Wydarzenia


Ekipa forum
kuchnia
AutorWiadomość
kuchnia [odnośnik]23.09.18 17:22
First topic message reminder :

Kuchnia

zaopatrzenie

Równie prowizoryczna jak reszta domu, znajduje się na parterze, tuż pod łazienką - stąd podobna boczna ściana, właściwie nieosłonięta niczym oprócz zaklęć ochronnych, dzięki czemu pomieszczenie zawsze wypełnione jest słońcem. W kuchni nie znajduje się zbyt wiele przedmiotów, jest dość zagracona, wypełniona obtłuczonymi miskami, fajansowymi kubkami różnych rozmiarów - niektóre większe od kociołka - zasuszonymi ziołami i dziwnymi przedmiotami, które Benjamin znosi tu z całego domu. Okrągły stół - stworzony przez samego Jaimiego w niezwykle prostym stylu drewnianego rzeźbiarstwa - stoi na środku, otoczony kilkoma krzesłami, a każde pochodzi z innej parafii. Jasnozielony taboret, wygodny, ale zakurzony fotel z wysokim oparciem, rattanowe krzesełko: każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Kuchnię często wypełnia zapach bigosu oraz pieczonego mięsa i podpłomyków; w kącie pomieszczenia stoi koza, obok której można rozgrzać się siedząc na małych krzesełkach. Na wiszącej nad nimi szafce znajduje się dość biedny barek, wypełniony głównie ognistą i zapomnianymi, zwietrzałymi już skrzacimi winami.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
kuchnia - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: kuchnia [odnośnik]01.12.19 13:58
Przyznanie się do uwierzenia w durne horoskopy, spisane ręką durnego astrologa w jeszcze durniejszej gazecie nie wchodziło w grę. Przynajmniej początkowo, bowiem duma Wrighta nie była w stanie unieść narastającego napięcia, burknięć, mruknięć, spojrzeń i docinków, serwowanych z wrodzoną gracją Ślizgona. Tak naprawdę liczył na zaprzeczenie, na to, że Percy radośnie wyśmieje głupie sugestie, podchodząc do tego podejrzenia lekceważąco. Unikanie odpowiedzi świadczyło przecież o jakiejś tajemnicy, o tym, że faktycznie w przepowiedniach wróżbity tliła się iskierka prawdy - skoro faktycznie tylko Bryczka odwiedzała ich sypialnię, to dlaczego nie odpowiedział od razu? Ben milczał dalej, dokonując w skołtunionym umyśle szybkiej analizy faktów, choć przychodziło mu to z trudem. Skupione wokół klejących się owoców bahanki brzęczały w ciężkiej do zniesienia symfonii, niczym stado wkurzonych czarodziejskich os. - Jak myślisz, kiedy doczeka się szczeniaków? - spytał nagle, pozwalając myślom zejść na bardziej przyjazny grunt - a może po prostu instynkt popychał go w tę stronę. Czyż skłóceni rodzice nie rozmawiali najczęściej o dzieciach, by uniknąć eskalacji emocjonalnego konfliktu? Świeżo odkryta tożsamość płciowa Bryka stanowiła dość palący problem, niedługo ich dom na krańcu świata mógł stać się za mały dla całej gromadki szczeniaków, nie wiedzieli też, jak na młode zareaguje reszta psiej świty. Oby do tego czasu bahanki pojawiały się u nich tylko w sporadycznych koszmarach.
Jako przypomnienie jednej z najniewygodniejszych rozmów. Jaimie sapnął, urażony, po czym zasiadł ponownie na krześle, na moment ukrywając twarz w dłoniach. Zrezygnowany, zawstydzony, sfrustrowany - i obnażony ze swej wiary w dział wróżbiarski Czarownicy. - Sposoby na bahanki mają sprawdzone, przed laty pisali też, że jestem nieziemsko przystojny, więc nie wszystko to bzdury - zaczął chmurnie, starając się obronić nieco honor pisemka. - Że w twoim życiu pojawi się jakaś kobieta z przeszłości - wyszeptał prawie bezgłośnie, nie chcąc przyznawać się do tak idiotycznego zaślepienia. Odchrząknął, machając nerwowo ręką, jakby odganiał się od bahanek, które zaprzestały prób wyrwania bujnych, ciemnych loków, wirując teraz nad zaklętymi jabłkami. - Z przyjaciółkami raczej nie bierze się ślubu - mruknął znów pod nosem, wzdychając ciężko. Przymknął oczy, walcząc ze sobą, ale w końcu wygrała ta lepsza, doroślejsza część Benjamina Wrighta. - Przepraszam, jestem chyba jakiś nadwrażliwy w tym temacie - powiedział, wspinając się na wyżyny zaskakującej dojrzałości. Z których zbiegał radośnie w dół, niczym dzieciak, gdy Percy wyznał coś, co ogrzało wzburzone serce i zmniejszyło trochę dyskomfort. - Wiem, wczoraj mi to mówiłeś - mruknął, tym razem jednak dwuznacznie, spoglądając prosto na Percivala i unosząc znacząco brew. Tak, było mu z nim dobrze, ba, jeśli miałby wróżyć z reakcji Blake'a, to nawet więcej niż dobrze. To mimo wszystko nie niwelowało zazdrości, niezwykle silnej u tak upartego (i wiele razy odtrąconego) mężczyzny. A wyjawienie tej tajemnicy poliszynela wcale nie było komfortowe, chciał być ponad to, czuć się pewnie, prychać, burczeć i wywracać oczami, gdy Percy spoglądałby na jakąkolwiek kobietę. Może kiedyś uda mu się osiągnąć taki poziom, na razie pewniejsza wydawała się jednak śmierć z rąk Rycerzy Walpurgii.
Albo zjedzenie żywcem przez bahanki. Zastanowił się głęboko nad propozycją Percivala, nieco spokojniejszy, ugłaskany wspomnieniami wczorajszego wieczoru - i absolutnym sukcesem, jakim zakończyła się wojna ze szkodnikami. - No, trochę ich tu jeszcze jest, może masz rację... - zgodził się nie bez trudu, ale i tak podniósł się z krzesła i wyminął mężczyznę, tym razem pozwalając sobie na zdecydowanie szturchnięcie go barkiem: tak w ramach zakopania tasaka wojennego. - Ale ten bajzel to już stąd wyniosę - dodał, wskazujac na pierwsze jabłko, które zamieniło w trzepoczącą od bahanich skrzydełek kulę.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia - Page 3 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]07.12.19 22:48
Poznanie prawdziwego powodu prowadzonej przez Benjamina walki podjazdowej, w której główny oręż stanowiły dziwne pytania i słabo zawoalowane podejrzenia, wbrew pozorom nieco go uspokoiło; nie chodziło o realne oskarżenia, nie groziło mu (jeszcze?) wyciąganie na światło dzienne popełnionych w przeszłości występków ani stresujące pranie brudów – problem zrodzony z wydrukowanego w Czarownicy horoskopu wydawał się trywialny, krótkotrwały i niepozostawiający za sobą większych szkód; trochę irytujący, niczym chmara upierdliwych bahanek, ale w gruncie rzeczy możliwy do odgonienia. – Nie później niż za dwa, trzy tygodnie – odpowiedział na pytanie Bena, z niejaką ulga przeskakując na temat niegroźny i niebudzący niepotrzebnych, negatywnych emocji – choć zdecydowanie coraz bardziej domagający się ich uwagi. Musieli opracować jakiś plan, znaleźć odpowiednie miejsce dla wracającej do pełni sił psiny i jej młodych. Wątpił jednak, by mieli zrobić to dzisiaj, nie wydawało mu się też, by Jaimie to sugerował, w pytaniu upatrując się raczej próby zawieszenia broni. Co uczynił bez większych oporów, na widok kryjącego twarz w dłoniach mężczyzny wywieszając białą flagę.
Oderwał się od kuchennego blatu, przekraczając dzielący ich dystans i zatrzymując się tuż obok Bena; jego dłoń odruchowo powędrowała na męskie ramię, opierając się o nie w geście mającym przekazać to, czego wypowiedzieć nie chciały usta. – Elaine napisała do mnie list. I spotkałem ostatnio Belvinę w Mungu. Ale możesz być pewny, że nie planuję uderzyć w konkury do żadnej z nich – odpowiedział z lekkim rozbawieniem, łaskawie powstrzymując się od wygłoszenia komentarza na temat oceny wiarygodności gazety na podstawie wydrukowanego kiedyś artykułu, wychwalającego aparycję wschodzącej gwiazdy Quidditcha. Rzeczywiście imponująco przystojnej, nawet teraz – gdy połowę twarzy pokryły blednące powoli blizny. A może właśnie szczególne teraz.
