Cmentarz
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Światełkiem w tym tunelu beznadziei była znajoma twarz; chociaż nie były sobie bliskie, obecność lady Prewett uspokajała ją odrobinę. Widać było, że kobieta jest nie mniej przejęta, niż ona sama, jednak było to w pełni zrozumiałe – Lestrange wiedziała doskonale, że Lorraine martwi się na pewno o własną rodzinę, bo tak funkcjonowały przecież żony i matki. Na jej miejscu także szalałaby z niepokoju.
- Tak, fizycznie nic mi nie dolega – odpowiedziała, choć podczas wędrówki co chwila miała ochotę oglądać się przez ramię i upewniać, że nikt ani nic ich nie goni.
Poruszały się szybkim krokiem, bo liczyła się przecież każda cenna minuta, a dworski szyk i klasa zostały za nimi, gdzieś pomiędzy grudą wilgotnej ziemi a nagrobkiem rodziny MacQueenów. Nie biegły, mogąc tym zwrócić na siebie uwagę, a to byłoby ostatnie, czego pragnęły.
- Może odnajdziemy lokal z kominkiem – zastanawiała się na głos Marine, właściwie wyrażając w ten sposób swoje gorące życzenie. Dzięki temu nie musiałyby się martwić odpowiednią ilością koncentracji – Ślizgonka tak niedawno temu zdała swój teleportacyjny egzamin, że za żadne skarby świata nie podjęłaby się teraz próby powrotu do domu, ani tym bardziej Hogwartu. Jedna z jej gałek ocznych mogłaby przecież zostać na cmentarzu…
Do bramy dotarły w milczeniu, ale było to zupełnie zrozumiałe; teraz chodziło im przecież tylko o wydostanie się z tego miejsca i odnalezienie bliskich. Napis na bramie dał Marine nie do końca jasne wskazówki odnośnie tego, gdzie się znajdują, na szczęście wiedziała już, że są w Londynie. Wciąż daleko, lecz mimo wszystko mogło być gorzej.
Było ciemno, zimno, a dwie szlachcianki wędrowały brukowanym chodnikiem nieciekawej londyńskiej dzielnicy w poszukiwaniu lokalu, którego drzwi będą wciąż otwarte o tak podejrzanej porze. Ktoś mógłby pomyśleć, że prosiły się o kłopoty, kiedy tak naprawdę one od tych kłopotów uciekały.
- Lady Lorraine, tam chyba pali się światło – Lestrange aż przystanęła na moment, wskazując swojej towarzyszce witrynę jednego ze sklepów przy głównej ulicy. Na całe szczęście lokal nie wyglądał na podejrzany, a gdy podeszły bliżej, okazał się być herbaciarnią.
Dziewczyna, wciąż trzymając różdżkę w pogotowiu, rozejrzała się szybko dookoła, po czym zdecydowała się zajrzeć do środka przez szybę. Wnętrze wyglądało na jasne i przytulne, a jego właścicielka chyba jeszcze nie spała, bowiem ktoś krzątał się pomiędzy stolikami. Marine nie traciła czasu i czym prędzej zapukała w okno, zwracając jej uwagę na dwie damy w potrzebie.
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
- Wszystko będzie dobrze – oznajmiła na głos, choć kierowała te słowa bardziej do siebie, niż swojej towarzyszki.
Nie była osobą skłonną karmić innych złudnymi zapewnieniami w takiej sytuacji. Wiedziała, że muszą sobie poradzić, bo nie ma po prostu innej możliwości. Wyobrażała sobie, że czarna mgła może pojawić się raz jeszcze, z zaskoczenia, a to paradoksalnie dodawało jej sił do dalszej wędrówki. Chciała czym prędzej opuścić Londyn i zostawić wszystko za sobą, całą tę okropną noc. Marzyła o śnie jak nigdy wcześniej.
Gdy dotarły do drzwi herbaciarni, nadzieja rodziła się w jej sercu z wielką mocą. Widok właścicielki sprawił, że poczuła iż jest już prawie po wszystkim, lecz przecież wciąż pozostawała przed nimi ważna kwestia – przekonanie kobiety, że naprawdę są w potrzebie, a nie tylko podszywają się pod kogoś. Szybki rzut oka na przytulne wnętrze, zarejestrowanie kominka i chęć powrotu do domu sprawiły, że Lestrange nie wahała się już dłużej.
- Potrzebujemy pomocy – zapewniła, gorliwie wpatrując się w nieznajomą kobietę, próbując samym spojrzeniem przekonać ją co do tego, że mówi prawdę – Dzisiejszej nocy stało się coś strasznego, pani na pewno też to poczuła – strzelała w ciemno, a jednak na pewno musiał istnieć powód, dla którego właścicielka herbaciarni była na nogach do późnych godzin nocnych, wszakże nie był to lokal, do jakiego po zmroku przybywała klientela – Proszę, czy możemy skorzystać z kominka w pani lokalu?
Nie podawała swojego imienia i nazwiska, wolała także nie demaskować Lorraine bez jej wiedzy i zgody; kto wie, może trafiły na kobietę, która po poznaniu ich personaliów przeklęłaby ich i odesłała z kwitkiem w dalszą wędrówkę? Nie sposób przewidzieć, kiedy jakiś członek rodziny mógł narazić się niektórym ludziom, a familia Lestrange nie była święta.
Sekundy oczekiwania na odpowiedź i decyzję nieznajomej opłaciły się; Marine i Lorraine zostały wpuszczone do środka, padłą także propozycja skosztowania ciepłej, stawiającej na nogi herbaty, z której jednak Ślizgonka nie skorzystała. Zależało jej na jak najszybszym dostaniu się do szpitala.
- Udam się do świętego Munga – oznajmiła, gdy na jej dłoni znalazła się odpowiednia ilość proszku Fiuu – A po wszystkim pozwolę sobie na wysłanie listu – nie tytułowała Lorraine lady z tego samego powodu, z jakiego nie podała wcześniej swojego nazwiska.
Rozejrzawszy się ostatni raz po wnętrzu herbaciarni obiecała sobie, że w wakacje powróci tu i wyda tyle galeonów, ile tylko będzie przy sobie miała. Z tą myślą wkroczyła do kominka i już po chwili przeniosła się do szpitala świętego Munga.
| zt
z.t
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Czas łomotał. Uderzał w chaotycznej kawalkadzie, jakby zgrywał się w nierównie wygrywanej, dudniącej melodii w piersi. Czy było to serce, o którym Skamander zapomniał, czy nienazwana pustka, w którą zmieniła się jego wewnętrzna maska - nieważne. Trwał w szarpiącym do granic zawieszeniu. Jak duch, którego nieznane mu siły popychały w kilka stron jednocześnie i wgryzały się, raniły na zbyt wiele rożnych sposobów.
Mieszkanie zdawało mu sie obecnie, obleczone w paradoks sprzeczności - przyciągania i odpychania. Jak biegunowy magnes poddany szalejącym anomaliom. Może było w tym jeszcze więcej, niż próbowali zrozumieć? Ta sama, nieprzewidywalna w swej naturze magia, wypalała nie tylko rzeczywistość materialną, ale i tę wewnętrzną, niewidoczną nawet dla czarodziejskiego oka? Tak jak zgarbiona, pochylona sylwetka Justine, która siedziała na kuchennym blacie. Wydawała się jednocześnie krucha, niczym porcelanowa lalka, ustawiona na krawędzi półki. A przy tym z niewidoczną, chociaż bez kłopotu wyczuwalną siłą. Co się stanie, gdy popękana warstwa porcelany, rozbije się na tysiące, drobnych istnień? Czy siła się uwolni? Czy rozproszy, jak mgła, nie będąc utrzymywaną przez żadne granice?
Szklisty blask, który zalśnił w kobiecych oczach, ranił. I wina kolejna składała się na jego barkach, chociaż nowy ból przyjmował świadomie. Musiał. Jak mógł inaczej? Był zagładą, nieszczęściem, które spadało za każdym razem, gdy obok znajdował sie ktoś zbyt bliski. I nawet jeśli sama myśl wydawała się wielkim absurdem, samą miłość postrzegał dziś, jako słabość. Jego słabość. Ci, których kochał - ginęli. Cierpieli. Traktowani coraz bardziej wymyślną formą okrucieństwa. I tak łatwo można było wykorzystać to przeciw niemu. Wystarczyłoby, że któreś ze ścier, które ścigał jako auror i walczył jako gwardzista - odnalazło wystarczająco powiązanie. Wiedział do czego byli zdolni. Widział. Patrzył na okrwawione ciała, na to jedno, które tulił w ramionach, na zachłanny płomień pożerający martwe sylwetki przyjaciół, na śmierć zbyt bliską i jednocześnie daleką. A miał być skałą. Przysięgał.
Słowa rzucone między nich, chociaż pojedyncze, ciche, znaczyły więcej, niż wcześniej plecione zdanie. Niosły prawdę, nadal zawoalowaną, wciąż wykręconą zamglonym postrzeganiem. Ale prawdziwe. Czy rozumiała? To co milczenie pochłaniało, to co gryzło w piersi, jak głodny wilczur rzucony ochłap.
Coś w nim walczyło, gwałtownie sprzeciwiało na samą myśl, postanowienie, z którego wycofać się już nie mógł. Tajemnica, którą tyle lat chował, miał wypełznąć na powierzchnię jego własnych ust. Powinna była wiedzieć. Jeśli miał zranić ją dotkliwie, miała prawo wiedzieć. Nawet jeśli wewnętrzna pustka skręcała się, podsuwając prostsze rozwiązanie. Mógł skłamać. Wyłgać się, zasłonić bawidamkiem, o którego z łatwością go posądzano i sam wcielał się w rolę bez kłopotu. Przecież potrafił.
Z papierosa unosił się dym, który bez uchylonego okna, kłębił sie wokół twarzy Samuela, tworząc karykaturalną aureolę. I przez rozmazany pryzmat patrzył na nią, jak porusza się w końcu, jak potwierdza, jak rusza do drzwi. Samuel odczekał chwilę, nim postać ratowniczki znalazła się przy drzwiach. Złapał czarna kurtkę i płaszcz, który bez słowa zarzucił na ramiona kobiety - Będzie ci zimno - tłumaczył cicho zachowanie, zamykając mieszkanie i schodząc w końcu na dół, y odnaleźć stojący przy piwnicy motor.
Każdy krok zdawał się sztywny. Gdy wsiadał na wytarte już siedzisko, zatrzymując wypuszczane powietrze, gdy kobiece dłonie uchwyciły go w pasie. Wreszcie, gdy jedynym co słyszał, był huczący w uszach wiatr. Nie jechał wolno. Rozpędził się, by z charakterystycznym warkotem mijać kolejne zabudowania. Było ich coraz mniej, a chociaż było jasno, chmurne niebo przypominało bardziej zbliżający się wieczór. Chłód rozwiewał myśli, które bez końca próbowały zawrócić Samuela. A jednak, silnik zgasł niedaleko niepozornej bramy i alejki, która wciąż nie zwiastowała, gdzie mieli dokładnie się znaleźć. A Skamander długo, uparcie milczał, wskazując przejście i cichą alejkę. Dłonie wcisnął w kieszenie, sam przygarbił się, mając wrażenie, że z każdym krokiem zdradzał ją. Odkrywał ranę, której nikt nie miał prawa poznać. Z każdym krokiem ścieżką zdawała się bardziej pusta, gdzieniegdzie wysokie brzozy, ale ani żywego ducha. Na sam teren cmentarza wchodził ciężko, uchylając przerdzewiałą bramkę, ale wąska, kreta dróżka, którą prowadził, znał na pamięć. Przymykał oczy, zaciskać wciśnięte w kieszenie dłonie za każdym razem, gdy mijał znajomy zarys pomnika, czy starej rzeźby. Bieląca się kora rozsianych wszędzie brzóz, jak drogowskaz zaznaczał przejście.
Zatrzymał się w końcu pod jedną z większych wierzb, której długie, płaczące gałęzie, powoli przysłaniały kamienna fakturę grobu, ale napis wciąż żywo rysował jedno imię.
Gabrielle
Na płycie wciąż leżał nieduży bukiecik fiołków. Te same, które od prawie 7 lat pozostawiał regularnie on sam, rysując się wyraźnie poród płonących magicznie lamp i kilku, przysuszonych już, białych kwiatów. Czuł się źle. paskudnie wręcz. A chaotyczny zamęt nadal wył, by odesłał Just pod...pod jakim pozorem? Nie miał jednak siły mówić, wpatrując się w nagrobek z uporczywością, jakby Tonks miała wyczytać i zrozumieć wszystko. Czuła się tak, jakby wchodzili na ziemię uświęconą, inną niż tę określoną przez zmarłych - Siedem lat temu, w maju, miała zostać moją żoną - wymówienie na głos imienia było trudne. Coś zaciskało mu się w gardle i zrezygnował, powtarzając jej myślną wersję kilkukrotnie. W innej czasoprzestrzeni, w innej rzeczywistości, byłby już prawdopodobnie ojcem, mężem i...kim jeszcze? Co zostało ze Skamandera ze wspomnień Gabrielle?
Nie patrzył na Tonks, nie próbował się nawet poruszyć, nadal uporczywie zaciskając pięści, nadal czując się jak skończony zdrajca i idiota jednocześnie. U stóp pod ciężka, kamienna płytą leżała pod ziemią kobieta, którą kochał. A obok, żywa, stała kobieta, która kochała jego.
Paskudna ironia.
I skłamałaby, gdyby zdradliwy potwór nie ścisnął organu, który przecież nie powinien już być, gdy wspomniałeś o przedstawieniu kogoś. Byłam przecież głupia, sądząc że jestem dla ciebie, że zostałam stworzona, po to by cię kochać, nawet jeśli nie było nam pisane, by być razem. Choć zdawało mi się, że każda moja kość, każda cząstka ciała sądziła inaczej. I przestałam już temu zaprzeczać, pogodziłam się z tym i zamierzałam nauczyć się żyć na nowo ze świadomością, że od teraz wiesz już o tym, co skrywam w moim sercu. Poruszyłam się swobodnie, choć umysł podpowiadał że robię to strasznie opornie. Płaszcz na ramionach wyciągnął mnie z rozmyślań. Wsunęłam dłonie w rękawy i chwilę później siedziałam już na motorze obejmując cię ramionami. Nie wiedziałam gdzie jedziemy, ale nie pytałam - przecież już za chwilę miałam wszystkiego się dowiedzieć.
Maszerowałam za tobą w milczeniu z każdym donośnym biciem serca uświadamiając sobie, że wkraczamy na teren cmentarza. Wiele nowych myśli zaatakowała moją głowę, ale tylko jedna została w niej na dłużej i gdy w końcu zatrzymaliśmy się przed nagrobkiem na którego kamieniu wyryto imię, a twoje wargi wypuścił na świat słowa... Wtedy wszystko już było jasne.
Egoistycznie chciałabym wiedzieć wcześniej. Chciałabym, bo logika podpowiada, że wtedy nie oddałabym ci serca, jednak cichy głosik szeptał, że wcale nie jest to prawdą. Bo wszystko zaczęło się na tym głupim szkolnym dziedzińcu i nie byłam pewna, czy cokolwiek było w stanie to zmienić. Choć los prawdopodobnie wtedy nie skrzyżowałby naszych ścieżek, a ja musiałabym znaleźć substytut dla Twojej jednostki wiedząc, że nie jesteś mi pisany. Ale choć każdy z nas, choćby zastrzegał się na wszystkich założycieli Hogwartu, że jest odwrotnie – każdy z nas był trochę egoistą i nie byłam w tym inna. Liczyło się jednak to, jak funkcjonowaliśmy i na ile mocno pozwalaliśmy by ta część nas rzutowała na nasze czyny. A ja egoistyczny, wygodnicki głosik nauczyłam się w miarę skutecznie ignorować. Niepewnie ruszyłam o krok, potem o następny aż nie znalazłam się przy kamiennej płycie, oparłam ciało na kolanie, którym wsparłam się o ziemię, płacz zamiótł ziemię za moimi plecami. To nie było łatwe, nie było też czymś do czego ktokolwiek jest przygotowany, czułam się jak intruz, ale jednocześnie nadal towarzyszyła mi dziwna lekkość która zdawała się odnaleźć swoje miejsce zaraz o tym, jak moje usta skończyły formułować słowa, jak wyznały całą prawdę. Uniosłam dłoń, przejeżdżając nią po nagrobku, powoli, jakby upływ czasu był w stanie zostawić wiadomość, specjalnie przeznaczoną dla mnie. Przechyliłam lekko głową unosząc spojrzenie na imię na nagrobku.
- Niezły ambaras, prawda kochana? - szepnęłam cicho, wypuszczając powietrze z ust z lekkim westchnięciem. Musiałaś być kimś, prawda Gabrielle? Kobietą, która uczyniła go mężczyzną, którym był dzisiaj. To tobie to zawdzięczał i to ciebie kochał. Nie byłam w stanie cię zastąpić i świadomość tego bolała. Alenie okrutnie, nie wbijała się brutalnie w organ, który zdawał się przyjąć ostatnio mnogą ilość ciosów. Nie, po prostu była zdając się mówić wszystko, co nie zostało wypowiedziane.
Podniosłam się strzepując niewidzialne drobinki z płaszcza, w końcu spoglądając w twoją stronę podczas gdy ty uparcie patrzyłeś się wszędzie tylko nie w moją stronę. Naciągnięte mięśnie zdawały się podążać od dłoni w kieszeniach aż do twarzy. Wiedziałam, że formułują się w pięści, gdy składałeś je w ten sposób dostrzegałam to w rysach twarzy, które tężały i mięśniach, które napinały się tak, że odnosiłam absurdalne wrażenie, ze mocniej napiąć się już ich nie da. Wątpiłam by inni o tym wiedzieli. Tylko pozornie nie przedstawiałeś nic, bo wszystko kumulowało się w środku. Potrafiłeś to prawie bezbłędnie, ale ja bezbłędnie rozpracowałam twoją mimikę i jeden mięsień milimetry wyżej zdawał się mówić wiele.
- Wiedziałeś, że gdy zaciskasz dłonie w kieszeniach widać to na twojej twarzy? - zapytałam spokojnie, retorycznie, nie oczekiwałam odpowiedzi na to pytanie. - Nie ma potrzeby robić takiej maroswej miny, nie jest ci z nią do twarzy. - rzuciłam kompletnie bez sensu. To nie tak, że myślałam inaczej, ale dopiero gdy to powiedziałam uznałam, że mogłam sobie darować te słowa, jak zwykle jednak powiedziałam najpierw, dopiero później nad tym myśląc. Uśmiechnęłam się nienachalnie, odrobinę, trochę blado. A potem pokonałam dzielącą nas odległość. Wyciągając dłonie i chwytając nimi jego nadgarstki, patrząc nie na jego twarz, a w dół na swoje poczynania w końcu wysupłując je odmętów kieszeni. Uniosłam je lekko, a potem zamknęłam w swoich dłoniach i dopiero wtedy uniosłam spojrzenie. - Dziękuję. - powiedziałam już kompletnie poważnie. - I rozumiem. - dodałam ściskając lekko twoje dłonie, a później puszczając je. Obiecałam powiedzieć wszystko i w końcu po tylu latach to zrobiłam. Nie spodziewałam się niczego konkretnie, choć wiele różnych możliwości pojawiło się w mojej głowie. Żadna z nich nie była jednak tą, której byłam teraz częścią. Mój egoistyczny potwór wewnątrz trochę żałował, że nie chodziło o kogoś innego, kogoś od kogo mogłabym okazać się lepszą. Gabrielle nie byłam w stanie zastąpić, nie chciałam nawet tego. Bo znaczyłoby to, że muszę pozbawić cię czegoś, kogoś, kogo kochać, a to byłoby po prostu złe – przecież przede wszystkim zależało mi na tym, żebyś był szczęśliwy. Zdawałam też sobie sprawę, że nie możesz być – nie, kiedy zabrano ci ją. Ale ja nie miałam prawda zaskarbiać sobie jej miejsca, nie miałam prawa wymagać, ani chcieć. Dostałam to czego chciałam, czyż nie? Dostałam odpowiedź.
Uniosłam obie dłonie by założyć kosmyki włosów za uszy, znajomy gest, tak jasno pokazujący moje zdenerwowanie. Oczy zdawały się dziwnie suche, choć czułam szloch dławiący mnie gdzieś w piersi. Jeszcze nie teraz, nie tutaj. Nie mogłam zrobić tego sobie, nie chciałam zrobić tego tutaj.
Może będzie tysiąc razy lepiej w głowie zatańczyły mi słowa Margaux – tym razem się myliłaś kochana. Odpowiedziałam jej, uśmiechając się krzywo tylko w myślach.
- Nie martw się, Skamander. Wszystko się ułoży. - prędzej, czy później. Chyba powinnam się zbierać, nie było tu dla mnie miejsca i ja nie czułam się na miejscu, choć mimo wszystko – nawet jej nie znając – polubiłam Gabrielle. Prawdopodobnie w innym wszechświecie, jakimś równoległym do tego, szybko znalazłybyśmy porozumienie. Jednego byłam pewna – była wspaniała kobietą, musiała być skoro skradła twoje serce.
- Pójdę. - zdecydowałam w końcu, choć sama nie byłam pewna tej decyzji, teraz ja schowałam dłonie do kieszeni cofając się o krok. Musiałam odejść - nie na zawsze, na teraz, na kilka chwil i rozprawić się ze wszystkim co otrzymałam, że wszystkim czego się nie spodziewałam i jakoś pogodzić się z tym, że nie mogę cię mieć. Mając jedynie nadzieję, że uda mi się odnaleźć równowagę, powrócić do relacji którą mieliśmy, zanim wszystko się tak cholernie pokręciło i wywróciło. Nie chciałam jej tracić, nie chciałam tracić ciebie. Na razie jednak musiałam iść, gdziekolwiek, przed siebie, po prostu iść i pozwolić grać pierwsze skrzypce moim myślom pozwalając, by rozłożyły wszystko na czynniki pierwsze, przekształciły i złożyły w coś, co pozwoli by mi dalej... po prostu być.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Tu także w wyniku rozładowania magii zapanował istny chaos - moc magiczna była niestabilna, niebezpieczna. Choć za dnia Ministerstwo nie dopuszczało nikogo w pobliże okolic, w których magia szalała najbardziej, ministerialne próby zaprowadzania porządku kończyły się klęską. Nie minęło parę dni, gdy czarodzieje zaczęli zastanawiać się, czy aby na pewno Ministerstwo chce, aby magia została doprowadzona do porządku - postanowili więc wziąć to w swoje ręce.
Odkąd Ministerstwo Magii oznaczyło to miejsce jako niebezpieczne, pojawienie się w nim mogło grozić aresztowaniem przez Oddział Kontroli Magicznej. Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Anomalie powstałe na cmentarzu w wyniku magicznego wybuchu szybko stały się uciążliwe dla wszystkich odwiedzających to miejsce, a także je zamieszkujących. Intensywnie wibrująca ziemia zdawała się rozkopywać glebę, tak jakby tuż pod jej powierzchnią płynęła elektryczna wiązka wykopująca wszystko. Wiele świeżo zakopanych grobów dosłownie się otworzyło, ujawniając zniszczone czasem i wilgocią trumny i popękane urny. W niektórych miejscach na poruszającej się intensywnie ziemi pojawiły się kości i szczątki dawno pochowanych osób, które falowały niczym drewniane łódki na rozjuszonym morzu. Cała ta przedziwna sceneria ściągnęła w to miejsce żmijoptaka, który złożył jaja na terenie cmentarza. Nie wiedząc jak poradzić sobie z zagrożeniem, Ministerstwo zamknęło teren, uznając, że póki nikt nie otworzy bram, Londyn będzie bezpieczny.
Dostanie się na cmentarz wymaga otwarcia bramy i przejścia obok żmijoptaka, który był gotów do zaatakowania czarodziejów.
Wymaganie: Rzucenie Drętwoty, która trwale unieruchomi żmijoptaka.
Niepowodzenie będzie wiązać się z atakiem żmijoptaka i odebraniem 40 punktów żywotności.
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 120, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1. Postać posiadająca pierwszy poziom biegłości mnoży razy 1½.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Nieustannie płonące w zachodnich sektorach małe ogniki zgasły niespodziewanie, a po cmentarzu rozniósł się delikatny, zimny wiatr, a wraz z nim grobowa cisza. Gdy przemknął wszystko zdawało się zupełnie zastygnąć bez życia na krótki moment, potocznie zwany ciszą przed burzą. Nagle gorące powietrze buchnęło z ziemi, w mig ususzając trawę i drzewa, na których pojawiały się pierwsze ponure pąki. Trwało to ledwie chwilę i zniknęło równie szybko co się pojawiło.
Wymaganie: ST wytrzymania podmuchu gorącego powietrza buchającego z wielką siłą z ziemi wynosi 60. Do rzutu należy doliczyć bonus biegłości silna wola.
Niepowodzenie wiąże się z błyskawicznym odwodnieniem i poparzeniem, szczególnie odsłoniętych części ciała, które uniemożliwiały utrzymanie różdżki. Podtrzymanie działania zaklęcia naprawczego wymaga przynajmniej jednego sprawnego czarodzieja.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 13.05.18 22:34, w całości zmieniany 2 razy
Patrzył w ciemną powłokę grobowca, zupełnie, jakby przebijał spojrzeniem skałę, a tam, gdzieś głęboko nie drgały jej kości, a wciąż żywa kobieta. ta sama, którą pamiętał, odrysowując jej obraz w pamięci. Może sam utonął tam pod ziemią? Zakopał nie tylko serce, ale całą swą przeszłość, zahaczając niebezpiecznie o teraźniejszość? Czy tego by chciała?
Słyszał cichy, ledwie słyszalny głos, niby szept tańczący na wygrywanej przez wiatr melodii. Nie poruszył ustami, chociaż te drgnęły, na nowo zamknięte szczelnie. Linia szczęki twardniała, to na zmianę znów łagodniała, jakby Skamander przypominał sobie gdzie rzeczywiście się znajduje. I z kim. I właściwie zaskoczyły go wyciągnięte ku niemu dłonie. Dwie blade ręce, które pochwyciły te stwardniałe, spękane i obite, należące do niego. Wstrzymał odruch zaprzeczenia, wysunięcia z uścisku. To nie tak miało być. Mięśnie spięły się i rozluźniły w tym samym momencie, w którym rozbrzmiały słowa Just. Słuchał, marszczył brwi, próbując zrozumieć inny sens, niż ten wypowiadany. Nie jest ci do twarzy - Nie? - krótkie słowo, ledwie sykniecie, które w końcu wydostało sie na wolność, było raczej absurdalne. Poruszył głową, czy to zaprzeczając samemu sobie, czy to padającym dalej słowom. Padło ich dziś tak wiele, że te kłębiły się jednocześnie, próbując utworzyć z nich właściwy sens. A on pamiętał tylko kilka ostatnich słów, które padły w jego mieszkaniu. Jak zaklęcie, urok, klątwa, która raz rzucona, nie traciła swojej mocy.
Złapał jej dłonie, nim umknęła. Dziwnie odległa, spokojna. Spokojniejsza niż pustka i szum, które mieszały się w nim samym. Jak zbijajcie się nieustannie sprzeczności - Umarła na moich rękach - przecierz nie skończył, nawet jeśli nie wiedział, co właściwie miał mówić. O niej - Nie zdążyłem, nim... - urwał, ponownie ścierając sie z potokiem sprzeczności. Milczenia i głosów. I na koniec mógłby się zaśmiać, gorzko, histerycznie, będąc właściwie na skraju szaleństwa, które go od jakiegoś czasu prowadziło. Ale pewność głosu Just wytrąciła go z równowagi, tak jak ukryty smutek, który mieścił się pod powiekami. I na ustach - Nie idziesz - zimny wiatr szarpnął kurtką, wdzierając pod skórę dreszcze - A przynajmniej nie sama - jeszcze jedno spojrzenie na grawerowane w kamieniu imię, grymas smutku, który cieniem ułożył się na jego obliczu i zawrócił na ścieżkę, którą wcześniej poprowadził ratowniczkę. Dłoń zagarnęła kobiece ramię - Mamy chyba tu coś do zrobienia ...widziałaś kiedyś żmijoptaka?
Ciężkość nie zniknęła, nadal trwała, oblepiając ramiona, wnikając głęboko w pierś Skamandera. Ale umysł skupiony na celu, funkcjonował inaczej, jaśniej, pewniej, jakby przeskoczyły na inny tor. Mijali kolejne już otwarte groby, na wpół otwarte trumny, walące się grobowce i falujące upiornie kości. Bielące się fragmentu uśmiechały się złowieszczo, jakby wskazywały bardziej mroczną ścieżkę. I nawet jeśli chcieliby wyjść, bliżej mknących w oddali świateł, musieli podejść do bramy, przy której wciąż czatowało stworzenie - Drętwota, powinna pomóc na początek - mruknął, nachylając się ostrożnie do kobiety. Mieli chwilę zaskoczenia i ten moment chciał ofiarować kobiecie.
Stosujemy metodę Zakonu
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 30.11.17 22:02, w całości zmieniany 1 raz
Może powinnam nie odzywać się. Zamilknąć na zawsze, trzymając się utartych ram wypracowanej znajomości. Obijać się o nie, niczym zamknięte zwierze w klatce nie dostrzegając wyjścia. Niby wolna, niby uwięziona, zawsze twoja.
Nie, to nie było opcją i zajęło mi sporo czasu uświadomienie tego sobie. Ale teraz byłam tutaj, silniejsza niż kiedykolwiek, ale i jednocześnie słaba jak nigdy – odkryta, bez żadnej z twarzy, które przecież tak znakomicie potrafiłam zmieniać.
I mimo że gdzieś pod skórą – głęboko w duszy – od zawsze wiedziałam, teraz miałam już pewność, że jesteśmy jedynie zbłąkanymi duszami, sercami, których przeznaczeniem było nieustannie się mijać. Stworzone dla siebie, wepchnięte w zły czas i złe miejsca, za każdym razem nieodpowiednie.
Wiedziałam to wszystko, zawsze zdawało mi się, że umiem dostrzegać piękno chwil, że umiem patrzeć przez ludzi, jednak w tej widziałam jedynie ból i prawdę, stratę i żal i ciszę, ciszę która zdawała się mówić najwięcej.
Trudno było powstrzymywać gest, zrywać je gdy mięśnie szykowały się już do wykonania obranych zadań. Nie sądziłam, że może być trudniej, ale było. W jakimś jednak innym aspekcie wszystko też stawało się jednak łatwiejsze. Bo teraz rozumiałam.
Błękitnie tęczówki przemierzały twoją twarz, zmarszczone czoło, mocno zaciśnięte usta napinające mięśnie szczęki – w końcu – ciemne oczy, które sądziły mnie z góry. A jednak mimo wszystko, usta wyginały się łagodnie ku górze, zaprzeczając prawie automatycznie cichemu pytaniu.
...było za późno. Prawda? Wiedziałam, jak kończy się to zdanie, sama zdążyłam powiedzieć je już zbyt wiele razy, a za każdym z taką samą mocą zalewało ciało winą i smutkiem, palącą złością i bezsilnością, która nie potrafiła znaleźć ujścia. Dlatego nie skończyłam tym razem, pokręciłam energicznie głową, którą nadal zdobiła kolorowa paleta, mój miłości – a raczej kolory. Dłoń uniosła się w nagłej okrutnej chęci znalezienia się na twoim policzku, ujęcia go i przekazania każdej jednej myśli. Tego, że nie musisz mówić by się wytłumaczyć, czy bym zrozumiała – rozumiałam już wszystko. Tego, że posłucham każdego jednego słowa, przyjmę je i zachowam dla siebie, jeśli tego potrzebujesz, jeśli to coś, co choć na chwilę ci ulży. W końcu tego, że przecież nie odchodzę i będę obok, dokładnie wtedy, czy po to, by wysłuchać całości, jeśli tylko kiedyś uznasz, że całość przeznaczona jest dla moich uszu. Dłoń jednak zatrzymała się w pół drogi, opadając po chwili bezwładnie na swoje stałe miejsce.
Chciałam odejść, ale nie mogłam, kiedy ty mówiłeś inaczej. Mogłam być zwyczajnym osłem, który zapierał się gdy szło o rzeczy inne. Mogłam nie dopuszczać do siebie owianych troską słów. Ale nie mogłam pójść, gdy kazałeś mi zostać.
Nie mogłam też pójść, bo rzeczywistość i tutaj upominała się o siebie.
Anomalie. Rozejrzałam się dookoła dopiero teraz zauważając szkody, jakie tu wyrządziła. Wcześniej egoistycznie zapatrzona w siebie i kamienie pod stopami zdawałam się być ślepa na wszystko, co nas otacza. Teraz widziałam wszystko, pobojowisko drgnęłam lekko gdy twój głos rozciął cieszę, marszcząc tym samym brwi.
- Czy profesor Kettleburn nie przyniósł go kiedyś na ONMS? - zapytałam cicho marszcząc lekko nos. Opiece Nad Magicznymi Stworzeniami – choć nie byłam z niej orłem – nie można było odmówić tego, że była ciekawa, zwłaszcza jeśli szło o lekko szalonego profesora, który chyba za samego mojego czasu przebywania w szkole został zawieszony dwa razy. W końcu dotarliśmy jednak na miejsce i czas na jakiekolwiek rozmowy na tę chwilę odszedł.
- Drętwota. - wypowiedziałam pewnie, kierując różdżkę w stronę imponujących wielkości zwierzęcia. Mając jedynie nadzieję, że różdżka usłucha i pomoże nas w zadaniu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
#1 'k100' : 59
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Ile rozumiała ze zlepków urwanych wyrazów, które dla niego samego stanowiły dziwny, rozerwany wytwór. Odcinane od wspomnień i wypuszczane przez usta ledwie fragmenty, które nic nie tłumaczyły. Albo tłumaczyły wszystko. Tonks patrzyła na niego tak, jak nie zasługiwał, a mimo to nie mógł zaprzeczyć, że ich potrzebował. Jej?... że tracił na własne życzenie światło, które do tej pory, egoistycznie, traktował jako naturalne, niezmienne. Nie chciał kłamać. Nie mógł. Zasługiwała na więcej, niż marna namiastka jego obecności. W końcu poświęcił się sprawie. I za to został przeklęty. Nie dało się nie nie wierzyć. W krzyczane przez znajome, pachnące miodem wargi - fatum.
Było za późno. Jak zawsze. I to co niewypowiedziane, zabrzmiało głośniej, niż jakiekolwiek słowo. Dokładnie te słowa łomotały mu wtedy, w Wieży, gdy Just upadała na kolana przed krwawiącym ciałem matki. Widział tam siebie, pierwszy raz łkającego, wyjącego do świata, losu i wszystkich możliwych absolutów, jakie przyszły mu do głowy. Przeklinał, błagał, prosił. Ale martwe ciało pozostało martwym, niewzruszenie reagując kolejnymi szarpnięciami jego dłoni. Nigdy nie powiedział nikomu, co stało się z z nim w tamtym jednym momencie. Nigdy też sam nie zdołał wybaczyć sobie...że było za późno. Miał ten obraz już na zawsze pogrzebać w sobie, szczelnie zamknięty pod czaszką. I wydartym sercu. Albo miejscu w klatce piersiowej, gdzie znajdować się powinno.
Prawda, Just?
Droga była prosta. Znał ścieżki na pamięć, nawet, gdy ta zmieniała swój bieg, jak rzeka magii, którą obrosła, która falowała, rozlewała się wzruszając ziemię uświęcona przez śmierć. Cokolwiek sięgało do zakazanej części rzeczywistości, musiało być przeklęte. Tak jak czarna magia, plugastwo zdolne wzniecić fałszywe poruszenie, złowieszczy w swej postaci, bezmyślny "żywot" uległy woli parszywego stwórcy. Niebezpiecznie tętniąca adrenalina oczyszczała umysł z panującego w nim chaosu, nastawiała na przeszkodę i jej rozwiązanie. Nie wypchnęła Skamandera z chłodnego odrętwienia, które upiornie przyciągały go do niej. Do śmierci - Możliwe... - mars czarnych brwi wciąż zdobił jego czoło, gdy myśli sięgnęły do niemal zapomnianych wspomnień - przynosił różne stworzenia - Nie mówiąc o tym, że widział w jego kolekcji nawet smocze jajo. Nigdy nie zapytał. I nie zastanawiał się dłużej. Rzeczona istota, niby żywcem wyrwana z umysłu, dużo większa, bardziej upiorna - pojawiła się u wylotu bramy. Czujne i bardziej krwiożercze, niż mógł pamiętać z zajęć i wiedzy, jaką zdobywał później. Wiedział, że nie mieli czasu i wiedział też, że gdy zaklęcie Just chybiło, o milimetry mijając lśniącą od błękitu piór - bestię, musiał natychmiastowo reagować, nim rozjuszone urokiem stworzenie rzuci się na nich - Drętwota - niemal pchnął przed siebie różdżkę, próbując jednocześnie zasłonić kobietę przed atakiem żmijoptaka.
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
To była nadpisana z góry zależność, która stała się nieodłączną częścią mnie. Niczym nieodłączna część ciała, niezbędna do prawidłowego funkcjonowania. A jednak zrobiłam to sobie wszystko sama? Początkowo nieświadomie, później już z całkowitą odpowiedzialnością pozwoliłam na to wiedząc, że oderwanie kończyny będzie bolesne bardziej, niźli byłam sobie w stanie wyobrazić. A jednak gdzieś, niewielka cząstka mnie, miała nadzieję, że wcale nie będę musiała tego robić.
Na zawsze było bardzo długie, a jednak wiedziałam że moje uczucie tylko takie możemy być. Zbyt długo się rozwijało, zbyt mocno osiadło na trwałych fundamentach, korzeniach które pewnie wrosły w ziemię.
Los nie mógł jednak być łaskawy, ale nie winiłam go za to. I choć mówiłeś niewiele, ja rozumiałam wszystko – zdawało się, że najwięcej mówi twoje spojrzenie i znamienne zmarszczenia w konkretnych konstelacjach z których nauczyłam się czytać – choć astronom ze mnie był żaden.
Więc tkwiłam w zawieszeniu między tym co miałam, a tym czego nie mogłam mieć. Przynajmniej na razie. Nie mogłam nakłonić cię, byś pokochał ponownie, skoro oddałeś swoje serce. Słyszałam, że można kochać więcej niż raz, ale nie mogłam wymagać od ciebie miłości. Znów fakt, że powiedziałeś mi o tym wszystkim sprawiał, że czułam to jak mocno mi ufasz. Mnie spośród wszystkich osób postanowiłeś wyznać prawdę. Dlaczego?
Pytanie nie przestawało cicho kołatać się, gdy myśli próbowały odnaleźć rozwiązanie napotykając zbyt wiele odpowiedzi. Wolałam w nie nie wnikać. Nie teraz, gdy mieliśmy zadanie do zrobienia. Ciężko było przeoczyć zwierze, które zdawało się podobne do tego, pokazywanego przez profesora - choć tamto było o wiele mniejsze.
Moja drętwota pomknęła w jego kierunku nie trafiając jednak celu. Skrzywiłam się nieznacznie nie potrafiąc nic poradzić na zawód, który zajął miejsce w moim sercu. Samuelowi nie poszło lepiej. Od zawsze sądziłam, że mocne emocje mają wpływ na naszą magię i teraz, tutaj, byłam tego samego zdania. Nie uchroniliśmy się przed atakiem. Długi ogon pomknął w naszą stronę wyrzucając nas za bramę cmentarza. Chciał wracać, ale pewnie zacisnęłam dłoń na jego nadgarstku. Krótka wymiana spojrzeń i skinięcie głową wystarczyły, byśmy oddalili się z miejsca, wiedząc, że to dopiero początek wszystkiego - zarówno walki z anomaliami, jak i tego, co jeszcze nas czekało.
/zt x2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Dużo czasu minęło, nim ostatnim razem podjął się podobnego zadania. Doskonale pamiętał zakrwawioną twarz przyjaciela, którego bezmyślnie zaciągnął do płonącego Działu Ksiąg Zakazanych mimo, iż widział płomienie i dym, mimo iż wiedział o jego chorobie. Być może trochę mu odbiło. Odsiecz najwidoczniej odbiła się na nim mocniej niż sądził: odbiła się na jego poczuciu bezpieczeństwa, to bez wątpienia, odbiła się jednak znacznie głębiej, gdzieś w tej części świadomości której Bott nie lubił dopuszczać go głosu, tej bardziej świadomej, zagłuszanej zazwyczaj przez śmiech i zakrawający o głupotę optymizm. Potrzebował zrobić coś. Coś, co zadziała, coś pozytywnego, w jakiś sposób naprawić to, co działało źle, może trochę w zamian, może w większości dla zasady, bo to nie powinno działać nie tak. Szalejąca magia stanowiła zagrożenie, a szalejąca magia którą Ministerstwo usilnie ignorowało to zagrożenie olbrzymie.
Może dlatego w dalszym czasie Bertie skupił się bardziej na odbudowie Starej Chaty. To wymagało mniej myślenia, było mniej wymagające, mniej angażujące, mniej rzeczy można było spieprzyć, jednak dawało poczucie pracy ku lepszemu jutru. Potrzebowali kwatery.
Dużo czasu zajęło mu także remontowanie Rudery, choć to także działało na niego pokrzepiająco. Są osoby, które twierdzą iż dobrych ludzi nie powinny spotykać złe rzeczy. Bertie był jednak przekonany, iż jeśli żyje się w zgodzie ze swoimi przekonaniami, żyje się dobrze i dba o to by świat był dobrym miejscem, świat dobrym miejscem się staje. I uważał, iż miał tego dowody: w tym, jak wiele osób przyszło ratować jego dom na wezwanie sowy czy patronusa, nie mając z tego tak na prawdę nic, w tym jak wiele osób pomagało mu później z remontem, tracąc swój czas na doprowadzanie jego domu do stanu w jakim widzieli go przed powodzią w zamian za miskę zupy czy głupie dowcipy.
Być może Bott nie umiałby powiedzieć czy jest dobry czy nie, na pewno jednak widział to, iż żyje w dobrym świecie dookoła dobrych ludzi, co zawsze należy doceniać.
Dopiero co z rodzeństwem Frotescue szli ulicą Pokątną, puszczając swoje lukrowe bańki w celu promocji tychże słodyczy po części, po części jednak by temu szalejącemu światu przypomnieć, że dookoła nadal może być wesoło. Bańki mydlane zawsze rozweselały ludzi, bańki które można było złapać i zjeść jak lizaki wydawały się idealne na ten moment. Chyba ten drobiazg, kolorowanie codzienności pomogło mu zapomnieć o odrętwieniu i po prostu ruszyć dalej, z głupkowatym uśmiechem (bo jak inaczej?) spróbować sprawić by znów było trochę bardziej normalnie.
Chyba dlatego odezwał się do Billy'ego. Ucieszył się widząc go jako Zakonnika, choć ich znajomość nie była szczególnie bliska. Łączyły ich raczej fragmenty, przebłyski przeszłości i możnaby powiedzieć, jakiegoś rodzaju energia, być może krążyło w nich coś podobnego. Bertie zawsze wierzył iż ludzie w jakiś sposób się przyciągają, nie chodzi tu tylko o pary ale właśnie o osoby z którymi można się zaprzyjaźnić, jest w nich podobnego rodzaju energia. Poza tym, że Moore robił na nim wrażenie jako było nie było gwiazda sportu, której znajomością nikłą ale jednak mógł się pochwalić ze szkoły czy innych incydentów.
Bott nigdy nie był osobą która w jakiś sposób oddawałaby się manii dookoła sław, na pewno jednak podziwiał ludzi którzy swoją pracą i uporem doszli do sukcesu do którego dążyli. Może też przez to pokładał w nim trochę więcej nadziei, może widział w nim kogoś, kto wie jak dotrzeć do celu jaki sobie upatrzy?
Cmentarz. Ziemia zachowywała się dziwnie jeszcze zanim dotarli na teren, a widok wyglądał jak z kiepskiego horroru sprzed kilku lat. Przekopana ziemia odsłaniała trumny, w niektórych miejscach można było dostrzec kości czy trochę zniszczone urny. Bott skrzywił się, zsiadając z motoru który ostatnimi czasy wydawał mu się pewniejszym środkiem transportu niż magiczna teleportacja. Słyszał plotki o tym, iż magiczne anomalie ściągnęły w to miejsce niebezpieczne stworzenie, nie był jednak pewien czy jest to prawda, czy nie mają do czynienia po prostu z jakiegoś rodzaju szaleństwem ze strony żywiołu.
Dość szybko jednak charakterystyczny odgłos wyprowadził go z niepewności, a widok zwierzęcia strzegącego bramę nie wymagał już więcej pytań. Czekał więc tylko na towarzysza, stworzenie w tej chwili wydawało mu się zdecydowanie większym problemem niż samo zachowanie ziemi na cmentarzu, szczególnie jeśli żmijoptak pilnował jaj.
- Już myślałem że stchórzysz. - uśmiechnął się zaczepnie pod nosem, kiedy już po chwili zobaczył znajomą sylwetkę. - Spora bestia. - dodał, przyglądając się niemal trzymetrowemu stworzeniu póki co na odległość. - Podobno przyleciał do nas aż z Indii.
Dodał, ruszając w stronę cmentarza. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie myślał o porzuceniu tej sytuacji samej sobie.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zresztą zdecydowanie chętniej tam wracał; obecność Amelki, choć niespodziewana, w jakiś tajemniczy sposób tchnęła w cztery ściany wspomnienie domu, wypełniając pustkę, z której istnienia do tej pory nawet nie zdawał sobie sprawy. Owszem, nadal przyzwyczajał się do nowego rytmu, codzienne rytuały zmieniały się i ewoluowały, a nieokiełznana, drzemiąca w drobnej dziewczynce magia, raz po raz wpychała ich oboje w stan zagrożenia i paniki, jednak w którymś momencie zorientował się, że nie pamięta już, jak właściwie wyglądały jego dni wcześniej. Może nie zmieniło się wszystko – nadal spędzał długie godziny na (wreszcie wznowionych!) treningach, wywoływał małe katastrofy w kuchni i kłócił się z Jackie o zużycie ciepłej wody (kilkudziesięciostopniowe mrozy nie potraktowały łagodnie już i tak sypiącej się instalacji wodociągowej) – ale chwilami i tak czuł się jak wrzucony w kompletnie odmienną rzeczywistość, w której sama myśl o tym, że mógłby wrócić do domu i nie usłyszeć natychmiast przyspieszonego tupotu małych stópek, przyprawiała go o jakiś nieprzyjemny, lodowaty skurcz żołądka.
Prawie tak uciążliwy jak odmarznięte palce; zsiadł z miotły, opierając ją o kamienny posąg strzegący bramy cmentarza, po czym podskoczył kilka razy, starając się zmusić krew do powrotu do wszystkich kończyn. Dopiero później odwrócił się, odszukując wzrokiem sylwetkę Bertiego i podchodząc do niego raźnym krokiem, po drodze starając się rozruszać zesztywniałe palce. Mimo okoliczności, przywitał chłopaka szerokim uśmiechem, wyglądającym trochę komicznie ze względu na trzęsącą się z zimna żuchwę. – R-r-ranisz moje serce – odpowiedział z oburzeniem, nigdy nie tchórzył – no, chyba że chodziło o poproszenie do tańca ładnej czarownicy na wieczornej potańcówce. Wywrócił oczami, chciał powiedzieć coś jeszcze – ale coś w atmosferze unoszącej się na cmentarzu kazało mu zamilknąć. Chociaż nigdy nie wierzył w snujące się wokół starych grobowców przesądy, to gęsta jak mleko mgła i rozorana ziemia, odsłaniająca to, co na zawsze powinno zostać pogrzebane, sprawiały, że lekkie uwagi i przekomarzanie brzmiało co najmniej dziwnie. Nieodpowiednio. Niewłaściwie – jak szturchanie patykiem śpiącego niedźwiedzia, albo urwany nagle śmiech na pogrzebie.
No i był jeszcze imponujących rozmiarów żmijoptak, pilnujący zarówno jaj, jak i – pośrednio – cmentarnej bramy. Billy zatrzymał na nim spojrzenie, kierowany słowami Bertiego, i przez dobrych kilka sekund nie był w stanie go oderwać. Choć nie był to pierwszy raz, kiedy na własne oczy widział to stworzenie – zaledwie kilka dni temu dwa żmijoptaki mignęły mu na niebie, zaraz przed saneczkowym wyścigiem – to oglądanie go z bliska z całą pewnością robiło większe wrażenie. – P-p-podobno – dodał, wciąż nie spuszczając wzroku z wężowego cielska – żmijop-p-ptaki mogą zmieniać rozmiar w z-zależności od t-t-terenu – dokończył, zastanawiając się mgliście, co się stanie, jeżeli trzymetrowy żmijoptak postanowi nagle stać się dziesięciometrowym żmijoptakiem.
Oby nigdy nie musiał się tego dowiedzieć.
Ruszył w stronę bramy w ślad za Bertiem, poniekąd ciesząc się, że to właśnie on towarzyszył mu w tym niełatwym zadaniu; mimo że nie znał go tak dobrze, jak niektórych Zakonników, to w jego sposobie bycia było coś odświeżającego, co zdecydowanie rozrzedzało panującą dookoła powagę i grozę. Billy na ogół nie należał do osób skorych do pogrążania się w strachu, zazwyczaj najpierw robił, a dopiero później myślał nad konsekwencjami, ale czuł, że samodzielnie nie poradziłby sobie z rozciągającą się przed nimi anomalią. – D-dobra – rzucił na wydechu, zatrzymując się zaraz przed bramą i zaciskając palce na metalowych prętach. Wrota skrzypnęły przeciągle, kiedy je popchnął – niezbyt mocno, ale wystarczająco, żeby obaj mogli się przecisnąć. Odwrócił się przez ramię, zerkając kontrolnie na Botta, po czym podszedł bliżej – udając, że wcale nie trzęsą mu się (tylko trochę!) kolana. Wyciągnął różdżkę, kierując ją na żmijoptaka, nie było już odwrotu – stworzenie, zaalarmowane wyciem nienaoliwionych zawiasów, już wlepiało w niego błyszczące ślepia. – Drętwota! – rzucił, wykonując znajomy ruch nadgarstkiem i zaklinając dzielnego Godryka i upartą Joscelind, żeby to zaklęcie nie okazało się jego ostatnim.
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył