Wydarzenia


Ekipa forum
kuchnia
AutorWiadomość
kuchnia [odnośnik]23.09.18 17:22

Kuchnia

zaopatrzenie

Równie prowizoryczna jak reszta domu, znajduje się na parterze, tuż pod łazienką - stąd podobna boczna ściana, właściwie nieosłonięta niczym oprócz zaklęć ochronnych, dzięki czemu pomieszczenie zawsze wypełnione jest słońcem. W kuchni nie znajduje się zbyt wiele przedmiotów, jest dość zagracona, wypełniona obtłuczonymi miskami, fajansowymi kubkami różnych rozmiarów - niektóre większe od kociołka - zasuszonymi ziołami i dziwnymi przedmiotami, które Benjamin znosi tu z całego domu. Okrągły stół - stworzony przez samego Jaimiego w niezwykle prostym stylu drewnianego rzeźbiarstwa - stoi na środku, otoczony kilkoma krzesłami, a każde pochodzi z innej parafii. Jasnozielony taboret, wygodny, ale zakurzony fotel z wysokim oparciem, rattanowe krzesełko: każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Kuchnię często wypełnia zapach bigosu oraz pieczonego mięsa i podpłomyków; w kącie pomieszczenia stoi koza, obok której można rozgrzać się siedząc na małych krzesełkach. Na wiszącej nad nimi szafce znajduje się dość biedny barek, wypełniony głównie ognistą i zapomnianymi, zwietrzałymi już skrzacimi winami.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
kuchnia Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: kuchnia [odnośnik]20.10.18 14:51
| 10 września

Wygrał. Wygrał ze zdobywcą złotego lauru poprzedniego sezonu Klubu Pojedynków. Ze szlachcicem, arystokratą, lordem. Z kimś, kto rozłożył na łopatki większość, jeśli nie wszystkich, swych przeciwników. Nie mógł w to uwierzyć, czuł się nieco ogłuszony tym nagłym uśmiechem losu, triumfem przykrytym jednak upokarzającym finałem. Gdy uzdrowiciele zabrali Percivala do punktu medycznego, jeszcze chwilę został na środku areny, wypróbowując swój nowy głos. Okrutne. Wstydliwe. Żałosne. Potrzebował kilku prób, by zdjąć z siebie anomalijny urok: dopiero za szóstym razem powrócił do swojego (nie)zwyczajnego, schrypniętego tonu kogoś, kto zaledwie pięć dni temu odzyskał głos po potężnym czarnomagicznym zaklęciu. Szybko zniknął z pomieszczenia, idąc wąskim korytarzem przed pokój magomedyków: nogi prowadziły go same, nie rozważał żadnych za i przeciw, postanowił słuchać głosu swego serca - czyż nie tak poradził Percivalowi?
Gdy ten wyszedł zza ciężkich drzwi, nieco blady na twarzy, ale już przytomny i w jednym kawałku, Ben odepchnął się od ściany, o którą opierał się plecami, i uśmiechnął się do niego. Zwycięsko mrużąc oczy. Przez moment poczuł się tak, jak po pamiętnym wygranym meczu Qudditcha: stał w tej samej pozycji pod ścianą miotlarskiej szatni, wpatrując się w młodszą wersję Percivala. Bez blizn i ran, zarówno tych na psychice, jak i na ciele. - Mówiłem, że Gryffindor jest zawsze górą - powiedział tylko zblazowanym tonem, chcąc udowodnić, że pozbył się już śpiewnego, dziewczęcego głosiku - miał naiwną nadzieję, że Percy nie będzie mu wypominał tego publicznego upokorzenia. - Chciałbym ci coś pokazać - dodał szybko, nie czekając na złośliwy przytyk. Zrobił kilka kroków do przodu, z ciężkim sercem odwracając się przez ramię, bojąc się, że Nott wzruszy ramionami i odmówi - ale nic takiego się nie stało, ruszył za nim, we względnym milczeniu.
Podróż do Sennen trwała stosunkowo długo, teleportacja nie działała, musieli zdać się na Błędnego Rycerza, wywołującego gwałtowne mdłości uniemożliwiające wspominki świeżego jeszcze pojedynku. Autobus wysadził ich pośrodku dosłownie niczego, tuż przy lesie, mieniącym się setką różnych barw ciepła w powoli zachodzącym słońcu. - Nie ciągnę cię na dyskretną egzekucję, uwierz mi - uspokoił go zawczasu, wchodząc pewnie pomiędzy drzewa.
Do jego nowego domu, posiadanego od zaledwie kilkudziesięciu godzin, nie prowadziła żadna ścieżka. Poznał jednak tę okolice na tyle dobrze, by bez problemu przeprowadzić Percivala przez zwalone drzewa, porośnięte krzewami wąwozy i labirynt potężnych pni dębów - aż w końcu znaleźli się tuż przy szumiącej cicho rzece i stojącym na jej brzegu malutkim domku. - No - rzucił jak zwykle elokwentnie, przystając na moment przed wejściem na ganek, zastawiony roboczymi butami, rękawicami ze smoczej skóry, uprzężami dla konia i innymi przedmiotami niecodziennego użytku. - Jesteśmy na miejscu - dodał wyjaśniająco, po czym otworzył wejściowe drzwi odpowiednim ruchem różdżki i wszedł do środka, od razu, nie zdejmując nieco obłoconego obuwia, przechodząc do kuchni. Czerwieniące się słońce wpadało intensywnymi promieniami przez brak bocznej ściany, wydobywającymi z różnokolorowych kafelków różane, pomarańczowe i złotawe plamki. - Jak ci się podoba? - spytał, nie odwracając się, trochę zakłopotany, trochę dumny, trochę pragnący akceptacji. W końcu zyskał coś swojego, w końcu legalna praca opłaciła się, w końcu odnalazł swój kąt. Odchrząknął dziwnie, w tym zdenerwowaniu prawie zapominając o swej twarzy - dopóki nie przystanął przed szklaną szafką, chowającą w sobie obtłuczoną zastawę. Lustro odbiło jego twarz, szwy, opuchliznę, zaczerwienione ślady po zdartej skórze i żałosne kępki włosów, podkreślające tylko brzydotę. Zagryzł wargi i poczuł, że się czerwieni: na szczęście ciągle stał odwrócony tyłem, powoli przygotowując herbatę.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]21.10.18 3:26
Niemal zapomniał już, jak smakowała pojedynkowa porażka; jego uczestnictwo w Klubie było do tej pory praktycznie nieprzerwanym pasmem sukcesów, jednych bardziej spektakularnych, innych – znacznie mniej, nigdy jeszcze nie skończył jednak potyczki na deskach, pozbawiony nie tylko przytomności, ale i głosu. Tę pierwszą odzyskiwał stopniowo i raczej mało przyjemnie, budząc się powoli w wyłożonym kafelkami pomieszczeniu, wypełnionym kojącym głosem udzielającej mu pomocy magomedyczki i odrzucającą wonią szpitala. Nienawidził tej ziołowo-sterylnej mieszanki zapachów, nieodzownie kojarzącej mu się wyłącznie z odorem cierpienia i śmierci; skrzywił się odruchowo, gdy tylko ocknął się na tyle, by być w stanie odbierać pełną gamę bodźców, podsumowując w ten sposób zarówno zalewającą go falę mdłości, jak i wciąż szarpiący zakończeniami nerwowymi ból. Ogniskujący najmocniej w poparzonym boku, prowizorycznie zaleczonym już przez odpowiednie zaklęcia; zerknął w tamtym kierunku, z trudem podnosząc się do pozycji siedzącej i zauważając wypaloną w koszuli dziurę, a jednocześnie jednym uchem słuchając trajkotania młodej uzdrowicielki, mówiącej coś o maściach i konieczności odpoczynku. Nie chciał żadnych maści, a tym bardziej nie miał ochoty na pozostanie w punkcie medycznym dłużej, niż musiał, zachował się więc jak typowy, nieznośny pacjent, zsuwając się z leżanki wbrew gwałtownym protestom czarownicy. Zawroty głowy niestety tylko się nasiliły, ale z zadowoleniem stwierdził, że większość z jego obrażeń zniknęła (a przynajmniej zmalała do punktu, w którym nie uniemożliwiały mu funkcjonowania), a struny głosowe znów działały jak należy; wykorzystał je gorliwie, pospiesznie dziękując uzdrowicielce za udzieloną pomoc, a później kilka razy próbując za pomocą prostej inkantacji doprowadzić do stanu używalności zniszczoną koszulę. Ponieważ zaklęcia gospodarskie nigdy nie były jego mocną stroną, wyszło mu raczej średnio – odtworzony materiał miał zupełnie inny kolor niż reszta tkaniny – ale nie przejmował się tym zbytnio, narzucając na ramiona wierzchnią szatę, przekonany, że czekała go jedynie krótka droga powrotna do Nottinghamshire; popychając ciężkie drzwi, myślami był więc już we własnej sypialni i ucinał sobie upragnioną drzemkę, mającą zregenerować przynajmniej część utraconych sił.
Nie spodziewał się, że sekundę później zobaczy przed sobą Benjamina.
Nie to, żeby zapomniał o jego obecności. Stoczony przed chwilą pojedynek powoli odżywał w jego budzącym się umyśle, przywołując z powrotem wszystkie utracone na chwilę szczegóły, i zalewając go falami emocji, których nie chciał do siebie dopuścić – zawodem, że Jaimie zaatakował go bez słowa, niepewnością co do tego, co właściwie zrobił nie tak, i złością, stanowiącą efekt zmieszania ze sobą powyższego – ale był przekonany, że przyjdzie mu to wszystko przetrawiać w samotności, walcząc z upokarzającą potrzebą sięgnięcia po pióro i wysłania mu kolejnego listu. Widząc go tutaj, tuż obok, w szczelnie zamkniętej przestrzeni wąskiego korytarza, musiał przetrwać nagłe zderzenie z własnymi uczuciami; choć do tej pory przygarbiony zmęczeniem i bólem, na widok Wrighta wyprostował się odruchowo, chcąc sprawiać wrażenie, że trzymał się w pionie lepiej, niż miało to miejsce w rzeczywistości, jednocześnie nie dając po sobie poznać, jak mocno uderzył w niego stan twarzy przyjaciela – teraz, oglądany z bliska i w pełnym oświetleniu lamp, widoczny w całej okazałości.
Chciał zapytać o jego samopoczucie, o to, co stało się z jego głosem, i jak miała się Hannah, ale postanowił przez jakiś czas tkwić jeszcze w niesamowicie dojrzałej postawie obrażonego chłopca, nie udając, że nie miał mu za złe białych kłamstw zawartych w listach, oraz strategicznie rzuconego Silencio. Nie zaśmiał się więc z oczywistego wybiegu w przeszłość, nawet jeżeli i jego myśli bezbłędnie przeniosły się do zaparowanej szatni i zamglonego boiska. Wzruszył jedynie ramionami, wkładając ręce do kieszeni i dyskretnie chowając w ten sposób zarówno ich nieznacznie drżenie (nadal czuł się osłabiony), jak i wciąż podrażnione i zaczerwienione ślady po zaklęciach Bena. – Powiedziałbym coś na ten temat – odezwał się z lekką nonszalancją – ale dopiero co odzyskałem głos i nie mam ochoty tracić go ponownie – dokończył odrobinę cierpko, tu jednak jego silna wola się kończyła; gdy padły następne słowa, ruszył za Jaimiem po ledwie zauważalnej chwili zawahania, napędzany częściowo ciekawością, a w większości – chęcią przebywania w jego towarzystwie. Tęsknił za nim. Sierpniowe spotkanie na łące pamięci rozbudziło w nim jakąś zduszaną bardzo długo potrzebę bliskości, nie tyle fizycznej, co duchowej, potęgowanej zwłaszcza przez nieznośne wrażenie zagubienia. Decyzja o porzuceniu szeregów Rycerzy Walpurgii być może i wyrwała go z metaforycznego bagna, ale nie udało mu się jeszcze wylądować na stabilnym gruncie; wisiał w nicości, przerażającej pustce pozbawionej grawitacji, i dopiero dzisiejszy pojedynek spowodował, że musnął palcami ziemi. Niezbyt jeszcze pewnie, ale przynajmniej wiedział, że tam była – nawet jeżeli aktualnie miał ochotę boleśnie ją kopnąć, żeby wyrzucić z siebie chociaż odrobinę niedorosłej złości.
W trakcie podróży w (przynajmniej dla niego) nieznane, prawie się nie odzywał, najpierw celowo obierając taktykę milczenia, później – walcząc z nawarstwiającymi się mdłościami, powodowanymi zarówno przez wariacką podróż Błędnym Rycerzem, jak i niedawną wycieczkę w stan nieprzytomności. Gdy autobus wreszcie zahamował, prawie posyłając go na szybę, wytoczył się z niego z trudem, niemal pokonany przez strome, metalowe schodki. Powiew świeżego powietrza, połączony z widokiem drzew, wywołał u niego ulgę tak nagłą i obezwładniającą, że nie zastanowił się nawet, dokąd prowadzi do Wright, a słysząc uwagę o egzekucji, nic nie odpowiedział, nie chcąc mówić mu, że właściwie by nie protestował, uznając, że już dawno sobie na to zasłużył. Śmierć w tak urokliwej okolicy nie wydawała mu się zresztą aż tak okrutnym końcem, pozwolił więc prowadzić się przez kompletne bezdroża, z każdą minutą czując się coraz lepiej i rozumiejąc coraz mniej. Nie miał również pojęcia, jak długo trwała ich piesza wędrówka, ale kiedy już miał zamiar przerwać warstewkę milczenia i zapytać, dokąd właściwie zmierzają, Jaimie obwieścił, że dotarli do celu.
Dom, przed którym się zatrzymali, był tak doskonale wpasowany w otaczający go krajobraz, że w pierwszej chwili Percival prawie go nie zauważył, nie wyłapując miejsca, w którym splecione gałęzie zamieniały się w dach, a ciasno rosnące pnie w jedną ze ścian. Dopiero błysk słońca w nielicznych oknach zdradził mu położenie budynku, do którego podążył zaraz za Benem, nieco niepewnie przechodząc przez drzwi wejściowe. – Nie rozumiem – postanowił się w końcu przyznać, gdy tuż za nim rozległo się skrzypnięcie, a następnie trzask zawiasów, a on sam przeszedł do kolejnego pomieszczenia. – Kto tu miesz – chciał zapytać, ale urwał w połowie, bo zdolność mówienia odebrało mu nagłe oświecenie oraz obraz najbardziej niezwykłej kuchni, jaką kiedykolwiek miał okazję zobaczyć. – Och – dokończył elokwentnie, tym razem już z wyraźnie dźwięczącym w głosie zrozumieniem. Przystanął zaraz przed wejściem, nie zdając sobie sprawy, że stoi z lekko rozchylonymi ustami, chłonąc spojrzeniem wszystko po kolei: ścianę pozbawioną ściany, wlewające się do środka słońce, okrągły stół, imponującą mozaikę krzeseł, kozę w rogu, zapełniony częściowo barek – wszystko tak bardzo donośnie krzyczące o personaliach właściciela przybytku – nie pasujące do siebie w żaden sposób, a jednak jakimś cudem tworzące idealną całość. Coś ścisnęło go w środku, gdy uświadomił sobie, że można to było powiedzieć nie tylko o martwych elementach wystroju – ale prędzej dałby się ponownie przeciągnąć po dogasającym parkiecie, niż rzucić taką ckliwością na głos.
Z chwilowego roztargnienia, spowodowanego na pewno przez osłabienie odniesionymi w pojedynku obrażeniami, wyrwało go pytanie Jaimiego, wiszące w powietrzu odrobinę dłużej, niż powinno. – To naprawdę twoje? – zapytał głupio, nie potrafiąc jednak odnaleźć właściwych słów, żeby wyrazić, jak duże wrażenie robił na nim na pierwszy rzut oka niepozorny domek. Na tyle potężne, że na moment zapomniał nawet o tym, że wciąż był zły – dlatego powstrzymał cisnący mu się na usta żart na temat nieistniejących ścian, bez problemu wychwytując szczerość w pytaniu Bena i nie chcąc ryzykować zrobienia mu przykrości.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: kuchnia [odnośnik]21.10.18 11:46
Naburmuszenie Percivala przypominało nieco tą odmienną kolorystycznie łatkę na jego koszuli, która, rzecz jasna i oczywista, nie uszła uwagi spostrzegawczego Benjamina. Znajomy element, trochę niepasujący do aktualnej całości, wzbudzający jednakże żywe wspomnienia poszarpanych, szkolnych lat, gdy często psuł kompatybilność szat Ślizgona. Co i wtedy prowokowało krzywe spojrzenia oraz cofnięty podbródek, składające się na porażająco szlachecką manierę urażenia. Wcale nie czuł się tym napuszonym dystansem urażony, wręcz przeciwnie, poczuł pewną ulgę, że Percy nie utracił żadnej ze swych przywar. Bez skłonności do wyniosłych dąsów i destrukcyjnych zachowań obronnych nie byłby przecież sobą - a Jaimie nie chciał, by cokolwiek w sobie zmieniał, dodawał, modyfikował. Sądząc, może naiwnie, że Nott od zawsze skrywał w sobie dobro i posiadał wszystko, co było mu potrzebne do szczęścia. Owszem, niektóre ambitne naleciałości niezmiernie go drażniły, na przykład ta pozornie nonszalancka cisza, jaką go obdarzał podczas podróży, nie stawiając sprawy jasno - co też go tak poruszyło? przegrana? wymuszenie spaceru? a może tak wpłynęła na niego jego twarz, znajomo pokiereszowana? Ben myślał o tym całą drogę - ale i to wywoływało w nim znajome ciepło.
Rozlewające się w pełni, gdy znaleźli się już przy wrośniętym w otoczenie domku. Niepozornym, niedokończonym, nieidealnym. Kupił go zupełnie niedawno za grosze od jakiegoś wiekowego staruszka, chcącego wprowadzić się do swych wnuków. Czarodziej nie mógł już sam dbać o podtrzymywanie ochronnych zaklęć, czuł się też jak pustelnik w tej drewnianej samotni, chętnie więc sprzedał budynek Benjaminowi, od razu zabierając stamtąd nieliczne rzeczy. Zaanektowanie przestrzeni do własnych potrzeb nie zajęło mu zbyt długo, miał zresztą na to czas: rekonwalescencja trzymała go z dala od rezerwatu, w wymuszonym milczeniu, przerywał więc rozpakowywanie tylko na czas smarowania twarzy maściami leczniczymi. Gdzieniegdzie ciągle walały się pudła, w holu ciągle stał nierozpakowany kufer z pościelą, ale Benjamin już czuł się tutaj jak w domu. Pierwszym takim w dorosłym życiu. Doświadczenie uczyło go nieufności wobec własnego instynktu, lecz tym razem nie potrafił nie zaufać przeczuciu, wypełniającemu cztery - a właściwie mniej-niż-cztery - ściany aurą ciepła, bezpieczeństwa i swojskości.
Naturalnym wydało mu się zaproszenie tu Percivala: pierwszego odwiedzającego go gościa. Reagującego uciętym, retorycznym pytaniem, na które szybko znalazł odpowiedź. - Cóż za bystrzak, zawsze wiedziałem, że szlacheckie nauczanie zamienia ludzi w geniuszów logiki - dogryzł mu po objawieniu dotyczących personaliów mieszkańca domku, nie zrobił tego jednak złośliwie a w formule przyjacielskiej docinki. Liczył, że rozładuje ona napiętą ciszą atmosferę - i sprawi, że mniej niecierpliwie będzie czekać na werdykt Notta. Czy mu się tutaj spodoba? Czy doceni dojrzałość Benjamina? Nie wiedział, dlaczego ciągle zależy mu na jego akceptacji, ale nie negował własnych potrzeb. Już nie.
Kuchnia powitała go niesamowitym światłem i ciepłem nagrzanych kafelków. Szybko wstawił wodę i wyciągnął potłuczone kubki, odruchowo, bezmyślnie wręcz, wybierając dla Percivala ten, z którego pił na Śmiertelnym Nokturnie: poszarzała, butelkowa zieleń, potwornie obtłuczony uchwyt, odpryśnięta emalia, przypominająca kształtem pazur smoka.
- No, moje - odparł, dalej skupiony na przyrządzaniu herbaty, jakby co najmniej podejmował się uwarzenia Eliksiru Żywej Śmierci lub Felix Felicis zamkniętego w wysuszonych listkach i kwiatach rumianku. Niecierpliwie stuknął różdżką w czajnik, od lat mając tą samą nadzieję, że fizyczne walnięcie jakiegoś przedmiotu przyśpieszy jego działanie. Czasem, o dziwo, ten sposób działał, ba, sprawdzał się nawet w przypadku ludzi - w tym Percivala. Uśmiechnął się głupkowato do swoich myśli, szybko jednak poważniejąc, gdy poczuł ciągnięcie szwu biegnącego od prawego kącika ust. - Świeża sprawa, kupiłem go przed tygodniem, a mieszkam tu...w sumie od wczoraj - rozwinął swoją wypowiedź, z ulgą upewniając się, że jego głos wrócił do normy. W porównaniu z dziewczęcym piskiem ochrypły, twardy i kanciasty ton, spowodowany niedawnym urazem czarnomagicznym, wydał mu się czymś wspaniałym. - Nie siadaj na tamtym krześle, ma złamaną nogę, jeszcze jej nie naprawiłem - ostrzegł szybko, odwracając się przed ramię, by zapobiegawczo uniknąć widoku Percivala po raz kolejny tego dnia lądującego na podłodze. Zamarł w pół obrotu, marszcząc brwi, co sprawiło mu fizyczny ból. - Merlinie, kiedy się tak postarzałem? - wychrypiał w udawanym przerażeniu, wiedząc, że doskonale się zrozumieją - młodszy Jaimie specjalnie podsunąłby przyjacielowi zepsute krzesło, kwitując donośnym rechotem ten niezwykle zabawny wypadek. - Na razie mam tylko rumianek, ale całkiem nieźle pasuje do whisky - dodał rzeczowo, zalewając herbatę wrzątkiem. Dopiero wtedy odwrócił się przodem do środka kuchni i oparł się pośladkami o krzywy blat za swoimi plecami, zaplątując ręce na piersi. - Nieźle walczyłeś. Nie sądziłem, że w takim stanie można w ogóle rzucać udane zaklęcia - wyznał ze szczerym zdziwieniem, w końcu zbierając się na odwagę, by spojrzeć prosto w zielone oczy Percivala. Już bez zabezpieczenia w postaci mocnego Silencio, podsłuchujących ich pasażerów Błędnego Rycerza czy też zapierającego dech w piersiach biegu przełajowego przez las. - Dobrze cię tutaj widzieć - dorzucił po chwili, dopiero w następnej sekundzie zdając sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć nieco dziwacznie, nieco czule - a wszystko przez to krótkie słowo. Tutaj. Dobrze było go widzieć nie tylko całego i zdrowego, nierozczłonkowanego przez Rosiera i jego bandę debilnych przydupasów pokroju Mulcibera, ale przede wszystkim: dobrze było go widzieć w jego kuchni, w jego nowym domu, w miejscu nieskażonym jeszcze popełnionymi przez nich błędami. Odruchowo potarł brodę, jak miał to w zwyczaju robić, gdy zakłopotał się swymi słowami, po czym odchrząknął i ruszył w stronę prowizorycznego barku, by zdjąć z półki zakurzoną butelkę ognistej. W żadnym innym płynie tak łatwo nie topiło się silnych uczuć.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]07.11.18 23:07
Płytko zakorzeniona złość, którą wyhodował naprędce, stojąc w wąskim korytarzu przed punktem medycznym, okazała się wyjątkowo nietrwała, poddając się już przy pierwszym rzuconym przez Bena docinku, bezbłędnie atakującym go ciepłymi wspomnieniami, współgrającymi jakoś tak harmonijnie z zalaną późnym słońcem kuchnią. Zaśmiał się – cicho, ledwie słyszalnie, prawie bezgłośnie – kręcąc powoli głową, ale nie okazując bynajmniej śladów oburzenia. Lekkie żarty z jego urodzenia, godzące w umierającą już od jakiegoś czasu, szlachecką dumę, być może i dotknęłyby do żywego jego kilkanaście lat młodsze ja, ale obecnie traktował je jako formę przyjacielskiego zagajenia. W tamtej chwili zbijającego go nieco z tropu; wciąż nie przyzwyczaił się jeszcze do tej niespodziewanej zmiany w dynamice ich relacji, przenoszącej się z piekła absolutnego w coś jednocześnie znajomego i nowego, czego nadal nie udało mu się do końca rozgryźć; swoboda, jaką czuł w obecności Jaimiego z jednej strony przypominała powrót na wygodną, wydeptaną ścieżkę, z drugiej – była to trasa biegnąca przez teren niebezpieczny i naszpikowany pułapkami; w sposobie, w jakim się po niej poruszał, było więc sporo ostrożności. Chociaż Ben nie powiedział mu tego głośno, zdawał sobie sprawę z ogromu kredytu zaufania, jakim go obdarzył, wręczając mu do rąk kolejną szansę – już nie drugą, ani nawet nie trzecią, ale być może najważniejszą, której Percival poprzysiągł sobie nie zmarnować, choć przecież od zawsze nienawidził długów wdzięczności; tymczasem zdecydował się na przyjęcie największego, jaki tylko był sobie w stanie wyobrazić, podpisując milczące porozumienie z pełną świadomością wszystkich związanych z nim konsekwencji. Dawno już nie czuł się tak przerażony; dawno już nie czuł się tak spokojny.
Chwilowe wytrącenie z równowagi nie pozwoliło mu na wymyślenie żadnej lotnej riposty na czas – zanim zdążył się odezwać, Jaimie już mówił dalej, zajmując się stukaniem kubkami i parzeniem herbaty, co samo w sobie stanowiło dla Percivala widok co najmniej osobliwy. Przyglądał mu się przez moment, zanim stwierdził, że to dziwne – ruszył więc w stronę jednego z krzeseł, wybierając dokładnie to, przed którym w ostatniej chwili ostrzegł go Benjamin. Cofnął rękę ostrożnie, rezygnując z przysunięcia go do siebie i zamiast tego przysiadając na innym – prostym, z drewnianym oparciem i lekko wypłowiałym obiciem na siedzisku. – Fakt, nie jesteś już najmłodszy – odpowiedział w końcu z rozbawieniem, odchylając się wygodnie na krześle – wcale mu nie przeszkadzało, że uniknął kolejnego bolesnego spotkania z podłogą, bo po niedawnych upadkach wciąż łupało go nieprzyjemnie na wysokości łopatek i w dolnej części pleców. Otworzył usta, przez chwilę mając zamiar okrasić to spostrzeżenie jakimś żartem, ale wtedy dotarła do niego dalsza część wypowiedzi Jaimiego; zmarszczył brwi w wyrazie skonfundowania. – Zaraz, zaraz, od kiedy ty pijasz rumianek? – powtórzył z niedowierzaniem, dopiero teraz rozpoznając charakterystyczną woń ziołowych listków. Znał ją doskonale, choć nie z popołudniowych herbatek ze znajomymi – kojarzyła mu się z przeszłością, mglistą i odległą; dokładnie tak samo pachniały lecznicze napary podsuwane pod nos jego chorej na traumę krwi siostry, na które krzywiła się teatralnie, zdecydowanie odmawiając ich picia; nalewał sobie ich wtedy sam, chcąc zachęcić ją do spróbowania, wiedząc doskonale, że miała w zwyczaju go naśladować. Potrząsnął lekko głową, odganiając od siebie wspomnienie, ale myśl o Ulli i tak poruszyła inne struny w jego umyśle, przypominając mu o czymś, co końcem sierpnia napisał mu Ben. – Jak się czuje Hannah? – zapytał, zanim zdążył się zastanowić, czy mu wypadało; chociaż nie brał osobiście udziału w wydarzeniach, które częściowo odebrały młodszej siostrze Benjamina wzrok, a jemu samemu – połowę twarzy i głos (nie umknęła mu nienaturalna chropowatość wypowiadanych słów), to nie mógł nic poradzić na fakt, że w pewien sposób czuł się za to odpowiedzialny; nawet jeżeli to nie był on, to przecież mógł być.
Podniósł spojrzenie na mężczyznę, gdy ten wreszcie postanowił odwrócić się w jego stronę, porzucając strategię unikania, która powoli zaczynała go irytować. Nie spodziewał się usłyszeć padającej z jego ust pochwały, zareagował więc na nią odruchowo, pozwalając wypłynąć na wargi lekkiemu uśmiechowi satysfakcji. – Ćwiczyłem – przytaknął zwyczajnie, bez nadmiernej buty, ale i bez fałszywej skromności, w prosty sposób stwierdzając fakt; naprawdę poświęcił sporo czasu na trenowanie uroków, a chociaż wciąż jeszcze miał sporo do osiągnięcia, to póki co był dumny ze swoich postępów. – Szkoda tylko, że na nic się to nie zdało. Kiedy nauczyłeś się tak rzucać tarcze? – zapytał, nie kryjąc dźwięczącego w głosie uznania, przypominając sobie kolejne miotane przez Benjamina Protego, oraz porównując je z jego własnymi barierami, łamiącymi się pod naporem zaklęć.
Chciał dodać coś jeszcze, rzucić merytoryczną uwagą na temat techniki albo strategii, ale zanim jakiekolwiek słowa zdążyły uformować się na jego ustach, Jaimie wyrzucił z siebie zdanie, które kazało mu zapomnieć o pojedynku, przegranej, i w ogóle całym klubie; zamilkł na dłuższą chwilę, nie do końca wiedząc, co odpowiedzieć, z niewiadomych przyczyn czując w klatce piersiowej jednocześnie dotkliwy ucisk, jak i pozbawione sensownego źródła ciepło; zamknął powoli usta, przez kilka sekund zwyczajnie wpatrując się w parę czekoladowych tęczówek, i dopiero kiedy Ben się odwrócił, żeby sięgnąć do szafki z alkoholem, Percival odzyskał zdolność mówienia. – Dziękuję – odezwał się cicho, opuszczając spojrzenie na własne dłonie i dopiero wtedy orientując się, że od jakiegoś czasu bezwiednie szarpał za luźną nitkę przy mankiecie, jak zwykle próbując w ten sposób zająć czymś ręce. – Że mogę tu być – dodał wyjaśniająco, na myśli mając nieco więcej niż tylko pachnącą rumiankiem kuchnię, chociaż przecież nawet przyprowadzenie go tutaj wymagało ze strony Benjamina podjęcia pewnego ryzyka; wpuszczał go w końcu do swojego bezpiecznego schronienia, wierząc mu na słowo, że nie przyprowadzi za sobą bandy Rycerzy, chcących pozbyć się raz na zawsze groźnego Zakonnika.
Odchrząknął po chwili, przypominając sobie, że wciąż nie odpowiedział na zadane wcześniej pytanie. – A dom jest wspaniały – przyznał, jeszcze raz zawieszając wzrok gdzieś na wysokości ściany, która w istocie bardziej przypominała pozbawione szyby okno. Był niesamowicie ciekawy, co znajdowało się wyżej – i czy również było pozbawione jednej z osłon. – Znacznie lepszy niż twoje poprzednie lokum, chociaż było coś urzekającego w tej subtelnej woni rozkładu – dodał z przesadzoną powagą, mając nadzieję, że – paradoksalnie – sprawi w ten sposób, że jego słowa staną się lżejsze, chociaż jeżeli chciał wyciągnąć własne myśli z melancholijnego dołu (za który winą – na pewno – obarczać należało przemęczenie), to wspomnienie nokturnowej kawalerki przyniosło efekt odwrotny do zamierzonego.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: kuchnia [odnośnik]08.11.18 12:04
Wytknięcie starzenia się powinno przywołać raczej nieprzyjemne wspomnienia drżącej dłoni, kreślącej gniewne słowa na kilka dni przed urodzinami, ale w dziwny sposób nie dał się wciągnąć w tornado nieodległej przeszłości. Tak, chciał zamordować go na tej leśnej polanie, tak, wbił mu różdżkę w żebra po to, by zmusić go do udania się w dyskretne miejsce, idealne do wymierzenia kary za potworności, jakich się dopuścił, ale był więcej niż pewien, że ten niespodziewany prąd wydarzeń porwał ich obydwu w dobrym kierunku. Słusznym. Nie tyle zmywając z utartej ścieżki prosto w nieznane, spienione otchłanie, co zdecydowanym chluśnięciem przywracając ich na rozsądną drogę, prowadzącą do serca labiryntu. W innym wypadku obydwaj znaleźliby się w ślepym zaułku, z uniesionymi różdżkami i spojrzeniami pełnymi nienawiści. Ta podburzana żalem i tęsknotą wypaliła się i Benjamin nie potrafił przywołać w sobie nawet lekkiego echa; nie teraz, gdy krzątał się po kuchni niczym gospodyni na sterydach, próbująca wyczarować coś z niczego. Uśmiechnął się tylko dziwnie, trochę smutno, z donośnym trzaskiem zamykając jedną z niedopasowanych szafek. Zawias nie wytrzymał, drzwiczki smętnie zawisły na jednej podpórce, ale Wright przyjął to ze stoickim spokojem. Większość mebli rozlatywała się w pewien sposób, nie dość, że stara, to jeszcze przytłoczona ogromem żywiołowości nowego właściciela.
- Od kiedy wlewano go we mnie hektolitrami, bo tylko to byłem w stanie przyjąć bez malowniczego zwracania zawartości żołądka. A właściwie krwi, bo nie byłem w stanie nic zjeść - odpowiedział całkiem rzeczowo, bez żalu ani pełnych traumy zawieszeń; ot, tak, jakby informował go o tym, że w ostatni weekend pogoda była naprawdę pod psidwakiem. - Rzuciłem dragi. Nie było łatwo ani tym bardziej pięknie, ale...no. Udało się- dodał, reflektując się, że Percival nie miał zapewne zielonego pojęcia o tym, co działo się z nim samym po jego odejściu i w jakim bagnie z straceńczą radością się wtedy taplał. Ściągając na siebie wszystko, co podłe, najgorsze, krzywdzące. Machinalnie podrapał się po nieistniejących już zrostach w zgięciu łokcia - nie zagoiły się, zostały zastąpione głębokimi bliznami po samobójczym poświęceniu się w imię idei. Całkiem sprawiedliwe odkupienie - niczego nie żałował bardziej niż tamtego zatracenia i za nic nie był tak wdzięczny, jak za otrzymanie drugiej szansy. W każdym możliwym znaczeniu tych pełnych nadziei słów. Być może dlatego właśnie zamierzał pomóc Percivalowi; nikt nie wiedział przecież lepiej, jak to jest być na samym dnie złych decyzji. Co prawda droga ku powierzchni wiązała się w jego przypadku ze śmiercią i oddaniem każdego oddechu Zakonowi Feniksa, ale nawet ten dopisek małym druczkiem wydawał mu się godny zaakceptowania. - Jest całkiem zjadliwy, zaufaj mi i nie grymaś - zastrzegł poważnie, prawie wywracając oczami na te szlacheckie kaprysy, ignorując fakt, że sam gardził ziołowymi herbatkami przez ponad trzydzieści lat swego wcale-nie-arystokratycznego życia.
Pytanie o Hannah wyrwało z jego piersi ciche westchnięcie. - Już lepiej. Oko odrasta w jakimś eliksirze, niedługo ma odzyskać wzrok - odparł zdawkowo, nie chcąc zagłębiać się w ten temat, zbyt trudny, wiążący się ze zbyt intensywnymi wyrzutami sumienia. Pusty oczodół siostry był koszmarnym widokiem, nie dlatego, że brzydził się krwi a dlatego, że cierpienie osoby, którą kochał, odczuwał po trzykroć mocniej. Wolałby jeszcze raz stać się ofiarą potężnego Cruciatusa niż pozwolić, by Hannah znów została skrzywdzona. - A jak się ma twój brat? - zagadnął dość prowokująco, potrafiąc radzić sobie z psychicznym dyskomfortem tylko przez oczywiste odbicie piłeczki. - Nieźle się bawili z Rosierem. Zamierzali odciąć mi nogę, wiesz? A wcześniej oberwałem Cruciatusem - zagadnął pozornie rozluźnionym tonem, oglądając się przez ramię na Percivala. Ciągle grzebał w prowizorycznym barku, stukając butelkami i oglądając je pod światło, chcąc ocenić, która z tanich ognistych whisky była najdroższa. W końcu dokonał wyboru i nieśpiesznie powrócił do stołu, siadając na krześle obok Percivala. Odwrócił je jednak tak, by siedzieć przodem do niego a nie do różnobarwnego blatu, na którym postawił z trzaskiem zakurzone szkło. - Ale muszę powiedzieć, że się nie spisał. Większość czasu stał jak idiota a potem dał się porwać wielgachnym pająkom - dodał pogodniej, wyjaśniając zainteresowanie stanem Eddarda. Czy za nieumiejętną pomoc Rosierowi także oberwał czymś paskudnym od Lorda Dupolorta? - Wiesz chyba, że będziemy musieli o tym porozmawiać, co nie? - zagadnął, podnosząc wzrok na twarz Percivala, ale w jego spojrzeniu nie było cienia wrogości, wyrzutów czy zapowiedzi słownego wpierdolu, jaki zamierzał mu wpuścić. - W sensie, o twoich koleżkach, nie o tym, że twój młodszy brat zadaje się z najgorszymi łobuzami w szkole - uściślił, marszcząc krzaczaste brwi. Brzmiał lekko, ale szczerze - chyba przywykł już do cierpienia, do ryzyka, do klątw raniących jego ciało. Nie chciał robić z siebie ofiary już nigdy więcej. Odchrząknął, gardło dalej mu dokuczało, po czym odkorkował butelkę i hojnie nalał whisky do parujących kubków z herbatą. - Ćwiczyłeś z Edem? - spytał pozornie niewinnie, po czym zaśmiał się głupkowato, kończąc ten wybitny żart kolejnym westchnieniem. - Wtedy, kiedy twoi kumple zamordowali moich: dwoje młodych rodziców, przedtem potwornie ich torturując. Wyłupane oczy, pokiereszowane ciała, prawdopodobnie, kiedy podpalali ich dom, byli jeszcze żywi - jego głos przycichł, stał się poważny. Chciał odpowiedzi, więc ją otrzymał - szczerą. Śmierć Dorei i Charlusa mocno nim wstrząsnęła, to wtedy cały swój wolny czas poświęcił ćwiczeniom obrony, obiecując sobie, że nie dopuści, by ci padalcy skrzywdzili kogoś jeszcze. Niestety, łamał przysięgę coraz częściej, samemu sprowadzając na świat anomalie. Skrzywił się lekko i obkręcił kilka razy kubek wokół własnej osi, dopiero po dłuższej chwili zamykając na nim dłonie. Porcelana parzyła, ale nie odrywał palców. - Podszkolę cię. Skromnie powiem, że robię się w tym zajebiście dobry - dodał, unosząc kubek do ust. Wrzątek drażnił gardło, ale nie skrzywił się nawet, ponownie odkładając go na stół i powracając spojrzeniem do Percivala. - W sowiej miałem po prostu pecha. Anomalie. Gdyby nie to, byłoby inaczej - rzucił, bardziej do siebie niż do niego, chcąc usprawiedliwić się przed samym sobą.
Gdy usłyszał podziękowania, pokręcił się nerwowo na krześle, aż drewno zaskrzypiało pod jego ciężarem - utrzymał jednak kontakt wzrokowy. Spokojny, pozbawiony złośliwych aluzji. Nie mówił mu o tym wszystkim, by go zranić, a po to, by zrozumiał, w jakim chaosie biorą udział - i na co się zdecydował, kładąc się wtedy obok niego na wilgotnej ziemi, by razem spojrzeć w cmentarz gwiazd. Miał cichą nadzieję, że i on, kiedy już umrze - a nie jeśli, wiedział przecież, że straci w tej wojnie życie - nie zostanie zapomniany, że choć martwy, będzie mógł być dla kogoś wskazówką, jasnym punktem dającym nadzieję. - Nie dziękuj, jeszcze nie masz za co - odparł hardo, chcąc stłumić jakoś natłok emocji i słabość, widoczną nawet przy zmarszczonych brwiach. - Dopiero jak przecioram się w błocie pełnym druzgotków, a ty dalej będziesz potrafił rzucić Horribilisa z jedną ręką związaną za plecami - uściślił optymistycznie, wierząc, że to będzie możliwe. Pamiętał wyczyny Percivala z wyjałowionej ziemi, z dalekiej wyspy, na której pochwycili pozornie wymarły gatunek smoka. Chciał spytać, dlaczego go wtedy obronił - ale wycofał się. - Mówiłem, że to wspaniałe połączenie? - spytał z dumą zamiast tego, wskazując na kubek herbaty rumiankowej z idealną wkładką z whisky, na pewno zachwycającą swym smakiem szlachcica.
Zaśmiał się cicho, nagle - i co najważniejsze - całkowicie szczerze. Doceniał zauważenie woni rozkładu, łagodzącej wspomnienie kawalerki, pełnej najgorszych obrazów. Samotności, narkotyków, destrukcji. Zaropiałych ran, opuszczenia, wściekłości na samego siebie i cały świat. - To nie było dla mnie dobre miejsce - wyznał cicho, prostując przed sobą nogi, tak, że brudne buty dotykały stóp Percivala, tak, jakby odruchowo i całkiem nieświadomie szukał nawet najmniejszego kontaktu z jego ciałem. - Tu mam nadzieję zacząć od nowa, raz jeszcze. I tym razem wierzę, że to się uda - zakończył trochę zawstydzony tym wyznaniem, chłopięcą nadzieją, wybrzmiewającą w każdej głosce. Brzmiał podobnie przed laty, gdy snuł wizje ich wspólnych podróży ku szczęściu, ale teraz jego głos zawierał w sobie także gorzką nutę ostrożności, wywołaną bolesnym starciem z rzeczywistością. Rzadko kiedy dostosowującą się do marzeń.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]08.11.18 12:06
Obserwowanie Bena, radośnie demolującego nietuzinkowy wystrój przytulnej kuchni w próbie przyrządzenia rumiankowego naparu, wywoływało w nim emocje co najmniej chaotyczne – był to jednak chaos w jakiś niezrozumiały sposób kontrolowany, porządkowany dziwną, niewytłumaczalną wiarą, że tak właśnie miało się stać; być może więcej było w tym naiwnego myślenia życzeniowego niż prawdy – jego życie nie poukładało się przecież magicznie w sensowną całość, wprost przeciwnie: zdawało się staczać coraz szybciej po stromej równi pochyłej, pędząc ku czemuś, co niepokojąco przypominało katastrofę absolutną – ale od chwili ich rozmowy na łące pamięci w Percivalu umacniało się idiotyczne przekonanie, że decyzja, którą wtedy podjął, dla odmiany należała do tych właściwych. Trudnych, owszem, i spychających go nieuchronnie na ścieżkę, która – wiedział to już teraz – miała najprawdopodobniej odebrać mu po kolei wszystko to, co przez lata uznawał za nienaruszalne, ale doświadczenie nauczyło go już przecież, że to te pozornie bardziej oczywiste wybory okazywały się do tej pory tymi najgorszymi; nie był w stanie ich cofnąć, nie mógł udawać, że nigdy nie pojawił się na przeklętym spotkaniu w Białej Wywernie, i że nie godził się na wykonywanie misji w imię czystości krwi,  ale może mógł naprawić przynajmniej część błędów; może przed (potencjalnie niedaleką) śmiercią mógł jeszcze pozbyć się tego paskudnego uczucia pogardy do samego siebie; może być w stanie ochronić przynajmniej swoich bliskich. Może było warto – nawet jeżeli miał wcześniej wyrzec się wszystkiego, co go definiowało.
To o tym mówiłeś wtedy w Weymouth? – zapytał, uświadamiając sobie, jak wiele jeszcze o nim nie wiedział. Od czasu tragicznej w skutkach wizyty na Nokturnie po nowym roku, nie widywali się praktycznie wcale, nie licząc słownej przepychanki w rezerwacie i smoczej wyprawy, w trakcie której byli zbyt zajęci próbami uniknięcia śmierci w starciu z wymarłym-zmartwychwstałym gatunkiem smoka, by znaleźć okazję do spokojnej rozmowy. Nie miał pojęcia, że podczas gdy jego własne życie wywracało się do góry nogami, Jaimie również zmagał się z konsekwencjami nietrafionych decyzji. Jak wiele zmieniłoby w ich dotychczasowej rzeczywistości, gdyby tamtego dnia nie wyszedł z jego mieszkania? Nie chciał się nawet nad tym zastanawiać; nie mogli zmienić przeszłości. – Że spieprzyłeś i dostałeś drugą szansę? – dookreślił, w końcu poruszali wtedy więcej niż jeden temat. Zamilkł na moment, dając Benowi okazję na udzielenie szerszej odpowiedzi, jeżeli oczywiście miałby na to ochotę; Percival nie zamierzał naciskać ani zmuszać go do rozdrapywania ran, które zdawały się już zagojone; sam nie znosił tego robić, taplanie się w bagienku przykrych wspomnień kończyło się w jego wypadku zazwyczaj powrotem do doskonale znajomego schematu destrukcyjnych zachowań, które obiecał sobie przecież porzucić. – I może cię to zdziwi, ale całkiem lubię rumianek. Co prawda nigdy nie przyszłoby mi do głowy łączenie go z ognistą, ale ostatnio robię sporo rzeczy, o których kiedyś bym nie pomyślał – dorzucił lekko, nie precyzując jednak, o co dokładnie mu chodziło; części przemilczanej odpowiedzi Benjamin mógł się domyślać, resztą nie dzielił się jeszcze z nikim – i nie był pewien, czy był gotowy do przedstawienia swoich planów na najbliższe dni głośno.
Póki co nie musiał zresztą tego robić, bo Ben dosyć niespodziewanie obrócił ich rozmowę o sto osiemdziesiąt stopni, wykorzystując pytanie o samopoczucie jego siostry do wylania wiadra lodowatej wody na głowę względnie rozluźnionego Percivala. Przywróconego nagle do rzeczywistości soczystym kopniakiem, sprawiającym, że w ułamku sekundy stał się wdzięczny za dystans oddzielający go od Jaimiego, mimo że Wright wybrał sobie akurat ten moment, żeby finalnie go skrócić, siadając na krześle obok i wpatrując się prosto w jego twarz. Zupełnie odsłoniętą, pozbawioną dyplomatycznej maski, wyrzucającej na zewnątrz wszystkie emocje, jakie wywoływało w nim wspomnienie przeklętego wypadku na sowiej poczcie. Zacisnął zęby, tymczasowo ignorując pojawiające się na blacie kubki, niezdolny do zauważenia czegokolwiek oprócz pary czekoladowych, utkwionych w nim tęczówek. Nie chciał rozmawiać o Eddardzie; właściwie nie chciał rozmawiać wcale, wiedział jednak, że musi – zgodził się na to milcząco, miesiąc temu przyjmując wyciągniętą w jego stronę dłoń, rozumiejąc przecież już wtedy, że wchodzi tym samym na pas ziemi niczyjej, ziejący między jego rodziną i światem, w którym go wychowano, a przyjaciółmi, którym ufał, i rzeczywistością, w którą wierzył. – Żyje – odpowiedział zdawkowo; wątpił, by Bena naprawdę obchodził jego stan zdrowia, a sam Percival nie palił się wyciągania na wierzch panującej w Ashfield Manor sytuacji, ani komplikacji związanych z faktem, że jego brat wciąż tkwił uparcie w szeregach Rycerzy Walpurgii. Pochylenie się nad tym oraz całą resztą dramatycznego bałaganu, byłoby równoznaczne z otworzeniem metaforycznej puszki Pandory.
Westchnął przeciągle, pochylając się do przodu, chcąc nie chcąc – w stronę Jaimiego, i opierając łokcie na kolanach. – Wiem, Ben – odpowiedział poważnie, nie rzucał słów na wiatr – ani teraz, ani wtedy. – Kiedy ci pisałem, że chcę wam pomóc, nie miałem na myśli tylko ciebie i twojej siostry – dodał, zaskoczony, jak łatwo przyszło mu wypowiedzenie tego zdania – pozornie prostego, ale w rzeczywistości wiążącego się z odpowiedzialnością, z którą zapewne by sobie nie poradził, gdyby nie irracjonalne wręcz zaufanie, jakie pokładał w siedzącym naprzeciwko mężczyźnie. – To po to mnie tu przyprowadziłeś? – zapytał, tknięty nagłą myślą, rozglądając się dookoła, jakby spodziewał się zauważyć kryjących się po kątach członków Zakonu Feniksa. Wciąż stanowiącego dla niego czynnik nieznany i niewygodny, owiany tymi wszystkimi opowieściami o wzajemnych starciach. Wyprostował się, sięgając po doprawioną alkoholem herbatę i pociągając pierwszy, ostrożny łyk; gorący napar przyjemnie parzył go w język. – W każdym razie, jeżeli masz pytania, powinieneś zadać je szybko. Nie pojawiłem się na ostatnim spotkaniu, a nie wiem, ile minie czasu, zanim postanowią sprawdzić, dlaczego. – Podejrzewał, że niewiele; jeżeli miał szczęście, chwile kradzionego spokoju potrwają do zjazdu w Stonehege – kolejnego jaskrawego punktu błyskającego do niego z niedalekiej przyszłości, który – wiedział to już teraz – miał zmienić wszystko.
Zignorował pytanie o treningi z Eddardem, nie zawtórował też śmiechowi Bena; nie potrafił jeszcze traktować osobistego bagna z taką lekkością, z jaką zdawał się robić to Wright. Zacisnął mocniej palce na rozgrzanym uchwycie zielonego kubka, spojrzenie również zawieszając gdzieś na tej wysokości; nie wiedział, dlaczego opowiadał mu o tym wszystkim – jeżeli chciał wpędzić go w dodatkowe wyrzuty sumienia, to nie musiał tego robić. – Potterowie – mruknął prawie bezgłośnie, nie pytając, stwierdzając fakt – o morderstwie, do którego odnosił się Jaimie, nie słyszał po raz pierwszy, chociaż do tej pory nie łączył go jakoś z postacią siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Brzmiąca w jego głosie powaga, w której dźwięczały echa niedawnego żalu, sprawiła, że poczuł się nagle niekomfortowo; uniósł więc kubek do ust, mając nadzieję, że nietypowe połączenie ziół i whisky pozwoli mu spłukać z gardła fantomowy, gorzki posmak.
Starty niespodziewaną obietnicą wspólnego treningu; odwrócił się, ponownie przenosząc całą swoją uwagę na Bena, nie zdążając powstrzymać wyrazu zaskoczenia, manifestującego się gwałtownym uniesieniem brwi. Nie musiał się usprawiedliwiać ani przekonywać go do swoich umiejętności – koniec końców, dopiero co zmiażdżył go w uczciwym pojedynku, broniąc się przed niemal wszystkimi silnymi urokami, jakie zdołał w niego posłać. Nie musiał też oferować mu pomocy, bo nie był mu nic winny. Skłamałby jednak, mówiąc, że nie podobała mu się ta perspektywa. – Dlaczego? – wyrwało mu się, zanim zdążył powstrzymać słowa kolejnym łykiem herbaty. Dlaczego zależało mu na tym, by potrafił się bronić? Nie był jednym z nich. Odchrząknął. – Też mógłbym cię nauczyć tego i owego. Dlaczego nie rzuciłeś tego Lamino? Nic cię nie rozpraszało – dodał, podchwytując jednak temat i opierając się wygodniej na krześle; być może nie powinien szukać dziury w całym – zwłaszcza, że tak niewiele rzeczy w jego życiu znajdowało się jeszcze w całości.
Słysząc pochwałę dla rumiankowej whisky (albo ognistego rumianku), skrzywił się teatralnie, chociaż po paru pierwszych łykach, napój rzeczywiście nie smakował aż tak okropnie. Tym razem uśmiechnął się też w reakcji na śmiech Jaimiego – szczery, znajomy, choć odrobinę szorstki, jak przeciągnięta papierem ściernym powierzchnia. – Miało też kilka dobrych chwil – rzucił lekko, żartem; dopiero później spoważniał, nie pozbywając się jednak nieco nieprzytomnego uśmiechu zupełnie, nieświadomie przenosząc ciężar ciała na bok, opierając stopę i łydkę o nogę Bena, nie zdając sobie sprawy, że spokój, jaki go ogarnął, był spowodowany tymi drobnymi okruchami fizycznej bliskości. – Ale masz rację, Nokturn nikomu nie sprzyja. Dobrze, że się stamtąd wyrwałeś. – Odstawił kubek na blat stołu, znów rozglądając się po kolorowej kuchni. – Pokażesz mi resztę tego cudu architektury?




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: kuchnia [odnośnik]11.11.18 12:52
Nie wiedział, na co liczył, gdy tak beztrosko obnażał przed Percivalem swoje słabości. Absolutna szczerość wydawała mu się w tej sytuacji po prostu czymś naturalnym, takim jak oddychanie czy też palenie nieznośnie śmierdzących, mugolskich papierosów. Czasy, kiedy to próbował się przed nim krygować, udawać chłodny dystans i podsycać tlącą się nienawiść, minęły. Czy bezpowrotnie, miało się dopiero okazać, być może po raz trzeci wchodził do tej samej, brudnej, niebezpiecznie rwącej rzeki, która miała ponownie ściąć go z nóg i zabrać w makabryczną podróż pełną uderzeń o ostre kamienie, przejmującego chłodu oraz stałego ryzyka śmierci w wyniku podtopienia. Na razie woda wydawała mu się taka, jak przed laty, nęcąca, spokojna, niesamowicie przejrzysta. Chciał wierzyć, że nie wmawia sobie tego idyllicznego widoku, że to nie wynik zaklęcia lub iluzji; że znów siedzą we dwoje na rozgrzanym brzegu górskiego strumienia, nie musząc mówić wiele, by wiedzieć wszystko. Tęsknił za tym. Ostatnio bardziej niż kiedyś, mózg uwolniony od oparów narkotyków żałośnie domagał się zastępstwa, wracał więc notorycznie do szczęśliwych wspomnień w poszukiwaniu naturalnego zastrzyku endorfin. Słodko-gorzkie doznania intensyfikowały się w obecności Percivala: ilekroć spoglądał w lśniące, zielone oczy, coś przekręcało się w jego żołądku. Przed rozmową w Weymouth dałby sobie rękę odciąć, że to zapowiedź wymiotów obrzydzenia wobec działań Notta, ale teraz, gdy siedzieli wspólnie przy kuchennym stole, poruszając najtkliwsze tematy, nie mógł złożyć tego odczucia na karb pogardy czy też nienawiści.
- No, poniekąd o tym też - odparł po naprawdę długiej chwili milczenia, nie dochodząc w końcu do żadnego wniosku. Pytanie dlaczego się tak czuł, pozostawało bez odpowiedzi - i może tak było na razie lepiej. - Robiłem bardzo kiepskie rzeczy. Zaufałem nieodpowiednim ludziom - uściślił, zaciskając szczęki i wyjątkowo nie mając na myśli Notta a Rosiera. Ponowne wymawianie tego splugawionego nazwiska we własnym domu uznał za zakazane, burknął tylko pod nosem epitet powodujący uwiędnięcie uszu nawet starym, nokturnowym wyjadaczom. Znów podniósł wzrok na Percivala, uśmiechając się krzywo, dalej trochę najeżony a trochę rozbawiony. - W twoim wykonaniu już nic mnie nie zdziwi - skwitował zrezygnowanym tonem, łaskawie nie wyciągając na światło dzienne każdej przykrej niespodzianki, jaką sprawił mu w ciągu ich dość długiej, wspólnej historii. Dziś wyjątkowo wolał skupiać się na tych przyjemnych, zalewających klatkę piersiową pulsującym ciepłem: na paraliżującym zdziwieniu, gdy młodsza wersja Percy'ego, zamiast posłać w jego stronę upiorogacka a potem zniszczyć mu reputację rozsiewaniem paskudnych plotek, odwzajemniła ten szczeniacki, gwałtowny, pierwszy pocałunek.
Taki powrót do przeszłości był czymś dobrym, budzącym jednak tęsknotę, z jaką Wright musiał sobie jakoś poradzić. A robił to w najdoskonalszy z arsenału sposobów: wypierając to, co czuł a przy tym głuchnąć na pewien moment. Mógł mieć niezbyt przychylną minę, gdy Percy drgnął a potem pochylił się do przodu, zdawkowym żyje informując go o stanie swego niegrzecznego braciszka. Jaimie prawie nie zanotował tego krótkiego oświadczenia, zbyt długo skupiając się na refleksach słońca, odbarwiających niektóre z przydługich kosmyków włosów Percivala na miodowy, złotawy odcień. Jak wtedy, gdy całymi dniami pracowali w terenie, z ogorzałymi, zarośniętymi twarzami, nasiąknięci słońcem aż do kości. Gapił się za długo, odkaszlnął więc dość groźnie i sucho, chcąc ukryć to żałosne wypatrywanie okruchów przeszłości w jakichś romantycznych wizjach. - To kogo miałeś na myśli, co? - prawie mu przerwał, chcąc suchszym tonem dodać sobie animuszu. Gdyby nie trzymał w ręku kubka, zaplótłby ramiona na piersi, jak zwykle mistrzowsko nie przyznając się do własnych uczuć. - Zakon? Co o nim wiesz? Co o nas wiesz? - dodał szybko, już trochę mniej agresywnie, mając nadzieję, że chociaż pytanie zadał w liczbie pojedynczej, to pyta o coś więcej; o wiedzę Rycerzy Walpurgii. Mieli już część informacji, ale chciał potwierdzić je u źródła. - Psidwacza mać, inaczej wyobrażałem sobie przesłuchiwanie jednego z tych morderców, pieprzonych rycerzyków - mruknął pod nosem z mieszaniną niedowierzania i żalu, że nie będzie mógł własnoręcznie połamać kilku kości. Nieco nerwowe rozejrzenie się dookoła nie umknęło uwadze Benjamina: szybko stracił grobową minę, przywołaną w celu ukrycia rozromantycznionego spojrzenia. Parsknął krótkim, urwanym śmiechem. - Spokojnie, nie chowam w szafie Foxa a na drzewie za tobą nie siedzi Skamander z wycelowaną w tył twojej głowy różdżką - zdradził, nie mogąc powstrzymać wesołości: głównie z powodu tego, że gdyby rozsądniej przemyślał swoje działania, tak właśnie postanowiłby rozmieścić Gwardzistów, mających podsłuchiwać spowiedź Notta. - Mam wiele pytań, zresztą, nie tylko ja je mam - powrócił do poważniejszych tematów, poprawiając się na krześle. Przymknął na moment oczy, chciał o tym porozmawiać, ale przytulna atmosfera kuchni potwornie go rozkojarzała. - Ale obawiam się, że te najsensowniejsze zada ktoś mądrzejszy ode mnie. O ile chciałbyś się...zaangażować. Tak naprawdę. Decyzja nie zależy ode mnie, chociaż jestem dość...ważną osobą wśród...nas, więc dopilnuję, żebyś był bezpieczny - zaczął dość nieskładnie, czując się nieco zażenowany akcentowaniem własnej pozycji jako Gwardzisty. Skrzywił się, a blizny na prawej stronie twarzy napięły się, zapiekły, zaczerwieniły. - Po prostu przemyśl to, na poważnie. Jak najszybciej. I daj mi znać, wtedy porozmawiamy o tym z odpowiednimi ludźmi i zobaczymy, co z tego wyjdzie - zdecydował w końcu, odstawiając z głośnym trzaskiem kubek na różnokolorowy blat stołu. Poczuł się nieco lżej, gdy zrzucił z barków odpowiedzialność za decyzję tam, gdzie należała, na ramiona Notta. On nawarzył sobie tego smrodliwego kremowego i on powinien je wypić - a on mógł jedynie przytrzymywać mu kufel i upewniać się, że się nie zachłyśnie. Jak wtedy, gdy pierwszy raz ognista paliła ich młode języki.
Szturchnął kubek trochę w lewo, potem w prawo, kolejnym ciężkim westchnięciem wspominając Potterów. Nie musiał potwierdzać, obydwoje wiedzieli, o kogo chodziło - powiedział już wystarczająco wiele, by zasiać w brunecie okrutne wizje, nie chciał pastwić się nad leżącym we własnych wyrzutach sumienia człowieku. Doskonale wiedział, jak może się czuć, sam gnił w takiej pozycji zdecydowanie zbyt długo. Z odrętwienia wyrwało go kolejne pytanie; nie nadążał za tokiem rozumowania Percivala, zmrużył nieco oczy, co znów wywołało ból twarzy. - Żebyś nie dostał wpierdolu od swoich koleżków, kiedy przyjdą cię spytać, czy to przez ból brzuszka nie przyszedłeś na to wasze spotkanie? - odpowiedział pytaniem na pytanie; to było przecież oczywiste. Wywrócił oczami, ceniąc każdy moment ułudy, w której czuł się rozsądniejszy od Notta. - Bo nie chciałem pokiereszować twojej ślicznej buźki, paniczyku - odburknął, nie przyznając się do tego, że różdżka niezbyt go słuchała. Wolał też szybko odpuścić temat pojedynku, bojąc się, że Nott przypomni sobie jego piskliwy, dziewczęcy głosik i przez następny kwadrans będzie mu to wypominał. Tylko dlatego, bardziej ceniąc swoją czarodziejską godność niż ochronę nadwrażliwego serca, spojrzał prosto w oczy Percy'ego. - Miało - odpowiedział po chwili ciszy, nie odrywając od niego wzroku. Mierzył się z potwornościami Rycerzy, z własnymi demonami, z przeszłością: nauczył się więc nie uciekać, nie odsuwać nogi czującej ciepło jego ciała, nie uciekać spojrzeniem w bok. I tak obnażył się już przed nim całkowicie i to niejeden raz, chociaż ciągle gdzieś w tyle głowy słyszał paniczny szept, wyzywający go od ufnych kretynów. Percy miał rację, Nokturn miał swoje dobre momenty - ale tylko te, gdy obskurne mieszkanie wypełniał aromat wody kolońskiej Notta, przeciągającego się nieśpiesznie na zbyt wąskim łóżku, by sięgnąć po paczkę mugolskich papierosów.
Prośba o zorganizowanie wycieczki po muzeum rękodzieła i prowizorki przywołała go do tu i teraz, ponownie. Odpływał w przeszłość, by zostać przywołanym do ciepłego wnętrza nowego domu. Dziwne. Niepokojące. Niepozwalające zakotwiczyć się w rzeczowym gruncie ich nowej relacji. Ucieszył się jednak z pytania, był z tego miejsca niezwykle dumny, a każda niedoróbka świadczyła o tym, że ciągle miał nadzieję na jej dokończenie - a nie o tym, że ostatnio nie miał w ogóle czasu dla siebie, ciężko pracujący w rezerwacie oraz w korporacji czynienia dobra, zwanej Zakonem Feniksa. - Chcesz? - spytał głupkowato, po czym, nie czekając aż Percival się rozmyśli, zerwał się z krzesła. - Za dużo do oglądania nie ma, to mały budynek, ale bardzo...ustawny. I ma w sobie duszę, wiesz, o czym mówię, co nie? - zaczął, z trudem hamując entuzjazm. Zaledwie kilka kroków dzieliło ich od kuchennego stołu do drzwi prowadzących do pokoju dziennego. Zagraconego pudłami, porozstawianymi na razie byle jak meblami, bibelotami, drobiazgami; z podłogą zasypaną kurzem i poznaczoną błotnistymi odciskami łap. - Kudłacz - westchnął Wright, pedantycznie nasuwając stopą dywan na największą, błotnistą kałużę. Problem rozwiązany. - Poszedł chyba na panienki do wsi - dodał, pewien, że to rozjaśnia sytuację całkowicie. Przy kominku nie schła wielka, puchata masa splątanego futra, pies musiał więc wybrać się na wędrówki muzyczne przez las. Właściwie to i lepiej, nie pałętał się pod nogami, piskiem domagając się przysmaków oraz pieszczot. - No, to jest salon - zaprezentował niezwykle rozwlekle, przystając tuż przy kominku, jakby chciał samym sobą zasłonić dziesiątki złotych pucharów i innych nagród, zgromadzonych na szerokim gzymsie. - I...to właściwie tyle, jeśli chodzi o parter, przedpokój już widziałeś, na tyłach mam jeszcze werandę - dodał, opierając się plecami o ścianę, z rękami zaplecionymi na klatce piersiowej, uważnie obserwując Percivala. Dziwnie było znów widzieć go w swoim życiu, w swoim domu: dziwnie, ciepło i gorzko zarazem. Uwolnił jedną z dłoni, nieco nerwowo przejeżdżając ręką przez rozczochraną czuprynę. - Jak się ma Inara? Zwłaszcza no, wiesz, teraz, z dzieckiem - długo zwlekał z podjęciem tego tematu, ale skoro ustalili już, że znajdują się tu z przyczyn prywatnych - to nic, że ustalił to sam, zawstydzony, w swojej głowie - to zamierzał oderwać wszelkie plastry za jednym, bolesnym zamachem.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]26.11.18 19:22
Zazwyczaj nie przepadał za ciszą; nie lubił pustej, pozbawionej dźwięków przestrzeni, tak łatwo mogącej wypełnić się natrętnymi myślami i odpychanymi z trudem wspomnieniami – ale przedłużające się milczenie Bena wyjątkowo mu nie przeszkadzało, nie niosąc ze sobą ani krzty niezręczności. Im dłużej przebywał w oddalonym od cywilizacji domu, otoczony przez doskonale widoczny przez brakujące ściany las, tym czuł się spokojniej; umilkły już echa niedawnego pojedynku, przypominające o sobie jedynie niewyraźnym pieczeniem niedoleczonego poparzenia na żebrach i ogólnym zmęczeniem, zniknęła też do niedawna szumiąca w żyłach adrenalina. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo brakowało mu tego uczucia odosobnienia absolutnego, dzielonego wyłącznie z osobą, której ufał bezwarunkowo, kompletnie nie dopuszczając do siebie myśli, że być może nie powinien; że Jaimie mógł mieć teraz zupełnie inne priorytety, zaplątany w sam środek organizacji, która Percivalowi kojarzyła się głównie z chaotycznymi walkami, toczonymi po zapadnięciu zmroku w odmętach pulsującej niestabilnie magii.
Przybladłe już ukąszenia czarnomagicznych węży zapiekły go fantomowo na to wspomnienie. – Yhm – przytaknął, słysząc odpowiedź Bena. – Wiem coś na ten temat – dodał; on również ulokował swoje zaufanie tam, gdzie nie powinien, chociaż gdyby miał być szczery sam ze sobą, musiałby przyznać, że od samego początku – od chwili, w której Julius opowiedział mu o spotkaniach Rycerzy Walpurgii – cichy głos w tyle czaszki, którego zazwyczaj uparcie nie słuchał, podpowiadał mu, że pojawienie się na jednym z nich nie było dobrym pomysłem. Żałował, że od razu nie poszedł z tym do niego – jedynej osoby, która zdawała się posiadać wszystkie właściwe odpowiedzi – wtedy jednak jeszcze święcie i żałośnie naiwnie wierzył w to, że członkowie jego rodziny nie mogli się mylić; że był im winien niepodważalne oddanie. Dzisiaj, siedząc w przytulnej kuchni i wciąż mając przed oczami nakreślone na drogim pergaminie wersy, zastanawiał się, jak mógł być aż tak głupi, chociaż ta myśl póki co wywoływała u niego więcej smutku niż zasłużonego gniewu – odsuwał ją więc najdalej, jak tylko mógł.
Ten sam smutek odbijał się jednak w jego uśmiechu, gdy podciągał z przekąsem jeden kącik ust, zatrzymując spojrzenie na ciemnych tęczówkach Bena. – Wyzwanie podjęte – mruknął żartobliwie, odchylając się dalej na krześle; ostatnimi czasy zadziwiał sam siebie.
Tym razem przyszła jego kolej na milczenie, zapadające niemal natychmiast po szybkim, nieco gwałtownym pytaniu Jaimiego, zatrzymującym słowa, które miał zamiar wypowiedzieć, gdzieś na poziomie strun głosowych. Rozchylił lekko usta, jakby szykując się do odpowiedzi, ale im dłużej nad nią myślał, tym mniej był pewien, czy rzeczywiście powinien wylewać z siebie surowe przemyślenia. Pozostał więc w bezruchu, wciąż wygodnie pochylony do przodu, wciąż z łokciami opartymi o kolana, i wciąż wpatrując się bez skrępowania wprost w twarz Bena, jakby to właśnie tam miał odnaleźć gotowe rozwiązanie dla własnych wątpliwości. Chciał opowiedzieć mu o wszystkim, po raz kolejny zasypać ziejącą między nimi wyrwę, którą własnymi rękami wykopał, ale chyba jeszcze nie potrafił – ostatecznie więc po prostu skinął głową. – Tak – wyrzucił, bez usprawiedliwień i tłumaczeń, lekko zachrypniętym głosem. Zawahał się, zanim postanowił kontynuować, ale jeszcze przed dotarciem do leśnego domu obiecał sobie szczerość; nie miał już zamiaru niczego ukrywać. Nie przed nim. – Niewiele. Nie byłem jednym z… To znaczy, nie byłem specjalnie wysoko w hierarchii – przyznał. – Trochę nazwisk. Że posługujecie się nieznanym dotąd rodzajem magii. – Miał oczywiście na myśli przekształconą formę patronusów, o których niektórzy mówili na ostatnim spotkaniu – ostatnim, w którym uczestniczył. – Że też interesujecie się anomaliami – dodał, po czym urwał na chwilę, czując za mostkiem dziwny ciężar, pojawiający się tam na myśl o swoich własnych starciach – a zwłaszcza o jednym, które dręczyło go do tej pory, wypełniając usta kwaskowatym posmakiem niepewności i wyrzutów sumienia. Przez moment zastanawiał się, czy nie zataić swojego udziału, pomijając niewygodne szczegóły – podświadomie nie chciał, żeby Ben miał o nim jeszcze gorsze zdanie, niż do tej pory – ale wolał przyznać się do winy dobrowolnie, niż pozwolić, by później wyciągnięto to z niego siłą. Potrzebował to zrobić. – Ben – zaczął, brzmiąc bardziej niepewnie, niż by sobie życzył; w jego źrenicach mignęło jakieś nieusprawiedliwione błaganie, i odruchowo sięgnął dłonią do twarzy, przymykając powieki i przecierając je palcami, jak gdyby odganiał stamtąd senność, choć przecież wcale nie czuł się śpiący. Zmęczony, owszem. – Ja też kilka razy z wami walczyłem. A przynajmniej wydaje mi się, że to byli jedni z was. Przy jednej z anomalii, w zaułku przy Pokątnej, znasz to miejsce? Była tam kobieta. Bardzo jasne włosy, prawie białe. Średniej długości. Może dotąd? – Dotknął ręką szyi, tuż pod brodą. – Wpadła do wyrwy w ulicy, wypełnionej deszczówką z Pluviasso. Wydawała się… w złym stanie. Później wciągnęła ją anomalia. Czy nie wiesz – to znaczy, jeżeli w ogóle ją znasz – czy udało jej się z tego wyjść? – zapytał w końcu, po czym wreszcie opuścił spojrzenie; w dół, ku podłodze i miejscu, w którym znajdowały się ich nogi, zetknięte ze sobą jak na polanie w Weymouth, na której wszystko się zmieniło.
Przez moment wydawało mu się, że tak już pozostanie, sam na sam z własnym wstydem, ciągnącym go w dół, ale kolejne słowa Bena kazały mu unieść głowę. Nie skrzyżował z nim jednak spojrzeń, zamiast tego sięgając po kubek, żeby ukryć nagłe spięcie ramion. – A jak sobie wyobrażałeś? – zapytał z autentycznym zainteresowaniem, po czym pociągnął spory łyk autorskiej herbaty Wrighta; gorący rumianek i ognista przyjemnie parzyły go w przełyk. – Wiedziałeś o mnie już od jakiegoś czasu – stwierdził, nie zapytał – musiałeś mieć w głowie jakiś scenariusz – dodał, wpatrując się w trzymane w dłoniach naczynie. Gdyby Jaimie chciał, śmiesznie łatwo byłoby mu go oszukać i zmusić do współpracy; wystarczyłaby kropla eliksiru prawdy dodana do alkoholu. Zaśmiał się z przekąsem, niejako wtórując jego parsknięciu, po czym wreszcie podniósł na niego zaskoczony wzrok. Nie spodziewał się usłyszeć nazwiska Fredericka, dlatego nie był przygotowany na niezapowiedziane, tępe ukłucie żalu, związanego z faktem, że nie doczekał się odpowiedzi na wysłany niedawno list – ale szybko je zagłuszył; nie chciał myśleć teraz o utraconej na zawsze przyjaźni. – Fox? – powtórzył jedynie, zaraz potem się reflektując. – No tak, to ma sens – przytaknął, powinien się przecież tego spodziewać; jeżeli miałby podejrzewać kogokolwiek z ich wspólnych znajomych o przynależność do Zakonu Feniksa, to Fox byłby pierwszy na liście.
Wspólny śmiech, nawet jeżeli trwający niezwykle krótko, pozwolił mu się odrobinę rozluźnić, czyniąc powrót do poważniejszych tematów łatwiejszym – następne słowa Jaimiego przyjmował więc z cichym zrozumieniem. – Nie zależy mi na moim bezpieczeństwie – wtrącił jedynie, tonem pozbawionym jakiegokolwiek dramatyzmu, swobodnie – jak gdyby stwierdzał, że na zewnątrz jest dzisiaj wyjątkowo chłodno, a jutro najprawdopodobniej będzie padać. – Ale – w porządku – przytaknął, nieświadomie powtarzając swoje słowa z łąki pamięci. Nie potrzebował czasu na zastanowienie – decyzję właściwie już podjął, póki co zachowując ją jedynie dla siebie – ale potrzebował go na zamknięcie ostatnich spraw, które utrzymywały go pomiędzy. Spojrzał raz jeszcze na Jaimiego i coś – ciepło ciała, przenikające przez nogawki spodni, albo może absolutna szczerość w czekoladowych oczach – sprawiło, że poczuł nagły i kompletnie irracjonalny impuls, by wyciągnąć przed siebie rękę, przekroczyć dzielący ich dystans i zacisnąć dłoń na ramieniu mężczyzny. Odchrząknął nieco nerwowo, powstrzymując ten niezrozumiały odruch mocniejszym chwyceniem kubka i wyprostowaniem pleców, chwilowe roztargnienie spowodowało jednak, że prawie umknęła mu odpowiedź Bena; zdecydował się już nie drążyć jednak tematu i nie dopytywać, dlaczego właściwie zależało mu na tym, by nie dopadli go Rycerze. Czy nie powinien życzyć mu, by spotkała go kara za wszystko co, tego się dopuścił?
Podniósł się z krzesła w ślad za Jaimiem, wykorzystując tę zmianę pozycji do otrząśnięcia się ze wspomnień z nokturnowego mieszkania, które leniwe wędrowały właśnie po jego głowie, był może zachęcone do tego niespiesznego spaceru rozgrzewającym działaniem herbaty i ognistej. Podążył za Wrightem dalej, do drugiego ze znajdujących się na parterze pomieszczeń, przez cały czas rozglądając się z autentycznym zainteresowaniem; dom naprawdę wyglądał osobliwie, wnętrza zdawały się prowadzić jeszcze walkę między przyzwyczajeniami i upodobaniami obydwu właścicieli – byłego i tego obecnego – a efekt, malujący się przed oczami Percivala, stwarzał atmosferę dziwnej swojskości, do której nie był przyzwyczajony. Budynek na pewno posiadał duszę, przytaknął więc słowom Bena, zatrzymując się dopiero, gdy znaleźli się w salonie i przez moment przyglądając się próbom ukrycia dowodów błotnistej zbrodni pod jednym z zaścielających podłogę dywanów. – Nie wiedziałem, że masz psa – stwierdził, zupełnie niezrażony brudnymi śladami łap. Odkąd posiadał Rogogona, podobne często znaczyły idealnie zadbane dywany w Ashfield Manor, bo – ku przerażeniu i oburzeniu pozostałych domowników oraz skrzata domowego – Nott pozwalał energicznemu wyżłowi na wszystko, łącznie z urzędowaniem w należących do niego komnatach. – Jaka to rasa? – zapytał, unosząc spojrzenie znad parkietu i rozglądając się po reszcie pokoju. Nie wiedział, co tchnące przypadkowością meble i wychodzące na las okna miały w sobie, ale przywodziło mu to na myśl te wszystkie niezapomniane wyprawy, w których brał – brali – udział. Prawie mu o tym powiedział, omiatając spojrzeniem kolejno cztery ściany (tym razem obecne) i zatrzymując je dopiero na opartej przy kominku sylwetce Wrighta, ale jego następne pytanie sprowadziło go na ziemię wyjątkowo skutecznie. Westchnął przeciągle, choć bez zniecierpliwienia – Ben nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, jak trudny temat właśnie poruszył, nie w pełni – ale nie odpowiedział od razu, zamiast tego wchodząc dalej w głąb salonu. Przejście labiryntem z pudeł, kanapy i stolików, by dotrzeć do umieszczonego na przeciwległej ścianie okna, zajęło mu dobrych kilka sekund; zatrzymał się tuż przed szklaną powierzchnią, niby wpatrując się w krajobraz tuż za nią, ale w rzeczywistości wcale go nie dostrzegając. – Jest zdrowa. Oboje są – odpowiedział wymijająco – a później uświadomił sobie, jak źle to zabrzmiało, i że nie była to wcale informacja, której oczekiwał od niego Jaimie. Ani ta, którą chciał z siebie wyrzucić. – Powiedziałem jej o wszystkim. To znaczy – zerknął w jego kierunku – nie o tobie, ani nie o Zakonie, ale o tym, co zrobiłem. I co mam zamiar zrobić. – Włożył dłonie do kieszeni, opuszczając wzrok w dół, na własne stopy; mimowolnie uświadomił sobie, że brakowało mu stabilnej obecności tuż obok, nie ruszył się jednak spod okna, zalany kolejną falą wyrzutów sumienia. Od ostatniej kłótni w ogrodach, on i Inara właściwie ze sobą nie rozmawiali, ograniczając się do pozbawionych treści uprzejmości i po raz pierwszy od ślubu sypiając w osobnych pomieszczeniach; nie powiedział jej jeszcze nawet o liście z groźbą wydziedziczenia, który otrzymał od nestora; liście, który raz po raz na nowo rozpalał w nim żywą wściekłość, na której ugaszenie znał tylko jeden sposób, dojrzewający powoli w jego głowie. – Zastanawia się nad wyjazdem do Francji. Nie wiem, Ben – odwrócił się, opierając się plecami o ścianę tuż przy oknie, z rękami nadal utkwionymi w kieszeniach – może to rzeczywiście dobry pomysł. Im dalej ode mnie, tym bezpieczniej – dodał, jednak bez przekonania, a z dźwięczącą między głoskami kapitulacją. Nie po raz pierwszy czuł się przygnieciony ciężarem własnych decyzji i bezsilny – tym razem jednak pozwalał tym emocjom wyjrzeć na światło dzienne, nie kryjąc ich już za pozornie przypadkowymi gestami i odwracaniem spojrzenia.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: kuchnia [odnośnik]29.11.18 16:06
Spiorunował go wzrokiem, nie mogąc nadziwić się temu żartobliwemu spokojowi, który zdawał się emanować z Percivala. Nawet pokonanego w wyrównanym pojedynku w Klubie, nawet wywracającego swoje życie do góry nogami, nawet pochylającego się na krześle w pozie kogoś przygniecionego zbyt wielką odpowiedzialnością. Zdrowy błysk powrócił do zielonych oczu, usta wydawały się na powrót miękkie, pozbawione szorstkich skórek, ale to nie fizyczne oznaki pogodzenia się z własnym losem dotykały Benjamina najmocniej. To coś, co wymykało się czujnemu wzrokowi smokologa, wślizgiwało się na powrót do jego serca, bezgłośnie, prawie nieświadomie zarażając go tą satysfakcjonującą, znajomą pewnością. - To nie było wyzwanie, Nott - warknął, lecz bez szczerej złości, mimowolnie powracając tonem do ich szkolnych utarczek, bazujących głównie na wypominaniu pochodzenia. Pewne rzeczy nie zmieniały się mimo upływu lat; słuchał Percvalaz pewnym niedowierzaniem, wywracając oczami, gdy ten opowiadał o hierarchii. No tak. Nie był w niej najwyżej. To wyjaśniało naprawdę wiele. - I jak to przeżyłeś? - spytał, ponownie burkliwym tonem, absolutnie nieczuły na fakt, że rzeczowe pytanie można odebrać na wiele sposobów, zwłaszcza w kontekście zachrypniętego tonu Percivala i z trudem wypowiadanych wyjaśnień. - Już chyba wiem, dlaczego znajdujemy się tutaj - w tym miejscu, w tej kuchni, w tej sytuacji, pokręconej i niemożliwej do przewidzenia choćby na wieczór przed pamiętną, festiwalową nocą - Po prostu nie mogłeś znieść, że ktoś stoi wyżej od ciebie w tej całej waszej rycerskiej hierarchii. Paniczyk Nott nie wytrzymał usługiwania Malfoyowi, Rosierowi albo jakiemuś innemu Avery'emu, co? - spojrzał na niego z rezygnacją, całkiem ignorując powagę tej rozmowy. Anomalie, patronusy, nieistotne - przynajmniej na razie, Zakon Feniksa zdawał sobie przecież sprawę z przenikliwości przeciwników a Percy nie zaserwował mu na złotej tacy żadnej świeżej przekąski. Wright wcale nie czuł się z tego powodu zawiedziony, podświadomie bał się, że to spotkanie zamieni się w naradę wojenną, że Nott wyrzuci z siebie coś gorszego od oślizgłych ślimaków, że przekaże informację, która zatrząśnie w posadach całą organizacją, wyrzucając ich prosto z przytulnej kuchni w odmęty gwałtownych, nieprzemyślanych działań. Aurorzy i inteligentni taktycy zapewne skrzywiliby się, słysząc spowiedź Percivala, ale Benjamin poczuł się rozluźniony.
Nie spodziewał się tego uczucia, przygotowywał się na festiwal irytacji, wściekłości, żalu; na wywarkiwane wyrzuty, morze pretensji i niezbyt delikatne groźby, być może doprowadzające do brutalnych rękoczynów. Zamiast tego siedział naprzeciwko skruszonego przyjaciela, czując każde drgnięcie jego nogi tuż przy swojej kostce, popijając gorącą herbatę z wkładką i ze spokojem wytrzymując przejęty wzrok. Zielone oczy znów symbolizowały nadzieję, nie śmiercionośny promień Zaklęcia Niewybaczalnego - a Benjamin w końcu, po wypowiedzeniu słów pełnych troski i wyznaniu swych win, zrozumiał, jak nazywa się opanowujące go coraz silniej wrażenie. Tak czuł się w Szkocji, wśród rodziny i krewnych, wyciągając drzazgi z chłopięcych łapek i godzinami wpatrując się w ćwiczących Zjednoczonych. Tak czuł się w Hogsmeade, siedząc przy wspólnym stole z Gryfonami, wyśpiewując do bólu gardła hymn ich drużyny tuż po tym, gdy zdobyła Puchar Domów. Tak czuł się w Pokoju Życzeń, gdy wokół nich wirował kurz a on po raz kolejny - nie pierwszy; pierwszy był chaosem, niepewnością, dezorientacją i zawrotami głowy - smakował jego ust Percivala, w końcu wyrywając się z okowów paraliżującego strachu. Wtedy - czuł się jak w domu.
Tak, jak teraz, gdy patrzył na szczerze poruszonego Notta, nie odrywając wzroku od jego twarzy, prawie nie mrugając i milknąc na zbyt długo, co mogło oznaczać tragiczny koniec jasnowłosej zakonniczki. Otrząsnął się z tego wrażenia, przenosząc wzrok w dół, prawie w bliźniaczym geście pochylając głowę, by spojrzeć na ich nogi, nierozdzielone nawet calami dystansu.
- Miała szczęście, że trafiła na takich nieudaczników jak wy - odparł bezkompromisowo, znów próbując za paradną złośliwością ukryć czającą się w orzechowym spojrzeniu czułość. Potrząsnął dziwnie głową, chciał pozbyć się tego wrażenia, ale nie miał już siły walczyć - nie ze samym sobą. Otaczali go wrogowie, ostatnio ledwie uszedł z życiem; w końcu zrozumiał, że powinien wszelkie siły bojowe ustawić na zewnątrz, odpuszczając masochistyczne katowanie się wyrzutami sumienia. Co nie oznaczało, że zamierzał traktować Percivala z miłosierną łaską. - Nic jej nie jest - odparł krótko, nie wdając się w szczegóły: tych Nott nie mógł (jeszcze?) poznać. Tak samo jak prawdy o tym, że nigdy nie zaprosiłby do wspólnej rozmowy z Percy'm Samuela oraz nie dałby nikomu wejść na drzewo, powoli wrastające gałęziami w odkryty dach.
Ciekawość, brzmiąca wyraźnie w głosie bruneta, jeszcze wzmocniła wrażenie domu; chłopięcych przekomarzanek, odważnie snutych planów, na zawsze pozostających w sferze czczych marzeń. - Nie mogę zdradzić tych scenariuszy, jeszcze mogą wejść w życie - odpowiedział, wygodniej rozciągając się na krześle i spoglądając na Notta spod na wpół przymrużonych powiek. Ufał mu, ale Ślizgon ciągle znajdował się na cenzurowanym - tak naprawdę chętnie podzieliłby się z nim pełnym szczegółów opisem wyrafinowanych tortur, zadawanych przy pomocy własnych pięści, ale po pierwsze nie tak wyobrażał sobie przesłuchania Percivala, a po drugie wolał trzymać go w żartobliwej niepewności. Czynił to z trudem, pytanie dawało wielkie pole do popisów wyobraźni. Ugryzł się w język, zanim wspomniałby o zmuszeniu go do zjedzenia własnej odznaki członka Slytherinu, uśmiechnął się jednak kącikiem ust do swych myśli, machając od niechcenia ręką na kolejne zastrzeżenie odnośnie posiadania własnego bezpieczeństwa w poważaniu. Nawet nie musiał tego komentować, rozumiał te buntownicze zapewnienia. Przez moment wsłuchiwał się w ciszę, przerywaną tylko skrobaniem paznokci po uchwyt kubków i trzaskiem ceramiki o niedokładnie oszlifowany stół. Ciszę, przerwaną propozycją nie do odrzucenia, natychmiast przemienioną w czyn. Benjamin uważnie wpatrywał się w reakcję Percivala na prezentowany salon; mały, ciasny, ale w końcu własny. Bezpieczny. Jeszcze nie do końca oswojony, ale bliski już stania się nieodłączną częścią domu. Parsknął śmiechem, słysząc pytanie przyjaciela. - Mogłem się tego spodziewać - mruknął, zanim zdołałby się powstrzymać. Wsparł się wygodniej o gzyms kominka, podążając spojrzeniem za wzrokiem omiatającego pomieszczenie mężczyznę.  - Nie jest to Nott. Raczej mieszanka Notta i Wrighta. Niezwykle szlachetna i rodowodowa. W końcu sukces ma wielu ojców - odparł w swym nonszalanckim, nieco dwuznacznym stylu, starając się na zapas zaczerpnąć świeżego, lżejszego powietrza - sekundę później poruszał przecież temat ciężki, oleisty, oblekający go nieprzyjemną smołą. Paskudną. Paskudną jak on sam; powinien cieszyć się z jego szczęścia, poklepywać go po plecach, organizować wieczór ojcowski, a zamiast tego wibrowała w nim pustka. Nie nienawiść i żal, na całe szczęście, tego nigdy by sobie nie wybaczył, ale właśnie nicość. Kiwnął tylko głową, słysząc dobrą nowinę o stabilnym stanie zdrowia - po czym uniósł ją gwałtownie, gdy Percival kontynuował temat. Trudny dla ich obu; Benjamin nie wytrzymał biernego przytrzymywania plecami swej kolekcji pucharów. Oderwał się od kominka plecami i okrążył kanapę, bezsensownie przerzucając na niej poduchy, potem ominął stolik i - jakimś dziwnym trafem - znalazł się tuż obok okna. Tego samego, przy którym stał Nott. Pasujący do salonu tak, jakby cichaczem wypadł z jednego z kartonowych pudeł, wpisując się najmilszą dla ucha nutą w symfonię domowego chaosu. Oparł się o framugę okna naprzeciwko niego, znów mimowolnie naśladując ustawienie jego ciała. Ręce wbite w kieszenie spodni, ciężar ciała przeniesiony na wsparte o parapet biodro. - To dobrze - skwitował w końcu, mogąc odnosić się zarówno do informacji na temat zdrowia ciężarnej Inary, jak i do perspektywy jej wyjazdu do Francji. - Myślę, że ma rację - dodał po przedłużającej się chwili niewygodnej ciszy: w tym momencie zdrajca Rycerzy Walpurgii był materializującym się promieniem niezwykle silnej Bombardy Maximy. Trwanie w zasięgu jej rażenia nie było bezpieczne, zwłaszcza dla brzemiennej kobiety. - I wcale nie mówię tego dlatego, że chciałbym mieć cię tu tylko dla siebie - dodał właściwie na jednym wydechu, dopiero po kilku nieznośnie długich sekundach zdając sobie sprawę z tego, ze wypowiedział te durne słowa na głos. Na jego twarzy wykwitło zdziwienie, dopiero potem konsternacja i irytacja na samego siebie. - Hm, chciałbyś zobaczyć piętro? Jest tam mniej błota. I więcej ścian. To znaczy, mniej. No i mam tam całkiem ciekawe rozwiązanie z zakresu magii architektonicznej - Zaczął mówić dość szybko, kryjąc nerwowość; odwrócił się od okna i - już niewidoczny dla wzroku Percivala - skrzywił się. Idiota. Idiota. I d i o t a. Niemal żałował, że Kudłacz nagle nie wrócił z wycieczki, absorbując ich swoją uwagą. Szedł szybko w środę prowizoryczych schodków, prowadzących na górę, ale nagle - prawie potykając się przy tym o zwinięty dywan - zatrzymał się na środku zagraconego pokoju dziennego. - Percy, ja... - zaczął, ciągle odwrócony tyłem do Notta. Nie wiedział, co ma powiedzieć - i nie wiedział, dlaczego chciał to powiedzieć właśnie teraz. Dłonie nie chowały się już w kieszeniach, opuszczał je luźno wzdłuż ciała, nieco nerwowo przebierając w powietrzu rozluźnionymi palcami. Pokręcił głową, podnosząc podbródek, tak, jakby drewniany sufit mógł mu jakoś pomóc, zahamować potok cisnących się na usta słów. - Ja chyba ciągle cię... - urwał ponownie, aż zazgrzytał zębami, po czym wydał z siebie coś pomiędzy parsknięciem zduszonego śmiechu a warknięciem. Zamknij się, zamknij się, Wright. - ...chcę zaprosić na górę, naprawdę klawo to tam wygląda - dokończył wręcz groźnym, zdenerwowanym tonem, ponownie podejmując swą wędrówkę przed siebie, chociaż szło mu to raczej powoli, ze względu na labirynt pudeł i poprzestawianych mebli.
Nigdy żadne inne wnętrze nie przypominało mu tak bardzo Pokoju Życzeń.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]01.12.18 18:39
Nie dziwiła go wcale pobrzmiewająca w głosie Benjamina szorstkość, nie czuł się też dotknięty przez warczące, burkliwe odpowiedzi – choć skłamałby, twierdząc, że mijały go bez echa. Mimo że w żadnym wypadku nie spodziewał się natychmiastowego wybaczenia – ba, do tej pory nie mógł pozbyć się zdziwienia, wywołanego faktem, że Jaimie w ogóle z nim rozmawiał – to rzucane raz po raz oskarżenia oraz podważanie jego intencji, przypominały ostre, nasączone jakimś żrącym eliksirem igiełki, wbijające mu się boleśnie w klatkę piersiową. Znosił je z kamienną twarzą (a przynajmniej miał nadzieję, że kotłujące się wewnątrz emocje rzeczywiście pozostawały szczelnie zamknięte w środku), utwierdzając się jedynie w postanowieniu, że zrobi wszystko, żeby odbudować skruszone własnoręcznie zaufanie. – To jedyny powód, dla którego to przeżyłem – odpowiedział na pytanie Wrighta, ani na moment nie odrywając spojrzenia od jego oczu – znajomych, przenikliwych, zdających się sięgać dalej niż tworzone naprędce pozory i fałszywa pewność siebie. Wypuścił z płuc powietrze, powoli, świadomie – prawie ostrożnie, jakby zastanawiał się nad tym, czy mówić dalej, czy po prostu zachować milczenie, ale przecież przekonał się już na własnej skórze, jak groźne i nieprzewidywalne w skutkach bywały niedopowiedzenia.
Ostatecznie wygrały słowa; żachnął się ze zniecierpliwieniem, słysząc padające z ust przyjaciela stwierdzenie, zdając sobie sprawę, że być może na nie zasłużył – ale stanowiło jednocześnie przekonanie tak błędne, że nie potrafił pozostawić go bez odpowiedzi. – Nie, kretynie – zaprzeczył, odrywając wreszcie łokcie od kolan i prostując się; nie odsunął się jednak do tyłu, nie zabrał też opartej o łydkę Jaimiego nogi. Wyciągnął za to przed siebie rękę, żeby w następnej sekundzie szturchnąć męskie ramię palcem wskazującym. – Jesteśmy tutaj, bo ty jesteś tutaj – powiedział, gestem podkreślając kolejne słowa, zastanawiając się, jak Ben mógł tego nie rozumieć; że odkąd Percival dowiedział się o jego przynależności do owianego tajemnicą Zakonu Feniksa – przypadkowo, na poprzednim spotkaniu Rycerzy – żył w ciągłym przerażeniu, że którejś nocy przyjdzie im się spotkać po dwóch stronach coraz brutalniejszej wojny – i że nie tyle nie będzie w stanie podnieść na jego różdżki (był pewien, że nie był wystarczająco silny, by to zrobić), a nie uda mu się osłonić go przed niszczącą mocą organizacji, w której do niedawna jeszcze tkwił. Do tej pory zresztą trudno było mu spoglądać na jego twarz, noszącą na sobie ślady ostatniego starcia; ślady, które stanowiły niemożliwe do zignorowania przypomnienie, że Ben mógł już nigdy więcej nie spojrzeć na niego w ten cholerny, ciepło-gorzki sposób.
Cofnął rękę, splatając ramiona na klatce piersiowej, a następnie ponownie je rozplatając, jakby nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić; w końcu sięgnął na odstawioną na stolik herbatę i pociągnął spory łyk wciąż gorącego napoju. – Poza tym – odezwał się po chwili, odstawiając kubek z powrotem na blat, ale nie odrywając od niego spojrzenia i zamiast tego obracając go przez moment to w jedną, to w drugą stronę – wiem, że posądzasz mnie o najgorsze, ale naprawdę są rzeczy, do których bym się nie posunął. – Na przykład morderstwo z zimną krwią; zmusił się wreszcie do przeniesienia wzroku na Bena, nie mogąc już dłużej znieść milczenia, które zapadło po jego pytaniu o białowłosą kobietę. Przez chwilę – nieznośnie długą – był niemal pewien, że usłyszy ostateczne i niemożliwe do cofnięcia potwierdzenie, że jednak było już za późno i stał się tym, w kogo zamiany najbardziej się obawiał – ale te pesymistyczne przypuszczenia rozwiały się bezpowrotnie z chwilą, w której Jaimie ponownie się odezwał. Szczerze, tonem, w którym kryło się coś, czego Percival nie potrafił jeszcze całkowicie uchwycić – ale co sprawiło, że nawet uwagę o jego domniemanym nieudacznictwie przyjął ze stoickim spokojem, poprzetykanym trochę irracjonalną wdzięcznością.
Odetchnął swobodniej, w ślad za Benem odchylając się wygodniej na krześle, i – tym razem – nie uciekając tchórzliwie przed jego spojrzeniem. – Dziękuję – powiedział, wlewając w to pojedyncze słowo nieco więcej, niż proste podziękowania za szczerość; miał jednak wrażenie, że nieistotne, ile razy by je wypowiedział, nie byłoby to wystarczające. – W takim razie postaram się nie dać ci powodów do wykorzystania tych planów – dodał po chwili milczenia, i tym razem przekazując między wierszami więcej, niż dosłownie; że zdawał sobie sprawę z ogromu szansy, jaką otrzymał – i że wyjątkowo nie miał zamiaru tego spieprzyć.
Przeniesienie się do salonu (a tematu rozmowy – na nieobecnego Kudłacza) pomogło odebrać jego myślom nieco powagi, sprawiając, że przez moment znów wydawał się kilka lat młodszy; pozbawiony wiszącego mu nad głową zagrożenia, bez kłębiących się w płucach wyrzutów sumienia, uśmiechający się w sposób naturalny, a nie wymuszony. Parsknął śmiechem, słysząc odpowiedź Bena – po czym podniósł na niego pełne niedowierzania spojrzenie. – Nawet nie będę udawał, że rozumiem cokolwiek z tego, co właśnie powiedziałeś – odparł lekko, przez moment zastanawiając się nad tą fantazyjną metaforą, ale koniec końców się poddając – ściągnięty na ziemię wyjątkowo skutecznie przez kolejną zmianę tematu. Trudnego z nieskończonej ilości powodów, i z jakiegoś powodu tym cięższego, im bliżej niego znajdował się Wright. Znów skracający ziejący między nimi dystans do minimum, które Percivalowi wydawało się odległością zarówno zbyt niewielką, jak i niemożliwie dużą.
Otworzył usta, chcąc mu odpowiedzieć – że skoro tak, to może i on sam zachowywał się głupio, pozwalając mu na ponowne pojawienie się w życiu, które tak mocno starał się odbudować – ale kolejne słowa mężczyzny odebrały mu na moment zdolność mówienia. Zaśmiał się nerwowo, bez cienia wesołości czy rozbawienia, milknąc błyskawicznie, gdy tylko usłyszał ten suchy i niepasujący do niczego dźwięk. Ben mówił dalej – ale prawie już go nie słyszał, nie będąc w stanie skupić się na magii architektonicznej ani ilości ścian, które znajdowały się na piętrze. Powinien był chyba się zirytować albo zezłościć, być może odburknąć, że obracał wokół siebie kwestie, które przecież nie dotyczyły go w najmniejszym stopniu – ale czy rzeczywiście była to prawda? Uśmiechnął się ponownie, wyciągając dłonie z kieszeni spodni i bezwiednie splatając je na klatce piersiowej, jakby chciał w ten sposób uchronić się przed uczuciami, które się w niej obudziły. – Excusatio non petita accusatio manifesta – mruknął żartobliwie, nie pamiętając, gdzie dokładnie natknął się na tę sentencję; nie wiedział też, dlaczego akurat teraz pojawiła się w jego głowie, ani z jakiego powodu zamiast złośliwości, pobrzmiewało w niej dziwne ciepło, o którego istnieniu już dawno zapomniał, kojarząc je jedynie z nagrzanymi przez słońce pustkowiami, wypełnionymi zapachem siarki, ogniska i papierosowego dymu.
Ten sam rodzaj ciepła wypełniał jego klatkę piersiową, kiedy wpatrywał się w plecy Jaimiego, nagle znikającego sprzed okna i materializującego się na środku pokoju. Szamoczącego się bezładnie, zarówno fantomowo, jak i dosłownie, promieniującego jakąś nerwowością, której Percival nie rozumiał, ani na którą nie potrafił odpowiednio szybko zareagować. Posłał przyjacielowi zdezorientowane spojrzenie, dopiero po chwili orientując się, że nie mógł go zobaczyć – otworzył wiec usta, żeby zwerbalizować cisnące mu się na język pytanie, nie zdołał jednak odnaleźć wystarczająco dużej przerwy w wydobywającym się spomiędzy benowych warg słowotoku.
Rozumiał jednak jedno – że to był ten moment, w którym należało wyprostować nieporozumienia i się wycofać, kreśląc w ich relacji nieprzekraczalne granice. Zdawał sobie sprawę z faktu, że istniała co najmniej setka powodów, dla których nie powinien był za nim podążyć, ale tak naprawdę potrzebował tylko jednego argumentu za, żeby przekreślić je wszystkie. Znalazł go bez problemu, odbił się więc od szklanej powierzchni, ruszając za oddalającym się Wrightem. Zrównanie się z nim przyszło mu z większym trudem, niż myślał – poruszał się wśród mebli i pudeł ze znacznie mniejszą swobodą, niż gospodarz – ale udało mu się doścignąć go przy schodach. – Byłby z ciebie beznadziejny przewodnik, gdybyś nie chciał pokazać mi piętra – zauważył, wlewając w te słowa odrobinę za dużo beztroski i żartobliwości, by zabrzmiały w pełni naturalnie. Ruszył w górę, początkowo idąc na równi z Jaimiem – nie przewidział jednak bliskości wymuszonej przez ograniczoną szerokość drewnianych stopni. Jeszcze minutę wcześniej zapewne nie zwróciłby nawet uwagi na przypadkowe zderzenie ramion, wciąż jednak krążyły mu po głowie niedawne słowa, co prawda padające w porzuconej przestrzeni salonu, ale wcale w nim nie pozostające. Zachwiał się więc śmiesznie, przez sekundę balansując ze stopą zawieszoną nad powierzchnią schodka, zanim zdecydował się ruszyć dalej – tym razem jednak pozostając o stopień za Wrightem.
Odchrząknął. – Swoją drogą – odezwał się, szukając w umyśle neutralnego tematu, który mógłby poruszyć – dostałem awans – wyrzucił, dopiero po chwili orientując się, że mimowolnie sam wpakował się właśnie na podejrzanie cuchnącą łajnobombę. Chociaż sama informacja o zmianie stanowiska nie powinna wiązać się z nieprzyjemnymi skojarzeniami, to istniał co najmniej tuzin powodów, dla których nie podzielił się jeszcze tą nowiną z Benem. Najważniejszym z nich była niepewność co do reakcji przyjaciela, doskonale pamiętającego, jak wielkim fiaskiem zakończyło się poprzednie przekazanie Percivalowi dowodzenia nad grupą – przypominał sobie jednak o tych oczywistościach dopiero teraz, gdy już za późno było na cofnięcie przeklętego zdania. – To znaczy, to właściwie nic takiego. Po prostu nie pracuję już bezpośrednio dla ministerstwa. Mam zebrać, ekhm, własną grupę – wyjaśnił, wzruszając nonszalancko ramionami. – To ten, co właściwie jest na górze? – zapytał szybko, nieco zbyt entuzjastycznie rozglądając się dookoła – zupełnie jakby schody i korytarz miały kryć w sobie jakieś niesamowicie ciekawe zjawisko.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: kuchnia [odnośnik]02.12.18 15:47
Westchnął ciężko, wytrzymując poważne spojrzenie Percivala. Stawiał na szczerość, nie ukrywał swych emocji - przynajmniej tych powszechnie akceptowanych przez społeczeństwo - ale i tak z trudem skupiał się na prowadzonej wymianie zdań, znów czując się jak nieopierzony uczniak, rozpraszany zwykłym, platonicznym dotykiem nogi o nogę. Niby nic wielkiego, szorstki materiał i ten znacznie lepszej jakości; nawet nie czuł ciepła jego skóry, a i tak wydawało mu się, że gdzieś gubi się w labiryncie konwersacji i własnych odburknięć, stając się albo zbyt łagodnym albo wręcz przeciwnie, wyrzucając z siebie całą nagromadzoną przez ostatnie miesiące złość. Na szczęście Nott wiedział, jak zwalczyć tę dychotomię - łamał dystans prostym zwrotem do adresata, czułym kretynie, które Wright słyszał z jego ust tak wiele razy, że zabrzmiało to dla niego jak jedna z ładniejszych melodii. Pozbawiona fałszywych nut, pomagająca znieść krótki dotyk jego dłoni. Uniósł nieco brwi, jeszcze raz okręcając prawie pusty już kubek wokół własnej osi. - To dopiero było kretyńskie stwierdzenie - podsumował dziarsko, rad, że łamanie strefy prywatnej trwało tak krótko. Właściwie nie wyprowadziło go nawet z równowagi - nie było nic bardziej naturalnego od bliskości Percivala, nawet jeśli wygadywał farmazony lub dziękował. Krótko, zdawkowo, bez przesadnych elaboratów i sypania brązowych włosów popiołem. Wright straciłby do niego szacunek, gdyby ten skamlał, pełen wdzięczności za otrzymanie drugiej szansy: choć nigdy by się do tego nie przyznał, duma Notta bardzo mu się podobała; czyniła go trwalszym, ciekawszym, silniejszym. Doceniał ją, nawet jeśli stała się przyczyną kilku dzielonych wspólnie tragedii.
Nie chciał do nich powracać, naiwnie marząc o tym, by zostali w tej dziwnej bańce pomiędzy już na zawsze. Pomiędzy kuchnią a salonem, pomiędzy porzuceniem Rycerzy a oddaniem życia słusznej sprawie, pomiędzy trudnościami, pomiędzy anomaliami; zaklęci już na wieczność w małej chatce pośrodku lasu, zapomnianej przez Merlina i ludzi, pozwalającej im pobyć choć przez krótki moment wyłącznie ze sobą. Ścieranie się z własnymi emocjami nie było przyjemne, ale o dziwo Wright nie czuł się zagrożony. Nie przez Percivala, raczej przez samego siebie, ciągle chłopięco powracającego do wizji przyszłości z przeszłości. Nigdy nie pogrzebał ich ostatecznie, gdzieś w sercu dalej tliła się nadzieja. Uśmiechnął się dziwnie do samego siebie, słysząc komentarz Percivala.
- Nie wierzę, czy to ten sam Percy, którego zrównałem z ziemią podczas pamiętnego meczu w 1942 - zdziwił się teatralnie, zerkając na niego nieco podejrzliwie, spod półprzymkniętych powiek; mimika akcentowała nie tylko siateczkę drobnych zmarszczek w kącikach oczu, ale także wykrzywiała różowe blizny na prawej połowie twarzy. - On nigdy nie przyznałby się do tego, że czegoś nie rozumie - kontynuował z wyraźną satysfakcją, zastanawiając się, czy zawdzięcza tę zmianę przyjaciela dorosłości czy może jakimś tajemniczym anomaliom. Szybko jednak musiał porzucić te rozważania - stało się coś nieprzewidywalnego, coś nieodpowiedniego wymknęło się z jego ust, a sam Ben stał się kłębkiem zszarganych nerwów, przeciągniętych jeszcze przez błota bagien Yaxleyów. - Czy ty mnie właśnie obraziłeś? A może to nieudana, czarnomagiczna klątwa? - spytał zgryźliwie, zupełnie nie rozumiejąc tej łacińskiej czy jakiejś innej - trollańskiej? - sentencji, którą z takim samozadowoleniem wypowiedział Percival. Właściwie wolałby, by był to jakiś paskudny urok - mógłby wtedy zrzucić wyartykułowane przed momentem słowa na karb czarnomagicznego urazu. Niestety, został tej możliwości wytłumaczenia pozbawiony, dlatego pozostała mu jedynie elegancka ucieczka. Przez pudła i kartony aż na schody, zbyt wąskie dla ich dwójki; niewygodne, zwiększające tylko poczucie klaustrofobii. Obawiał się, że Nott jakoś nawiąże do tego słabo zawoalowanego wyznania, ale w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że je zrozumiał. Pozornie. Być może. Wright nie próbował snuć przykrych wizji, nieco poddenerwowany mknąc po schodach zdecydowanie zbyt szybko, by byłoby to kulturalne. Prawie nie usłyszał żartobliwego docinka Percivala: był zbyt głęboko pogrążony we własnych myślach i wyzywaniu się od najgorszych, by zwrócić pełną uwagę na przyczynę całego zamieszania, beztrosko podążającą za nim na pierwsze piętro.
Wysokie, drewniane; znaleźli się w wąskim korytarzyku, którego ściany głównie składały się z drzwi, prowadzących do łazienki i sypialni. Benjamin dokonał szybkiej kalkulacji, zapraszanie do pomieszczenia z wielkim łóżkiem wydało mu się zbyt prostackie i dwuznaczne, nie miał więc większego wyboru - skierował więc swe kroki do łazienki, otwierając na oścież drzwi. Żwawo przekroczył próg, ciągle międląc w głowie wypowiedziane przez Percivala słowa. - Gratulacje - odpowiedział, jeszcze zanim przystąpił do opisu wspaniałości tego pomieszczenia. - Będziesz miał szansę naprawić resztę swoich błędów z przeszłości - dodał całkiem szczerze, bez ukrytej złośliwości czy gromienia Notta wyrzutami sumienia; obydwaj wiedzieli, do czego się odnosił i jaką winę Percy powinien odpracować. Jaimie nie chciał jednak się w to zagłębiać, nie teraz, nie tutaj - w rozświetlonej promieniami zachodzącego słońca łazience. Tuż nad nimi delikatnie kołysała się na wietrze gałąź potężnego drzewa; inne, mniejsze gałązki z listkami, oplatały drewnianą część ścian. Różowo-pomarańczowa aura błyszczała w nie pierwszej świeżości armaturze, barwiąc wannę na przyjemnie kremowy odcień. - To łazienka - poinformował Notta o oczywistej oczywistości, gościnnym gestem prezentując magiczne wnętrze, na wpół zrośnięte z otaczającymi piętro koronami drzew i esencją szumiącego cicho lasu. - Tuż obok płynie rzeka, jeszcze nie do końca wiem, co w niej pływa, ale na pewno mieszka tam kilka magicznych stworzeń - kontynuował, obracając się plecami do mężczyzny, przodem zaś do brakującej ściany, otwierającej się na liście, gałęzie i przebłyskującą za nimi taflę wody. Wright znów westchnął, tym razem ciszej, rad, że Percival stoi za jego plecami, nie widząc pełni nieco zakłopotanego, lecz bardziej zadowolonego (i zdziwionego) uśmiechu, wykrzywiającego jego pokiereszowaną twarz. - No, to chyba wszystko. Dalej jest tylko sypialnia i jeszcze niewyremontowany pokój - powiedział po dłuższej chwili ciszy, chwiejąc się na czubkach palców - całkowicie zapominając o tym, że zamierzał zaprezentować Notttowi wyjątkowe rozwiązania magicznej architektury. Gorące zawstydzenie ciągle paliło go w przełyku, ale z każdą sekundą spędzoną na podziwianiu spokojnego widoku, czuł się coraz lżej. Trudno, zdradził się z tym, co czuł - ale nie chciał cofnąć czasu i wepchnąć sobie tych słów z powrotem do gardła. Zbyt długo udawał kogoś, kim nie był - zmęczenie nie pozwalało mu ciągnąć tej farsy w nieskończoność. Zamilkł, po prostu ciesząc się z tych kradzionych chwil swobody, świadomości, że tuż za nim stoi Percival, który wybrał już dobrą ścieżkę - i który przyjął zaproszenie do jego domu, stając się nieświadomie jego częścią.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]12.12.18 20:17
Być może powinien czuć się przytłoczony i zdezorientowany tym nie do końca planowanym spotkaniem – pierwszym, odkąd dosłownie wszystko w jego życiu roztrzaskało się w drobny mak, bo burzliwą rozmowę w Weymouth trudno było zaliczyć do grupy tych towarzyskich – ale im więcej czasu mijało, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że mimo ostatnich turbulencji, przebywanie w towarzystwie Bena wciąż było dla niego cudownie wręcz łatwe. Nie pozbawione chaotycznej mieszanki sprzecznych ze sobą emocji, i nie do końca niwelujące duszące go bezlitośnie echa przeszłości, ale wyciszające je do poziomu na tyle komfortowego, że był w stanie swobodnie oddychać, wciągając do płuc kojący zapach rumianku, lasu i czegoś nieokreślonego, co nieodzownie kojarzyło mu się z nowym właścicielem przybytku. Nieodwracalnie odmienionym, a jednocześnie dokładnie takim, jakim go zapamiętał, uzbrojonym po zęby w brutalną chwilami szczerość, którą Percival cenił u niego wyjątkowo mocno. Przypuszczał, że bezpardonowe stwierdzenia padające raz po raz z ust Wrighta niektórych mogłyby zrazić – on sam niejednokrotnie musiał zaciskać zęby i zmuszać się do trzymania głowy wysoko, gdy niespodziewanie obrywała jego wrodzona duma – ale dla niego stanowiły niemalże powiew czystego, rześkiego powietrza, tak różny od perfumowanej aury niedopowiedzeń i białych kłamstw, wypełniającej jego rzeczywistość. Wokół Jaimiego nie musiał nigdy tańczyć na palcach, ani przebijać się przez lepkie, pajęcze sploty dwuznaczności i niedomówień, i chociaż zdarzało się, że z tego powodu obawiał się co trudniejszych konfrontacji, to tym razem ta prostolinijność dosłownie ratowała mu życie, bo wypowiedzenie na głos wszystkiego, co od tygodni gniło gdzieś na dnie jego świadomości sprawiło, że poczuł się nagle co najmniej o połowę lżej – zupełnie, jakby wyciągnięcie na wierzch całego tego paskudztwa wypłukało z jego organizmu zatruwające go toksyny. Nie w całości, wciąż jeszcze miał sporą górę błędów do naprostowania, jednak gdy krzyżował ramiona na klatce piersiowej, prychając z irytacją na wspomnienie swojej porażki w szkolnym meczu (z perspektywy czasu wcale nie takiej gorzkiej, jak mogłoby się wydawać), po raz pierwszy od dłuższego czasu oprócz palącej niepewności, czuł też nadzieję. – Nie rozumiem tylko dlatego, że to, co powiedziałeś, nie miało najmniejszego sensu – sprostował, posyłając mu spojrzenie spod uniesionych brwi. Naprawdę wolałby, żeby Jaimie nie przywoływał akurat tego dnia, bo nie wiedział, czy był gotów na zmierzenie się z tą częścią własnych uczuć, ożywających bez ostrzeżenia na wspomnienie zaparowanej, gryfońskiej szatni – ale na szczęście miał jeszcze możliwość poratowania się ucieczką w żartobliwe tony. – Skąd wiesz, że nieudana? – rzucił z udawaną powagą; być może było jeszcze za wcześnie na obracanie w żart jego unurzanej w czarnej magii przeszłości – zdawał sobie sprawę, że miało minąć jeszcze dużo czasu, zanim będzie mógł chociażby zacząć liczyć na przesunięcie jej w wygodny obszar zapomnienia – ale rumiankowa herbata z wkładką rozluźniała przyjemnie jego zakończenia nerwowe, postanowił więc zaryzykować, mając nadzieję, ze Ben nie postanowi odwrócić się i zapobiegawczo zepchnąć go ze schodów.
Niepokojąco ciasnych i zdających się ciągnąć w nieskończoność; nie miał problemów ze zrozumieniem rzuconego przez przyjaciela wyznania, kłopot polegał na tym, że przepalone przez ten nagły zwrot napięcia połączenia w mózgu, nie zdążyły przetworzyć go wystarczająco szybko – ledwie zdołał zastanowić się nad odpowiedzią, Jaimie podjął się już prędkiej próby ewakuacji, zwiększając dystans między nimi. Krzyczenie do jego pleców wydawało się z kolei Percivalowi jakimś nadużyciem – tymczasowo decydował się więc na porzucenie tematu, znając też Wrighta na tyle, by podejrzewać, że on sam potrzebował paru minut na pogodzenie się z faktem, że poruszył kwestię pozornie zakazaną. Przerzucenie środka ciężkości rozmowy na neutralną (tylko częściowo) informację o awansie, wydało mu się dobrym pomysłem, chociaż zanim jeszcze słowa zupełnie opuściły jego usta, zmienił zdanie. Cofnięcie ich nie było niestety możliwe, wstrzymał więc oddech, spodziewając się oburzenia albo co najmniej jakiegoś złośliwego komentarza – ale słowa Bena go zaskoczyły. – O – odpowiedział elokwentnie, ledwie rejestrując, że znaleźli się na górnym podeście – i że kierują się w stronę drzwi. – To znaczy, tak, mam nadzieję, że się uda. Gdybyś chciał – oczywiście wiem, że zarządzasz teraz rezerwatem – ale gdybyś miał kiedyś ochotę wyrwać się z Peak District, to na granicy z Irlandią podobno błąka się niezarejestrowany walijski zielony, mamy to sprawdzić. Przydałby się ktoś z twoim dośw… – Wypowiadane zbyt szybko słowa urwały się nagle, gdy Percival podniósł wreszcie spojrzenie i objął nim pomieszczenie, w którym się znaleźli, kompletnie zapominając, o czym właściwie mówił – i że mówił cokolwiek.
Zamrugał gwałtownie powiekami, rozglądając się dookoła, w pierwszej chwili przekonany, że wyszli na taras, i to taras wyjątkowo zielony – ale znajdująca się po drugiej stronie umywalka wraz z resztą łazienkowej armatury, wyprowadziły go z błędu. Nie przyczyniły się jednak do zminimalizowania jego zaskoczenia; uniósł głowę do góry, wspinając się wzrokiem po doskonale widocznych drzewach, aż do nieistniejącego sufitu, nie zdając sobie sprawy z tego, że lekko opadła mu szczęka. Nie był pewien, jak długo tak stał, wpatrując się w opadający leniwie liść i czyniąc zakłady z samym z sobą, czy zatrzyma się na przejrzystej barierze, czy wprost przeciwnie – wpadnie do środka (wygrała opcje pierwsza), ale gdy Ben przerwał chwilową ciszę, prawie podskoczył – zupełnie, jakby zapomniał, że Wright też znajdował się w pomieszczeniu. – Dzięki za wyjaśnienie – powiedział, próbując nadać temu zdaniu sarkastyczny wydźwięk, ale wciąż pobrzmiewające w jego głosie zaskoczenie popsuło nieco efekt. – Biorąc pod uwagę rozmiary wanny, przez moment myślałem, że sypialnia – dodał, przełamując wreszcie bezruch i wchodząc dalej w głąb pomieszczenia, zatrzymując się dopiero pod pustą przestrzenią pomiędzy pionowymi kolumnami. Prawie nie słyszał informacji o rzece i reszcie pomieszczeń, nie krył jednak wrażenia, jakie zrobiła na nim łazienka, gdy wyciągał przed siebie rękę, opuszkami palców sprawdzając, czy przedostanie się na drugą stronę. – To jakieś zaklęcie, prawda? Od drugiej strony wygląda to jak normalna ściana? – zapytał; nietypowe okna wychodziły na stronę przeciwną do tej, z której przyszli, nie miał więc okazji do zaobserwowania niezwykłego zjawiska od zewnątrz, ale poczuł nagłą ochotę, żeby to zrobić, dopiero po chwili orientując się, że nie pamiętał, kiedy po raz ostatni był czegoś w tak najzwyczajniejszy sposób ciekawy.
Nie był też pewien, co właściwie wywołało niekontrolowany napływ emocji, jaki nastąpił chwilę później, gdy stali obaj ramię w ramię, wpatrując się w otaczający ich las, z którego powoli zaczynały wypełzać już wieczorne cienie. Być może winę należało zrzucić na zmęczenie, lub rozgrzewające działanie domowej herbaty z wkładką, albo oczyszczającą rozmowę, którą odbyli chwilę wcześniej – a może na wypowiedziane prędko słowa Bena, które dopiero teraz zdawały się wylądować tam, gdzie powinny. – Jaimie – odezwał się, przez kilka sekund nie mówiąc nic więcej, dając mu okazję do przerwania nadchodzących słów, starając się nie zwracać uwagi na to, jak niepokojąco czule zabrzmiało w jego ustach znajome zdrobnienie. Odwrócił się w jego stronę, jednocześnie robiąc jednak krok w tył, profilaktycznie – żeby zamiast tego nie zrobić dwóch w przód. Nogą natrafił na krawędź wanny, na której brzegu przysiadł, bo zaciskanie dłoni na ceramicznej powierzchni wydawało mu się lepszą opcją, niż bezsensowne wykręcanie palców. – Nie ignoruję tego, co powiedziałeś – kontynuował, nie precyzując, co dokładnie miał na myśli – ale liczył na to, że nie musiał. – Nie cofam też niczego, co sam przyznałem na łące pamięci, ale nie mam pojęcia, co powinienem z tym zrobić. – Wiedział za to, co chciał z tym zrobić. – Co nie powinno być nowością, bo w tej chwili nie wiem chyba niczego. – Obiecał sobie, że nie ucieknie od niego spojrzeniem, ale i tak to zrobił; odwrócił wzrok, wbijając go gdzieś między drzewa, zawieszając na tafli połyskującej w ostatnich promieniach słońca wody. Zastanawiał się, czy miał jeszcze możliwość zamilknięcia – ale nie doszedł do żadnych sensownych wniosków, mówił więc dalej. – To znaczy, wiem, że obracam to wszystko w żart, żeby sprawiać wrażenie, że mam to pod kontrolą, ale prawda jest taka, że kurewsko mnie przeraża ten życiowy rozpierdol. – Nie lubił przyznawać się do strachu – strach budził u niego wstyd, nieodłącznie utożsamiał go ze słabością – nie wiedział też, czego właściwie szukał w otwartej na (prawie) wszystkie strony świata łazience; być może zrozumienia – a może uważał, że Ben zasługiwał na coś więcej z jego strony, niż udawany napad głuchoty.
Wciągnął powoli powietrze do płuc, wahając się tylko przez sekundę; następnie słowa ciążyły mu na języku jak płynny ołów, bo należały do tych, które zdawały się nabierać realności dopiero, gdy wypowiedziało się je głos – ale możliwe, że częściowo też właśnie dlatego potrzebował je w końcu wyrzucić. – Za tydzień stanę przed całą pieprzoną arystokracją, żeby im powiedzieć, że właściwie to popieram tego przerażającego ministra, którego się tak boją, i nie wiem, co stanie się później, ale jestem całkiem pewien, że konsekwencje wybuchną mi w twarz. – Zaśmiał się, krótko i nerwowo, śmiechem nie tyle pozbawionym rozbawienia, co zabarwionym czymś, czego nie chciał nazywać. Zamilkł odrobinę zbyt szybko, odrywając jedną dłoń od krawędzi wanny i bezwiednie przeczesując nią przydługie włosy, które sekundę później z powrotem opadły mu na czoło, ale kompletnie nie zwrócił na to uwagi. – Ja po prostu nie wybaczyłbym sobie, gdybyś przy okazji oberwał rykoszetem. Zwłaszcza teraz, kiedy próbujesz tu coś dla siebie zbudować – powiedział, odrywając spojrzenie od rzeki i wykonując nieokreślony gest ręką, wskazując na wszystko dookoła i jednocześnie nic konkretnego. – Na kulawego psidwaka, w mojej głowie nie brzmiało to aż tak żałośnie – dodał szybko, niemal od razu, gdy poprzednie słowa opuściły jego usta; nadal jednak uparcie nie patrzył na Bena. Zamiast tego opuścił głowę, zawieszając wzrok gdzieś na wysokości własnych kolan i uśmiechając się uśmiechem pełnym zażenowania. – Możemy udawać, że tego nie powiedziałem? Chyba naćpali mnie czymś w tym punkcie medycznym – skłamał, drapiąc się w skroń i nieświadomie zerkając w lewo.
W rzeczywistości, nawet gdyby mógł, nie wycofałby się z ani jednej sylaby.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: kuchnia [odnośnik]12.12.18 20:20
Dla niego najmniejszego sensu nie miały wypowiedzi Percivala, zwłaszcza te szemrzące obco brzmiącymi słowami, ale miłosiernie mu tego nie wypomniał, jedynie spoglądając na niego więcej niż krytycznie, z mieszaniną politowania i rozbawienia, pozbawionego jednak szczerej wrogości. Dość często się nie rozumieli, pochodzili przecież z zupełnie odmiennych światów, wychowani na najbardziej odległych krańcach czarodziejskiego spektrum. Nie mogli różnić się bardziej, a jednak, pomimo dzielącej ich przepaści - spływającej krwią, w przypadku Bena brudną i rozcieńczoną - odnaleźli w sobie wzajemnie coś wspólnego. Nieskończoną ciekawość świata, wcale niemijającą z wiekiem. Odwagę do sięgania po to, co było dla nich najważniejsze. Nieznośną upartość oraz dumę, utrudniającą przyznanie się do błędów. Czuły błysk w oku, pojawiający się po spojrzeniu na świeżo wyklutego z jaja smoka. Każdy detal składał się na bliżej nieokreśloną więź, spajającą ich silniej niż więzy krwi, narzucone ramy społeczne czy oczekiwania. Spajająca relacja wykiełkowała samoistnie, nie podsycana a wręcz gaszona - i nieśmiertelna. Wpatrując się w Percivala Wright widział ból i radość, opuszczenie i bliskość, samotność i rozpaczliwą namiętność; widział swoje błędy i rozwiązania, dzięki którym je naprawiał. Nic w Percivalu nie było święte i zarazem nic - ale o tym dowiedział się całkiem niedawno, choć wierzył w to podświadomie odkąd połączył nazwisko Notta z Rycerzami - nie było stracone, przeklęte, diabelskie. To dlatego stał mu się tak bliski, żywy, prowokujący serce do szybszego bicia a myśli do szaleńczego galopu.
Zagłuszających całkiem niezły żart: gdyby tylko go usłyszał, zamiast wpatrywać się z ukosa w perfekcyjny profil Percy'ego, pewnie roześmiałby się w głos. Zamiast tego parsknął dziwnie, raczej jak koń niż rozweselony czarodziej i ruszył dalej. Żałował, że do rumiankowej herbaty nie dolał znacznie więcej ognistej, potrzebował jej bardzo, zwłaszcza gdy znajdowali się tak blisko siebie, w wąskim przejściu schodów, wspominając chwile bolesne - i przyjemne. Wściekłość, ciągle powracająca echem, gdy temat przesuwał się na smocze wyprawy, mieszała się z tęsknotą, wywołaną obrazem wilgotnych od potu i deszczu ust młodszej wersji zadufanego Notta. - Chętnie - wszedł mu w słowo, krótko i rzeczowo, zanim zacząłby głębiej zastanawiać się nad propozycją. Powiedział to zbyt szybko, ze zbyt wielkim podekscytowaniem, z nadzieją błyszczącą w orzechowych tęczówkach; musiał wyrównać proporcje. - No i jak jakiś pracownik mi poważnie podpadnie, to wezmę go ze sobą. Na pewno znajdziesz sposób, by się go dyskretnie pozbyć a Ministerstwo będzie chroniło twój tyłek - dodał żartobliwym tonem, chcąc brzmieć surowo i kpiąco - nie mógł ocenić do końca, jak mu to wyszło, bowiem szybko znaleźli się w łazience.
Widział, że zrobiła na Percivalu wrażenie. Obserwował go, starając się nie wgapiać się w niego tak uporczywie, jak wtedy, gdy mieli po siedemnaście lat, a Nott po raz pierwszy pokazał mu się bez eleganckiej koszuli, odsłaniając delikatne, ale zarysowane mięśnie. Pełen zaskoczenia zachwyt rozwiązał jeden z ostatnich nerwowych splotów w podbrzuszu Benjamina - niemalże fizycznie czuł, jak niewygodna, chropowata gałąź, skuta lodem, którą ktoś wepchnął mu pomiędzy żebra tak, że sięgała aż pępka, nagle znika, pozostawiając po sobie ciepłą, pulsującą tkankę. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że się uśmiecha, nieskrępowanie, brzydko, napinając szwy i blizny.
- Tak myślałem, że szlachta ma dziwne zwyczaje, jeśli chodzi o sen - odpowiedział z czuła kpiną. - To pewnie dlatego nigdy nie zaprosiłeś mnie na noc do domu - dodał nie bez drobnego wyrzutu, przykrego jednak rozbawieniem. Drżącym, trochę nieoswojonym, jakby powracali do znanej melodii, nie pamiętając jednak dokładnie, w którym momencie powinna wygrać wyższe tony. Poważniejsze. Może - bardziej konkretne, rozmywające się jednak w spokoju, wypełniającym go coraz mocniej wraz z przekonaniem, że wbicie różdżki w plecy Percivala tamtego pamiętnego wieczoru, na obrzeżach Łąki Pamięci, było jedną z najlepszych decyzji, jaką podjął w mijających latach. Niezależnie od tego, co sądzili inni. - Właściwie nie wiem, poprzedni właściciel był magicznym architektem-samoukiem - odpowiedział, oddychając głęboko świeżym, leśnym powietrzem, wpadającym do łazienki bez żadnych ograniczeń. - Z zewnątrz środek jest widoczny, planuję to jakoś zmienić, ale na razie nie mam na to czasu. No i to odludne miejsce, drzewa zarastają dom, jestem prawie pewien, że nikt nie podgląda mnie w kąpieli. Co najwyżej zawstydzam centaury - wyjaśnił, dopiero w tracie wypowiadania tych słów zastanawiając się nad tym, czy faktycznie może być tego pewien. Porzucił jednak frasunek eksponowaniem swej pokiereszowanej nagości, przez moment po prostu będąc. Obok Percivala, w ciszy, w promieniach chowającego się za wysokimi drzewami słońca, wydobywającego z wnętrz domu ciepłe tony.
Słyszalne także i w tonie Notta, wypowiadającego jego imię tak, jak przed laty; czule i stanowczo, z odruchowym zmiękczeniem, takim samym, które machinalnie stosował podczas reprymend w czasie smoczych podróży i którym witał go podczas leniwych poranków w rozgrzanym ich ciałami namiocie. Nie zamierzał odwracać się w jego stronę, żeby nie obnażyć się z poruszeniem, jakie wywołały te krótkie głoski, ale gdy Percy zaczął wyrzucać z siebie kolejne słowa, Ben od razu obrócił się w jego stronę. - Co powiedziałem, jak nic nie powiedziałem? - wszedł mu w słowo od razu, zdecydowanym, wręcz obruszonym tonem. Miał nadzieję, że ten żałosny wybryk wyznaniowy, którego dokonał piętro niżej, zostanie w zagraconym salonie i nie powróci już nigdy więcej - niestety, marzenia Benjamina Wrighta spełniały się średnio nigdy. - Ja nic nie powiedziałem, nie wiem o co ci chodzi - odburknął, udając kretyna, co wychodziło mu - kwestia lat praktyki - po prostu perfekcyjnie. Percy potrafił jednak przejrzeć jego wyjątkową grę aktorską: sam zresztą porzucił wszelkie maski i pod naporem tej prostej, na pewno bolesnej dla Notta szczerości, Jaimie skapitulował, po prostu wpatrując się w siedzącego na wannie mężczyznę z poważnym, skupionym, lecz nieco zdziwionym wyrazem twarzy.
Słuchał go - a każde kolejne słowo, urywane, poprzedzane głębszym oddechem, skryte w uciekającym spojrzeniu - trafiało w powstałą przed chwilą dziurę, zalepiało ją, łagodziło szarpanie spuchniętych wnętrzności, zasklepiało rozcięcia. A gdy w końcu Percival zamilkł, po oszronionych korzeniach, porastających żebra Benjamina, nie było już śladu. Serce pozostało tkliwe, nadwrażliwe, odrobinę obce w klatce piersiowej, ale powróciło na swoje miejsce - to tu należało, od zawsze, od momentu, gdy uśmiechnął się po raz pierwszy do chłopca o zielonych oczach, otwierając przed nim drzwi wagonu w pociągu jadącym do Hogwartu.
- Boisz się - powiedział po przedłużającej się chwili ciszy, spokojnie i stanowczo. Mogło brzmieć to jako zapowiedź pogardliwej reprymendy, ale wcale nie o to mu chodziło. - To dobrze, to udowadnia, że wrócił ci zdrowy rozsądek i przestałeś napychać się kłamstwami, wpychanymi ci do gardła przez innych ludzi - kontynuował, znów milknąc na moment. - Oczywiście, że wybuchną, dlatego weź różdżkę i miej niedaleko miotłę. Do Tower cię nie wsadzą, tam rządzi minister - bardziej prawdopodobne, że Rosier albo Yaxley zrobią ci egzekucję na miejscu. Albo tuż potem, nieszczęśliwy wypadek, czy coś takiego - ciągnął niezwykle rozsądnie, rzeczowo, robiąc krok w stronę Percivala. Zachwiał się na czubkach palców - rozumiał go, rozumiał i szanował - za szczerość, za prawdę, za to, że on też się obnażył. Łatwiej było odsłaniać to, co bolało najbardziej, gdy nie robiło się tego samemu. Może dlatego tak dobrze czuł się w Zakonie, pełnym poharatanych przez życie ludzi.
Słysząc o rykoszecie, uśmiechnął się dziwnie, krzywo, trochę smutno, przez moment wahając się, co robić. Cisza ponowne nabrzmiała między nimi, zapewne nieznośna dla Percivala, ale Ben nie przeciągał jej specjalnie. Nie wiedział, czy postępuje słusznie, ale - nie było już przecież odwrotu, nie od synchronizującego się na powrót z organizmem serca. Westchnął cicho, po czym złapał za dół ciemnogranatowego, mugolskiego swetra, który miał na sobie, i podciągnął do go góry, dość niezgrabnie ściągając go przez głowę. Świeże rany na twarzy zapiekły, syknął cicho, przez sekundę mocując się z zaplątanym wokół głowy kołnierzem; udało mu się jednak oswobodzić z wełnianego materiału i rzucić go gdzieś w kąt. - Percy, nie musisz się martwić o to, że coś mi się stanie. Że coś jeszcze mi się stanie - zaczął spokojnie, o dziwo bez zawstydzenia pokazując mu wszystkie rany, całą swoją niedawną historię. Rozległe poparzenia lewego barku, obojczyka i ramienia. Czerniejący tusz obrzydliwie zlewający się ze spaloną skórą w niezdrowe skupiska blizn. Zaczerwienioną, poparzoną skórę na całym prawym boku, niesymetrycznie pozrastaną - zabliznowacona tkanka ciągnęła się od żebra aż do bioder, znikając za materiałem spodni.
I głębokie ślady po sznytach  - obydwa przedramiona, od łokci aż po nadgarstki, zagojone już, lecz widoczne, nierówne, brzydkie, ciągle pulsujące czerwienią; niedający się zapomnieć dowód poświęcenia. Oddania się we władanie czegoś silniejszego. Nie tłumaczył nic, nie sugerował, nie chciał i nie mógł tego zrobić - przez kilka długich sekund po prostu stał, wpatrzony w oczy Percivala. - Nie musisz też wiedzieć, co...co z nami - Nie pamiętał, kiedy ostatnio użył łączącej ich liczby mnogiej bez paroksyzmu emocjonalnego bólu. - Niczego od ciebie nie oczekuję, niczego od ciebie nie wymagam. Nie będziesz dla mnie najważniejszy - urwał, uśmiechając się, trochę smutno, trochę - z powagą, ze spokojem, ze świadomością tego, co do niego czuł - i co poświęcił podczas próby. Wiedział, że mówi wyłącznie o nich, nie o Zakonie, nie o wojnie - w tym aspekcie jasno podkreślił swe wymagania, na gruncie prywatnym nie posiadając ich jednak wcale. - Trwa wojna, zadbanie o to, by zakończyć ją jak najmniejszym kosztem niewinnych jest dla mnie czymś najważniejszym - kontynuował, robiąc kolejny krok w jego stronę, a blizny na klatce piersiowej i umięśnionym brzuchu napięły się. - Ale kiedy zginę - kiedy, nie jeśli; był dziwnie pewien swojego końca - chciałbym zrobić to ze świadomością, że przestałem tchórzyć i uciekać. Także przed tym, co czuję, i czego - kogo -  tak naprawdę pragnę. Potrzebuję. - Zawiesił na moment głos, a kąciki jego warg zadrżały w zapowiedzi zażenowanego uśmiechu. - Kocham - zakończył, ze zdziwieniem zauważając, że po wypowiedzeniu tego wszystkiego świat ciągle istniał: niebo nie spadło im na głowy, magia nie wybuchnęła tworząc na miejscu zawstydzającego wyznania kolejnego epicentrum anomalii a Percy nie zaczął wykrwawiać się do śnieżnobiałej wanny. - Po prostu...żyjmy. Tak długo, jak zdołamy. Pomagając tylu ludziom, ilu tylko będziemy w stanie. Próbując zrobić to razem - jeśli tego chcesz - wypuścił powoli powietrze, wsuwając ręce w kieszenie spodni. Nie chciał wielkich słów ani ustaleń, nigdy ich nie potrzebował.
Gdzieś nieopodal, spod rosnącego obok pokoju drzewa, dobiegło go wesołe szczekanie a potem chlupot wody. Radosne, beztroskie, znane. Ben uśmiechnął się nieco szerzej. - To Kudłacz, pewnie poszedł pływać - rzucił spokojnym, rozluźnionym tonem, czując się tak niedorzecznie lekko, jakby wcale nie wypowiedział słów pragnących znaleźć ujście z jego serca od tak wielu lat - i jakby nie obnażył przed Percivalem siatki swoich blizn, szpecących, brzydkich, sugerujących, że podjęta przez nich walka skończy się dla nich tragicznie. Wiał ciepły wiatr, liście szumiały tuż nad ich głowami a Benjamin w końcu poczuł, że ostatni element układanki wskoczył na swoje miejsce, zapewniając mu długo poszukiwany spokój.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]12.12.18 20:21
Zastanawiał się, czy kiedykolwiek miał całkowicie zobojętnieć na te benjaminowe przytyki – niby rzucane mimochodem, ale w zaskakujący sposób trafiające najczęściej prosto w punkt, z jednej strony pozbawione okrutnej złośliwości, z drugiej – mające w sobie odrobinę zbyt wiele prawdy, by rozpatrywać je jedynie w kategorii żartów. Pamiętał, że na początku ich znajomości to bezpardonowe wytykanie błędów i obnażanie absurdów szlacheckiego wychowania (w którego słuszność i nieomylność kiedyś tak mocno przecież wierzył) zwykło dotykać go do żywego, sprawiając, że oburzał się święcie, do końca dnia zamieniając się w nieco teatralnie naburmuszoną, przerysowaną wersję samego siebie. To, że ich przyjaźń w ogóle przetrwała te burzliwe początki, w czasie których ich dwa, kompletnie różne od siebie światy, ścierały się ze sobą paskudnie, zahaczając o inaczej wyrzeźbione krawędzie, stanowiło osobliwość samą w sobie, ale Percival osobiście nigdy nie żałował, że znalazł się akurat w tym przedziale szkolnego pociągu, niepodważalnie przekonany, że w innym wypadku nie stałby się sobą. Nie, wciąż nie był idealny, nadal potykał się też o własne wybory i podejmował idiotyczne, katastrofalne w skutkach decyzje, ale to właśnie relacja z Benem nauczyła go, że nie wszystko musiało być perfekcyjne; że brzydkie rysy, przebiegające przez sam środek materiału ze smoczej skóry, wcale nie sprawiały, że ten stawał się niezdatny do użytku; że błędy nie musiały być ostateczne, dopóki istniał ktoś, kto miał chęci, żeby je naprawić; że mogli kłócić się i sprzeczać, nie zgadzać w kwestiach poważnych i tych najprostszych, ale nie oznaczało to wcale niechybnego końca ich przyjaźni, a wymagało jedynie czasami konieczności schowania przerośniętej, arystokratycznej dumy do kieszeni.
Chował ją i teraz, bez słowa przyjmując komentarz na temat kiepskiego losu spotykającego pracowników znajdujących się pod jego dowództwem, starając się nie dać po sobie poznać, że coś na te słowa krótko i mocno szarpnęło go za mostkiem; nie tylko dlatego, że wspomnienie Peru wciąż było w jego umyśle zaskakująco żywe – ale również i z tego względu, że dosyć niedawno uderzyło go prosto w twarz, wracając do jego życia pod postacią Blaithin. Nie podzielił się jeszcze z Benjaminem tą rewelacją, uznając, że było to coś, z czym musiał zmierzyć się sam – a tym bardziej nie miał zamiaru robić tego tutaj, zwłaszcza, że przekroczenie progu łazienki sprawiło, że zapomniał na moment o spopielonych mugolach, martwym przyjacielu, jego zdecydowanie żywej siostrze i obietnicy wspólnej wyprawy, na którą Ben przystał odrobinę zbyt gorliwie, by Percivalowi udało się ukryć lekki uśmiech zadowolenia.
Dokładnie dlatego – przytaknął, podejmując rozbawiony ton Wrighta, być może jeszcze nie tak gładko i bez namysłu, jak kiedyś, ale zdecydowanie swobodniej niż by się spodziewał. – Mamy w zwyczaju zasypiać we krwi mugolskich dziewic, obawiałem się, że możesz tego nie zaaprobować – dodał po sekundowej pauzie, z jedynie śladową ostrożnością, wynikającą z faktu, że wciąż jeszcze nie był pewien gdzie przebiegała przesunięta niedawno, śliska granica między słowami wywołującymi rozbawienie, a tymi, za które mógł otrzymać jedynie wywracające mu żołądek na drugą stronę nuty obrzydzenia; te same, jakie pobrzmiewały echem na łące pamięci, wciąż jeszcze czasami do niego powracając, gdy budził się w środku nocy, z włosami przyklejonymi do mokrego od lodowatego potu czoła.
Zerknął na niego z ukosa, dopiero teraz dostrzegając widniejący na jego twarzy uśmiech; jeszcze trochę niezręczny, zniekształcony przez spajające przerwaną tkankę szwy, ale zdecydowanie znajomy, roztapiający resztki trzymającej się go niepewności. – Jak już się jakiegoś dorobię, to na pewno cię do niego zaproszę – powiedział ciszej, tonem pozbawionym już nerwowości czy żartu, pozornie twierdząco, ale z jakimś niewypowiedzianym, ledwie dostrzegalnym pytaniem, kryjącym się między sylabami.
Słuchał go z zainteresowaniem, bezwiednie orientując się, że w którymś momencie przestał zauważać nieprzyjemną chropowatość wydobywającego się z poranionego gardła głosu, zamiast tego skupiając się na jego bliskim brzmieniu, mieszającym się z odgłosami znajdującego się na wyciągnięcie ręki lasu tak naturalnie, jakby to wszystko – upchnięta na tarasie łazienka, niemal niewyczuwalny już zapach rumianku, i brodata postać Jaimiego, beztrosko opowiadającego o odkrytych dla szerokiej (nawet jeżeli niewidocznej) publiczności kąpielach, stanowiło jeden, (nie)idealnie skomponowany obrazek. Tym razem to on się roześmiał, starając się brutalnie – i może nieco zbyt entuzjastycznie – zagłuszyć obrazy podsuwane przez jego własną, zdradliwą wyobraźnię, niezwykle skorą do przekształcenia zdań Bena na przemieszane ze wspomnieniami wizje. – I ty śmiesz mówić, że to my mamy dziwne zwyczaje – skwitował, unosząc wyżej brwi w wyrazie niedowierzania.
Zdziwienia nie wywołała za to doskonale znajoma reakcja Wrighta, polegająca na mało subtelnej próbie zanegowania własnych słów, bez względu na fakt, że zostały wypowiedziane zaledwie kilka minut wcześniej; w innych okolicznościach Percival może i by mu na to pozwolił – wiedział przecież doskonale, że Ben na ogół unikał werbalnego przyznawania się do posiadania wyższych uczuć bardziej panicznie niż nauki ortografii – ale pozbycie się resztek pielęgnowanych przez lata niedopowiedzeń było czymś, czego boleśnie wręcz potrzebował. Nie chciał już kłamać, uciekać ani udawać, nie mógł tego robić – dlatego nie przerwał ani na moment, całkowicie ignorując benjaminowe wtrącenia i milknąc dopiero, gdy wyrzucił z siebie już wszystko, co miał do powiedzenia.
Bardzo długo nie podnosił na niego spojrzenia, taplając się w milczeniu, które odpowiedziało mu po ostatnich słowach, ale gdy Jaimie się wreszcie odezwał – spokojnie, bez oburzenia, i (za co Percival był niesamowicie wdzięczny) bez prób wybicia mu szalonych postanowień z głowy – nie potrafił nie spojrzeć mu w oczy. To prawda, bał się – i dla odmiany zdecydował się do tego przyznać, zwyczajnie kiwając z potwierdzeniem głową. Nie starał się ukrywać już przed nim słabości, zamiast tego samemu wyciągając je na wierzch i rzucając pomiędzy nich; gdyby tylko Ben miał taką ochotę, mógłby bez trudu je wykorzystać i ostatecznie go zniszczyć – ale on wybrał inne rozwiązanie. – Raczej nie odsłonią się w obecności ministra, ale po tym wszystkim nie będą mieć już wątpliwości, że ich zdradziłem – odpowiedział, starając się brzmieć równie rzeczowo i praktycznie, ale nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że jego głos brzmiał dziwnie słabo, jakby docierał do łazienki z oddali. – A podejrzewam, że nie zostanie mi zbyt wielu przyjaciół – dodał, pozornie beztrosko, choć wypowiadał tym samym na głos kolejną z repertuaru odbierających mu oddech obaw; odkąd tylko podjął decyzję o wyrażeniu poparcia dla Longbottoma, nie mógł pozbyć się z głowy paskudnych wizji odwracających się od niego braci, rozczarowanego spojrzenia Lysandra, patrzącej z pogardą Ulli. Chociaż nigdy nie ubrałby tego w takie słowa, wstydliwe i żałosne, to bał się, że zwyczajnie zostanie sam – bez nazwiska, bez rodziny, bez zaufanych osób, i bez domu, do którego mógłby wrócić, gdy wszystko inne trafi szlag.
Wszystkie te wyobrażenia, nawet jeżeli ostatecznie nienazwane, bez trudu mieściły się w zapadającej w łazience ciszy, oplatając go coraz ciaśniej i grożąc pociągnięciem z powrotem w otchłań wypełnioną wątpliwościami – dopóki Ben nie rozproszył ich w ciągu sekundy, podchodząc bliżej i przeciągając przez głowę ciemny sweter; gest, pozbawiony zapowiedzi i kompletnie niespodziewany, wprawił Percivala w takie zdumienie, że prawie nie usłyszał następujących po nim słów, zbyt zajęty wpatrywaniem się w męski, obnażony nagle tors – z jednej strony zapamiętany tak dobrze, że mógłby bez trudu rozpoznać pod palcami poszczególne zakrzywienia mięśni, z drugiej – naznaczony mozaiką blizn, których nie znał, nowszych i starszych. Wpatrywał się w nie teraz bez słowa, nie zastanawiając się nad tym, czy nie wyglądał przy tym idiotycznie, z uwagą śledząc każdą wypaloną ogniem nierówność poparzeń, rozlany nieestetycznie tusz tatuaży, które wyryły się w jego umyśle jako posiadające zupełnie inną formę, wreszcie – podłużne, zaczerwienione, proste szramy, przebiegające po wewnętrznej części przedramion, przywodzące mu na myśl tylko jedno. Chciał zapytać – pierwsze z setki nasuwających mu na usta pytań zatańczyło na moment na końcu języka – ale przypomniał sobie inne słowa Bena, te wypowiedziane na łące pamięci; że istniały rzeczy, których powiedzieć mu nie mógł. I może wcale nie musiał wiedzieć; może nie o wiedzę tu chodziło, nie o rozważanie tego, co za nimi, a na wspólnym stawieniu czoła niepewnej przyszłości. Czy nie to właśnie mu proponował, wyrzucając z siebie zdania zaskakująco i wspaniale szczere?
Nawet nie wiedział, w którym momencie wstał, w ułamku sekundy znajdując się tuż przed Jaimiem; tak blisko, jak blisko nie był chyba od parszywej rozmowy po nowym roku, po której po raz ostatni zatrzasnął za sobą drzwi nokturnowej kawalerki, żeby już nigdy do niej nie wrócić. Oderwał spojrzenie od poznaczonego bliznami ciała, skupiając je znów na parze czekoladowych tęczówek, niemo przekazujących dokładnie to samo, co wypowiadały usta; pragnę, potrzebuję, kocham. Po prostu żyjmy.
Uśmiechnął się – tym razem bez niepewności, bez ostrożności, i bez skażonego wyrzutami sumienia filtra, za to z drobinkami rozbawienia, kryjącymi się pod kolejnymi warstwami przeplatanego nadzieją ciepła. – Tylko ty jesteś w stanie zaproponować plan, który ma ogromne szanse na zakończenie się rychłą, bolesną śmiercią, i sprawić, że zabrzmi jak świetny pomysł – powiedział, cicho – bo dzieliło ich tak niewiele powietrza, że nie było sensu podnosić głosu. Zawahał się tylko na jedno uderzenie serca, zanim podniósł dłoń, by następnie położyć ją na jego karku – obejmując szyję, dotykając ramienia, zapobiegawczo – po tej stronie, która nie nosiła świeżych obrażeń. Coś szarpnęło się gwałtownie w jego klatce piersiowej i brzuchu, gdy palcami dotknął wyraźnie zarysowanych kręgów, a za mostkiem rozlało się dziwne ciepło – ale nie oderwał ani na moment spojrzenia od jego oczu, ani go nie odpychając, ani nie przyciągając bliżej, starając się tym gestem zarówno podkreślić swoje kolejne słowa, jak i nie pozwolić, by uwaga Benjamina umknęła gdzieś indziej. – W porządku – powiedział, nieświadomie powtarzając swoje własne słowa z Weymouth – słowa, które przypieczętowały jego decyzję o opuszczeniu szeregów rycerzy. – To znaczy – tak, chcę. – Zamilkł na sekundę, ściągając brwi – ale po chwili jego twarz na powrót się wygładziła, przyjmując wyraz niewzruszonej niczym pewności. Zabawne – ale nagle świadomość, że w ogóle prosił go o czas na zastanowienie, wydała mu się niedorzeczna. – Porozmawiaj z kim musisz. Powiedz im, że… no, chyba powiedz im prawdę. I – Jaimie? – Wiedział, że nie lubił obietnic. On też ich nie znosił – a jednak czuł potrzebę do wypowiedzenia tej jednej. – Nie spieprzę tego tym razem.
Odległe, a jednocześnie donośne szczekanie, dotarło do niego jakby z innego świata. Nie poruszył się – ale zerwał kontakt wzrokowy, odruchowo spoglądając w stronę miejsca, gdzie – jak pamiętał – znajdowała się rzeka. On również uśmiechnął się szerzej, nie mając pojęcia, dlaczego czuje się, jakby nagle ktoś zdjął z jego klatki piersiowej potężny worek kamieni. – Przedstawisz mnie? – rzucił, powracając do beztroskiego tonu – choć między głoskami wciąż jeszcze dźwięczały miękkie nuty, niosące za sobą zupełnie inne uczucia.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

kuchnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach