Gabinet Madeline Slughorn
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Gabinet Madeline Slughorn
Madeline Slughorn mogła wydawać się nienależącą do świata, w którym się obracała. Pannie ze szlachetnego domu nie wypadało przecież brudzić sobie rąk pracą z obłąkanymi i niestabilnymi psychicznie czarodziejami. I chociaż szepty oraz plotki, które otaczały jej osobę, sprowadzały się właśnie do jej rodowych korzeni, nawet ci będący jej największymi przeciwnikami musieli przyznać, iż była dobra w tym, co robiła. Pacjenci wchodzący do jej gabinetu mogli spodziewać się subtelnej woni kadzidła, która witała ich od pierwszego kroku postawionego za progiem. Kanapa stojąca pod ścianą, na której wisiały milczące portrety, zachęcała zarówno swoim kolorem jak i miękkością - przychodzący do niej po pomoc mogli wybrać między nią a krzesłem stojącym naprzeciw biurka, na którym oprócz zgromadzonych dokumentów, pióra oraz kałamarzu znajdowały się ususzone rośliny, zapisane pajęczym pismem notatki czy kamienie oraz kryształy. Ściana za biurkiem pokryta była w całości księgami, z których większość traktowała o magii leczniczej, urazach magipsychiatrycznych oraz eliksirach.
2 sierpnia
Madeline.
Jej imię smakowało słodyczą i niewinnością. Było dźwięczne i spływało z ust niczym najłagodniejsza melodia wygrywana przez najzręczniejsze palce; lekkie szarpnięcia strun harfy lub krystalicznie czyste dźwięki fortepianu. Czasem przywodziło na myśl słoneczny poranek, lśniącą od rosy trawę i delikatne podmuchy wiatru towarzyszące budzącemu się dniu, a czasem kwiat o aksamitnych płatkach, który rozkwitał nieśmiało, wręcz wstydliwie.
Było wszystkim, czym jego właścicielka nie była.
Madeline. Nie wątpił, że miała w sobie słodycz, lecz w słodyczy tej wyczuwało się niechcianą gorycz; charakterystyczny posmak burzący pierwsze doznania. Nie mógł także – choć bardzo tego pragnął – określić ją niewinną, z ulgą przypisać do tej kategorii dam, które nie wychylały się przed szereg, lecz pokornie przechodziły z pozycji córek do żon, matek, a czasem pogrążonych w głębokim żalu wdów.
A ta pożądana przez każdego męża łagodność? Spojrzenie łani?
W jej oczach, zimnych niczym skute lodem jezioro w styczniowy poranek – dostrzegał nieustający opór i za każdym razem coraz gorliwiej marzył o tym, by go złamać.
Madeline jeszcze Slughorn nie miała w sobie nic ze słonecznego poranka; była burzowym wieczorem, niebem usłanym ciężkimi chmurami i naznaczonym świetlistą smugą pierwszej błyskawicy. I choć istnieli ludzie, którzy truchleli ze strachu przed piorunami, ulewnym deszczem i grzmotami wstrząsającymi powietrzem, Amadeus bynajmniej do nich nie należał; doskonale wiedział, że po każdej burzy ziemię na powrót osnuwał spokój. Wystarczyło tylko na niego poczekać.
Lub samemu zadać burzy brutalny koniec.
W ciągu tych wszystkich lat, przez które zabiegał o rękę lady Slughorn, zdążył już pojąć, że nie miał do czynienia z uległą damą na wzór jego pierwszej żony (to jedno musiał jej przyznać). Madeline była niczym żywe srebro – rozgrzane, palące skórę srebro – a jej podejście do życia wciąż szokowało Amadeusa. Nie potrafił wniknąć w kobiece umysły (nawet nie chciał; z reguły nie było w nich zbyt wiele), ale najprostsza logika sugerowałaby, że każda szlachcianka świadoma swego pochodzenia i pozycji powinna była poświęcić życie rodzinie, mężowi i wychowaniu dzieci. Tymczasem lady Slughorn czyniła wszystko na odwrót; niechętna do zamążpójścia, do bólu krnąbrna jak małe dziecko, a teraz – co najgorsze – usiłująca zgłębić nauki, do których nawet nie powinna była mieć dostępu.
Krocząc korytarzami Szpitala Świętego Munga, gratulował sobie, że wpadł na pomysł, aby wynająć człowieka, który w tajemnicy zająłby się doglądaniem przyszłej lady Crouch – nie wybaczyłby sobie, gdyby jakimś cudem jego ukochanej coś się stało lub gdyby znalazła się w nieodpowiednim miejscu. Człowiek ten poinformował go zaledwie wczoraj, że widział lady Slughorn na Pokątnej, wypytującą w sklepie o dostępność ingrediencji, które – jak również się dowiedział – mogły posłużyć do ważenia najokrutniejszych trucizn.
Znał dobrze jej zainteresowania; bezsensowne pasje, na które nie miało być miejsca pod jego dachem. Próba wykorzenienia ich była więc niezbędna, dlatego Amadeus nie zamierzał tracić czasu i już kolejnego dnia, opuściwszy pracę nieco wcześniej niż zwykle, zawitał do szpitala, by złożyć lady Slughorn niezapowiedzianą wizytę w jej absurdalnym gabinecie.
Gdy znalazł się na miejscu, zatrzymał się przed drzwiami i wygładził lekko materiał ciemnoszmaragdowej szaty, którą miał na sobie. Po chwili zapukał kilkakrotnie i usłyszawszy odpowiedź, pchnął pewnym ruchem ciężkie drzwi, wkraczając do pachnącego kadzidłami pomieszczenia.
- Najdroższa. Mia bella. Postanowiłem, że cię odwiedzę – powiedział, skupiając wzrok na siedzącej przy biurku Madeline, jak zwykle zaaferowanej, zapracowanej, z myślami dotykającymi spraw, od których jej umysł powinien był trzymać się z daleka. Już za moment miał jej to dobitnie przekazać. - Żywię nadzieję, że ci nie przeszkadzam – w jego głosie zabrzmiała idealnie wyreżyserowana nuta wstydu, tak jakby rzeczywiście martwił się, czy nie przerwał jej pracy. - Niewątpliwie jesteś bardzo zajęta… choć zapewne rozumiesz, że są sprawy większej wagi – powiedział, obdarzając ją poważnym spojrzeniem, choć na jego ustach dalej błąkał się uśmiech, który dodawał twarzy Croucha jeszcze kilka pojedynczych zmarszczek.
Madeline.
Jej imię smakowało słodyczą i niewinnością. Było dźwięczne i spływało z ust niczym najłagodniejsza melodia wygrywana przez najzręczniejsze palce; lekkie szarpnięcia strun harfy lub krystalicznie czyste dźwięki fortepianu. Czasem przywodziło na myśl słoneczny poranek, lśniącą od rosy trawę i delikatne podmuchy wiatru towarzyszące budzącemu się dniu, a czasem kwiat o aksamitnych płatkach, który rozkwitał nieśmiało, wręcz wstydliwie.
Było wszystkim, czym jego właścicielka nie była.
Madeline. Nie wątpił, że miała w sobie słodycz, lecz w słodyczy tej wyczuwało się niechcianą gorycz; charakterystyczny posmak burzący pierwsze doznania. Nie mógł także – choć bardzo tego pragnął – określić ją niewinną, z ulgą przypisać do tej kategorii dam, które nie wychylały się przed szereg, lecz pokornie przechodziły z pozycji córek do żon, matek, a czasem pogrążonych w głębokim żalu wdów.
A ta pożądana przez każdego męża łagodność? Spojrzenie łani?
W jej oczach, zimnych niczym skute lodem jezioro w styczniowy poranek – dostrzegał nieustający opór i za każdym razem coraz gorliwiej marzył o tym, by go złamać.
Madeline jeszcze Slughorn nie miała w sobie nic ze słonecznego poranka; była burzowym wieczorem, niebem usłanym ciężkimi chmurami i naznaczonym świetlistą smugą pierwszej błyskawicy. I choć istnieli ludzie, którzy truchleli ze strachu przed piorunami, ulewnym deszczem i grzmotami wstrząsającymi powietrzem, Amadeus bynajmniej do nich nie należał; doskonale wiedział, że po każdej burzy ziemię na powrót osnuwał spokój. Wystarczyło tylko na niego poczekać.
Lub samemu zadać burzy brutalny koniec.
W ciągu tych wszystkich lat, przez które zabiegał o rękę lady Slughorn, zdążył już pojąć, że nie miał do czynienia z uległą damą na wzór jego pierwszej żony (to jedno musiał jej przyznać). Madeline była niczym żywe srebro – rozgrzane, palące skórę srebro – a jej podejście do życia wciąż szokowało Amadeusa. Nie potrafił wniknąć w kobiece umysły (nawet nie chciał; z reguły nie było w nich zbyt wiele), ale najprostsza logika sugerowałaby, że każda szlachcianka świadoma swego pochodzenia i pozycji powinna była poświęcić życie rodzinie, mężowi i wychowaniu dzieci. Tymczasem lady Slughorn czyniła wszystko na odwrót; niechętna do zamążpójścia, do bólu krnąbrna jak małe dziecko, a teraz – co najgorsze – usiłująca zgłębić nauki, do których nawet nie powinna była mieć dostępu.
Krocząc korytarzami Szpitala Świętego Munga, gratulował sobie, że wpadł na pomysł, aby wynająć człowieka, który w tajemnicy zająłby się doglądaniem przyszłej lady Crouch – nie wybaczyłby sobie, gdyby jakimś cudem jego ukochanej coś się stało lub gdyby znalazła się w nieodpowiednim miejscu. Człowiek ten poinformował go zaledwie wczoraj, że widział lady Slughorn na Pokątnej, wypytującą w sklepie o dostępność ingrediencji, które – jak również się dowiedział – mogły posłużyć do ważenia najokrutniejszych trucizn.
Znał dobrze jej zainteresowania; bezsensowne pasje, na które nie miało być miejsca pod jego dachem. Próba wykorzenienia ich była więc niezbędna, dlatego Amadeus nie zamierzał tracić czasu i już kolejnego dnia, opuściwszy pracę nieco wcześniej niż zwykle, zawitał do szpitala, by złożyć lady Slughorn niezapowiedzianą wizytę w jej absurdalnym gabinecie.
Gdy znalazł się na miejscu, zatrzymał się przed drzwiami i wygładził lekko materiał ciemnoszmaragdowej szaty, którą miał na sobie. Po chwili zapukał kilkakrotnie i usłyszawszy odpowiedź, pchnął pewnym ruchem ciężkie drzwi, wkraczając do pachnącego kadzidłami pomieszczenia.
- Najdroższa. Mia bella. Postanowiłem, że cię odwiedzę – powiedział, skupiając wzrok na siedzącej przy biurku Madeline, jak zwykle zaaferowanej, zapracowanej, z myślami dotykającymi spraw, od których jej umysł powinien był trzymać się z daleka. Już za moment miał jej to dobitnie przekazać. - Żywię nadzieję, że ci nie przeszkadzam – w jego głosie zabrzmiała idealnie wyreżyserowana nuta wstydu, tak jakby rzeczywiście martwił się, czy nie przerwał jej pracy. - Niewątpliwie jesteś bardzo zajęta… choć zapewne rozumiesz, że są sprawy większej wagi – powiedział, obdarzając ją poważnym spojrzeniem, choć na jego ustach dalej błąkał się uśmiech, który dodawał twarzy Croucha jeszcze kilka pojedynczych zmarszczek.
Szelest pióra na powierzchni pergaminu przynosił jej ukojenie. Jej ręka poruszała się miarowymi ruchami, zarysowując papier pajęczym pismem, które w większości przypadków tylko ona była w stanie odczytać. Nazwiska pacjentów w dokumentacji, szczegółowe opisy diagnoz oraz przebieg spotkania, zalecana terapia i przypisane leczenie oraz podane eliksiry; znajdowała się w swoim żywiole, rozpisując dawkowanie czy tworząc listę składników, których potrzebowała do uzupełnienia swoich zbiorów i przygotowania kolejnych porcji eliksiru słodkiego snu czy mieszanki antydepresyjnej. Na moment świat przestawał istnieć, krzyki i stukoty kroków na korytarzu za drzwiami zdawały się być przytłumione, a tykanie zegara rozpływało się w unoszącym się do sufitu dymie kadzidła, które wypełniało gabinet delikatnym zapachem mieszaniny lawendy oraz trawy cytrynowej.
Szczerze powiedziawszy, nie wyobrażała sobie życia bez tego miejsca; biurka zarzuconego papierami i poplamionego rozlanym atramentem, którego wciąż zapomniała sprzątnąć, ściany zastawionej księgami, z których jeszcze nie zdołała przeczytać wszystkich, kanapy, na której w czasie nie tak długiej kariery zdążyło zasiąść już wielu pacjentów – część z nich przychodziła tylko raz, pragnąć zdobyć od niej eliksiry na choroby, których naprawdę nie posiadali, część pojawiała się regularnie, co tydzień o tych samych godzinach, zrzucając na jej ramiona swoje problemy, dzieląc się swoimi smutkami i oczekując, że z jedną kroplą eliksiru to właśnie ona będzie w stanie naprawić jej marne życia.
Czasem zadziwiało ją, jak wiele wiedziała o tych ludziach, którzy pomimo wszystko wciąż wydawali się niezwykle obcy. Byli jedynie imionami i nazwiskami, przypadłościami, wydanymi fiolkami, znakami wypisanymi czarnym tuszem na pożółkłym pergaminie. A jednak ona znała ich przeszłość, ich zmartwienia i radości, słyszała historie o ich krewnych i miłościach ich życia, poznawała ich obawy i lęki, wysłuchiwała zdesperowanych błagań i wręczała jedwabne chusteczki, gdy z oczu wypływać zaczęły łzy. Nigdy nie miała wyrzutów, że oni tak naprawdę nie wiedzieli o niej zupełnie nic. Dla nich była jedynie literami złocącymi się na plakietce przywieszonej na drzwiach. Równie dobrze mogłaby być bezimienna, nie posiadać twarzy, przeszłości, rodziny czy uczuć – tak długo, jak skora była ich wysłuchiwać i im pomagać, dla większości nie miało znaczenia to, kim była.
Nie przeszkadzało jej, że była tak oddzielona od swoich pacjentów. Tajemnice zawsze traktowała jako wyjątkowo cenną walutę i na palcach jednej ręki potrafiła wyliczyć osoby, które wiedziały o niej więcej, niż pozwoliła poznać każdej innej osobie. Ona sama, z każdą kolejną wizytą, oddzielała się od tych ludzi grubą kurtyną. Jednego, czego się nauczyła, było nieokazywanie współczucia; to sprawiało jedynie, że byli oni bardziej skłonni do użalania się nad swoim losem, tak naprawdę nie próbując nawet poczynić jakichkolwiek podstępów. Własne odczucia oraz opinie pozostawiała dla siebie; być może był to jedyny raz, kiedy tak naprawdę potrafiła trzymać język za zębami.
Oczywiście, zawsze znaleźli się ci, którzy gotowi byli podważyć jej zdolność do wykonywania zawodu – w tym przypadku rodowe nazwisko nie było błogosławieństwem, a raczej klątwą rzuconą na nią w dzień narodzin. Ci ludzie, pojawiający się u niej na kilka minut by bezpretensjonalnie wyrazić swoją zupełnie zbędną opinię, próbowali zagonić ją z powrotem do domu, które było jej miejscem, tak jak każdej innej szlachcianki, która nie próbowała nawet wychylić się ponad szereg i iść własnym śladem.
Pukanie do drzwi wybiło ją z transu; pospiesznie rzuciła okiem na leżący na skraju biurka kalendarz, przerzucając wzrok na zegarek. Nie spodziewała się kolejnego pacjenta, choć dobrze wiedziała, że te niespodziewane przypadki zazwyczaj okazywały się najbardziej ciekawe. Nie wstając z miejsca udzieliła zgody na wejście, przez moment czując ukłucie zawodu, gdy próg gabinetu dostojnym krokiem przekroczył Amadeus. Czyżby dyplomata i przyszły małżonek odkrył w sobie potrzebę zwierzenia się komuś ze swoich problemów?
- Dla ciebie, mio caro, zawsze znajdę wolną chwilę – wraz ze słowami na twarz wślizgnął wyćwiczony przez lata nudnych rodzinnych kazań oraz kolacji uśmiech, a wnętrzności niemalże skręcały się na świadomość tego, jak bardzo jeszcze panna Slughorn musiała silić się na tą udawaną uprzejmość – Cóż za sprawy większej wagi sprowadzają cię w moje skromne progi? – zapytała dobrze wiedząc, że mężczyzna nie przyszedł tam jedynie z przyjazną wizytą, w szczególności iż w jego dłoni brakowało bukietu kwiatów, którym większość gentelmanów mogłaby chcieć zaskoczyć swoją narzeczoną. Podążając w ślad swoich słów, kobieta odłożyła ostrożnie pióro i powoli wstała, obchodząc biurko dookoła tylko po to, by ostatecznie oprzeć się o jego krawędź z rękoma skrzyżowanymi na piersi i uśmiechem, za którym kryło się więcej, niż mogła sobie pozwolić na wyrażenie słowami.
Szczerze powiedziawszy, nie wyobrażała sobie życia bez tego miejsca; biurka zarzuconego papierami i poplamionego rozlanym atramentem, którego wciąż zapomniała sprzątnąć, ściany zastawionej księgami, z których jeszcze nie zdołała przeczytać wszystkich, kanapy, na której w czasie nie tak długiej kariery zdążyło zasiąść już wielu pacjentów – część z nich przychodziła tylko raz, pragnąć zdobyć od niej eliksiry na choroby, których naprawdę nie posiadali, część pojawiała się regularnie, co tydzień o tych samych godzinach, zrzucając na jej ramiona swoje problemy, dzieląc się swoimi smutkami i oczekując, że z jedną kroplą eliksiru to właśnie ona będzie w stanie naprawić jej marne życia.
Czasem zadziwiało ją, jak wiele wiedziała o tych ludziach, którzy pomimo wszystko wciąż wydawali się niezwykle obcy. Byli jedynie imionami i nazwiskami, przypadłościami, wydanymi fiolkami, znakami wypisanymi czarnym tuszem na pożółkłym pergaminie. A jednak ona znała ich przeszłość, ich zmartwienia i radości, słyszała historie o ich krewnych i miłościach ich życia, poznawała ich obawy i lęki, wysłuchiwała zdesperowanych błagań i wręczała jedwabne chusteczki, gdy z oczu wypływać zaczęły łzy. Nigdy nie miała wyrzutów, że oni tak naprawdę nie wiedzieli o niej zupełnie nic. Dla nich była jedynie literami złocącymi się na plakietce przywieszonej na drzwiach. Równie dobrze mogłaby być bezimienna, nie posiadać twarzy, przeszłości, rodziny czy uczuć – tak długo, jak skora była ich wysłuchiwać i im pomagać, dla większości nie miało znaczenia to, kim była.
Nie przeszkadzało jej, że była tak oddzielona od swoich pacjentów. Tajemnice zawsze traktowała jako wyjątkowo cenną walutę i na palcach jednej ręki potrafiła wyliczyć osoby, które wiedziały o niej więcej, niż pozwoliła poznać każdej innej osobie. Ona sama, z każdą kolejną wizytą, oddzielała się od tych ludzi grubą kurtyną. Jednego, czego się nauczyła, było nieokazywanie współczucia; to sprawiało jedynie, że byli oni bardziej skłonni do użalania się nad swoim losem, tak naprawdę nie próbując nawet poczynić jakichkolwiek podstępów. Własne odczucia oraz opinie pozostawiała dla siebie; być może był to jedyny raz, kiedy tak naprawdę potrafiła trzymać język za zębami.
Oczywiście, zawsze znaleźli się ci, którzy gotowi byli podważyć jej zdolność do wykonywania zawodu – w tym przypadku rodowe nazwisko nie było błogosławieństwem, a raczej klątwą rzuconą na nią w dzień narodzin. Ci ludzie, pojawiający się u niej na kilka minut by bezpretensjonalnie wyrazić swoją zupełnie zbędną opinię, próbowali zagonić ją z powrotem do domu, które było jej miejscem, tak jak każdej innej szlachcianki, która nie próbowała nawet wychylić się ponad szereg i iść własnym śladem.
Pukanie do drzwi wybiło ją z transu; pospiesznie rzuciła okiem na leżący na skraju biurka kalendarz, przerzucając wzrok na zegarek. Nie spodziewała się kolejnego pacjenta, choć dobrze wiedziała, że te niespodziewane przypadki zazwyczaj okazywały się najbardziej ciekawe. Nie wstając z miejsca udzieliła zgody na wejście, przez moment czując ukłucie zawodu, gdy próg gabinetu dostojnym krokiem przekroczył Amadeus. Czyżby dyplomata i przyszły małżonek odkrył w sobie potrzebę zwierzenia się komuś ze swoich problemów?
- Dla ciebie, mio caro, zawsze znajdę wolną chwilę – wraz ze słowami na twarz wślizgnął wyćwiczony przez lata nudnych rodzinnych kazań oraz kolacji uśmiech, a wnętrzności niemalże skręcały się na świadomość tego, jak bardzo jeszcze panna Slughorn musiała silić się na tą udawaną uprzejmość – Cóż za sprawy większej wagi sprowadzają cię w moje skromne progi? – zapytała dobrze wiedząc, że mężczyzna nie przyszedł tam jedynie z przyjazną wizytą, w szczególności iż w jego dłoni brakowało bukietu kwiatów, którym większość gentelmanów mogłaby chcieć zaskoczyć swoją narzeczoną. Podążając w ślad swoich słów, kobieta odłożyła ostrożnie pióro i powoli wstała, obchodząc biurko dookoła tylko po to, by ostatecznie oprzeć się o jego krawędź z rękoma skrzyżowanymi na piersi i uśmiechem, za którym kryło się więcej, niż mogła sobie pozwolić na wyrażenie słowami.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zwykle starał się nie karmić zanadto własnej próżności, lecz myśl, że dla Slughornów był swego rodzaju wybawieniem, sprawiała mu niewątpliwą przyjemność.
Gdyby to jemu przypadło wychowanie Madeline, nigdy nie dopuściłby do tego, aby lady Slughorn tak niebezpiecznie zbliżyła się do wieku uznawanego za staropanieństwo. Dwadzieścia pięć lat niosło ze sobą nikłe szanse na zamążpójście, coraz słabszy strumyk kandydatów o rękę, a w konsekwencji – coraz większą konkurencję ze strony młodszych panien z równie wpływowych rodzin. Wiek Madeline mógł też budzić obawy;generować plotki, które wolno podsycały płomień skandalu i okrywały rodzinę wstydem. Choć Amadeus żywił sympatię i pewien sentyment do rodziców Madeline, jego zdaniem popełniali oni błąd, z nikłym sprzeciwem godząc się na zbyt wiele ekscesów swojej córki. Gdyby zależało to od Croucha, trzymałby ją krótko i podcinał skrzydła bezcelowych oraz niegodnych ambicji na każdym możliwym kroku, upewniając się, że lady Slughorn nie będzie nikim innym jak tylko damą.
Mieli szczęście, że jej brat bliźniak zachowywał się wzorcowo; o jego siostrze niestety nie można było tego powiedzieć.
Magipsychiatra. Niedorzeczność.
Ona także zobowiązana była okazywać mu wdzięczność; starając się wytrwale o jej rękę, stanowił ostatnią deską ratunku Madeline, jeśli tylko chciała uniknąć losu starej panny i założyć rodzinę, co było przecież jej najwyższą powinnością. Doprawdy, Amadeus naprawdę wątpił, aby lady Slughorn – bardziej zaaferowana problemami pacjentów niż swoimi własnymi – w pełni pojmowała, że los uśmiechnął się do niej szerzej niż do kogokolwiek innego.
Ze swoją fortuną, stabilizacją i wyrobioną przez lata reputacją, Amadeus był bardzo dobrym kandydatem na męża, a poza tym żywił do Madeline zawiłe, choć szczere uczucie.
Mimo wszystko wciąż i wciąż wystawiane na próby.
Znał ten uśmiech; subtelne uniesienie różanych warg, drobne drgnienie delikatnych mięśni ukrytych za jeszcze delikatniejszą skórą, czar na zawołanie i urok silniejszy niczym najmocniejsze zaklęcie. Nikt nie potrafił uśmiechać się tak, jak czyniła to ona; przywoływać na twarz blask słońca w najciemniejszym pokoju i dotykać duszy spojrzeniem lekko zmrużonych oczu, które śmiały się wraz z jej ustami. Może gdyby był o dwie dekady młodszy, kolana ugięłyby mu się pod czarem tego jednego uśmiechu; może uznałby wtedy, że przeniesie dla niej góry i przesunie morza, ale choć i teraz pragnął zrobić dla lady Slughorn to wszystko, a nawet więcej, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Madeline ćwiczyła swój uśmiech latami, obdarzając nim każdego, kto tego wymagał.
Mimo to wciąż go uwielbiał.
- Mio caro – nie mogąc się powstrzymać, nieznacznie poprawił jej wymowę i sam przywołał na wargi uśmieszek pełen satysfakcji. Jego włoski był niemalże nienaganny, skażony tylko drobną angielską naleciałością, z którą za każdym razem usiłował walczyć, wychodząc z założenia, że perfekcja językowa w jego rozumieniu wymagała całkowitego wyzbycia się rodzimego akcentu. Choć niewątpliwie doceniał wysiłki Madeline, czekała ją jeszcze długa droga. - Doskonale się zatem składa.
Obserwował ją uważnie, jak odłożyła na biurko pióro (co pisała? diagnozy? raporty? przemyślenia?), po czym wstała z gracją i okrążyła biurko, by oprzeć się o nie. Jej cudowną twarz nadal rozjaśniał uśmiech; tak niewinny, jakby Madeline wcale nie miała na sumieniu wczorajszej wyprawy na ulicę Pokątną.
Myśl o tej żałosnej eskapadzie wskrzesiła w Amadeusie iskrę gniewu, lecz Crouch nie pozwolił, aby zamieniła się ona w płomień – przynajmniej na razie.
- Damy są skromne – zaczął niespodziewanie, splatając ręce za plecami, odwracając wzrok od narzeczonej i przenosząc go na ściany pomieszczenia. Przyglądał im się jednak bez większego zainteresowania. - Posłuszne, łagodne i spokojne. Damy znają swoje miejsce i nie przekraczają pewnych granic – jego głos niósł się po pokoju, brzmiąc niemal tak, jakby Amadeus przemawiał z mównicy w Ministerstwie Magii. Stawiając nieśpieszne kroki, zbliżał się bokiem do Madeline, niby zapatrzony w zdobiące gabinet obrazy. - Damy słuchają mężów i dbają zarówno o swój honor, jak i ich – jeszcze tylko dwa kroki dzieliły go od Madeline. - Damy nie zajmują się tym, co dla nich niegodne – jeszcze tylko jeden krok. - Damy nie wybierają się w tajemnicy na ulicę Pokątną – wreszcie zwrócił spojrzenie ku kobiecie, a jego oczy zabłyszczały niczym dwa odłamki lodu.
Pokonał ostatni dzielący ich krok, po czym oparł się o biurko tuż obok lady Slughorn, nachylając się do jej ucha. Prawą dłoń zacisnął na jej nadgarstku.
- Damy nie pytają ani o piołun, ani o jad tentakuli, ani o żadną inną ingrediencję, o którą pytać nie powinny – wyszeptał jej do ucha przez zaciśnięte zęby, przepełniony jednocześnie złością, jak i uczuciem do Madeline.
Lady Slughorn była niczym nieoszlifowany diament, któremu silną ręką należało nadać odpowiedni kształt.
Gdyby to jemu przypadło wychowanie Madeline, nigdy nie dopuściłby do tego, aby lady Slughorn tak niebezpiecznie zbliżyła się do wieku uznawanego za staropanieństwo. Dwadzieścia pięć lat niosło ze sobą nikłe szanse na zamążpójście, coraz słabszy strumyk kandydatów o rękę, a w konsekwencji – coraz większą konkurencję ze strony młodszych panien z równie wpływowych rodzin. Wiek Madeline mógł też budzić obawy;generować plotki, które wolno podsycały płomień skandalu i okrywały rodzinę wstydem. Choć Amadeus żywił sympatię i pewien sentyment do rodziców Madeline, jego zdaniem popełniali oni błąd, z nikłym sprzeciwem godząc się na zbyt wiele ekscesów swojej córki. Gdyby zależało to od Croucha, trzymałby ją krótko i podcinał skrzydła bezcelowych oraz niegodnych ambicji na każdym możliwym kroku, upewniając się, że lady Slughorn nie będzie nikim innym jak tylko damą.
Mieli szczęście, że jej brat bliźniak zachowywał się wzorcowo; o jego siostrze niestety nie można było tego powiedzieć.
Magipsychiatra. Niedorzeczność.
Ona także zobowiązana była okazywać mu wdzięczność; starając się wytrwale o jej rękę, stanowił ostatnią deską ratunku Madeline, jeśli tylko chciała uniknąć losu starej panny i założyć rodzinę, co było przecież jej najwyższą powinnością. Doprawdy, Amadeus naprawdę wątpił, aby lady Slughorn – bardziej zaaferowana problemami pacjentów niż swoimi własnymi – w pełni pojmowała, że los uśmiechnął się do niej szerzej niż do kogokolwiek innego.
Ze swoją fortuną, stabilizacją i wyrobioną przez lata reputacją, Amadeus był bardzo dobrym kandydatem na męża, a poza tym żywił do Madeline zawiłe, choć szczere uczucie.
Mimo wszystko wciąż i wciąż wystawiane na próby.
Znał ten uśmiech; subtelne uniesienie różanych warg, drobne drgnienie delikatnych mięśni ukrytych za jeszcze delikatniejszą skórą, czar na zawołanie i urok silniejszy niczym najmocniejsze zaklęcie. Nikt nie potrafił uśmiechać się tak, jak czyniła to ona; przywoływać na twarz blask słońca w najciemniejszym pokoju i dotykać duszy spojrzeniem lekko zmrużonych oczu, które śmiały się wraz z jej ustami. Może gdyby był o dwie dekady młodszy, kolana ugięłyby mu się pod czarem tego jednego uśmiechu; może uznałby wtedy, że przeniesie dla niej góry i przesunie morza, ale choć i teraz pragnął zrobić dla lady Slughorn to wszystko, a nawet więcej, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Madeline ćwiczyła swój uśmiech latami, obdarzając nim każdego, kto tego wymagał.
Mimo to wciąż go uwielbiał.
- Mio caro – nie mogąc się powstrzymać, nieznacznie poprawił jej wymowę i sam przywołał na wargi uśmieszek pełen satysfakcji. Jego włoski był niemalże nienaganny, skażony tylko drobną angielską naleciałością, z którą za każdym razem usiłował walczyć, wychodząc z założenia, że perfekcja językowa w jego rozumieniu wymagała całkowitego wyzbycia się rodzimego akcentu. Choć niewątpliwie doceniał wysiłki Madeline, czekała ją jeszcze długa droga. - Doskonale się zatem składa.
Obserwował ją uważnie, jak odłożyła na biurko pióro (co pisała? diagnozy? raporty? przemyślenia?), po czym wstała z gracją i okrążyła biurko, by oprzeć się o nie. Jej cudowną twarz nadal rozjaśniał uśmiech; tak niewinny, jakby Madeline wcale nie miała na sumieniu wczorajszej wyprawy na ulicę Pokątną.
Myśl o tej żałosnej eskapadzie wskrzesiła w Amadeusie iskrę gniewu, lecz Crouch nie pozwolił, aby zamieniła się ona w płomień – przynajmniej na razie.
- Damy są skromne – zaczął niespodziewanie, splatając ręce za plecami, odwracając wzrok od narzeczonej i przenosząc go na ściany pomieszczenia. Przyglądał im się jednak bez większego zainteresowania. - Posłuszne, łagodne i spokojne. Damy znają swoje miejsce i nie przekraczają pewnych granic – jego głos niósł się po pokoju, brzmiąc niemal tak, jakby Amadeus przemawiał z mównicy w Ministerstwie Magii. Stawiając nieśpieszne kroki, zbliżał się bokiem do Madeline, niby zapatrzony w zdobiące gabinet obrazy. - Damy słuchają mężów i dbają zarówno o swój honor, jak i ich – jeszcze tylko dwa kroki dzieliły go od Madeline. - Damy nie zajmują się tym, co dla nich niegodne – jeszcze tylko jeden krok. - Damy nie wybierają się w tajemnicy na ulicę Pokątną – wreszcie zwrócił spojrzenie ku kobiecie, a jego oczy zabłyszczały niczym dwa odłamki lodu.
Pokonał ostatni dzielący ich krok, po czym oparł się o biurko tuż obok lady Slughorn, nachylając się do jej ucha. Prawą dłoń zacisnął na jej nadgarstku.
- Damy nie pytają ani o piołun, ani o jad tentakuli, ani o żadną inną ingrediencję, o którą pytać nie powinny – wyszeptał jej do ucha przez zaciśnięte zęby, przepełniony jednocześnie złością, jak i uczuciem do Madeline.
Lady Slughorn była niczym nieoszlifowany diament, któremu silną ręką należało nadać odpowiedni kształt.
Świadomość, jak bardzo wciąż zależna była od swojej rodziny przyprawiała ją o mdłości. Za każdym razem, gdy przekraczała próg posiadłości, czuła zwisający nad nią ciężar, który niosło ze sobą posiadanie jej nazwiska i wychowanie wśród ludzi, który w dalszym ciągu trwali w staroświeckich, tradycyjnych przekonaniach odnośnie ról, które młode kobiety powinny pełnić w czarodziejskim społeczeństwie.
Na samą myśl o stawianiu twarzą w twarz z rodziną robiło jej się niedobrze. Wiedziała, a przynajmniej domyślała się, jak wielką nadzieję jej rodzice pokładali w nieuchronnie zbliżającym się małżeństwie – jeśli dotąd pozwalali jej cieszyć się względną wolnością, było to tylko i wyłącznie dlatego, iż prędzej czy później ktoś będzie w stanie położyć temu kres. Ta względna wolność jednak jej nie wystarczała; Madeline zawsze pragnęła więcej, od zawsze chciała mierzyć wyżej i dalej niż inni, pragnęła mieć i robić rzeczy, o którym innym jej podobnym nawet się nie śniło. Może właśnie dlatego wciąż nie odeszła; mogła przecież postarać się o to, by rodzina zupełnie ją odrzuciła, by zamknęli przed nią drzwi rodowego zamku i wyrzekli się jej jako członkini rodu, wypalając jej nazwisko w drzewie rodowym. Za bardzo nawykła jednak do posiadania przywilejów, które wiązały się z jej pozycją społeczną – nie każdy mógł popierać drogę, którą obrała, jednak żaden pospolity czarodziej nie odważyłby się w jakikolwiek sposób sprzeciwić się jednej z potężniejszych rodzin w całym czarodziejskim społeczeństwie. Nazwisko dawało jej poczucie, iż jest lepsza od części ludzi, chociaż przecież w tym zamkniętym kręgu, dostępnym jedynie dla nielicznych i odpowiednio uprzywilejowanych, wcale nie plasowała się specjalnie wysoko.
Amadeus zdecydowanie nie należał do mężczyzn, których Madeline kiedykolwiek obdarzyłaby większym zainteresowaniem – głównie przez fakt, iż był dość blisko zaznajomiony z jej rodzicami, co niemalże natychmiastowo wykluczało możliwość nawiązania jakichkolwiek bliższych kontaktów, ale dlatego, iż w pewnym sensie ich charaktery za bardzo się ze sobą ścierały. Uporczywość stanowczo nie należała do mocnych stron Madeline – była jej słabością, szczególnie wtedy, gdy młoda kobieta postanawiała twardo obstawiać przy swoich decyzjach bez rozważenia jakichkolwiek konsekwencji. Od zawsze jednak było w nim coś, co wzbudzało w niej fascynację; pewna ciemność, która otaczała go nawet w najjaśniejszych pomieszczeniach. Pamiętała go jeszcze z czasów, gdy sama była dzieckiem – przez mgłę, gdy jako młody mężczyzna gościł na kolacji przy rodzinnym stole, z czasem przyprowadzając ze sobą kobietę, na którą Madeline patrzyła wówczas zarówno z uczuciem odrzucenia jak i zazdrości. To pierwsze wynikało z faktu, jak potulna się wydawała – swoim zachowaniem przypominała jej spłoszoną zwierzynę, ukradkiem spoglądającą na męża w oczekiwaniu na to, by wepchnął jej w usta odpowiednie słowa, gdy ktokolwiek odważył się podjąć próbę nawiązania z nią konwersacji. Już wtedy młoda lady Slughorn zaciskając pod stołem drobne piąstki poprzysięgła sobie, iż nigdy nie pozwoli, by jakikolwiek mężczyzna roztoczył nad nią tak wielką kontrolę. To drugie uczucie, o wiele trudniejsze do uzasadnienia, było efektem zaciekawienia, które pojawiało się u niej, gdy tylko lord Crouch przekraczał próg pomieszczenia. Już jako młody dyplomata zdawał się ją przerażać i onieśmielać, choć jako dziecko nie mogła przecież przypuszczać, że za kilkanaście lat będzie szykować się do bycia jego żoną. Nie chciała być taka jak zmarła żona Amadeusa – potulna i uległa, pozbawiona własnej woli i możliwości samorozwoju. Chciała jednak mieć to, co ona wtedy posiadała – kogoś, kto wykazywał się intelektem, którego ambicje często zdawały się przekraczać te należące do reszty społeczeństwa. Wiedziała jednak, że z jego punktu widzenia ich relacja opierać się miała na całkowitej dominacji – ze swojej strony chciała jednak być z nim na równi, uważając, być może nawet nie bezpodstawnie, iż może dorównywać mu intelektem.
Musiała ugryźć się w język by powstrzymać się przed wywróceniem oczami; bardziej niż wszystko inne nie lubiła, gdy ktoś ją poprawiał, w szczególności w jej własnym gabinecie, miejscu, które zdawało się być jedynym, w którym tak naprawdę mogła być sobą. Zamiast tego posłała mu kolejny uśmiech, tym razem o wiele bardziej potulny, kiwając do tego głową jakby chciała w ten sposób podziękować mu za tę cenną uwagę. Nie odezwała się jednak słowem, w ciszy obserwując jego ruchy i wsłuchując się w słowa, które z każdym zdaniem przybierały jedynie na sile.
- Skoro najwyraźniej wiesz wszystko o mojej wizycie na ulicy Pokątnej, zdawałoby się, że nie była ona aż taką tajemnicą, nieprawdaż?– odpowiedziała w końcu, starając się zignorować ból nadgarstka, na którym mężczyzna zaciskał swoją dłoń, pozostawiając tam odciski swoich smukłych palców przez następne dni mających być przypomnieniem i ostrzeżeniem. Madeline wiedziała, czym była ta wizyta – lord Crouch dawał jej przedsmak tego, jak wyglądać będzie ich małżeństwo, demonstrując swoją siłę i dając jej szansę na zmianę nastawienia. Spodziewała się, że tak to będzie wyglądać – z tego co wiedziała, jego dom nie posiadał pracowni alchemicznej, co nie znaczyło, że ona zamierzała zrezygnować ze swojej pasji. Dotychczas przekonana była co do tego, iż chce za wszelką cenę bronić swojej pozycji, nie pozwalając sobie na ugięcie się przed jego wymaganiami. Czy jednak możliwym by było, aby Amadeus z czasem był w stanie posunąć się o wiele dalej, jeśli lady Slughorn nie ulegnie jego słowom? – Ponadto, z tego co wiem, nie jesteś, a przynajmniej jeszcze nie, moim mężem, a zadawanie pytań, o ile się nie mylę, nie jest nielegalne – dodała, jednocześnie usiłując wyrwać rękę spod jego żelaznego uścisku, starając się zignorować dreszcz, który pozostawił po sobie jego ciepły oddech na jej skórze.
Na samą myśl o stawianiu twarzą w twarz z rodziną robiło jej się niedobrze. Wiedziała, a przynajmniej domyślała się, jak wielką nadzieję jej rodzice pokładali w nieuchronnie zbliżającym się małżeństwie – jeśli dotąd pozwalali jej cieszyć się względną wolnością, było to tylko i wyłącznie dlatego, iż prędzej czy później ktoś będzie w stanie położyć temu kres. Ta względna wolność jednak jej nie wystarczała; Madeline zawsze pragnęła więcej, od zawsze chciała mierzyć wyżej i dalej niż inni, pragnęła mieć i robić rzeczy, o którym innym jej podobnym nawet się nie śniło. Może właśnie dlatego wciąż nie odeszła; mogła przecież postarać się o to, by rodzina zupełnie ją odrzuciła, by zamknęli przed nią drzwi rodowego zamku i wyrzekli się jej jako członkini rodu, wypalając jej nazwisko w drzewie rodowym. Za bardzo nawykła jednak do posiadania przywilejów, które wiązały się z jej pozycją społeczną – nie każdy mógł popierać drogę, którą obrała, jednak żaden pospolity czarodziej nie odważyłby się w jakikolwiek sposób sprzeciwić się jednej z potężniejszych rodzin w całym czarodziejskim społeczeństwie. Nazwisko dawało jej poczucie, iż jest lepsza od części ludzi, chociaż przecież w tym zamkniętym kręgu, dostępnym jedynie dla nielicznych i odpowiednio uprzywilejowanych, wcale nie plasowała się specjalnie wysoko.
Amadeus zdecydowanie nie należał do mężczyzn, których Madeline kiedykolwiek obdarzyłaby większym zainteresowaniem – głównie przez fakt, iż był dość blisko zaznajomiony z jej rodzicami, co niemalże natychmiastowo wykluczało możliwość nawiązania jakichkolwiek bliższych kontaktów, ale dlatego, iż w pewnym sensie ich charaktery za bardzo się ze sobą ścierały. Uporczywość stanowczo nie należała do mocnych stron Madeline – była jej słabością, szczególnie wtedy, gdy młoda kobieta postanawiała twardo obstawiać przy swoich decyzjach bez rozważenia jakichkolwiek konsekwencji. Od zawsze jednak było w nim coś, co wzbudzało w niej fascynację; pewna ciemność, która otaczała go nawet w najjaśniejszych pomieszczeniach. Pamiętała go jeszcze z czasów, gdy sama była dzieckiem – przez mgłę, gdy jako młody mężczyzna gościł na kolacji przy rodzinnym stole, z czasem przyprowadzając ze sobą kobietę, na którą Madeline patrzyła wówczas zarówno z uczuciem odrzucenia jak i zazdrości. To pierwsze wynikało z faktu, jak potulna się wydawała – swoim zachowaniem przypominała jej spłoszoną zwierzynę, ukradkiem spoglądającą na męża w oczekiwaniu na to, by wepchnął jej w usta odpowiednie słowa, gdy ktokolwiek odważył się podjąć próbę nawiązania z nią konwersacji. Już wtedy młoda lady Slughorn zaciskając pod stołem drobne piąstki poprzysięgła sobie, iż nigdy nie pozwoli, by jakikolwiek mężczyzna roztoczył nad nią tak wielką kontrolę. To drugie uczucie, o wiele trudniejsze do uzasadnienia, było efektem zaciekawienia, które pojawiało się u niej, gdy tylko lord Crouch przekraczał próg pomieszczenia. Już jako młody dyplomata zdawał się ją przerażać i onieśmielać, choć jako dziecko nie mogła przecież przypuszczać, że za kilkanaście lat będzie szykować się do bycia jego żoną. Nie chciała być taka jak zmarła żona Amadeusa – potulna i uległa, pozbawiona własnej woli i możliwości samorozwoju. Chciała jednak mieć to, co ona wtedy posiadała – kogoś, kto wykazywał się intelektem, którego ambicje często zdawały się przekraczać te należące do reszty społeczeństwa. Wiedziała jednak, że z jego punktu widzenia ich relacja opierać się miała na całkowitej dominacji – ze swojej strony chciała jednak być z nim na równi, uważając, być może nawet nie bezpodstawnie, iż może dorównywać mu intelektem.
Musiała ugryźć się w język by powstrzymać się przed wywróceniem oczami; bardziej niż wszystko inne nie lubiła, gdy ktoś ją poprawiał, w szczególności w jej własnym gabinecie, miejscu, które zdawało się być jedynym, w którym tak naprawdę mogła być sobą. Zamiast tego posłała mu kolejny uśmiech, tym razem o wiele bardziej potulny, kiwając do tego głową jakby chciała w ten sposób podziękować mu za tę cenną uwagę. Nie odezwała się jednak słowem, w ciszy obserwując jego ruchy i wsłuchując się w słowa, które z każdym zdaniem przybierały jedynie na sile.
- Skoro najwyraźniej wiesz wszystko o mojej wizycie na ulicy Pokątnej, zdawałoby się, że nie była ona aż taką tajemnicą, nieprawdaż?– odpowiedziała w końcu, starając się zignorować ból nadgarstka, na którym mężczyzna zaciskał swoją dłoń, pozostawiając tam odciski swoich smukłych palców przez następne dni mających być przypomnieniem i ostrzeżeniem. Madeline wiedziała, czym była ta wizyta – lord Crouch dawał jej przedsmak tego, jak wyglądać będzie ich małżeństwo, demonstrując swoją siłę i dając jej szansę na zmianę nastawienia. Spodziewała się, że tak to będzie wyglądać – z tego co wiedziała, jego dom nie posiadał pracowni alchemicznej, co nie znaczyło, że ona zamierzała zrezygnować ze swojej pasji. Dotychczas przekonana była co do tego, iż chce za wszelką cenę bronić swojej pozycji, nie pozwalając sobie na ugięcie się przed jego wymaganiami. Czy jednak możliwym by było, aby Amadeus z czasem był w stanie posunąć się o wiele dalej, jeśli lady Slughorn nie ulegnie jego słowom? – Ponadto, z tego co wiem, nie jesteś, a przynajmniej jeszcze nie, moim mężem, a zadawanie pytań, o ile się nie mylę, nie jest nielegalne – dodała, jednocześnie usiłując wyrwać rękę spod jego żelaznego uścisku, starając się zignorować dreszcz, który pozostawił po sobie jego ciepły oddech na jej skórze.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez wiele lat sądził, że spotkała go wyjątkowa niesprawiedliwość.
Najpierw w postaci Virginie – pozornie wydawała się idealną kandydatką na żonę, wzorcową damą z odpowiedniego rodu, posłuszną mężowi i świadomą swojej roli, lecz czas rozwiał tę ułudę niczym gęstą mgłę przysłaniającą rzeczywistość, pozwalając Amadeusowi dostrzec oczywiste wady lady Crouch. Wieczne niezadowolenie, ostentacyjne westchnienia i te wymowne trzaśnięcia drzwiami jej komnaty, gdy wracał do domu po wielu godzinach spędzonych w pracy, sfatygowany, wykończony i spragniony kobiecej łagodności, która pozwoliłaby mu ukoić umysł. Nie potrafił pojąć, a uważał się za inteligentnego i bystrego człowieka, jak kobieta mająca dosłownie wszystko mogła skąpić mu jedynego, o co ją prosił – bezgranicznego wsparcia i zrozumienia.
Już wtedy doszedł do wniosku, że licząc na kobietę, sam zastawiał na siebie pułapkę. Jeśli przedstawicielki płci pięknej nie potrafiły wywiązywać się z najprostszych zadań, do jakich zobowiązywała je ich rola w rodzinnym życiu – nie wspominając już o rodzeniu dzieci, co w przypadku Virginie również okazało się problematyczne – tylko kompletny szaleniec powierzyłby im jakiekolwiek inne funkcje w społeczeństwie. W oczach Amadeusa kobieta zbliżająca się do trzydziestki, u której na palcu nie dostrzegał obrączki, wzbudzała wątpliwości i niemal na pewno parała się czymś niegodnym, zapominając o swoich powinnościach.
Nigdy nie zaufałby takiej kobiecie. Gdyby nie takt i kultura osobista, którą tak się chełpił, wyśmiałby ją w twarz, karząc jej czym prędzej znaleźć sobie męża i porzucić idiotyzmy, jakimi się zajmowała.
Potem przez kolejne lata obserwował swoich przyjaciół i znajomych, ich przykładne żony oraz stale powiększającą się gromadkę dzieci, zastanawiając się, dlaczego jego żona – zmarła już wtedy lady Crouch – nie mogła być taka jak one.
Wierzył głęboko, że wiernie służył czarodziejskiemu społeczeństwu, pełniąc rozmaite funkcje w swoim departamencie i z godnością reprezentując interes magicznej społeczności jako potomek najstarszej i najszlachetniejszej krwi. Czy więc nie zasługiwał na dobre, udane małżeństwo, w którym żona byłaby jego najlojalniejszą powierniczką? Czy naprawdę prosił o tak wiele?
Jego zdaniem – bynajmniej. Ale rzeczywistość miała wobec nieco inne plany.
Również w przypadku Madeline czuł, że wkraczał na grząski grunt; ziemię trudną do ujarzmienia i zagospodarowania. Mógł przecież wybrać sobie szlachciankę z innego rodu; taką, której temperament nie stanowiłby problemu i która ochoczo stanęłaby z nim na ślubnym kobiercu. Tymczasem sam zafundował sobie wyzwanie, jakim bez wątpienia było zapanowanie nad niepokorną lady Slughorn i wpojenie jej pewnych podstawowych wartości.
Nie wątpił, że mógł wybrać inaczej. Ale nie mógł wybrać lepiej.
Choć gniew palił go od środku rozszalałym ogniem, a jego palce zaciskały się coraz silniej na mlecznobiałej skórze Madeline, nie musiał nawet zastanawiać się nad tym, czy na pewno dobrze czynił, wybierając ją sobie na żonę. Lady Slughorn mogłaby być antyczną rzeźbą wyciosaną z marmuru przez zręczne dłuto jakiegoś Greka – jej skóra posiadała niemalże ten sam odcień, choć w przeciwieństwie do marmuru była aksamitnie miękka, a piękne ciało – to, które już wkrótce miało należeć tylko do niego – odznaczało się idealnymi proporcjami.
Jakże mógłby zrezygnować z niej, upokorzyć ją, kiedy już prawie miał ją na własność?
Oczywiście, że Madeline potrzebowała kogoś, kto odwiódłby ją od tych niewłaściwych nauk, którymi tak się pasjonowała, ale Amadeus miał zamiar pomóc w tym lady Slughorn.
Niezależnie od jej woli.
Potulny uśmiech Madeline kontrastował z jej słowami i nie zanosiło się na to, by kobieta miała okazać jakąkolwiek skruchę. Dzieliły ich zaledwie milimetry i Amadeus doskonale widział, że spojrzenie jej zimnych, błękitnych oczu było pewne; lady Slughorn nie wzruszał ani gniew Croucha, ani jego dłoń zaciśnięta na jej nadgarstku.
Zdawało mu się, że temperatura w gabinecie spadła o kilka stopni, gdy wykrzywił wargi w kwaśnym uśmiechu i przeszył ją kolejnym lodowatym spojrzeniem.
Nie mógł się jednak powstrzymać, gdy Madeline odezwała się ponownie.
- Myślisz, że jesteś taka mądra? – pozwolił jej wyrwać rękę z uścisku tylko po to, by zaraz zmienić pozycję i znaleźć się tuż przed nią, ponownie wyciągając dłoń i łapiąc ją za podbródek. Lekko odchylił głowę Madeline, świdrując ją wzrokiem. - Gdy już zostaniesz moją żoną, nie pozwolę ci na podobne wycieczki. Im szybciej się do tego przyzwyczaisz, tym lepiej – zamilkł na moment, studiując twarz Madeline – jakże jej gładkość i młodzieńczość musiała kontrastować z pooranym zmarszczkami obliczem Amadeusa, choć jego wiek nie był przecież aż tak zaawansowany.
Crouch opuścił wreszcie dłoń, robiąc krok w tył, po czym spojrzał na przyszłą żonę z nieskrywaną satysfakcją.
- Jeśli spróbujesz mi się sprzeciwić, następnym razem może się to skończyć o wiele gorzej – nie groził jej, lecz spokojnie stwierdzał fakt, wygładzając nonszalancko rękawy szaty.
Nie rzucał słów na wiatr; jego ojciec wpoił mu, że żonę należało karać, jeśli okazywała nieposłuszeństwo, i Amadeus zamierzał trzymać się tej zasady. Mimo to nie potrafił odpędzić myśli, że tak naprawdę nie chciał podnosić ręki na Madeline, zostawiać na jej pięknym ciele szpecące siniaki i blizny, które potem mogły stać się obiektem plotek.
Istniały przecież o wiele bardziej wyrafinowane metody wymierzania kar.
Najpierw w postaci Virginie – pozornie wydawała się idealną kandydatką na żonę, wzorcową damą z odpowiedniego rodu, posłuszną mężowi i świadomą swojej roli, lecz czas rozwiał tę ułudę niczym gęstą mgłę przysłaniającą rzeczywistość, pozwalając Amadeusowi dostrzec oczywiste wady lady Crouch. Wieczne niezadowolenie, ostentacyjne westchnienia i te wymowne trzaśnięcia drzwiami jej komnaty, gdy wracał do domu po wielu godzinach spędzonych w pracy, sfatygowany, wykończony i spragniony kobiecej łagodności, która pozwoliłaby mu ukoić umysł. Nie potrafił pojąć, a uważał się za inteligentnego i bystrego człowieka, jak kobieta mająca dosłownie wszystko mogła skąpić mu jedynego, o co ją prosił – bezgranicznego wsparcia i zrozumienia.
Już wtedy doszedł do wniosku, że licząc na kobietę, sam zastawiał na siebie pułapkę. Jeśli przedstawicielki płci pięknej nie potrafiły wywiązywać się z najprostszych zadań, do jakich zobowiązywała je ich rola w rodzinnym życiu – nie wspominając już o rodzeniu dzieci, co w przypadku Virginie również okazało się problematyczne – tylko kompletny szaleniec powierzyłby im jakiekolwiek inne funkcje w społeczeństwie. W oczach Amadeusa kobieta zbliżająca się do trzydziestki, u której na palcu nie dostrzegał obrączki, wzbudzała wątpliwości i niemal na pewno parała się czymś niegodnym, zapominając o swoich powinnościach.
Nigdy nie zaufałby takiej kobiecie. Gdyby nie takt i kultura osobista, którą tak się chełpił, wyśmiałby ją w twarz, karząc jej czym prędzej znaleźć sobie męża i porzucić idiotyzmy, jakimi się zajmowała.
Potem przez kolejne lata obserwował swoich przyjaciół i znajomych, ich przykładne żony oraz stale powiększającą się gromadkę dzieci, zastanawiając się, dlaczego jego żona – zmarła już wtedy lady Crouch – nie mogła być taka jak one.
Wierzył głęboko, że wiernie służył czarodziejskiemu społeczeństwu, pełniąc rozmaite funkcje w swoim departamencie i z godnością reprezentując interes magicznej społeczności jako potomek najstarszej i najszlachetniejszej krwi. Czy więc nie zasługiwał na dobre, udane małżeństwo, w którym żona byłaby jego najlojalniejszą powierniczką? Czy naprawdę prosił o tak wiele?
Jego zdaniem – bynajmniej. Ale rzeczywistość miała wobec nieco inne plany.
Również w przypadku Madeline czuł, że wkraczał na grząski grunt; ziemię trudną do ujarzmienia i zagospodarowania. Mógł przecież wybrać sobie szlachciankę z innego rodu; taką, której temperament nie stanowiłby problemu i która ochoczo stanęłaby z nim na ślubnym kobiercu. Tymczasem sam zafundował sobie wyzwanie, jakim bez wątpienia było zapanowanie nad niepokorną lady Slughorn i wpojenie jej pewnych podstawowych wartości.
Nie wątpił, że mógł wybrać inaczej. Ale nie mógł wybrać lepiej.
Choć gniew palił go od środku rozszalałym ogniem, a jego palce zaciskały się coraz silniej na mlecznobiałej skórze Madeline, nie musiał nawet zastanawiać się nad tym, czy na pewno dobrze czynił, wybierając ją sobie na żonę. Lady Slughorn mogłaby być antyczną rzeźbą wyciosaną z marmuru przez zręczne dłuto jakiegoś Greka – jej skóra posiadała niemalże ten sam odcień, choć w przeciwieństwie do marmuru była aksamitnie miękka, a piękne ciało – to, które już wkrótce miało należeć tylko do niego – odznaczało się idealnymi proporcjami.
Jakże mógłby zrezygnować z niej, upokorzyć ją, kiedy już prawie miał ją na własność?
Oczywiście, że Madeline potrzebowała kogoś, kto odwiódłby ją od tych niewłaściwych nauk, którymi tak się pasjonowała, ale Amadeus miał zamiar pomóc w tym lady Slughorn.
Niezależnie od jej woli.
Potulny uśmiech Madeline kontrastował z jej słowami i nie zanosiło się na to, by kobieta miała okazać jakąkolwiek skruchę. Dzieliły ich zaledwie milimetry i Amadeus doskonale widział, że spojrzenie jej zimnych, błękitnych oczu było pewne; lady Slughorn nie wzruszał ani gniew Croucha, ani jego dłoń zaciśnięta na jej nadgarstku.
Zdawało mu się, że temperatura w gabinecie spadła o kilka stopni, gdy wykrzywił wargi w kwaśnym uśmiechu i przeszył ją kolejnym lodowatym spojrzeniem.
Nie mógł się jednak powstrzymać, gdy Madeline odezwała się ponownie.
- Myślisz, że jesteś taka mądra? – pozwolił jej wyrwać rękę z uścisku tylko po to, by zaraz zmienić pozycję i znaleźć się tuż przed nią, ponownie wyciągając dłoń i łapiąc ją za podbródek. Lekko odchylił głowę Madeline, świdrując ją wzrokiem. - Gdy już zostaniesz moją żoną, nie pozwolę ci na podobne wycieczki. Im szybciej się do tego przyzwyczaisz, tym lepiej – zamilkł na moment, studiując twarz Madeline – jakże jej gładkość i młodzieńczość musiała kontrastować z pooranym zmarszczkami obliczem Amadeusa, choć jego wiek nie był przecież aż tak zaawansowany.
Crouch opuścił wreszcie dłoń, robiąc krok w tył, po czym spojrzał na przyszłą żonę z nieskrywaną satysfakcją.
- Jeśli spróbujesz mi się sprzeciwić, następnym razem może się to skończyć o wiele gorzej – nie groził jej, lecz spokojnie stwierdzał fakt, wygładzając nonszalancko rękawy szaty.
Nie rzucał słów na wiatr; jego ojciec wpoił mu, że żonę należało karać, jeśli okazywała nieposłuszeństwo, i Amadeus zamierzał trzymać się tej zasady. Mimo to nie potrafił odpędzić myśli, że tak naprawdę nie chciał podnosić ręki na Madeline, zostawiać na jej pięknym ciele szpecące siniaki i blizny, które potem mogły stać się obiektem plotek.
Istniały przecież o wiele bardziej wyrafinowane metody wymierzania kar.
Nie pamiętała, jaki był pierwszy eliksir, który udało jej się samej uwarzyć.
Czasem jako mała dziewczynka, jeszcze zanim odesłana została do Hogwartu, zakradała się do pracowni alchemicznej w rodzinnym zamku i obserwowała, jak któryś z jej krewnych odmierzał dokładnie ingrediencje i mieszał bulgocącą zawartość kociołka, z którego unosiły się kłęby dymu o różnych kolorach i zapachach. Coś w samej sztuce przygotowywania składników, dokładnego ich odmierzania i podążania za spisanymi lata temu instrukcjami sprawiało, że chciała być w stanie zgłębić tą sztukę jak najdokładniej byłaby w stanie.
Już wtedy świat postanowił wyjść jej jednak na przekór. Od zawsze wydawało jej się, z każdym stawianym krokiem popełniała błąd. Grzeszyła tym, kim była i co robiła, poczynając od faktu, iż urodziła się jako dziewczynka w czasach, w których kobiety zajmować miały tylko i wyłącznie jedną pozycję – żon, matek i sióstr. Bez względu na to, czy była czarownicą czy mugolem, jej wolność do robienia tego, na co tylko miała ochotę, była znacznie ograniczona.
Owszem, z nazwiskiem Slughornów wiązały się pewne przywileje. Było jej dane poznać podstawy alchemii i skomplikowanej sztuki warzenia eliksirów, ale tylko powierzchownie – wystarczająco, by mogła z dumom nosić rodowe nazwisko, ale nie o tyle więcej, by jej czysty umysł zanieczyszczony został wiedzą, która była zbędna do roli, do której chciała przygotować ją matka. Z jakiegoś powodu pani Slughorn powzięła sobie za cel wychowanie córki na najlepszą panią domu, zupełnie tak, jakby zapominała, iż nauka w Hogwarcie była obowiązkowa i tam, bez względu na wszelkie starania, Madeline miała zgłębiać nauki, które w przyszłości mogłyby wpłynąć na to, iż nie chciała postępować zgodnie z rodzinnymi wymaganiami.
Nie pamiętała również drugiego udanego eliksiru, ale była pewna, iż był on czymś prostym, zupełnie niewartym wspominania oraz pochwał.
W Hogwarcie nie było nikogo, kto mógłby powstrzymać ją przed zdobywaniem wiedzy i rozwijaniem pasji – jedyną przeszkodą była ilość wiadomości, którą potrafiła zapamiętać oraz wolny czas, który mogła poświęcić na zgłębianie nauk, które wpisane były w jej genealogię. Czasem odczuwała na sobie spojrzenie swojego brata i wiedziała, że w listach donosi rodzicom o jej postępach i coraz większej fascynacji eliksirami, bo gdy sama otrzymywała sowy od matki, ta za każdym razem napominała o kolacji z Malfoyami czy spotkaniu z Rosierami, nie zapominając wtrącić, iż ich synowie są rok czy dwa czy trzy starsi od niej, a w następne święta złożą im wizytę i może Madeline chciałaby nawiązać z nimi znajomość, bo przecież Slughornowie są szanowani pośród szlacheckich rodów i nie wypadałoby, aby ona poślubiła kogoś, kto nie był godny jej ręki.
Obsesja pani Slughorn na punkcie ślubów przewijała się w jej życiu od zawsze, chociaż sama Madeline starała się ją ignorować, naiwnie wierząc, iż z chwilą, gdy ukończy naukę w Hogwarcie jej noga więcej nie stanie na terenie rodzinnej posiadłości. Marzyła od dalekich podróżach, o własnym mieszkaniu w Londynie, o byciu wykształconą czarownicą z pasmem osiągnięć oraz tytułów wijących się za nazwiskiem; rzeczywistość okazała się jednak zatruta tak samo jak jej krew – gdy dla większości zdawała się ona być najczystszą z możliwych, Madeline widziała jad, który krążył w jej żyłach wraz z lepką, czerwoną cieczą. Do końca życia miała być naznaczona szlacheckim piętnem, ludzie w jej towarzystwie będą gryźć się w języki a podejmowane decyzje uzależnione będą od rodziny, przynajmniej tak długo, jak jej matka i ojciec wciąż żyją, a ona nie jest gotowa poświęcić materialnych wygód i przywilejów dla prawdziwej wolności, która nie byłaby jedynie złudzeniem.
Dokładnie pamiętała pierwszą poważną porażkę, ale nigdy nie żałowała jej konsekwencji. Nie przejmował jej fakt, że niewinna osoba wydalona została ze szkoły tylko po to, by ona mogła kontynuować edukację, a pozycja jej rodziny nie została w żaden sposób zaburzona. Powoli zaczynała uświadamiać sobie, iż być może z Amadeusem łączyło ją więcej niż sama chciała przyznać. Brak jakichkolwiek skrupułów oraz dążenie do własnych celów niemalże po trupach były cechami, które z pewnością mieli wspólne, jednak nie Madeline wydawało się, iż te podobieństwa w przyszłości miały przysporzyć jej jedynie więcej problemów.
Nie zamierzała gryźć się w język i powstrzymywać od wyrażania tego, co myślała, a już na pewno nie w swoim własnym gabinecie. W miejscu, w które należało do niej i w którym panowały ustanowione przed nią zasady. Lord Crouch mógł jej grozić, ściskać jej dłoń do bólu i mierzyć lodowatym spojrzeniem, jednak jedyne, czego mógł od niej oczekiwać, było dokładnie to samo. I to nie tylko teraz, ale również po ślubie. Jego słowa, mające z pewnością dać jej do myślenia i przestrzec przed tym, czego może oczekiwać w przyszłości, spływały po niej niczym wiosenna ulewa i jedyne, o czym kobieta potrafiła myśleć było to, na jak wiele sposobów mogłaby się go subtelnie pozbyć, gdy już zostanie panią jego domu.
Musiała naprawdę mocno powstrzymywać się przed splunięciem mu prosto w twarz, gdy stanął przed nią ujmując jej podbródek w dłoń. Nie chciała jednak zniżać się do tego poziomu; pomimo wszystkich sporów, jakie toczyła ze swoją własną tożsamością, wciąż uważała się za damę i zamierzała zachować chociaż odrobinę godności, nawet wtedy, gdy on najwyraźniej usiłował ją poniżyć.
- Wprost nie mogę się doczekać – syknęła, uśmiechając się do niego tak, jakby naprawdę stała przy tych słowach. Wciąż nie do końca rozumiała, dlaczego Crouch właśnie ją wybrał na swoją przyszłą żonę; wśród wszystkich szlachetnych rodów było pełno panien, zarówno młodych jak i odrobinę starszych, które z radością stanęłyby z nim na ślubnym kobiercu. Jeśli myślał, że Madeline będzie wyzwaniem, przez którego podjęcie się może połechtać własne szlachetne ego i udowodnić wszystkim wokoło, że nawet najbardziej krnąbrna szlachcianka może zostać ujarzmiona, panna Slughorn nie zamierzała dać mu tej satysfakcji. Zbyt długo walczyła o to, co posiadała, by teraz oddać to wszystko bez walki.
Miejsce, w którym palce mężczyzny stykały się z jej chłodną, gładką skórą, pozostawiło po sobie palące uczucie, gdy opuścił dłoń i cofnął się do tyłu zupełnie tak, jakby w ciągu kilku ostatnich minut nic się nie wydarzyło. Kobieta obserwowała go ze spokojem dorównującym jemu, ważąc uważnie swoje słowa, starając się dobrać je tak, by miały w sobie jak największą siłę przesłania.
- Jeśli wydaje ci się, że twoje słowa mają dla mnie jakiekolwiek znaczenie, to radziłabym przemyśleć swoją decyzję i poszukać innej naiwnej ofiary – powiedziała spokojnie, tym razem sama robiąc kilka kroków w jego stronę, wbijając spojrzenie boleśnie lodowatych oczu prosto w niego – Wierzę jednak, że jest jakiś powód, dla którego oboje znajdujemy się w tej sytuacji – kontynuowała, coraz bardziej zmniejszając panującą między nimi odległość, chcąc zarówno podważyć jego poczucie pewności siebie jak i pokazać mu, że jego słowa i gesty w żaden sposób jej nie wystraszyły – I jeśli się nie mylę, skoro już postanowiłeś złożyć mi wizytę, możesz równie dobrze zabawić mnie swoją obecnością – ostatnie kilka słów przeszło niemalże w szept, gdy dłonie Madeline ostrożnie chwyciły za krawędzie szaty Amadeusa, doprowadzając ją do porządku, a ona sama wspięła się na palce na tyle, by ich oczy znalazły się prawie na tym samym poziomie, a jej wargi niemalże muskały jego, gdy wypowiadała ostanie słowa z lekko prowokacyjnym uśmiechem na ustach. Nigdy nie bała się przekraczać pewnych granic i chociaż w tym momencie była świadoma, iż z pewnością wykracza poza pewne bariery ustalone dla panien ze szlacheckich rodzin, w żaden sposób nie zamierzała pozwolić, żeby mogło ją to w jakikolwiek sposób powstrzymać.
Musiała mu pokazać, że jeśli dla kogoś ta sytuacja miała skończyć się o wiele gorzej, to właśnie dla niego.
Czasem jako mała dziewczynka, jeszcze zanim odesłana została do Hogwartu, zakradała się do pracowni alchemicznej w rodzinnym zamku i obserwowała, jak któryś z jej krewnych odmierzał dokładnie ingrediencje i mieszał bulgocącą zawartość kociołka, z którego unosiły się kłęby dymu o różnych kolorach i zapachach. Coś w samej sztuce przygotowywania składników, dokładnego ich odmierzania i podążania za spisanymi lata temu instrukcjami sprawiało, że chciała być w stanie zgłębić tą sztukę jak najdokładniej byłaby w stanie.
Już wtedy świat postanowił wyjść jej jednak na przekór. Od zawsze wydawało jej się, z każdym stawianym krokiem popełniała błąd. Grzeszyła tym, kim była i co robiła, poczynając od faktu, iż urodziła się jako dziewczynka w czasach, w których kobiety zajmować miały tylko i wyłącznie jedną pozycję – żon, matek i sióstr. Bez względu na to, czy była czarownicą czy mugolem, jej wolność do robienia tego, na co tylko miała ochotę, była znacznie ograniczona.
Owszem, z nazwiskiem Slughornów wiązały się pewne przywileje. Było jej dane poznać podstawy alchemii i skomplikowanej sztuki warzenia eliksirów, ale tylko powierzchownie – wystarczająco, by mogła z dumom nosić rodowe nazwisko, ale nie o tyle więcej, by jej czysty umysł zanieczyszczony został wiedzą, która była zbędna do roli, do której chciała przygotować ją matka. Z jakiegoś powodu pani Slughorn powzięła sobie za cel wychowanie córki na najlepszą panią domu, zupełnie tak, jakby zapominała, iż nauka w Hogwarcie była obowiązkowa i tam, bez względu na wszelkie starania, Madeline miała zgłębiać nauki, które w przyszłości mogłyby wpłynąć na to, iż nie chciała postępować zgodnie z rodzinnymi wymaganiami.
Nie pamiętała również drugiego udanego eliksiru, ale była pewna, iż był on czymś prostym, zupełnie niewartym wspominania oraz pochwał.
W Hogwarcie nie było nikogo, kto mógłby powstrzymać ją przed zdobywaniem wiedzy i rozwijaniem pasji – jedyną przeszkodą była ilość wiadomości, którą potrafiła zapamiętać oraz wolny czas, który mogła poświęcić na zgłębianie nauk, które wpisane były w jej genealogię. Czasem odczuwała na sobie spojrzenie swojego brata i wiedziała, że w listach donosi rodzicom o jej postępach i coraz większej fascynacji eliksirami, bo gdy sama otrzymywała sowy od matki, ta za każdym razem napominała o kolacji z Malfoyami czy spotkaniu z Rosierami, nie zapominając wtrącić, iż ich synowie są rok czy dwa czy trzy starsi od niej, a w następne święta złożą im wizytę i może Madeline chciałaby nawiązać z nimi znajomość, bo przecież Slughornowie są szanowani pośród szlacheckich rodów i nie wypadałoby, aby ona poślubiła kogoś, kto nie był godny jej ręki.
Obsesja pani Slughorn na punkcie ślubów przewijała się w jej życiu od zawsze, chociaż sama Madeline starała się ją ignorować, naiwnie wierząc, iż z chwilą, gdy ukończy naukę w Hogwarcie jej noga więcej nie stanie na terenie rodzinnej posiadłości. Marzyła od dalekich podróżach, o własnym mieszkaniu w Londynie, o byciu wykształconą czarownicą z pasmem osiągnięć oraz tytułów wijących się za nazwiskiem; rzeczywistość okazała się jednak zatruta tak samo jak jej krew – gdy dla większości zdawała się ona być najczystszą z możliwych, Madeline widziała jad, który krążył w jej żyłach wraz z lepką, czerwoną cieczą. Do końca życia miała być naznaczona szlacheckim piętnem, ludzie w jej towarzystwie będą gryźć się w języki a podejmowane decyzje uzależnione będą od rodziny, przynajmniej tak długo, jak jej matka i ojciec wciąż żyją, a ona nie jest gotowa poświęcić materialnych wygód i przywilejów dla prawdziwej wolności, która nie byłaby jedynie złudzeniem.
Dokładnie pamiętała pierwszą poważną porażkę, ale nigdy nie żałowała jej konsekwencji. Nie przejmował jej fakt, że niewinna osoba wydalona została ze szkoły tylko po to, by ona mogła kontynuować edukację, a pozycja jej rodziny nie została w żaden sposób zaburzona. Powoli zaczynała uświadamiać sobie, iż być może z Amadeusem łączyło ją więcej niż sama chciała przyznać. Brak jakichkolwiek skrupułów oraz dążenie do własnych celów niemalże po trupach były cechami, które z pewnością mieli wspólne, jednak nie Madeline wydawało się, iż te podobieństwa w przyszłości miały przysporzyć jej jedynie więcej problemów.
Nie zamierzała gryźć się w język i powstrzymywać od wyrażania tego, co myślała, a już na pewno nie w swoim własnym gabinecie. W miejscu, w które należało do niej i w którym panowały ustanowione przed nią zasady. Lord Crouch mógł jej grozić, ściskać jej dłoń do bólu i mierzyć lodowatym spojrzeniem, jednak jedyne, czego mógł od niej oczekiwać, było dokładnie to samo. I to nie tylko teraz, ale również po ślubie. Jego słowa, mające z pewnością dać jej do myślenia i przestrzec przed tym, czego może oczekiwać w przyszłości, spływały po niej niczym wiosenna ulewa i jedyne, o czym kobieta potrafiła myśleć było to, na jak wiele sposobów mogłaby się go subtelnie pozbyć, gdy już zostanie panią jego domu.
Musiała naprawdę mocno powstrzymywać się przed splunięciem mu prosto w twarz, gdy stanął przed nią ujmując jej podbródek w dłoń. Nie chciała jednak zniżać się do tego poziomu; pomimo wszystkich sporów, jakie toczyła ze swoją własną tożsamością, wciąż uważała się za damę i zamierzała zachować chociaż odrobinę godności, nawet wtedy, gdy on najwyraźniej usiłował ją poniżyć.
- Wprost nie mogę się doczekać – syknęła, uśmiechając się do niego tak, jakby naprawdę stała przy tych słowach. Wciąż nie do końca rozumiała, dlaczego Crouch właśnie ją wybrał na swoją przyszłą żonę; wśród wszystkich szlachetnych rodów było pełno panien, zarówno młodych jak i odrobinę starszych, które z radością stanęłyby z nim na ślubnym kobiercu. Jeśli myślał, że Madeline będzie wyzwaniem, przez którego podjęcie się może połechtać własne szlachetne ego i udowodnić wszystkim wokoło, że nawet najbardziej krnąbrna szlachcianka może zostać ujarzmiona, panna Slughorn nie zamierzała dać mu tej satysfakcji. Zbyt długo walczyła o to, co posiadała, by teraz oddać to wszystko bez walki.
Miejsce, w którym palce mężczyzny stykały się z jej chłodną, gładką skórą, pozostawiło po sobie palące uczucie, gdy opuścił dłoń i cofnął się do tyłu zupełnie tak, jakby w ciągu kilku ostatnich minut nic się nie wydarzyło. Kobieta obserwowała go ze spokojem dorównującym jemu, ważąc uważnie swoje słowa, starając się dobrać je tak, by miały w sobie jak największą siłę przesłania.
- Jeśli wydaje ci się, że twoje słowa mają dla mnie jakiekolwiek znaczenie, to radziłabym przemyśleć swoją decyzję i poszukać innej naiwnej ofiary – powiedziała spokojnie, tym razem sama robiąc kilka kroków w jego stronę, wbijając spojrzenie boleśnie lodowatych oczu prosto w niego – Wierzę jednak, że jest jakiś powód, dla którego oboje znajdujemy się w tej sytuacji – kontynuowała, coraz bardziej zmniejszając panującą między nimi odległość, chcąc zarówno podważyć jego poczucie pewności siebie jak i pokazać mu, że jego słowa i gesty w żaden sposób jej nie wystraszyły – I jeśli się nie mylę, skoro już postanowiłeś złożyć mi wizytę, możesz równie dobrze zabawić mnie swoją obecnością – ostatnie kilka słów przeszło niemalże w szept, gdy dłonie Madeline ostrożnie chwyciły za krawędzie szaty Amadeusa, doprowadzając ją do porządku, a ona sama wspięła się na palce na tyle, by ich oczy znalazły się prawie na tym samym poziomie, a jej wargi niemalże muskały jego, gdy wypowiadała ostanie słowa z lekko prowokacyjnym uśmiechem na ustach. Nigdy nie bała się przekraczać pewnych granic i chociaż w tym momencie była świadoma, iż z pewnością wykracza poza pewne bariery ustalone dla panien ze szlacheckich rodzin, w żaden sposób nie zamierzała pozwolić, żeby mogło ją to w jakikolwiek sposób powstrzymać.
Musiała mu pokazać, że jeśli dla kogoś ta sytuacja miała skończyć się o wiele gorzej, to właśnie dla niego.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mógł mieć każdą inną, ale wybrał ją – najbardziej upartą z nich wszystkich, najbardziej krnąbrną i zbuntowaną przeciwko wymaganiom postawionym jej przez rodzinę i społeczeństwo.
Czy żałował? Teraz, patrząc w skute lodem oczy Madeline, w których nie tliła się choćby iskra uczucia? Słuchając jej gorzkich słów i wiedząc, że pozwalała sobie na zbyt dużą, wręcz niegodną damy śmiałość?
Być może powinien był. Być może powinien był myśleć teraz o bezimiennej lady z innego, równie zacnego rodu, która nigdy nie ośmieliłaby się przemawiać do niego podobnym tonem. O lady łagodnej niczym baranek i niecierpliwie wyglądającej ich ślubu – przecież nie miałby trudności ze znalezieniem sobie podobnej małżonki. Wystarczyłoby szepnąć słówko kilku zaufanym lordom i na salonach bez wątpienia poniosłaby się wieść, że Amadeus poszukuje żony. Choć miał już swoje lata i nie przypominał gładkich na twarzy arystokratów, którzy ledwo co opuścili mury Hogwartu, wciąż stanowił świetną partię – ustabilizowany, dojrzały i całkowicie oddany idei czystości krwi.
Nie musiałby czekać na ofertę mariażu tak długo, ile czekał na zgodę Slughornów.
A jednak nie żałował, wciąż nie żałował, że jego wybór padł na Madeline, choć nie ulegało wątpliwości, że należało postawić ją do pionu, pokazać jej miejsce w szeregu i bacznym okiem przyglądać się, czy nie próbuje aspirować do czegoś więcej. To, co nie udało się jej rodzinie, miało być dziełem Amadeusa, lecz Crouch bynajmniej nie czuł, że narzucono mu przykry obowiązek. Madeline była dla niego wyzwaniem, zagadką do rozwiązania; musiał znaleźć jej słabości i wykorzystać je, aby podporządkować sobie dumną lady Slughorn, która tak gorliwie odrzucała wszelki porządek. Śmieszne – czy naprawdę nie dostrzegała absurdu we własnych poczynaniach? W swej buntowniczej, prowadzącej donikąd postawie, w żałosnym gabinecie, gdzie bawiła się w magipsychiatrę, tak jakby jej kobiecy umysł mógł pojąć skomplikowane dziedziny nauki, które nawet dla Amadeusa pozostawały tajemnicą?
Nie, nie dostrzegała.
Te piękne oczy koloru nieba w mroźny dzień były ślepe na prawdę.
- Ofiary? O czym ty mówisz, moja droga? – zapytał, odwzajemniając jej spojrzenie, próbując stłamsić ją wzrokiem tak samo, jak czyniła to ona. W jego głosie brzmiała wyraźna kpina, bo słowa Madeline bardziej bawiły go niż martwiły. - Nie przyszedłem tu, by znaleźć sobie ofiarę, tak jak to zabawnie ujęłaś. Przyszedłem odwiedzić moją narzeczoną. I przy okazji przypomnieć jej o tym, czego od niej oczekuję.
Miała być narzeczoną – odliczającą niecierpliwie dni do ich ślubu, wybierającą suknię i powtarzającą przed lustrem lady Madeline Crouch, lady Madeline Crouch, lady Madeline Crouch.
Miała być żoną – związaną z nim nienaruszalnym węzłem małżeństwem, opiekunką domowego ogniska i oparciem w trudnych chwilach.
Aż wreszcie miała być matką – miała dać życie jego potomkom, wypełnić swój najświętszy kobiecy obowiązek i zabezpieczyć dziedzictwo rodu, którego częścią się stawała.
Czy naprawdę nie rozumiała, że jej śmieszny bunt i pogróżki były bezcelowe w obliczu czekającej jej przyszłości? Pokręcił lekko głową, nie wierząc, że naprawdę musiał tłumaczyć Madeline tak oczywiste rzeczy.
Nie umknęło jego uwadze, że lady Slughorn w jednej chwili zmniejszyła dzielącą ich odległość – zupełnie tak, jak zrobił to on sam zaledwie przed kilkoma minutami. Obserwował ją uważnie, nie cofając się ani o krok i pozwalając, aby dłonie Madeline podążyły po jego szacie. Nie odpowiedział jednak na jej słowa; uśmiechnął się tylko tajemniczo, znajdując dla słodkiej lady Slughorn kolejne określenie.
Niepohamowana.
A może wyuzdana?
Czuł jej ciepły oddech na swoich wargach i wiedział, że dosłownie milimetry dzieliły ich usta od zetknięcia się. Czy smakowały słodyczą? Czy całowały delikatnie niczym muśnięcie motylich skrzydeł? Czy może z pasją, porzucając woal przyzwoitości na korzyść drzemiącego w sercu pragnienia? Chciał poznać odpowiedź na te pytania tu i teraz, zasypać ją pocałunkami i zażądać ich w zamian, bo zbyt długo czekał już, by poznać dotyk jej ust na swoim ciele.
Ale zamiast ulec dręczącej go pokusie, oplótł własne dłonie wokół dłoni Madeline, robiąc to znacznie delikatniej niż wcześniej – zupełnie jakby obawiał się, że przez przypadek wyrządzi jej krzywdę. Następnie pochylił się lekko i złożył na jej czole czuły, zupełnie niewinny pocałunek; na te inne miała jeszcze przyjść pora.
- Zapominasz się – odrzekł, odrywając wargi od czoła Madeline. Wbrew pozorom w jego głosie nie brzmiała nagana, a tylko subtelne rozbawienie. - Skromność to cnota – tym razem zbliżył usta ku jej uchu, zniżając nieco głos. - Chociaż zaczynam wątpić, abyś ją posiadała… – dodał z nieco większym rozbawieniem, robiąc wreszcie krok w tył, choć palce wciąż zaciskał na dłoniach Madeline.
Spojrzał na nią nieco łagodniej, znów tknięty myślą, jak bardzo pragnął uczynić ją swoją żoną.
Czy żałował? Teraz, patrząc w skute lodem oczy Madeline, w których nie tliła się choćby iskra uczucia? Słuchając jej gorzkich słów i wiedząc, że pozwalała sobie na zbyt dużą, wręcz niegodną damy śmiałość?
Być może powinien był. Być może powinien był myśleć teraz o bezimiennej lady z innego, równie zacnego rodu, która nigdy nie ośmieliłaby się przemawiać do niego podobnym tonem. O lady łagodnej niczym baranek i niecierpliwie wyglądającej ich ślubu – przecież nie miałby trudności ze znalezieniem sobie podobnej małżonki. Wystarczyłoby szepnąć słówko kilku zaufanym lordom i na salonach bez wątpienia poniosłaby się wieść, że Amadeus poszukuje żony. Choć miał już swoje lata i nie przypominał gładkich na twarzy arystokratów, którzy ledwo co opuścili mury Hogwartu, wciąż stanowił świetną partię – ustabilizowany, dojrzały i całkowicie oddany idei czystości krwi.
Nie musiałby czekać na ofertę mariażu tak długo, ile czekał na zgodę Slughornów.
A jednak nie żałował, wciąż nie żałował, że jego wybór padł na Madeline, choć nie ulegało wątpliwości, że należało postawić ją do pionu, pokazać jej miejsce w szeregu i bacznym okiem przyglądać się, czy nie próbuje aspirować do czegoś więcej. To, co nie udało się jej rodzinie, miało być dziełem Amadeusa, lecz Crouch bynajmniej nie czuł, że narzucono mu przykry obowiązek. Madeline była dla niego wyzwaniem, zagadką do rozwiązania; musiał znaleźć jej słabości i wykorzystać je, aby podporządkować sobie dumną lady Slughorn, która tak gorliwie odrzucała wszelki porządek. Śmieszne – czy naprawdę nie dostrzegała absurdu we własnych poczynaniach? W swej buntowniczej, prowadzącej donikąd postawie, w żałosnym gabinecie, gdzie bawiła się w magipsychiatrę, tak jakby jej kobiecy umysł mógł pojąć skomplikowane dziedziny nauki, które nawet dla Amadeusa pozostawały tajemnicą?
Nie, nie dostrzegała.
Te piękne oczy koloru nieba w mroźny dzień były ślepe na prawdę.
- Ofiary? O czym ty mówisz, moja droga? – zapytał, odwzajemniając jej spojrzenie, próbując stłamsić ją wzrokiem tak samo, jak czyniła to ona. W jego głosie brzmiała wyraźna kpina, bo słowa Madeline bardziej bawiły go niż martwiły. - Nie przyszedłem tu, by znaleźć sobie ofiarę, tak jak to zabawnie ujęłaś. Przyszedłem odwiedzić moją narzeczoną. I przy okazji przypomnieć jej o tym, czego od niej oczekuję.
Miała być narzeczoną – odliczającą niecierpliwie dni do ich ślubu, wybierającą suknię i powtarzającą przed lustrem lady Madeline Crouch, lady Madeline Crouch, lady Madeline Crouch.
Miała być żoną – związaną z nim nienaruszalnym węzłem małżeństwem, opiekunką domowego ogniska i oparciem w trudnych chwilach.
Aż wreszcie miała być matką – miała dać życie jego potomkom, wypełnić swój najświętszy kobiecy obowiązek i zabezpieczyć dziedzictwo rodu, którego częścią się stawała.
Czy naprawdę nie rozumiała, że jej śmieszny bunt i pogróżki były bezcelowe w obliczu czekającej jej przyszłości? Pokręcił lekko głową, nie wierząc, że naprawdę musiał tłumaczyć Madeline tak oczywiste rzeczy.
Nie umknęło jego uwadze, że lady Slughorn w jednej chwili zmniejszyła dzielącą ich odległość – zupełnie tak, jak zrobił to on sam zaledwie przed kilkoma minutami. Obserwował ją uważnie, nie cofając się ani o krok i pozwalając, aby dłonie Madeline podążyły po jego szacie. Nie odpowiedział jednak na jej słowa; uśmiechnął się tylko tajemniczo, znajdując dla słodkiej lady Slughorn kolejne określenie.
Niepohamowana.
A może wyuzdana?
Czuł jej ciepły oddech na swoich wargach i wiedział, że dosłownie milimetry dzieliły ich usta od zetknięcia się. Czy smakowały słodyczą? Czy całowały delikatnie niczym muśnięcie motylich skrzydeł? Czy może z pasją, porzucając woal przyzwoitości na korzyść drzemiącego w sercu pragnienia? Chciał poznać odpowiedź na te pytania tu i teraz, zasypać ją pocałunkami i zażądać ich w zamian, bo zbyt długo czekał już, by poznać dotyk jej ust na swoim ciele.
Ale zamiast ulec dręczącej go pokusie, oplótł własne dłonie wokół dłoni Madeline, robiąc to znacznie delikatniej niż wcześniej – zupełnie jakby obawiał się, że przez przypadek wyrządzi jej krzywdę. Następnie pochylił się lekko i złożył na jej czole czuły, zupełnie niewinny pocałunek; na te inne miała jeszcze przyjść pora.
- Zapominasz się – odrzekł, odrywając wargi od czoła Madeline. Wbrew pozorom w jego głosie nie brzmiała nagana, a tylko subtelne rozbawienie. - Skromność to cnota – tym razem zbliżył usta ku jej uchu, zniżając nieco głos. - Chociaż zaczynam wątpić, abyś ją posiadała… – dodał z nieco większym rozbawieniem, robiąc wreszcie krok w tył, choć palce wciąż zaciskał na dłoniach Madeline.
Spojrzał na nią nieco łagodniej, znów tknięty myślą, jak bardzo pragnął uczynić ją swoją żoną.
Z jakiegoś powodu, czasem gdy patrzyła w twarz swojego narzeczonego miała wrażenie, że w jego oczach dostrzegała odbicie samej siebie. Podobieństwa, które zauważała, nie były jednak widoczne na pierwszy rzut oka – z pozoru przecież dzieliło ich tak wiele, poczynając od wieku czy płci. Gdyby ktoś spotkał ich idących ramię w ramię, albo zobaczył obdarzających się pełnymi uczuć pocałunkami, z pewnością nie pomyślałby, że stanowili idealny duet. Wręcz przeciwnie, byli raczej jak dwa magnesy o tych samych biegunach, które gdy zbliżone do siebie zaczynały się odpychać.
I może właśnie na tym polegał ich urok.
Fakt, że z zewnątrz pod żadnym względem do siebie nie pasowali. Świadomość, że ich podobieństwa, ukryte pod dobieranymi ostrożnie słowami i wyrazami twarzy, sprawiały, że ich relacja nabierała intensywności, której pozazdrościć im mogło każde zaaranżowane małżeństwo.
Madeline nie była do końca pewna, co o tym sądzić. Amadeus był uosobieniem wszystkiego, od czego zawsze starała się uciec, choć z drugiej strony przedstawiał również jej największe pragnienia. Te związane z siłą, wiedzą oraz potęgą. W świecie, w którym żyli, z nazwiskiem, które narzucało jej pewne standardy, wiedziała, że sama nie będzie w stanie tego wszystkiego osiągnąć. Lord Crouch jednak posiadał już sporą część tego, co Madeline chciała mieć – dobre nazwisko, wyrobioną w społeczeństwie opinię i, co więcej, płeć, przed którą nie było żadnych ograniczeń. Owszem, w wielu kwestiach ich poglądy na świat ścierały się, wyrzucając w powietrze niebezpieczne iskry, ale panna Slughorn wierzyła, że ich zmiana była jedynie kwestią czasu.
W tym wypadku jej płeć również stanowiła cenną broń. Nie umknął jej uwadze sposób, w który mężczyzna obserwował ją podczas spotkań w szerszym gronie, podczas rozmów z innymi gośćmi wciąż uciekając wzrokiem w jej stronę, zupełnie tak, jakby była duchem który w każdej chwili mógł rozpłynąć się w powietrzu i nie pojawić nigdy więcej. Czy naprawdę wierzył, że po ślubie, gdy cała będzie należeć tylko do niego, on naprawdę będzie w stanie oprzeć się wszystkiemu, co miała do zaoferowania?
Myśl o ślubie wywoływała w niej mieszane emocje, choć ostatnimi czasy widziała to bardziej jako transakcję, z której na dłuższą metę będzie w stanie wyciągnąć pewne korzyści. Plan, który powoli kształtował się w jej głowie, przez niektórych mógłby zostać nazwany naiwnym i lekkomyślnym. W końcu wiara, że uda jej się opleść Croucha wokół jej palca do tego stopnia, by tańczył tak, jak ona mu zagra, zachodziła pewnie o skraj szaleństwa i Madeline nie zamierzała temu zaprzeczać. Mimo to jednak coś, co dla jednych było szaleństwem, dla innych było okazją, możliwością na zdobycie tego, na co sobie przecież zasłużyli.
Jakiś czas temu te podobieństwa, które dopiero teraz zaczynały przed nią wychodzić na światło dziennie, naprawdę ją przerażały i, co więcej, odrzucały. Całe życie starała się uciec od swojego przeznaczenia, tylko po to, by teraz dobrowolnie się mu poddać. Część niej była zawiedziona, choć z drugiej strony być może przyszedł czas na to, by pogodziła się ze swoją naturą. Ideały, którymi się rządziła, wciąż nie szły w zgodzie z tymi, których wymagał od niej jej przyszły mąż, i ta świadomość była dla niej najważniejsza.
Madeline Slughorn nie zamierzała się nikomu poddać.
Wręcz przeciwnie, zamierzała dać iluzję oddania. Zamydlić oczy na tyle, by z czasem osiągnąć zamierzone cele. Siła. Potęga. Bogactwo. Sława.. Cierpliwość nie należała do jej silnej strony, ale na początku nie chciała wymagać od siebie zbyt wiele. W końcu wszyscy znali ją przez pryzmat jej krnąbrności i dążenia do niezależności. Jeśli nagle stałaby się potulnym barankiem, ktoś mógłby nabrać podejrzeń, iż w rzeczywistości była wilkiem w owczym przebraniu.
- Być może powinieneś zaniżyć swoje oczekiwania – powiedziała spokojnym głosem, ani na moment nie spuszczając z niego swojego wzroku – W końcu żadne z nas nie chciałoby spotkać się z jakimkolwiek zawodem – dodała, przekrzywiając lekko głowę w bok. Dzisiaj była pewna siebie, wygadana i stanowcza, obstając przy swoich przekonaniach. Jutro i z każdym kolejnym dniem część z tych cech odejdzie na bok, ukrywając się za grubą kurtyną. Siła leżała w byciu świadomym, kiedy odsunąć się w cień. Potęga była ściśle związana z cierpliwością. Reszta przyjdzie do niej sama, gdy uda jej się osiągnąć dwie pierwsze z tych rzeczy.
Gdy Amadeus ostrożnie odsunął ją od siebie, składając pocałunek na jej czole, kobieta pozwoliła, by na jej twarz wślizgnął się wyraz zawodu. Choć może wcale nie musiała bardzo się nad nim starać; część niej w rzeczywistości liczyła na coś więcej, a intuicja podpowiadała jej, że myśli mężczyzny również krążyły wokół czegoś zupełnie innego.
- Cnota jest jedynie wymówką tych, którzy są zbyt słabi by sięgnąć po to, czego naprawdę pragną – powiedziała, uwalniając jedną dłoń z jego uścisku i opuszkami palców muskając delikatnie jego policzek – I na co zasługują – dodała lekko ściszonym głosem, wyzywająco wpatrując się w jego oczy.
Po raz kolejny ujrzała w nich swoje własne odbicie, jednak tym razem w żaden sposób nie zdołało jej przerazić. Zamiast tego na jej usta wślizgnął się tajemniczy uśmiech, zupełnie tak, jakby pomyślała o czymś, co tylko dla niej miało jakikolwiek sens. Po raz pierwszy od dawna wizja stania się lady Crouch nie była niewygodna, a raczej stawała się drzwiami, za którymi skrywały nieskończone możliwości. A ona z pewnością nie należała do tych, który obawiali się o nie zawalczyć.
I może właśnie na tym polegał ich urok.
Fakt, że z zewnątrz pod żadnym względem do siebie nie pasowali. Świadomość, że ich podobieństwa, ukryte pod dobieranymi ostrożnie słowami i wyrazami twarzy, sprawiały, że ich relacja nabierała intensywności, której pozazdrościć im mogło każde zaaranżowane małżeństwo.
Madeline nie była do końca pewna, co o tym sądzić. Amadeus był uosobieniem wszystkiego, od czego zawsze starała się uciec, choć z drugiej strony przedstawiał również jej największe pragnienia. Te związane z siłą, wiedzą oraz potęgą. W świecie, w którym żyli, z nazwiskiem, które narzucało jej pewne standardy, wiedziała, że sama nie będzie w stanie tego wszystkiego osiągnąć. Lord Crouch jednak posiadał już sporą część tego, co Madeline chciała mieć – dobre nazwisko, wyrobioną w społeczeństwie opinię i, co więcej, płeć, przed którą nie było żadnych ograniczeń. Owszem, w wielu kwestiach ich poglądy na świat ścierały się, wyrzucając w powietrze niebezpieczne iskry, ale panna Slughorn wierzyła, że ich zmiana była jedynie kwestią czasu.
W tym wypadku jej płeć również stanowiła cenną broń. Nie umknął jej uwadze sposób, w który mężczyzna obserwował ją podczas spotkań w szerszym gronie, podczas rozmów z innymi gośćmi wciąż uciekając wzrokiem w jej stronę, zupełnie tak, jakby była duchem który w każdej chwili mógł rozpłynąć się w powietrzu i nie pojawić nigdy więcej. Czy naprawdę wierzył, że po ślubie, gdy cała będzie należeć tylko do niego, on naprawdę będzie w stanie oprzeć się wszystkiemu, co miała do zaoferowania?
Myśl o ślubie wywoływała w niej mieszane emocje, choć ostatnimi czasy widziała to bardziej jako transakcję, z której na dłuższą metę będzie w stanie wyciągnąć pewne korzyści. Plan, który powoli kształtował się w jej głowie, przez niektórych mógłby zostać nazwany naiwnym i lekkomyślnym. W końcu wiara, że uda jej się opleść Croucha wokół jej palca do tego stopnia, by tańczył tak, jak ona mu zagra, zachodziła pewnie o skraj szaleństwa i Madeline nie zamierzała temu zaprzeczać. Mimo to jednak coś, co dla jednych było szaleństwem, dla innych było okazją, możliwością na zdobycie tego, na co sobie przecież zasłużyli.
Jakiś czas temu te podobieństwa, które dopiero teraz zaczynały przed nią wychodzić na światło dziennie, naprawdę ją przerażały i, co więcej, odrzucały. Całe życie starała się uciec od swojego przeznaczenia, tylko po to, by teraz dobrowolnie się mu poddać. Część niej była zawiedziona, choć z drugiej strony być może przyszedł czas na to, by pogodziła się ze swoją naturą. Ideały, którymi się rządziła, wciąż nie szły w zgodzie z tymi, których wymagał od niej jej przyszły mąż, i ta świadomość była dla niej najważniejsza.
Madeline Slughorn nie zamierzała się nikomu poddać.
Wręcz przeciwnie, zamierzała dać iluzję oddania. Zamydlić oczy na tyle, by z czasem osiągnąć zamierzone cele. Siła. Potęga. Bogactwo. Sława.. Cierpliwość nie należała do jej silnej strony, ale na początku nie chciała wymagać od siebie zbyt wiele. W końcu wszyscy znali ją przez pryzmat jej krnąbrności i dążenia do niezależności. Jeśli nagle stałaby się potulnym barankiem, ktoś mógłby nabrać podejrzeń, iż w rzeczywistości była wilkiem w owczym przebraniu.
- Być może powinieneś zaniżyć swoje oczekiwania – powiedziała spokojnym głosem, ani na moment nie spuszczając z niego swojego wzroku – W końcu żadne z nas nie chciałoby spotkać się z jakimkolwiek zawodem – dodała, przekrzywiając lekko głowę w bok. Dzisiaj była pewna siebie, wygadana i stanowcza, obstając przy swoich przekonaniach. Jutro i z każdym kolejnym dniem część z tych cech odejdzie na bok, ukrywając się za grubą kurtyną. Siła leżała w byciu świadomym, kiedy odsunąć się w cień. Potęga była ściśle związana z cierpliwością. Reszta przyjdzie do niej sama, gdy uda jej się osiągnąć dwie pierwsze z tych rzeczy.
Gdy Amadeus ostrożnie odsunął ją od siebie, składając pocałunek na jej czole, kobieta pozwoliła, by na jej twarz wślizgnął się wyraz zawodu. Choć może wcale nie musiała bardzo się nad nim starać; część niej w rzeczywistości liczyła na coś więcej, a intuicja podpowiadała jej, że myśli mężczyzny również krążyły wokół czegoś zupełnie innego.
- Cnota jest jedynie wymówką tych, którzy są zbyt słabi by sięgnąć po to, czego naprawdę pragną – powiedziała, uwalniając jedną dłoń z jego uścisku i opuszkami palców muskając delikatnie jego policzek – I na co zasługują – dodała lekko ściszonym głosem, wyzywająco wpatrując się w jego oczy.
Po raz kolejny ujrzała w nich swoje własne odbicie, jednak tym razem w żaden sposób nie zdołało jej przerazić. Zamiast tego na jej usta wślizgnął się tajemniczy uśmiech, zupełnie tak, jakby pomyślała o czymś, co tylko dla niej miało jakikolwiek sens. Po raz pierwszy od dawna wizja stania się lady Crouch nie była niewygodna, a raczej stawała się drzwiami, za którymi skrywały nieskończone możliwości. A ona z pewnością nie należała do tych, który obawiali się o nie zawalczyć.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rezydencja przy Waterloo Avenue czekała już na przyjęcie nowej lady Crouch, która niczym mityczna Hestia miała roztoczyć swoją opiekę nad rodową siedzibą. Amadeus niecierpliwie wyglądał tej chwili – wyobraźnia podsuwała mu cichy szelest sukni Madeline przemierzającej korytarze, słodkie dźwięki skrzypiec, na których tak kochała grać, a także łagodne kwilenie niemowlęcia, dobiegające z dziecięcej komnaty. Choć dwór przy Waterloo Avenue był jego domem, zwykle tętniącym życiem jak sam Londyn, od kilku lat Amadeusowi zdawało się, że wszystko w nim dziwnie przycichło i przyblakło. Znał przyczynę tego stanu rzeczy – kiedy w komnatach pani domu urzędowała lady Virginie, za dnia przez dwór przewijały liczne arystokratki wpadające na herbatę i plotki, a wieczorami przestronne wnętrza rozbrzmiewały śmiechem zaproszonych na kolację gości. Nic więc dziwnego, że ostatnimi czasy rodowa siedziba nieco zamilkła, zwłaszcza że brakowało w niej nawet siostry Amadeusa, która po wyjściu za mąż przeniosła się ze swoim orszakiem dam na inne salony.
Lord Crouch pocieszał się jednak, że to wszystko już wkrótce miało się zmienić. Choć najchętniej pojąłby Madeline za żonę tu i teraz, za świadka mając pierwszego lepszego uzdrowiciela z pobliskiego gabinetu, tłumił te niegodne pokusy i z pewnym wysiłkiem uzbrajał się w cierpliwość. Bez wątpienia należało pomówić z rodzicami panny młodej, aby ustalić ostateczną datę ślubu i wprawić w ruch machinę przygotowań – począwszy od jakże istotnej listy gości, skończywszy na detalach serwetek, które miały znaleźć się na weselnym stole. Ta ceremonia miała przyćmić wszystkie pozostałe, włączając w to ślub z lady Avery sprzed ponad dekady, a nawet jeśli Madeline nie podchodziła entuzjastycznie do zbliżającego się zamążpójścia, czekający ją splendor miał niechybnie zmienić jej zdanie.
Gdy wspomniała o oczekiwaniach, mało subtelnie dając mu do zrozumienia, żeby poskromił swoje ambicje zarówno wobec niej, jak i małżeństwa, Crouch przekrzywił lekko głowę, posyłając Madeline lekko kpiący uśmiech. Czyż nie zdawała sobie sprawy z tego, że zamierzał zrobić wszystko, aby tylko otrzymać to, czego tak bardzo pragnął – małżeństwo z Madeline? Jej dłoń już zdobił pierścionek zaręczynowy; teraz wystarczyło tylko wymienić go na ślubną obrączkę.
- Nie obawiaj się, Madeline – rzekł łagodnym tonem, odporny na jej harde spojrzenie. - Gwarantuję ci, że nie będziesz zawiedziona. A tym bardziej ja – widział kłębiące się w jej oczach emocje, prawdziwy wulkan zaklęty w lodowatych tęczówkach, i był przekonany, że Madeline prędzej czy później miała podziękować mu za życie, które jej oferował.
Nie umniejszał honorowi rodu lady Slughorn, ale po cichu był zdania, że Crouchowie cieszyli się o wiele większymi wpływami i prestiżem niż Slughornowie.
Z pewnym rozbawieniem – tym razem zupełnie szczerym – zaobserwował malujący się na twarzy Madeline zawód, który tylko utwierdził go w przekonaniu, że jego ukochana niepotrzebnie okazywała mu niechęć i sztyletowała niegodnymi damy słowami. W głębi ducha pragnęła tego samego, co Amadeus, lecz miała w sobie zbyt wiele dumy, aby wyrazić to na głos.
A wystarczyłoby zwykłe zapewnienie o miłości, jaką do niego żywiła, zamiast ironii i niepochlebnych sugestii.
- Nietypowe słowa jak na damę – skomentował, niemal zaciekawiony tym, co powiedziała. Choć w dużej mierze bawiły go aspiracje Madeline do udowodnienia całemu światu, że była kimś więcej niż tylko szlachcianką o sztywno narzuconej roli, mimo wszystko musiał przyznać, że w jej stwierdzeniu było ziarno prawdy. Nie miał jednak zamiaru dolewać oliwy do ognia, zgadzając się z jej słowami. Ambicje Madeline zdawały się być nieposkromione, podobnie jak jego własne, lecz przecież zadaniem Amadeusa było je ukrócić. - Dlatego właśnie sięgam po to, czego pragnę i na co zasługuję. Po twoją miłość – zamilkł, spoglądając jej głęboko w oczy i wiedząc, że będzie wpatrywał się w nie już do końca swoich dni. Bez tchu, bez spoczynku.
Następnie odsunął się o krok i skinął lady Slughorn głową na pożegnanie. Zapewne musiała wracać już do swych (śmiesznych) obowiązków; on z kolei powinien był udać się do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, gdzie czekało na niego kilka naglących spraw.
I choć wpadł do gabinetu Madeline Slughorn targany gniewem, opuszczał go spokojny, bo wiedział, że już niewiele dzieliło go od spełnienia jego pragnień.
zt
Lord Crouch pocieszał się jednak, że to wszystko już wkrótce miało się zmienić. Choć najchętniej pojąłby Madeline za żonę tu i teraz, za świadka mając pierwszego lepszego uzdrowiciela z pobliskiego gabinetu, tłumił te niegodne pokusy i z pewnym wysiłkiem uzbrajał się w cierpliwość. Bez wątpienia należało pomówić z rodzicami panny młodej, aby ustalić ostateczną datę ślubu i wprawić w ruch machinę przygotowań – począwszy od jakże istotnej listy gości, skończywszy na detalach serwetek, które miały znaleźć się na weselnym stole. Ta ceremonia miała przyćmić wszystkie pozostałe, włączając w to ślub z lady Avery sprzed ponad dekady, a nawet jeśli Madeline nie podchodziła entuzjastycznie do zbliżającego się zamążpójścia, czekający ją splendor miał niechybnie zmienić jej zdanie.
Gdy wspomniała o oczekiwaniach, mało subtelnie dając mu do zrozumienia, żeby poskromił swoje ambicje zarówno wobec niej, jak i małżeństwa, Crouch przekrzywił lekko głowę, posyłając Madeline lekko kpiący uśmiech. Czyż nie zdawała sobie sprawy z tego, że zamierzał zrobić wszystko, aby tylko otrzymać to, czego tak bardzo pragnął – małżeństwo z Madeline? Jej dłoń już zdobił pierścionek zaręczynowy; teraz wystarczyło tylko wymienić go na ślubną obrączkę.
- Nie obawiaj się, Madeline – rzekł łagodnym tonem, odporny na jej harde spojrzenie. - Gwarantuję ci, że nie będziesz zawiedziona. A tym bardziej ja – widział kłębiące się w jej oczach emocje, prawdziwy wulkan zaklęty w lodowatych tęczówkach, i był przekonany, że Madeline prędzej czy później miała podziękować mu za życie, które jej oferował.
Nie umniejszał honorowi rodu lady Slughorn, ale po cichu był zdania, że Crouchowie cieszyli się o wiele większymi wpływami i prestiżem niż Slughornowie.
Z pewnym rozbawieniem – tym razem zupełnie szczerym – zaobserwował malujący się na twarzy Madeline zawód, który tylko utwierdził go w przekonaniu, że jego ukochana niepotrzebnie okazywała mu niechęć i sztyletowała niegodnymi damy słowami. W głębi ducha pragnęła tego samego, co Amadeus, lecz miała w sobie zbyt wiele dumy, aby wyrazić to na głos.
A wystarczyłoby zwykłe zapewnienie o miłości, jaką do niego żywiła, zamiast ironii i niepochlebnych sugestii.
- Nietypowe słowa jak na damę – skomentował, niemal zaciekawiony tym, co powiedziała. Choć w dużej mierze bawiły go aspiracje Madeline do udowodnienia całemu światu, że była kimś więcej niż tylko szlachcianką o sztywno narzuconej roli, mimo wszystko musiał przyznać, że w jej stwierdzeniu było ziarno prawdy. Nie miał jednak zamiaru dolewać oliwy do ognia, zgadzając się z jej słowami. Ambicje Madeline zdawały się być nieposkromione, podobnie jak jego własne, lecz przecież zadaniem Amadeusa było je ukrócić. - Dlatego właśnie sięgam po to, czego pragnę i na co zasługuję. Po twoją miłość – zamilkł, spoglądając jej głęboko w oczy i wiedząc, że będzie wpatrywał się w nie już do końca swoich dni. Bez tchu, bez spoczynku.
Następnie odsunął się o krok i skinął lady Slughorn głową na pożegnanie. Zapewne musiała wracać już do swych (śmiesznych) obowiązków; on z kolei powinien był udać się do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, gdzie czekało na niego kilka naglących spraw.
I choć wpadł do gabinetu Madeline Slughorn targany gniewem, opuszczał go spokojny, bo wiedział, że już niewiele dzieliło go od spełnienia jego pragnień.
zt
Pojawienie się w jej gabinecie przyszłego męża nie przywitała z radością, a raczej z pewnym dystansem, nie będąc pewną, czego może się od niego spodziewać. W końcu w przeszłości zdołała już wyrobić sobie o nim pewne opinie, a jej uporczywość nie pozwalała jej tak po prostu ich porzucić. Ku własnemu zdziwieniu, im bardziej miała okazję go poznać, tym bardziej przekonywała się, iż może owinięcie go wokół swojego palca będzie łatwiejsze niż początkowo się spodziewała. Tak, w całej tej grze nie byli ze sobą na równi i jak mogła jedynie podejrzewać, każde z nich wchodziło w ten związek z zupełnie innymi oczekiwaniami. Pomimo wszystko Madeline miała przeczucie, iż Amadeus ma tendencję do niedoceniania tego, na co naprawdę było jej stać.
Na słowa mężczyzny uniosła nieznacznie brwi w górę, dobrze wiedząc, że to nie siebie miała na myśli. Nie zamierzała jednak rujnować jego wyidealizowanej wizji, przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie mogła sobie wyobrazić co by poczęła, gdyby jej wybranek nagle zmienił zdanie i postanowił zerwać zaręczyny. Z pewnością nie byłby to przecież powód do świętowania.
- Nic nie sprawia takiej przyjemności jak twoja pewność siebie. Musisz wiedzieć, iż odliczam już dni – powiedziała, uśmiechając się do niego w sposób, który z pewnością powinien wydać mu się szczery. W jej słowach nie było przecież kłamstwa; myśl o tym, jak nieznośne będzie jego życie gdy uświadomi sobie, że nie jest w stanie jej kontrolować, napawała ją niespodziewaną radością. I owszem, być może ślub nie był wszystkim, co zajmowało jej myśli, jednak odliczała dni do chwili, w której jedyną osobą, z którą będzie musiała się użerać będzie jej mąż, a nie każdy członek jej rodziny. W końcu po ślubie stanie się jego problemem, a jej rodzice w końcu będą w stanie umyć ręce od jej poczynań, darowując jej odrobinę spokoju.
- Być może nie znasz dam tak dobrze, jak ci się wydaje. Nie warto mierzyć każdą tą samą miarą – skwitowała, mając na myśli wszystkie panny i panienki, z którymi przyszło jej się zapoznać i które, według niej, nie miały do zaoferowania zbyt wiele. Jeśli Amadeus naprawdę pragnął kogoś, kto nie stanowiłby dla niego żadnego wyzwania, być może lady Slughorn oceniła go zbyt wysoko. Może nie był tym, za jakiego go postrzegała.
Pierwszy raz od dawna postanowiła odpowiedzieć na jego słowa ciszą, przez krótką chwilę przytrzymując jego spojrzenie, zanim odwróciła się i zasiadła z powrotem za biurkiem, jednocześnie dając mu znak, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Najwyraźniej jednak Amadeus pomyślał dokładnie o tym samym, bo w tej samej chwili odsunął się, kwiając jej głową na pożegnanie i opuszczając pomieszczenie. Gdy drzwi zamknęły się za mężczyzną z cichym kliknięciem, Madeline odetchnęła z ulgą. Następnie chwyciła pióro z zamiarem wrócenia do pracy i obowiązków, którymi zajęta była zanim lord Crouch jakże bezpardonowo jej przerwał. Niestety jednak, jej myśli zajęte były czymś innym i bez wątpienia do końca dnia napotkała pewne problemy z utrzymaniem pełnego skupienia.
|zt
Na słowa mężczyzny uniosła nieznacznie brwi w górę, dobrze wiedząc, że to nie siebie miała na myśli. Nie zamierzała jednak rujnować jego wyidealizowanej wizji, przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie mogła sobie wyobrazić co by poczęła, gdyby jej wybranek nagle zmienił zdanie i postanowił zerwać zaręczyny. Z pewnością nie byłby to przecież powód do świętowania.
- Nic nie sprawia takiej przyjemności jak twoja pewność siebie. Musisz wiedzieć, iż odliczam już dni – powiedziała, uśmiechając się do niego w sposób, który z pewnością powinien wydać mu się szczery. W jej słowach nie było przecież kłamstwa; myśl o tym, jak nieznośne będzie jego życie gdy uświadomi sobie, że nie jest w stanie jej kontrolować, napawała ją niespodziewaną radością. I owszem, być może ślub nie był wszystkim, co zajmowało jej myśli, jednak odliczała dni do chwili, w której jedyną osobą, z którą będzie musiała się użerać będzie jej mąż, a nie każdy członek jej rodziny. W końcu po ślubie stanie się jego problemem, a jej rodzice w końcu będą w stanie umyć ręce od jej poczynań, darowując jej odrobinę spokoju.
- Być może nie znasz dam tak dobrze, jak ci się wydaje. Nie warto mierzyć każdą tą samą miarą – skwitowała, mając na myśli wszystkie panny i panienki, z którymi przyszło jej się zapoznać i które, według niej, nie miały do zaoferowania zbyt wiele. Jeśli Amadeus naprawdę pragnął kogoś, kto nie stanowiłby dla niego żadnego wyzwania, być może lady Slughorn oceniła go zbyt wysoko. Może nie był tym, za jakiego go postrzegała.
Pierwszy raz od dawna postanowiła odpowiedzieć na jego słowa ciszą, przez krótką chwilę przytrzymując jego spojrzenie, zanim odwróciła się i zasiadła z powrotem za biurkiem, jednocześnie dając mu znak, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Najwyraźniej jednak Amadeus pomyślał dokładnie o tym samym, bo w tej samej chwili odsunął się, kwiając jej głową na pożegnanie i opuszczając pomieszczenie. Gdy drzwi zamknęły się za mężczyzną z cichym kliknięciem, Madeline odetchnęła z ulgą. Następnie chwyciła pióro z zamiarem wrócenia do pracy i obowiązków, którymi zajęta była zanim lord Crouch jakże bezpardonowo jej przerwał. Niestety jednak, jej myśli zajęte były czymś innym i bez wątpienia do końca dnia napotkała pewne problemy z utrzymaniem pełnego skupienia.
|zt
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2.11
Isabelle była zirytowana - ulewnym deszczem, koniecznością tej wizyty, a nawet tym, że podczas spotkania z magipsychiatrą była zirytowana. Chyba powinna być spokojniejsza, dla większej skuteczności wizyty. Kiedyś była spokojna i opanowana i chciałaby wrócić do tamtego stanu umysłu. Miała nadzieję, że Madeline Slughorn jej pomoże. Chociaż wątpiła, czy można być spokojnym, nosząc pod sercem bękarta z unieważnionego małżeństwa. Kochała to dziecko całym sercem, co było pomocne, ale kochała też Percivala, co było niezdrowe. W dodatku nie była ślepa i widziała, że jej ojciec czegoś jej nie mówi i jest dziwnie nerwowy. Do Francji wysłał ją w nagłym pośpiechu, a po powrocie najchętniej zamknąłby ją w Sandal Castle. Do Londynu pojechali razem na kilka dni, więc właściwie tylko dzięki wycieczce ojca Isabelle mogła wyjść z domu. Podejrzewała, że chodzi o ludzi, których Percival obraził i zdradził. Z jakiegoś powodu, jej rodzina również była nimi przejęta. Czy powinna się czegoś bać?
Jak na razie, wszyscy bali się ponownego ataku klątwy Ondyny. Ten wywołany szokiem po zdradzie Percivala omal jej nie zabił. Nie potrzebowała konsultacji z uzdrowicielem, jej ojciec sam nim był i nabrał doświadczenia przy chorej córce i żonie. Upierał się jednak, że Isabelle powinna unikać stresów i że wizyta u magipsychiatry jej pomoże. Przystała na nią niechętnie, wątpiąc, by ktokolwiek obcy zrozumiał obecne zawirowania w jej życiu. W końcu sama uparła się na wybór fachowca i zdecydowała się odwiedzić Madeline Slughorn. Była szlachcianką i kobietą, a więc pojmowała świat Isabelle nieco lepiej niż inni w jej fachu. Swego czasu Isabelle zazdrościła jej niezależności i praktyki w zawodzie, ale potem dobiegły ją informacje o zaręczynach panny Slughorn ze znacznie starszym lordem Crouch. Wtedy jej nieco współczuła, z zachwytem patrząc na swojego przystojnego Percy'ego. Teraz zastanawiała się, czy nie lepiej wejść w stabilne małżeństwo niż przeżywać katorgi miłości. Widać szlachta nie bez powodu preferowała aranżowane związki, a Isabelle miała pecha się zakochać.
Była umówiona na konkretną godzinę, ale i tak zapukała nieśmiało do gabinetu. Stała pod drzwiami blada, z podkrążonymi oczyma i wydatnym, ciążowym brzuchem. Za niecałe dwa miesiące rozwiązanie.
Isabelle była zirytowana - ulewnym deszczem, koniecznością tej wizyty, a nawet tym, że podczas spotkania z magipsychiatrą była zirytowana. Chyba powinna być spokojniejsza, dla większej skuteczności wizyty. Kiedyś była spokojna i opanowana i chciałaby wrócić do tamtego stanu umysłu. Miała nadzieję, że Madeline Slughorn jej pomoże. Chociaż wątpiła, czy można być spokojnym, nosząc pod sercem bękarta z unieważnionego małżeństwa. Kochała to dziecko całym sercem, co było pomocne, ale kochała też Percivala, co było niezdrowe. W dodatku nie była ślepa i widziała, że jej ojciec czegoś jej nie mówi i jest dziwnie nerwowy. Do Francji wysłał ją w nagłym pośpiechu, a po powrocie najchętniej zamknąłby ją w Sandal Castle. Do Londynu pojechali razem na kilka dni, więc właściwie tylko dzięki wycieczce ojca Isabelle mogła wyjść z domu. Podejrzewała, że chodzi o ludzi, których Percival obraził i zdradził. Z jakiegoś powodu, jej rodzina również była nimi przejęta. Czy powinna się czegoś bać?
Jak na razie, wszyscy bali się ponownego ataku klątwy Ondyny. Ten wywołany szokiem po zdradzie Percivala omal jej nie zabił. Nie potrzebowała konsultacji z uzdrowicielem, jej ojciec sam nim był i nabrał doświadczenia przy chorej córce i żonie. Upierał się jednak, że Isabelle powinna unikać stresów i że wizyta u magipsychiatry jej pomoże. Przystała na nią niechętnie, wątpiąc, by ktokolwiek obcy zrozumiał obecne zawirowania w jej życiu. W końcu sama uparła się na wybór fachowca i zdecydowała się odwiedzić Madeline Slughorn. Była szlachcianką i kobietą, a więc pojmowała świat Isabelle nieco lepiej niż inni w jej fachu. Swego czasu Isabelle zazdrościła jej niezależności i praktyki w zawodzie, ale potem dobiegły ją informacje o zaręczynach panny Slughorn ze znacznie starszym lordem Crouch. Wtedy jej nieco współczuła, z zachwytem patrząc na swojego przystojnego Percy'ego. Teraz zastanawiała się, czy nie lepiej wejść w stabilne małżeństwo niż przeżywać katorgi miłości. Widać szlachta nie bez powodu preferowała aranżowane związki, a Isabelle miała pecha się zakochać.
Była umówiona na konkretną godzinę, ale i tak zapukała nieśmiało do gabinetu. Stała pod drzwiami blada, z podkrążonymi oczyma i wydatnym, ciążowym brzuchem. Za niecałe dwa miesiące rozwiązanie.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Madeline cieszyła się powrotem do względnej normalności; wspomnienia, a raczej ich odłamki, z wieczoru panieńskiego drogiej Marine wciąż jeszcze ją nawiedzały, gdy przypominała sobie ilość spożytego szampana oraz wszystkie rozmowy, które przeprowadziła w czasie całej nocy. Nie żałowała ani jednego słowa, bo wszystko, co powiedziała, było najszczerszą prawdą. Ponadto relacje z rodem Nottów nigdy nie należały do najbardziej przyjaznych, a lady Slughorn należała do ludzi, którzy uwielbiali dolewać oliwy do ognia. A potem obserwować, jak płomienie pożerały wszystko wokoło.
Mimo wszystko nie sądziła, by w najbliższej przyszłości zgodziła się na podobne wyjście, ani tym bardziej by sama planowała podobne przyjęcie. Co więcej, nie przypuszczała, by lista zaproszonych gości była na tyle obszerna, by można było to nazwać przyjęciem.
Myśl o zbliżającym się nieuchronnie ślubie czasem przyprawiała ją o mdłości, a czasem sprawiała, że panna Slughorn wprost nie mogła się doczekać. Nie wydawało jej się, by chciała w jakikolwiek sposób świętować ostatnią noc swojej wolności, głównie dlatego, iż po ślubie nie zamierzała niczego oddawać. Amadeus mógł tego jeszcze nie wiedzieć, a może myślał, że z czasem uda mu się położyć temu wszystkiemu kres, jednak Madeline zamierzała zachować swoją pracę, swój gabinet, pracownię, w której mogłaby warzyć eliksiry. Całkowite oddanie wolności nie wchodziło w grę. To właśnie jej gabinet - z zapachem kadzidła, donicami roślin, przepełnionymi książkami regałami oraz rozrzuconymi na biurku papierami i kałamarzem z piórem - był miejscem, w którym czuła się najbardziej swobodnie i, co więcej, które należało tylko i wyłącznie do niej. Nie musiała przed nikim udawać ani płaszczyć się i umniejszać, by zrobić miejsce dla dumy oraz ego mężczyzn, którzy najwyraźniej nie potrafili znieść myśli, iż kobieta mogłaby poradzić sobie w życiu bez ich udziału. Gdy nie przyjmowała pacjentów czy nadzorowała przyjętych na oddział chorych, z których duża część stanowiła już niemalże stałych rezydentów, Madeline zapuszczała się do zaciemnionej pracowni alchemicznej, gdzie w towarzystwie innych pracowników - zazwyczaj cichych i skupionych na swojej pracy - warzyła eliksiry i testowała nowe receptury, które mogłyby pozwolić jej na skuteczniejsze leczenie przypadłości, z którymi spotykała się na co dzień.
Gdy do jej uszu dobiegło ciche pukanie, kobieta zerknęła na zegarek, a następnie na kalendarz, odnajdując nazwisko następnej pacjentki. Isabelle Carrow.
- Proszę - powiedziała, jednocześnie kończąc wypełnianie dokumentów z poprzedniej wizyty - Proszę usiąść - dodała, nie patrząc na Isabelle. Gdy uporządkowała dokumenty wyjęła z szuflady czystą teczkę oraz notatnik, i podniosła wzrok na młodą kobietę, posyłając jej uprzejmy, aczkolwiek ciepły uśmiech - Co cię do mnie sprowadza? - zapytała, splatając dłonie na biurku i pochylając się lekko w przód. W swojej pracy lubiła zaczynać od konkretów, dobrze wiedząc, że ludzie mieli tendencję do odbiegania od tematu, szczególnie gdy mówili o swoich uczuciach. W większości przypadków problemem było otwarcie się na obcego człowieka - dla niektórych było to dość łatwe, szczególnie gdy posiadali świadomość tego, iż prawdopodobnie ich spotkania ograniczone będą jedynie do gabinetu. Inni mieli pewne opory. Bez względu na przypadek, Madeline musiała doprowadzić do otwarcia puszki Pandory. Sprawić, że gdy zaczną mówić, nie będą w stanie przestać. Podstawą jednak było ustalenie tego, dlaczego pacjent uważa, że potrzebuje jej pomocy.
Mimo wszystko nie sądziła, by w najbliższej przyszłości zgodziła się na podobne wyjście, ani tym bardziej by sama planowała podobne przyjęcie. Co więcej, nie przypuszczała, by lista zaproszonych gości była na tyle obszerna, by można było to nazwać przyjęciem.
Myśl o zbliżającym się nieuchronnie ślubie czasem przyprawiała ją o mdłości, a czasem sprawiała, że panna Slughorn wprost nie mogła się doczekać. Nie wydawało jej się, by chciała w jakikolwiek sposób świętować ostatnią noc swojej wolności, głównie dlatego, iż po ślubie nie zamierzała niczego oddawać. Amadeus mógł tego jeszcze nie wiedzieć, a może myślał, że z czasem uda mu się położyć temu wszystkiemu kres, jednak Madeline zamierzała zachować swoją pracę, swój gabinet, pracownię, w której mogłaby warzyć eliksiry. Całkowite oddanie wolności nie wchodziło w grę. To właśnie jej gabinet - z zapachem kadzidła, donicami roślin, przepełnionymi książkami regałami oraz rozrzuconymi na biurku papierami i kałamarzem z piórem - był miejscem, w którym czuła się najbardziej swobodnie i, co więcej, które należało tylko i wyłącznie do niej. Nie musiała przed nikim udawać ani płaszczyć się i umniejszać, by zrobić miejsce dla dumy oraz ego mężczyzn, którzy najwyraźniej nie potrafili znieść myśli, iż kobieta mogłaby poradzić sobie w życiu bez ich udziału. Gdy nie przyjmowała pacjentów czy nadzorowała przyjętych na oddział chorych, z których duża część stanowiła już niemalże stałych rezydentów, Madeline zapuszczała się do zaciemnionej pracowni alchemicznej, gdzie w towarzystwie innych pracowników - zazwyczaj cichych i skupionych na swojej pracy - warzyła eliksiry i testowała nowe receptury, które mogłyby pozwolić jej na skuteczniejsze leczenie przypadłości, z którymi spotykała się na co dzień.
Gdy do jej uszu dobiegło ciche pukanie, kobieta zerknęła na zegarek, a następnie na kalendarz, odnajdując nazwisko następnej pacjentki. Isabelle Carrow.
- Proszę - powiedziała, jednocześnie kończąc wypełnianie dokumentów z poprzedniej wizyty - Proszę usiąść - dodała, nie patrząc na Isabelle. Gdy uporządkowała dokumenty wyjęła z szuflady czystą teczkę oraz notatnik, i podniosła wzrok na młodą kobietę, posyłając jej uprzejmy, aczkolwiek ciepły uśmiech - Co cię do mnie sprowadza? - zapytała, splatając dłonie na biurku i pochylając się lekko w przód. W swojej pracy lubiła zaczynać od konkretów, dobrze wiedząc, że ludzie mieli tendencję do odbiegania od tematu, szczególnie gdy mówili o swoich uczuciach. W większości przypadków problemem było otwarcie się na obcego człowieka - dla niektórych było to dość łatwe, szczególnie gdy posiadali świadomość tego, iż prawdopodobnie ich spotkania ograniczone będą jedynie do gabinetu. Inni mieli pewne opory. Bez względu na przypadek, Madeline musiała doprowadzić do otwarcia puszki Pandory. Sprawić, że gdy zaczną mówić, nie będą w stanie przestać. Podstawą jednak było ustalenie tego, dlaczego pacjent uważa, że potrzebuje jej pomocy.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Isabelle była wdzięczna za powitanie z chłodnym profesjonalizmem. Od powrotu z Francji zniosła już zbyt wiele udawanej życzliwości i złośliwego współczucia. Zakładała, że lady Slughorn zna wszelkie informacje i plotki na temat jej męża Percivala Blake'a, więc zdziwiło ją nieco pytanie o cel wizyty. Szybko uświadomiła sobie jednak, że być może Madeline wchodzi tutaj w rolę lekarza, a nie szlachcianki. Ponadto sama nie rozgłaszała wszem i wobec o swojej chorobie, a do magipsychiatry sprowadziła ją głównie troska o własne zdrowie. Żal za Percym był na drugim miejscu i nie chciała się na razie do niego przyznać. Była świadoma, że większość szlachcianek uważa swoje małżeństwa za aranżowany interes, że miłość do męża jest dziwaczna. A była już przecież wystarczającym dziwadłem, w szkole i na sabatach.
Usiadła na tyle wygodnie, na ile mogła i splotła dłonie na ciążowym brzuchu, powstrzymując pragnienie aby czymś się pobawić. Pewnie zburzyłaby sobie fryzurę albo zniszczyła własną bransoletkę.
-Cierpię na klątwę Ondyny i uzdrowiciel uznał, że potrzebna mi pomoc magipsychiatry w zapobieganiu atakom stresu i paniki, które sprowadzają ataki choroby. - wyrzuciła z siebie nieco zbyt szybko i konkretniej, niż się spodziewała. Jakby chodziło o zwykły interes, ale czy tak właśnie nie było? Słabo znała Madeline. Trudno było się jej otworzyć przed własnymi przyjaciółkami i rodziną, a co dopiero prawie obcym magipsychiatrą. Cieszyła się jednak, że wybrała kobietę i szlachciankę. Przy kimś innym byłoby jeszcze niezręczniej, trudniej.
Przygryzła wargę i zerknęła gdzieś w bok. Odruchowo zaczęła liczyć kafelki na podłodze.
-Kiedyś dobrze radziłam sobie z emocjami, uchodzę za bardzo opanowaną... szesnaście rzędów...
-...ale po...szczycie w Stonehenge... -... po dwadzieścia kilka kafelków w każdym, szkoda, że biurko zasłaniało jej dobry widok...
-...miałam bardzo poważny atak, wywołany podobno emocjami. - pobladła i zacisnęła mocno usta. Musiała kontrolować swoje uczucia, ale na wspomnienie szczytu nadal odczuwała silny gniew i palący wstyd. Gdzieś w głębi kłębił się także lęk o zdrowie i życie byłego męża, z którego nie mogła się nikomu zwierzyć.
Usiadła na tyle wygodnie, na ile mogła i splotła dłonie na ciążowym brzuchu, powstrzymując pragnienie aby czymś się pobawić. Pewnie zburzyłaby sobie fryzurę albo zniszczyła własną bransoletkę.
-Cierpię na klątwę Ondyny i uzdrowiciel uznał, że potrzebna mi pomoc magipsychiatry w zapobieganiu atakom stresu i paniki, które sprowadzają ataki choroby. - wyrzuciła z siebie nieco zbyt szybko i konkretniej, niż się spodziewała. Jakby chodziło o zwykły interes, ale czy tak właśnie nie było? Słabo znała Madeline. Trudno było się jej otworzyć przed własnymi przyjaciółkami i rodziną, a co dopiero prawie obcym magipsychiatrą. Cieszyła się jednak, że wybrała kobietę i szlachciankę. Przy kimś innym byłoby jeszcze niezręczniej, trudniej.
Przygryzła wargę i zerknęła gdzieś w bok. Odruchowo zaczęła liczyć kafelki na podłodze.
-Kiedyś dobrze radziłam sobie z emocjami, uchodzę za bardzo opanowaną... szesnaście rzędów...
-...ale po...szczycie w Stonehenge... -... po dwadzieścia kilka kafelków w każdym, szkoda, że biurko zasłaniało jej dobry widok...
-...miałam bardzo poważny atak, wywołany podobno emocjami. - pobladła i zacisnęła mocno usta. Musiała kontrolować swoje uczucia, ale na wspomnienie szczytu nadal odczuwała silny gniew i palący wstyd. Gdzieś w głębi kłębił się także lęk o zdrowie i życie byłego męża, z którego nie mogła się nikomu zwierzyć.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Lady Slughorn niespecjalnie interesowała się plotkami, a szczególnie nie tymi, które dotyczyły szlacheckiego towarzystwa. Owszem, informacje docierały do niej z różnych stron. Ciężko było nie słuchać gdy przy rodzinnym stole jej matka informowała wszystkich zgromadzonych o najnowszych dramatach dotyczących innych szlacheckich rodów, jakby ich nieszczęście było w stanie podnieść jej własne poczucie wartości. Jak gdyby hańba, która dotykała inne rody, miała możliwość wymazania wszystkiego, co w swoim życiu uczyniła jej jedyna córka.
Oczywiście, lady Slughorn nigdy nie powiedziała tego na głos, jednak każdy w rodzinie wiedział, iż patrzenie na postępowanie Madeline sprawiało jej ból. Jak mogła uczęszczać spotkania z innymi damami, gdzie każda chwaliła się ślubami swoich córek czy narodzinami wnuków, mając świadomość, iż jej własna córka tak bardzo odstaje od reszty społeczeństwa, niebezpiecznie zbliżając się do staropanieństwa? Ile razy ojciec zabrał ją do swojego gabinetu, próbując wzbudzić w niej poczucie winy za migreny, które nie pozwalały jej wstać rano z łóżka? Nikt nie musiał zastanawiać się dwa razy, by zrozumieć, że obecność Madeline w posiadłości Slughornów była już tylko i wyłącznie tymczasowa, i podtrzymywana nadzieją na to, że wraz ze zbliżającym się wielkimi krokami ślubem wszelkie oskarżenia i szepty ucichną. Póki co Slughornowie wciąż cieszyli się dawnym szacunkiem, jednak nikt nie potrafił przewidzieć czy kolejne wykroczenie ze strony Madeline nie będzie w stanie zupełnie zmienić opinii czarodziejskiej szlachty.
Chociaż kobiecie nie za bardzo podobała się sytuacja, do której została zmuszona, nauczyła się ona zachowywać swoje opinie oraz poglądy dla siebie. Tak długo jak mogła cieszyć się przywilejami, oraz wykonywać zawód, o którym zawsze marzyła, nie miała powodów do narzekań. Ponadto wszelkie wydarzenia, których szlacheckim rodom nie dało się zachować dla siebie, zapewniały jej wystarczającą rozrywkę, która pozwalała jej przetrwać kolejny rodzinny posiłek.
Widząc nazwisko lady Carrow w swoim kalendarzu oczywiście wiedziała, przynajmniej powierzchownie, co mogło być powodem wizyty. Fakt, że zamierzała poprosić ją o dokładny opis swoich uczuć oraz wydarzeń, które je spowodowały, nie wynikał z tego, iż chciała zabawić się kosztem swojej pacjentki. Wbrew pozorom Madeline nie zawsze czerpała przyjemność z cudzego cierpienia, a szczególnie nie w swojej pracy, którą być może jako jedyną rzecz w swoim życiu traktowała z prawdziwą powagą. To, co słyszała od osób, które zwracały się do niej o pomoc, było zupełnie oddzielone od plotek opowiadanych nad filiżanką herbaty.
- Mhm, rozumiem - mruknęła cicho, bardziej do siebie niż do Isabelle, jednocześnie pozwalając jej kontynuować. Sama zanotowała coś w dzienniku, mając nadzieję, że szmer pióra nie zniechęci lady Carrow do dalszych wyznań.
Gdy podniosła wzrok, z łatwością zauważyła, że kobieta pobladła na twarzy, a jej usta zacisnęły się w wąską linię. Bez słowa wstała z miejsca i podeszła do niewielkiego stolika, gdzie z kryształowej karafki nalała szklankę wody, którą następnie postawiła przed swoją pacjentką. Sama usiadła na swoim miejscu, opierając się o oparcie fotela i zakładając nogę na nogę.
- Twój uzdrowiciel się nie pomylił; klątwa Ondyny jest chorobą, z którą łatwo żyć, jeśli tylko prowadzi się odpowiedni styl życia. Cieszę się więc, że postanowiłaś wziąć sobie radę do serca. Jestem pewna, że wspólnymi siłami będziemy w stanie zapanować nad twoimi emocjami - powiedziała, kończąc wypowiedź uprzejmym uśmiechem. Pozwoliła sobie na chwilę ciszy, zastanawiając się nad sposobem, w który najlepiej byłoby jej ująć kolejne słowa - Jak pewnie przypuszczasz, jestem zaznajomiona ze wszystkim, do czego doszło na szczycie w Stonehenge. Rozumiem, że moja pozycja może być dla ciebie pewną przeszkodą, jednak zapewniam, że priorytetem dla mnie jest zadbanie o twoje dobre poczucie. Wszystko, co powiesz w tym gabinecie, zostanie tylko i wyłącznie pomiędzy nami, dlatego też proszę cię o szczerość - kontynuowała, trzymając się niemalże tej samej formuły, którą używała w przypadku każdego innego pacjenta. Była pewna siebie oraz tego, że wykonywała swoją pracę porządnie i bez jakichkolwiek błędów, a ten przypadek nie należał do wyjątków. Owszem, fakt iż rodowe relacje nie były negatywne zdecydowanie to ułatwiał, jednak Madeline nie przypuszczała, by ktoś inny w przeciwnej sytuacji zwrócił się o pomoc właśnie do niej - Niestety nie ma skutecznego lekarstwa na radzenie sobie ze stresem. Są eliksiry, które mogą pomóc w uspokojeniu, jednak ich efekty nie pozostaną długotrwałe. Osobiście uważam, że najlepszą metodą jest dojście do przyczyny owych emocji i uporanie się z problemem u źródła. Możesz mi powiedzieć, co dokładnie czułaś podczas szczytu zaraz przed swoim atakiem? I jak czujesz się teraz, co uważasz o całym zajściu, gdy od wydarzenia minęło już trochę czasu? - zakończyła, patrząc na kobietę wyczekująco. Coś podpowiadało jej, iż jedno spotkanie nie będzie w tym wypadku wystarczające.
Oczywiście, lady Slughorn nigdy nie powiedziała tego na głos, jednak każdy w rodzinie wiedział, iż patrzenie na postępowanie Madeline sprawiało jej ból. Jak mogła uczęszczać spotkania z innymi damami, gdzie każda chwaliła się ślubami swoich córek czy narodzinami wnuków, mając świadomość, iż jej własna córka tak bardzo odstaje od reszty społeczeństwa, niebezpiecznie zbliżając się do staropanieństwa? Ile razy ojciec zabrał ją do swojego gabinetu, próbując wzbudzić w niej poczucie winy za migreny, które nie pozwalały jej wstać rano z łóżka? Nikt nie musiał zastanawiać się dwa razy, by zrozumieć, że obecność Madeline w posiadłości Slughornów była już tylko i wyłącznie tymczasowa, i podtrzymywana nadzieją na to, że wraz ze zbliżającym się wielkimi krokami ślubem wszelkie oskarżenia i szepty ucichną. Póki co Slughornowie wciąż cieszyli się dawnym szacunkiem, jednak nikt nie potrafił przewidzieć czy kolejne wykroczenie ze strony Madeline nie będzie w stanie zupełnie zmienić opinii czarodziejskiej szlachty.
Chociaż kobiecie nie za bardzo podobała się sytuacja, do której została zmuszona, nauczyła się ona zachowywać swoje opinie oraz poglądy dla siebie. Tak długo jak mogła cieszyć się przywilejami, oraz wykonywać zawód, o którym zawsze marzyła, nie miała powodów do narzekań. Ponadto wszelkie wydarzenia, których szlacheckim rodom nie dało się zachować dla siebie, zapewniały jej wystarczającą rozrywkę, która pozwalała jej przetrwać kolejny rodzinny posiłek.
Widząc nazwisko lady Carrow w swoim kalendarzu oczywiście wiedziała, przynajmniej powierzchownie, co mogło być powodem wizyty. Fakt, że zamierzała poprosić ją o dokładny opis swoich uczuć oraz wydarzeń, które je spowodowały, nie wynikał z tego, iż chciała zabawić się kosztem swojej pacjentki. Wbrew pozorom Madeline nie zawsze czerpała przyjemność z cudzego cierpienia, a szczególnie nie w swojej pracy, którą być może jako jedyną rzecz w swoim życiu traktowała z prawdziwą powagą. To, co słyszała od osób, które zwracały się do niej o pomoc, było zupełnie oddzielone od plotek opowiadanych nad filiżanką herbaty.
- Mhm, rozumiem - mruknęła cicho, bardziej do siebie niż do Isabelle, jednocześnie pozwalając jej kontynuować. Sama zanotowała coś w dzienniku, mając nadzieję, że szmer pióra nie zniechęci lady Carrow do dalszych wyznań.
Gdy podniosła wzrok, z łatwością zauważyła, że kobieta pobladła na twarzy, a jej usta zacisnęły się w wąską linię. Bez słowa wstała z miejsca i podeszła do niewielkiego stolika, gdzie z kryształowej karafki nalała szklankę wody, którą następnie postawiła przed swoją pacjentką. Sama usiadła na swoim miejscu, opierając się o oparcie fotela i zakładając nogę na nogę.
- Twój uzdrowiciel się nie pomylił; klątwa Ondyny jest chorobą, z którą łatwo żyć, jeśli tylko prowadzi się odpowiedni styl życia. Cieszę się więc, że postanowiłaś wziąć sobie radę do serca. Jestem pewna, że wspólnymi siłami będziemy w stanie zapanować nad twoimi emocjami - powiedziała, kończąc wypowiedź uprzejmym uśmiechem. Pozwoliła sobie na chwilę ciszy, zastanawiając się nad sposobem, w który najlepiej byłoby jej ująć kolejne słowa - Jak pewnie przypuszczasz, jestem zaznajomiona ze wszystkim, do czego doszło na szczycie w Stonehenge. Rozumiem, że moja pozycja może być dla ciebie pewną przeszkodą, jednak zapewniam, że priorytetem dla mnie jest zadbanie o twoje dobre poczucie. Wszystko, co powiesz w tym gabinecie, zostanie tylko i wyłącznie pomiędzy nami, dlatego też proszę cię o szczerość - kontynuowała, trzymając się niemalże tej samej formuły, którą używała w przypadku każdego innego pacjenta. Była pewna siebie oraz tego, że wykonywała swoją pracę porządnie i bez jakichkolwiek błędów, a ten przypadek nie należał do wyjątków. Owszem, fakt iż rodowe relacje nie były negatywne zdecydowanie to ułatwiał, jednak Madeline nie przypuszczała, by ktoś inny w przeciwnej sytuacji zwrócił się o pomoc właśnie do niej - Niestety nie ma skutecznego lekarstwa na radzenie sobie ze stresem. Są eliksiry, które mogą pomóc w uspokojeniu, jednak ich efekty nie pozostaną długotrwałe. Osobiście uważam, że najlepszą metodą jest dojście do przyczyny owych emocji i uporanie się z problemem u źródła. Możesz mi powiedzieć, co dokładnie czułaś podczas szczytu zaraz przed swoim atakiem? I jak czujesz się teraz, co uważasz o całym zajściu, gdy od wydarzenia minęło już trochę czasu? - zakończyła, patrząc na kobietę wyczekująco. Coś podpowiadało jej, iż jedno spotkanie nie będzie w tym wypadku wystarczające.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Gabinet Madeline Slughorn
Szybka odpowiedź