Cmentarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Cmentarz
Cmentarz założony w erze wiktoriańskiej, bujnie porośnięty drzewami, krzakami oraz kwiatami i chwastami, które wyrosły tu wyłącznie w sposób naturalny. Otoczony jest kamiennym murkiem. Rzędy niezliczonych mogił ciągną się długimi sznurami przecinanymi alejkami, krzewami, żywopłotami i drzewami, podczas gdy zimna mgła przysłania niekiedy pole widzenia, mogłoby się zdawać, że cmentarz unosi się w powietrzu, gdzieś między chmurami, w tej ciszy, tym chłodzie. Niesamowite tło stanowią zapierające dech w piersiach widoki na panoramę Londynu, rozciągające się na południe od głównej stacji metra. Jest to jedno z największych i najstarszych miejsc pochowku w całej Wielkiej Brytanii. Architektura sięgająca dziewiętnastego wieku wzbudza ogromny podziw i jest inspiracją dla wielu artystów. Ta różnorodna sceneria od kilkunastu lat zaczęła powoli popadać w ruinę, zyskując jeszcze więcej na swym nietypowym uroku. W oddali, w jednym z zachodnich sektorów, znajduje się miejsce pochówku czarodziejów - osłonięte magią i rzędami brzóz, jeszcze cichsze i smutniejsze, z posągami aniołów, kamiennymi ławeczkami i wiecznie płonącymi ognikami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Nie lubił tracić czasu. Szczególnie przygnębiającą myślą była ta, która pokazywała mu, że mógł bezsensownie uciekające chwile spożytkować inaczej, gdzie indziej, w lepszy — bardziej produktywny sposób. Rozmowa z Cornelią nie była dla niego stratą czasu wbrew temu, co powiedziała. Patrzył na nią w skupieniu, z cierpliwością rodzica, który po raz setny próbował wytłumaczyć swojemu dziecku, że nie należy kłamać, bo to złe. Kiedy uniosła głowę na wieść o gwardii, oczy mu błysnęły. Jej reakcja była dla niego znacząca, choć wciąż nie wiedział, jak blisko prawdy się znajdował. W głowie miał wszystko, musiał jedynie znaleźć kłębek i wszystkie fragmenty ze sobą połączyć. Musiał znaleźć sens w symbolach tkwiących w jego głowie.
— Mamy czas — zapewnił ją, krzyżując z nią spojrzenie. Jakież jej było zaciekłe, pełne pogardy i nienawiści. Wobec niego, bo to Grahama gryzło robactwo w wilgotnej ziemi, a nie jego? Tego, który niepotrzebnie pojawił się w ich życiu, stając nieodłącznym cieniem? Ta myśl niemalże go wzruszyła. Jeśli kiedykolwiek istniała niewielka szansa na znalezienie porozumienia, teraz oboje wiedzieli, że była złudna jak fatamorgana. Wraz z innymi zakonnikami walczyła o przegraną sprawę, sądząc, że ten chory, zjełczały świat da się jakoś naprawić, załatać, wycinając gnijące tkanki. Była czarownicą, a stała po stronie tych, którzy zmieszali swą niezwykłą krew ze szlamem. Niczym nie różniła się od swojego szlachetnie urodzonego ojca-głupca, który porzucił wszystko dla istoty gorszego sortu. Mugole nie zasługiwali na to, by kroczyć pomiędzy czarodziejami z dumnie uniesionymi głowami. Powinni znać ich potęgę, kajać się przed nimi pokornie chyląc głowy, uznać ich za lepszych i podporządkować się.
Światu należał się nowy porządek.
— Kto jeszcze należy do Zakonu Feniksa?— spytał, nie zrażając się jej brakiem współpracy. Przechylił głowę, patrząc na nią w wyczekiwaniu. Trzymała go w niepewności, lecz Mulciber nie dopuszczał do siebie myśli, że odejdą z niczym. Była tylko małą, głupią czarownicą.
Pomimo wciąż utrzymującego się osłabienia nie zamierzał dać jej za wygraną. Bagaż doświadczeń skrywał inne, równie trudne próby, a choć jego lewe przedramię wciąż dawało o sobie znać, wiedział, że dzięki temu będzie silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Będzie służył Czarnemu Panu i wypełniał jego wolę, jak tego wieczora na cmentarzu. Zniszczy wszystkich, którzy w niego zwątpią, lub spróbują mu zagrozić.
Cornelio, nie bądź głupia.
Wstał, lecz patrzenie na nią z góry nie było głupim sposobem dowartościowania. Niektórym wydawało się, że ta perspektywa daje siłę — lecz dawała jedynie przyjemność, z patrzenia na wijącą się pod nogami ofiarę. Cornelia walczyła z nimi, próbowała być twarda, lecz słusznie błagała o smierć — jej los był z góry przesądzony, a oni przecież nie znali smaku litości.
— Crucio — wypowiedział inkantację miękko, wykonując lekki ruch nadgarstkiem. Być może smak bólu i cierpienia obudzi w jej zdrowy rozsądek i przekona, że wystarczy kilka słów.
— Mamy czas — zapewnił ją, krzyżując z nią spojrzenie. Jakież jej było zaciekłe, pełne pogardy i nienawiści. Wobec niego, bo to Grahama gryzło robactwo w wilgotnej ziemi, a nie jego? Tego, który niepotrzebnie pojawił się w ich życiu, stając nieodłącznym cieniem? Ta myśl niemalże go wzruszyła. Jeśli kiedykolwiek istniała niewielka szansa na znalezienie porozumienia, teraz oboje wiedzieli, że była złudna jak fatamorgana. Wraz z innymi zakonnikami walczyła o przegraną sprawę, sądząc, że ten chory, zjełczały świat da się jakoś naprawić, załatać, wycinając gnijące tkanki. Była czarownicą, a stała po stronie tych, którzy zmieszali swą niezwykłą krew ze szlamem. Niczym nie różniła się od swojego szlachetnie urodzonego ojca-głupca, który porzucił wszystko dla istoty gorszego sortu. Mugole nie zasługiwali na to, by kroczyć pomiędzy czarodziejami z dumnie uniesionymi głowami. Powinni znać ich potęgę, kajać się przed nimi pokornie chyląc głowy, uznać ich za lepszych i podporządkować się.
Światu należał się nowy porządek.
— Kto jeszcze należy do Zakonu Feniksa?— spytał, nie zrażając się jej brakiem współpracy. Przechylił głowę, patrząc na nią w wyczekiwaniu. Trzymała go w niepewności, lecz Mulciber nie dopuszczał do siebie myśli, że odejdą z niczym. Była tylko małą, głupią czarownicą.
Pomimo wciąż utrzymującego się osłabienia nie zamierzał dać jej za wygraną. Bagaż doświadczeń skrywał inne, równie trudne próby, a choć jego lewe przedramię wciąż dawało o sobie znać, wiedział, że dzięki temu będzie silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Będzie służył Czarnemu Panu i wypełniał jego wolę, jak tego wieczora na cmentarzu. Zniszczy wszystkich, którzy w niego zwątpią, lub spróbują mu zagrozić.
Cornelio, nie bądź głupia.
Wstał, lecz patrzenie na nią z góry nie było głupim sposobem dowartościowania. Niektórym wydawało się, że ta perspektywa daje siłę — lecz dawała jedynie przyjemność, z patrzenia na wijącą się pod nogami ofiarę. Cornelia walczyła z nimi, próbowała być twarda, lecz słusznie błagała o smierć — jej los był z góry przesądzony, a oni przecież nie znali smaku litości.
— Crucio — wypowiedział inkantację miękko, wykonując lekki ruch nadgarstkiem. Być może smak bólu i cierpienia obudzi w jej zdrowy rozsądek i przekona, że wystarczy kilka słów.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Alisa rzadko kiedy respektowała czyjąś obecność w swoim otoczeniu w sposób w pełni dobrowolny i szczery. Ramsey jednak niewątpliwie zaliczał się do tego wąskiego grona. Przekonał ją do siebie, a potem otworzył przed nią okno na nowy świat. Jak więc mogła nie stać przy nim i nie być mu podległą, gdy przyświecał im wspólny cel?
Nawet nie drgnęła słysząc wymianę zdań między rodziną. Niczym posłuszna mara rzucała jedynie cień wzgardy na ofiarę. Nie podeszła, nie skrzywiła się, nic nie powiedziała - przez myśl jej nie przeszło by pozwolić sobie na samowolkę w działaniu niepoprzedzoną aprobatą Ramseya. Podobnie jak ludzie, tak i potwory posiadały swoją hierarchię.
Patrzyła więc na poczynania Rycerza z uwagą podobną do tej, którą słuchacz obdarza wykładowcę pokazującego coś niezmiernie intrygującego - plugawe stworzenie, które na jej oczach uginał do obmyślonego przez siebie kształtu. W sposób dosłowny. Ach, magia empiryzmu.
Nawet nie drgnęła słysząc wymianę zdań między rodziną. Niczym posłuszna mara rzucała jedynie cień wzgardy na ofiarę. Nie podeszła, nie skrzywiła się, nic nie powiedziała - przez myśl jej nie przeszło by pozwolić sobie na samowolkę w działaniu niepoprzedzoną aprobatą Ramseya. Podobnie jak ludzie, tak i potwory posiadały swoją hierarchię.
Patrzyła więc na poczynania Rycerza z uwagą podobną do tej, którą słuchacz obdarza wykładowcę pokazującego coś niezmiernie intrygującego - plugawe stworzenie, które na jej oczach uginał do obmyślonego przez siebie kształtu. W sposób dosłowny. Ach, magia empiryzmu.
Nie mogła się nie bać. Stali przed nią psychopaci. Zadawanie bólu, tak potwornego bólu nie było dla nich najmniejszym problemem i Cornelia była pewna, że wręcz przeciwnie - daje im chorą satysfakcję. Robiło jej się niedobrze na samą myśl. Ból jakiego już doznała był dowodem na to, że to wszystko nie jest tylko pozą, że nie są dzieciakami, które chciałyby pozować na niebezpieczne. Mieli to we krwi.
Nie chciała nawet myśleć o tym, co ją czeka przed śmiercią, ale nie wierzyła, że jakakolwiek jej odpowiedź ukróci ból. Będą się bawić jak koty rozszarpujące mysz dla czystej satysfakcji, aż i ona nie wyzionie ducha, nie stanie się tylko pustym truchłem, by być może w innym świecie znów zobaczyć swojego męża.
Zignorowała jego słowa.
Oboje dawali jej czas. Wiedzieli doskonale, że to wspaniała tortura - dać ofierze czas na myślenie o tym, co poczuje za chwilę, jaki będzie kolejny ból, jaka kolejna tortura, w jaki sposób znów sprawią, że jedynym czego będzie pragnęła będzie śmierć.
Czy mogłaby uwierzyć, że się nią nie bawią?
Ból. Krzyknęła i nie mogła nie zwinąć się mocniej, choć każdy ruch wywoływał dodatkowy ból. Zaczęła krzyczeć, wrzeszczeć, wyć, jakby te wrzaski miały jej ulżyć, choć trochę uwolnić od bólu który czuła. Okrutne, torturujące zaklęcie kazało jej się szarpać, usiłować uciec, jednocześnie palące łańcuchy w brutalny sposób uświadamiały jej, że to oprawcy zadecydują o tym, kiedy to wszystko się skończy. Nie ma ucieczki, nie ma ratunku. Myślała, że łamane kości to ból? Co jeszcze z nią zrobią?
Nawet już nie próbowała prosić o przerwanie zaklęcia, to nie miało sensu, a nawet gdyby chciała próbować, nie byłaby w stanie. Nie była odporna na ból.
Nie chciała nawet myśleć o tym, co ją czeka przed śmiercią, ale nie wierzyła, że jakakolwiek jej odpowiedź ukróci ból. Będą się bawić jak koty rozszarpujące mysz dla czystej satysfakcji, aż i ona nie wyzionie ducha, nie stanie się tylko pustym truchłem, by być może w innym świecie znów zobaczyć swojego męża.
Zignorowała jego słowa.
Oboje dawali jej czas. Wiedzieli doskonale, że to wspaniała tortura - dać ofierze czas na myślenie o tym, co poczuje za chwilę, jaki będzie kolejny ból, jaka kolejna tortura, w jaki sposób znów sprawią, że jedynym czego będzie pragnęła będzie śmierć.
Czy mogłaby uwierzyć, że się nią nie bawią?
Ból. Krzyknęła i nie mogła nie zwinąć się mocniej, choć każdy ruch wywoływał dodatkowy ból. Zaczęła krzyczeć, wrzeszczeć, wyć, jakby te wrzaski miały jej ulżyć, choć trochę uwolnić od bólu który czuła. Okrutne, torturujące zaklęcie kazało jej się szarpać, usiłować uciec, jednocześnie palące łańcuchy w brutalny sposób uświadamiały jej, że to oprawcy zadecydują o tym, kiedy to wszystko się skończy. Nie ma ucieczki, nie ma ratunku. Myślała, że łamane kości to ból? Co jeszcze z nią zrobią?
Nawet już nie próbowała prosić o przerwanie zaklęcia, to nie miało sensu, a nawet gdyby chciała próbować, nie byłaby w stanie. Nie była odporna na ból.
I show not your face but your heart's desire
Patrzył na nią jak na dziewczynę, którą kiedyś znał. Dziewczynę swojego brata, z którą różniły go poglądy i sposób podchodzenia do Grahama. A teraz leżał w grobie. Zimnym, wilgotnym, pożerany przez larwy, które zalęgłby się w jego oczodołach, ustach i żołądku. Był sam, tak jak Ramsey w Dover przez wiele lat, trawiony kwasem przez otaczająca go ponurą rzeczywistość. Nie przetrwał. Nie podołał zadaniu. Związał się z czarownicą, która wcale na niego nie zasługiwała, a teraz nadeszła jej kolej na życiową dawkę cierpienia. Chciał ją jej serwować powoli, ale przypomniała mu o tym, jak bardzo go irytowała. O tym, że choć kiedyś próbowali (naiwnie), nie mogliby się porozumieć. Tak jak z Grahamem, który nie wiedział, po której stanąć stronie.
Koniec był bliski.
Wciął do ręki jej różdżkę, a później wyrzucił ją daleko przed siebie.
Cornelia nie była wyłącznie partnerką jego brata, członka Rycerzy Walpurgii, zwolennika Czarnego Pana. Jej towarzystwo nie mogło go mierzić, wszak była mu obojętna od dawna. Była jednak członkiem Zakonu Feniksa, i to jej niezłomność wzbudzała w nim irytację. Ujrzał to w domu Potterów, którzy pod wpływem silnej klątwy nie ujawnili ani jednego nazwiska. Zdradzili siebie wzajemnie, swojego najukochańszego syna, ale lojalność wobec zakonu ich zgubiła. Gniew zacisnął na ich chudych szyjach cienkie palce i to samo miał uczynić wobec Cornelii Mulciber. Jej upór wzmagał potrzebę zadania jej bólu i cierpienia, na który w jego mniemaniu zasłużyła.
— To byłem ja — zaczął, kończąc klątwę cruciatusa, która odbierała jej ostatnie siły. Ujął różdżkę w obie dłonie i pogładził ją delikatnie. Była nowa, jeszcze nie tak lojalna jak poprzednia, czasem stawiała opór. Był jednak pewien, ze się dogadają, bo przecież... była dla niego stworzona. — Pamiętam krzyk twojej matki. Pamiętam jak głos jej drżał, gdy wymawiała twoje imię. Pamiętam jak włosy paliły się od samej temperatury, jak oczy wybałuszały się na wierzch, jak skóra płatami odchodziła od ciała, jak papier Proroka Codziennego wrzucony do kominka. Wyglądała pięknie do samego końca, wiesz? Nawet wtedy gdy jej oczodoły były puste, a spływająca z nich krew wrzała. A twój ojciec... chciał jej pomóc, wydostać ją z płonącego domu. Ale jego stopy wtapiały się w podłogę... Ogień palił ciało, palił również kości. Z każdym kolejnym krokiem był bliższy upadku, kiedy jego żona tkwiła unieruchomiona na wyciągnięcie ręki. Brudna. Szlama. Zasługiwała na taką śmierć. Obiecałem, że ciebie kiedyś spotka to samo.
To był dobry moment na to, by powiedzieć jej prawdę o tym co przytrafiło się jej rodzicom, gdy on i Morfeusz stanęli przed drzwiami jej domu w poszukiwaniu zdrajcy Ollivandera, różdżkarza, którego Malfoy potrzebował. Uśmiechnął się pod nosem na samo wspomnienie rzucanej wtedy szatańskiej pożogi. Spłonęli żywcem w swoim domu, zupełnie tak jak Potterowie kilka dni temu. Krzyczeli nieco głośniej. Płakali i nie zaoferowali im takiej herbaty.
— I wiesz co w tym wszystkim było najzabawoniejsze?— Wyszczerzył się, patrząc gdzieś w bok. Był bliski temu, żeby się roześmiać na samo wspomnienie jej rodziców w ogniu. — Że pragnęli uratować tylko ciebie. Szkoda, że dzięki tobie ich poświęcenie pójdzie na marne.
Spojrzał na Cornelię, mając nadzieję, że prawda, której przez te wszystkie lata poszukiwała sprawi jej ból.
Finite uwolniło ją z łańcuchów, które paliły jej skórę. Była wolna. Mogła odejść, przecież już nic nie zdziałają.
— Uciekaj — powiedział, patrząc na nią z powagą, pozbywając się resztek uśmiechu na swojej twarzy. Zbliżył się do Alisy, stając tuż za jej plecami i oparł policzek o jej głowę niemalże w czułym geście i odetchnął głęboko, wyrażając swoje zmęczenie tą bezowocną konwersacją. Alisa musiała to rozumieć.
— Śmiało — szepnął jej na ucho zachęcająco, gdy otworzył oczy i spojrzał na to, co zostało z Cornelii. Niech pozwoli jej uciekać jak królikowi, przeskakującemu między nagrobkami. Niech gna ile sił w nogach, niech chwyta swoją różdżkę i walczy z nimi. Niech udowodni, że nie jest jedynie żałosną kopią swojej mugolskiej matki.
Nigdy nie byłaś Mulciberem.
Koniec był bliski.
Wciął do ręki jej różdżkę, a później wyrzucił ją daleko przed siebie.
Cornelia nie była wyłącznie partnerką jego brata, członka Rycerzy Walpurgii, zwolennika Czarnego Pana. Jej towarzystwo nie mogło go mierzić, wszak była mu obojętna od dawna. Była jednak członkiem Zakonu Feniksa, i to jej niezłomność wzbudzała w nim irytację. Ujrzał to w domu Potterów, którzy pod wpływem silnej klątwy nie ujawnili ani jednego nazwiska. Zdradzili siebie wzajemnie, swojego najukochańszego syna, ale lojalność wobec zakonu ich zgubiła. Gniew zacisnął na ich chudych szyjach cienkie palce i to samo miał uczynić wobec Cornelii Mulciber. Jej upór wzmagał potrzebę zadania jej bólu i cierpienia, na który w jego mniemaniu zasłużyła.
— To byłem ja — zaczął, kończąc klątwę cruciatusa, która odbierała jej ostatnie siły. Ujął różdżkę w obie dłonie i pogładził ją delikatnie. Była nowa, jeszcze nie tak lojalna jak poprzednia, czasem stawiała opór. Był jednak pewien, ze się dogadają, bo przecież... była dla niego stworzona. — Pamiętam krzyk twojej matki. Pamiętam jak głos jej drżał, gdy wymawiała twoje imię. Pamiętam jak włosy paliły się od samej temperatury, jak oczy wybałuszały się na wierzch, jak skóra płatami odchodziła od ciała, jak papier Proroka Codziennego wrzucony do kominka. Wyglądała pięknie do samego końca, wiesz? Nawet wtedy gdy jej oczodoły były puste, a spływająca z nich krew wrzała. A twój ojciec... chciał jej pomóc, wydostać ją z płonącego domu. Ale jego stopy wtapiały się w podłogę... Ogień palił ciało, palił również kości. Z każdym kolejnym krokiem był bliższy upadku, kiedy jego żona tkwiła unieruchomiona na wyciągnięcie ręki. Brudna. Szlama. Zasługiwała na taką śmierć. Obiecałem, że ciebie kiedyś spotka to samo.
To był dobry moment na to, by powiedzieć jej prawdę o tym co przytrafiło się jej rodzicom, gdy on i Morfeusz stanęli przed drzwiami jej domu w poszukiwaniu zdrajcy Ollivandera, różdżkarza, którego Malfoy potrzebował. Uśmiechnął się pod nosem na samo wspomnienie rzucanej wtedy szatańskiej pożogi. Spłonęli żywcem w swoim domu, zupełnie tak jak Potterowie kilka dni temu. Krzyczeli nieco głośniej. Płakali i nie zaoferowali im takiej herbaty.
— I wiesz co w tym wszystkim było najzabawoniejsze?— Wyszczerzył się, patrząc gdzieś w bok. Był bliski temu, żeby się roześmiać na samo wspomnienie jej rodziców w ogniu. — Że pragnęli uratować tylko ciebie. Szkoda, że dzięki tobie ich poświęcenie pójdzie na marne.
Spojrzał na Cornelię, mając nadzieję, że prawda, której przez te wszystkie lata poszukiwała sprawi jej ból.
Finite uwolniło ją z łańcuchów, które paliły jej skórę. Była wolna. Mogła odejść, przecież już nic nie zdziałają.
— Uciekaj — powiedział, patrząc na nią z powagą, pozbywając się resztek uśmiechu na swojej twarzy. Zbliżył się do Alisy, stając tuż za jej plecami i oparł policzek o jej głowę niemalże w czułym geście i odetchnął głęboko, wyrażając swoje zmęczenie tą bezowocną konwersacją. Alisa musiała to rozumieć.
— Śmiało — szepnął jej na ucho zachęcająco, gdy otworzył oczy i spojrzał na to, co zostało z Cornelii. Niech pozwoli jej uciekać jak królikowi, przeskakującemu między nagrobkami. Niech gna ile sił w nogach, niech chwyta swoją różdżkę i walczy z nimi. Niech udowodni, że nie jest jedynie żałosną kopią swojej mugolskiej matki.
Nigdy nie byłaś Mulciberem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie było nic pięknego w umieraniu. Lojalność wobec Zakonu, niewzruszoność zasad wpisanych w jej mieszaną krew, czy ten mur, niezdolny do przebicia nawet przez czarnomagiczne zaklęcia - czy to wszystko nie powinno czynić śmierci szlachetną? Osładzać tortury, pozwalać duchowi na poczucie wolności pomimo krępujących ciało więzów. Ale wszystko było zupełnie nie tak, a wszelkie ideały obracały się w pył, konfrontowane z paraliżującym bólem, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Wyglądała żałośnie; upaprana błotem, splątana wżerającymi się w skórę pętami, z mokrymi od łez policzkami i podrygującym niekontrolowanie ciałem. A przecież wmawiała sobie, że jest na to przygotowana. Już od spotkania z trupem Grahama w domu Slughorna zdawała sobie sprawę, że jej śmierć jest jedynie kwestią czasu, po to pojechała na Islandię, a później powróciła, nie chcąc już więcej uciekać. Wraz z każdym spazmem bólu wyklinała swoją buńczuczność, bezczelność z jaką powróciła do Londynu w świadomości bliskiego końca, wyzwania rzuconego przeznaczeniu. Ale nie było jednocześnie innej możliwości. Ramsey miał przecież rację.
Nikomu na niej nie zależało. I jej nie zależało na nikim.
Już nie.
Sprawiała całkiem prawidłowe wrażenie pogodzonej z własnym losem, spokojnej wobec swoich przeciwników. Pozbawiona chęci walki, zresztą nawet możliwości - zabrał jej różdżkę, z którą była przecież i tak bezbronna wobec przesyconej okrucieństwem dwójki czarodziejów. Umiejętności pojedynkowania się przeminęły wraz z czasami Nokturnu, a rozwijana w domu Roweny wiedza nie była w stanie dać chociaż cienia szansy na wyjście z opresji. Dokąd by poszła? Do Cassandry, powracając znowu do cieni przeszłości? Do Zakonu, narażając każdego, kto chciałby jej pomóc? Wezwała ratowników z Munga, żeby odwlec w czasie nieuchronne, pogrążając się w depresji? Ból paradoksalnie rozjaśniał umysł, otrzeźwiał rozumowanie, wskazując jedyną możliwą drogę. Umrzeć tutaj, przy n i m, patrząc na prosty grób obok którego nigdy nie miała prawa sama spocząć. Tylko czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Nie miała pojęcia na co czekali; gdzieś pośród tego całego przerażenia pojawiała się irracjonalna irytacja. Ustalili przecież, że ona nic nie powie. Nie miała jednak pojęcia, że najgorsza tortura dopiero przed nią. Poszukiwane elementy układanki, brakujący punkt opowieści jej życia, bo wszystkie inne znaczące problemy zdążyła już rozwiązać. Oczywiście, nie chciała uwierzyć, że odpowiedź była tak blisko, a osoba odpowiedzialna za zniszczenie życia czwórki ludzi (rozważania dotyczące większej ilości powiązań chwilowo musiały zostać odłożone na nigdy) dzieliła z nią jedno nazwisko. To byłoby wręcz śmieszne, gdyby miała jeszcze siłę na śmiech. Śmiałaby się z siebie, pozwalającej zmienić jednej osobie swoje życie w piekło, z Grahama, którego co noc budziły wizje, a nie mógł zapobiec jednemu nieszczęściu, z rodziców, których uporczywie naiwne wychowanie doprowadziło do tego właśnie punktu. I z Ramseya, naczelnego chuja (to rodzinne!), psychopaty pokonanego moralnie przez trójkę niezdolnych do samoobrony ludzi.
Przynajmniej moralnie. Zawsze coś.
- Czyżbyś rzucał słowa na wiatr? - Pomimo szeptu musiał usłyszeć jej urywane słowa, wybrzmiewające tonem niemal błagalnym, tak gryzącym się z wyzywającą treścią. Pamiętała przepowiednię wykradzioną z Ministerstwa. Pamiętała policzek wymierzony jej przez Grahama na moście. Teraz nie miała jak spytać go o pozwolenie, ale i on w swoim czasie nie raczył zainteresować się jej zdaniem, czuła się zatem usprawiedliwiona poszukiwaniem śmierci.
Ostatecznie przecież - z prochu powstałeś i w proch...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nikomu na niej nie zależało. I jej nie zależało na nikim.
Już nie.
Sprawiała całkiem prawidłowe wrażenie pogodzonej z własnym losem, spokojnej wobec swoich przeciwników. Pozbawiona chęci walki, zresztą nawet możliwości - zabrał jej różdżkę, z którą była przecież i tak bezbronna wobec przesyconej okrucieństwem dwójki czarodziejów. Umiejętności pojedynkowania się przeminęły wraz z czasami Nokturnu, a rozwijana w domu Roweny wiedza nie była w stanie dać chociaż cienia szansy na wyjście z opresji. Dokąd by poszła? Do Cassandry, powracając znowu do cieni przeszłości? Do Zakonu, narażając każdego, kto chciałby jej pomóc? Wezwała ratowników z Munga, żeby odwlec w czasie nieuchronne, pogrążając się w depresji? Ból paradoksalnie rozjaśniał umysł, otrzeźwiał rozumowanie, wskazując jedyną możliwą drogę. Umrzeć tutaj, przy n i m, patrząc na prosty grób obok którego nigdy nie miała prawa sama spocząć. Tylko czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Nie miała pojęcia na co czekali; gdzieś pośród tego całego przerażenia pojawiała się irracjonalna irytacja. Ustalili przecież, że ona nic nie powie. Nie miała jednak pojęcia, że najgorsza tortura dopiero przed nią. Poszukiwane elementy układanki, brakujący punkt opowieści jej życia, bo wszystkie inne znaczące problemy zdążyła już rozwiązać. Oczywiście, nie chciała uwierzyć, że odpowiedź była tak blisko, a osoba odpowiedzialna za zniszczenie życia czwórki ludzi (rozważania dotyczące większej ilości powiązań chwilowo musiały zostać odłożone na nigdy) dzieliła z nią jedno nazwisko. To byłoby wręcz śmieszne, gdyby miała jeszcze siłę na śmiech. Śmiałaby się z siebie, pozwalającej zmienić jednej osobie swoje życie w piekło, z Grahama, którego co noc budziły wizje, a nie mógł zapobiec jednemu nieszczęściu, z rodziców, których uporczywie naiwne wychowanie doprowadziło do tego właśnie punktu. I z Ramseya, naczelnego chuja (to rodzinne!), psychopaty pokonanego moralnie przez trójkę niezdolnych do samoobrony ludzi.
Przynajmniej moralnie. Zawsze coś.
- Czyżbyś rzucał słowa na wiatr? - Pomimo szeptu musiał usłyszeć jej urywane słowa, wybrzmiewające tonem niemal błagalnym, tak gryzącym się z wyzywającą treścią. Pamiętała przepowiednię wykradzioną z Ministerstwa. Pamiętała policzek wymierzony jej przez Grahama na moście. Teraz nie miała jak spytać go o pozwolenie, ale i on w swoim czasie nie raczył zainteresować się jej zdaniem, czuła się zatem usprawiedliwiona poszukiwaniem śmierci.
Ostatecznie przecież - z prochu powstałeś i w proch...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Studiowała wyrachowanie kuzyna jak treść wiekowych ksiąg przekazujących jedynie mądrość. Obserwowała jego ruchy i gesty niczym ledwie opierzony ptak swoich szybujących rodziców przed swym własnym lotem. Nie trwożyło jej to co widziała, nie brzydziło i nie szokowało a - intrygowało budząc przy tym niezdrową ekscytację, poczucie słuszności dokonywanego wyroku. Bo to co robili było dla niej sprawiedliwością, swoistym rachunkiem sumienia za krzywdę wyrządzoną Grahamowi. Sama Cornelia była postrzegana przez Alisę jak zaraza, zalążek zgnilizny który przenikał do głębi i niszczył to z czym miała kontakt. Z definicji czekała ją zagłada.
Zmrużyła powieki gdy owiał ją ciepły oddech Ramseya zwiastujący tak długo wyczekiwane przyzwolenie. Była mu wdzięczna bez względu czy zrobił to z nudów, dla własnej czy jej przyjemności. Podniecenie studziła jednak złamana wola Corneli i malująca się na jej twarzy zgoda na to co ją czekało. Irytujące. Niczym plama na drogim suknie, której już nie dało się sprać. Szkoda jednak byłoby tak po prostu je wyrzucić.
Alisa cmoknęła z dezaprobatą.
- Servio... - szepnęła w kierunku Cornelii, by zaraz przed dokończeniem inkantacji przywołać z ciemności należącą do ofiary różdżkę. Ta wbiła się p chwili cztery kroki od niej swym czubkiem w ziemię,a raczej w utknęła w błotnistej brei - ...przebij swoją krtań własną różdżką - poprosiła spoglądając w stronę magicznego narzędzia by zaraz powrócić swym spojrzeniem z powrotem na ofiarę badając czy zaszły na jej oblanej spokojem twarzy zmiany na wieść, że śmierć wcale nie przyjdzie szybko o ile nagle nie stała się leworęczna. Zmiażdżone kości prawej ręki zapewne bowiem doskwierały, różdżka nie należała do najostrzejszych narzędzi, skóra do najustępliwszych materiałów, a krew lubiła płynąć nieraz nieprzyjemnie wolno. Ale skoro ona była gotowa rzucić się w objęcia śmierci, skoro tego pragnęła to...dla chcącego nic trudnego, prawda?
Zmrużyła powieki gdy owiał ją ciepły oddech Ramseya zwiastujący tak długo wyczekiwane przyzwolenie. Była mu wdzięczna bez względu czy zrobił to z nudów, dla własnej czy jej przyjemności. Podniecenie studziła jednak złamana wola Corneli i malująca się na jej twarzy zgoda na to co ją czekało. Irytujące. Niczym plama na drogim suknie, której już nie dało się sprać. Szkoda jednak byłoby tak po prostu je wyrzucić.
Alisa cmoknęła z dezaprobatą.
- Servio... - szepnęła w kierunku Cornelii, by zaraz przed dokończeniem inkantacji przywołać z ciemności należącą do ofiary różdżkę. Ta wbiła się p chwili cztery kroki od niej swym czubkiem w ziemię,a raczej w utknęła w błotnistej brei - ...przebij swoją krtań własną różdżką - poprosiła spoglądając w stronę magicznego narzędzia by zaraz powrócić swym spojrzeniem z powrotem na ofiarę badając czy zaszły na jej oblanej spokojem twarzy zmiany na wieść, że śmierć wcale nie przyjdzie szybko o ile nagle nie stała się leworęczna. Zmiażdżone kości prawej ręki zapewne bowiem doskwierały, różdżka nie należała do najostrzejszych narzędzi, skóra do najustępliwszych materiałów, a krew lubiła płynąć nieraz nieprzyjemnie wolno. Ale skoro ona była gotowa rzucić się w objęcia śmierci, skoro tego pragnęła to...dla chcącego nic trudnego, prawda?
The member 'Alisa Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Śmierć powinna budzić najgorsze emocje, wzniecać pożar, prowokować niszczycielskie tornada. A on stał oddalony od niej ledwie kilka kroków, ze stoicką cierpliwością oczekując momentu, w którym ujrzy jak wyzionie ducha. Wydawał się spokojny, niewzruszony tragedią, która miała miejsce, lecz wewnętrznie czuł się niezdrowo podniecony aktem odbierania komuś życia. To było absolutnie piękne i niepowtarzalne. I choć wiele emocji w życiu wyplewił z siebie i pewne doznania stały mu się obce wciąż czuł niewysłowioną przyjemność z podziwiania śmierci. Blask gasł w oczach, skóra robiła się coraz bledsza, mięśnie wiotczały, dając pokaz jedynych prawdziwych i czystych reakcji do jakich człowiek był zdolny. Nieskropiona fałszem stawała się rozkoszą w najczystszej formie, a on potrafił docenić prawdziwe piękno tej chwili. I fascynowało go to tak bardzo, że nie potrafił oderwać wzroku, urzeczony tą napawającą go szczęściem chwilą.
Czuł na sobie jej spojrzenie pełne tak wielu emocji: smutku, nienawiści, żalu, rozpaczy, lecz wiedział, że w tym wszystkim wciąż myślami wracała do Grahama i to z jego powodu nie obawiała się śmierci. Chciała umrzeć. Poddawała się, odbierając mu satysfakcję z pokonania jej i zadania ostatecznego ciosu. Dlatego nie walczył uparcie o zadanie ostatecznego ciosu. To byłoby zbyt proste, zbyt szybkie, choć wystarczyło jedno zaklęcie, aby wyrwać ją z tej męki. Ale przecież była bezbronna, a on dzięki temu posiadł chwilę dla siebie, jak miłośnik sztuki zatracający się w operze, która oddziaływała na jego wrażliwość. On również był wrażliwy, choć inaczej. Wielkie i straszne rzeczy były w stanie go poruszyć i napawać dumą, jak jak tylko głębokie i niezwykle trafne słowa były w stanie do niego dotrzeć.
— Umrzesz dopiero kiedy ci na to pozwolę— odezwał się w końcu cicho głosem, który mógł budzić zaufanie u kogoś kto go nie znał i nie wiedział do czego był zdolny, choć pozostał stanowczy i zdecydowany.— To koniec. Na niczym ci nie zależy, Cornelio. Nie masz nic do stracenia — kontynuował, czyniąc wymijający Alisę krok, by znów stanąć przed żoną swojego brata, o, zgrozo, własną szwagierką. Nie chciała uciekać, nie chciała się ratować — pragnęła tylko umrzeć. Żałośnie, męczeńsko. — Mogę przestać robić ci to w każdej chwili — zapewnił ją, sięgając prawą ręką po jej różdżkę, którą przywołała kuzynka. Zacisnął na niej palce gotów, by ją zatrzymać, jeśli przystanie na jego propozycję. — Graham stał po właściwej stronie. Powinnaś była stanąć razem z nim. Z nami. Oni — Zakon Feniksa — zostawili cię samą. Nie miałaś i nie masz do kogo się zwrócić. Niefortunnie, pozostałem tylko ja. I daję ci szansę.
Patrzył jej w oczy swoim lodowatym wzrokiem, zastygając na chwilę w bezruchu, w zbyt długim wyczekiwaniu, które irytowało również jego. Ale on nie lubił się spieszyć — pośpiech jak i emocje były złymi doradcami, dlatego wszystko robił spokojnie, jeśli tylko pozwalał mu na to szybko uciekający czas. Oddychał powoli i cicho, dając jej chwilę zastanowienia, pośród tego całego bólu i cierpienia, jakiego doznawała. A wystarczyło tylko kilka słów, aby poznała smak łaski Mulcibera.
— Kto należy do Zakonu Feniksa? Powiedz mi.
Pytał o po raz ostatni. Już nigdy więcej tego nie zrobi.
Czuł na sobie jej spojrzenie pełne tak wielu emocji: smutku, nienawiści, żalu, rozpaczy, lecz wiedział, że w tym wszystkim wciąż myślami wracała do Grahama i to z jego powodu nie obawiała się śmierci. Chciała umrzeć. Poddawała się, odbierając mu satysfakcję z pokonania jej i zadania ostatecznego ciosu. Dlatego nie walczył uparcie o zadanie ostatecznego ciosu. To byłoby zbyt proste, zbyt szybkie, choć wystarczyło jedno zaklęcie, aby wyrwać ją z tej męki. Ale przecież była bezbronna, a on dzięki temu posiadł chwilę dla siebie, jak miłośnik sztuki zatracający się w operze, która oddziaływała na jego wrażliwość. On również był wrażliwy, choć inaczej. Wielkie i straszne rzeczy były w stanie go poruszyć i napawać dumą, jak jak tylko głębokie i niezwykle trafne słowa były w stanie do niego dotrzeć.
— Umrzesz dopiero kiedy ci na to pozwolę— odezwał się w końcu cicho głosem, który mógł budzić zaufanie u kogoś kto go nie znał i nie wiedział do czego był zdolny, choć pozostał stanowczy i zdecydowany.— To koniec. Na niczym ci nie zależy, Cornelio. Nie masz nic do stracenia — kontynuował, czyniąc wymijający Alisę krok, by znów stanąć przed żoną swojego brata, o, zgrozo, własną szwagierką. Nie chciała uciekać, nie chciała się ratować — pragnęła tylko umrzeć. Żałośnie, męczeńsko. — Mogę przestać robić ci to w każdej chwili — zapewnił ją, sięgając prawą ręką po jej różdżkę, którą przywołała kuzynka. Zacisnął na niej palce gotów, by ją zatrzymać, jeśli przystanie na jego propozycję. — Graham stał po właściwej stronie. Powinnaś była stanąć razem z nim. Z nami. Oni — Zakon Feniksa — zostawili cię samą. Nie miałaś i nie masz do kogo się zwrócić. Niefortunnie, pozostałem tylko ja. I daję ci szansę.
Patrzył jej w oczy swoim lodowatym wzrokiem, zastygając na chwilę w bezruchu, w zbyt długim wyczekiwaniu, które irytowało również jego. Ale on nie lubił się spieszyć — pośpiech jak i emocje były złymi doradcami, dlatego wszystko robił spokojnie, jeśli tylko pozwalał mu na to szybko uciekający czas. Oddychał powoli i cicho, dając jej chwilę zastanowienia, pośród tego całego bólu i cierpienia, jakiego doznawała. A wystarczyło tylko kilka słów, aby poznała smak łaski Mulcibera.
— Kto należy do Zakonu Feniksa? Powiedz mi.
Pytał o po raz ostatni. Już nigdy więcej tego nie zrobi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Momentami nie czuła bólu. Po prostu pozostawala w całkowitym otępieniu, na granicy przytomności, przesycona nim tak bardzo, że organizm nie mógł już tego znieść. Potem zaraz powracała, bez wytchnienia, bez odrobiny ulgi, znów zderzając się z miażdżącym kości impulsem i widokiem, jaki roztaczał się tuż przed nią.
Alisa i Ramsey Mulciber. Jej rodzina, najbliższa r o d z i n a, cóż za piękny paradoks, bo nikogo innego już nie miała. Dzięki nim. Czyż to nie było przekleństwo? Los nierozerwalnie związany z tym rodem, przeznaczenie pukające do drzwi, gdy tylko próbowała o nim zapomnieć. Vasilly, Graham, Ramsey. Trójka braci, tak odmiennych i zarazem tak podobnych - i wszystkich drogi przecinały się z jej własną, niepodważalnie i nieodwracalnie. Brat, mąż, zabójca. Ironia losu? Po plecach przebiegł ją dreszcz, kiedy po raz kolejny usłyszała te słowa. Przedziwne zestawienie - Graham próbował brzmieć groźnie, Ramsey starał się być przyjacielski. A w rzeczywistości chodziło o przeciwieństwo. Byli tak bardzo podobni, tak bardzo uparci i szaleni, tak podobni…
...że aż wcale.
Obserwowała szczupłe palce - jej palce - zaciskające się na różdżce, oraz te należące do Ramseya, powstrzymujące kolejną torturę. Sekwoja powinna wybawić ją z opresji po raz kolejny, przekuć nieszczęście w kolejne wyzwanie do pokonania. Ale to już nie był czas na spadanie na cztery łapy. Teraz chodziło o podjęcie właściwej decyzji, o drogę, która miała zapisać się w ostatkach pamięci. I o serce, tkwiące pod powłokami wysłużonego drewna. Łuska smoka. To zawsze tak bardzo ją bawiło - ten smok skryty wewnątrz sekwoi i wewnątrz tarniny. Dwie pokrewne łuski, symbole niezłomności, które zderzyły się ze sobą w hogwarckiej bibliotece. Kolejny przypadek.
Pamiętała to uczucie; wzrok posyłany w odmęty Tamizy, której miała oddać resztki swojego życia. Ale on się tam znalazł, znów przypadkiem, znów bez wyjaśnienia, po prostu, jakby spotkanie po pięciu latach było sprawą zupełnie normalną. I zabronił wtedy umierać.
D l a c z e g o?
Nie mogła wyprzeć wrażenia patosu, który kreowany był zarówno przez nią, jak i Mulcibera. Jakby nie mogła powiedzieć po prostu, żeby się pierdolił, bo sprawa jest z góry przesądzona, jakby on nie mógł powiedzieć, że jest dziwką, która skłóciła jego brata z rodziną. Pomijając oczywiście fakt, że nawet po bohaterskiej interwencji Ramseya, zakończonej małym zabójstwem i jej zniknięciem, Graham wciąż izolował się od reszty. I ona wiedziała. Nikt nie mógł jej tego odebrać. Mogła wygłosić piękny monolog, mogła wyrecytować nazwiska wszystkich, którzy zginęli za równość, za to, żeby rodzice nie wypierali się swoich dzieci za miłość, żeby nie mordowano w imię czystości krwi, żeby nikt nie podważał niewypowiedzianych nigdy uczuć przez własne uprzedzenia. Słowa to tylko słowa. Choć o wielkiej mocy. I ona wiedziała to doskonale - aktorka jednego widza, szepcząca kłamstwa, które okazywały się być prawdą. Zawsze nią były, nie umiała inaczej.
Wiedziała, że będzie boleć. Że tępa końcówka różdżki powoli przebijać się będzie przez krtań, która wypełniać się będzie krwią, dławiącą i duszącą. Że w tej śmierci nie będzie nic pięknego i nikt nie wzruszy się nad niepotrzebnym ciałem straszącym brzydką raną. I nikt nie usłyszy ani krzyku, ani tego, co wypowie przed nim. Bo właśnie to była m u winna, ten ostatni uśmiech szaleństwa, ten ostatni błysk obłąkania w rozjaśnionych nagle oczach. Dopracowaną mimikę brudnej od błota i łez twarzy, cichy, lecz pewny głos. Ostatnia gra, ostatnia prawda, ostatni uczynek. Najdoskonalszy.
- Jesteś tego pewny? - Zdradzała mu tajemnicę podekscytowanym szeptem, pozbawionym cienia wątpliwości. Tylko jemu, bo nikt inny już nie został.
Umrę, wiesz? Bez zawahania, bez żalu, bez oglądania się za siebie. W bólu i okrucieństwie, zupełnie zapomniana, wijąca się w torturach i krzycząco-bulgocząca, gdy krew zacznie wypełniać gardło. Och, to tylko kwestia czasu. Wszystko jest kwestią czasu, bo ścieżki są już zapisane.
Ja w i e m.
Ty już zawsze będziesz się zastanawiał.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Alisa i Ramsey Mulciber. Jej rodzina, najbliższa r o d z i n a, cóż za piękny paradoks, bo nikogo innego już nie miała. Dzięki nim. Czyż to nie było przekleństwo? Los nierozerwalnie związany z tym rodem, przeznaczenie pukające do drzwi, gdy tylko próbowała o nim zapomnieć. Vasilly, Graham, Ramsey. Trójka braci, tak odmiennych i zarazem tak podobnych - i wszystkich drogi przecinały się z jej własną, niepodważalnie i nieodwracalnie. Brat, mąż, zabójca. Ironia losu? Po plecach przebiegł ją dreszcz, kiedy po raz kolejny usłyszała te słowa. Przedziwne zestawienie - Graham próbował brzmieć groźnie, Ramsey starał się być przyjacielski. A w rzeczywistości chodziło o przeciwieństwo. Byli tak bardzo podobni, tak bardzo uparci i szaleni, tak podobni…
...że aż wcale.
Obserwowała szczupłe palce - jej palce - zaciskające się na różdżce, oraz te należące do Ramseya, powstrzymujące kolejną torturę. Sekwoja powinna wybawić ją z opresji po raz kolejny, przekuć nieszczęście w kolejne wyzwanie do pokonania. Ale to już nie był czas na spadanie na cztery łapy. Teraz chodziło o podjęcie właściwej decyzji, o drogę, która miała zapisać się w ostatkach pamięci. I o serce, tkwiące pod powłokami wysłużonego drewna. Łuska smoka. To zawsze tak bardzo ją bawiło - ten smok skryty wewnątrz sekwoi i wewnątrz tarniny. Dwie pokrewne łuski, symbole niezłomności, które zderzyły się ze sobą w hogwarckiej bibliotece. Kolejny przypadek.
Pamiętała to uczucie; wzrok posyłany w odmęty Tamizy, której miała oddać resztki swojego życia. Ale on się tam znalazł, znów przypadkiem, znów bez wyjaśnienia, po prostu, jakby spotkanie po pięciu latach było sprawą zupełnie normalną. I zabronił wtedy umierać.
D l a c z e g o?
Nie mogła wyprzeć wrażenia patosu, który kreowany był zarówno przez nią, jak i Mulcibera. Jakby nie mogła powiedzieć po prostu, żeby się pierdolił, bo sprawa jest z góry przesądzona, jakby on nie mógł powiedzieć, że jest dziwką, która skłóciła jego brata z rodziną. Pomijając oczywiście fakt, że nawet po bohaterskiej interwencji Ramseya, zakończonej małym zabójstwem i jej zniknięciem, Graham wciąż izolował się od reszty. I ona wiedziała. Nikt nie mógł jej tego odebrać. Mogła wygłosić piękny monolog, mogła wyrecytować nazwiska wszystkich, którzy zginęli za równość, za to, żeby rodzice nie wypierali się swoich dzieci za miłość, żeby nie mordowano w imię czystości krwi, żeby nikt nie podważał niewypowiedzianych nigdy uczuć przez własne uprzedzenia. Słowa to tylko słowa. Choć o wielkiej mocy. I ona wiedziała to doskonale - aktorka jednego widza, szepcząca kłamstwa, które okazywały się być prawdą. Zawsze nią były, nie umiała inaczej.
Wiedziała, że będzie boleć. Że tępa końcówka różdżki powoli przebijać się będzie przez krtań, która wypełniać się będzie krwią, dławiącą i duszącą. Że w tej śmierci nie będzie nic pięknego i nikt nie wzruszy się nad niepotrzebnym ciałem straszącym brzydką raną. I nikt nie usłyszy ani krzyku, ani tego, co wypowie przed nim. Bo właśnie to była m u winna, ten ostatni uśmiech szaleństwa, ten ostatni błysk obłąkania w rozjaśnionych nagle oczach. Dopracowaną mimikę brudnej od błota i łez twarzy, cichy, lecz pewny głos. Ostatnia gra, ostatnia prawda, ostatni uczynek. Najdoskonalszy.
- Jesteś tego pewny? - Zdradzała mu tajemnicę podekscytowanym szeptem, pozbawionym cienia wątpliwości. Tylko jemu, bo nikt inny już nie został.
Umrę, wiesz? Bez zawahania, bez żalu, bez oglądania się za siebie. W bólu i okrucieństwie, zupełnie zapomniana, wijąca się w torturach i krzycząco-bulgocząca, gdy krew zacznie wypełniać gardło. Och, to tylko kwestia czasu. Wszystko jest kwestią czasu, bo ścieżki są już zapisane.
Ja w i e m.
Ty już zawsze będziesz się zastanawiał.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cornelia, choćby wyraziła taką chęć, nie była w stanie podjąć już próby ucieczki bądź obrony - została pozbawiona różdżki, a czarnomagiczne klątwy, które zostały na nią rzucone, odebrały jej niemal wszystkie siły. Nie mogła się poruszać, a nawet wypowiadanie pojedynczych słów sprawiało jej niewyobrażalny ból. Pozostało jej tylko czekać na śmierć bądź zdecydować się zdradzić tajemnice Zakonu Feniksa.
| Możecie dalej swobodnie prowadzić rozgrywkę. Cornelia, pamiętaj, że nie posiadasz informacji ze spotkań Zakonu, w których Twoja postać nie brała fabularnie udziału.
| Możecie dalej swobodnie prowadzić rozgrywkę. Cornelia, pamiętaj, że nie posiadasz informacji ze spotkań Zakonu, w których Twoja postać nie brała fabularnie udziału.
Mięśnie jego twarzy drgnęły lekko na jej słowa, przez co przez jego obojętną twarz przemknął cień czegoś niezrozumiałego. Dopiero po chwili kąciki uniosły się, a spomiędzy warg zalśniły zęby w zawadiackim uśmiechu. Zaśmiał się głośno, przymykając oczy z niepowstrzymanego rozbawienia. Był szalony, ale czy ona nie wiedziała tego od zawsze? Patrzyła mu na ręce od pierwszego dnia, gdy ich drogi się spotkały, gdy zbliżał się do Grahama i próbował odnaleźć z nim najcieńszą nić porozumienia. Pozornie nieszkodliwy, prosty, zwyczajny. Nigdy nie próbował budzić grozy i szacunku, zasłaniając się sympatycznym, czasem głupim uśmiechem, wyglądając przy tym niespójnie, jakby ktoś się zabawił i złożył go z kilku przypadkowych osób. Graham budził w nim fascynację i ogromne zainteresowanie, którego przez długi czas nic nie było w stanie zagłuszyć. Cornelia była kłodą na drodze, którą omijał przez wzgląd na brata, zamiast najzwyczajniej się jej pozbyć. Ale teraz Graham był martwy, a ona balansowała na granicy.
— Masz lepsze poczucie humoru niż zapamiętałem — odparł, odzyskując w sobie odrobinę powagi. — Jesteśmy na cmentarzu. Jakie to wygodne, prawda?
ociągnął jej różdżkę i przełamał ją w połowie, między palcami wciąż trzymając swoją własną. Głuchy trzask był przyjemny dla jego uszu, ale to mu nie wystarczyło. Jedną połowę wyrzucił w prawo, a drugą w przeciwnym kierunku, powracając do niej spojrzeniem, które wyrażało zniecierpliwienie. Zbliżywszy się do niej, chwycił ją za ubranie.
— Posłuchaj — zaczął przyjemnie, zniżając ton do szeptu, lecz był na tyle blisko, że bez trudu mogła go usłyszeć. Tylko ona. — Ta dziewczyna za nami trochę się niecierpliwi. Jest kompletnie niezrównoważona. Prawdziwa psychopatka. Będzie cię torturować zanim umrzesz, rozpołowi cię, pozbawi wnętrzności. Pewnie będzie bolało. Ale skoro wolisz chronić swój Zakon — fajnie. Zapowiada się niezłe przedstawienie.
Uśmiechnął się życzliwie, sięgając dłonią do jej policzka, którzy czule pogłaskał wierzchem dłoni. Palcami przeciągnął wzdłuż linii jej żuchwy, aż do brody, którą uniósł wyżej, by móc lepiej się jej przyjrzeć. Była głupia, skazując się dobrowolnie na takie cierpienie. Nie było w tym nic pięknego, nic godnego pochwały. Pogrzeb Potterów udowodnił, że było wielu czarodziejów, których ich śmierć zraniła. A ona? Czy ktokolwiek zjawiłby się na jej pożegnaniu? Miała tylko jego — bezdusznego, pozbawionego skrupułów szwagra, z którym można było się dogadać, o ile miało się odpowiednio wartościową kartę przetargową. Jej los był prawie w jej rękach. Wystarczyło podać kilka nazwisk, aby ofiarował jej ulgę i spokój.
— Masz lepsze poczucie humoru niż zapamiętałem — odparł, odzyskując w sobie odrobinę powagi. — Jesteśmy na cmentarzu. Jakie to wygodne, prawda?
ociągnął jej różdżkę i przełamał ją w połowie, między palcami wciąż trzymając swoją własną. Głuchy trzask był przyjemny dla jego uszu, ale to mu nie wystarczyło. Jedną połowę wyrzucił w prawo, a drugą w przeciwnym kierunku, powracając do niej spojrzeniem, które wyrażało zniecierpliwienie. Zbliżywszy się do niej, chwycił ją za ubranie.
— Posłuchaj — zaczął przyjemnie, zniżając ton do szeptu, lecz był na tyle blisko, że bez trudu mogła go usłyszeć. Tylko ona. — Ta dziewczyna za nami trochę się niecierpliwi. Jest kompletnie niezrównoważona. Prawdziwa psychopatka. Będzie cię torturować zanim umrzesz, rozpołowi cię, pozbawi wnętrzności. Pewnie będzie bolało. Ale skoro wolisz chronić swój Zakon — fajnie. Zapowiada się niezłe przedstawienie.
Uśmiechnął się życzliwie, sięgając dłonią do jej policzka, którzy czule pogłaskał wierzchem dłoni. Palcami przeciągnął wzdłuż linii jej żuchwy, aż do brody, którą uniósł wyżej, by móc lepiej się jej przyjrzeć. Była głupia, skazując się dobrowolnie na takie cierpienie. Nie było w tym nic pięknego, nic godnego pochwały. Pogrzeb Potterów udowodnił, że było wielu czarodziejów, których ich śmierć zraniła. A ona? Czy ktokolwiek zjawiłby się na jej pożegnaniu? Miała tylko jego — bezdusznego, pozbawionego skrupułów szwagra, z którym można było się dogadać, o ile miało się odpowiednio wartościową kartę przetargową. Jej los był prawie w jej rękach. Wystarczyło podać kilka nazwisk, aby ofiarował jej ulgę i spokój.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wszystko ma swoje granice. Ból, upokorzenie, szaleństwo. A jednocześnie nie było jasnego punktu, w którym należało się zatrzymać, kiedy wszystko rozmywało się w bezkształtnych plamach, zacierając linie dzielące człowieczeństwo od jego braku. Może tak naprawdę nigdy ich nie było? Może teraz dopiero uświadamiała to sobie, patrząc w te oczy, tak bezlitośnie podobne do ukochanych, a zarazem tak śmiesznie odmienne. Mogła być w tej zewnętrznej powłoce jakaś zbieżność, mogła być w pokrewieństwie analogiczność rysów, ale skłonna była wyśmiać każdego, kto twierdziłby, że byli w najmniejszym stopniu podobni. Pamiętała tamte oczy, miała przecież wryte je w umysł z niesamowitą jasnością; pamiętała, jak patrzył na nią każdego mijającego dnia, i nawet kiedy zobaczyli się po raz ostatni...
Miała wrażenie, że zaciera się granica pomiędzy jawą a nierzeczywistością, kiedy nawracający pulsująco ból wżerał się w mózg, odbierając zdolność logicznego myślenia. Właściwie już było jej obojętne. Nie miała dla kogo żyć, bo wszystko co było jej najdroższe leżało pogrzebane parę metrów dalej. Mogłaby próbować wciąż egzystować, dla rudego Garretta, bohaterskiego Benjamina, zabawnego Foxa, szalonego Samuela, Pomony piekącej najlepsze babeczki na świecie i innych, drogich jej osób. Ale znaczenie łatwiej było dla nich umrzeć. O wiele. Obie różdżki ze smoczą łuską zostały złamane, obie różdżki czarodziejów, którzy mieli nie dać się złamać, stały się bezużyteczne. Graham na pewno kręciłby nosem na to, że nie walczyła w ostatnich momentach życia, ale była już zmęczona - udawaniem, że to ma jakikolwiek sens. Że liczy się cokolwiek poza byciem z nim, nawet jeżeli popełnili po drodze tyle błędów, a obietnice wspólnego życia po drugiej stronie były tylko marną iluzją, którą zwykli wyśmiewać.
Ale naprawdę mocno chciała w to wierzyć. M u s i a ł a.
- Morgan. Skeeter. Elliot. Potter. - Nie musiała zniżać głosu, bo i tak niezdolna była do wydania z siebie czegoś więcej niż trudnego do kontrolowania, choć jeszcze wyraźnego szeptu. Martwi. A przecież oni mieli powód do życia, niejeden. James... To nie powinno tak wyglądać. A jednak świat biegł naprzód, nie zatrzymując się nad ofiarami złożonymi w hołdzie niemal utopijnej idei. Czy ona właściwie jeszcze wierzyła, że to kiedykolwiek będzie możliwe? Czy na ziemi, po której stąpali ludzie pokroju pozbawionego najmniejszych ludzkich odruchów Ramseya, mógł zapanować pokój pomiędzy czarodziejami a mugolami? Zniknąć podziały na tych o czystej i brudnej krwi?
Ostatnie nazwisko miało być trującym ostrzem, jedynym ciosem, jaki była teraz w stanie zadać. Potwierdzeniem, że słowa to tylko słowa, a od wpojonych zasad istnieją pojęcia wyższe. Przykład na to, że zmiana jest tylko kwestią czasu, a nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać.
- Mulciber.
Miała wrażenie, że zaciera się granica pomiędzy jawą a nierzeczywistością, kiedy nawracający pulsująco ból wżerał się w mózg, odbierając zdolność logicznego myślenia. Właściwie już było jej obojętne. Nie miała dla kogo żyć, bo wszystko co było jej najdroższe leżało pogrzebane parę metrów dalej. Mogłaby próbować wciąż egzystować, dla rudego Garretta, bohaterskiego Benjamina, zabawnego Foxa, szalonego Samuela, Pomony piekącej najlepsze babeczki na świecie i innych, drogich jej osób. Ale znaczenie łatwiej było dla nich umrzeć. O wiele. Obie różdżki ze smoczą łuską zostały złamane, obie różdżki czarodziejów, którzy mieli nie dać się złamać, stały się bezużyteczne. Graham na pewno kręciłby nosem na to, że nie walczyła w ostatnich momentach życia, ale była już zmęczona - udawaniem, że to ma jakikolwiek sens. Że liczy się cokolwiek poza byciem z nim, nawet jeżeli popełnili po drodze tyle błędów, a obietnice wspólnego życia po drugiej stronie były tylko marną iluzją, którą zwykli wyśmiewać.
Ale naprawdę mocno chciała w to wierzyć. M u s i a ł a.
- Morgan. Skeeter. Elliot. Potter. - Nie musiała zniżać głosu, bo i tak niezdolna była do wydania z siebie czegoś więcej niż trudnego do kontrolowania, choć jeszcze wyraźnego szeptu. Martwi. A przecież oni mieli powód do życia, niejeden. James... To nie powinno tak wyglądać. A jednak świat biegł naprzód, nie zatrzymując się nad ofiarami złożonymi w hołdzie niemal utopijnej idei. Czy ona właściwie jeszcze wierzyła, że to kiedykolwiek będzie możliwe? Czy na ziemi, po której stąpali ludzie pokroju pozbawionego najmniejszych ludzkich odruchów Ramseya, mógł zapanować pokój pomiędzy czarodziejami a mugolami? Zniknąć podziały na tych o czystej i brudnej krwi?
Ostatnie nazwisko miało być trującym ostrzem, jedynym ciosem, jaki była teraz w stanie zadać. Potwierdzeniem, że słowa to tylko słowa, a od wpojonych zasad istnieją pojęcia wyższe. Przykład na to, że zmiana jest tylko kwestią czasu, a nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać.
- Mulciber.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Niemy bunt wymalował jej się na twarzy, lecz nic nie powiedziała, nie poruszyła się, nie zrobiła uznając mimo wszystko decyzję Ramseya za absolut. Jednocześnie dopadło ją nieprzyjemne uczucie, coś jakby zaczęło skrobać jej myśli w sposób co najmniej niepokojący - czy popełniła błąd? Zawiodła czymś Ramseya?
Wlepiła wzrok z ziemie w momencie w którym rozległ się trzask różdżki Corneli sygnalizujący przerwanie rzuconej przez nią klątwy. Paznokcie zaczęły ranić wnętrze jej dłoni, a knykcie bieleć. Zmieszała się czując się na swój sposób zagubiona i upokorzona. Nie żeby nie rozumiała. Kuzyn sprawnie manipulował światem, traktując go jak swego rodzaju domek dla lalek; klocki, które układały się tam gdzie miały, w sposób im odpowiedni, przemyślany. Prawdopodobnie jej nieskrywana zawiść do Cornelli została zgrabnie wykorzystana, by podjudzić do zdrady. Istny teatr rzeczywistości, gdzie wszystko było prawdziwe... Jeśli była to prawda to nie miała tego za złe. Nie była głupia. Rozumiała. Mieli postawiony cel, zadanie. Ramsey tylko dążył do jego zrealizowania. A jednak - to nie było takie łatwe. Stała więc nieruchoma niczym głaz, cmentarny pomnik żłobiony przez słowa i obrazy. Utrzymała chłód gdy padły pierwsze nazwiska oczekując obiecanego końca...
Mulciber
Powiedziała, a stopa Alisy postąpiła do przodu, tak jak ręka w której dzierżyła różdzkę, a którą w nieco barbarzyńskim odruchu skierowała nieco poniżej linii szczeki, na szyję.
- Implosio - wyinkantowała, mając nadzieję, że klątwa rozerwie jej zakłamaną, zdradziecka krtań, zwijając ją, miażdżąc, zalewają krwią którą się udusi, która będzie pluć nie mogąc wypowiedzieć już nic więcej.
Wlepiła wzrok z ziemie w momencie w którym rozległ się trzask różdżki Corneli sygnalizujący przerwanie rzuconej przez nią klątwy. Paznokcie zaczęły ranić wnętrze jej dłoni, a knykcie bieleć. Zmieszała się czując się na swój sposób zagubiona i upokorzona. Nie żeby nie rozumiała. Kuzyn sprawnie manipulował światem, traktując go jak swego rodzaju domek dla lalek; klocki, które układały się tam gdzie miały, w sposób im odpowiedni, przemyślany. Prawdopodobnie jej nieskrywana zawiść do Cornelli została zgrabnie wykorzystana, by podjudzić do zdrady. Istny teatr rzeczywistości, gdzie wszystko było prawdziwe... Jeśli była to prawda to nie miała tego za złe. Nie była głupia. Rozumiała. Mieli postawiony cel, zadanie. Ramsey tylko dążył do jego zrealizowania. A jednak - to nie było takie łatwe. Stała więc nieruchoma niczym głaz, cmentarny pomnik żłobiony przez słowa i obrazy. Utrzymała chłód gdy padły pierwsze nazwiska oczekując obiecanego końca...
Mulciber
Powiedziała, a stopa Alisy postąpiła do przodu, tak jak ręka w której dzierżyła różdzkę, a którą w nieco barbarzyńskim odruchu skierowała nieco poniżej linii szczeki, na szyję.
- Implosio - wyinkantowała, mając nadzieję, że klątwa rozerwie jej zakłamaną, zdradziecka krtań, zwijając ją, miażdżąc, zalewają krwią którą się udusi, która będzie pluć nie mogąc wypowiedzieć już nic więcej.
The member 'Alisa Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Cisza, która na krótko zawisnęła pomiędzy nimi rodziła w nim niecierpliwość. Choć jego twarz miała nieustannie ten sam wyraz, oczy błyszczały w ten sam sposób, a usta wyginały się w przereklamowanym uśmiechu, wewnętrznie drżał, z każdą jedną sekundą tracąc do niej cierpliwość. Ale wiedział w czym tkwił błąd. Za bardzo tego chciał. Za bardzo pragnął, aby wyjawiła mu prawdę, wydawała ludzi, z którymi współpracowała, dając sobie szansę na odrobinę łaski z jego strony. Ale nadzieja była złudna, nie zamierzał jej nic ofiarować. Nic poza bólem i cierpieniem, zakończonym śmiercią.
Kiedy zaczęła mówić wstrzymał oddech, spoglądając na nią szeroko rozwartymi oczami, czując szybko, jak jego wiara i pewność topią się niczym bryła lodu wystawiona na działanie słońca. Sekunda po sekundzie kurczył się i malał, nie mogąc uwierzyć, że pomimo wszystko wybrała swoją własną, głupią, bezmyślną! ścieżkę. Zacisnął zęby i wypuścił nosem powietrze z płuc. To, które wstrzymywał przez dłuższą chwilę, zapominając jak się oddycha. Zawiodła go. Nie pierwszy, lecz ostatni raz. Patrząc na nią widział jedynie garść śmierci i nie potrafił zrozumieć, jak Graham mógł zmusić się do tego, by z nią być. Nic z niej nie miał. Zupełnie nic.
A potem wypowiedziała ostatnie z nazwisk.
Nie.
Jego wierny rycerzom brat nigdy nie przeszedłby na jej stronę. Był Mulciberem. Nie mógł.
— Avada Kedavra!— wypowiedział tuz po tym, jak puścił ją i odsunął się, patrząc na nią wściekle, nienawistnie. Ale czuł się przez chwilę rozdarty. Okłamała go i uczyniła to specjalnie, po to, aby na sam koniec wbić sztylet prosto w plecy. Nie zamierzał jej dać satysfakcji. Nie mógł uwierzyć w jej słowa. Vasyl był głupcem, Graham kretynem, ale w ich żyłach płynęła krew Mulciberów. Płynęła wraz z nią świadomość słusznej sprawy.
Kiedy zaczęła mówić wstrzymał oddech, spoglądając na nią szeroko rozwartymi oczami, czując szybko, jak jego wiara i pewność topią się niczym bryła lodu wystawiona na działanie słońca. Sekunda po sekundzie kurczył się i malał, nie mogąc uwierzyć, że pomimo wszystko wybrała swoją własną, głupią, bezmyślną! ścieżkę. Zacisnął zęby i wypuścił nosem powietrze z płuc. To, które wstrzymywał przez dłuższą chwilę, zapominając jak się oddycha. Zawiodła go. Nie pierwszy, lecz ostatni raz. Patrząc na nią widział jedynie garść śmierci i nie potrafił zrozumieć, jak Graham mógł zmusić się do tego, by z nią być. Nic z niej nie miał. Zupełnie nic.
A potem wypowiedziała ostatnie z nazwisk.
Nie.
Jego wierny rycerzom brat nigdy nie przeszedłby na jej stronę. Był Mulciberem. Nie mógł.
— Avada Kedavra!— wypowiedział tuz po tym, jak puścił ją i odsunął się, patrząc na nią wściekle, nienawistnie. Ale czuł się przez chwilę rozdarty. Okłamała go i uczyniła to specjalnie, po to, aby na sam koniec wbić sztylet prosto w plecy. Nie zamierzał jej dać satysfakcji. Nie mógł uwierzyć w jej słowa. Vasyl był głupcem, Graham kretynem, ale w ich żyłach płynęła krew Mulciberów. Płynęła wraz z nią świadomość słusznej sprawy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Cmentarz
Szybka odpowiedź