzieja, którym się stał. Nie wątpiłem, że był wspaniałym człowiekiem, ale osobiście się o tym nigdy nie przekonałem. Wiedziałem za to jedno, ktokolwiek zabił Grahama zapłaci mi za to z nawiązką. Łatwo będzie go obwinić za wszystko, znienawidzić. A ja będę mógł zastąpić mój brak żalu czymś równie silnym jak wściekłość, ale znacznie bardziej destrukcyjnym, pozwalającym działać dużo skuteczniej.
Stałem z boku i przeglądałem sie ceremoniałowi i nie mogłem powstrzymać się przed myślą, że to wszystko jest tylko niepotrzebną farsą, która ciągnie się tylko dla polepszenia samopoczucia ludzi, dla których Graham nie był nikim ważnym. Stali nad jego trumną udając, że jego śmierć w ogóle ich obeszła. Mieli własne życia i ważniejsze problemy niż jakiś nieboszczyk, który nie ma już na nic wpływu. Podszedłem wreszcie do krawędzi grobu przepuszczony prze milczące sylwetki o obcych twarzach. Nie zwracałem już uwagi na nic więcej. Był tylko mój zmarły syn i ja, który nie wiedziałem, co powinienm czuć. Miałem wyrzuty sumienia, teraz, gdy patrzyłem w zamknięte oczy Grahama i wiedziałem, że nie będzie mnie mógł nawet potępić za brak żałoby. Obiecywałem sobie w myślach, że nie zostawię tego tak po prostu, że znajdę winnych. Prawda jednak była brutalna, Graham był dla mnie obcym człowiekiem. Małego chłopca, którego nosiłem na rękach wiele lat temu zdążyłem już opłakać. Potrafiłem jedynie zmusić się do złości, że nie mogłem płakać po człowieku b na którego pogrzeb przyszedłem. Musiałem znaleźć winnego, żeby móc go znienawidzić i zemścić się za odebranie mi szansy na właściwe opłakanie syna.
Rzuciłem ziemię na trumnę, która stała sie ostatnim domem Grahama. Mogłem czuć lekką dumę, że syn, nawet jeśli go nie wychowałem, wyznawał przynajmniej częściowo moje poglądy. Bliżej mi jednak było do ulgi. I znowu żalu, nie z powodu jego śmierci, ale z uniemożliwienia mibpoznania go takim, jakim naprawdę był.
Nie wiem dokładnie, jak długo stałem głuchy i ślepy na świat wokół mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy wpatrując się w miejsce, w którym właśnie pobrzebałem człowieka, który był niegdyś najważniejszą osobą w moim życiu, a umarł jako ktoś zupełnie mi obcy. Odwróciłem się wreszcie od świeżego grobu. Słyszałem wymianę zdań, słyszałem każde słowo.
- Są ważne sprawy, są też chwile, które wypada uszanować - podszedłem, by stanąć przy synu. Żyjącym synu.
- Jeśli jednak sprawa jest dość pilna, by pozwalała na naruszanie zasad kultury - urwałem pozwalając sobie na nieco kpiący uśmiech. Kobiety nie wiedziały, czym są ważne sprawy. Wypachnione szlachcianki nie miały głów dostatecznie pojemnych, by zmieściło się w nich coś naprawdę istotnego.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ludzie podchodzili, oddalali się. Ci znani i ci kompletnie obcy. Sypali drobinki ziemi na drewnianą trumnę, a głuchy odgłos niknął gdzieś w szeptach ludzi, którzy znajdowali się dookoła. Spoglądali na tych stojących najbliżej, kiwali głowami w niewypowiedzianych wyrazach współczucia, które dla nich wcale nie miały znaczenia. Żegnali go bowiem Ci, którzy patrzyli na jego utratę jak na wypalone miejsce w drzewie genealogicznym, zniknięcie człowieka, który był i coś dla nich znaczył. Lecz ile? Znacznie mniej niż powinien. Brakło czasu by to zmienić.
Docierały do niego słowa lady Ollivander, tak samo jak jego małej Mii, która wwiercała w niego przy tym ciężkie spojrzenie. Nie reagował bo to nie miało najmniejszego sensu.
Stać cię na coś więcej.
Obrócił głowę gdzieś w bok, przeczesując nieobecnym spojrzeniem opustoszałą przestrzeń cmentarza pełnego obcych dusz, niewidzialnych spojrzeń. Czuł ich. Czuł ich wszystkich.
Spójrz w górę. Popatrz na ciemniejące chmury, tak napęczniałe od późnozimowego deszczu, który lada chwila spadnie na ziemię. Spójrz w niebo i dojrzyj popychane wiatrem obłoki, dostrzeż uciekający czas i to wszystko, co podąża wraz z nim. Ludzie przychodzą i odchodzą, zostawiając po sobie marną cząstkę niewartą zapamiętania. A co Ty zostawisz po sobie, gdy odejdziesz z tego świata? Jaka będzie Twoja spuścizna?
Rozwiązanie sprawy pozostawił im. Niech się dogadają, lub nie rozmawiają ze sobą wcale. Były gdzieś... poza nim, gdzieś obok, nie dotykając go nawet.
Powróciwszy spojrzeniem do grobu doszukiwał się wyłażącej z czeluści ciemności, prawie dostrzegając macki, które wyciągała w ich — jego — kierunku. Czas biegł powoli, wszystko zwalniało, a on miał wrażenie, że zaraz się zatrzyma i utknie tu na dobre, wśród zmarzniętych kwiatów, urzędnika, który zatrzasnął swoją magiczną księgę, wśród ludzi, których niekoniecznie chciał oglądać. Nie musiał patrzeć na te twarze, słuchać wymiany zdań, czuć kogokolwiek obok siebie. Miał ochotę odwrócić się i odejść. Stał jednak w bezruchu, czując ciepło narzeczonej, czując słodki zapach kuzynki i chłód tego miejsca.
Utkwił w nim spojrzenie, gdy się zjawił, tak jak wszyscy inni spychając garstkę ziemi w tym symbolicznym geście. Jednostki wokół rozmyły się, tworząc dla niego tło i na ten jeden moment wskazówka zegarka stanęła. Świat się zatrzymał.
Kiedy spotkał go po raz pierwszy na wernisażu zadziało się z nim coś dziwnego. Miał wrażenie, że jego obecność coś obudziła, coś w nim drgnęło. Tęsknota za utraconą szansą może? Z czasem próbował zrozumieć, dlaczego tak zareagował, aż w końcu całkowicie o tym zapomniał, powalając by cząsteczki wspomnień się rozszczepiły i zostały zepchnięte w ten nieistotny obszar podświadomości.
Niewarte roztrząsania, niekoniecznie porządane.
Dziś po prostu stał i patrzył na niego, oswojony już z jego obecnością, choć nie miał szansy z nim przebywać. Ochłonął już z myślą, ze żyje, spotkał go i jest tuż obok, kroczy gdzieś własnymi ścieżkami, tak jak on do tej pory robił.
Dźwięk jego głosu wywołał drgania w powietrzu dookoła. A on wciąż na niego patrzył, bez jednego mrugnięcia.
— Powinienem Was chyba przedstawić — odezwał się w końcu tym samym, pełnym marazmu tonem, pozbywając się lekkiej chrypy na zastanej krtani. — To ojciec Grahama. — Mój ojciec.Zwrócił się do niego krótko:— Bardzo mi przykro — że straciłeś syna, dziedzica, kogoś kogo może kochałeś, na kim Ci zależało, swojego pierworodnego, drogocenny czas i wysyłek by tu przyjść, szansę by się z nim spotkać, porozmawiać choćby jeden raz, nadzieję na zmianę, możliwości. Ale nie jest mi przykro, że Graham nie żyje.
Dopiero w tej chwili mrugnął i przeniósł wzrok na Miię, która miała w końcu okazję poznać krewnego, kogoś kto mógł ją wiele nauczyć, kto jeśli by tylko chciał przemówiłby jej w końcu do rozsądku.
Docierały do niego słowa lady Ollivander, tak samo jak jego małej Mii, która wwiercała w niego przy tym ciężkie spojrzenie. Nie reagował bo to nie miało najmniejszego sensu.
Stać cię na coś więcej.
Obrócił głowę gdzieś w bok, przeczesując nieobecnym spojrzeniem opustoszałą przestrzeń cmentarza pełnego obcych dusz, niewidzialnych spojrzeń. Czuł ich. Czuł ich wszystkich.
Spójrz w górę. Popatrz na ciemniejące chmury, tak napęczniałe od późnozimowego deszczu, który lada chwila spadnie na ziemię. Spójrz w niebo i dojrzyj popychane wiatrem obłoki, dostrzeż uciekający czas i to wszystko, co podąża wraz z nim. Ludzie przychodzą i odchodzą, zostawiając po sobie marną cząstkę niewartą zapamiętania. A co Ty zostawisz po sobie, gdy odejdziesz z tego świata? Jaka będzie Twoja spuścizna?
Rozwiązanie sprawy pozostawił im. Niech się dogadają, lub nie rozmawiają ze sobą wcale. Były gdzieś... poza nim, gdzieś obok, nie dotykając go nawet.
Powróciwszy spojrzeniem do grobu doszukiwał się wyłażącej z czeluści ciemności, prawie dostrzegając macki, które wyciągała w ich — jego — kierunku. Czas biegł powoli, wszystko zwalniało, a on miał wrażenie, że zaraz się zatrzyma i utknie tu na dobre, wśród zmarzniętych kwiatów, urzędnika, który zatrzasnął swoją magiczną księgę, wśród ludzi, których niekoniecznie chciał oglądać. Nie musiał patrzeć na te twarze, słuchać wymiany zdań, czuć kogokolwiek obok siebie. Miał ochotę odwrócić się i odejść. Stał jednak w bezruchu, czując ciepło narzeczonej, czując słodki zapach kuzynki i chłód tego miejsca.
Utkwił w nim spojrzenie, gdy się zjawił, tak jak wszyscy inni spychając garstkę ziemi w tym symbolicznym geście. Jednostki wokół rozmyły się, tworząc dla niego tło i na ten jeden moment wskazówka zegarka stanęła. Świat się zatrzymał.
Kiedy spotkał go po raz pierwszy na wernisażu zadziało się z nim coś dziwnego. Miał wrażenie, że jego obecność coś obudziła, coś w nim drgnęło. Tęsknota za utraconą szansą może? Z czasem próbował zrozumieć, dlaczego tak zareagował, aż w końcu całkowicie o tym zapomniał, powalając by cząsteczki wspomnień się rozszczepiły i zostały zepchnięte w ten nieistotny obszar podświadomości.
Niewarte roztrząsania, niekoniecznie porządane.
Dziś po prostu stał i patrzył na niego, oswojony już z jego obecnością, choć nie miał szansy z nim przebywać. Ochłonął już z myślą, ze żyje, spotkał go i jest tuż obok, kroczy gdzieś własnymi ścieżkami, tak jak on do tej pory robił.
Dźwięk jego głosu wywołał drgania w powietrzu dookoła. A on wciąż na niego patrzył, bez jednego mrugnięcia.
— Powinienem Was chyba przedstawić — odezwał się w końcu tym samym, pełnym marazmu tonem, pozbywając się lekkiej chrypy na zastanej krtani. — To ojciec Grahama. — Mój ojciec.Zwrócił się do niego krótko:— Bardzo mi przykro — że straciłeś syna, dziedzica, kogoś kogo może kochałeś, na kim Ci zależało, swojego pierworodnego, drogocenny czas i wysyłek by tu przyjść, szansę by się z nim spotkać, porozmawiać choćby jeden raz, nadzieję na zmianę, możliwości. Ale nie jest mi przykro, że Graham nie żyje.
Dopiero w tej chwili mrugnął i przeniósł wzrok na Miię, która miała w końcu okazję poznać krewnego, kogoś kto mógł ją wiele nauczyć, kto jeśli by tylko chciał przemówiłby jej w końcu do rozsądku.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie chciała już reagować. Czy to obojętnym czy zirytowanym spojrzeniem. Była nieproszonym gościem i była tego świadoma, ale zjawienie się tutaj to jeden z obowiązków jakie musiała spełnić, choć wcale nie miała na to ochoty. Wiedziała o śmierci Grahama wcześniej niż Mia, Ramsey i Vitalij, bo znalazła jego ciało i gdyby zapewne nie był dla niej istotny, to dzisiaj po raz kolejny wmówiłaby ojcu, że źle się czuje i nie stać jej na to, by zjawić się na cmentarzu.
Czy czuła zawód? Ogromny, ale to tylko dlatego, że uświadomiła sobie zbyt wiele istotnych spraw, kiedy tak stała obok nich i wsłuchiwała się w nawet te szeptane słowa. Uśmiechnęła się kącikowo, gdy padło to jakże znaczące stwierdzenie, a następnie spuściła wzrok. Teraz także dotyk młodej czarownicy przestał ją drażnić, tak jak początkowo, bo czy taki nie mógł być finał? Mulciber spotkałby na swej drodze kogoś lepszego, a Katya po raz kolejny zniknęłaby z Londynu, tylko tym razem na dobre. Nie skomentowała więc słów dziewczęcia, które ją dotknęły, bo szybko zreflektowała się, że przecież jest tylko nic nie znaczącą komórką społeczeństwa, która nie wie o niczym. Wydaje osądy i szczeka jak mały kundel, którego nie stać na więcej. Rzuca słowa, bo jest skrzywdzona i zbyt butna, ale Ollivander nie chciała po raz kolejny wtrącać się do jakiejkolwiek dyskusji. Dla niej temat był skończony.
Odwróciła lekko głowę w stronę nowoprzybyłego mężczyzny, a gdy usłyszała jego słowa, przygryzła policzek od środka. Nie odzywała się. Przyjęła oczywisty fakt, że nieznajomy jest ojcem jej dawnego mentora i skinęła mu jedynie głową. To nie był czas, by się spoufalać, toteż wypuściła powietrze ze świstem, a następnie odsunęła się od narzeczonego na bezpieczną odległość.
- Szczere wyrazy współczucia - zwróciła się do niego i skinęła lekko głową. Powinna dodać coś jeszcze, prawda? I wiedziała, że to czas najwyższy, bo jej obecność była tutaj całkowicie zbędna. Przyszła pożegnać się z człowiekiem, który niegdyś wiele dla niej znaczył i pomógł w tym, co okazało się być pasją. Dzisiaj nie było ani Grahama, ani nastoletniej mrzonki. - Proszę mi wybaczyć mój nietakt - dodała spokojnie, aż w końcu stanęła w odpowiednim miejscu, by zwrócić się do obu panów, których obejmowała mętnym spojrzeniem. Wiedziała, że nie dostanie szansy wyrzucenia z siebie swoich informacji, które dotyczyły także ich, bo wszystko co wypowiedziała cała trójka dało jasny pogląd, że czas na nią i powinna znaleźć sie z dala od rodziny, do której nie należała. - Wierzę, że Ministerstwo dołoży wszelkich starań, by odnaleźć winowajcę- powiedziała beznamiętnym tonem, a zaraz potem dygnęła lekko, jakby w geście pożegnania. - Powinnam już wrócić do Lancashire, pańska kuzynka miała rację - ten dzień należy spędzić z bliskimi - i taka była prawda. Nie pasowała tutaj, stąd marzyła by jak najszybciej uciec i zatopić się we własnym świecie niepewności, bo im dalej wysuwała się na ląd, tym mocniej zatracała się w poczuciu bezpieczeństwa. Podeszła jeszcze do krawędzi grobu, by wrzucić białą lilię do środka i pozostawić tyle, choć i takie czyny nie miały wartości. Było w końcu po wszystkim. - Do widzenia panom - zwróciła się jeszcze do Vitalija i Ramseya, a następnie wyminęła ich szybkim krokiem.
Ucieczka była jedynym rozwiązaniem.
/zt K.
Czy czuła zawód? Ogromny, ale to tylko dlatego, że uświadomiła sobie zbyt wiele istotnych spraw, kiedy tak stała obok nich i wsłuchiwała się w nawet te szeptane słowa. Uśmiechnęła się kącikowo, gdy padło to jakże znaczące stwierdzenie, a następnie spuściła wzrok. Teraz także dotyk młodej czarownicy przestał ją drażnić, tak jak początkowo, bo czy taki nie mógł być finał? Mulciber spotkałby na swej drodze kogoś lepszego, a Katya po raz kolejny zniknęłaby z Londynu, tylko tym razem na dobre. Nie skomentowała więc słów dziewczęcia, które ją dotknęły, bo szybko zreflektowała się, że przecież jest tylko nic nie znaczącą komórką społeczeństwa, która nie wie o niczym. Wydaje osądy i szczeka jak mały kundel, którego nie stać na więcej. Rzuca słowa, bo jest skrzywdzona i zbyt butna, ale Ollivander nie chciała po raz kolejny wtrącać się do jakiejkolwiek dyskusji. Dla niej temat był skończony.
Odwróciła lekko głowę w stronę nowoprzybyłego mężczyzny, a gdy usłyszała jego słowa, przygryzła policzek od środka. Nie odzywała się. Przyjęła oczywisty fakt, że nieznajomy jest ojcem jej dawnego mentora i skinęła mu jedynie głową. To nie był czas, by się spoufalać, toteż wypuściła powietrze ze świstem, a następnie odsunęła się od narzeczonego na bezpieczną odległość.
- Szczere wyrazy współczucia - zwróciła się do niego i skinęła lekko głową. Powinna dodać coś jeszcze, prawda? I wiedziała, że to czas najwyższy, bo jej obecność była tutaj całkowicie zbędna. Przyszła pożegnać się z człowiekiem, który niegdyś wiele dla niej znaczył i pomógł w tym, co okazało się być pasją. Dzisiaj nie było ani Grahama, ani nastoletniej mrzonki. - Proszę mi wybaczyć mój nietakt - dodała spokojnie, aż w końcu stanęła w odpowiednim miejscu, by zwrócić się do obu panów, których obejmowała mętnym spojrzeniem. Wiedziała, że nie dostanie szansy wyrzucenia z siebie swoich informacji, które dotyczyły także ich, bo wszystko co wypowiedziała cała trójka dało jasny pogląd, że czas na nią i powinna znaleźć sie z dala od rodziny, do której nie należała. - Wierzę, że Ministerstwo dołoży wszelkich starań, by odnaleźć winowajcę- powiedziała beznamiętnym tonem, a zaraz potem dygnęła lekko, jakby w geście pożegnania. - Powinnam już wrócić do Lancashire, pańska kuzynka miała rację - ten dzień należy spędzić z bliskimi - i taka była prawda. Nie pasowała tutaj, stąd marzyła by jak najszybciej uciec i zatopić się we własnym świecie niepewności, bo im dalej wysuwała się na ląd, tym mocniej zatracała się w poczuciu bezpieczeństwa. Podeszła jeszcze do krawędzi grobu, by wrzucić białą lilię do środka i pozostawić tyle, choć i takie czyny nie miały wartości. Było w końcu po wszystkim. - Do widzenia panom - zwróciła się jeszcze do Vitalija i Ramseya, a następnie wyminęła ich szybkim krokiem.
Ucieczka była jedynym rozwiązaniem.
/zt K.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Wolała patrzeć w dół. Na ciemność jątrzącą błotną breję, na zadrę w ziemi, w której teraz krył się jeden z jej kuzynów, ułożony tuż obok...jej brata. Zacisnęła gwałtownie usta, powstrzymując falę wspomnień, przed którą uparcie się broniła. I uciekała. Knykcie pobielały od zaciskania dłoni w pięści, a potem rozluźnić, czując jak mrowienie w palcach przypomniało, że za długo, boleśnie spinała mięśnie. Poruszyła się niespokojnie, przypominając o oddechu, który z niewiadomych przyczyn także wstrzymała swój bieg, gdy zatopiła spojrzenie w grobowej czeluści pod stopami. Coś bardziej zimnego, niż rwące, wilgotne powiewy wiatru, targnęło jej ciałem. Zadrżała, by na koniec, gniewnie pokręcić głową, jakby własnie budziła się z nocnego koszmaru. Kolejnego dzisiaj. Jak widać, rzeczywistość lubiła ją nimi dręczyć nie tylko podczas snu.
Milczeniem odpowiedziała na milczenie Ramseya. Nie musiał jej odpowiadać, żeby poznała odpowiedź. Nawet w milczeniu potrafił być wymowny. I w oczach, które ziały wibrującą szarością bardziej znaczącą niż jakiekolwiek słowa. Mroziły i rozgrzewały, topiły i wyciągały na powierzchnię. Wszystko razem, stłumione w lustrach stalowej barwy. Tylko obecność arystokratki i wzrok utkwiony w jej sylwetce brudził obraz, który znała, a który był jej bliski. Drażniła ją obecność, której być nie powinno. Ale prawdą byłoby powiedzieć, że podobnymi uczuciami chłostała większość zgromadzonych, niemal mglistych sylwetek, które pojawiały się na cmentarzu i znikały. Jak duchy, przywołane dziwnym, nęcącym je pokarmem. Nowej duszy.
Ciche, ale mocne kroki zaalarmowały ją niemal od razu. Nie rozumiała tylko dlaczego. Patrzyła z mieszanką niepokoju i tęsknoty? na męską postać, która zbliżyła się do zebranych przy samym grobie. Nie wiedziała dlaczego jej gniewne spojrzenie taksowało z wyrobionym, Mulciberowym chłodem czarodzieja, emanującego niezaprzeczalną siłą, pewnością, stanowczością i...czymś znajomym, co bardzo dawno temu odkryła w...ojcu. Nie rozumiała a mimo to czuła ciche, ledwie słyszalne głosy z tyłu głowy, że o to ma przed sobą kogoś wyjątkowego. Tym bardziej, że Ramsey wydawał się być całkowicie spokojny o obecność mężczyzny.
Milczała więc, gdy nieznajomy? odezwał się. I tym samym milczeniem przyznawała mu zgodę. Było w nim coś fascynującego, a jednocześnie strasznego. I obie wartości przyjmowała jako pełne i właściwe. A zrozumienie niejasnego do tej pory wrażenia znajomości - nabrało sensu, chociaż pewna była, że nigdy nie spotkała mężczyzny. Mulciber. Ojciec Grahama. Przenosiła spojrzenie to na egzekutora, to na...kolejnego kuzyna? dalekiego wuja?
- Witam panie Mulciber - odpowiedziała w końcu z nieznaną nawet dla niej samej nutą szacunku, który okazywać mogła wyłącznie rodzinie. Tę samą, którą uczył ją ojciec Krwi nie oszukasz. Nie musiała mówić o wyrazach współczucia. Nie próbowała sztucznie słać kondolencji. Łączyło ich nazwisko i pokrewieństwo, które wciąż pozostawało dla niej tajemnicą. Za odchodzącą szlachcianką nie tęskniła, ale zaskarbiła sobie niewielką porcję neutralnej aprobaty, gdy w końcu usunęła się z widoku. Uciekła, jak kundel z podkulonym ogonem.
Sama stała w miejscu, nie odsuwając się bardziej, ale i nie skracając dystansu, który dzielił ją od mężczyzn. Trwała w oczekiwaniu. Niezrozumiałym, zamglonym i ...właściwym. Nieme pytanie trwało w powietrzu, odbijając się od ich sylwetek i wracając do punktu wyjścia.
Milczeniem odpowiedziała na milczenie Ramseya. Nie musiał jej odpowiadać, żeby poznała odpowiedź. Nawet w milczeniu potrafił być wymowny. I w oczach, które ziały wibrującą szarością bardziej znaczącą niż jakiekolwiek słowa. Mroziły i rozgrzewały, topiły i wyciągały na powierzchnię. Wszystko razem, stłumione w lustrach stalowej barwy. Tylko obecność arystokratki i wzrok utkwiony w jej sylwetce brudził obraz, który znała, a który był jej bliski. Drażniła ją obecność, której być nie powinno. Ale prawdą byłoby powiedzieć, że podobnymi uczuciami chłostała większość zgromadzonych, niemal mglistych sylwetek, które pojawiały się na cmentarzu i znikały. Jak duchy, przywołane dziwnym, nęcącym je pokarmem. Nowej duszy.
Ciche, ale mocne kroki zaalarmowały ją niemal od razu. Nie rozumiała tylko dlaczego. Patrzyła z mieszanką niepokoju i tęsknoty? na męską postać, która zbliżyła się do zebranych przy samym grobie. Nie wiedziała dlaczego jej gniewne spojrzenie taksowało z wyrobionym, Mulciberowym chłodem czarodzieja, emanującego niezaprzeczalną siłą, pewnością, stanowczością i...czymś znajomym, co bardzo dawno temu odkryła w...ojcu. Nie rozumiała a mimo to czuła ciche, ledwie słyszalne głosy z tyłu głowy, że o to ma przed sobą kogoś wyjątkowego. Tym bardziej, że Ramsey wydawał się być całkowicie spokojny o obecność mężczyzny.
Milczała więc, gdy nieznajomy? odezwał się. I tym samym milczeniem przyznawała mu zgodę. Było w nim coś fascynującego, a jednocześnie strasznego. I obie wartości przyjmowała jako pełne i właściwe. A zrozumienie niejasnego do tej pory wrażenia znajomości - nabrało sensu, chociaż pewna była, że nigdy nie spotkała mężczyzny. Mulciber. Ojciec Grahama. Przenosiła spojrzenie to na egzekutora, to na...kolejnego kuzyna? dalekiego wuja?
- Witam panie Mulciber - odpowiedziała w końcu z nieznaną nawet dla niej samej nutą szacunku, który okazywać mogła wyłącznie rodzinie. Tę samą, którą uczył ją ojciec Krwi nie oszukasz. Nie musiała mówić o wyrazach współczucia. Nie próbowała sztucznie słać kondolencji. Łączyło ich nazwisko i pokrewieństwo, które wciąż pozostawało dla niej tajemnicą. Za odchodzącą szlachcianką nie tęskniła, ale zaskarbiła sobie niewielką porcję neutralnej aprobaty, gdy w końcu usunęła się z widoku. Uciekła, jak kundel z podkulonym ogonem.
Sama stała w miejscu, nie odsuwając się bardziej, ale i nie skracając dystansu, który dzielił ją od mężczyzn. Trwała w oczekiwaniu. Niezrozumiałym, zamglonym i ...właściwym. Nieme pytanie trwało w powietrzu, odbijając się od ich sylwetek i wracając do punktu wyjścia.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ci ludzie nie wiedzieli, nie mieli o niczym pojęcia. Pewnie myśleli, że byłem daleką rodziną Grahama, może wujem. Nikt ni pomyślał, że oto właśnie straciłem syna. Widziałem te niepewne spojrzenia, które mi rzucali, gdy widzieli mnie tak blisko grobu. Niektórzy kiwali głowami, inni mamrotali ciche kondolencje nieumiejętnie złożone w zdania, w których przemilczeli ich adresata. Chciałem, żeby wszyscy zniknęli jak najszybciej. Nie obchodziło nie czy dowiedzą się kiedykolwiek, jak bardzo uważałem, że nie powinni się tu znaleźć albo, że nie potrafiłem należycie opłakać własnego dziecka. Powstrzymywałem się od wyciągnięcia różdżki i wypędzenia ich z cmentarza, żeby móc zostać samemu, wreszcie zebrać myśli i spróbować ułożyć świat na nowo. Miałem wrażenie, że od czasów opuszczenia murów Tower wszystko, co udało mi się zbudować w końcu się waliło. Spod nóg uciekał mi każdy stabilny grunt, jaki na chwilę znajdowałem. Po prawie roku jednak czas najwyższy chyba zrozumieć, że taka oto specyfika współczesnego świata. Wszystko ulotne i chwiejne. Budować trzeba na niepewności i wahaniu, a kiedy grunt ucieka, ewakuować się do innych ulotnych rzeczy i przyczepiać się na jak najdłużej, może tym razem do końca. Nie było stałych. Może nie było ich nigdy, a ja po prostu zmądrzałem na stare lata. Ciekawe czy Graham zdążył to odkryć. Czy może odszedł w przekonaniu, że zostawił po sobie coś solidnego na tym świecie, coś, co trzymać go w nim będzie na zawsze, nawet po śmierci. Szkoda, że pamięć jest najbardziej ulotną z pewności.
Ludzie odchodzili, znikali. Wreszcie. Robiło się pusto. Mogłem napawać się obecnością Ramseya. W końcu w tym zwykło szukać się pociechy, w bliskich. Tylko, że tego syna znałem jeszcze mniej niż tego, którego wspólnie właśnie pogrzebaliśmy. Nie, nie napawałem się. Czułem może lekką satysfakcję, że nie stoję tu sam wśród całkiem obcych twarzy, ale do szukania oparcia było mi daleko. Nie przewidywałem wpadania sobie w ramiona i łzawych wspomnień o Grahamie zapitych szklanką ognistej i jeszcze odrobiną goryczy. Podejmowałem za to jego grę przed kobietą, która tak bardzo zwlekała z odejściem twierdząc, że ma ważniejsze rzeczy. Każdy miał. Zwykły szacunek jednak i wychowanie nakazywało uszanowanie żałoby. W końcu nie mogła wiedzieć, że tak naprawdę żadnej nie obchodzę. Nie pytałem o to Ramseya. Nie wiedziałem, co łączyło go z Grahamem. Nawet tego nie wiedziałem. Zmartwychwstały po zdawałoby się wiekach tkwiłem w niewiedzy i nic nie zanosiło się na zmianę.
- Wzajemnie. Tragedia, stracić brata - skinąłem głową w podziękowaniu za słowa syna. Mój zachrypnięty głos brzmiał zaś pusto. Wyprany z emocji jak ja, nieprzywykły do rozbrzmiewania poza celą, w której byłem jego jedynym słuchaczem.
- Ministerstwo może się gonić - postarałem się brzmieć jak najuprzejmiej, gdy odpalałem papierosa żegnając kobietę. Milczałem czekając aż zniknie. Napawałem się dymem papierosów i w zamyśleniu spoglądałem gdzieś w odległe części cmentarza. Tak, Ministerstwo może się gonić, sam poradzę sobie z pomszczeniem śmierci syna. Nie potrzebuję do tego nieudolnej administracji, która zamiast zająć się czymś pożytecznym lata za własnym ogonem.
- Ignotus Mulciber - przedstawiłem się młodej kobiecie, gdy ta obiecująca ministerialną pomoc zniknęła. Patrzyłem na nią z góry, z wyczekiwaniem wymalowanym na twarzy. Jej oblicze było dla mnie całkowicie obce, nawet jeśli sugerowała, że jest rodziną Ramseya, moją być nie musiała. Musiałem jednak dowiedzieć się, komu wyjawiłem moją tożsamość. Może był to dobry moment, żeby skończyć z Vitalijem. Służyć miał tylko ustabilizowaniu życia zanim ponownie do niego wrócę. Ale skoro jest to niemożliwe, może lepiej Karkarowa odstawić w kąt, z którego będzie mógł obserwować moje próby łapania względnej równowagi.
Ludzie odchodzili, znikali. Wreszcie. Robiło się pusto. Mogłem napawać się obecnością Ramseya. W końcu w tym zwykło szukać się pociechy, w bliskich. Tylko, że tego syna znałem jeszcze mniej niż tego, którego wspólnie właśnie pogrzebaliśmy. Nie, nie napawałem się. Czułem może lekką satysfakcję, że nie stoję tu sam wśród całkiem obcych twarzy, ale do szukania oparcia było mi daleko. Nie przewidywałem wpadania sobie w ramiona i łzawych wspomnień o Grahamie zapitych szklanką ognistej i jeszcze odrobiną goryczy. Podejmowałem za to jego grę przed kobietą, która tak bardzo zwlekała z odejściem twierdząc, że ma ważniejsze rzeczy. Każdy miał. Zwykły szacunek jednak i wychowanie nakazywało uszanowanie żałoby. W końcu nie mogła wiedzieć, że tak naprawdę żadnej nie obchodzę. Nie pytałem o to Ramseya. Nie wiedziałem, co łączyło go z Grahamem. Nawet tego nie wiedziałem. Zmartwychwstały po zdawałoby się wiekach tkwiłem w niewiedzy i nic nie zanosiło się na zmianę.
- Wzajemnie. Tragedia, stracić brata - skinąłem głową w podziękowaniu za słowa syna. Mój zachrypnięty głos brzmiał zaś pusto. Wyprany z emocji jak ja, nieprzywykły do rozbrzmiewania poza celą, w której byłem jego jedynym słuchaczem.
- Ministerstwo może się gonić - postarałem się brzmieć jak najuprzejmiej, gdy odpalałem papierosa żegnając kobietę. Milczałem czekając aż zniknie. Napawałem się dymem papierosów i w zamyśleniu spoglądałem gdzieś w odległe części cmentarza. Tak, Ministerstwo może się gonić, sam poradzę sobie z pomszczeniem śmierci syna. Nie potrzebuję do tego nieudolnej administracji, która zamiast zająć się czymś pożytecznym lata za własnym ogonem.
- Ignotus Mulciber - przedstawiłem się młodej kobiecie, gdy ta obiecująca ministerialną pomoc zniknęła. Patrzyłem na nią z góry, z wyczekiwaniem wymalowanym na twarzy. Jej oblicze było dla mnie całkowicie obce, nawet jeśli sugerowała, że jest rodziną Ramseya, moją być nie musiała. Musiałem jednak dowiedzieć się, komu wyjawiłem moją tożsamość. Może był to dobry moment, żeby skończyć z Vitalijem. Służyć miał tylko ustabilizowaniu życia zanim ponownie do niego wrócę. Ale skoro jest to niemożliwe, może lepiej Karkarowa odstawić w kąt, z którego będzie mógł obserwować moje próby łapania względnej równowagi.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ludzie do nich podchodzili, składali kondolencje. Wypowiadali słowa, które nie miały żadnego znaczenia. Wymieniali się w uprzejmościach jak dzieci na stołówce, kiedy przychodzą po dokładkę. Porcję tego, porcję tamtego, wyrazy współczucia, do widzenia. Stali w oczekiwaniu na swoją kolej, a Ci, którzy mieli przyjmować wyrazy współczucia, wcale go nie odczuwali. Niechaj zakończy się ta farsa.
Zaczęło się robić pusto. I cicho. Spojrzał na swoją narzeczoną w nieopisanym skupieniu, próbując zrozumieć, o co jej tak naprawdę chodzi. Bez pytania nic nie pojmie. A szkoda. Tylko dziś nie chciał pytać. Mógłby się nie odzywać jakoś w ogóle. Zamknąć w jakiejś jaskini, w której nikt niczego by nie chciał, a on nie musiałby pozostawać czujny i ważny, na ruchy innych. Lecz skoro Graham go nie obchodził, skąd ten wisielczy nastrój? Może pogrzeby grzebały jego dobre samopoczucie, którego pozostałości winien szukać w grobowym dole. A może po prostu chodziło o marnowanie czasu.
Powodził za nią wzrokiem, marszcząc brwi z wyraźnym niezadowoleniem. Powinna tu zostać i tkwić u jego boku. Głaskać jego ramię i przejmować się tym, czym on nie potrafił. To był jej obowiązek, jako narzeczonej. A jednak odczuł ulgę, że poszła.
Obecność ojca wprawiała w drganie krew w jego żyłach. Spojrzał na niego, gdy wymienił z nim grzeczność. Patrzenie mu w oczy było jak stanie na parapecie małego okienka na szczycie Big Bena. Nie chciał patrzeć w dół. Widział to wszystko w jego ciemnych tęczówkach. Ten widok, który paraliżował. Graham sprowadził go na ziemię.
- Nie byliśmy zbyt blisko - wyjaśnił na wszelki wypadek, jakby go to interesowało. Mia przecież wiedziała, jakie relacje go łączyły zbratem. Odzyskanym, odnalezionym, zupełnie niezrozumianym. Próbowali, nie wyszło. Trudno kogokolwiek winić. Kiedy się dowiedzieli niewiele mieli ze sobą wspólnego. Wychowani w innym środowisku, odbiegający od siebie w zachowaniu i przekonaniach. Myślał, że Tom ich łączył, ale tu też widniał znak zapytania. Kto wie, co tak naprawdę myślał Graham?
Spojrzał na Mię, gdy jego ojciec się przedstawił. Ignotus. W jego ustach brzmiało dumnie. Ich wspólne nazwisko brzmiało dumnie, pomimo wszystko. I utożsamiał się z tym teraz bardziej niż kiedykolwiek, gdy tkwili tu we czwórkę. No bo Graham wciąż z nimi był, kilka metrów niżej.
Obserwował dziewczynę, jej reakcję. Wiedział, że chciała go poznać. Nie bardziej niż on sam. Cień uśmiechu pojawił się nawet na jego twarzy, gdy jej się przyglądał. Miał dziwne wrażenie, że ta chwila wiele dla niej znaczyła, a Ignotus zapełni wyrwę w jej świadomości. Na pewno mieli sobie wiele do opowiedzenia.
- To jest Mia. Mia Mulciber - powiedział, choć wiedział, że poradzi sobie sama. Dotknął dłonią jej pleców, a później spoważniał. - Jest zimno- mruknął upominająco, cicho, tylko do niej, a to znaczyło "zakryj się". Pociągnął za jej płaszcz, dopinając go.
- Wybieramy się do Wywerny. To dobra okazja by się napić.-każda okazja jest dobra- Otumanić nieco zmysły w rodzinnym gronie .Chcielibyśmy żebyś udał się z nami.- Wciąż pamiętał jego słowa z galerii, ich pierwsze spotkanie. Powinien wygrzebać się z tej dziwnej melancholii. I jak na zawołanie, uśmiechnął się w łobuzerski wręcz sposób. Taki, który załatwia wszystko. - Dopełnię tylko swoich obowiązków.
Skinął głową i podszedł do grabarzy, którzy zajęli się już zasypaniem dębowej trumny. Ceremonia dobiegła końca, a oni mogli już stąd iść. I uczcić jego śmierć. Lub powrót do świata żywych.
Zaczęło się robić pusto. I cicho. Spojrzał na swoją narzeczoną w nieopisanym skupieniu, próbując zrozumieć, o co jej tak naprawdę chodzi. Bez pytania nic nie pojmie. A szkoda. Tylko dziś nie chciał pytać. Mógłby się nie odzywać jakoś w ogóle. Zamknąć w jakiejś jaskini, w której nikt niczego by nie chciał, a on nie musiałby pozostawać czujny i ważny, na ruchy innych. Lecz skoro Graham go nie obchodził, skąd ten wisielczy nastrój? Może pogrzeby grzebały jego dobre samopoczucie, którego pozostałości winien szukać w grobowym dole. A może po prostu chodziło o marnowanie czasu.
Powodził za nią wzrokiem, marszcząc brwi z wyraźnym niezadowoleniem. Powinna tu zostać i tkwić u jego boku. Głaskać jego ramię i przejmować się tym, czym on nie potrafił. To był jej obowiązek, jako narzeczonej. A jednak odczuł ulgę, że poszła.
Obecność ojca wprawiała w drganie krew w jego żyłach. Spojrzał na niego, gdy wymienił z nim grzeczność. Patrzenie mu w oczy było jak stanie na parapecie małego okienka na szczycie Big Bena. Nie chciał patrzeć w dół. Widział to wszystko w jego ciemnych tęczówkach. Ten widok, który paraliżował. Graham sprowadził go na ziemię.
- Nie byliśmy zbyt blisko - wyjaśnił na wszelki wypadek, jakby go to interesowało. Mia przecież wiedziała, jakie relacje go łączyły zbratem. Odzyskanym, odnalezionym, zupełnie niezrozumianym. Próbowali, nie wyszło. Trudno kogokolwiek winić. Kiedy się dowiedzieli niewiele mieli ze sobą wspólnego. Wychowani w innym środowisku, odbiegający od siebie w zachowaniu i przekonaniach. Myślał, że Tom ich łączył, ale tu też widniał znak zapytania. Kto wie, co tak naprawdę myślał Graham?
Spojrzał na Mię, gdy jego ojciec się przedstawił. Ignotus. W jego ustach brzmiało dumnie. Ich wspólne nazwisko brzmiało dumnie, pomimo wszystko. I utożsamiał się z tym teraz bardziej niż kiedykolwiek, gdy tkwili tu we czwórkę. No bo Graham wciąż z nimi był, kilka metrów niżej.
Obserwował dziewczynę, jej reakcję. Wiedział, że chciała go poznać. Nie bardziej niż on sam. Cień uśmiechu pojawił się nawet na jego twarzy, gdy jej się przyglądał. Miał dziwne wrażenie, że ta chwila wiele dla niej znaczyła, a Ignotus zapełni wyrwę w jej świadomości. Na pewno mieli sobie wiele do opowiedzenia.
- To jest Mia. Mia Mulciber - powiedział, choć wiedział, że poradzi sobie sama. Dotknął dłonią jej pleców, a później spoważniał. - Jest zimno- mruknął upominająco, cicho, tylko do niej, a to znaczyło "zakryj się". Pociągnął za jej płaszcz, dopinając go.
- Wybieramy się do Wywerny. To dobra okazja by się napić.-każda okazja jest dobra- Otumanić nieco zmysły w rodzinnym gronie .Chcielibyśmy żebyś udał się z nami.- Wciąż pamiętał jego słowa z galerii, ich pierwsze spotkanie. Powinien wygrzebać się z tej dziwnej melancholii. I jak na zawołanie, uśmiechnął się w łobuzerski wręcz sposób. Taki, który załatwia wszystko. - Dopełnię tylko swoich obowiązków.
Skinął głową i podszedł do grabarzy, którzy zajęli się już zasypaniem dębowej trumny. Ceremonia dobiegła końca, a oni mogli już stąd iść. I uczcić jego śmierć. Lub powrót do świata żywych.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Właściwie nie próbowała nawet zwracać uwagi na ludzi, którzy wykraczali po minimalistyczne grono jej zainteresowania. Z zaciśnięta szczęką, ze spojrzeniem wbitym tylko w dwie sylwetki obok niej i...ciemność - tę otaczającą ją samą i tę grobową, która wylewała się z dołu pod jej stopami. Nie podobało jej się to. Nienawidziła pogrzebów, chociaż wiązało się z tym więcej, niż proste wytłumaczenie śmierci. Mia nie chciała, by jej ciało kiedyś zasypywała ziemia, nie chciała zimna i ciężaru nad jej głową. I nie chciała gnijącego ciała, w które miała się kiedyś przeistoczyć. Tak..jak jej brat, który nawiedzał ją w koszmarach, czasem dusił, czasem i tulił poszarpani i okrwawionymi ramionami. Czasem po prostu spotykała demony. I wiedziała, że jeśli kiedyś zginie, to wolała spłonąć, by nic nie pozostało z jej ciała. Nic nie pozostało z niej.
Narastająca wokół cisza w znajomy sposób koiła jej złość, z która przybyła na cmentarz. To ludzie zazwyczaj wprowadzali ją w stan gniewnej destrukcji i tylko cisza potrafiła ja uspokoić. I Ramsey. Może było w tym zbyt wiele dziecinnej tęsknoty, ale odnajdowała w jego głosie ton, który prostował jej serce. Albo po prostu tam docierał. innych nie umiała już dopuszczać. A na pewno w to wierzyła.
Wilgotne powietrze wydawało się dziwnie cierpkie, gdy osiadało na języku. Z rozchylonych warg unosiła się mgiełka powietrza, mieszana z kroplami mżawki i prawdopodobnie niedługo zamarzającego deszczu. I nie czuła wciskającego się w jej ciało zimna, ignorując niedopięty płaszcz. Przez długi moment jej uwaga niby polującego łowcy, skupiona była tylko na jednym elemencie rzeczywistości. Na mężczyźnie i słowach, które padły.
Ignotus Mulciber
Coś jednocześnie piekielnie gorącego i równie chłodnego, rozlewało się falami po całym ciele, mieszając się z gwałtowną burzą wspomnień i opowieści, które brzmiały głosem jej ojca. I jak wytłumaczyć miała nieznajomemu, że stanowi żywą legendę, bohatera, który stworzyła w dzieciństwie wraz z ojcowskimi słowami? Uniosła głowę wyżej, a w jej spojrzeniu błysnęła tak nieczęsto ujawniana iskra dumnego zainteresowania i skrywanego uśmiechu. Ignotus był przecież przyjacielem Konstantyna. Dlatego z góry zasługiwał na szacunek i jej atencję. Tę właściwą, różną od gniewnego dystansu, jakim obdarzała większość spotykanych.
Nie uśmiechnęła się jednak. Przez moment stała wpatrzona, by minimalnie kiwnąć głową, gdy kuzyn przedstawił jej tożsamość. Ale dziewczyna musiała jeszcze coś dodać. Odnaleźć znacznik i potwierdzenie. Nie mogła zatracać się w dziecięcych wizjach, które już dawno zdarzyły się z rzeczywistością i wiedzą, jaką obdarzył ją Ramsey. A mimo to - nie mogła sobie odpuścić narastającego uniesienia, innego od zwykłej radości. Spotykała własnie żywy pierwiastek przeszłości, który jawił się w jej życiu jako dobry.
- Mia Konstantynowa - zwykłe dopowiedzenie, używane w rosyjskojęzycznych krajach, ale Mia użyła frazy świadomie, podkreślając swoją tożsamość Mulcibera, czyją córką była. Czy pamiętał jej ojca? Czy i on kiedykolwiek mówił o Konstantynie, jako sowim przyjacielu?
Drgnęła, gdy poczuła dłoń na plecach, ale nie odsunęła się, jak miała w zwyczaju. Pozwoliła mężczyźnie, by podciągnął poły jej płaszcza, z niejakim westchnieniem przypominając sobie, jak rzeczywiście zimno było. I gdyby podobny gest próbowałby uczynić ktokolwiek inny - spotkałby się z gniewnym odepchnięciem. Tylko Ramsey miał ten przywilej, pozwalając mu na tę naturalną dozę troski - Wiem - odpowiedziała mu równie cicho, spokojniej, unosząc dłoń, która zjechała po ramieniu kuzyna. Moment później skierowała wzrok na starszego mężczyznę - Tutaj nie mamy już czego szukać - Jeszcze nie nasz czas na ciemność grobów, prawda?.
Przekręciła się w miejscu, raz jeszcze spoglądając w dół. Tuż obok Grahama leżał jej brat. I matka. A nazwisko wyryte w marmurowym wieku, szkliło się od wilgoci. Postąpiła kilka kroków, by przetrzeć powierzchnię, odsłaniając zatarte od piachu imiona - Przynajmniej nie będzie sam - zwróciła głowę ku starszemu Mulciberowi, chociaż nie liczyła na odpowiedź. Wciąż nie była pewna swoich uczuć, które nią targały. Była spokojna, ale wciąż odnajdowała przenikliwe źrenice Vitalija. tam szukała odpowiedzi. jakiejkolwiek.
Narastająca wokół cisza w znajomy sposób koiła jej złość, z która przybyła na cmentarz. To ludzie zazwyczaj wprowadzali ją w stan gniewnej destrukcji i tylko cisza potrafiła ja uspokoić. I Ramsey. Może było w tym zbyt wiele dziecinnej tęsknoty, ale odnajdowała w jego głosie ton, który prostował jej serce. Albo po prostu tam docierał. innych nie umiała już dopuszczać. A na pewno w to wierzyła.
Wilgotne powietrze wydawało się dziwnie cierpkie, gdy osiadało na języku. Z rozchylonych warg unosiła się mgiełka powietrza, mieszana z kroplami mżawki i prawdopodobnie niedługo zamarzającego deszczu. I nie czuła wciskającego się w jej ciało zimna, ignorując niedopięty płaszcz. Przez długi moment jej uwaga niby polującego łowcy, skupiona była tylko na jednym elemencie rzeczywistości. Na mężczyźnie i słowach, które padły.
Ignotus Mulciber
Coś jednocześnie piekielnie gorącego i równie chłodnego, rozlewało się falami po całym ciele, mieszając się z gwałtowną burzą wspomnień i opowieści, które brzmiały głosem jej ojca. I jak wytłumaczyć miała nieznajomemu, że stanowi żywą legendę, bohatera, który stworzyła w dzieciństwie wraz z ojcowskimi słowami? Uniosła głowę wyżej, a w jej spojrzeniu błysnęła tak nieczęsto ujawniana iskra dumnego zainteresowania i skrywanego uśmiechu. Ignotus był przecież przyjacielem Konstantyna. Dlatego z góry zasługiwał na szacunek i jej atencję. Tę właściwą, różną od gniewnego dystansu, jakim obdarzała większość spotykanych.
Nie uśmiechnęła się jednak. Przez moment stała wpatrzona, by minimalnie kiwnąć głową, gdy kuzyn przedstawił jej tożsamość. Ale dziewczyna musiała jeszcze coś dodać. Odnaleźć znacznik i potwierdzenie. Nie mogła zatracać się w dziecięcych wizjach, które już dawno zdarzyły się z rzeczywistością i wiedzą, jaką obdarzył ją Ramsey. A mimo to - nie mogła sobie odpuścić narastającego uniesienia, innego od zwykłej radości. Spotykała własnie żywy pierwiastek przeszłości, który jawił się w jej życiu jako dobry.
- Mia Konstantynowa - zwykłe dopowiedzenie, używane w rosyjskojęzycznych krajach, ale Mia użyła frazy świadomie, podkreślając swoją tożsamość Mulcibera, czyją córką była. Czy pamiętał jej ojca? Czy i on kiedykolwiek mówił o Konstantynie, jako sowim przyjacielu?
Drgnęła, gdy poczuła dłoń na plecach, ale nie odsunęła się, jak miała w zwyczaju. Pozwoliła mężczyźnie, by podciągnął poły jej płaszcza, z niejakim westchnieniem przypominając sobie, jak rzeczywiście zimno było. I gdyby podobny gest próbowałby uczynić ktokolwiek inny - spotkałby się z gniewnym odepchnięciem. Tylko Ramsey miał ten przywilej, pozwalając mu na tę naturalną dozę troski - Wiem - odpowiedziała mu równie cicho, spokojniej, unosząc dłoń, która zjechała po ramieniu kuzyna. Moment później skierowała wzrok na starszego mężczyznę - Tutaj nie mamy już czego szukać - Jeszcze nie nasz czas na ciemność grobów, prawda?.
Przekręciła się w miejscu, raz jeszcze spoglądając w dół. Tuż obok Grahama leżał jej brat. I matka. A nazwisko wyryte w marmurowym wieku, szkliło się od wilgoci. Postąpiła kilka kroków, by przetrzeć powierzchnię, odsłaniając zatarte od piachu imiona - Przynajmniej nie będzie sam - zwróciła głowę ku starszemu Mulciberowi, chociaż nie liczyła na odpowiedź. Wciąż nie była pewna swoich uczuć, które nią targały. Była spokojna, ale wciąż odnajdowała przenikliwe źrenice Vitalija. tam szukała odpowiedzi. jakiejkolwiek.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Większość mojej uwagi poświęciłem Ramseyowi. Obserwowałem go dyskretnie, słuchałem tego, co mówił starając się dowiedzieć o nim więcej niż to, co próbował przekazać. Jak za naszym pierwszym spotkaniem, kiedy oboje stąpaliśmy po kruchym lodzie próbując się wybadać, choć żaden z nas otwarcie nie zamierzał tego przyznawać. Także nie zamierzał o nic pytać. Zdradzić się ze swoją ciekawością. Jeżeli moje wrażenia były słuszne, Ramsey był do mnie znacznie bardziej podobny niż chciałby to przyznać. Obserwowanie syna było znacznie ciekawsze niż wysłuchiwanie tych wszystkich zupełnie nieistotnych cieni, które w moim życiu pojawiły się tylko na dzień pogrzebu, by potem rozmyć się i na zawsze zniknąć. Na cmentarzu, nad trumną Grahama realny wydawał się być tylko Ramsey i ja. Wszyscy inni należeli do świata snów i odbić na ścianie. Nasz dzisiejszy nieboszczyk też był odległy. Schowany pod ziemią, w drewnianej skrzyni należał do zupełnie innej rzeczywistości, żył już tylko we wspomnieniach.
Nie byli zbyt blisko.
Zabawne, to dokładnie tak jak my. Ja i Graham, ja i Ramsey. Czy ta informacja jednak cokolwiek zmieniała? Nie, tylko tyle, że jasnym stawał się prosty fakt - po moim synu nikt specjalnie nie płakał. Pojawili się znajomi ronić sztuczne łzy, żeby potem wrócić do swoich codziennych zajęć. Na pogrzeb nie pofatygowała się nawet jego własna matka. Nie tak to powinno wyglądać. Zasłużył na coś więcej. Nie mogłem zaoferować mu prawdziwej żałoby, ale potrafiłem dać mu zemstę. Nawet na mojej żonie, która najpierw zostawiła Ramseya, potem mnie, a na końcu Grahama.
Kobieta, która nam towarzyszyła dołączyła do realnego świata nieco później. Mia. Jej pierwsze imię nic mi nie mówiło. Nazwisko tylko tyle, że była częścią rodziny. Ale Konstantynowa powiedziało mi dużo więcej. Przywołało wspomnienia. Mgliste, z dawnego życia, z czasów, gdy byłem zupełnie innym człowiekiem. Nie drzemała we mnie ukryta nienawiść i gorycz, a świat czekał, żebyśmy go podbili. Tylko że ani jemu, ani mi nie wyszło. Konstantyn zginął w dalekiej Rosji, a ja zgniłem w Tower. Przyjrzałem się kobiecie, tym razem z uwagą. Szukałem śladów dawnego przyjaciela w tym, co po nim zostało. Czy miała jego oczy? Nie potrafiłem powiedzieć, były osadzone w znacznie ładniejszej twarzy. Ale błyszczało w nich coś znajomego. A może tylko chciałem w to wierzyć. Chciałem przez chwilę ją dotknąć tak jak mógł zrobić to Ramsey. Ale nie ruszyłem się nawet odrobinę. Zamiast tego skinąłem głową przyznając jej milcząco rację. Nie zamierzałem tak szybko wracać do świata umarłych, w którym spędziłem większość mojego życia. Nie czas, by dać przysypać się kupką ziemi i znowu przestać istnieć.
- Nie będzie - podszedłem do grobów spoglądając na znane mi imiona. Głównie z listów, z krótkich wspomnień. Z przebłysków przeszłości. Tylko w nich imiona należały do żywych osób, nie marmurowych nagrobków. Martwi nie są samotni, to żywi, gdy wkroczą do ich świata, zostają zupełnie sami. - Nie przeszkadzajmy im już bardziej - wycofałem się znad nagrobków wyciągają papierosa i odpalając go palcami. Nie, nie wierzyłem, że nas słyszą, czują nasze stopy kilka metrów nad własnymi głowami. To ja tak naprawdę nie chciałem dłużej patrzeć na śmierć, która zdawała się drwić ze mnie. Wyrwałeś się Ignotusie. Ale spójrz, mam wszystko, co Ci bliskie. Nie odszedłem daleko. Odwróciłem się tylko plecami i spojrzałem w niebo. Kropla deszczu spadła mi na twarz. Zaczynało padać.
- Z przyjemnością do was dołączę - popatrzyłem na Ramseya. Nie powiem, żeby jego zaproszenie mnie rozczuliło, ale było czymś więcej, niż oczekiwałem. Dawało dalszą możliwość przyglądania się tej dwójce i rozgryzania powoli tego, o co nie zamierzałem pytać.
Nie byli zbyt blisko.
Zabawne, to dokładnie tak jak my. Ja i Graham, ja i Ramsey. Czy ta informacja jednak cokolwiek zmieniała? Nie, tylko tyle, że jasnym stawał się prosty fakt - po moim synu nikt specjalnie nie płakał. Pojawili się znajomi ronić sztuczne łzy, żeby potem wrócić do swoich codziennych zajęć. Na pogrzeb nie pofatygowała się nawet jego własna matka. Nie tak to powinno wyglądać. Zasłużył na coś więcej. Nie mogłem zaoferować mu prawdziwej żałoby, ale potrafiłem dać mu zemstę. Nawet na mojej żonie, która najpierw zostawiła Ramseya, potem mnie, a na końcu Grahama.
Kobieta, która nam towarzyszyła dołączyła do realnego świata nieco później. Mia. Jej pierwsze imię nic mi nie mówiło. Nazwisko tylko tyle, że była częścią rodziny. Ale Konstantynowa powiedziało mi dużo więcej. Przywołało wspomnienia. Mgliste, z dawnego życia, z czasów, gdy byłem zupełnie innym człowiekiem. Nie drzemała we mnie ukryta nienawiść i gorycz, a świat czekał, żebyśmy go podbili. Tylko że ani jemu, ani mi nie wyszło. Konstantyn zginął w dalekiej Rosji, a ja zgniłem w Tower. Przyjrzałem się kobiecie, tym razem z uwagą. Szukałem śladów dawnego przyjaciela w tym, co po nim zostało. Czy miała jego oczy? Nie potrafiłem powiedzieć, były osadzone w znacznie ładniejszej twarzy. Ale błyszczało w nich coś znajomego. A może tylko chciałem w to wierzyć. Chciałem przez chwilę ją dotknąć tak jak mógł zrobić to Ramsey. Ale nie ruszyłem się nawet odrobinę. Zamiast tego skinąłem głową przyznając jej milcząco rację. Nie zamierzałem tak szybko wracać do świata umarłych, w którym spędziłem większość mojego życia. Nie czas, by dać przysypać się kupką ziemi i znowu przestać istnieć.
- Nie będzie - podszedłem do grobów spoglądając na znane mi imiona. Głównie z listów, z krótkich wspomnień. Z przebłysków przeszłości. Tylko w nich imiona należały do żywych osób, nie marmurowych nagrobków. Martwi nie są samotni, to żywi, gdy wkroczą do ich świata, zostają zupełnie sami. - Nie przeszkadzajmy im już bardziej - wycofałem się znad nagrobków wyciągają papierosa i odpalając go palcami. Nie, nie wierzyłem, że nas słyszą, czują nasze stopy kilka metrów nad własnymi głowami. To ja tak naprawdę nie chciałem dłużej patrzeć na śmierć, która zdawała się drwić ze mnie. Wyrwałeś się Ignotusie. Ale spójrz, mam wszystko, co Ci bliskie. Nie odszedłem daleko. Odwróciłem się tylko plecami i spojrzałem w niebo. Kropla deszczu spadła mi na twarz. Zaczynało padać.
- Z przyjemnością do was dołączę - popatrzyłem na Ramseya. Nie powiem, żeby jego zaproszenie mnie rozczuliło, ale było czymś więcej, niż oczekiwałem. Dawało dalszą możliwość przyglądania się tej dwójce i rozgryzania powoli tego, o co nie zamierzałem pytać.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Załatwił sprawę tak, jak należało. Każdy otrzymał ustaloną zapłatę. Grób był zasypywany mulastą ziemią, z każdą chwilą stawał się coraz płytszy, a wspomnienie o Grahamie coraz bardziej ulotne, mgliste. Pamiętał doskonale chwilę, w której zatrzymał na nim wzrok; gdy wydał mu się dziwnie znajomy, gdy odniósł wrażenie, że doznał przełomowego odkrycia choć poziom jego wiedzy był żałośnie niski, jak u dziecka dopiero otwierającego oczy po urodzeniu. Doskonale pamietał to spojrzenie i brzmienie jego głosu. Były jak ślady na śniegu. Wyraźne jeszcze przez chwilę, nim nadejdzie wiosna i wchłonie je ziemia w innej postaci. Przez chwilę patrzył w głąb grobu, mierząc się ze świadomością, że to był ktoś mu bliski.
Nie był jednak jedyny. Gdy tylko się odwrócił dostrzegł inne cienie. Wisiały nad ziemią jak zjawy, nieruchomo, ponuro i ociężale. Przypominały mu odbicie samego siebie o wiele bardziej niż ten, którego żegnali. Milczący, obłudni, doskonale radzący sobie z emocjami. Gdyby przyszło im oszukiwać się wzajemnie wpadliby w wir kłamstw, które doprowadziłyby ich do wewnętrznej ruiny, zupełnie zatraciły ich pogląd na rzeczywistość, zamazały jawę ze snem, prawdę z fałszem. Jednocześnie mogli zrobić w swoich głowach istne pobojowisko, bo byli do siebie podobni. To dlatego niewiele mówili. To dlatego niewiele sobą wyrażali, a nie z powodu Grahama, który przyczynił się do tego rodzinnego spotkania w tym jakże paskudnym miejscu.
Miał tylko jedno życzenie. By nie stał się duchem, by już go nigdy więcej nie zobaczył.
Uniósł wzrok, by spojrzeć na Mię, a później na Ignotusa. Chciał wyczuć jego intencje, zbadać reakcję na jej skąpe słowa. Równie dobrze mogłaby nie powiedzieć nic, ale wiedział, że w środku była pełna. Jak pączek z nadzieniem. Inaczej nie cierpiałaby tak po śmierci brata, nie planowałaby podążyć w jego ślady, w jakimś kretyńskim akcie rozpaczy. Potrzebował pewności i akceptacji obecnego stanu rzeczy. Nie zniósłby krzywego spojrzenia i niechęci w jej stronę. Była o wiele słodsza i delikatniejsza w jego wyobrażeniach niż naprawdę, a każdego kto podniósłby na nią rękę spotkałaby kara. Patrzył więc z dystansu na ich wymianę spojrzeń, wstrzymując na krótko oddech. Lecz na próżno. Nie był w stanie wychwycić tonu głosu i ukrytego w nim nastroju.
Zbliżył się, wkładając dłonie do kieszeni płaszcza. Stanął ramię w ramię z Ignotusem. Byli tego samego wzrostu. Podobnej postury. Równie słabo zbudowani, choć dla jednego z nich czas i los był o wiele łaskawszy. Szczęście nie mogło sprzyjać im obu.
— Wyjątkowo rozmowni — skwitował, zerkając na nich kolejno. Wyjdźmy w końcu ze stodoły goryczy i poskaczmy trochę na sianie. — Może w drodze spotkamy kogoś kto poprawiłby nam humor. Zaczyna mi doskwierać chroniczny brak rozrywki. — Spojrzał na nią, bo pewne tematy przestały być dla nich tak samo zabawne, odkąd postanowiła zostać aurorem.
— Może tym razem nikt nie obleje mnie winem..
Nie musiał patrzeć na Ignotusa, by zacząć czerpać jakąś dziwną siłę z jego obecności. Nie budził w nim już lęku i obawy o to, co zadrżało w środku, zbudziło się niechętnie. Mógł uśpić demony, pogrzebać je ponownie. Tak jak dzisiaj Grahama. Nie mógł jednak ukryć lekkiej poprawy nastroju. Nawet nieobecność Cornelii, wyjście narzeczonej, pogrzeb brata nie mogły tego popsuć. Subtelny, kącikowy uśmiech wykrzywiał wargi, spojrzenie spod lekko zmrużonych oczu, ściągniętych ku sobie brwi bacznie obserwowało bliskich. Mieli sobie wiele do powiedzenia, ale to wymagało czasu, oswojenia się ze sobą, opuszczenia naturalnie unoszonej gardy.
Chodźmy się napić.
Ruchem dłoni puścił kuzynkę przodem.
| zt -> tu
Nie był jednak jedyny. Gdy tylko się odwrócił dostrzegł inne cienie. Wisiały nad ziemią jak zjawy, nieruchomo, ponuro i ociężale. Przypominały mu odbicie samego siebie o wiele bardziej niż ten, którego żegnali. Milczący, obłudni, doskonale radzący sobie z emocjami. Gdyby przyszło im oszukiwać się wzajemnie wpadliby w wir kłamstw, które doprowadziłyby ich do wewnętrznej ruiny, zupełnie zatraciły ich pogląd na rzeczywistość, zamazały jawę ze snem, prawdę z fałszem. Jednocześnie mogli zrobić w swoich głowach istne pobojowisko, bo byli do siebie podobni. To dlatego niewiele mówili. To dlatego niewiele sobą wyrażali, a nie z powodu Grahama, który przyczynił się do tego rodzinnego spotkania w tym jakże paskudnym miejscu.
Miał tylko jedno życzenie. By nie stał się duchem, by już go nigdy więcej nie zobaczył.
Uniósł wzrok, by spojrzeć na Mię, a później na Ignotusa. Chciał wyczuć jego intencje, zbadać reakcję na jej skąpe słowa. Równie dobrze mogłaby nie powiedzieć nic, ale wiedział, że w środku była pełna. Jak pączek z nadzieniem. Inaczej nie cierpiałaby tak po śmierci brata, nie planowałaby podążyć w jego ślady, w jakimś kretyńskim akcie rozpaczy. Potrzebował pewności i akceptacji obecnego stanu rzeczy. Nie zniósłby krzywego spojrzenia i niechęci w jej stronę. Była o wiele słodsza i delikatniejsza w jego wyobrażeniach niż naprawdę, a każdego kto podniósłby na nią rękę spotkałaby kara. Patrzył więc z dystansu na ich wymianę spojrzeń, wstrzymując na krótko oddech. Lecz na próżno. Nie był w stanie wychwycić tonu głosu i ukrytego w nim nastroju.
Zbliżył się, wkładając dłonie do kieszeni płaszcza. Stanął ramię w ramię z Ignotusem. Byli tego samego wzrostu. Podobnej postury. Równie słabo zbudowani, choć dla jednego z nich czas i los był o wiele łaskawszy. Szczęście nie mogło sprzyjać im obu.
— Wyjątkowo rozmowni — skwitował, zerkając na nich kolejno. Wyjdźmy w końcu ze stodoły goryczy i poskaczmy trochę na sianie. — Może w drodze spotkamy kogoś kto poprawiłby nam humor. Zaczyna mi doskwierać chroniczny brak rozrywki. — Spojrzał na nią, bo pewne tematy przestały być dla nich tak samo zabawne, odkąd postanowiła zostać aurorem.
— Może tym razem nikt nie obleje mnie winem..
Nie musiał patrzeć na Ignotusa, by zacząć czerpać jakąś dziwną siłę z jego obecności. Nie budził w nim już lęku i obawy o to, co zadrżało w środku, zbudziło się niechętnie. Mógł uśpić demony, pogrzebać je ponownie. Tak jak dzisiaj Grahama. Nie mógł jednak ukryć lekkiej poprawy nastroju. Nawet nieobecność Cornelii, wyjście narzeczonej, pogrzeb brata nie mogły tego popsuć. Subtelny, kącikowy uśmiech wykrzywiał wargi, spojrzenie spod lekko zmrużonych oczu, ściągniętych ku sobie brwi bacznie obserwowało bliskich. Mieli sobie wiele do powiedzenia, ale to wymagało czasu, oswojenia się ze sobą, opuszczenia naturalnie unoszonej gardy.
Chodźmy się napić.
Ruchem dłoni puścił kuzynkę przodem.
| zt -> tu
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pogoda zmieniała się z dnia na dzień, lecz ósmego kwietnia było wyjątkowo ponuro, ciemno i smętnie. Przez alejki przemykał świszczący wiatr, a stalowoszare chmury tworzyły gęstą powłokę, przez którą nie mogły się przebić nawet najdrobniejsze promienie słońca. Być może kolejnego dnia trochę się rozpogodzi. Zmiana ciśnienia niosła ze sobą prognozę ocieplenia, lecz ten wieczór miał być paskudny. Krwawy i mroczny, pod znakiem Czarnego Pana.
Pojawił się tuż przy bramie, wyłaniając z gęstego mroku, który mógłby zlać się z otaczającą ich ciemnością gdyby nie słabe światło okolicznych latarnii. Poprawił czarną, grubą pelerynę, którą miał na sobie, zaciągnął bardziej kaptur, a z ciemnej masy jaką był odznaczała się jedynie maska Śmierciożercy. Alisa już była. Stała ukryta w cieniu, obserwując cmentarz. Miała na niego czekać, czekać na Cornelię, a przecież oboje wiedzieli, że prędzej, czy później zawita tutaj, by pożegnać swojego ukochanego Grahama. Wypatrzył ją już kilka godzin wcześniej, na Śmiertelnym Nokturnie, gdy prawdopodobnie zmierzała do Cassandry. Pożegnać się? Poradzić? Poprosić o pomoc? Zrezygnowała. Być może czuła się śledzona i zmieniła plany, deportując się nim zdążył ją wciągnąć w jedną ze ślepych alejek. Musiała zjawić się tutaj — to była jej ostatnia stacja, nim zniknie na dobre, czując zbliżające się niebezpieczeństwo.
Spojrzał na Alisę, a następnie w głąb cmentarza. Był zupełnie opustoszały, nie licząc ich i jeszcze jednej, wątłej postaci na skraju, gdzieś tam, gdzie znajdowały się nagrobki Mulciberów. Stała odwrócona do nich plecami, nad grobem ozdobionym świeżymi kwiatami. Coś musiało przerwać ten ckliwy obrazek, to pożegnanie.
To miało być rodzinne spotkanie. Przekładane zbyt długo.
Nie musiał pytać, czy dziewczyna jest gotowa. Wiedział, że była i czekała tylko na sygnał. Dlatego kiwnął głową, chwycił za poły czarnego płaszcza i ruszając przemienił się w smolisty obłok, który wzbił się w górę i pofrunął w stronę ciemniejszej części ogrodzonego placu, pełnego znanych i nieznanych nazwisk. Przeczuwała już, że nie jest sama. Wpadł w nią gwałtownie, zaburzając jej równowagę, gdy energicznie wstała, by spojrzeć za siebie. Siła podmuchu, dziwnej materii, która w nią wleciała była na tyle silna, że upadła i nim zdążyła zareagować rzucił w nią urok:
— Adolebitque.
Zaklęcie ugodziło w nią, a pętający dotkliwie łańcuch sprawił, że wypuściła różdżkę z dłoni. Więzy zaczęły ją piec, palić, przenikać przez grube ubranie, sprawiając wrażenie, że wtapiają się w delikatną, kobiecą skórę. Ramsey pojawił się tuż przed nią, w końcu stając na twardej ziemi. Nie musiał celować w nią różdżką. Już teraz była bezbronna. Alisa miała doskonałą okazję, by się pobawić ze swoją ulubioną koleżanką.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Obserwowała wejście na cmentarz stojąc w mroku jednego z licznie tu występujących leciwych drzew. Jego pokryta wątłymi pękami korona poruszała się niespokojnie, nie chcąc jednak spełznąć swym cieniem z jej obleczonej peleryną, obłej sylwetki. Zupełnie jakby dzisiejsza noc z rozmysłem sprzyjała młodej Mulciber chroniąc ją przed wścibskim wzrokiem...żywych. Zupełnie jakby świat dawał ciche przyzwolenie na to co miało nastąpić.
Mijała już kolejna godzina od momentu w którym ją tutaj zostawił. Nie miało to jednak znaczenia - równie dobrze mogły to być dni i tygodnie, a ona niezłomnie trwałaby dla niego...dla nich będąc niewzruszoną na smagnięcia chłodnego wiatru czy też szczypiący twarz wiosenny mróz. Czym to było wobec powinności, którą winna była kuzynowi, rodzinie, jak i Czarnemu Panu...?
Ktoś przybył. W zwierzęco drapieżnym geście obiegła przez półmrok swymi brązowymi ślepiami w kierunku w którym rzucone przez nią na okolicę cave inimicum zareagowało na czyjąś obecność i nie była to tym razem staruszka odwiedzająca grób swych wnucząt, a...
Cornelia...
Źrenice jej oczu rozszerzyły się momentalnie niczym u drapieżnika gotowego skoczyć na swą ofiarę - było to w tym momencie najłagodniejsze określenie, jakie posiadała dla kobiety, która zniszczyła Grahama. Tak uważała, tego była pewna i nie istniała siła mogąca ją od tego odwieść. Jej dłoń zacisnęła się mocniej na różdżce, zmuszając swe ciało do bezczynności i oczekiwania na Ramseya. Dopiero, gdy ten znalazł się przy niej uniosła wzrok, wychylając go z pod rąbka głębokiego kaptura rzucającego cień na jej twarz. Na krótką chwilę zawiesiła swoje spojrzenie na kuzynie, dzieląc się z nim swoimi emocjami, spięta niczym chart na sekundę przed rozpoczęciem gonitwy. Tak, zdecydowanie nie dało się ukryć, że cała aż kipiała ze zniecierpliwienia, pragnąc, prosząc by to się zaczęło. Czuła się z tą myślą okropnie, niegodnie, niewłaściwie...dziecinnie. Powinien ją przepełniać spokój podobny Ramseyowi. Nie była tu w końcu dla zaspokojenia wewnętrznych pragnień, lecz z misją Czarnego Pana. Była tego świadoma. Dlatego oplotła łańcuchami swe pragnienia odciągając je od powinności; krępując swą wolę; czerpiąc od towarzyszącego jej obok Mulcibera ogładę i upomnienie. Nie mogła w końcu takich oczu pokazać ofierze, przy której już znajdował się Ramsey. Ruszyła za nim, przechodząc przez niechętnie rozpuszczającą się w powietrzu czarno-magiczną aurę. Pokaz przepełniającej go mocy wywołał na jej skórze przyjemny dreszcz.
Młoda Mulciber, znajdując się w połowie drogi obróciła nadgarstek, a trzymana w dłoni różdżka zaświszczała surowo.
- Salvio Hexia - powiedziała chłodno i na tyle głośno by doszło do uszu Corneli. By ta wiedziała, że szanse na ratunek znikają, zupełnie jak oni wszyscy w tej chwili za sprawą zaklęcia. Uśmiechnęła się na tą myśl. Jak gdyby złośliwe dziecko gaszące jedną z i tak już nielicznych świec.
- Taka przewidywalna, taka słaba, taka... - snuła przewinienia jak gdyby były inkantacją zmyślnej klątwy, nie wątpiąc, że dużo wcześniej Cornelia rozpoznała już jej głos. Nie rozumiała w jaki sposób omamiła Grahama tak marną sobą. Skrzywiła się z niesmakiem i zmniejszyła odległość by zaraz leniwym ruchem dłoni przyłożyć swą różdżkę do jej lica, a wszystko za sprawą zachęcającej ją do tego postawy kuzyna. Końcówka różdżki prześliznęła się po jej kości policzkowej, szczęce, szyi w zmysłowo wyrafinowanej pielgrzymce by zaraz zaplatać się w materiał jej szaty i przeskoczyć jedno z pasm magicznego łańcucha.
- ...naiwna - niewerbalne distorsio sięgnęło stawu łączącego bark z ramieniem. Różdżka się jednak nie zatrzymała. Alisa prowadziła ją dalej, wzdłuż kobiecego ramienia.
Ictusosio...
Magiczny przekaźnik zajaśniał na nowo anemiczną poświatą by przeżerać w okrutnie powolny sposób kość ramienia, przedramienia...
Mijała już kolejna godzina od momentu w którym ją tutaj zostawił. Nie miało to jednak znaczenia - równie dobrze mogły to być dni i tygodnie, a ona niezłomnie trwałaby dla niego...dla nich będąc niewzruszoną na smagnięcia chłodnego wiatru czy też szczypiący twarz wiosenny mróz. Czym to było wobec powinności, którą winna była kuzynowi, rodzinie, jak i Czarnemu Panu...?
Ktoś przybył. W zwierzęco drapieżnym geście obiegła przez półmrok swymi brązowymi ślepiami w kierunku w którym rzucone przez nią na okolicę cave inimicum zareagowało na czyjąś obecność i nie była to tym razem staruszka odwiedzająca grób swych wnucząt, a...
Cornelia...
Źrenice jej oczu rozszerzyły się momentalnie niczym u drapieżnika gotowego skoczyć na swą ofiarę - było to w tym momencie najłagodniejsze określenie, jakie posiadała dla kobiety, która zniszczyła Grahama. Tak uważała, tego była pewna i nie istniała siła mogąca ją od tego odwieść. Jej dłoń zacisnęła się mocniej na różdżce, zmuszając swe ciało do bezczynności i oczekiwania na Ramseya. Dopiero, gdy ten znalazł się przy niej uniosła wzrok, wychylając go z pod rąbka głębokiego kaptura rzucającego cień na jej twarz. Na krótką chwilę zawiesiła swoje spojrzenie na kuzynie, dzieląc się z nim swoimi emocjami, spięta niczym chart na sekundę przed rozpoczęciem gonitwy. Tak, zdecydowanie nie dało się ukryć, że cała aż kipiała ze zniecierpliwienia, pragnąc, prosząc by to się zaczęło. Czuła się z tą myślą okropnie, niegodnie, niewłaściwie...dziecinnie. Powinien ją przepełniać spokój podobny Ramseyowi. Nie była tu w końcu dla zaspokojenia wewnętrznych pragnień, lecz z misją Czarnego Pana. Była tego świadoma. Dlatego oplotła łańcuchami swe pragnienia odciągając je od powinności; krępując swą wolę; czerpiąc od towarzyszącego jej obok Mulcibera ogładę i upomnienie. Nie mogła w końcu takich oczu pokazać ofierze, przy której już znajdował się Ramsey. Ruszyła za nim, przechodząc przez niechętnie rozpuszczającą się w powietrzu czarno-magiczną aurę. Pokaz przepełniającej go mocy wywołał na jej skórze przyjemny dreszcz.
Młoda Mulciber, znajdując się w połowie drogi obróciła nadgarstek, a trzymana w dłoni różdżka zaświszczała surowo.
- Salvio Hexia - powiedziała chłodno i na tyle głośno by doszło do uszu Corneli. By ta wiedziała, że szanse na ratunek znikają, zupełnie jak oni wszyscy w tej chwili za sprawą zaklęcia. Uśmiechnęła się na tą myśl. Jak gdyby złośliwe dziecko gaszące jedną z i tak już nielicznych świec.
- Taka przewidywalna, taka słaba, taka... - snuła przewinienia jak gdyby były inkantacją zmyślnej klątwy, nie wątpiąc, że dużo wcześniej Cornelia rozpoznała już jej głos. Nie rozumiała w jaki sposób omamiła Grahama tak marną sobą. Skrzywiła się z niesmakiem i zmniejszyła odległość by zaraz leniwym ruchem dłoni przyłożyć swą różdżkę do jej lica, a wszystko za sprawą zachęcającej ją do tego postawy kuzyna. Końcówka różdżki prześliznęła się po jej kości policzkowej, szczęce, szyi w zmysłowo wyrafinowanej pielgrzymce by zaraz zaplatać się w materiał jej szaty i przeskoczyć jedno z pasm magicznego łańcucha.
- ...naiwna - niewerbalne distorsio sięgnęło stawu łączącego bark z ramieniem. Różdżka się jednak nie zatrzymała. Alisa prowadziła ją dalej, wzdłuż kobiecego ramienia.
Ictusosio...
Magiczny przekaźnik zajaśniał na nowo anemiczną poświatą by przeżerać w okrutnie powolny sposób kość ramienia, przedramienia...
Od jakiegoś czasu nie była już tą samą osobą. Od pogrzebu przygotowywała się do ucieczki, choć coś wewnątrz niej podpowiadało jej, że jej na to nie pozwolą. Kto? No właśnie. Nie miała wątpliwości, że ktoś ją obserwuje. Chwilami dochodziła do wniosku, że to nawet nie tyle przygotowania, co celowe znęcanie się nad jej psychiką.
Wiedziała, co ją czeka. Chyba nawet była pogodzona ze śmiercią. Chwilami była przerażona, w kolejnym momencie popadała w dziwny, trochę nienaturalny stan spokoju. Jak teraz, kiedy przyszła nad grób swojej miłości. Wszystko, co się działo wydawało jej się nierealne. Obserwowali ją. Nie pozwolą jej uciec, to niemożliwe, że mogliby pozwolić. A jednak dzieliło ją od celu już tylko kilka chwil. Czyżby jednak dziwne wrażenie, poczucie jakby wrogie spojrzenia nie dawały jej spokoju było tylko początkiem nerwicy wywołanej traumatycznym przejściem? Nie. To mało prawdopodobne.
Ułożyła kwiaty na grobie, choć myśl o tym, kto spoczywa tam, kilka metrów pod ziemią była jakby kompletnie abstrakcyjna. Uśmiechnęła się słabo i już miała odchodzić. Już niedługo zniknie.
W tej chwili jednak uderzył w nią silny podmuch, rzucając nią o ziemię. Więc jednak. Już wstawała sięgając po różdżkę, nie było jej jednak dane nawet spróbować walki. Silne łańcuchy spętały ją, bardzo szybko przepalając materiał płaszcza i sięgając skóry. Wydała z siebie bolesne jąknięcie, usiłowała się wyszarpać, choć wcale jej to w niczym nie pomogło. Zlęknione spojrzenie zwróciła w stronę postaci, które już po chwili stały przed nią, kiedy dotarła do niej jedna, bardzo przerażająca myśl.
Nie zabiją jej tak po prostu.
Palące łańcuchy zaciskały się mocno. Nie była w stanie się bronić, jej różdżka upadła na ziemię, a jakiekolwiek szanse ratunku znikały. Nie była gotowa na ból, z którym będzie musiała się zmierzyć. Nie na to się przygotowywała. Już po chwili krzyczała z bólu, kiedy jej bark wyłamał się ze stawów, a kości zaczęły pękać pod wpływem zaklęcia. Ból był olbrzymi, a jedyne o czym potrafiła myśleć to to, żeby się skończył.
- Zabijcie mnie.
Wyszeptała dopiero po chwili, kiedy uspokoiła oddech choć ból wciąż pulsował jej w ramieniu. Usiłowała się już nie poruszać wiedząc, że i tak nie ucieknie, bała się kolejnej porcji bólu.
- Po prostu to zróbcie.
Zamknęła oczy, wypowiadając swoją prośbę, choć nie miała większych nadziei na to, że obecna tu dwójka ją spełni.
Wiedziała, co ją czeka. Chyba nawet była pogodzona ze śmiercią. Chwilami była przerażona, w kolejnym momencie popadała w dziwny, trochę nienaturalny stan spokoju. Jak teraz, kiedy przyszła nad grób swojej miłości. Wszystko, co się działo wydawało jej się nierealne. Obserwowali ją. Nie pozwolą jej uciec, to niemożliwe, że mogliby pozwolić. A jednak dzieliło ją od celu już tylko kilka chwil. Czyżby jednak dziwne wrażenie, poczucie jakby wrogie spojrzenia nie dawały jej spokoju było tylko początkiem nerwicy wywołanej traumatycznym przejściem? Nie. To mało prawdopodobne.
Ułożyła kwiaty na grobie, choć myśl o tym, kto spoczywa tam, kilka metrów pod ziemią była jakby kompletnie abstrakcyjna. Uśmiechnęła się słabo i już miała odchodzić. Już niedługo zniknie.
W tej chwili jednak uderzył w nią silny podmuch, rzucając nią o ziemię. Więc jednak. Już wstawała sięgając po różdżkę, nie było jej jednak dane nawet spróbować walki. Silne łańcuchy spętały ją, bardzo szybko przepalając materiał płaszcza i sięgając skóry. Wydała z siebie bolesne jąknięcie, usiłowała się wyszarpać, choć wcale jej to w niczym nie pomogło. Zlęknione spojrzenie zwróciła w stronę postaci, które już po chwili stały przed nią, kiedy dotarła do niej jedna, bardzo przerażająca myśl.
Nie zabiją jej tak po prostu.
Palące łańcuchy zaciskały się mocno. Nie była w stanie się bronić, jej różdżka upadła na ziemię, a jakiekolwiek szanse ratunku znikały. Nie była gotowa na ból, z którym będzie musiała się zmierzyć. Nie na to się przygotowywała. Już po chwili krzyczała z bólu, kiedy jej bark wyłamał się ze stawów, a kości zaczęły pękać pod wpływem zaklęcia. Ból był olbrzymi, a jedyne o czym potrafiła myśleć to to, żeby się skończył.
- Zabijcie mnie.
Wyszeptała dopiero po chwili, kiedy uspokoiła oddech choć ból wciąż pulsował jej w ramieniu. Usiłowała się już nie poruszać wiedząc, że i tak nie ucieknie, bała się kolejnej porcji bólu.
- Po prostu to zróbcie.
Zamknęła oczy, wypowiadając swoją prośbę, choć nie miała większych nadziei na to, że obecna tu dwójka ją spełni.
I show not your face but your heart's desire
Cornelia. Tkwiła przed nim skulona, spętana czarnomagicznymi łańcuchami, bezbronna, niezdolna do walki, zmęczona. To nie było żadne zwycięstwo: górować nad kimś kto nie był w stanie się bronić. Pomimo to stał niewzruszony, spoglądając na nią zza pustych oczodołów stalowej maski, wszak nie pragnął osiągnięcia. Jedyne czego chciał to spytać ją o rzeczy, których wciąż nie wiedzieli.
Zakon Feniksa. Katya Ollivander nakierowała go na jego zadania, cele, przedstawiła proste iddee. A zaraz potem o wszystkim zapomniała, a pierścień nieznanego pochodzenia spłonął na jej palcu raniąc ją przy tym dotkliwie. Jedna odpowiedź i wszystko znikało, jakby ktoś wiedział i rzucił obliviate.
Uniósł rękę, nakazując Alisie, by wstrzymała się ze swoimi zabawami. Rozmowa z Cornelią była możliwa jedynie gdy była żywa i względnie świadoma. Świetnie rzucone klątwy zadały jej sporo bólu, a on (niemalże z troską) chciał jej go teraz oszczędzić.
— Nie przybyłaś na pogrzeb swojego męża — powiedział, czyniąc krok w przód. Chwycił stalowa maskę i zdjął ją, odsłaniając swoją bladą twarz. — Sądziłem, że mój brat cokolwiek dla Ciebie znaczył — dodał z fałszywym wyrzutem, zupełnie tak jakby sam cierpiał z powodu jego śmierci. Przeszło miesiąc temu razem z Mią i Ignotusem chowali ciało jednego z Mulciberów. A teraz stał przy jego grobie, torturując jego żonę, która jak parszywy szczur uciekła z tonącego okrętu. Zostawiła Grahama, odwróciła się od nich wszystkich. Lecz to nie prywatna zemsta wiodła go do dziewczyny, a plany Czarnego Pana, który pragnął dowiedzieć się coś więcej o przyjaciołach z Zakonu Feniksa.
Kucnął przed blondwłosą czarownicą, ujął jej chłodną dłoń w swoją i spojrzał na jej pierścień.
— Powiedz mi… szwagierko, co wiesz na temat Gwardii? Co wiesz na temat próby. Co wiesz na temat rozlanej w Zakonie Feniksa krwi. Po co to wszystko? Nie rozumiem— pytał cicho, spoglądając jej w oczy i ignorując jej błagania o śmierci. To nie mogło się tak skończyć. Nie tak szybko. Wciąż trzymał w swojej dłoni jej. Była skrępowana, nie mogła jej wyrwać, a on zamierzał mieć na oku to, co, co ofiarował jej — być może — Zakon. Wizja, której doświadczył pod koniec marca nie dawała mu spokoju. Była silniejsza od tych, które miewał ostatnio i od razu napawała go przeczuciem, że dotyka rzeczy ważnych. I niewątpliwie tyczyła się Zakonu Feniksa. Te wszystkie symbole i analogie prowadziły ku jednemu. — Nikt ci nie pozostał. Nikomu na tobie nie zależy. Ale jeśli powiesz mi o wszystkim, daruję ci życie — kłamał, ale słowa przeszły mu łatwo przez gardło. Nawet nie mrugnął, patrząc na nią z pełnym przekonaniem, zapewniając ją iż po tym spotkaniu czeka ją dalsze życie. Ramsey wiedział, jak ono się zakończy. Alisa również.
Zakon Feniksa. Katya Ollivander nakierowała go na jego zadania, cele, przedstawiła proste iddee. A zaraz potem o wszystkim zapomniała, a pierścień nieznanego pochodzenia spłonął na jej palcu raniąc ją przy tym dotkliwie. Jedna odpowiedź i wszystko znikało, jakby ktoś wiedział i rzucił obliviate.
Uniósł rękę, nakazując Alisie, by wstrzymała się ze swoimi zabawami. Rozmowa z Cornelią była możliwa jedynie gdy była żywa i względnie świadoma. Świetnie rzucone klątwy zadały jej sporo bólu, a on (niemalże z troską) chciał jej go teraz oszczędzić.
— Nie przybyłaś na pogrzeb swojego męża — powiedział, czyniąc krok w przód. Chwycił stalowa maskę i zdjął ją, odsłaniając swoją bladą twarz. — Sądziłem, że mój brat cokolwiek dla Ciebie znaczył — dodał z fałszywym wyrzutem, zupełnie tak jakby sam cierpiał z powodu jego śmierci. Przeszło miesiąc temu razem z Mią i Ignotusem chowali ciało jednego z Mulciberów. A teraz stał przy jego grobie, torturując jego żonę, która jak parszywy szczur uciekła z tonącego okrętu. Zostawiła Grahama, odwróciła się od nich wszystkich. Lecz to nie prywatna zemsta wiodła go do dziewczyny, a plany Czarnego Pana, który pragnął dowiedzieć się coś więcej o przyjaciołach z Zakonu Feniksa.
Kucnął przed blondwłosą czarownicą, ujął jej chłodną dłoń w swoją i spojrzał na jej pierścień.
— Powiedz mi… szwagierko, co wiesz na temat Gwardii? Co wiesz na temat próby. Co wiesz na temat rozlanej w Zakonie Feniksa krwi. Po co to wszystko? Nie rozumiem— pytał cicho, spoglądając jej w oczy i ignorując jej błagania o śmierci. To nie mogło się tak skończyć. Nie tak szybko. Wciąż trzymał w swojej dłoni jej. Była skrępowana, nie mogła jej wyrwać, a on zamierzał mieć na oku to, co, co ofiarował jej — być może — Zakon. Wizja, której doświadczył pod koniec marca nie dawała mu spokoju. Była silniejsza od tych, które miewał ostatnio i od razu napawała go przeczuciem, że dotyka rzeczy ważnych. I niewątpliwie tyczyła się Zakonu Feniksa. Te wszystkie symbole i analogie prowadziły ku jednemu. — Nikt ci nie pozostał. Nikomu na tobie nie zależy. Ale jeśli powiesz mi o wszystkim, daruję ci życie — kłamał, ale słowa przeszły mu łatwo przez gardło. Nawet nie mrugnął, patrząc na nią z pełnym przekonaniem, zapewniając ją iż po tym spotkaniu czeka ją dalsze życie. Ramsey wiedział, jak ono się zakończy. Alisa również.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Byli tu na wezwanie Czarnego Pana, a nie dla nakarmienia własnych pragnień. Świadomość tego naznaczała pewną nieprzekraczalną dla niej granicę, pętała, upominała, mierziła okrutnie. Alisa nie miotała się jednak w tej pajęczynie doskonale zdając sobie sprawę ze swej roli i powinności. Nie zraniła więc twarzy Cornelie wiedząc, że w swym zapomnieniu mogłaby nieopatrznie za sabotować misję. Niechętnie wybrała więc ramie, jego długie kości i pomysł na to co z nimi uczynić. Nie śpieszyła się z zadawaniem bólu wiedząc, że ten przychodzący powoli mocniej zapada w pamięci. Cierpliwie, systematycznie, niemalże machinalnie częstowała więc nim kuzynkę ucząc ją smaku niepokorności. Miała wiedzieć co ją czeka w wypadku nieposłuszeństwa. Niestety młoda Mulciber była tylko człowiekiem, a skomlenie Corneli zdawało się przywdziać postać niewidzialnej dłoni, która sięgnęła po Alisę i stanowczą siłą zaczynała przeciągać ją w storę niewidzialnej granicy. Jak bowiem ktoś taki...Jak Graham mógł być z kimś kto nie czuł wstydu żebrząc o śmierć...? Kimś kto tak bezwstydnie okazywał strach...? Jej rysy twarzy wyostrzył gniew, nie zdając sobie nawet sprawy jak bardzo niewyraźny w jej świadomości stawał się powód jej obecności w tym miejscu, o tym czasie i w tym towarzystwie. Nagły ruch należący do Ramseya zadziałał na nią trzeźwiąco. Przerwała zaklęcie, a wzrok wbiła w rodzinny nagrobek. Wstyd jej było, że na kilka sekund pozwoliła sobie na własne, egoistyczne myśli. Zamrugała kilkukrotnie, mentalnie zbrojąc się z zapalczywością w grubszą zbroję obojętności by posłusznie stać i czuwać nad rzuconymi przez siebie barierami mającymi zapewnić kuzynowi komfort...rozmowy.
Nie odpowiedziała na zaczepkę. Doskonale wiedziała, że jej męża chowały osoby, które nigdy nie powinny tego robić. Których nie obchodził, dla których był zdrajcą. Ten pogrzeb wydawał jej się pozbawiony sensu, plugawy, rytuał całkowicie zbezczeszczony. Nie mogła jednak nic zrobić.
Dopiero kolejne pytania sprawiły, że uniosła twarz. Skąd wie? Nie była na ostatnim spotkaniu Zakonu - nie wiedziała o jakiej Gwardii mówi, ani jaką krew przelał Zakon jednak jego postawa i słowa były zbyt pewne na blef. Nie powinien w ogóle o niczym wiedzieć.
Szpieg?
To pierwsze, co przyszło jej na myśl. W Zakonie musi być szpieg, który opowiedział mu o wszystkim. Musiał być na ostatnim spotkaniu, ale nikt o nim nie wie. Jej serce zmroził lód na myśl o tym, co dalej może się stać, co taka osoba może zrobić - i na myśl o własnej bezsilności. Wiedziała, była pewna, że dzisiaj umrze. Chciała uciec, zniknąć. Nie czuła, żeby była jeszcze więcej winna Zakonowi. I nie sądziła, że da radę uciec. Ale nie zamierzała wchodzić w rolę zdrajczyni. Nadal były tam ważne dla niej osoby.
Na jakże wielkoduszną ofertę, nawet się uśmiechnęła - bardzo blado, krzywo przez ból i raczej smutno. Choć uciekała przed śmiercią, była z nią po części pogodzona. Nie chciała jedynie umierać w cierpieniu, choć teraz już rozumiała, że właśnie taki koniec ją czeka.
- Tracisz czas.
Odpowiedziała równie cicho, jak ciche były przed chwilą jej prośby.
Dopiero kolejne pytania sprawiły, że uniosła twarz. Skąd wie? Nie była na ostatnim spotkaniu Zakonu - nie wiedziała o jakiej Gwardii mówi, ani jaką krew przelał Zakon jednak jego postawa i słowa były zbyt pewne na blef. Nie powinien w ogóle o niczym wiedzieć.
Szpieg?
To pierwsze, co przyszło jej na myśl. W Zakonie musi być szpieg, który opowiedział mu o wszystkim. Musiał być na ostatnim spotkaniu, ale nikt o nim nie wie. Jej serce zmroził lód na myśl o tym, co dalej może się stać, co taka osoba może zrobić - i na myśl o własnej bezsilności. Wiedziała, była pewna, że dzisiaj umrze. Chciała uciec, zniknąć. Nie czuła, żeby była jeszcze więcej winna Zakonowi. I nie sądziła, że da radę uciec. Ale nie zamierzała wchodzić w rolę zdrajczyni. Nadal były tam ważne dla niej osoby.
Na jakże wielkoduszną ofertę, nawet się uśmiechnęła - bardzo blado, krzywo przez ból i raczej smutno. Choć uciekała przed śmiercią, była z nią po części pogodzona. Nie chciała jedynie umierać w cierpieniu, choć teraz już rozumiała, że właśnie taki koniec ją czeka.
- Tracisz czas.
Odpowiedziała równie cicho, jak ciche były przed chwilą jej prośby.
I show not your face but your heart's desire
Cmentarz
Szybka odpowiedź