kuchnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
zaopatrzenie
Równie prowizoryczna jak reszta domu, znajduje się na parterze, tuż pod łazienką - stąd podobna boczna ściana, właściwie nieosłonięta niczym oprócz zaklęć ochronnych, dzięki czemu pomieszczenie zawsze wypełnione jest słońcem. W kuchni nie znajduje się zbyt wiele przedmiotów, jest dość zagracona, wypełniona obtłuczonymi miskami, fajansowymi kubkami różnych rozmiarów - niektóre większe od kociołka - zasuszonymi ziołami i dziwnymi przedmiotami, które Benjamin znosi tu z całego domu. Okrągły stół - stworzony przez samego Jaimiego w niezwykle prostym stylu drewnianego rzeźbiarstwa - stoi na środku, otoczony kilkoma krzesłami, a każde pochodzi z innej parafii. Jasnozielony taboret, wygodny, ale zakurzony fotel z wysokim oparciem, rattanowe krzesełko: każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Kuchnię często wypełnia zapach bigosu oraz pieczonego mięsa i podpłomyków; w kącie pomieszczenia stoi koza, obok której można rozgrzać się siedząc na małych krzesełkach. Na wiszącej nad nimi szafce znajduje się dość biedny barek, wypełniony głównie ognistą i zapomnianymi, zwietrzałymi już skrzacimi winami.
Kuchnia
Równie prowizoryczna jak reszta domu, znajduje się na parterze, tuż pod łazienką - stąd podobna boczna ściana, właściwie nieosłonięta niczym oprócz zaklęć ochronnych, dzięki czemu pomieszczenie zawsze wypełnione jest słońcem. W kuchni nie znajduje się zbyt wiele przedmiotów, jest dość zagracona, wypełniona obtłuczonymi miskami, fajansowymi kubkami różnych rozmiarów - niektóre większe od kociołka - zasuszonymi ziołami i dziwnymi przedmiotami, które Benjamin znosi tu z całego domu. Okrągły stół - stworzony przez samego Jaimiego w niezwykle prostym stylu drewnianego rzeźbiarstwa - stoi na środku, otoczony kilkoma krzesłami, a każde pochodzi z innej parafii. Jasnozielony taboret, wygodny, ale zakurzony fotel z wysokim oparciem, rattanowe krzesełko: każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Kuchnię często wypełnia zapach bigosu oraz pieczonego mięsa i podpłomyków; w kącie pomieszczenia stoi koza, obok której można rozgrzać się siedząc na małych krzesełkach. Na wiszącej nad nimi szafce znajduje się dość biedny barek, wypełniony głównie ognistą i zapomnianymi, zwietrzałymi już skrzacimi winami.
Zmrużył oczy tak, jakby usilnie zastanawiał się nad tym, co też Percival plecie - i jak to odebrać. Kilka lat wcześniej zarechotałby radośnie na takie śmiałe bezczeszczenie sacrum, lubował się przecież w przesadzie i nie uznawał większych świętości, ale wiele zmieniło się od czasów tych beztroskich przytyków. Gdyby istniał w tym okrutnym wszechświecie samotnie, zapewne zareagowałby tak samo, lecz odkąd oddał swe zycie Zakonowi Feniksa, stał się częścią czegoś większego. Odpowiedzialny za to, co mówił i jak reagował. Krzaczaste brwi zbiegły się prawie w jedną linię, ale grymas ten nie utrzymał się długo na poranionej twarzy, wkrótce przegnany cichym parsknięciem. Wesołym, pozbawionym krytyki, dalekim jednak od żywiołowości, jaką okazywał podczas wspólnych wypraw. - Radzę ci wypowiadać się nieco rozważniej, gdy zapoznam cię z moimi przyjaciółmi - zasugerował prawie opiekuńczo, wyobrażając sobie minę Garretta, słyszącego podobny żart. Garrett. Nie, nie było go, zginął, zniknął, znalazł się w niebycie - w oczach Benjamina na moment zaigrał wilgotny smutek, ciągle zapominał o tym, że zostali sami; że ktoś, kto był dla niego wzorem, rozpłynął się w nicości. Percival mógł o tym wiedzieć, mógł pozostawać nieświadomy, ale Jaimie nie czuł się na siłach, by przywoływać imię rudowłosego w tej konwersacji.
Nie ciągnął też tematu zaproszenia, wbrew pozorom rozumiał, co właściwie Percy na siebie ściągnął tamtego festiwalowego wieczoru. Ba, miał wrażenie, że to on myśli więcej o konsekwencjach podjętej przez Notta decyzji niż on sam, ale dawno już zaprzestał uważania się za alfę i omegę. Wolał zamartwiać się w milczeniu, dyskretnie ukrywając rozplanowywanie alternatywnych wersji wydarzeń, w których ten dom - jakkolwiek dziwny, zagracony i niedokończony - mógł stać się przystanią także dla Percy'ego. Na krótko, na długo, na miesiąc, na podkradniętą losowi wieczność. Przyjąłby go tutaj samego, przyjąłby go z Inarą i dzieckiem; nie knuł egoistycznych planów, nie zaklinał rzeczywistości, dając się jej po prostu rozwinąć. Tak szeroko, jak tylko miało się to wydarzyć. To, co przed nimi, było zbyt zamglone, by wiedzieć cokolwiek ze stuprocentową pewnością.
Ponownie westchnął ciężko, tak, jak miał to w zwyczaju, gdy coś nie szło po jego myśli (albo gdy Percival wypowiadał jakieś szczególnie kretyńskie zdanie). - Jak coś, jesteś tutaj mile widziany - powiedział chwilę potem, rzeczowo, robiąc szeroki, zamaszysty gest dłonią, prawie strącając przy tym doniczkę z paprotką, lewitującą w przestrzeni ponad jego lewym ramieniem. - Nałożyłem od groma zaklęć ochronnych, zresztą, i tak mało kto się tutaj zapędza. Środek niczego. Dopiero niedawno się tu wprowadziłem. Właściwie...jesteś na razie jedynym, który wie o tym miejscu - wytłumaczył trochę kulawo, dopiero w trakcie wypowiadania tych słów rozumiejąc, że pomiędzy wierszami przemycił coś bardzo ważnego. Informację, jaką i tak wypowiedział za moment z całą dostępną głośnością, nie krępował się więc przesadnie. - No i zawsze będziesz mieć we mnie przyjaciela - dodał tym samym tonem, spokojnym, poważnym, na moment uśmiechając się nieco zawadiacko. - O ile na to zapracujesz - uściślił, nie chcąc wyjść na kogoś zbyt wielkodusznego, zapraszającego pod swój dach mordercę, zdrajcę oraz niedoszłego poplecznika Rycerzy Walpurgii, pachnącego jeszcze stęchlizną Śmiertelnego Nokturnu.
Doskonale rozumiał jego obawy - jeśli cokolwiek ich łączyło, to właśnie poczucie przynależności, głód posiadania kogoś wokół siebie. Szacunek dla rodziny, dla najbliższych, traktowanie siebie jako elementu większej całości, tak idealnie zgranej, że inna, samodzielna rzeczywistość zdawała się nie istnieć. Czy leżąc z nim na wilgotnej od wieczornej rosy trawie pojmował ogrom konsekwencji? Czy żałował? Czy chciał się wycofać? Wright spoglądał na Percivala ze spokojem i - co dziwiło go niezmiernie - bez najmniejszych wątpliwości. Zielone tęczówki błyszczały strachem, ale i pewnością; determinacją skazańca, nie wciąganego na szubienicę, a wkraczającego tam z wysoko uniesionym czołem. Może właśnie ta pewność sprawiła, że z taką łatwością wyrzucał z siebie tak trudne słowa, wydające się zawstydzająco błahe w porównaniu z ich prawdziwym skomplikowaniem. One także dopasowywały się do czegoś większego, po cichu zajmując miejsca utraconych elementów, zagubionych części lub tych dawno tracących barwy. Mogli zbudować nowy obraz, razem, tym razem nie korzystając z narzuconych odgórnie puzzli - sami decydowali o tym, kim chcą być.
I za co przyjdzie im zginąć. Benjamin uważał to za naprawdę optymistyczne, dlatego też tak szczerze dzielił się z przyjacielem wizją ich chwiejnej przyszłości. Bez rozczarowań i obietnic; miała być szorstka i ciepła, jak ich spieczona słońcem skóra podczas najdłuższego dnia w roku, gdy wygrzewali się leniwie nad strumieniem. W pewien sposób Nottowi udało się cofnąć czas, przenieść ich tam, gdzie po raz ostatni byli prawdziwie szczęśliwi - na sekundę, w momencie, gdy Percival podniósł się, zrównując się z nim wzrostem, Jaimie na nowo poczuł tamten dreszcz podekscytowania przygodą i jednoczesny ciepły powiew bezpieczeństwa. Już nie bał się obrzydzenia, pogardy do blizn; reakcji na to, co mu zaprezentował - i co Zakon Feniksa odrysował na jego ciele, mogącym wzbudzić w tej chwili jedynie żal lub litość. Nie odnalazł tych emocji w ciemnozielonych oczach Percy'go - znalazł tam za to coś zupełnie innego, coś, co sprawiło, że odetchnął z ulgą, owiewając usta bruneta rumiankowo-alkoholowym oddechem.
- Zawsze miałem do tego talent - stwierdził, mrużąc nieco oczy: to on spychał Percivala na manowce, nakłaniając do łamania szkolnego regulaminu na setki różnych sposobów. Świadomość tego, kiedy należało się wycofać, przyszła z czasem, na bezdrożach Peru, lecz do tego etapu ich znajomości nie musiał wracać. Nie dzisiaj, nie teraz, gdy ciepłe promienie zachodzącego słońca grzały go w odsłonięte plecy a równie gorąca dłoń Notta spoczywała na jego karku. W geście tak prostym i tak należącym do nich, że Ben automatycznie poczuł, że się rozluźnia, że w końcu przestaje wstrzymywać oddech i akceptuje to, co miało niedługo nadejść.
Zaśmiał się cicho, prawie drapiąc przy tym krzaczastą brodą jej elegancką wersję, zdobiącą wypielęgnowaną twarz szlachcica. - Oczywiście, że powiem im prawdę. Nie umiem kłamać - objaśnił oczywistość; jedyne, co zamierzał ukrywać, a co wydawało mu się naturalne, to aurę dzielonych we dwoje dni. Wspomnienia należały tylko do nich, teraz kiełkujące powoli na spopielonej ziemi. Kto wie, może z popiołów mostów, które za sobą spalili, będą mogli stworzyć coś zupełnie innego, nowego, lepszego. Czasem całkowite zniszczenie przynosiło ulgę, dawało solidniejszy fundament pod jeszcze bardziej spektakularną architekturę planów - może. Na razie nie sięgał myślami tak daleko. Dalej się uśmiechał, poruszony kolejnym werbalnym dotykiem. Jaimie przepalało go ostrym, lecz przyjemnym prądem. Zmrużył oczy, nie musząc mówić nic więcej. Rozumiał. I nie potrzebował tych zapewnień, zaufał mu już po raz kolejnym, tym razem całkowicie pewien, że będzie to ostatni raz. Niezależnie od wyniku - choć tu obstawiał zaskakujące zwycięstwo wiary w jasną i zarazem skomplikowaną część Percivala.
Plusk wody, poprzedzony szczekaniem psa, wcale nie wytrącił go z tej spokojnej, przyjemnej równowagi. Przyglądał się twarzy Notta, oddychając powoli i głęboko. Zapewne pozostało im mniej czasu, niż mogłoby się wydawać - nie musieli się jednak mimo wszystko śpieszyć, nie mieli do czego. Na końcu czaiła się mroczna niewiadoma, omijana w tej chwili myślami. - Jeśli wyczuje innego psa, pewnie rozszarpie ci nogawki spodni na kawałki - ostrzegł lojalnie, po czym, bez żadnego ostrzeżenia, wyminął Percivala i ruszył biegiem w stronę drzwi. - Kto ostatni na brzegu ten zatęchły gumochłon i przegrany z klubu pojedynków! - krzyknął jeszcze przez ramię, w gryfońskim stylu gwarantując sobie przewagę. Stopy zadudniły o podest schodów a Wright nie mógł powstrzymać krótkiego wybuchu śmiechu; radosnego, beztroskiego; ukradł dziś losowi więcej niż mogłoby się komukolwiek wydawać - a te nienależące do niego sekundy szczęścia zamierzał odtwarzać w
nieskończoność, zwłaszcza w momencie, w którym znajdzie się naprawdę blisko końca.
| ztx2
Nie ciągnął też tematu zaproszenia, wbrew pozorom rozumiał, co właściwie Percy na siebie ściągnął tamtego festiwalowego wieczoru. Ba, miał wrażenie, że to on myśli więcej o konsekwencjach podjętej przez Notta decyzji niż on sam, ale dawno już zaprzestał uważania się za alfę i omegę. Wolał zamartwiać się w milczeniu, dyskretnie ukrywając rozplanowywanie alternatywnych wersji wydarzeń, w których ten dom - jakkolwiek dziwny, zagracony i niedokończony - mógł stać się przystanią także dla Percy'ego. Na krótko, na długo, na miesiąc, na podkradniętą losowi wieczność. Przyjąłby go tutaj samego, przyjąłby go z Inarą i dzieckiem; nie knuł egoistycznych planów, nie zaklinał rzeczywistości, dając się jej po prostu rozwinąć. Tak szeroko, jak tylko miało się to wydarzyć. To, co przed nimi, było zbyt zamglone, by wiedzieć cokolwiek ze stuprocentową pewnością.
Ponownie westchnął ciężko, tak, jak miał to w zwyczaju, gdy coś nie szło po jego myśli (albo gdy Percival wypowiadał jakieś szczególnie kretyńskie zdanie). - Jak coś, jesteś tutaj mile widziany - powiedział chwilę potem, rzeczowo, robiąc szeroki, zamaszysty gest dłonią, prawie strącając przy tym doniczkę z paprotką, lewitującą w przestrzeni ponad jego lewym ramieniem. - Nałożyłem od groma zaklęć ochronnych, zresztą, i tak mało kto się tutaj zapędza. Środek niczego. Dopiero niedawno się tu wprowadziłem. Właściwie...jesteś na razie jedynym, który wie o tym miejscu - wytłumaczył trochę kulawo, dopiero w trakcie wypowiadania tych słów rozumiejąc, że pomiędzy wierszami przemycił coś bardzo ważnego. Informację, jaką i tak wypowiedział za moment z całą dostępną głośnością, nie krępował się więc przesadnie. - No i zawsze będziesz mieć we mnie przyjaciela - dodał tym samym tonem, spokojnym, poważnym, na moment uśmiechając się nieco zawadiacko. - O ile na to zapracujesz - uściślił, nie chcąc wyjść na kogoś zbyt wielkodusznego, zapraszającego pod swój dach mordercę, zdrajcę oraz niedoszłego poplecznika Rycerzy Walpurgii, pachnącego jeszcze stęchlizną Śmiertelnego Nokturnu.
Doskonale rozumiał jego obawy - jeśli cokolwiek ich łączyło, to właśnie poczucie przynależności, głód posiadania kogoś wokół siebie. Szacunek dla rodziny, dla najbliższych, traktowanie siebie jako elementu większej całości, tak idealnie zgranej, że inna, samodzielna rzeczywistość zdawała się nie istnieć. Czy leżąc z nim na wilgotnej od wieczornej rosy trawie pojmował ogrom konsekwencji? Czy żałował? Czy chciał się wycofać? Wright spoglądał na Percivala ze spokojem i - co dziwiło go niezmiernie - bez najmniejszych wątpliwości. Zielone tęczówki błyszczały strachem, ale i pewnością; determinacją skazańca, nie wciąganego na szubienicę, a wkraczającego tam z wysoko uniesionym czołem. Może właśnie ta pewność sprawiła, że z taką łatwością wyrzucał z siebie tak trudne słowa, wydające się zawstydzająco błahe w porównaniu z ich prawdziwym skomplikowaniem. One także dopasowywały się do czegoś większego, po cichu zajmując miejsca utraconych elementów, zagubionych części lub tych dawno tracących barwy. Mogli zbudować nowy obraz, razem, tym razem nie korzystając z narzuconych odgórnie puzzli - sami decydowali o tym, kim chcą być.
I za co przyjdzie im zginąć. Benjamin uważał to za naprawdę optymistyczne, dlatego też tak szczerze dzielił się z przyjacielem wizją ich chwiejnej przyszłości. Bez rozczarowań i obietnic; miała być szorstka i ciepła, jak ich spieczona słońcem skóra podczas najdłuższego dnia w roku, gdy wygrzewali się leniwie nad strumieniem. W pewien sposób Nottowi udało się cofnąć czas, przenieść ich tam, gdzie po raz ostatni byli prawdziwie szczęśliwi - na sekundę, w momencie, gdy Percival podniósł się, zrównując się z nim wzrostem, Jaimie na nowo poczuł tamten dreszcz podekscytowania przygodą i jednoczesny ciepły powiew bezpieczeństwa. Już nie bał się obrzydzenia, pogardy do blizn; reakcji na to, co mu zaprezentował - i co Zakon Feniksa odrysował na jego ciele, mogącym wzbudzić w tej chwili jedynie żal lub litość. Nie odnalazł tych emocji w ciemnozielonych oczach Percy'go - znalazł tam za to coś zupełnie innego, coś, co sprawiło, że odetchnął z ulgą, owiewając usta bruneta rumiankowo-alkoholowym oddechem.
- Zawsze miałem do tego talent - stwierdził, mrużąc nieco oczy: to on spychał Percivala na manowce, nakłaniając do łamania szkolnego regulaminu na setki różnych sposobów. Świadomość tego, kiedy należało się wycofać, przyszła z czasem, na bezdrożach Peru, lecz do tego etapu ich znajomości nie musiał wracać. Nie dzisiaj, nie teraz, gdy ciepłe promienie zachodzącego słońca grzały go w odsłonięte plecy a równie gorąca dłoń Notta spoczywała na jego karku. W geście tak prostym i tak należącym do nich, że Ben automatycznie poczuł, że się rozluźnia, że w końcu przestaje wstrzymywać oddech i akceptuje to, co miało niedługo nadejść.
Zaśmiał się cicho, prawie drapiąc przy tym krzaczastą brodą jej elegancką wersję, zdobiącą wypielęgnowaną twarz szlachcica. - Oczywiście, że powiem im prawdę. Nie umiem kłamać - objaśnił oczywistość; jedyne, co zamierzał ukrywać, a co wydawało mu się naturalne, to aurę dzielonych we dwoje dni. Wspomnienia należały tylko do nich, teraz kiełkujące powoli na spopielonej ziemi. Kto wie, może z popiołów mostów, które za sobą spalili, będą mogli stworzyć coś zupełnie innego, nowego, lepszego. Czasem całkowite zniszczenie przynosiło ulgę, dawało solidniejszy fundament pod jeszcze bardziej spektakularną architekturę planów - może. Na razie nie sięgał myślami tak daleko. Dalej się uśmiechał, poruszony kolejnym werbalnym dotykiem. Jaimie przepalało go ostrym, lecz przyjemnym prądem. Zmrużył oczy, nie musząc mówić nic więcej. Rozumiał. I nie potrzebował tych zapewnień, zaufał mu już po raz kolejnym, tym razem całkowicie pewien, że będzie to ostatni raz. Niezależnie od wyniku - choć tu obstawiał zaskakujące zwycięstwo wiary w jasną i zarazem skomplikowaną część Percivala.
Plusk wody, poprzedzony szczekaniem psa, wcale nie wytrącił go z tej spokojnej, przyjemnej równowagi. Przyglądał się twarzy Notta, oddychając powoli i głęboko. Zapewne pozostało im mniej czasu, niż mogłoby się wydawać - nie musieli się jednak mimo wszystko śpieszyć, nie mieli do czego. Na końcu czaiła się mroczna niewiadoma, omijana w tej chwili myślami. - Jeśli wyczuje innego psa, pewnie rozszarpie ci nogawki spodni na kawałki - ostrzegł lojalnie, po czym, bez żadnego ostrzeżenia, wyminął Percivala i ruszył biegiem w stronę drzwi. - Kto ostatni na brzegu ten zatęchły gumochłon i przegrany z klubu pojedynków! - krzyknął jeszcze przez ramię, w gryfońskim stylu gwarantując sobie przewagę. Stopy zadudniły o podest schodów a Wright nie mógł powstrzymać krótkiego wybuchu śmiechu; radosnego, beztroskiego; ukradł dziś losowi więcej niż mogłoby się komukolwiek wydawać - a te nienależące do niego sekundy szczęścia zamierzał odtwarzać w
nieskończoność, zwłaszcza w momencie, w którym znajdzie się naprawdę blisko końca.
| ztx2
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 12 marca
Miał już tego dość.
Ciągłego trzepotu małych skrzydełek, irytującego brzęczenia, sprawiającego, że cierpły mu zęby, złośliwych pisknięć – przysiągłby, że te małe, wkurwiające potwory mamroczą pod noskami wulgarne obelgi pod jego adresem – a przede wszystkim czarnej chmary oblepiającej wszystko, co zamierzał z radością zjeść po dniu pełnym pracy.
Początkowo myślał, że to chwilowa anomalia; że zbyt zmęczony zapomniał po prostu o schowaniu jabłka albo magicznej gruszki, a te odwdzięczyły mu się przyciągającym robactwo gniciem. Później winą obarczał Kudłacza, który niezdrowo upodobał sobie kawałki owocowego ciasta, kradnąc je ze stołu, by później zakopać je w bezpiecznym miejscu: najlepiej za kanapą, pod wełnianym dywanem albo w szafie z ich ubraniami, gdzieś pomiędzy swetrem a jedynymi, eleganckimi spodniami. Poszukiwania jednak zdały się na nic, a liczba bahanek owocówek rozrastała się do takich rozmiarów, że wzbudzała obrzydzenie nawet w kimś tak przywykłym do lepkiego nieporządku, jak Benjamin. Znosił te niewygody ze stoickim spokojem, głównie dlatego, że wraz z Percivalem spędzali większość czasu w rezerwacie, lecz gdy i tam zaczęły zalęgać się te pomioty czarnoksiężników, Wright postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
Tego popołudnia opuścił swój gabinet w Peak District wcześniej, wracając do chatki samotnie. Planował pozbyć się problemu potajemnie, niczym bohater, by Blake mógł docenić troskę o domowe ognisko – i nie obserwować dziesiątek nieudanych, żałosnych prób. Tak, to był sensowny pomysł, przynajmniej w teorii, bowiem po drugiej godzinie biegania za co większymi okazami z gazetą, różdżką, a nawet, w przypływie rozpaczy, z siekierą, Ben zasiadł ciężko przy stole w kuchni, kryjąc twarz w dłoniach – by nie widzieć rozweselonych bieganiną bahanek, na pewno wystawiających języki podczas obsiadania rozhuśtanej lampy.
Musiał sobie jakoś z tym poradzić – i zdesperowany postanowił sięgnąć po rozwiązanie ostateczne, skryte do tej pory w skórzanej torbie przyniesionej z Peak District. Haniebna, ostateczna droga ewakuacji z tego robaczywego wariatkowa.
Nie czytał Czarownicy od czasów, gdy często pojawiał się w rubryce towarzyskiej, a z upływem lat wątła sympatia do tego pisma, często przeinaczającego historie o brutalnym Wrightcie, zupełnie zniknęła, zmieniając się w pewną urazę. To było w końcu pismo dla bab – ale kto lepiej od czarownic mógł znać się na tych wszystkich domowych zadaniach, porządkach i innych nudziarskich zadaniach? Wright z ciężkim sercem oparł się wygodniej o kuchenne krzesło i rozłożył przed sobą gazetę, chowając się przed złośliwymi bahankami za płachtą gęsto zadrukowanego tekstu. Mimowolnie przejrzał rubrykę plotkarską, a później – stracił poczucie czasu, gdy pochłonęły go astrologiczne przepowiednie magicznych znaków zodiaku. Zwłaszcza Gryfów oraz miłości pomiędzy przedstawicielami tego dumnego, gwiezdnego rodu. Zaczytał się w te tajemne porady tak głęboko, że nie usłyszał skrzypnięcia drzwi wejściowych; z czarownicowego transu obudził go dopiero psi harmider oraz trzask kuchennej podłogi, świadczący o tym, że czas na samodzielne zajęcie się problemem bahanek, wzbudzając podziw pewnego gryfa, bezpowrotnie minął.
- Yyy – wyrzucił z siebie, w przesadnej panice kładąc na stole egzemplarz kobiecej gazetki, tak, jakby pergamin nagle zaczął go parzyć. – Percy. Wróciłeś – dodał równie bezsensownie, zażenowany przyłapaniem na zaczytywaniu się w jakichś bzdetach, ale jednocześnie nie mogący powstrzymać lekkiego uśmiechu. Powinien przywyknąć do stałej obecności Blake’a w swoim życiu i ich domu, ale ciągle ten fakt wywoływał w nim dreszcz radości, niedowierzania i trudnego do opisania ciepła. – Ja, hm. Szukałem sposobu na te bahanki, oczywiście – wyjaśnił w końcu, ponownie sięgając ponad położoną na stole siekierą po [i}Czarownicę[/i]. Zwinął gazetę na pół, by ukryć jakiegoś szczerzącego zęby arystokratę, mającego być najprzystojniejszym kawalerem do wzięcia – lepiej nie przyciągać oczu Percivala do takich treści – po czym wskazał na wąski pasek artykułu o zwalczaniu bahanek. – No i chciałem to zrobić sam, ale może razem pójdzie nam szybciej… - zaproponował, nie chcąc się przyznać do ambitnych prób zaimponowania przyjacielowi samodzielną walką z zawziętym przeciwnikiem, atakujących ich oazę spokoju.
Miał już tego dość.
Ciągłego trzepotu małych skrzydełek, irytującego brzęczenia, sprawiającego, że cierpły mu zęby, złośliwych pisknięć – przysiągłby, że te małe, wkurwiające potwory mamroczą pod noskami wulgarne obelgi pod jego adresem – a przede wszystkim czarnej chmary oblepiającej wszystko, co zamierzał z radością zjeść po dniu pełnym pracy.
Początkowo myślał, że to chwilowa anomalia; że zbyt zmęczony zapomniał po prostu o schowaniu jabłka albo magicznej gruszki, a te odwdzięczyły mu się przyciągającym robactwo gniciem. Później winą obarczał Kudłacza, który niezdrowo upodobał sobie kawałki owocowego ciasta, kradnąc je ze stołu, by później zakopać je w bezpiecznym miejscu: najlepiej za kanapą, pod wełnianym dywanem albo w szafie z ich ubraniami, gdzieś pomiędzy swetrem a jedynymi, eleganckimi spodniami. Poszukiwania jednak zdały się na nic, a liczba bahanek owocówek rozrastała się do takich rozmiarów, że wzbudzała obrzydzenie nawet w kimś tak przywykłym do lepkiego nieporządku, jak Benjamin. Znosił te niewygody ze stoickim spokojem, głównie dlatego, że wraz z Percivalem spędzali większość czasu w rezerwacie, lecz gdy i tam zaczęły zalęgać się te pomioty czarnoksiężników, Wright postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
Tego popołudnia opuścił swój gabinet w Peak District wcześniej, wracając do chatki samotnie. Planował pozbyć się problemu potajemnie, niczym bohater, by Blake mógł docenić troskę o domowe ognisko – i nie obserwować dziesiątek nieudanych, żałosnych prób. Tak, to był sensowny pomysł, przynajmniej w teorii, bowiem po drugiej godzinie biegania za co większymi okazami z gazetą, różdżką, a nawet, w przypływie rozpaczy, z siekierą, Ben zasiadł ciężko przy stole w kuchni, kryjąc twarz w dłoniach – by nie widzieć rozweselonych bieganiną bahanek, na pewno wystawiających języki podczas obsiadania rozhuśtanej lampy.
Musiał sobie jakoś z tym poradzić – i zdesperowany postanowił sięgnąć po rozwiązanie ostateczne, skryte do tej pory w skórzanej torbie przyniesionej z Peak District. Haniebna, ostateczna droga ewakuacji z tego robaczywego wariatkowa.
Nie czytał Czarownicy od czasów, gdy często pojawiał się w rubryce towarzyskiej, a z upływem lat wątła sympatia do tego pisma, często przeinaczającego historie o brutalnym Wrightcie, zupełnie zniknęła, zmieniając się w pewną urazę. To było w końcu pismo dla bab – ale kto lepiej od czarownic mógł znać się na tych wszystkich domowych zadaniach, porządkach i innych nudziarskich zadaniach? Wright z ciężkim sercem oparł się wygodniej o kuchenne krzesło i rozłożył przed sobą gazetę, chowając się przed złośliwymi bahankami za płachtą gęsto zadrukowanego tekstu. Mimowolnie przejrzał rubrykę plotkarską, a później – stracił poczucie czasu, gdy pochłonęły go astrologiczne przepowiednie magicznych znaków zodiaku. Zwłaszcza Gryfów oraz miłości pomiędzy przedstawicielami tego dumnego, gwiezdnego rodu. Zaczytał się w te tajemne porady tak głęboko, że nie usłyszał skrzypnięcia drzwi wejściowych; z czarownicowego transu obudził go dopiero psi harmider oraz trzask kuchennej podłogi, świadczący o tym, że czas na samodzielne zajęcie się problemem bahanek, wzbudzając podziw pewnego gryfa, bezpowrotnie minął.
- Yyy – wyrzucił z siebie, w przesadnej panice kładąc na stole egzemplarz kobiecej gazetki, tak, jakby pergamin nagle zaczął go parzyć. – Percy. Wróciłeś – dodał równie bezsensownie, zażenowany przyłapaniem na zaczytywaniu się w jakichś bzdetach, ale jednocześnie nie mogący powstrzymać lekkiego uśmiechu. Powinien przywyknąć do stałej obecności Blake’a w swoim życiu i ich domu, ale ciągle ten fakt wywoływał w nim dreszcz radości, niedowierzania i trudnego do opisania ciepła. – Ja, hm. Szukałem sposobu na te bahanki, oczywiście – wyjaśnił w końcu, ponownie sięgając ponad położoną na stole siekierą po [i}Czarownicę[/i]. Zwinął gazetę na pół, by ukryć jakiegoś szczerzącego zęby arystokratę, mającego być najprzystojniejszym kawalerem do wzięcia – lepiej nie przyciągać oczu Percivala do takich treści – po czym wskazał na wąski pasek artykułu o zwalczaniu bahanek. – No i chciałem to zrobić sam, ale może razem pójdzie nam szybciej… - zaproponował, nie chcąc się przyznać do ambitnych prób zaimponowania przyjacielowi samodzielną walką z zawziętym przeciwnikiem, atakujących ich oazę spokoju.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To zdecydowanie nie był dobry dzień.
Parszywy humor towarzyszył Percivalowi już od samego rana, gdy obudził się zbyt wcześnie, wyrwany z płytkiego snu przez lepkie macki kolejnego koszmaru, ciągnącego się za nim jak gnijący oddech dementora jeszcze przez kilka godzin po opuszczeniu sypialni. Śnienie paskudnych wspomnień, powykrzywianych i pomieszanych ze sobą, wciąż mu się zdarzało, choć ostatnio – coraz rzadziej; odkąd zaczął w pełni pojmować sposób działania oklumencji, a ćwiczenia przychodziły mu łatwiej, przez większość nocy jego umysł pozostawał bezpiecznie zamknięty i cichy. Wyjątek stanowiły dni takie, jak ten: gdy mimo spędzenia kilku godzin na pozornym odpoczynku, wstawał z łóżka bardziej zmęczony i nerwowy, niż wtedy, gdy się do niego kładł. Ten stan rzeczy miał w dużej mierze związek z nowymi lokatorami, którzy od kilku dni w coraz większej ilości nawiedzali ich dom, wypełniając go nieustającym, drażniącym i budzącym irytację brzęczeniem, rozlegającym się nienaturalnie głośno wewnątrz jego ucha dokładnie w momencie, w którym już-już miał odpłynąć w senną nicość. Bahanki owocówki były – z tego, co udało mu się zasłyszeć od innych smokologów w rezerwacie, a także od Betty, starszej czarownicy zajmującej się administracją – problemem powszechnym, oraz niezwykle trudnym do rozwiązania: chociaż dzielący się swoimi doświadczeniami nad poranną kawą pracownicy wymieniali się dziesiątkami domowych, rzekomo sprawdzonych sposobów, póki co żaden zdawał się nie działać. Sam Percival łapał się na tym, że – zmęczony własną frustracją – zaczął spędzać więcej czasu w rezerwacie, ale gdy pewnego dnia wszedł do pomieszczenia socjalnego i został przywitany przez czarną chmarę szkodników, zaczął tracić cierpliwość.
Wywołane chronicznym niewyspaniem rozkojarzenie również nie pomogło mu w dotrwaniu do popołudnia, poskutkowało za to nabawieniem się niezbyt groźnego, ale denerwującego oparzenia na lewym boku; z kolei apogeum złego nastroju nastąpiło, kiedy wrócił z długiego obchodu po wzgórzach Peak District, tylko po to, żeby zorientować się, że Ben opuścił rezerwat dawno temu. Nie było to nic nadzwyczajnego, różnice w rozkładzie obowiązków często sprawiały, że pojawiali się i opuszczali tereny Greengrassów o różnych porach, ale konieczność samotnego powrotu do Sennen zadziałała na niego jak kolejne ugryzienie rozzłoszczonej bahanki. Kiedy więc wreszcie przestąpił próg domu, powitany radośnie przez trzy stęsknione czworonogi, z których każdy okazywał swój entuzjazm nieco inaczej – nad jego głową brakowało jedynie gradowej chmury.
Skierował swoje kroki do kuchni prawie instynktownie, jakimś niewyjaśnionym sposobem wiedząc, że właśnie tam znajdzie Jaimiego. I rzeczywiście: Wright siedział rozłożony na ulubionym krześle, trzymając w rękach gazetę, którą niemal natychmiast odrzucił, przywołując w umyśle Percivala jakieś odległe skojarzenie z nastolatkiem przyłapanym na przeglądaniu sercowych porad. Uniósł wyżej brwi. – Przeszkodziłem ci w czymś? – zapytał, częściowo wciąż poirytowany, częściowo rozbawiony. Chociaż swędzące rozdrażnienie nadal powodowało, że miał ochotę cisnąć w kogoś Drętwotą, to widok malującego się na ustach Bena uśmiechu, w połączeniu ze znajomym zapachem kuchni (nawet znajdującej się pod bahankową okupacją), zmusił jego mięśnie do rozluźnienia. Podszedł do mężczyzny, zatrzymując się za jego plecami i w naturalnym odruchu opierając dłonie o jego barki, żeby nachylić się tuż nad jego ramieniem i musnąć ustami fragment skóry w zagłębieniu między szyją, a obojczykiem. Pozostał w tej pozycji przez chwilę, wdychając jego zapach i emanujące od niego ciepło, i dopiero później podniósł spojrzenie, zatrzymując je na wzgardzonej gazecie i wyłapując tłusty, wieńczący górę strony tytuł. – Czytasz Czarownicę? Daj spokój, żaden z nas nie dostanie już nominacji za najbardziej czarujący uśmiech. Dni naszej chwały minęły – powiedział cicho, wieńcząc swoje słowa teatralnym westchnięciem. Wyprostował się, robiąc krok do tyłu i słuchając odpowiedzi Bena. – Ach – skwitował, zerkając na wskazaną kolumnę z lekkim powątpiewaniem; niezbyt ufał złotym poradom z poczytnych pisemek, odkąd natknął się raz na idiotyczny artykuł o tym, jakoby z jaja salamandry trzymanego w ogniu przez dwie pełnie księżyca mógł wykluć się chiński ogniomiot. – I co, piszą coś ciekawego? – zapytał, podchodząc do zlewu i wyciągając czystą szklankę z zawieszonej nad nim szafki (a w międzyczasie wolną dłonią odganiając od siebie chmarę czarnych muszek). Nalał sobie wody, pilnując, by nie utopił się w niej żaden złośliwy owad, po czym wrócił do Jaimiego, przysiadając na krawędzi blatu. – No jasne, że pójdzie. Dlaczego na mnie nie zaczekałeś? – zapytał, przyglądając się przyjacielowi z ukosa i upijając łyk chłodnej wody. Odstawił szklankę na stół. – I co właściwie robiłeś z tą siekierą, planowałeś porąbać dom na kawałki? Niezła myśl, ale obawiam się, że bahanki i tak by przetrwały – dodał, dopiero teraz zatrzymując wzrok na połyskującym złowrogo ostrzu.
Parszywy humor towarzyszył Percivalowi już od samego rana, gdy obudził się zbyt wcześnie, wyrwany z płytkiego snu przez lepkie macki kolejnego koszmaru, ciągnącego się za nim jak gnijący oddech dementora jeszcze przez kilka godzin po opuszczeniu sypialni. Śnienie paskudnych wspomnień, powykrzywianych i pomieszanych ze sobą, wciąż mu się zdarzało, choć ostatnio – coraz rzadziej; odkąd zaczął w pełni pojmować sposób działania oklumencji, a ćwiczenia przychodziły mu łatwiej, przez większość nocy jego umysł pozostawał bezpiecznie zamknięty i cichy. Wyjątek stanowiły dni takie, jak ten: gdy mimo spędzenia kilku godzin na pozornym odpoczynku, wstawał z łóżka bardziej zmęczony i nerwowy, niż wtedy, gdy się do niego kładł. Ten stan rzeczy miał w dużej mierze związek z nowymi lokatorami, którzy od kilku dni w coraz większej ilości nawiedzali ich dom, wypełniając go nieustającym, drażniącym i budzącym irytację brzęczeniem, rozlegającym się nienaturalnie głośno wewnątrz jego ucha dokładnie w momencie, w którym już-już miał odpłynąć w senną nicość. Bahanki owocówki były – z tego, co udało mu się zasłyszeć od innych smokologów w rezerwacie, a także od Betty, starszej czarownicy zajmującej się administracją – problemem powszechnym, oraz niezwykle trudnym do rozwiązania: chociaż dzielący się swoimi doświadczeniami nad poranną kawą pracownicy wymieniali się dziesiątkami domowych, rzekomo sprawdzonych sposobów, póki co żaden zdawał się nie działać. Sam Percival łapał się na tym, że – zmęczony własną frustracją – zaczął spędzać więcej czasu w rezerwacie, ale gdy pewnego dnia wszedł do pomieszczenia socjalnego i został przywitany przez czarną chmarę szkodników, zaczął tracić cierpliwość.
Wywołane chronicznym niewyspaniem rozkojarzenie również nie pomogło mu w dotrwaniu do popołudnia, poskutkowało za to nabawieniem się niezbyt groźnego, ale denerwującego oparzenia na lewym boku; z kolei apogeum złego nastroju nastąpiło, kiedy wrócił z długiego obchodu po wzgórzach Peak District, tylko po to, żeby zorientować się, że Ben opuścił rezerwat dawno temu. Nie było to nic nadzwyczajnego, różnice w rozkładzie obowiązków często sprawiały, że pojawiali się i opuszczali tereny Greengrassów o różnych porach, ale konieczność samotnego powrotu do Sennen zadziałała na niego jak kolejne ugryzienie rozzłoszczonej bahanki. Kiedy więc wreszcie przestąpił próg domu, powitany radośnie przez trzy stęsknione czworonogi, z których każdy okazywał swój entuzjazm nieco inaczej – nad jego głową brakowało jedynie gradowej chmury.
Skierował swoje kroki do kuchni prawie instynktownie, jakimś niewyjaśnionym sposobem wiedząc, że właśnie tam znajdzie Jaimiego. I rzeczywiście: Wright siedział rozłożony na ulubionym krześle, trzymając w rękach gazetę, którą niemal natychmiast odrzucił, przywołując w umyśle Percivala jakieś odległe skojarzenie z nastolatkiem przyłapanym na przeglądaniu sercowych porad. Uniósł wyżej brwi. – Przeszkodziłem ci w czymś? – zapytał, częściowo wciąż poirytowany, częściowo rozbawiony. Chociaż swędzące rozdrażnienie nadal powodowało, że miał ochotę cisnąć w kogoś Drętwotą, to widok malującego się na ustach Bena uśmiechu, w połączeniu ze znajomym zapachem kuchni (nawet znajdującej się pod bahankową okupacją), zmusił jego mięśnie do rozluźnienia. Podszedł do mężczyzny, zatrzymując się za jego plecami i w naturalnym odruchu opierając dłonie o jego barki, żeby nachylić się tuż nad jego ramieniem i musnąć ustami fragment skóry w zagłębieniu między szyją, a obojczykiem. Pozostał w tej pozycji przez chwilę, wdychając jego zapach i emanujące od niego ciepło, i dopiero później podniósł spojrzenie, zatrzymując je na wzgardzonej gazecie i wyłapując tłusty, wieńczący górę strony tytuł. – Czytasz Czarownicę? Daj spokój, żaden z nas nie dostanie już nominacji za najbardziej czarujący uśmiech. Dni naszej chwały minęły – powiedział cicho, wieńcząc swoje słowa teatralnym westchnięciem. Wyprostował się, robiąc krok do tyłu i słuchając odpowiedzi Bena. – Ach – skwitował, zerkając na wskazaną kolumnę z lekkim powątpiewaniem; niezbyt ufał złotym poradom z poczytnych pisemek, odkąd natknął się raz na idiotyczny artykuł o tym, jakoby z jaja salamandry trzymanego w ogniu przez dwie pełnie księżyca mógł wykluć się chiński ogniomiot. – I co, piszą coś ciekawego? – zapytał, podchodząc do zlewu i wyciągając czystą szklankę z zawieszonej nad nim szafki (a w międzyczasie wolną dłonią odganiając od siebie chmarę czarnych muszek). Nalał sobie wody, pilnując, by nie utopił się w niej żaden złośliwy owad, po czym wrócił do Jaimiego, przysiadając na krawędzi blatu. – No jasne, że pójdzie. Dlaczego na mnie nie zaczekałeś? – zapytał, przyglądając się przyjacielowi z ukosa i upijając łyk chłodnej wody. Odstawił szklankę na stół. – I co właściwie robiłeś z tą siekierą, planowałeś porąbać dom na kawałki? Niezła myśl, ale obawiam się, że bahanki i tak by przetrwały – dodał, dopiero teraz zatrzymując wzrok na połyskującym złowrogo ostrzu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Przypuszczał, że Percival zostanie tego paskudnego, bardziej ponuro jesiennego niż radośnie wiosennego popołudnia dłużej w pracy – oczywiście nie maczał palców w skazywaniu pracownika rezerwatu na dodatkowe nadgodziny, ale zasugerował jednemu ze starszych łowców, który działał razem z Blake’m, że należałoby zajrzeć jeszcze do młodych trójogonów na sąsiednim wzgórzu. Pieszo, bo młode smoki źle reagowały na teleportację oraz inne magiczne szaleństwa, ciągle pamiętając chaos anomalii, który wyrządził im tak wiele szkód. Zamierzał więc wolną chatę do wprowadzenia w życie planu pozbycia się bahanek raz na zawsze, by udowodnić, że perfekcyjnie dba o blask domowego ogniska i wyśmienicie radzi sobie z niebezpiecznymi stworzeniami, niezależnie od ich gabarytów. Plan ten spełzł na niczym, zbyt długo zamarudził przy wczytywaniu się w dwuznaczne przepowiednie astrologów. Nadchodzące miesiące miały być wyjątkowo trudne dla Gryfów, a ich serca wystawione na próby niewierności – początkowo Ben zbył to wewnętrznym prychnięciem, pewien swojej stałości jeśli chodzi o uczucia, ale później przeszył go chłodniejszy dreszcz, nie był wszak jedynym gryfem pod dachem pozbawionego części ścian domu.
Jak na zawołanie, obiekt niepokoju pojawił się nagle, wprowadzając zaczytanego w Czarownicy w zakłopotanie. Miał nadzieję, że krzaczasta broda przykrywa rumieniec. – Nie, skądże, po prostu…musiałem się skupić na tych sposobach na bahanki, to skomplikowane działania – wyrzucił z siebie szybko, pozbywając się dowodu zbrodni przeciwko męskości. Dopiero gdy gazeta bezpiecznie wylądowała na stoliku, kryjąc pod okładką swą uwłaczająca niewzruszonemu czarodziejowi treść, mógł odetchnąć z ulgą. I zadowoleniem; przechylił głowę w bok, pozwalając, by ciepło oddechu Percivala przesunęło się po jego szyi, razem z chropowatym zarostem. Ciągle nie mógł się przyzwyczaić do tej bliskości, na jaką reagował w szczeniacki, podekscytowany sposób, zupełnie jakby znów miał szesnaście lat, zbyt długie kończyny i parodię wąsów nad wąskimi ustami. – Przecież nie będę szukać sposobu na te irytujące potworki w bibliotece. Ten szmatławiec to idealne źródło informacji – rzucił obronnie, łypiąc z dołu na Percy’ego rozognionymi oczami w kolorze czekolady. Znów roziskrzonymi, choć zmęczonymi. Potrzebował odpoczynku, działał na najwyższych obrotach, a w domu nie mógł liczyć na spokój – nie, kiedy wokół brzęczały upierdliwe owocówki, wirujące nad stołem w złośliwym tańcu. – Tak, trzeba porwać przepiękną blondynkę a potem z jej włosów utkać pułapkę na bahanki. Znasz jakąś? – odparł sarkastycznie, ale przyglądał się przysiadającemu na blacie stołu Percivalowi zbyt natarczywie, by mogło zostać to całkowicie uznane za żart. Może dzięki temu sprytnemu zagraniu dowie się, czy horoskop w Czarownicy mówił prawdę. Zarówno o niewierności gryfów, jak i o sposobach na powietrzne szkodniki, wyżerające wszystko, co spotkały na swej drodze.
- Bo chciałem to zrobić sam – odparł na pytanie o samodzielność, jakby to było oczywiste. Kochał działania grupowe, najlepiej pracowało mu się zespołowo, lecz gdy chodziło o zaimponowanie przyjacielowi, nie uznawał konkurencji. Nawet podczas gry w Quidditcha, gdy wiedział, że Nott obserwuje go z trybun Ślizgonów, działał często zbyt arogancko, bez brania pod uwagę dobra całego zespołu – byleby tylko zabłysnąć i pokazać się od jak najlepszej strony jako jednostka.
- To na tę blondynkę – dodał z kamienną twarzą, wskazując ruchem brody na lśniące ostrze siekiery. Długo jednak nie utrzymał powagi, uśmiechnął się głupkowato, pochylając się nad stołem – i nad rozłożoną ponownie gazetą. – Moim zdaniem najciekawszy jest sposób z żabą – dźgnął palcem w ostatni prezentowany przepis na pozbycie się bahanek owocówek – ale żaden z nas nie jest geniuszem transmutacji. Wolałbym nie zostać na całe życie brzydkim, oślizgłym płazem. Zostawmy to śmierdzącym francuskim szumowinom – rozpoczął swe dywagacje na temat metody zwalczania szkodników pogodnym tonem, jak zwykle jednak tężejąc, gdy przypominał sobie personalia zapchlonego tchórza Rosiera. Odkaszlnął, sięgając po szklankę Percy’ego, by przepłukać obrzydzenie. – Widowiskowo prezentują się za to wybuchające na owocu paskudy. Co ty na to? – zaproponował, przekręcając pergamin w stronę mężczyzny. Bawienie się w Drętwotę wydawało mu się zbyt pracochłonne, ale liczył też na zdolności przywódcze Blakea: właściwie sam do końca nie wiedział, jak zabrać się za walkę z inwazją niechcianych lokatorów, uprzykrzających każdą wolną chwilę.
Jak na zawołanie, obiekt niepokoju pojawił się nagle, wprowadzając zaczytanego w Czarownicy w zakłopotanie. Miał nadzieję, że krzaczasta broda przykrywa rumieniec. – Nie, skądże, po prostu…musiałem się skupić na tych sposobach na bahanki, to skomplikowane działania – wyrzucił z siebie szybko, pozbywając się dowodu zbrodni przeciwko męskości. Dopiero gdy gazeta bezpiecznie wylądowała na stoliku, kryjąc pod okładką swą uwłaczająca niewzruszonemu czarodziejowi treść, mógł odetchnąć z ulgą. I zadowoleniem; przechylił głowę w bok, pozwalając, by ciepło oddechu Percivala przesunęło się po jego szyi, razem z chropowatym zarostem. Ciągle nie mógł się przyzwyczaić do tej bliskości, na jaką reagował w szczeniacki, podekscytowany sposób, zupełnie jakby znów miał szesnaście lat, zbyt długie kończyny i parodię wąsów nad wąskimi ustami. – Przecież nie będę szukać sposobu na te irytujące potworki w bibliotece. Ten szmatławiec to idealne źródło informacji – rzucił obronnie, łypiąc z dołu na Percy’ego rozognionymi oczami w kolorze czekolady. Znów roziskrzonymi, choć zmęczonymi. Potrzebował odpoczynku, działał na najwyższych obrotach, a w domu nie mógł liczyć na spokój – nie, kiedy wokół brzęczały upierdliwe owocówki, wirujące nad stołem w złośliwym tańcu. – Tak, trzeba porwać przepiękną blondynkę a potem z jej włosów utkać pułapkę na bahanki. Znasz jakąś? – odparł sarkastycznie, ale przyglądał się przysiadającemu na blacie stołu Percivalowi zbyt natarczywie, by mogło zostać to całkowicie uznane za żart. Może dzięki temu sprytnemu zagraniu dowie się, czy horoskop w Czarownicy mówił prawdę. Zarówno o niewierności gryfów, jak i o sposobach na powietrzne szkodniki, wyżerające wszystko, co spotkały na swej drodze.
- Bo chciałem to zrobić sam – odparł na pytanie o samodzielność, jakby to było oczywiste. Kochał działania grupowe, najlepiej pracowało mu się zespołowo, lecz gdy chodziło o zaimponowanie przyjacielowi, nie uznawał konkurencji. Nawet podczas gry w Quidditcha, gdy wiedział, że Nott obserwuje go z trybun Ślizgonów, działał często zbyt arogancko, bez brania pod uwagę dobra całego zespołu – byleby tylko zabłysnąć i pokazać się od jak najlepszej strony jako jednostka.
- To na tę blondynkę – dodał z kamienną twarzą, wskazując ruchem brody na lśniące ostrze siekiery. Długo jednak nie utrzymał powagi, uśmiechnął się głupkowato, pochylając się nad stołem – i nad rozłożoną ponownie gazetą. – Moim zdaniem najciekawszy jest sposób z żabą – dźgnął palcem w ostatni prezentowany przepis na pozbycie się bahanek owocówek – ale żaden z nas nie jest geniuszem transmutacji. Wolałbym nie zostać na całe życie brzydkim, oślizgłym płazem. Zostawmy to śmierdzącym francuskim szumowinom – rozpoczął swe dywagacje na temat metody zwalczania szkodników pogodnym tonem, jak zwykle jednak tężejąc, gdy przypominał sobie personalia zapchlonego tchórza Rosiera. Odkaszlnął, sięgając po szklankę Percy’ego, by przepłukać obrzydzenie. – Widowiskowo prezentują się za to wybuchające na owocu paskudy. Co ty na to? – zaproponował, przekręcając pergamin w stronę mężczyzny. Bawienie się w Drętwotę wydawało mu się zbyt pracochłonne, ale liczył też na zdolności przywódcze Blakea: właściwie sam do końca nie wiedział, jak zabrać się za walkę z inwazją niechcianych lokatorów, uprzykrzających każdą wolną chwilę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drapiące rozdrażnienie, które trzymało się go przez cały dzień, stopniowo ustępowało, zupełnie jakby w jasnej kuchni rozpylono mgiełkę tajemniczego zaklęcia kojącego nerwy - chociaż Percival podejrzewał, że w rzeczywistości nie miało to nic wspólnego z żadnymi magicznymi anomaliami, a obecnością siedzącego przy stole mężczyzny. Zachowującego się odrobinę nerwowo i niezrozumiale; uśmiechnął się z rozbawieniem, z wargami wciąż przyciśniętymi do skrawka odsłoniętej, znajomo pachnącej skóry, przez moment mając ochotę pociągnąć dalej temat wzgardzonej gazety - odrzuconej odrobinę zbyt szybko i gwałtownie, żeby wyjaśnienie o namiętnym wczytywaniu się w artykuł o domowych sposobach pozbycia się szkodników można było uznać za wiarygodne - ale ostatecznie decydując się na pozwolenie Benjaminowi na wykonanie tego niezbyt zwinnego, słownego uniku. - Yhm - mruknął niewyraźnie, zahaczając jeszcze ustami o wrażliwą skórę za męskim uchem. - W takim razie musisz być już ekspertem w tym temacie - stwierdził z udawaną powagą, zabarwioną lekko przesączającą się przez głoski ironią. Jedno musiał jednak przyjacielowi przyznać: sięgnięcie po gazetę, której treści kierowane były na ogół do dbających o porządek gospodyń domowych, wydawało się rozsądnym posunięciem - bo o ile szczerze wątpił w rzetelność publikowanych na łamach pisma plotek i horoskopów, o tyle podejrzewał, że kwestie dotyczące zwalczania szkodników zostały potraktowane z wyjątkową skrupulatnością.
Ponieważ nie miał bladego pojęcia, jak w rzeczywistości Ben spędził ostatnich kilkanaście minut, nie miał szans na wyłapanie drugiego dna, kryjącego się w pytaniu o znajomość pięknych blondynek. Zareagował więc na nie bez podejrzliwości, poirytowanego spięcia mięśni, czy zadławienia się wodą z chłodnej szklanki - nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że śledzące go uważnie spojrzenie miało na celu wychwycenie z jego twarzy niepodważalnych dowodów na niedawną (lub dopiero planowaną) zdradę. - Piękne blondynki to chyba bardziej twoje pole zainteresowań niż moje - zauważył, po raz pierwszy od dawna ośmielając się wspomnieć na głos Harriett, olśniewającą urodą półwilę, swego czasu uśmiechającą się promiennie z okładek Czarownicy. Zerknął kontrolnie w stronę mężczyzny, starając się zignorować nagłe ukłucie niepokoju, lekki grymas maskując kolejnym łykiem wody ze szklanki.
Następne słowa Bena bynajmniej nie pomogły mu w zasypaniu płytkiego dołu, który przed momentem sam dla siebie wykopał, bo chociaż prosta informacja o chęci poradzenia sobie z problemem bahanek samodzielnie pozornie nie powinna zwiastować niczego złego, to Percival, wytrącony odrobinę z równowagi odległym wspomnieniem byłej narzeczonej Jaimiego, zinterpretował ją po swojemu - uznając, że siedzący obok niego mężczyzna zwyczajnie zaczynał mieć go dość. Na tyle, że wymykał się niepostrzeżenie z rezerwatu, byle tylko móc spędzić kilka godzin we względnej samotności. Blake nachmurzył się wyraźnie, a ponowne przywołanie przez Benjamina widmowej postaci blondynki, tylko pogłębiło pojawiającą się na jego czole zmarszczkę. - Dobra, pokaż - mruknął, w tym momencie zły już na samego siebie; zabrał ze stołu złożoną na pół gazetę, nawet nie zauważając, że jego szklanka w międzyczasie zmieniła właściciela, i zagłębił się w lekturze, jednym uchem słuchając uwag Bena. - Jeśli bardzo chcesz zostać żabą, zawsze możemy poprosić o pomoc Charlie - zasugerował, częściowo wciąż obrażony, częściowo rozbawiony wizją skaczącego po kuchni, zielonkawoszarego płaza. - Ale jak zjesz te wszystkie bahanki, to na pewno nie będę spał z tobą w łóżku - zastrzegł, krzywiąc się przy tym teatralnie, gdy wyobraźnia podsunęła mu wszystkie możliwe komplikacje zastosowania nietypowej, bahankowej diety. - Tresowane pająki brzmią świetnie, ale wolałbym, żeby psy nie zrobiły sobie z nich obiadu, mogłyby im zaszkodzić. Możemy spróbować z tym Colloshoo - zgodził się z ledwie wyczuwalnym zawahaniem; gnijące owoce w kuchni nie należały do jego ulubionego elementu wystroju, ale wobec możliwości pozbycia się irytujących muszek raz na zawsze, wydawało się to niewielkim poświęceniem. Dobrze, że przynajmniej mieli dużo okien. - Gdzieś tutaj mieliśmy chyba jabłka, można je porozstawiać tam, gdzie lata ich najwięcej - zaproponował, odbijając się od stołowego blatu i raz jeszcze zmierzając w stronę szafek, w których jakiś czas temu schował leżące na wierzchu owoce, w nadziei, że powstrzyma to plagę paskudnych owadów. Otworzył drewniane drzwiczki, nachylając się w stronę półek. - Swoją drogą - odezwał się po chwili, wyciągając z jutowego worka trzy jabłka i rzucając je, jedno po drugim, w stronę Bena. - Mogę cię o coś zapytać? - rzucił, zerkając na niego przez ramię, z wyraźnie pobrzmiewającą niepewnością w głosie. - Może najpierw je rozstawmy, a później rzucajmy zaklęcie, bo inaczej sami się przykleimy - wtrącił po chwili namysłu, z odrazą odkładając kolejne jabłko na blat, bo latające nad szafkami bahanki już zdążyły rzucić się w jego kierunku całą chmarą.
Ponieważ nie miał bladego pojęcia, jak w rzeczywistości Ben spędził ostatnich kilkanaście minut, nie miał szans na wyłapanie drugiego dna, kryjącego się w pytaniu o znajomość pięknych blondynek. Zareagował więc na nie bez podejrzliwości, poirytowanego spięcia mięśni, czy zadławienia się wodą z chłodnej szklanki - nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że śledzące go uważnie spojrzenie miało na celu wychwycenie z jego twarzy niepodważalnych dowodów na niedawną (lub dopiero planowaną) zdradę. - Piękne blondynki to chyba bardziej twoje pole zainteresowań niż moje - zauważył, po raz pierwszy od dawna ośmielając się wspomnieć na głos Harriett, olśniewającą urodą półwilę, swego czasu uśmiechającą się promiennie z okładek Czarownicy. Zerknął kontrolnie w stronę mężczyzny, starając się zignorować nagłe ukłucie niepokoju, lekki grymas maskując kolejnym łykiem wody ze szklanki.
Następne słowa Bena bynajmniej nie pomogły mu w zasypaniu płytkiego dołu, który przed momentem sam dla siebie wykopał, bo chociaż prosta informacja o chęci poradzenia sobie z problemem bahanek samodzielnie pozornie nie powinna zwiastować niczego złego, to Percival, wytrącony odrobinę z równowagi odległym wspomnieniem byłej narzeczonej Jaimiego, zinterpretował ją po swojemu - uznając, że siedzący obok niego mężczyzna zwyczajnie zaczynał mieć go dość. Na tyle, że wymykał się niepostrzeżenie z rezerwatu, byle tylko móc spędzić kilka godzin we względnej samotności. Blake nachmurzył się wyraźnie, a ponowne przywołanie przez Benjamina widmowej postaci blondynki, tylko pogłębiło pojawiającą się na jego czole zmarszczkę. - Dobra, pokaż - mruknął, w tym momencie zły już na samego siebie; zabrał ze stołu złożoną na pół gazetę, nawet nie zauważając, że jego szklanka w międzyczasie zmieniła właściciela, i zagłębił się w lekturze, jednym uchem słuchając uwag Bena. - Jeśli bardzo chcesz zostać żabą, zawsze możemy poprosić o pomoc Charlie - zasugerował, częściowo wciąż obrażony, częściowo rozbawiony wizją skaczącego po kuchni, zielonkawoszarego płaza. - Ale jak zjesz te wszystkie bahanki, to na pewno nie będę spał z tobą w łóżku - zastrzegł, krzywiąc się przy tym teatralnie, gdy wyobraźnia podsunęła mu wszystkie możliwe komplikacje zastosowania nietypowej, bahankowej diety. - Tresowane pająki brzmią świetnie, ale wolałbym, żeby psy nie zrobiły sobie z nich obiadu, mogłyby im zaszkodzić. Możemy spróbować z tym Colloshoo - zgodził się z ledwie wyczuwalnym zawahaniem; gnijące owoce w kuchni nie należały do jego ulubionego elementu wystroju, ale wobec możliwości pozbycia się irytujących muszek raz na zawsze, wydawało się to niewielkim poświęceniem. Dobrze, że przynajmniej mieli dużo okien. - Gdzieś tutaj mieliśmy chyba jabłka, można je porozstawiać tam, gdzie lata ich najwięcej - zaproponował, odbijając się od stołowego blatu i raz jeszcze zmierzając w stronę szafek, w których jakiś czas temu schował leżące na wierzchu owoce, w nadziei, że powstrzyma to plagę paskudnych owadów. Otworzył drewniane drzwiczki, nachylając się w stronę półek. - Swoją drogą - odezwał się po chwili, wyciągając z jutowego worka trzy jabłka i rzucając je, jedno po drugim, w stronę Bena. - Mogę cię o coś zapytać? - rzucił, zerkając na niego przez ramię, z wyraźnie pobrzmiewającą niepewnością w głosie. - Może najpierw je rozstawmy, a później rzucajmy zaklęcie, bo inaczej sami się przykleimy - wtrącił po chwili namysłu, z odrazą odkładając kolejne jabłko na blat, bo latające nad szafkami bahanki już zdążyły rzucić się w jego kierunku całą chmarą.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Chciałby zanurzyć się w tym doznaniu, pozwolić sobie na chwilę relaksu, dać porwać się gorącemu oddechowi, uderzającemu o kark, odwrócić się i dotknąć dłonią szorstkiego, drażniącego skórę zarostu – ale zanim zdołał otrząsnąć się z nieprzyjemnego wrażenia przyłapania na gorącym uczynku, Percival zniknął już z orbity intensywnych wyobrażeń, odsuwając się wgłąb kuchni. Ben mruknął tylko pod nosem coś niezbyt zrozumiałego i wyprostował się, zesztywniały, na mało wygodnym krześle. – Jeśli mi się chce, to mogę być ekspertem w każdej dziedzinie – wygłosił dumnym tonem, świadom, że tak naprawdę mistrzostwo osiągnął jedynie w łamaniu szczęk i pielęgnowaniu siły fizycznej, w innych kwestiach trzymając się raczej blisko środka stawki wybitności. Zbliżał się do niej powoli dzięki wiedzy o zwyczajach smoków oraz innych magicznych stworzeń, lecz ustępował tu pola swojemu przyjacielowi. Współlokatorowi? Przyczynie wszelkich radości i smutków? Odwzajemnił krzywe łypnięcie, zauważając zmianę na twarzy Percy’ego. Nagle naburmuszonego, zdystansowanego, z chmurą gradową niezadowolenia przesłaniającą ciemnozielone spojrzenie. A wszystko to w reakcji na pytanie o kobietę. Ben poczuł zimny dreszcz przenikający go do głębi: czyżby Czarownica miała rację? Czyżby w życiu Blake’a pojawiła się kolejna kobieta? Umknął odpowiedzi gładko, a więc coś ukrywał. Wright nie odpuszczał jednak, gra była warta świeczki. – No nieważne, może być ruda czy brunetka, to nie takie ważne. A ja wcale nie wolę blondynek, nigdy nie wolałem – burknął nagląco, wlepiając w smokologa wyczekujące spojrzenie, chcąc dojrzeć nawet najmniejsze zawahanie.
Niestety, zostało mu to uniemożliwione, a mężczyzna zniknął za płachtą gazety. – Ale nie, żeby mnie interesowały twoje podboje, to twoja sprawa – uniósł obronnie ręce, wspaniałomyślnie dając przyjacielowi wolność, lecz chropowaty ton świadczył o wręcz przeciwnym przekonaniu. Wright już miał naciskać dalej, ale Percy łagodnie przeszedł do tematów bahankowych, do tego rzucając wyjątkowo wyrafinowany żart. Nie mógł się powstrzymać, parsknął krótkim, urywanym, faktycznie nieco żabim śmiechem. Niknącym jednak równie szybko, gdy zdał sobie sprawę, co Percival chciał mu zawoalowanie przekazać. Zerknął na niego z mieszaniną urazy i dumy. – Bo co, z brunetką byś poszedł do jednego łóżka? – żachnął się, urażony, postanawiając zająć się faktycznym problemem. Wirujące w powietrzu bahanki doprowadzały go do szału, uniemożliwiając przeprowadzenie odpowiednio dramatycznej rozmowy. Ciężko było gromić Blake’a spojrzeniem, gdy jeden ze szkodników szarpał go za ucho. Strząsnął najeźdźcę i powoli wstał, bez większego problemu łapiąc każde z trzech zabójczych pocisków. Jabłka były miękkie, aromatyczne, wręcz stworzone w celu kuszenia diabelskich stworków. Jedno położył na pseudoparapecie przed oknem, drugie na kuchennym blacie a trzecie na podłodze przy lodówce, po czym powrócił za stół, jakby ten mógł ochronić go przed zemstą bahanek. Albo pytaniem Percivala; o co, o kobietę? O Isabelle? Jaimie nerwowo przestąpił z nogi na nogę.- No? – ponaglił, łypiąc na niego z niezbyt zadowoloną miną, bardziej jednak zaniepokojoną niż zezłoszczoną. – Ale jeśli chcesz sprowadzić tu jakąś czarownicę, to od razu mówię nie – dodał prędko, zły na samego siebie, że tak jawnie okazywał swoją zazdrość i niepokój. A żeby ukryć te uczucia, szybko wycelował różdżką w jedno z jabłek, na którym usadowiło się już kilka żarłocznych bahanek. – Colloshoo!
Niestety, zostało mu to uniemożliwione, a mężczyzna zniknął za płachtą gazety. – Ale nie, żeby mnie interesowały twoje podboje, to twoja sprawa – uniósł obronnie ręce, wspaniałomyślnie dając przyjacielowi wolność, lecz chropowaty ton świadczył o wręcz przeciwnym przekonaniu. Wright już miał naciskać dalej, ale Percy łagodnie przeszedł do tematów bahankowych, do tego rzucając wyjątkowo wyrafinowany żart. Nie mógł się powstrzymać, parsknął krótkim, urywanym, faktycznie nieco żabim śmiechem. Niknącym jednak równie szybko, gdy zdał sobie sprawę, co Percival chciał mu zawoalowanie przekazać. Zerknął na niego z mieszaniną urazy i dumy. – Bo co, z brunetką byś poszedł do jednego łóżka? – żachnął się, urażony, postanawiając zająć się faktycznym problemem. Wirujące w powietrzu bahanki doprowadzały go do szału, uniemożliwiając przeprowadzenie odpowiednio dramatycznej rozmowy. Ciężko było gromić Blake’a spojrzeniem, gdy jeden ze szkodników szarpał go za ucho. Strząsnął najeźdźcę i powoli wstał, bez większego problemu łapiąc każde z trzech zabójczych pocisków. Jabłka były miękkie, aromatyczne, wręcz stworzone w celu kuszenia diabelskich stworków. Jedno położył na pseudoparapecie przed oknem, drugie na kuchennym blacie a trzecie na podłodze przy lodówce, po czym powrócił za stół, jakby ten mógł ochronić go przed zemstą bahanek. Albo pytaniem Percivala; o co, o kobietę? O Isabelle? Jaimie nerwowo przestąpił z nogi na nogę.- No? – ponaglił, łypiąc na niego z niezbyt zadowoloną miną, bardziej jednak zaniepokojoną niż zezłoszczoną. – Ale jeśli chcesz sprowadzić tu jakąś czarownicę, to od razu mówię nie – dodał prędko, zły na samego siebie, że tak jawnie okazywał swoją zazdrość i niepokój. A żeby ukryć te uczucia, szybko wycelował różdżką w jedno z jabłek, na którym usadowiło się już kilka żarłocznych bahanek. – Colloshoo!
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 78
'k100' : 78
Zaśmiał się bezgłośnie w reakcji na śmiałe zapewnienie Wrighta, wywracając oczami za jego plecami w geście, w którym więcej było sentymentalnego rozczulenia niż prawdziwej kpiny; przywykł już do podobnych przechwałek padających z ust siedzącego przy stole mężczyzny, a kiedyś chłopca - zbyt wyrośniętego jak na swój wiek, wypinającego dumnie pierś tuż po trafieniu przeciwnika posłanym z zabójczą siłą tłuczkiem. - Skromności też jak zwykle ci nie brakuje - mruknął z rozbawieniem, rzucając jeszcze Benowi zaczepne spojrzenie spod uniesionych brwi - i może ta lekka wymiana pozbawionych większego sensu zdań, w połączeniu z trzymającym się go jeszcze przez chwilę zapachem ciepłej skóry, zupełnie wyleczyłaby go ze złego humoru, gdyby temat rozmowy nie skręcił nagle w stronę kompletnie niespodziewaną, wywołującą u Percivala falę wyraźnego dyskomfortu - choć podyktowanego powodem zupełnie innym od tego, o który podejrzewał go Ben.
Nie chodziło oczywiście o to, że Percival miał coś w temacie kobiet do ukrycia - odkąd nestor łaskawie pozbawił go nazwiska, a nad jego głową zawisła niepokojąco realna groźba bolesnej śmierci z rąk dawnych sojuszników, jego życie towarzyskie właściwie nie istniało, więc nawet gdyby chciał dopuścić się niecnej zdrady, nie miałby ku temu zbyt wielu okazji. A ani nie chciał, ani nie czuł takiej potrzeby; świeżo odzyskana relacja z Jaimiem była dla niego cenniejsza, niż byłby skory przyznać, nigdy więc świadomie nie dokonałby sabotażu mozolnie odbudowywanego zaufania. Był przekonany, że Wright o tym wiedział, wylał w końcu przed nim swoje uczucia tego samego poranka, kiedy wrócił z przeklętego Tower - i w normalnych okolicznościach łagodnie by mu to wytknął, zaprzeczając istnieniu jakiejkolwiek rywalki (bez względu na to, jaki mogłaby mieć kolor włosów) ale w tamtym momencie zbudowane na niewyspaniu i przeciągającej się irytacji rozdrażnienie, uparcie skłaniało go do szukania zaczepki. Nie zaprzeczył więc kolejnym słowom mężczyzny, chowając się przed jego natarczywym wzrokiem za rozłożonymi szeroko stronami gazety, początkowo planując uparcie ignorować temat, ale finalnie nie będąc w stanie powstrzymać wydostającego się spomiędzy jego warg prychnięcia. - No, to skoro cię nie interesują, to dobrze - burknął niezwykle dojrzale, uparcie wbijając spojrzenie w ruchome zdjęcie jakiejś jasnowłosej czarownicy, z odbijającym się w błysku aparatu uśmiechem prezentującej nową linię perfum. Kącik ust drgnął mu lekko w reakcji na rozlegające się w kuchni parsknięcie śmiechem, więc schował się mocniej za Czarownicą - opuszczając ją gwałtownie dopiero sekundę później. - Po co? Już jeden brunet-kretyn w zupełności mi wystarcza - odpowiedział, gdzieś między jednym wyrazem a drugim zwijając gazetę w rulon, żeby z irytacją trzasnąć nią w ciemną czuprynę bruneta, trafiając też akurat w szarpiącą go za włosy bahankę, która - oszołomiona - spadła na kuchenną posadzkę. - To też może być na nie dobry sposób - burknął jeszcze, odrzucając gazetę i ewakuując się z blatu, żeby resztę frustracji wyładować na rzucanych w kierunku Bena jabłkach. Sam wziął do ręki trzy kolejne, ustawiając je na obleganych przez szkodniki powierzchniach: przy zlewie, w którym piętrzyło się kilka nieumytych jeszcze talerzy, w pustym koszu na owoce, i na kuchennej szafce. Przez cały czas nie patrzył przy tym uparcie na Jaimiego, przeciągając udzielenie odpowiedzi na zaniepokojone ponaglenie. Zbyt długo, niepotrzebnie dając Benowi okazję na ponowne drążenie porzuconego chwilowo tematu. - Jaką znowu czarownicę? - zapytał z niedowierzaniem, odwracając się i tym razem już bez oporów zatrzymując spojrzenie na męskiej twarzy. - Powiesz mi w końcu, o co ci chodzi? - ciągnął dalej, kompletnie ignorując fakt, że połowicznie sam sprowokował sytuację; nie miał jednak nastroju na rachunek sumienia. Stał tak przez chwilę, wpatrując się w Benjamina, po czym machnął ręką, zapominając, że w ogóle chciał pierwotnie o coś zapytać. Wyciągnął różdżkę z kieszeni, kierując ją na jeden z owoców, słysząc, że za jego plecami Ben zrobił to samo. - Colloshoo - rzucił, wpatrując się ze złością w jabłko i pastwiące się nad nim bahanki, zupełnie jakby to one były powodem całego zła tego świata.
Nie chodziło oczywiście o to, że Percival miał coś w temacie kobiet do ukrycia - odkąd nestor łaskawie pozbawił go nazwiska, a nad jego głową zawisła niepokojąco realna groźba bolesnej śmierci z rąk dawnych sojuszników, jego życie towarzyskie właściwie nie istniało, więc nawet gdyby chciał dopuścić się niecnej zdrady, nie miałby ku temu zbyt wielu okazji. A ani nie chciał, ani nie czuł takiej potrzeby; świeżo odzyskana relacja z Jaimiem była dla niego cenniejsza, niż byłby skory przyznać, nigdy więc świadomie nie dokonałby sabotażu mozolnie odbudowywanego zaufania. Był przekonany, że Wright o tym wiedział, wylał w końcu przed nim swoje uczucia tego samego poranka, kiedy wrócił z przeklętego Tower - i w normalnych okolicznościach łagodnie by mu to wytknął, zaprzeczając istnieniu jakiejkolwiek rywalki (bez względu na to, jaki mogłaby mieć kolor włosów) ale w tamtym momencie zbudowane na niewyspaniu i przeciągającej się irytacji rozdrażnienie, uparcie skłaniało go do szukania zaczepki. Nie zaprzeczył więc kolejnym słowom mężczyzny, chowając się przed jego natarczywym wzrokiem za rozłożonymi szeroko stronami gazety, początkowo planując uparcie ignorować temat, ale finalnie nie będąc w stanie powstrzymać wydostającego się spomiędzy jego warg prychnięcia. - No, to skoro cię nie interesują, to dobrze - burknął niezwykle dojrzale, uparcie wbijając spojrzenie w ruchome zdjęcie jakiejś jasnowłosej czarownicy, z odbijającym się w błysku aparatu uśmiechem prezentującej nową linię perfum. Kącik ust drgnął mu lekko w reakcji na rozlegające się w kuchni parsknięcie śmiechem, więc schował się mocniej za Czarownicą - opuszczając ją gwałtownie dopiero sekundę później. - Po co? Już jeden brunet-kretyn w zupełności mi wystarcza - odpowiedział, gdzieś między jednym wyrazem a drugim zwijając gazetę w rulon, żeby z irytacją trzasnąć nią w ciemną czuprynę bruneta, trafiając też akurat w szarpiącą go za włosy bahankę, która - oszołomiona - spadła na kuchenną posadzkę. - To też może być na nie dobry sposób - burknął jeszcze, odrzucając gazetę i ewakuując się z blatu, żeby resztę frustracji wyładować na rzucanych w kierunku Bena jabłkach. Sam wziął do ręki trzy kolejne, ustawiając je na obleganych przez szkodniki powierzchniach: przy zlewie, w którym piętrzyło się kilka nieumytych jeszcze talerzy, w pustym koszu na owoce, i na kuchennej szafce. Przez cały czas nie patrzył przy tym uparcie na Jaimiego, przeciągając udzielenie odpowiedzi na zaniepokojone ponaglenie. Zbyt długo, niepotrzebnie dając Benowi okazję na ponowne drążenie porzuconego chwilowo tematu. - Jaką znowu czarownicę? - zapytał z niedowierzaniem, odwracając się i tym razem już bez oporów zatrzymując spojrzenie na męskiej twarzy. - Powiesz mi w końcu, o co ci chodzi? - ciągnął dalej, kompletnie ignorując fakt, że połowicznie sam sprowokował sytuację; nie miał jednak nastroju na rachunek sumienia. Stał tak przez chwilę, wpatrując się w Benjamina, po czym machnął ręką, zapominając, że w ogóle chciał pierwotnie o coś zapytać. Wyciągnął różdżkę z kieszeni, kierując ją na jeden z owoców, słysząc, że za jego plecami Ben zrobił to samo. - Colloshoo - rzucił, wpatrując się ze złością w jabłko i pastwiące się nad nim bahanki, zupełnie jakby to one były powodem całego zła tego świata.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Pamiętał jeszcze czasy, gdy nie odnosił się do Percivala z nawet gramem podejrzliwości; słodkie, dziecięce chwile, beztroskie poszturchiwania w pociągu, ufne badanie wspólnych tematów z nowym przyjacielem, z jakim wyruszał w podróż życia. Niedługo później międzydomowe podziały utrudniły kontakty, lecz nie zaszczepiły w małym Benie dystansu, przynajmniej nie od razu. Dopiero z czasem i narastającymi konfliktami łypał na wychowanków Slytherinu niezbyt przychylnie, nie bazując na stereotypach, ale doświadczając na własnej skórze arogancji, złośliwości oraz innych przykrych zachowań, z dumą prezentowanych przez wyniosłych Ślizgonów. Później stała czujność wobec przyjaciela nasilała się z wiekiem, z tłumioną, niewytłumaczalną sensownie zazdrością, pulsując gniewem, kiedy widział go z jakąś młodą damą – i rozpływając się w dymie papierosowym podczas wspólnych ucieczek z najnudniejszych lekcji. W pewien sposób przywykł do tej sinusoidy, ufając mu wbrew wszystkiemu i wszystkim: do czasu, gdy ten go odtrącił, depcząc marzenia o poszkolnej przyszłości. Złamana szczęka była niczym wobec złamanych planów, serca, poglądów i kręgosłupa moralnego, utrzymującego go w pionie dzięki stuprocentowemu przekonaniu, że Percy go nie zawiedzie.
Od tamtej pory minęło wiele lat, jeszcze więcej się zmieniło i choć ufał w szczerość intencji Blake’a, dołączającego do sojuszników Zakonu Feniksa, to kwestie prywatne ciągle były delikatnie podszyte niewiarą. W niego – i w siebie, że może być na tyle dobry, by ktoś taki jak Percival zwrócił na niego uwagę.
Pogrążony w rozmyślaniach nawet nie usłyszał słów o skromności, ale kolejne – ironiczne odburknięcie, zamykające dostęp do szczerej rozmowy – ocuciło go natychmiastowo. I niezbyt przyjemnie. Zamrugał, urażony, a niepokój wzrósł do alarmującego poziomu. – W porządku, nie obchodzi mnie to – burknął, wzruszając zbyt teatralnie ramionami, ale dalej spoglądał na bruneta z wykrzywioną twarzą. Szybko zmieniającą wyraz na zdziwiony, nie tylko parsknięciem śmiechu, ale także brutalnym atakiem. – Co ty… - zaczął, ale resztę pytania zagłuszył trzask gazety, pisk bahanki i niezbyt tragiczny ból. Ben zachwiał się na krześle. – Czy ty właśnie nazwałeś mnie kretynem, kretynie? – spytał ze śmiertelną powagą, kontynuując świecką tradycję szczeniackich wyzwisk. – Mam nadzieje, że tak nie podchodzisz do smoków – dodał, dalej urażony bezpośrednim atakiem na jego fryzurę, jaką pieczołowicie zaczął poprawiać. Wcale nie czuł się pewniej, wręcz przeciwnie, przedłużające się milczenie, odliczane kolejnymi jabłkami, dotykającymi powierzchni płaskich, wywoływało w sercu Bena nieprzyjemne wyładowania. Gdyby spojrzenie mogło parzyć, znad pleców Percivala unosiłby się dym.
- Co o co mi chodzi, to ty się miałeś o coś spytać, to pytaj, dalej, nie musisz mnie jakoś przygotowywać na złą wiadomość – odbił piłeczkę odruchowo, bezmyślnie, dzielnie wytrzymując spojrzenie zielonych oczu. Prychnął naburmuszonym śmiechem, udawanym, chociaż nie mógł już ukrócić zazdrości. – No nie wiem, bo może jednak tęsknisz za kobiecym ciepłem czy coś – mruknął pod nosem, cicho, nie tyle spokojniej, co w większym zażenowaniu – które ponownie spróbował ukryć pętając kolejne bahanki, skuszone na wpół zgniłym jabłkiem stojącym na kuchennym blacie. - Collooshoo!
Od tamtej pory minęło wiele lat, jeszcze więcej się zmieniło i choć ufał w szczerość intencji Blake’a, dołączającego do sojuszników Zakonu Feniksa, to kwestie prywatne ciągle były delikatnie podszyte niewiarą. W niego – i w siebie, że może być na tyle dobry, by ktoś taki jak Percival zwrócił na niego uwagę.
Pogrążony w rozmyślaniach nawet nie usłyszał słów o skromności, ale kolejne – ironiczne odburknięcie, zamykające dostęp do szczerej rozmowy – ocuciło go natychmiastowo. I niezbyt przyjemnie. Zamrugał, urażony, a niepokój wzrósł do alarmującego poziomu. – W porządku, nie obchodzi mnie to – burknął, wzruszając zbyt teatralnie ramionami, ale dalej spoglądał na bruneta z wykrzywioną twarzą. Szybko zmieniającą wyraz na zdziwiony, nie tylko parsknięciem śmiechu, ale także brutalnym atakiem. – Co ty… - zaczął, ale resztę pytania zagłuszył trzask gazety, pisk bahanki i niezbyt tragiczny ból. Ben zachwiał się na krześle. – Czy ty właśnie nazwałeś mnie kretynem, kretynie? – spytał ze śmiertelną powagą, kontynuując świecką tradycję szczeniackich wyzwisk. – Mam nadzieje, że tak nie podchodzisz do smoków – dodał, dalej urażony bezpośrednim atakiem na jego fryzurę, jaką pieczołowicie zaczął poprawiać. Wcale nie czuł się pewniej, wręcz przeciwnie, przedłużające się milczenie, odliczane kolejnymi jabłkami, dotykającymi powierzchni płaskich, wywoływało w sercu Bena nieprzyjemne wyładowania. Gdyby spojrzenie mogło parzyć, znad pleców Percivala unosiłby się dym.
- Co o co mi chodzi, to ty się miałeś o coś spytać, to pytaj, dalej, nie musisz mnie jakoś przygotowywać na złą wiadomość – odbił piłeczkę odruchowo, bezmyślnie, dzielnie wytrzymując spojrzenie zielonych oczu. Prychnął naburmuszonym śmiechem, udawanym, chociaż nie mógł już ukrócić zazdrości. – No nie wiem, bo może jednak tęsknisz za kobiecym ciepłem czy coś – mruknął pod nosem, cicho, nie tyle spokojniej, co w większym zażenowaniu – które ponownie spróbował ukryć pętając kolejne bahanki, skuszone na wpół zgniłym jabłkiem stojącym na kuchennym blacie. - Collooshoo!
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
Nie był wcale zadowolony z przebiegu tej dyskusji, czy może - idiotycznej słownej przepychanki, niepotrzebnej i zbudowanej na chybotliwym fundamencie składającym się głównie z nieporozumień - a świadomość, że swoimi niejasnymi odburknięciami tylko pogarszał sprawę, wcale nie łagodziła narastającej w nim irytacji. Był rozdrażniony i zły na cały świat już od samego rana, jednak teraz, pozbawiony (trochę na własne życzenie) niezawodnego bufora w postaci bliskości Benjamina, czuł się z każdą chwilą tylko gorzej. A chociaż był to dyskomfort, któremu mógłby prawdopodobnie zaradzić w przeciągu minuty - za pomocą kilku szczerych i spokojnych zdań - to na tym etapie wrodzona i wyhodowana latami arystokratycznego wychowania duma nie pozwala mu już na pokorne wycofanie się z pola walki. - No to świetnie - rzucił oschłym tonem, uciszając cichy głos zdrowego rozsądku, zmuszający go do zadania sobie pytania o to, co tak właściwie miało przed chwilą miejsce. - Smoków nie nazywam kretynami, może dlatego, że się tak nie zachowują - odpowiedział już spokojniej, ale wciąż chłodno, udając, że nie widzi benjaminowych prób ułożenia zburzonych przez gazetę włosów i zwyczajnie odwracając się do niego plecami - żeby chociaż na chwilę uwolnić się od emocjonalnego ciężaru świdrującego go spojrzenia, teraz po prostu wywiercającego mu dziurę w plecach.
Zapadające między nimi milczenie niewiele miało wspólnego z kojącą ciszą, którą czasami dzielili, ale przynajmniej pozwalało Percivalowi na przeniesienie uwagi na skomplikowany proces strategicznego rozstawiania jabłek na blatach - dopóki głos dobiegający z drugiej strony kuchni nie zmusił go do odwrócenia się na pięcie i ponownego skrzyżowania spojrzeń z Jaimiem. Wyraźnie wzburzonym, wydającym z siebie pozbawione wesołości prychnięcie, które sprawiło, że w Percivalu zagotowała się krew - i to nie w dobrym znaczeniu; nie odpowiedział na natarczywe ponaglenie, pewien, że w najbliższym czasie już na pewno nie poruszy tego tematu, kompletnie niepasującego do charakteru, jaki przybrała ich rozmowa. - To jest pierwsza rzecz, która przychodzi ci na myśl? - zapytał głosem dziwnie pustym, ledwie zauważalnie opuszczając napięte do tej pory ramiona - jakby w geście kapitulacji. Chciał brzmieć gniewnie, stanowczo, wyszło mu jednak marnie; miał wrażenie, że między sylabami przelewał się jakiś żałosny smutek. - Chcę z tobą porozmawiać, i to od razu oznacza, że zrobiłem coś złego? - Tuż obok ucha usłyszał głośnie brzęczenie; potrząsnął nerwowo głową, lewą ręką próbując odgonić od siebie natarczywą bahankę i dopiero wtedy orientując się, że w dłoni trzymał jedno z wyciągniętych z szafki jabłek. Odłożył je na blat, nawet na nie nie patrząc. Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale w następnej sekundzie jakby uleciało z niego powietrze; wypuścił je ze świstem. - No tak, właściwie to nie wiem, czego się spodziewałem. To normalne, że oczekujesz ode mnie najgorszego - mruknął znacznie ciszej, znów odwracając się plecami do Wrighta i wracając do rozstawiania pokrytych już czarną warstewką muszek owoców, chociaż ich pozycje raczej nie wymagały kolejnych poprawek. Dlaczego właściwie podejrzliwość Bena go oburzała albo dziwiła? Zasłużył sobie na nią; popełniał niewybaczalny błąd za niewybaczalnym błędem, łamał składane w Pokoju Życzeń obietnice, raz po raz zbaczał na ścieżkę wytyczoną przez szlacheckie konwenanse, odpychając od siebie jedyną osobę, która akceptowała go takim, jakim był. Być może szkód, których narobił, nie dało się już naprawić - i to, że starał się udowadniać każdego dnia, że tym razem miało być inaczej, nie miało żadnego znaczenia. - Nieważne, zapomnij, poradzę sobie sam, zajmijmy się tymi bahankami - rzucił przez ramię, nie oglądając się już jednak na Benjamina. Zawahał się. - Ale dla twojej wiadomości to nie, nie chodzę do łóżka z żadnymi innymi kobietami. Z mężczyznami też nie. Colloshoo - powiedział, wpychając koniec różdżki do kosza na owoce, do którego przed chwilą włożył okrągłą, owocową przynętę na szkodniki.
Zapadające między nimi milczenie niewiele miało wspólnego z kojącą ciszą, którą czasami dzielili, ale przynajmniej pozwalało Percivalowi na przeniesienie uwagi na skomplikowany proces strategicznego rozstawiania jabłek na blatach - dopóki głos dobiegający z drugiej strony kuchni nie zmusił go do odwrócenia się na pięcie i ponownego skrzyżowania spojrzeń z Jaimiem. Wyraźnie wzburzonym, wydającym z siebie pozbawione wesołości prychnięcie, które sprawiło, że w Percivalu zagotowała się krew - i to nie w dobrym znaczeniu; nie odpowiedział na natarczywe ponaglenie, pewien, że w najbliższym czasie już na pewno nie poruszy tego tematu, kompletnie niepasującego do charakteru, jaki przybrała ich rozmowa. - To jest pierwsza rzecz, która przychodzi ci na myśl? - zapytał głosem dziwnie pustym, ledwie zauważalnie opuszczając napięte do tej pory ramiona - jakby w geście kapitulacji. Chciał brzmieć gniewnie, stanowczo, wyszło mu jednak marnie; miał wrażenie, że między sylabami przelewał się jakiś żałosny smutek. - Chcę z tobą porozmawiać, i to od razu oznacza, że zrobiłem coś złego? - Tuż obok ucha usłyszał głośnie brzęczenie; potrząsnął nerwowo głową, lewą ręką próbując odgonić od siebie natarczywą bahankę i dopiero wtedy orientując się, że w dłoni trzymał jedno z wyciągniętych z szafki jabłek. Odłożył je na blat, nawet na nie nie patrząc. Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale w następnej sekundzie jakby uleciało z niego powietrze; wypuścił je ze świstem. - No tak, właściwie to nie wiem, czego się spodziewałem. To normalne, że oczekujesz ode mnie najgorszego - mruknął znacznie ciszej, znów odwracając się plecami do Wrighta i wracając do rozstawiania pokrytych już czarną warstewką muszek owoców, chociaż ich pozycje raczej nie wymagały kolejnych poprawek. Dlaczego właściwie podejrzliwość Bena go oburzała albo dziwiła? Zasłużył sobie na nią; popełniał niewybaczalny błąd za niewybaczalnym błędem, łamał składane w Pokoju Życzeń obietnice, raz po raz zbaczał na ścieżkę wytyczoną przez szlacheckie konwenanse, odpychając od siebie jedyną osobę, która akceptowała go takim, jakim był. Być może szkód, których narobił, nie dało się już naprawić - i to, że starał się udowadniać każdego dnia, że tym razem miało być inaczej, nie miało żadnego znaczenia. - Nieważne, zapomnij, poradzę sobie sam, zajmijmy się tymi bahankami - rzucił przez ramię, nie oglądając się już jednak na Benjamina. Zawahał się. - Ale dla twojej wiadomości to nie, nie chodzę do łóżka z żadnymi innymi kobietami. Z mężczyznami też nie. Colloshoo - powiedział, wpychając koniec różdżki do kosza na owoce, do którego przed chwilą włożył okrągłą, owocową przynętę na szkodniki.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Zachowywali się tak, jakby w magiczny sposób cofnęli się do wieku nastoletniego, gdy Benjamin przez cały tydzień skrywał wielkie pretensje wobec Percivala, pewien, że ten cały weekend migdalił się z jakąś wyfiokowaną dziewuchą. Dopiero wyrzucenie z siebie wulkanu emocji rozgoniło ciemne chmury, a właściwie uczynił to zdezorientowany ślizgon, informujący, że nie ma w zwyczaju demoralizowania swej bliskiej kuzynki. Wright powinien wyciągnąć z wielu takich doświadczeń odpowiednie wnioski, jednak gdy chodziło o zazdrość w stosunku do przyjaciela, zdawał się tak samo głupi jak dwadzieścia lat temu. - Mówiłem o tym, jak traktujesz bahanki - odburknął, dalej merlińsko urażony, zdeprymowany i wytrącony z równowagi. Pieprzona Czarownica, wiedział, że będzie przyczyną jakiejś scysji, choć przewidywał temat zupełnie odmienny od festiwalu męskiego urażenia, wyśpiewywanego w nieprzychylnych pomrukach, pod ostrzałem ostrych spojrzeń spode łba. Wyładowanie pretensji na żarłocznych bahankach wcale nie pomagało w uzdrowieniu atmosfery i choć część stworzonek przykleiła się już do owocu, to reszta wesołej chmary wirowała nad jeszcze niezabezpieczonymi jabłkami.
- No wybacz, że wyciągam takie wnioski, po tym, co przeczytałem - odparł od razu, rozeźlony, jak zwykle szybciej mówiąc niż myśląc. Nerwowo zerknął na leżącą na środku stołu Czarownicę, jakby to ona była winna wyjawieniu horoskopowego sekretu. - To znaczy, ten astrolog pisał i...no, nieważne - dodał ciszej, tak zażenowany, że na moment przestal się złościć - nie trwało to jednak dłużej, rozgoryczony ton Percivala dolał magicznej oliwy do szatańskiej pożogi irytacji, szczęśliwie przepalającej krótki lont dumy Benjamina. Zawsze to on wybuchał, ukracając dąsy: bardziej porywczy, prostolinijny i być może bardziej złakniony kontaktu z przywykłym do samotności arystokratą. - O tak, poużalaj się nad sobą. Biedny cierpiętnik Percival, oczekuję od niego najgorszego. Ba, śpię z jednym okiem otwartym, żeby przypadkiem nie dźgnął mnie w plecy. Albo nie zepchnął z materaca, żeby zrobić miejsca dla jakiejś piersiastej dziewczyny - wywrócił teatralnie oczami: pierwsza część zdania była czystą, niepopartą niczym kpiną, w drugiej jednak ton się zmienił, na podejrzliwy i nagle, po prostu, zupełnie czysto - zazdrosny.
Wypuścił głośno z płuc powietrze, mrucząc pod nosem kolejne zaklęcie. Colloshoo pomknęło blisko Percy'ego z zamiarem trafienia w jabłko za plecami mężczyzny. - Dobra, ja powiem prawdę, ale masz zamknąć zęby i się nie śmiać. A potem ty powiesz, o co ci, do pierona, chodzi - zaproponował wspaniałomyślnie, wykazując się zaskakującą dojrzałością. Nawet dla samego siebie, wytrzeszczył oczy i odchrząknął, z lekkim niedowierzaniem i zarazem irytacją wypisaną na brodatej twarzy. - Bo no...ja nie wiem, czy ty nie tęsknisz za jakąś czarownicą, miałeś przecież żonę i no narzeczoną, a w tej rubryce pisali, że coś tam cię ciągnie i że to ukrywasz i że ten teges z jakąś babeczką, bo to nie jest to czego szukasz w retrogradacji Marsa, więc możesz mi powiedzieć szczerze, jeśli ci czegoś brakuje - wyrzucił z siebie bełkotliwie, jak zwykle osiągając wyżyny retoryki. Rzucił Blake'owi nieco prowokujące spojrzenie, choć kryła się pod nim niepewność. Naprawdę nie chciał, by te przepowiednie się w jakikolwiek sposób sprawdziły. Poniekąd uspokoiło go finalne odmruknięcie Percivala, lecz oczywiście nadwrażliwość sprawiła, że przyczepił się do kwestii mężczyzn. A więc o nich też powinien być zazdrosny? Nie, chyba przesadzał - w końcu zaczynał dochodzić do tego upokarzającego wniosku. Niespokojnie przeczłapał w stronę jednego z sklejonych już jabłek. - No, okej. Nie, żeby mi to przeszkadzało, w końcu nie jesteśmy małżeństwem - mruknął pod nosem nieco łagodniejszym tonem, przyglądając się rozpaczliwym próbom uwolnienia się stworzonek z pułapki. - Wyrzucimy je za kompostownikiem, co? Tam podchodzą dziki, wyjedzą jabłka a te cwaniaki będą mogły polecieć za stadem - zaproponował humanitarny sposób pozbycia się pochwyconych stworzeń z domu, zerkając przez ramię na nadąsanego bruneta. Kto by pomyślał, że relacje pomiędzy mężczyznami będą czasem bardziej problematyczne od tych normalnych.
- No wybacz, że wyciągam takie wnioski, po tym, co przeczytałem - odparł od razu, rozeźlony, jak zwykle szybciej mówiąc niż myśląc. Nerwowo zerknął na leżącą na środku stołu Czarownicę, jakby to ona była winna wyjawieniu horoskopowego sekretu. - To znaczy, ten astrolog pisał i...no, nieważne - dodał ciszej, tak zażenowany, że na moment przestal się złościć - nie trwało to jednak dłużej, rozgoryczony ton Percivala dolał magicznej oliwy do szatańskiej pożogi irytacji, szczęśliwie przepalającej krótki lont dumy Benjamina. Zawsze to on wybuchał, ukracając dąsy: bardziej porywczy, prostolinijny i być może bardziej złakniony kontaktu z przywykłym do samotności arystokratą. - O tak, poużalaj się nad sobą. Biedny cierpiętnik Percival, oczekuję od niego najgorszego. Ba, śpię z jednym okiem otwartym, żeby przypadkiem nie dźgnął mnie w plecy. Albo nie zepchnął z materaca, żeby zrobić miejsca dla jakiejś piersiastej dziewczyny - wywrócił teatralnie oczami: pierwsza część zdania była czystą, niepopartą niczym kpiną, w drugiej jednak ton się zmienił, na podejrzliwy i nagle, po prostu, zupełnie czysto - zazdrosny.
Wypuścił głośno z płuc powietrze, mrucząc pod nosem kolejne zaklęcie. Colloshoo pomknęło blisko Percy'ego z zamiarem trafienia w jabłko za plecami mężczyzny. - Dobra, ja powiem prawdę, ale masz zamknąć zęby i się nie śmiać. A potem ty powiesz, o co ci, do pierona, chodzi - zaproponował wspaniałomyślnie, wykazując się zaskakującą dojrzałością. Nawet dla samego siebie, wytrzeszczył oczy i odchrząknął, z lekkim niedowierzaniem i zarazem irytacją wypisaną na brodatej twarzy. - Bo no...ja nie wiem, czy ty nie tęsknisz za jakąś czarownicą, miałeś przecież żonę i no narzeczoną, a w tej rubryce pisali, że coś tam cię ciągnie i że to ukrywasz i że ten teges z jakąś babeczką, bo to nie jest to czego szukasz w retrogradacji Marsa, więc możesz mi powiedzieć szczerze, jeśli ci czegoś brakuje - wyrzucił z siebie bełkotliwie, jak zwykle osiągając wyżyny retoryki. Rzucił Blake'owi nieco prowokujące spojrzenie, choć kryła się pod nim niepewność. Naprawdę nie chciał, by te przepowiednie się w jakikolwiek sposób sprawdziły. Poniekąd uspokoiło go finalne odmruknięcie Percivala, lecz oczywiście nadwrażliwość sprawiła, że przyczepił się do kwestii mężczyzn. A więc o nich też powinien być zazdrosny? Nie, chyba przesadzał - w końcu zaczynał dochodzić do tego upokarzającego wniosku. Niespokojnie przeczłapał w stronę jednego z sklejonych już jabłek. - No, okej. Nie, żeby mi to przeszkadzało, w końcu nie jesteśmy małżeństwem - mruknął pod nosem nieco łagodniejszym tonem, przyglądając się rozpaczliwym próbom uwolnienia się stworzonek z pułapki. - Wyrzucimy je za kompostownikiem, co? Tam podchodzą dziki, wyjedzą jabłka a te cwaniaki będą mogły polecieć za stadem - zaproponował humanitarny sposób pozbycia się pochwyconych stworzeń z domu, zerkając przez ramię na nadąsanego bruneta. Kto by pomyślał, że relacje pomiędzy mężczyznami będą czasem bardziej problematyczne od tych normalnych.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego właściwie słowa Benjamina zapiekły go tak mocno, wypalając bolesną, pulsującą dziurę w żołądku i wyciągając na wierzch wszystkie jego obawy: te, które na co dzień spychał daleko poza krawędź świadomości, przysypane koniecznością wykonania tysiąca niecierpiących zwłoki zadań, które częściowo wyznaczał sobie sam – byle nie mieć zbyt dużo czasu na myślenie. Skłonność do rozpamiętywania przeszłości była jednym z jego największych wrogów, groźniejszych nawet niż czający się w mroku Rycerze Walpurgii, na ogół starał się więc po prostu nie pamiętać o rzeczach, które spieprzył, skupiając się na tych, które mógł jeszcze zrobić dobrze – ale zdarzały się momenty, gdy cała ta gnijąca mieszanka nieodżałowanych błędów wydostawała się na powierzchnię, wypływając spod warstwy zdartej naznaczonymi prowokacją zdaniami. Trafiającymi do celu niezwykle rzadko; nie miał w zwyczaju przejmowania się zanadto opinią większości ludzi, przywykły do typowych dla salonów złośliwości, ale gdy w grę wchodziły osoby, na których mu zależało, sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Ben niemal od zawsze zajmował w tej niepisanej hierarchii pozycję najwyższą, dlatego początkowo potraktował jego słowa zupełnie poważnie – także wtedy, kiedy wspomniał o czymś, co rzekomo o nim przeczytał. – Co przeczytałeś? – wszedł mu w słowo, tłumiąc nagłe ukłucie irracjonalnej paniki; czy Czarownica jednak napisała o nim jakieś bzdury? A może w ręce mężczyzny wpadł jeden z jego listów, które opacznie zinterpretował? Otworzył usta, gotów wytoczyć pierwsze obronne działa, ale dalsza część wypowiedzi Jaimiego niespodziewanie zbiła go z tropu. Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym, gdzie w tym wszystkim powinien upchnąć skrawek informacji o jakimś astrologu, ale nim zdążył dojść do jakiegokolwiek sensownego wniosku, uderzyła w niego kolejna fala gwałtownych emocji.
Zaśmiał się bez cienia wesołości, nadal pochylając się nad blatem, ale nie znajdując już tam dla siebie żadnego zajęcia – jedynie dodatkowo rozzłoszczony, gdy jego zaklęcie minęło cel, żeby w następnej kolejności wypalić niewielką dziurę w kuchennym blacie. Stłumił przekleństwo, nie chcąc zwracać uwagi Bena na tę porażkę. – Nic nie poradzę na to, że tak właśnie się zachowujesz – burknął, nie przejmując się kompletnie tym, że jego słowa nie były do końca zgodne z rzeczywistością – ani że wygodnie ignorował ziarno prawdy, tkwiące w wypowiedzi przyjaciela. – O ile mi wiadomo, jedyną dziewczyną, która zajmuje czasem twoje miejsce w łóżku, jest Bryczka – dodał po chwili, wzdrygając się lekko, gdy tuż obok niego przemknęło zaklęcie – i odwracając się w stronę Bena. Zaplótł ręce na klatce piersiowej, ani nie przystając na jego propozycję, ani jej nie odrzucając, gotów do wysłuchania wreszcie prawdziwego wyjaśnienia kryjącego się za tą wzmożoną nagle niechęcią do przedstawicielek płci pięknej, tyle że… zlepek słów, który wydostał się spomiędzy męskich warg, nie miał absolutnie żadnego sensu.
Przez chwilę wydawało mu się, że rozumiał, po paru pierwszych zdaniach stwierdzając, że najwidoczniej ten przeklęty szmatławiec naprawdę wydrukował na jego temat jakieś niestworzone historie – ale kiedy Ben dotarł w swoim wytłumaczeniu do retrogradacji Marsa, Percivalowi zwyczajnie opadła szczęka. Nie odpowiedział nic przez dłuższą chwilę, stojąc nieruchomo z miną, która świadczyła o skrajnej dezorientacji, i wyglądała odrobinę, jakby mięśnie jego twarzy odłączyły się na chwilę od mózgu – w którym z kolei koła zębate kręciły się jak szalone, starając się odnaleźć nieistniejące połączenia między poruszonymi przez Benjamina kwestiami. – Poczekaj chwilę – powiedział, choć w tamtym momencie wiedział już, że bez pytań pomocniczych się nie obędzie. – Czyli cały ten festiwal podejrzeń wziął się stąd, że w Czarownicy napisali… właściwie co? – zapytał bezradnie, zerkając na leżącą na stole gazetę, jakby się spodziewał, że za moment ciśnie w niego klątwą. – Przecież wiesz, że tam drukują same bzdury – dodał po krótkiej pauzie, decydując, że odwołanie się do zdrowego rozsądku przyjaciela będzie dobrym pomysłem. Westchnął ciężko, orientując się, że w którymś momencie wyparowało z niego zdenerwowanie. – Słuchaj, przecież wiesz o Belli nie od dzisiaj. Oczywiście, że na pewien sposób… za nią tęsknię, była dla mnie przyjaciółką na długo przed tym, zanim była moją żoną. Ale nie ma to nic wspólnego z nami. – Rozplątał ramiona, najpierw opuszczając je luźno wzdłuż tułowia, a potem opierając o blat po obu stronach. – Wiesz, może jeszcze tego nie zauważyłeś, ale jest mi z tobą dobrze – dodał nieco ciszej, jakby nie do końca przekonany, czy chce, żeby Ben to usłyszał.
Z ulgą przyjął ponowne zwrócenie uwagi na problematyczną kwestię jabłek i przyklejonych do nich bahanek, odwracając się wreszcie i raz jeszcze kierując różdżkę na owoce. Dwa niewerbalne zaklęcia pomknęły jedno po drugim, tym razem celne. – No, okej – powtórzył za Jaimiem jak echo, decydując się nie komentować już tego oczywistego stwierdzenia – po czym kiwnął głową na jego propozycję. – Jasne, zróbmy tak. Ale może zostawmy te jabłka tu na jakiś czas? Do rana powinno się ich złapać znacznie więcej – zauważył, dostrzegając, że szkodniki raczej nie uczyły się na błędach swoich towarzyszy, bo raz po raz przyklejały się do owoców, skuszone słodkim zapachem.
Zaśmiał się bez cienia wesołości, nadal pochylając się nad blatem, ale nie znajdując już tam dla siebie żadnego zajęcia – jedynie dodatkowo rozzłoszczony, gdy jego zaklęcie minęło cel, żeby w następnej kolejności wypalić niewielką dziurę w kuchennym blacie. Stłumił przekleństwo, nie chcąc zwracać uwagi Bena na tę porażkę. – Nic nie poradzę na to, że tak właśnie się zachowujesz – burknął, nie przejmując się kompletnie tym, że jego słowa nie były do końca zgodne z rzeczywistością – ani że wygodnie ignorował ziarno prawdy, tkwiące w wypowiedzi przyjaciela. – O ile mi wiadomo, jedyną dziewczyną, która zajmuje czasem twoje miejsce w łóżku, jest Bryczka – dodał po chwili, wzdrygając się lekko, gdy tuż obok niego przemknęło zaklęcie – i odwracając się w stronę Bena. Zaplótł ręce na klatce piersiowej, ani nie przystając na jego propozycję, ani jej nie odrzucając, gotów do wysłuchania wreszcie prawdziwego wyjaśnienia kryjącego się za tą wzmożoną nagle niechęcią do przedstawicielek płci pięknej, tyle że… zlepek słów, który wydostał się spomiędzy męskich warg, nie miał absolutnie żadnego sensu.
Przez chwilę wydawało mu się, że rozumiał, po paru pierwszych zdaniach stwierdzając, że najwidoczniej ten przeklęty szmatławiec naprawdę wydrukował na jego temat jakieś niestworzone historie – ale kiedy Ben dotarł w swoim wytłumaczeniu do retrogradacji Marsa, Percivalowi zwyczajnie opadła szczęka. Nie odpowiedział nic przez dłuższą chwilę, stojąc nieruchomo z miną, która świadczyła o skrajnej dezorientacji, i wyglądała odrobinę, jakby mięśnie jego twarzy odłączyły się na chwilę od mózgu – w którym z kolei koła zębate kręciły się jak szalone, starając się odnaleźć nieistniejące połączenia między poruszonymi przez Benjamina kwestiami. – Poczekaj chwilę – powiedział, choć w tamtym momencie wiedział już, że bez pytań pomocniczych się nie obędzie. – Czyli cały ten festiwal podejrzeń wziął się stąd, że w Czarownicy napisali… właściwie co? – zapytał bezradnie, zerkając na leżącą na stole gazetę, jakby się spodziewał, że za moment ciśnie w niego klątwą. – Przecież wiesz, że tam drukują same bzdury – dodał po krótkiej pauzie, decydując, że odwołanie się do zdrowego rozsądku przyjaciela będzie dobrym pomysłem. Westchnął ciężko, orientując się, że w którymś momencie wyparowało z niego zdenerwowanie. – Słuchaj, przecież wiesz o Belli nie od dzisiaj. Oczywiście, że na pewien sposób… za nią tęsknię, była dla mnie przyjaciółką na długo przed tym, zanim była moją żoną. Ale nie ma to nic wspólnego z nami. – Rozplątał ramiona, najpierw opuszczając je luźno wzdłuż tułowia, a potem opierając o blat po obu stronach. – Wiesz, może jeszcze tego nie zauważyłeś, ale jest mi z tobą dobrze – dodał nieco ciszej, jakby nie do końca przekonany, czy chce, żeby Ben to usłyszał.
Z ulgą przyjął ponowne zwrócenie uwagi na problematyczną kwestię jabłek i przyklejonych do nich bahanek, odwracając się wreszcie i raz jeszcze kierując różdżkę na owoce. Dwa niewerbalne zaklęcia pomknęły jedno po drugim, tym razem celne. – No, okej – powtórzył za Jaimiem jak echo, decydując się nie komentować już tego oczywistego stwierdzenia – po czym kiwnął głową na jego propozycję. – Jasne, zróbmy tak. Ale może zostawmy te jabłka tu na jakiś czas? Do rana powinno się ich złapać znacznie więcej – zauważył, dostrzegając, że szkodniki raczej nie uczyły się na błędach swoich towarzyszy, bo raz po raz przyklejały się do owoców, skuszone słodkim zapachem.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
kuchnia
Szybka odpowiedź