Odchrząknął cicho, odrywając spojrzenie od oświetlonego popołudniowym światłem męskiego profilu. – Dlaczego nie? W świecie arystokracji ślub nie różni się wiele od umowy handlowej. Właściwie nawet spisuje się przed nim kontrakt – wyjaśnił cierpliwie, porzucając już zupełnie burkliwe odpowiedzi i drażniące dwuznacznością stwierdzenia. Wydawało mu się – być może mylnie – że poruszali temat z jakiegoś powodu dla Bena drażliwy, postanowił więc dla odmiany potraktować go poważnie. – Przed Bellą byłem zaręczony z Cassiopeią, pamiętasz? Nie znosiliśmy się tak bardzo, że nie byliśmy w stanie przebywać w jednym pomieszczeniu dłużej niż kilkanaście minut, żeby nie skończyło się to awanturą. – Wzdrygnął się na samą myśl, że on i Blackówna mogliby zostać skazani na swoje towarzystwo na długie lata. Z drugiej strony – być może wtedy nie postawiłby Isabelle w sytuacji, w której znalazła się z jego winy. Coś kwaśnego rozlało się po jego klatce piersiowej. – Nie przepraszaj – powiedział jeszcze, kładąc drugą dłoń na drugim barku mężczyzny i bezwiednie naciskając mocniej kciukami na skórę tuż nad łopatkami, zupełnie jakby chciał rozmasować spięte mięśnie.
Westchnął przeciągle w odpowiedzi na następne słowa Bena, przewracając teatralnie oczami, ale i uśmiechając się pod nosem na wspomnienie poprzedniej nocy. Cofnął dłonie, po czym klepnął go jeszcze lekko w plecy, ruszając w stronę nadgniłych owoców i oblepiających je bahanek. – Dobra, idź. Ja rzucę jeszcze parę zaklęć – zgodził się z propozycją mężczyzny, na szturchnięcie odpowiadając tym samym i odwracając się przez ramię, kiedy Jaimie zabrał ze sobą pierwszą porcję schwytanych w pułapkę stworzonek; obserwował jego oddalające się plecy tak długo, dopóki nie zniknęły w drzwiach kuchni.

| zt x2 :pwease:




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: kuchnia [odnośnik]23.10.20 14:25
| połowa lipca, przed rodzinnym obiadem

Długo wpatrywał się w otrzymany list. Czytał każde słowo, śledził równe pismo Longbottoma, artykułował bezgłośnie zdania, trochę nie wierząc w to, co właśnie się stało. I choć na niebie nie pojawiła się błyskawica, grzmot nie wstrząsnął chatką, a magia najwidoczniej dalej Bena słuchała (bo przywołał kubek z wodą, by ugasić pragnienie), to cały sens tego, co właśnie się wydarzyło, nie dotarło w pełni do przebodźcowanej głowy Zakonnika. Dopiero trzask wejściowych drzwi, szczęk kluczy, i szereg inkantacji zabezpieczających, wypowiedzianych znanym głosem, otrzeźwił Wrighta na tyle, by ten przestał wpatrywać się w list bez mrugnięcia.
Siedział w kuchni, na swoim ulubionym, zielono-różowym krześle z wyłamanym oparciem, pochylony nad pergaminem, Smok drzemał tuż obok niego na blacie stołu, rozsypując wokół piórka i letni kurz. Równie dobrze na stole mógłby wylądować mugolski helikopter lub smok: Jaimie nie odrywał wzroku od listu, unosząc go dopiero wtedy, gdy kroki Percivala zabrzmiały wyżej, tuż przy wejściu do kuchni.
- Hej - rzucił dziwnie wilgotnym tonem, czułym, wzruszonym i przejętym, podnosząc głowę, by w pełni ujrzeć wchodzącego mężczyznę. Nieco ubłocone skórzane buty, drogie, chyba pochodzące z przypadkowego posagu, zabrane jeszcze ze szlacheckiego życia, teraz jednak nie służące podczas gonitw, kuligów czy eleganckich bankietów na świeżym powietrzu, gdzie należało porzucić lśniące pantofelki na rzecz mocnych, wiązanych trzewików. Spodnie z długimi śladami ziemi, rozciągniętymi po materiale przez psie łapy witające mężczyznę w domu (Ben mógłby przysiąc, że potrafi rozpoznać, gdzie dosięgnął Kudłacz, a gdzie Bryczka). Skórzana kurtka, jego skórzana kurtka, którą nazywał raczej ich kurtką: tak bardzo zmieniło się nazewnictwo wszystkiego, co Wrighta otaczało. Samotne, jednostkowe opisywanie wszechświata uległo zapomnieniu, był częścią wspólnoty, mimo wszystko, mimo tego listu trzymanego w nieco drżącej dłoni. Miał prawdziwy dom, miał przy sobie kogoś, kogo kochał od ponad dwudziestu lat - czy nie było to warte równie wiele, co wszelkie przywileje i pewna doza władzy dzierżonej w ręku? Ben czuł ulgę i żal, gorycz porażki w starciu z przyznaniem się do zmęczenia i słabości, odurzający spokój oraz...trochę irytujące go wzruszenie, ściskające za gardło, gdy wzrok w końcu pomknął jeszcze wyżej, po drodze zauważając rzepy poprzyczepiane do kurtki, docierając do przystojnej twarzy Percivala. Widział go dziś rano, zbierającego się w pośpiechu do rezerwatu - obserwował go od miesięcy tuż obok siebie, w ich domu, lecz mimo upływu tygodni fakt, że mężczyzna nie zniknął, że ciągle powracał do nich, zadziwiał i rozczulał go tak samo mocno. Pogrzebał przecież ich wspólne plany, przeszedł trwającą prawie dekadę żałobę, poszarpaną ochłapami przypadkowej uwagi, by teraz cieszyć się tym, co wydawało się niemożliwe. Bursztynowymi okruchami codziennego szczęścia, zwykłego zachwytu tym, że mogą pokłócić się o wychowanie psów, nieodłożony na miejsce kubek po herbacie lub podkradniętą koszulę.
- Nic się nie stało - dodał szybko, dostrzegając spięcie szczęk bruneta, nerwowy ruch jabłka Adama i ostrość, prawie kanciastość spojrzenia ciemnozielonych oczu. Nic dziwnego, że zareagował natychmiastowym spięciem i sięgnięciem do kieszeni spodni po różdżkę. Natknął się przecież nad zgarbionego nad listem Benjamina, wyraźnie poruszonego tym, co objawił mu pergamin. W tych czasach sowy nigdy nie przynosiły dobrych wieści. - To znaczy...stało się, ale nic złego...to znaczy, chyba, nic złego - uściślił, marszcząc krzaczaste brwi, nagle przejęty dziwnym lękiem o reakcję Blake'a. Bo choć nigdy nie mówił o tym, jaki ciężar dźwiga i jak wiele jest w nim niepewności oraz poczucia przebywania w nieodpowiednim miejscu, to wiedział, że Percival doskonale zdaje sobie sprawę z galopujących pod rozczochranymi lokami myśli. Zawsze to robił, wcześniej odgadując symptomy toczących Jaimiego nastrojów, ba, często wręcz pomagał mu zwerbalizować trudności, obawy czy marzenia zanim Ben sam zdołałby pogodzić się z tym, co czuje. Mimo tego, gdy rozprostowywał nieco nerwowo kartkę z nakreśloną odpowiedzią Harolda, przeszył go nieprzyjemny dreszcz. Czy Blake uzna go za tchórza? Za kogoś, kto ucieka przed odpowiedzialnością? Za człowieka, który wciągnął go w to wojenne bagno, a teraz dezerteruje? Wnętrzności brodacza zacisnęły się, tak samo jak usta, zgarbił się też nieco bardziej, głową prawie zrównując się z blatem. - Percy, ja... - zaczął niemrawo, ale słowa nie bardzo się go słuchały. Nigdy nie był zbyt dobry w tłumaczeniu. Westchnął ciężko i przesunął po stole niezwykle zabazgrany notatnik z roboczą wersją listu do Harolda. - Wiesz co, sam przeczytaj. Tu pisałem to wszystko na brudno, dopiero chyba pięćdziesiątą wersję wysłałem, żeby była bez błędów, co nie... - mruknął, prostując się na krześle, nerwowo obracając w dłoniach list zwrotny, tak, że ten przypominał kulkę papieru. - Jak było w rezerwacie? - palnął jeszcze, usilnie próbując uczynić tę rozmowę normalną, taką jak zawsze, gdy Percy wracał z Peak District. - Ugotowałem Ognistą Potrawkę Merlina, ale trochę się spaliła - dorzucił trochę przepraszająco, dopiero teraz przypominając sobie o zostawionym na ogniu obiedzie, duszącym się na kuchence zdecydowanie zbyt długo.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
kuchnia - Page 3 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: kuchnia [odnośnik]02.03.21 13:10
Deski na ganku zadudniły głucho pod jego stopami, gdy przystanął przed drzwiami, żeby otrzepać resztki błota z podeszw ciężkich, skórzanych butów; czując już tę trudną do opisania lekkość, ciężar znikający z barków, irracjonalne poczucie bezpieczeństwa, ogarniające go za każdym razem, gdy wracał do domu. Nieistotne, skąd: czy z rezerwatu, czy naznaczonego niepokojem patrolu po Londynie, czy ze zwyczajnej przejażdżki na grzbiecie Cienia; gdziekolwiek by nie był, wspinanie się w górę kluczącej między drzewami ścieżki zawsze smakowało tak samo: cierpkim, iglastym powietrzem, wilgocią unoszącej się nad rzeką mgiełki, lepkim zapachem mokrej psiej sierści, i tym trudnym do opisania przekonaniem, że ktoś na niego czekał.
Nie wiedział, jak poradziłby sobie bez niego.
Podnoszenie się z klęczek po gorzkiej porażce nie było proste; wciąż jeszcze nie doszedł w pełni do siebie po ostatniej, zalewany falami bólu przy każdym oddechu, witany migotającymi mroczkami w trakcie niewielkiego nawet wysiłku; dręczony koszmarami o ożywionych magią ciałach, które za nic nie chciały odejść, bez względu na to, ile szklanek ognistej wypiłby przed snem. Starał się tego nie robić, lecznicze eliksiry podobno nie współpracowały najlepiej z alkoholem, ale bezczynność go dręczyła – i to dlatego wcześniej niż zamierzał wrócił do rezerwatu, decydując, że bardziej przyda się tam niż tutaj, gdzie zajmowała go właściwie tylko hodowla. Decyzja należała do tych średnio trafionych, wciąż męczył się stanowczo zbyt szybko, po długim dniu marząc jedynie o śnie bez snów, ale nie narzekał – nie pozwalały mu na to wyrzuty sumienia, kotłujące się gdzieś na wysokości żołądka, nieprzyjemne, kwaśne, paskudne; zmuszające do udawania, że wszystko było w porządku, ukrywania ciężkości w gestach i tych wstydliwych momentów, gdy zbyt mocno łapał się drewnianej framugi, czekając aż zniknie ciągnąca go w dół słabość.
Ta męcząca go teraz właśnie odchodziła, znikając z każdym oddechem zaczerpniętym na świeżym powietrzu; dał sobie na to jeszcze chwilę, rozglądając się dookoła, choć otaczające dom drzewa znał już na pamięć – a później odwrócił się, żeby popchnąć skrzypiące lekko drzwi, już od wejścia czując charakterystyczny, dobiegający z kuchni zapach lekko przypalonej potrawki. Uśmiechnął się pod nosem, bezwiednie, ciepło, odruchowo opuszczając dłonie, żeby odgonić od siebie witające go w wejściu psy, a później ruszył dalej, prosto do pozbawionego jednej ściany pomieszczenia. – Ben? – zawołał od wejścia, choć wiedział, że go tam znajdzie, nim jeszcze przystanął w drzwiach, opierając się o nie barkiem. Dziwne, jakby stłumione hej nie zaalarmowało go od razu, ale zrobiła to reszta: Smok siedzący na stole, a tuż obok Jaimie, zgarbiony, jakby skurczony w sobie; list trzymany w dłoniach, zmięty, zapisany charakterem pisma, którego nie rozpoznawał. Coś instynktownie ścisnęło go w żołądku, brwi zbiegły się ku sobie; czy coś się stało? Ktoś umarł? Czy jakaś inna, okrutna tragedia wstrząsnęła ich światem, nie docierając jednak jeszcze do rezerwatu, a przynajmniej – nie robiąc tego, podczas gdy on tam był?
Drgnął, zapominając nagle o targającym wnętrznościami bólu, robiąc krok do przodu i otwierając usta, ale nim zdążyłby zapytać, Ben znów się odezwał. Nic się nie stało. Nie uwierzył mu do końca, i tak niwelując dzielący ich dystans, po drodze ostrożnie ściągając z ramion kurtkę; starając się opanować grymas na twarzy, ale nie do końca nad nim panując, gdy gdzieś na wysokości żeber poczuł dotkliwe szarpnięcie. Wypuścił jednak powoli wstrzymywane powietrze, odwieszając kurtkę na oparciu krzesła, które sobie przysunął – blisko, naprzeciw, tak, że kiedy usiadł, ich kolana prawie stuknęły o siebie; wyciągnął nogę do przodu, opierając łydkę o łydkę siedzącego przed nim mężczyzny, w geście ani przypadkowym, ani pozbawionym znaczenia. Wyczuwając, że Ben potrzebował wsparcia – choć jeszcze nie mając pojęcia, jakiego rodzaju ani dlaczego. – Co to znaczy: stało się, ale chyba nic złego? Co to jest, Jaimie? – zapytał, podbródkiem wskazując na ściśnięty w palcach mężczyzny pergamin. Miał ochotę wyciągnąć rękę i chwycić go za tę dłoń, ale właściwie nie był pewien, czy mógł; czy treść, która wyłaniala się ze skreślonych starannie liter była w ogóle przeznaczona dla jego oczu i uszu.
Wziął podany mu przez przyjaciela notatnik bez słowa, tym razem bez trudu już rozpoznając jego charakter pisma; poznaczony skreśleniami i poprawkami, niektórymi wielokrotnymi, sprawiającymi, że pergamin wyglądał, jakby ledwie uniknął przedziurawienia. Podniósł pytające spojrzenie na Benjamina, jakby chcąc go zapytać, czy na pewno mógł – a później zaczynając czytać, wers po wersie, początkowo nie mając pojęcia, dokąd zmierzały składające się w spójną całość zdania, później: rozumiejąc coraz lepiej (choć z  trudem opanowując dziwnie rozczulone drgnięcie kącika ust, gdy jego spojrzenie natrafiło na tektoniczne myślenie). Gdy dotarł do końca, milczał jeszcze przez chwilę. – Dlaczego nic nie mówiłeś? – zapytał w końcu, powoli odkładając notatnik na blat. Pytanie o rezerwat i wspomnienie o potrawce przeleciało gdzieś obok niego, na to pierwsze tylko machnął ręką; nie chciał pozwolić Benowi zmienić tematu, znał go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, jakie to było dla niego ważne. Zdawał sobie sprawę z tego, ile Zakon Feniksa dla niego znaczył – słyszał, niejednokrotnie, z jaką wiarą wypowiadał się o działaniach organizacji, jak ciężko znosił niepowodzenia, jak bardzo przykładał się do kolejnych misji; z drugiej strony – dostrzegał też ciężar, jaki na jego barkach odcisnęła dodatkowa odpowiedzialność wiążąca się z rolą Gwardzisty. Decyzja, którą podjął, właściwie go nie dziwiła – był z niej dumny, z niego; z wszystkiego, co robił i kim był – ale podejrzewał, że samego Benjamina musiała zjadać od środka. – Wiesz, że to nie oznacza, że kogokolwiek zawiodłeś, prawda? – odezwał się po chwili, przeczuwając, że mógłby tak pomyśleć. Podniósł się nieco, żeby chwycić za spód krzesła, na którym siedział, i przyciągnąć go jeszcze bliżej. – Jak się czujesz? Dostałeś odpowiedź? – Czy była nie taka, jakiej się spodziewał? Nie wziął tego wcześniej pod uwagę, ale teraz raz jeszcze przelotnie zerknął w stronę trzymanego przez Bena pergaminu, żeby sekundę później na powrót zatrzymać spojrzenie na jego twarzy – noszącej na sobie zarówno trwałe ślady walk, które do tej pory stoczył, jak i te mniej oczywiste, umykające, świadczące o tej, która aktualnie trwała gdzieś tam za parą znajomych, orzechowych oczu.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3

kuchnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach