Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wioska Tinworth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Tinworth
Tinworth jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym wybrzeżu Kornwalii. Od lat zamieszkuje je kilka rodzin czarodziejów, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się osiedlić właśnie tam, być może urzeczeni niezwykłym klimatem nadmorskiej wioski, znacznie spokojniejszej od tętniących życiem większych miast. Główna część miasteczka rozciąga się wzdłuż jednej ulicy i kilku jej bocznych rozgałęzień, choć część magicznych rodzin osiedliła się na uboczu, w pewnym oddaleniu od głównej ulicy. Nierzadkim widokiem są niewielkie domki położone w sąsiedztwie klifów porośniętych nadmorską trawą oraz plaży, choć większość czarodziejów ukrywa je zaklęciami przed wzrokiem mugoli, przez co dla niemagicznych wybrzeże może wyglądać na opustoszałe i ciche. Wyjątkowo szerokie, piaszczyste plaże leżące nieopodal zabudowań są lubianym miejscem spędzania czasu zarówno przez dorosłych, jak i dzieci. Co ciekawe, niektóre domki znajdujące się w sąsiedztwie wybrzeża mają ściany udekorowane morskimi muszlami.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
- No co ty nie powiesz. - mruknęła pod nosem kiedy usłyszała wypowiadane pod sobą słowa, na tyle cicho, że wątpiła by dotarły do jej przeciwnika. Po pierwszym badawczym i dłuższym spojrzeniu jedynie kątem oka łapała ruch za większe zagrożenie nadal uznając Bushwicka. Różdżka jednak niezmiennie skierowana była w młodzieńca pod nią umazanego w krwi i brudzie. Przesunęła odrobinę ciężar ciała na jedno z bioder opierając o niej nonszalancko lewą rękę. - Liczyłam na romantyczne sam na sam. Okropnie mnie rozczarowałeś. - odcięła mu się podnosząc głos, tak by słowa tym razem na pewno dotarły do niego. Obserwowała uważnie nie tracąc czujności, choć nie było łatwo dzielić jej na dwoje. Ręka z różdżką drgnęła, kiedy złapała ją mocniej. Dokładnie w momencie w którym Bushwick zaczął zwracać się do leżącego pod nią chłopaka. - Przecież znasz odpowiedź! - tym razem w jej głosie pojawiła się irytacja. Westchnęła ciężko, niemalże teatralnie kiedy nie zgodził się poddać. A dobiegające z dołu słowa, tłumaczenie z początku zdawała się ignorować stawiając jeden krok na przód. Mrużąc oczy i marszcząc brwi. - Ani drgnij. - poleciła mu tylko. Przesuwając po nim krótko spojrzeniem. Wróg? Przypadkowa osoba? Ale jak ktoś przypadkiem mógł się znaleźć pomiędzy nimi. Może Bushwick rzeczywiście nie był sam, ale chłopak nie wyglądał na żądnego jej krwi, prezentował się chyba gorzej niż ona. Potem się zastanowi, teraz musiała coś dokończyć. - Każdy nieprzemyślany ruch z twojej strony uznam za działanie razem z nim. - wskazała brodą na mężczyznę naprzeciwko. Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej zaklęcie poleciało w ich kierunku. Niebieskie tęczówki barwą przypominały ocean, niosąc lodowy podmuch. Postawiła kolejny krok naprzód wychodząc pod jego promień. - Protego. - zażądała pewnie od różdżki wykonując pionowy gest. Może była już gotowa, by wiedzieć, że nie wszyscy powinni dalej oddychać. Ale wolała unikać przypadkowych ofiar. Jeśli młody tak naprawdę był z Bushwickiem, powinna sobie poradzić nawet, gdyby dostała się w ogień krzyżowy. Wydostanie się z niego - wbrew pozorom - nie było takie trudne. Tarcza rozbłysła, zaklęcie odbiło się uderzając gdzieś obok. Ręka opadła obok ciała. Kiedy stawiała następny krok, odwróciła na chwilę głowę spoglądając w dół, zmarszczyła brwi milcząco wpatrując się w niego. Oceniając co ze wszystkiego jest prawdą. Nie mogła być dalej naiwna, ale pewnych przyzwyczajeń nie było łatwo się wyzbyć. Sięgnęła lewą ręką do zawieszonych na szyi przedmiotów. Złapała za kryształ podarowany jej kiedyś przez bliską sercu osobę. Ściągnęła go upuszczając na leżącego. - Zatamuje krwotok, wystarczy przyłożyć. - nie była pewna, czy posiada jakieś rany, ale nie mogła tego wykluczyć. Prezentował się średnio. - Najpierw dokończę sprawy z Buschwickiem, potem uprzejmie powiesz mi kim jesteś i co tutaj robisz. Ten kryształ, jest dla mnie ważny. - nie proponowała, nie pytała, nie spojrzała na niego ponownie. Stawiając kolejne kroki w kierunku obecnego przeciwnika leżącego na ziemi chłopaka zostawiając za swoimi plecami. Ustawiając się tak, by stała na torze zaklęcia, które mogłyby skierować na niego. Większość swojej uwagi skupiając na czarnoksiężniku, ale zostawiając jej też trochę za sobą. Ten pojedynek zabrał jej więcej energii niż chciała, ale zdjęcie noszonej wcześniej maski miało mieć swoje plusy. Jeśli ktoś zobaczył ten pojedynek poda dalej, że to ona pozbyła się mężczyzny, nie partnerka z którą miał się spotkać. Jeszcze mogła wszystko naprawić. Pytanie pozostawało jedno czy Bushwick posiadał jeszcze jakieś informacje warte tyle, by zostawić go przy życiu? Miała ledwie krótką chwilę, by podjąć decyzje. Nie sprawdzała czy pozostawiony na ziemi nieznajomy na niej pozostał. Nie miała na to już czasu. Bushwick znów zaatakował, ale tym razem niecelnie. Stawiała pewnie kroki ku niemu. - Petryfikus totalus.-wybrała kolejne zaklęcie wypowiadając je z niesłabnącą pewnością. Rozkazywała, wywoływała nie prosiła. I choć Osika czasem się buntowała, przez większość czasu działała zgodnie z rozkazem. Może dlatego, że - z tego co usłyszała od twórcy - sama lubowała się w pojedynkach. Potężne zaklęcie z nieprawdopodobną mocną wymknęło się z jej różdżki ruszając w stronę Bushwicka. Teraz, kiedy był już ranny wydostanie się z niego będzie dla niego graniczyło praktycznie z niemożliwością. Ruszyła w jego stronę zabierając z dłoni różdżkę. Spoglądając w oczy. - Mówiłam. - powiedziała do niego rozciągając usta w uśmiechu, dopiero teraz odwracając głowę. - Możesz się ruszać? - słowa skierowała już prosto do chłopaka, jeśli nadal znajdował się w tym samym miejscu co wcześniej. - Esposas. - wybrała jeszcze w rozbrojonego mężczyznę. - Czas na spowiedź. - zwróciła się znów do chłopaka i wypowiedzianych wcześniej słów.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Liczył, że to się skończy. Cała ta przypadłość, czymkolwiek była — ciągle robiło mu się od tego niedobrze. Przymknął powieki z nadzieją, że jeśli pojawił się tu nagle i niespodziewanie, równie szybko stąd zniknie, ale to szarpnięcie nie nadchodziło. Wiedział, że to się stanie, nie wiedział tylko kiedy — i dokąd trafi. I czy zdąży, bo jego życie nagle zawisło na włosku. Słuchał ich wymiany zdań z ciężkim, chrapliwym oddechem — niech to będzie tylko sen, niech prędko się skończy. Był winien wielu rzeczy, ale nie miała mu co zarzucić — ale wtedy przypomniał sobie o Thomasie. O tym, co zrobił i o tym, że raczej nie polubił się z Tonks. To była siostra Kerstin. Podobna? Nie zdążył jej się przyjrzeć. Rozważał w głowie różne scenariusze, szukając sposobu na to, by wyjść z sytuacji w możliwie jak najbezpieczniejszy sposób. Chciał chwycić się myśli, że ufał przyjacielowi i wiedział, w co się wpakował, ale prawda była taka, że mimo najczystszego serca Sallow wpadał w kłopoty jak w bagno, a łatwowierne serce nie oparło się wzniosłym ideom. Jego też nie — właśnie w tej chwili przypominał sobie jego słowa. O tym, że musieli walczyć o własną przyszłość, jeśli chcieli jej dożyć. Czy ta walka rozgrywała się właśnie teraz? Czy dziewczyna, która próbowała dokonać zamachu w centrum Londynu miała w sobie na tyle dobroci i empatii, by mu uwierzyć i puścić go wolno? A co jeśli powołując się na Marcela przysporzy mu kłopotów? Co jeśli mu nie uwierzy przez kłamstwa brata? Nie uwierzy, że zgodził się im pomagać, być na każde zawołanie przyjaciela, niezależnie od tego jak trudna i ryzykowna miała być to misja? Co jeśli uzna go za kłamcę, bo przez większość życia nim był; był cyganem, krętaczem, złodziejem. Był bratem chłopaka, który zabił. Czy puści go wolno?
Szanse na przeżycie malały z każdą sekundą, a on zwyczajnie nie wiedział, co powinien zrobić. Co powiedzieć, by darowała mu życie, nie biorąc za zdrajcę, zagrożenie — konfidenta? Słyszał inkantację zaklęcia, ale nie był pewien, czy miało szansę go sięgnąć. Stała tuż nad nim, pewnie tak. Zacisnął powieki, szeptając po romsku słowa rodzinnych modlitw. Modlitw do duchów, do przyrody, do przodków — modlitw o pomyślność. Prosił los o odrobinę szczęścia. Dla niej, bo jeśli ona zginie zginie i on w ułamku sekundy. Inkantacja ochronna, słyszał to. Protego. Uniósł wzrok w chwili, dy błękitna tarcza gasła. Ich wzrok się spotkał. Jej surowy, ale pełen czegoś, co trudno było mu nazwać z jego wystraszonym i nieco zdezorientowanym, gdy upuściła kryształ. Mógł jej ufać? A co jeśli ten kryształ go osłabi? Uśnie? Zatruje? Krwawił? Zapomniał. Sięgnął dłonią do karku, po którym spłynęła krew. Wziął do ręki kryształ i przyłożył go do rany po chwili wahania, wciąż nie podnosząc si z ziemi. Spojrzał tylko w bok, na mężczyznę, kiedy posłała w jego kierunku zaklęcie. Jedno, a potem drugie. Padł nieruchomo na ziemię spetryfikowany. Po prostu spetryfikowany.
— Myślałem, że go rozprujesz — podjął, zamiast odpowiedzi na pytanie, czy może się ruszyć. Tego się po niej spodziewał. Niepohamowanej agresji i barbarzyńskiej brutalności. Tak o niej mówili w stolicy. Powoli podniósł się z ziemi, opuszczając dłoń z kryształem, który przyłożył do rany. Skrzywił się z powodu obolałego barku, wstał. Wtedy też spojrzał na nią, na tego łotra i znów na nią. — I... — Zmarszczył brwi, patrząc na nią z mieszaniną drwiny (nie kontrolował tego, samo przyszło) i rozczarowania. — Myślałem, że jesteś... wyższa.— Była malutka. Maleńka. Sporo niższa od niego choć on nie uchodził nigdy za wysokiego mężczyznę. Powtarzał sobie, że wciąż rósł, bo dziewczyny wolały wysokich, ale tak naprawdę ten wzrost tylko mu pomagał przy kradzieżach.
Szanse na przeżycie malały z każdą sekundą, a on zwyczajnie nie wiedział, co powinien zrobić. Co powiedzieć, by darowała mu życie, nie biorąc za zdrajcę, zagrożenie — konfidenta? Słyszał inkantację zaklęcia, ale nie był pewien, czy miało szansę go sięgnąć. Stała tuż nad nim, pewnie tak. Zacisnął powieki, szeptając po romsku słowa rodzinnych modlitw. Modlitw do duchów, do przyrody, do przodków — modlitw o pomyślność. Prosił los o odrobinę szczęścia. Dla niej, bo jeśli ona zginie zginie i on w ułamku sekundy. Inkantacja ochronna, słyszał to. Protego. Uniósł wzrok w chwili, dy błękitna tarcza gasła. Ich wzrok się spotkał. Jej surowy, ale pełen czegoś, co trudno było mu nazwać z jego wystraszonym i nieco zdezorientowanym, gdy upuściła kryształ. Mógł jej ufać? A co jeśli ten kryształ go osłabi? Uśnie? Zatruje? Krwawił? Zapomniał. Sięgnął dłonią do karku, po którym spłynęła krew. Wziął do ręki kryształ i przyłożył go do rany po chwili wahania, wciąż nie podnosząc si z ziemi. Spojrzał tylko w bok, na mężczyznę, kiedy posłała w jego kierunku zaklęcie. Jedno, a potem drugie. Padł nieruchomo na ziemię spetryfikowany. Po prostu spetryfikowany.
— Myślałem, że go rozprujesz — podjął, zamiast odpowiedzi na pytanie, czy może się ruszyć. Tego się po niej spodziewał. Niepohamowanej agresji i barbarzyńskiej brutalności. Tak o niej mówili w stolicy. Powoli podniósł się z ziemi, opuszczając dłoń z kryształem, który przyłożył do rany. Skrzywił się z powodu obolałego barku, wstał. Wtedy też spojrzał na nią, na tego łotra i znów na nią. — I... — Zmarszczył brwi, patrząc na nią z mieszaniną drwiny (nie kontrolował tego, samo przyszło) i rozczarowania. — Myślałem, że jesteś... wyższa.— Była malutka. Maleńka. Sporo niższa od niego choć on nie uchodził nigdy za wysokiego mężczyznę. Powtarzał sobie, że wciąż rósł, bo dziewczyny wolały wysokich, ale tak naprawdę ten wzrost tylko mu pomagał przy kradzieżach.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dotarło do niej jakieś mamrotanie za plecami, ale nie była w stanie skupić się na tyle, by wyłapać coś poza tym, że było w innym języku. Więc wyłapywanie czegokolwiek i tak nie miało sensu, skoro nie była w stanie tego zrozumieć. Zajęła się Bushiwckiem, chwilowo pozostawiając chłopaka samemu sobie. Kiedy ten padł, bo Petrydikusie którego - wiedziała - niewielu będzie w stanie zatrzymać podeszła, nakładając mu jeszcze kajdany.
- Nie jestem pionkiem Voldemorta, żeby bawiło mnie zabijanie. - odpowiedziała mu pozostając jeszcze nad Buschwickiem. Chwilę później rzuciła na niego kameleona, żeby nie ściągnął niepotrzebnie spojrzeń. Wojna, była brutalna. Ginęli ludzie, po obu stronach. A ona, świadomie podjęła się tego, by być w stanie podejmować najtrudniejsze decyzje. Gdy zajdzie potrzeba - odbierać życia. Potrafiła przeważnie odsunąć emocje. Choć nie zawsze i nie całkiem. Nadal popełniała błędy. Zapłaciła cenę za własną potęgę. Postanawiając poświęcić całą siebie dla wygrania tej wojny. Dla niej zdawał się los ją stworzyć. Po nic więcej. Nie miała być żoną. Nie mogła być matką. Jako kobieta była wadliwa - pełna blizn z zewnątrz, jak i w środku. Ale nie była złaknionym krwi mordercą chełpiącym się każdą zadaną śmiercią czy odnajdującym w niej jakieś zaspokojenie chorych potrzeb, równie chorych umysłów. Odwróciła się, brwi miała zmarszczone trochę w irytacji, na pierwsze ze stwierdzeń. Szeroka blizna nad lewą brwią przesunęła się razem z ruchem brwi. Niezła wieść musiała pomknąć po kraju, kiedy po wszystkim rozpoczynał takimi słowami. Mimowolnie, po chwili kącik jest ust uniósł się. Może nie do końca przyjemnie, Kerstin mogła mieć rację. Trudno, nie obchodziło jej, co o niej mówią. Stawiała kolejne szybkie kroki w jego kierunku, a kiedy dostrzegła pojawiającą się na brudnej twarzy drwinę i rozczarowania jej własne brwi uniosły się ku górze, by za chwilę dołączyć do kompletu wyraz politowania. - Wybacz, że cię rozczarowałam. - ale ani jej głos, ani twarz nie zdradzały w żaden sposób, by było jej jakkolwiek… przykro. Nie było. - Wolisz jak kobiety nad tobą górują, hm? Dodać sobie kilka centymetrów żebyś poczuł się lepiej? - zapytała odpowiadając drwiną na drwinę. Pozwoliła sobie na nią mimo zmęczenia. Walka z Bushwickiem pozbawiła ją więcej energii niż sądziła. Uniosła dłoń, żeby przejechać palcami po lewej ręce. Zwisała nienaturalnie, była złamana. Wykrzywiła usta, kiedy ból rozciągnął się po niej. Może dostrzegał coś ujmującego w byciu uratowanym przez niewielką blondynkę. Było widać, że jest chuda, bardziej niż można to było nazwać zdrowym. Szybko przeszedł ze zwijania się na ziemi ze strachu, do wykpiwania jej wzrostu. Nic z czym nie spotkała się wcześniej. Już zmierzając ku niemu lustrowała go spojrzeniem. Przesunęła nim po dłoniach i całym ciele. Zatrzymała się przed nim. Wsadziła różdżkę w zęby.
Wyciągnęła rękę i złapała go za podbródek. Nie była nad wyraz delikatna, nie zapytała też o pozwolenie. Ale delikatność zostawiała dla ludzi, których obejmowało przerażenie, którzy na nią zasłużyli. Próbując obrócić głowę. Nie dostrzegła żadnych poważniejszych obrażeń na pierwszy rzut oka. - Pokaż ten kark. Zraniłeś się gdzieś jeszcze? - poleciła spokojnie jeśli się nie wyrwał, pociągnęła go za brodę w dół. Błękitne tęczówki przenikliwie przesuwały się po tym, na co zerkały.
- Nadal nie zacząłeś mówić. - przypomniała mu wyciągając rękę z różdżką po kryształ. - To proste pytania. - ułożyła dłoń w której trzymała różdżkę na biodrze. Miała już do czynienia z różnymi ludźmi. Ci, którzy milczeli najdłużej szukali wymówek. Westchnęła. - Ja jak mniemam nie muszę się przedstawiać, skoro miałeś w głowie całe wyobrażenie. Co tu robisz? Masz jakieś imię? - zmrużyła lekko oczy cofając się o krok. Zdejmując rękę z biodra. Już miała rzucić zaklęcie, przywołać patronusa, ale zatrzymała dłoń w górze. To nie był najrozsądniejszy wybór, nadal nie wiedziała z kim miała do czynienia. Ale potrzebowała naprawić lewą dłoń w razie, gdyby coś poszło nie tak. Zdrapanie na twarzy nie było poważne. Patronus odpadał, pozostawały zaklęcia medyczne. - Nie młodnieje. - dodała na zachętę, wsadzając znów jasną, prawie białą różdżkę w wargi i starając się jak najmniej ruszać lewą ręką zrzuciła z ramion cienki płaszcz. Pod spodem miała zwyczajową, prostą białą koszulę wciągnięta w spodnie. Przypięty pas z nakładkami w które wciśnięte były eliksiry. Odpięła guzik przy rękawie lewej ręki podwijając go w górę pozwoli, na szczęście, złamanie nie było otwarte. Przesunęła palcami po ręce diagnozując złamaną kość. By zaraz potem złapać za różdżkę i przytknąć ją do dłoni. - Feniterio. - wybrała, zaciskając zęby i wstrzymując powietrze, doskonale wiedząc, że nastawianie nie jest przyjemne. Ale nic się nie stało. - Feniterio. - powtórzyła raz jeszcze nie czując rwącego, nieprzyjemnego bólu nastawianej kości. - Feniterio. - fuknęła trzeci raz na humorzastą, osikową różdżkę. Współpracuj.
- Nie jestem pionkiem Voldemorta, żeby bawiło mnie zabijanie. - odpowiedziała mu pozostając jeszcze nad Buschwickiem. Chwilę później rzuciła na niego kameleona, żeby nie ściągnął niepotrzebnie spojrzeń. Wojna, była brutalna. Ginęli ludzie, po obu stronach. A ona, świadomie podjęła się tego, by być w stanie podejmować najtrudniejsze decyzje. Gdy zajdzie potrzeba - odbierać życia. Potrafiła przeważnie odsunąć emocje. Choć nie zawsze i nie całkiem. Nadal popełniała błędy. Zapłaciła cenę za własną potęgę. Postanawiając poświęcić całą siebie dla wygrania tej wojny. Dla niej zdawał się los ją stworzyć. Po nic więcej. Nie miała być żoną. Nie mogła być matką. Jako kobieta była wadliwa - pełna blizn z zewnątrz, jak i w środku. Ale nie była złaknionym krwi mordercą chełpiącym się każdą zadaną śmiercią czy odnajdującym w niej jakieś zaspokojenie chorych potrzeb, równie chorych umysłów. Odwróciła się, brwi miała zmarszczone trochę w irytacji, na pierwsze ze stwierdzeń. Szeroka blizna nad lewą brwią przesunęła się razem z ruchem brwi. Niezła wieść musiała pomknąć po kraju, kiedy po wszystkim rozpoczynał takimi słowami. Mimowolnie, po chwili kącik jest ust uniósł się. Może nie do końca przyjemnie, Kerstin mogła mieć rację. Trudno, nie obchodziło jej, co o niej mówią. Stawiała kolejne szybkie kroki w jego kierunku, a kiedy dostrzegła pojawiającą się na brudnej twarzy drwinę i rozczarowania jej własne brwi uniosły się ku górze, by za chwilę dołączyć do kompletu wyraz politowania. - Wybacz, że cię rozczarowałam. - ale ani jej głos, ani twarz nie zdradzały w żaden sposób, by było jej jakkolwiek… przykro. Nie było. - Wolisz jak kobiety nad tobą górują, hm? Dodać sobie kilka centymetrów żebyś poczuł się lepiej? - zapytała odpowiadając drwiną na drwinę. Pozwoliła sobie na nią mimo zmęczenia. Walka z Bushwickiem pozbawiła ją więcej energii niż sądziła. Uniosła dłoń, żeby przejechać palcami po lewej ręce. Zwisała nienaturalnie, była złamana. Wykrzywiła usta, kiedy ból rozciągnął się po niej. Może dostrzegał coś ujmującego w byciu uratowanym przez niewielką blondynkę. Było widać, że jest chuda, bardziej niż można to było nazwać zdrowym. Szybko przeszedł ze zwijania się na ziemi ze strachu, do wykpiwania jej wzrostu. Nic z czym nie spotkała się wcześniej. Już zmierzając ku niemu lustrowała go spojrzeniem. Przesunęła nim po dłoniach i całym ciele. Zatrzymała się przed nim. Wsadziła różdżkę w zęby.
Wyciągnęła rękę i złapała go za podbródek. Nie była nad wyraz delikatna, nie zapytała też o pozwolenie. Ale delikatność zostawiała dla ludzi, których obejmowało przerażenie, którzy na nią zasłużyli. Próbując obrócić głowę. Nie dostrzegła żadnych poważniejszych obrażeń na pierwszy rzut oka. - Pokaż ten kark. Zraniłeś się gdzieś jeszcze? - poleciła spokojnie jeśli się nie wyrwał, pociągnęła go za brodę w dół. Błękitne tęczówki przenikliwie przesuwały się po tym, na co zerkały.
- Nadal nie zacząłeś mówić. - przypomniała mu wyciągając rękę z różdżką po kryształ. - To proste pytania. - ułożyła dłoń w której trzymała różdżkę na biodrze. Miała już do czynienia z różnymi ludźmi. Ci, którzy milczeli najdłużej szukali wymówek. Westchnęła. - Ja jak mniemam nie muszę się przedstawiać, skoro miałeś w głowie całe wyobrażenie. Co tu robisz? Masz jakieś imię? - zmrużyła lekko oczy cofając się o krok. Zdejmując rękę z biodra. Już miała rzucić zaklęcie, przywołać patronusa, ale zatrzymała dłoń w górze. To nie był najrozsądniejszy wybór, nadal nie wiedziała z kim miała do czynienia. Ale potrzebowała naprawić lewą dłoń w razie, gdyby coś poszło nie tak. Zdrapanie na twarzy nie było poważne. Patronus odpadał, pozostawały zaklęcia medyczne. - Nie młodnieje. - dodała na zachętę, wsadzając znów jasną, prawie białą różdżkę w wargi i starając się jak najmniej ruszać lewą ręką zrzuciła z ramion cienki płaszcz. Pod spodem miała zwyczajową, prostą białą koszulę wciągnięta w spodnie. Przypięty pas z nakładkami w które wciśnięte były eliksiry. Odpięła guzik przy rękawie lewej ręki podwijając go w górę pozwoli, na szczęście, złamanie nie było otwarte. Przesunęła palcami po ręce diagnozując złamaną kość. By zaraz potem złapać za różdżkę i przytknąć ją do dłoni. - Feniterio. - wybrała, zaciskając zęby i wstrzymując powietrze, doskonale wiedząc, że nastawianie nie jest przyjemne. Ale nic się nie stało. - Feniterio. - powtórzyła raz jeszcze nie czując rwącego, nieprzyjemnego bólu nastawianej kości. - Feniterio. - fuknęła trzeci raz na humorzastą, osikową różdżkę. Współpracuj.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Mówili o niej wiele przecież. Mówili, ze była terrorystką, a jej podobizna wisiała na plakatach. Złapali ją — był wtedy na placu, widział, co próbowała zrobić. Dla niego był to wyraz wielkiej odwagi. Była sama na ich wszystkich i choć musiała zdawać sobie sprawę z przegranej, desperacko próbowała osiągnąć cel. To jednocześnie go przerażało. Desperacja w ludziach, która mogła sprawić, że byli w stanie sprzedać i zabić każdego z powodu odpowiednich motywów. Wśród części ludzi stała się symbolem oporu i walki z obecną władzą; ludźmi, którzy doprowadzali nieustannie do rozlewu krwi, szerząc swój i tylko swój wymarzony porządek. Wzbudzała w nim strach, bo miał ją za bezwzględna, pozbawioną duszy i skrupułów tak samo jak ludzie, z którymi walczyła. Być może to właśnie przez pryzmat jej myślał do niedawna tak o całej organizacji i właśnie dlatego chciał trzymać się od niej z daleka. Marcello taki nie był. Sfrustrowany, gniewny, pełen emocji. Nie bezduszny, nie bezwzględny. Ona taka była. Nawet teraz, kiedy na nią patrzył — nawet teraz, gdy zaprzeczała, że mordowanie dla rozrywki nie jest dla niej, miał wrażenie, że była pozbawiona tego co ludzkie. Mała, drobna. Śmiesznie drobna, bo taka niepozorna, trochę niczym zbuntowane dziecko tupiące nogą i obrażone na wszystkich. Jej autorytet, jeśli jakikolwiek zdążył zaistnieć, nagle zmalał, jakby przez ten drobny szczegół straciła w jego oczach na sile, którą i tak prezentowała. Poddał się temu samemu pierwszemu wrażeniu wobec niej, co ludzie względem niego, młodego chłopca o cygańskich rysach. Nie drwił z niej. Nie planował. Był zaskoczony, rozczarowany. Spodziewał się raczej postawnej, budzącej strach kobiety, nie liliputa.
— Co?— spytał, nie załapawszy dowcipu ani sugestii. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na nią. Małą, chudą, niepozorną, dopiero po chwili przemykając po niej spojrzeniem i dostrzegając dziwnie skrzywioną rękę. — Na Merlina — jęknął, odciągając kryształ od rany; widział, że się zagoiła. — Ehm... Potrzebujesz... pomocy, uzdrowiciela — zgadł, unosząc wzrok ku górze. Cofnął się, kiedy zbliżyła się na odległość przekraczającą zdrowy dystans pomiędzy obcymi sobie ludźmi; ale nie zatrzymała się, zamiast tego szybko ujmując go za brodę. Przełknął ślinę, marszcząc brwi; przypominając sobie prędko, dlaczego czuł względem niej niechęć. To coś było w jej wyrazie twarzy, widział to na fotografiach. — Nie, nie wiem. Chyba nie — odpowiedział jej po chwili. Oddał jej kryształ, spoglądając na nią czujnie. Milczał, nie odpowiadał jej. Nie wiedział, czy i co powinien powiedzieć; miał dość już tego dnia, tych zniknięć, powrotów. Nie śniło mu się nawet coś podobnego. Z rezerwatu smoków trafił do Yorku, z Yorku na Śmiertelny Nokturn, stamtąd do samego Sallowa by trafić przed nią. Nawet gdyby zdecydował się mówić prawdę, nie uwierzyłby mu. — John — odpowiedział po chwili lekko, płynnie i bez zająknięcia. Skłamał ze strachu. Nie pierwszy raz przedstawiał się obcym imieniem. Przeszło mu jednak przez myśl, że przesłuchiwała Thomasa. Znała go. A oni byli podobni. Wystraszyła go myśl, że i jego zabierze na podobne przesłuchanie. Patrzył na nią w milczeniu przez dłuższą chwilę, nieruchomo obserwując jak zdejmuje płaszcz — nie zaoferował jej pomocy — podwija rękaw koszuli i leczy własną rękę. Leczy samą siebie. Parzył na to z zaintrygowaniem i lekkim podziwem, bo to zawsze wydawało mu się wymagającą i wyjątkową sztuką. Trudno mu było ocenić skutki jej działań, nie znał się na tym kompletnie. Patrzył tylko z oczekiwaniem, czy ręka wróci do normalnej pozycji. — Ja... nie mam pojęcia... Byłem w pracy i nagle deportowałem się do rezerwatu smoków... Nie wiem jak, nigdy wcześniej tam nie byłem, nie planowałem nawet, po prostu... Prof i nagle się tam przeniosłem. Nie widziałem nawet o jego istnieniu — mruknął nieco bezradnie i ze smutkiem. — Potem przeniosło mnie jeszcze parę razy... W różne miejsca. Nie wiem, dlaczego. Nie wiem dlaczego tutaj, dlaczego teraz. Naprawdę — przyrzekł w końcu i westchnął. — Jestem tym już zmęczony, chciałbym by to się skończyło. Może ty wiesz... jak to przerwać? — Wyglądała na kogoś kto znał się na magii, może spotkała się z tym kiedyś? — Potrzebujesz... pomocy? Mogę ci jakoś... pomóc w tym? — Nie znał się na uzdrawianiu, ale czuł, że choć trochę powinien jej się odwdzięczyć.
— Co?— spytał, nie załapawszy dowcipu ani sugestii. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na nią. Małą, chudą, niepozorną, dopiero po chwili przemykając po niej spojrzeniem i dostrzegając dziwnie skrzywioną rękę. — Na Merlina — jęknął, odciągając kryształ od rany; widział, że się zagoiła. — Ehm... Potrzebujesz... pomocy, uzdrowiciela — zgadł, unosząc wzrok ku górze. Cofnął się, kiedy zbliżyła się na odległość przekraczającą zdrowy dystans pomiędzy obcymi sobie ludźmi; ale nie zatrzymała się, zamiast tego szybko ujmując go za brodę. Przełknął ślinę, marszcząc brwi; przypominając sobie prędko, dlaczego czuł względem niej niechęć. To coś było w jej wyrazie twarzy, widział to na fotografiach. — Nie, nie wiem. Chyba nie — odpowiedział jej po chwili. Oddał jej kryształ, spoglądając na nią czujnie. Milczał, nie odpowiadał jej. Nie wiedział, czy i co powinien powiedzieć; miał dość już tego dnia, tych zniknięć, powrotów. Nie śniło mu się nawet coś podobnego. Z rezerwatu smoków trafił do Yorku, z Yorku na Śmiertelny Nokturn, stamtąd do samego Sallowa by trafić przed nią. Nawet gdyby zdecydował się mówić prawdę, nie uwierzyłby mu. — John — odpowiedział po chwili lekko, płynnie i bez zająknięcia. Skłamał ze strachu. Nie pierwszy raz przedstawiał się obcym imieniem. Przeszło mu jednak przez myśl, że przesłuchiwała Thomasa. Znała go. A oni byli podobni. Wystraszyła go myśl, że i jego zabierze na podobne przesłuchanie. Patrzył na nią w milczeniu przez dłuższą chwilę, nieruchomo obserwując jak zdejmuje płaszcz — nie zaoferował jej pomocy — podwija rękaw koszuli i leczy własną rękę. Leczy samą siebie. Parzył na to z zaintrygowaniem i lekkim podziwem, bo to zawsze wydawało mu się wymagającą i wyjątkową sztuką. Trudno mu było ocenić skutki jej działań, nie znał się na tym kompletnie. Patrzył tylko z oczekiwaniem, czy ręka wróci do normalnej pozycji. — Ja... nie mam pojęcia... Byłem w pracy i nagle deportowałem się do rezerwatu smoków... Nie wiem jak, nigdy wcześniej tam nie byłem, nie planowałem nawet, po prostu... Prof i nagle się tam przeniosłem. Nie widziałem nawet o jego istnieniu — mruknął nieco bezradnie i ze smutkiem. — Potem przeniosło mnie jeszcze parę razy... W różne miejsca. Nie wiem, dlaczego. Nie wiem dlaczego tutaj, dlaczego teraz. Naprawdę — przyrzekł w końcu i westchnął. — Jestem tym już zmęczony, chciałbym by to się skończyło. Może ty wiesz... jak to przerwać? — Wyglądała na kogoś kto znał się na magii, może spotkała się z tym kiedyś? — Potrzebujesz... pomocy? Mogę ci jakoś... pomóc w tym? — Nie znał się na uzdrawianiu, ale czuł, że choć trochę powinien jej się odwdzięczyć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Brew jej drgnęła kiedy z jego ust wypadło krótkie pytanie, widocznie nie zrozumiał i nie złapał ale to wcale nie miało jej powstrzymać. Tej jej - tej którą teraz była, a może tej, którą właśnie odtwarzała. Podciągnęła kącik ust ku górze.
- Pytam czy życzysz sobie, żeby spełnić twoje fantazje. - przekrzywiła trochę głowę, wyważanie, odpowiednio, nawet odrobinę filuternie - choć wykalkulowane - rozbawianie majaczyło jej na ustach. Ból który promieniował, był nieznośny, ale to co przeszła pozwalało jej w jakiś sposób choć na chwilę go ignorować. Na tyle, na ile potrzebowała tego sytuacja. Mimo frywolnych słów nadal pozostawała skupiona. Uniosła brwi kiedy wezwał Merlina jednak nie skomentowała tego w żaden sposób. Powędrowała za nim spojrzeniem zerkając na swoją rękę. Ale zamiast odpowiedzi zbliżyła się bardziej wyciągając dłoń, łapiąc go za brodę. Pociągając w dół, żeby spojrzeć na kark, a potem pociągając w górę, żeby przelotnie zbadać resztę, finalnie lądując na twarzy. - Będziesz żyć. Zdążysz dorosnąć i zrozumieć. - orzekła, rozsupłując palce, zanim odciągnęła całkiem rękę, by odebrać kryształ i zająć się własną klepnęła go lekko w policzek cofając się o krok wypowiadając pytania. Dopiero kiedy go ponagliła wyrzucił z ust imię. Przyjęła je bez większych rewelacji, choć czas jaki zajęło mu jego podanie nadal pozostawiła w pamięci poddając pod wątpliwość jego prawdziwość. Nie zrobił jednak nic, co zaalarmowałoby ją mocniej. Nic poza znalezieniem się w środku jej walki. Zdawał się nieszkodliwy, więc zajęła się sobą wiedząc, że mając różdżkę w ręce będzie w stanie zareagować nawet, jeśli pomyliła się w ocenie.
Magia widocznie nie chciała jej słuchać. Dlatego ponagliła go, żeby zaczął mówić, sama powtarzając czynność ponownie - bezskutecznie. Wzięła wdech w płuca. Czasem jej różdżka nie chciała współpracować. A ona, rzadziej korzystała z magii leczniczej polegając na patronusach i własnych tarczach. Nie chciała jednak go teraz używać - tutaj, na widoku, zdradzając to, co naprawdę potrafił. Zaczął mówić w końcu. Słuchała go jednym uchem. Wypowiadając zaklęcie po raz trzeci. Z jej ust wypadł niekontrolowany pomruk - może bardziej syknięcie bólu kiedy kości wróciły na właściwie sobie miejsce. - Szlag. - wypadło z jej ust z syknięciem. - Dostugalpoujących buchorożców. - warknęła. Twarz wykrzywił grymas bólu. Przekręciła głowę wywracając oczami. Nastawienie bez znieczulenia zawsze bolało cholernie. Wiedziała dobrze, ale tak było szybciej. Zaraz ból odejdzie. Płatki nosa rozszerzyły się. Kiedy brała oddechy zaciskając zęby, unosząc na niego wzrok kiedy mówił. Musiała skupić się na tym. - Rosierów czy Greegrasów? - zapytała wchodząc mu w słowo, choć to nie miało żadnego znaczenia. Wzięła kolejny wdech w płuca. Kiedy zawisło pomiędzy nimi pytanie wyprostowała się. Nastawiła rękę, teraz wystarczyło, żeby zrosła kości. - Wstrzymaj oddech. - odpowiedziała pozornie poważnie, dla zobrazowania na chwilę nabierając powietrza w policzki. Zaraz je jednak wypuściła. - Masz czkawkę. - oznajmiła bez cienia wątpliwości. - Teleportacyjną. - dodała po chwili przekrzywiając lekko głowę. - Niezbyt szczęśliwą z tego co widzę. - mruknęła machając ręką w zaznaczeniu jego sylwetki. Wyglądał jak siedem nieszczęść. - Nic nie poradzisz, póki organizm nie skończy. Medycznie to coś jak… - zawiesiła głos wydymając na chwilę usta. - …nazwijmy to oczyszczeniem organizmu. - zdecydowała w końcu spoglądając na niego. Szczerze wątpiąc, że medyczne wynurzenia co do natury czkawki teleportacyjnej zainteresują go choć trochę. - Który raz cię przeniosło? - zapytała odsuwając spojrzenie jasnych tęczówek zawracając je znów ku dłoni. Przytknęła różdżkę. Już otwierała usta, żeby wypowiedzieć inkantację. Brwi jej się uniosły na propozycję pomocy. Ręka była nastawiona choć kości nadal nie zrośnięte.
- W tym? - powtórzyła po nim. - Niekoniecznie będziesz w stanie, jeśli nie masz przeszkolenia. - orzekła po chwili, ufała tylko kilku uzdrowicielom. Przez większość czasu pozostając po prostu samowystarczalną. A oni znajdowali się w miejscu w którym ktoś mógł ich zobaczyć. - Chyba że mówisz o nim. Ale to pomoc terrorystce. - orzekła unosząc zdrową rękę, żeby przy ostatnim słowie zwizualizować cudzysłów. Przenosząc spojrzenie z niego na rękę. Jakby nie spojrzeć, była poszukiwaną terrorystką. Samo przebywanie w jej towarzystwie mogło ściągnąć na głowę kłopoty. Przytknęła różdżkę do miejsca złamania - Fractura Texta. - wybrała, tym razem jej różdżka była łaskawsza postanawiając zadziałać od razu. Wypuściła powietrze z ulgą, powoli dźwigając lewą rękę. Zginając ją w łokciu, sprawdzając czy działa. Nadal pobolewała - wiedziała, że chwilę zajmie zanim wróci do pełnej sprawności. - Posłuchaj, John. - wokół jego imienia zatańczyła inna nuta, przeciągnęła ją trochę, jakby mimowolnie poddając pod wątpliwość jego prawdziwość. Schyliła się po cienki płaszcz. Zerknęła na niego z dołu. - Najlepiej zapomnij o tym, co widziałeś. - tym razem była poważna. Trudno było odnaleźć wcześniejszy rozbawiony uśmiech. - A jak już będziesz musiał się pochwalić, nie zapomnij wspomnieć o tym rozpruwaniu. - tym razem kącik jej ust drgnął, kiedy jedna z brwi uniosła się odrobinę. Wypuściła powietrze z ust, przerzuciła materiał przez uleczoną rękę. Palcami prawej przesuwając po wypełnionych fiolkami przestrzeniach. W końcu zatrzymała palec, wyciągając z jednej z nich. Skierowała rękę w jego stronę. - To maść z wodnej gwiazdy. Na otarcia i pomniejsze rany. - wyjaśniła. Mikstura posiadała niewielką kartkę z opisem. Miała oznakowane eliksiry, by nigdy ich nie pomylić. Choć po sporym czasie korzystania z nakładek miała już w miarę opracowany system tego, co w której trzymała. - Wyglądasz jakbyś upadł kilka razy. - wyglądał gorzej, ale to pominęła. Widocznie czkawka go nie rozpieszczała. Już tutaj spadł w środek walki. - Weź. - ponagliła go gestem. - Słyszałeś o niej? - zapytała, wystarczyła podstawowa wiedza, żeby ją zaaplikować. Powinien dać sobie z tym radę kiedy czkawka się skończy.
| jak James bierze, przekazuje maść z wodnej gwiazdy, (1 porcja, stat. 12)
- Pytam czy życzysz sobie, żeby spełnić twoje fantazje. - przekrzywiła trochę głowę, wyważanie, odpowiednio, nawet odrobinę filuternie - choć wykalkulowane - rozbawianie majaczyło jej na ustach. Ból który promieniował, był nieznośny, ale to co przeszła pozwalało jej w jakiś sposób choć na chwilę go ignorować. Na tyle, na ile potrzebowała tego sytuacja. Mimo frywolnych słów nadal pozostawała skupiona. Uniosła brwi kiedy wezwał Merlina jednak nie skomentowała tego w żaden sposób. Powędrowała za nim spojrzeniem zerkając na swoją rękę. Ale zamiast odpowiedzi zbliżyła się bardziej wyciągając dłoń, łapiąc go za brodę. Pociągając w dół, żeby spojrzeć na kark, a potem pociągając w górę, żeby przelotnie zbadać resztę, finalnie lądując na twarzy. - Będziesz żyć. Zdążysz dorosnąć i zrozumieć. - orzekła, rozsupłując palce, zanim odciągnęła całkiem rękę, by odebrać kryształ i zająć się własną klepnęła go lekko w policzek cofając się o krok wypowiadając pytania. Dopiero kiedy go ponagliła wyrzucił z ust imię. Przyjęła je bez większych rewelacji, choć czas jaki zajęło mu jego podanie nadal pozostawiła w pamięci poddając pod wątpliwość jego prawdziwość. Nie zrobił jednak nic, co zaalarmowałoby ją mocniej. Nic poza znalezieniem się w środku jej walki. Zdawał się nieszkodliwy, więc zajęła się sobą wiedząc, że mając różdżkę w ręce będzie w stanie zareagować nawet, jeśli pomyliła się w ocenie.
Magia widocznie nie chciała jej słuchać. Dlatego ponagliła go, żeby zaczął mówić, sama powtarzając czynność ponownie - bezskutecznie. Wzięła wdech w płuca. Czasem jej różdżka nie chciała współpracować. A ona, rzadziej korzystała z magii leczniczej polegając na patronusach i własnych tarczach. Nie chciała jednak go teraz używać - tutaj, na widoku, zdradzając to, co naprawdę potrafił. Zaczął mówić w końcu. Słuchała go jednym uchem. Wypowiadając zaklęcie po raz trzeci. Z jej ust wypadł niekontrolowany pomruk - może bardziej syknięcie bólu kiedy kości wróciły na właściwie sobie miejsce. - Szlag. - wypadło z jej ust z syknięciem. - Dostugalpoujących buchorożców. - warknęła. Twarz wykrzywił grymas bólu. Przekręciła głowę wywracając oczami. Nastawienie bez znieczulenia zawsze bolało cholernie. Wiedziała dobrze, ale tak było szybciej. Zaraz ból odejdzie. Płatki nosa rozszerzyły się. Kiedy brała oddechy zaciskając zęby, unosząc na niego wzrok kiedy mówił. Musiała skupić się na tym. - Rosierów czy Greegrasów? - zapytała wchodząc mu w słowo, choć to nie miało żadnego znaczenia. Wzięła kolejny wdech w płuca. Kiedy zawisło pomiędzy nimi pytanie wyprostowała się. Nastawiła rękę, teraz wystarczyło, żeby zrosła kości. - Wstrzymaj oddech. - odpowiedziała pozornie poważnie, dla zobrazowania na chwilę nabierając powietrza w policzki. Zaraz je jednak wypuściła. - Masz czkawkę. - oznajmiła bez cienia wątpliwości. - Teleportacyjną. - dodała po chwili przekrzywiając lekko głowę. - Niezbyt szczęśliwą z tego co widzę. - mruknęła machając ręką w zaznaczeniu jego sylwetki. Wyglądał jak siedem nieszczęść. - Nic nie poradzisz, póki organizm nie skończy. Medycznie to coś jak… - zawiesiła głos wydymając na chwilę usta. - …nazwijmy to oczyszczeniem organizmu. - zdecydowała w końcu spoglądając na niego. Szczerze wątpiąc, że medyczne wynurzenia co do natury czkawki teleportacyjnej zainteresują go choć trochę. - Który raz cię przeniosło? - zapytała odsuwając spojrzenie jasnych tęczówek zawracając je znów ku dłoni. Przytknęła różdżkę. Już otwierała usta, żeby wypowiedzieć inkantację. Brwi jej się uniosły na propozycję pomocy. Ręka była nastawiona choć kości nadal nie zrośnięte.
- W tym? - powtórzyła po nim. - Niekoniecznie będziesz w stanie, jeśli nie masz przeszkolenia. - orzekła po chwili, ufała tylko kilku uzdrowicielom. Przez większość czasu pozostając po prostu samowystarczalną. A oni znajdowali się w miejscu w którym ktoś mógł ich zobaczyć. - Chyba że mówisz o nim. Ale to pomoc terrorystce. - orzekła unosząc zdrową rękę, żeby przy ostatnim słowie zwizualizować cudzysłów. Przenosząc spojrzenie z niego na rękę. Jakby nie spojrzeć, była poszukiwaną terrorystką. Samo przebywanie w jej towarzystwie mogło ściągnąć na głowę kłopoty. Przytknęła różdżkę do miejsca złamania - Fractura Texta. - wybrała, tym razem jej różdżka była łaskawsza postanawiając zadziałać od razu. Wypuściła powietrze z ulgą, powoli dźwigając lewą rękę. Zginając ją w łokciu, sprawdzając czy działa. Nadal pobolewała - wiedziała, że chwilę zajmie zanim wróci do pełnej sprawności. - Posłuchaj, John. - wokół jego imienia zatańczyła inna nuta, przeciągnęła ją trochę, jakby mimowolnie poddając pod wątpliwość jego prawdziwość. Schyliła się po cienki płaszcz. Zerknęła na niego z dołu. - Najlepiej zapomnij o tym, co widziałeś. - tym razem była poważna. Trudno było odnaleźć wcześniejszy rozbawiony uśmiech. - A jak już będziesz musiał się pochwalić, nie zapomnij wspomnieć o tym rozpruwaniu. - tym razem kącik jej ust drgnął, kiedy jedna z brwi uniosła się odrobinę. Wypuściła powietrze z ust, przerzuciła materiał przez uleczoną rękę. Palcami prawej przesuwając po wypełnionych fiolkami przestrzeniach. W końcu zatrzymała palec, wyciągając z jednej z nich. Skierowała rękę w jego stronę. - To maść z wodnej gwiazdy. Na otarcia i pomniejsze rany. - wyjaśniła. Mikstura posiadała niewielką kartkę z opisem. Miała oznakowane eliksiry, by nigdy ich nie pomylić. Choć po sporym czasie korzystania z nakładek miała już w miarę opracowany system tego, co w której trzymała. - Wyglądasz jakbyś upadł kilka razy. - wyglądał gorzej, ale to pominęła. Widocznie czkawka go nie rozpieszczała. Już tutaj spadł w środek walki. - Weź. - ponagliła go gestem. - Słyszałeś o niej? - zapytała, wystarczyła podstawowa wiedza, żeby ją zaaplikować. Powinien dać sobie z tym radę kiedy czkawka się skończy.
| jak James bierze, przekazuje maść z wodnej gwiazdy, (1 porcja, stat. 12)
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Na moment go zmroziło, zamurowało. Czy to był jednak sen? Tak dziwny, przerażający i lepki jednocześnie? Zmarszczył brwi, patrząc na nią tak, jakby jej nie rozumiał, jakby mówiła w innym języku. O jakich fantazjach mówiła? Nie był pewien, czy to strach go tak sparaliżował, czy coś odwrotnego, całkowita obojętność na to, co już nastąpi po tym co się wydarzyło. Jakaś część jego przez sekundę, a może dwie zastanowiła się nad jej pytaniem poważnie. Szumiąca w uszach krew, krew na rękach, obolałe ciało. Wszystko wskazywał na to, że nie powinien już żyć, a jednak wciąż tu stał i trwał i w całej tej sile i w całym własnym osłabieniu miał w robi tyle energii, jakby buzowała w nim, wrzała. Emocje w nim się gotowały, wszystkie na raz. Rozchylił więc usta, ale zamknął je zaraz bo nie wydostał się z nich żaden dźwięk. Brwi lekko drgnęły, a potem uniosły się ku górze, choć w wyrazie zaskoczenia tylko połowicznie. Oczy nie wyglądały na pełne szoku i dezorientacji. Całkiem nieruchomo prześlizgnął się po niej wzrokiem. Wyglądała tak dziwnie. W spodniach, z tą złamaną ręką, brudna z krwi. Jej jasne jak piasek włosy były potargane, a spojrzenie nieustępliwe. Nie był pewien, co w nim wywoływała. Jej widok na plakatach — niechęć. Jej nazwisko strach. Legendy o niej krążące obrzydzenie, ale i podziw. A teraz? Kiedy chciała mu pomóc? Pomogła? Taka zwykła, ludzka. Nie poruszył się, nie drgnął nawet kiedy się zbliżyła. Otworzył tylko szerzej oczy; ciarki przebiegły mu po plecach, a oddech ugrzązł w połowie. patrzył na nią z góry, wydawała się taka drobna, taka mała i krucha, chuda. Wypuścił powietrze ze świstem, kiedy ujęła go pod brodę, nie wiedząc czemu, sparaliżowany całkowicie. Dopiero kiedy zaczęła go oglądać, otrzeźwiał, uświadamiając sobie, jak bardzo pomylił się w jej zamiarach. Szarpnął głową, odsuwając się na bok.
— Zostaw, spadaj! — fuknął ją z dojrzałością nastolatka, marszcząc brwi z niezadowoleniem. Irytacja więcej miała wspólnego z nim samym niż z nią; skarcił się w myślach, próbując postawić do porządku. — Jestem dorosły! — warknął z wrogością, marszcząc brwi. Zacisnął zęby, a rysy twarzy wyostrzyły mu się. Wiedział, że wyglądał na jeszcze mniej niż miał; że loki zamiast dodawać mu męskości zdziecinniały, a wzrost i postura nie plasowały go w kategoriach prawdziwych mężczyzn. Odkąd opuścił szkołę przestało mu to przeszkadzać, bo liczyło się przetrwanie, nie dziewczyny. A w przetrwaniu to wszystko zawsze pomagało, wszędzie mógł się zmieścić, wejść, wdrapać. Potrafił łapać na litość i mydlić na niewinne oczy. A teraz? Jej degradujące słowa wzbudziły w nim wściekłość. Ta zelżała dopiero później, kiedy wyrzucił jej wszystko, co dzisiaj przyszedł, a w tym czasie ona bezskutecznie próbowała pomóc sama sobie. Gdy zamilkł, opuścił ramiona. Obejrzał się w kierunku tego mężczyzny. Przeświadczenie o zagrożeniu go nigdy nie opuszczało, zawsze obracał się przez ramię, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś, kto będzie go gonił. Potem znów spojrzał na Tonks. Podszedł do niej, nie wiedząc jak jej pomóc.
— Potrzebujesz czegoś, by to zagryźć?— spytał, rozejrzał się za czymś, kawałkiem drewna, ale wszystko było z błota. On sam pokryty był błotem, krwią zmieszaną z ludzkimi prochami. Przełknął ślinę, patrząc na jej różdżkę, kiedy próbowała rzucić zaklęcie, wyciągnął swoją i zerwał najdłuższe źdźbło trawy jaką miał przy nodze. Machnięciem różdżki zmienił ją w patyk, patyczek. Można go było przełamać, dlatego też sięgnął po koszulę i oderwał z niej kawałek. Kolejnym machnięciem różdżki oczyścił go z brudu — plam, błota, krwi, potu — i otoczył wokół patyczka, który jej podał. Widział, że boli, a to ponoć pomagało. Zagryzie w zębach i spróbuje raz jeszcze. Nie znał się na magii leczniczej, nie mógł jej pomóc. Ale ona pomogła jemu. — Ehm... W Derbyshire — wydukał. — Później trafiłem na nokturn, do Macnaira, potem gdzieś na skraj niczego, a potem do krypty Corneliusa Sallowa — szepnął z niedowierzaniem. — Nie jego, jego rodziny — sprostował. Pokiwał głową. Ktoś już mu o tym wspomniał dzisiaj. O tej całej czkawce. — Ta...— przytaknął. — Wstrzymywanie powietrza nie pomaga przy czkawce. Musisz napić się czegoś do góry nogami — wyjaśnił jej całkiem poważnie, kiedy zaproponowała mu tę marną metodę ratunku. Teraz on spojrzał na nią jak na niedoświadczona i młodą. Spojrzał na jej rękę — nie wiedział, jak jej pomóc. Nie odpowiedział więc, kiedy wspomniała o przeszkoleniu, ale odwrócił się znów na mężczyznę, którego pokonała, a który gotów był go zabić. Nie miał wobec niego żadnych skrupułów.
Wyprostował się. Była terrorystką. Sam ją tak nazywał. Sam mówił o niej niestworzone rzeczy, obrażał, kpił. Nigdy nie sądził, że stanie z nią twarzą w twarz. I nie miał pojęcia, że rzeczywistość tak na niego wpłynie i sprawi, że odraza będzie ostatnim co odczuje względem jej działań i jej samej. Przełknął ślinę, zadzierając wyżej brodę, unosząc jedną brew, choć nie dlatego, że świadomie zakładał, że naburmuszony wygląda poważniej.
— Znam niektórych z was. Terrorystów — sprecyzował, bez niechęci w głosie. — Zdarzyło mi się im pomóc. Nie boję się brudzić rąk — dodał drwiąco, patrząc na nią z góry. Mógłby stąd odejść, ale po tych wszystkich zniknięciach nie chciał już znikać. Miał dość — był wyczerpany tymi podróżami. Właściwie wcale nie chciał odchodzić. Mógłby z nią zostać jeszcze chwilę i naprawdę jej pomóc. To imię dziwnie brzmiało, zamrugał, kiedy się do niego zwróciła. — Johnnie — przerwał jej, wchodząc w pół słowa niewinnie. — Wolę kiedy się mówi do mnie Johnnie — dodał jak gdyby nigdy nic, a jej kolejne słowa nieszczególnie go wystraszyły. — Nie zapomnę wspomnieć, że mała rozpruwaczka spełniała moje mroczne fantazje — powtórzył, unosząc brwi. — Myślisz, że to zaimponuje moim kumplom? Nie brzmi zbyt przerażająco? — Uśmiechnął się szyderczo pod nosem, spoglądając na nią, kiedy kucnęła po płaszcz, a potem przewiesiła go przez ramię. — Która Justine Tonks jest prawdziwa? Ta teraz?— spytał nagle, oderwany od tego wszystkiego. Patrzył na nią, nie umiejąc doprecyzować pytania, bo myśli kłębiły mu się w głowie. Zerknął na fiolkę, która mu podała. Mały słoiczek, którego na pierwszy rzut oka przypominała smalec. Uniósł to wyżej, na wysokość oczu, przyglądając się temu uważnie. Prawie zapomniał o tym wszystkim — stłuczeniach, siniakach. — Cóż, padłem przed tobą na kolana, trochę się ubrudziłem — wyjaśnił ze śmiertelną powagą, odkorkowując maść, by ją powąchać. Zakorkował ją i schował do kieszeni, unosząc w końcu na nią spojrzenie. Pokiwał lekko głową. — Dzięki — dodał, nie zostawiając żadnych wątpliwości. — Niezupełnie, ale nie szkodzi. Znam kogoś kto sobie z tym poradzi. Więc? Co z nim zrobimy? — spytał, wskazując na spetryfikowanego mężczyznę, poczuwając się do ogarnięcia tej kwestii razem z nią, tym bardziej, że nigdzie się nie wybierał. Przynajmniej dopóki nie zakręciło go w płucach i nie czknął.
Hep!
| zt
zaklęcia
— Zostaw, spadaj! — fuknął ją z dojrzałością nastolatka, marszcząc brwi z niezadowoleniem. Irytacja więcej miała wspólnego z nim samym niż z nią; skarcił się w myślach, próbując postawić do porządku. — Jestem dorosły! — warknął z wrogością, marszcząc brwi. Zacisnął zęby, a rysy twarzy wyostrzyły mu się. Wiedział, że wyglądał na jeszcze mniej niż miał; że loki zamiast dodawać mu męskości zdziecinniały, a wzrost i postura nie plasowały go w kategoriach prawdziwych mężczyzn. Odkąd opuścił szkołę przestało mu to przeszkadzać, bo liczyło się przetrwanie, nie dziewczyny. A w przetrwaniu to wszystko zawsze pomagało, wszędzie mógł się zmieścić, wejść, wdrapać. Potrafił łapać na litość i mydlić na niewinne oczy. A teraz? Jej degradujące słowa wzbudziły w nim wściekłość. Ta zelżała dopiero później, kiedy wyrzucił jej wszystko, co dzisiaj przyszedł, a w tym czasie ona bezskutecznie próbowała pomóc sama sobie. Gdy zamilkł, opuścił ramiona. Obejrzał się w kierunku tego mężczyzny. Przeświadczenie o zagrożeniu go nigdy nie opuszczało, zawsze obracał się przez ramię, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś, kto będzie go gonił. Potem znów spojrzał na Tonks. Podszedł do niej, nie wiedząc jak jej pomóc.
— Potrzebujesz czegoś, by to zagryźć?— spytał, rozejrzał się za czymś, kawałkiem drewna, ale wszystko było z błota. On sam pokryty był błotem, krwią zmieszaną z ludzkimi prochami. Przełknął ślinę, patrząc na jej różdżkę, kiedy próbowała rzucić zaklęcie, wyciągnął swoją i zerwał najdłuższe źdźbło trawy jaką miał przy nodze. Machnięciem różdżki zmienił ją w patyk, patyczek. Można go było przełamać, dlatego też sięgnął po koszulę i oderwał z niej kawałek. Kolejnym machnięciem różdżki oczyścił go z brudu — plam, błota, krwi, potu — i otoczył wokół patyczka, który jej podał. Widział, że boli, a to ponoć pomagało. Zagryzie w zębach i spróbuje raz jeszcze. Nie znał się na magii leczniczej, nie mógł jej pomóc. Ale ona pomogła jemu. — Ehm... W Derbyshire — wydukał. — Później trafiłem na nokturn, do Macnaira, potem gdzieś na skraj niczego, a potem do krypty Corneliusa Sallowa — szepnął z niedowierzaniem. — Nie jego, jego rodziny — sprostował. Pokiwał głową. Ktoś już mu o tym wspomniał dzisiaj. O tej całej czkawce. — Ta...— przytaknął. — Wstrzymywanie powietrza nie pomaga przy czkawce. Musisz napić się czegoś do góry nogami — wyjaśnił jej całkiem poważnie, kiedy zaproponowała mu tę marną metodę ratunku. Teraz on spojrzał na nią jak na niedoświadczona i młodą. Spojrzał na jej rękę — nie wiedział, jak jej pomóc. Nie odpowiedział więc, kiedy wspomniała o przeszkoleniu, ale odwrócił się znów na mężczyznę, którego pokonała, a który gotów był go zabić. Nie miał wobec niego żadnych skrupułów.
Wyprostował się. Była terrorystką. Sam ją tak nazywał. Sam mówił o niej niestworzone rzeczy, obrażał, kpił. Nigdy nie sądził, że stanie z nią twarzą w twarz. I nie miał pojęcia, że rzeczywistość tak na niego wpłynie i sprawi, że odraza będzie ostatnim co odczuje względem jej działań i jej samej. Przełknął ślinę, zadzierając wyżej brodę, unosząc jedną brew, choć nie dlatego, że świadomie zakładał, że naburmuszony wygląda poważniej.
— Znam niektórych z was. Terrorystów — sprecyzował, bez niechęci w głosie. — Zdarzyło mi się im pomóc. Nie boję się brudzić rąk — dodał drwiąco, patrząc na nią z góry. Mógłby stąd odejść, ale po tych wszystkich zniknięciach nie chciał już znikać. Miał dość — był wyczerpany tymi podróżami. Właściwie wcale nie chciał odchodzić. Mógłby z nią zostać jeszcze chwilę i naprawdę jej pomóc. To imię dziwnie brzmiało, zamrugał, kiedy się do niego zwróciła. — Johnnie — przerwał jej, wchodząc w pół słowa niewinnie. — Wolę kiedy się mówi do mnie Johnnie — dodał jak gdyby nigdy nic, a jej kolejne słowa nieszczególnie go wystraszyły. — Nie zapomnę wspomnieć, że mała rozpruwaczka spełniała moje mroczne fantazje — powtórzył, unosząc brwi. — Myślisz, że to zaimponuje moim kumplom? Nie brzmi zbyt przerażająco? — Uśmiechnął się szyderczo pod nosem, spoglądając na nią, kiedy kucnęła po płaszcz, a potem przewiesiła go przez ramię. — Która Justine Tonks jest prawdziwa? Ta teraz?— spytał nagle, oderwany od tego wszystkiego. Patrzył na nią, nie umiejąc doprecyzować pytania, bo myśli kłębiły mu się w głowie. Zerknął na fiolkę, która mu podała. Mały słoiczek, którego na pierwszy rzut oka przypominała smalec. Uniósł to wyżej, na wysokość oczu, przyglądając się temu uważnie. Prawie zapomniał o tym wszystkim — stłuczeniach, siniakach. — Cóż, padłem przed tobą na kolana, trochę się ubrudziłem — wyjaśnił ze śmiertelną powagą, odkorkowując maść, by ją powąchać. Zakorkował ją i schował do kieszeni, unosząc w końcu na nią spojrzenie. Pokiwał lekko głową. — Dzięki — dodał, nie zostawiając żadnych wątpliwości. — Niezupełnie, ale nie szkodzi. Znam kogoś kto sobie z tym poradzi. Więc? Co z nim zrobimy? — spytał, wskazując na spetryfikowanego mężczyznę, poczuwając się do ogarnięcia tej kwestii razem z nią, tym bardziej, że nigdzie się nie wybierał. Przynajmniej dopóki nie zakręciło go w płucach i nie czknął.
Hep!
| zt
zaklęcia
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Oczywiście, że jesteś. - zgodziła się, ale jej zgłoski owiane były pobłażliwością, wraz z krótkim uśmiechem, który zamajaczył na jej wargach. Ręce uniosły się do góry w przepraszającym goście - choć próżno było szukać u niej skruchy. Jego złość - rozdrażnienie - ją bawiła. - Pozostało ci tylko dorosnąć. - dodała uprzejmie, przekrzywiając odrobinę głowę. W głosie nie było kpiny, a ono samo zakrawało o zwykłe, proste stwierdzenie. Sama kiedyś domagała się uznania jej siły. Traktowania odpowiednio do umiejętności, które posiadała. Ale w końcu zdała sobie sprawę, że to nie jej słowa, a czyny mogą przekonać resztę. A gdy w końcu zajęła się pracą, akceptacja przyszła samo. Czynom nie dało się zaprzeczyć. Też musiała dorosnąć. Zmieniła się przez ten czas - ewoluowała w jakiś sposób. Każde doświadczenie, które przeszła, oddziaływało na nią samą, ciosając z niej tego, kim dzisiaj była. Wszystkie porażki i straty odcisnęły na niej piętno. Frywolny, czasem wręcz nieprzyzwoity komentarz wrócił do niej jako broń i tarcza przed światem. Nie potrzebowała więcej czuć i nie zamierzała angażować się prywatnie. Wolała wziąć oddech w ten sposób, trochę żartując, trochę kokietując, wracając do siebie dawnej i jednocześnie będąc nową sobą.
Nie odpowiedziała mu, kiedy zadał pytanie zajęta na wewnętrznym monologu z własną różdżką. Osika, choć dobrze się układała i wyglądem przypominała kość słoniową - była naprawdę ładna - to była też humorzasta. A jej zdolności z magii leczniczej, niepraktykowane tak bardzo, codziennie, zaszły kurzem. Kiedy wysunął w jej stronę przygotowany przedmiot uniosła wzrok na chwilę wyciągając po niego rękę. Zmrużyła lekko oczy, wpadł na pomysł i zrealizował go szybko. To była cenna umiejętność.
- Dzięki. - powiedziała, wsadzając patyk pomiędzy wargi. Ale nawet on nie zatrzymał wypadającego z jej ust, niezadowolonego mruknięcia, kiedy kości wróciły na swoje miejsce. Przymknęła na chwilę oczy. Oddychając ciężko. Skurczysyństwo bolało jak cholera. Mogła użyć zaklęcia przeciwbólowego, ale nigdy nie była dla siebie zbyt dobra. Działała szybko, pomijając niektóre kroki dla efektu. Słuchała jego opowieści, wyciągając patyk z ust i odrzucając go na bok. - Macnair to egoistyczny dupek. - wymknęło z jej ust, kiedy skrzywiła się wypuszczając powietrze z ust. Do tej pory żałowała że pomogła mu kiedyś, że pozwoliła się do siebie zbliżyć. Zaufała. Oddała. Czarna magia przeżarła mu z pewnością mózg. Miała nadzieję, że sam się wykończy. Sallowa nigdy nie miała okazji poznać. - W tej krypcie musiało być duszno. - pokusiła się o krótki żart - tak bardzo w jej stylu. Duszno, przez dusze zmarłych - dość jasne. Uniosła na niego wyczekujące spojrzenie, zadowolona i rozbawiona własnymi słowami. Jej brwi uniosły się, kiedy zanegował jej sposób na czkawkę, a usta mimowolnie drgnęły ku górze. - Wybacz, nie wiedziałam, że pouczam eksperta. - w jej głosie nie słychać było ironii. - W każdym razie, nie potrwa już długo. - zapewniła go ze spokojem. O ile dobrze pamiętała z zajęć i zebranych przez Szpital Świętego Munga danych, czkawka oscylowała od trzech do siedmiu przeniesień. Dla większości plasując się gdzieś pośrodku. Nie były to z pewnością pełne dane, bo nie każdy czkawkę zgłaszał, ale pozwoliły wysnuć jakieś pobieżne wnioski.
- Oh? - wypadło z jej ust uprzejmie zaskoczone, kiedy zadzierając brodę i prostując plecy oświadczył, że ich znał. Trochę bawiła ją jego postawa, ale nie wtrąciła nic więcej, zanim odezwał się dalej, unosząc na niego tęczówki, zaprzestając na chwilę badania ręki. Mierząc go spojrzeniem, oceniając prawdziwość słów obleczonych w drwinę. - Dziękuję za pomoc, okazaną nam wcześniej. Potrzebujemy każdej. - tym razem była poważna i szczera. Nie kpiła i nie próbowała umniejszyć jego pomocy - jeśli ta rzeczywiście była. Byli słabsi, mieli mniejsze zaplecze i ostatnio zepchnięci do obrony, kiedy Rycerze rozpychali się po hrabstwach, jakby należały do nich. Kiedy mordowali, kiedy mieli na to chęć. Potrzebowali każdego, kto nie bał się pomóc. Nawet niewielki gest, mógł zmienić wiele. Nie miała pojęcia kogo znał i co zrobił - ale jeśli wiedział kim była i miał świadomość możliwych konsekwencji nie próbowała go więcej przekonywać do bierności. Zamierzała wykorzystać to, co potrafił o ile to było ostatnie miejsce do którego przeniosła go czkawka.
Brew jej drgnęła, kiedy jej przerwał. Zaraz uniosła się ku górze. Nie skinęła głową, patrząc na niego. Opierając rękę na biodrze czekała, co powie dalej. Kącik jej ust uniósł się ku górze.
- Tylko opisz je dokładnie, nie śpiesz się, niech wiedzą jaka spotkała cię przyjemność. - wzruszyła ramionami na jego pytanie. - Żadna różnica dla mnie, Johnnie. Daj się ponieść wyobraźni. - przyzwoliła ze spokojem, kucając po swój płaszcz. Strach, choć nie był najprzyjemniejszy. Strach przed nią - był też narzędziem. Pomógł jej załatwić niektóre sporne sytuacje szybciej. Zdążyła to już zauważyć. Nie zależało jej na opinii innych. Obcych. Nie obchodziła jej ona. Ale to nie znaczyło też, że nie zamierzała jej wykorzystać na swoją korzyść. Jasne tęczówki spotkały się znów z tymi jego. Przez chwilę stała w milczeniu, przesunęła się z jednej nogi na drugą. - Może ta, może i wszystkie inne. Sam musisz znaleźć odpowiedź. - wypadło z jej ust w końcu. Uniosła rękę odszukując eliksir który wysunęła w jego stronę.
- Wielu robi to dla mnie. - mruknęła bez sztucznej skromności. Kącik ust drgnął jej lekko. Choć nie o romantyczną miłość jej chodziło, a o przeciwników, którzy padali kiedy znów ona odnosiła zwycięstwo. Miłość, nie była dla niej. Skutecznie ignorowała Vincenta i nie zamierzała dać się więcej wciągnąć w coś, co mogło ją uwiązać - co postanowiła porzucić w imię sprawy. Uniosła lekko brwi obserwując jego poczynania z eliksirem. Skinęła krótko głową na wypowiedziane podziękowanie biorąc wdech w płuca. Jeśli kogoś znał, uzyska pomoc. - Co do niego… - zaczęła, robiąc krok w kierunku Bushwicka. Znajomy trzask porwał chłopaka ze sobą. Mrugnęła raz, wypuszczając z płuc powietrze. - ...i tyle go było. - mruknęła do siebie kierując się w stronę pokonanego mężczyzny. Nie mogła go tu tak zostawić. To zadanie musiała jeszcze skończyć - jednak, bez tak głośno zapowiadanej pomocy. Doprowadziła więc sprawę do końca sama. Przenosząc go do opuszczonego budynku, chciała zobaczyć czy da radę go jeszcze przesłuchać - ale było za późno. Wykrwawił się. Nie miała jednak dla niego litości, był mordercą. Liczyła jednak na to, że nie podzielił się z nikim swoimi podejrzeniami. Jutro spróbuje z jego zastępcą. Pozostawała w swojej twarzy, miała nadzieję, że wieści o pojedynku z Tonks dotrą do niego i łatwiej jej będzie pozostać w infiltrowanej grupie. Jeszcze nie była gotowa, na zakończenie tej sprawy w której przewijały się nowe wątki. Potrzebowała czasu. Tą grupę trzeba było rozbić za jednym razem - całą. Nie pozostawiając niedobitków.
Jeszcze miała szansę to naprawić.
| zt
Nie odpowiedziała mu, kiedy zadał pytanie zajęta na wewnętrznym monologu z własną różdżką. Osika, choć dobrze się układała i wyglądem przypominała kość słoniową - była naprawdę ładna - to była też humorzasta. A jej zdolności z magii leczniczej, niepraktykowane tak bardzo, codziennie, zaszły kurzem. Kiedy wysunął w jej stronę przygotowany przedmiot uniosła wzrok na chwilę wyciągając po niego rękę. Zmrużyła lekko oczy, wpadł na pomysł i zrealizował go szybko. To była cenna umiejętność.
- Dzięki. - powiedziała, wsadzając patyk pomiędzy wargi. Ale nawet on nie zatrzymał wypadającego z jej ust, niezadowolonego mruknięcia, kiedy kości wróciły na swoje miejsce. Przymknęła na chwilę oczy. Oddychając ciężko. Skurczysyństwo bolało jak cholera. Mogła użyć zaklęcia przeciwbólowego, ale nigdy nie była dla siebie zbyt dobra. Działała szybko, pomijając niektóre kroki dla efektu. Słuchała jego opowieści, wyciągając patyk z ust i odrzucając go na bok. - Macnair to egoistyczny dupek. - wymknęło z jej ust, kiedy skrzywiła się wypuszczając powietrze z ust. Do tej pory żałowała że pomogła mu kiedyś, że pozwoliła się do siebie zbliżyć. Zaufała. Oddała. Czarna magia przeżarła mu z pewnością mózg. Miała nadzieję, że sam się wykończy. Sallowa nigdy nie miała okazji poznać. - W tej krypcie musiało być duszno. - pokusiła się o krótki żart - tak bardzo w jej stylu. Duszno, przez dusze zmarłych - dość jasne. Uniosła na niego wyczekujące spojrzenie, zadowolona i rozbawiona własnymi słowami. Jej brwi uniosły się, kiedy zanegował jej sposób na czkawkę, a usta mimowolnie drgnęły ku górze. - Wybacz, nie wiedziałam, że pouczam eksperta. - w jej głosie nie słychać było ironii. - W każdym razie, nie potrwa już długo. - zapewniła go ze spokojem. O ile dobrze pamiętała z zajęć i zebranych przez Szpital Świętego Munga danych, czkawka oscylowała od trzech do siedmiu przeniesień. Dla większości plasując się gdzieś pośrodku. Nie były to z pewnością pełne dane, bo nie każdy czkawkę zgłaszał, ale pozwoliły wysnuć jakieś pobieżne wnioski.
- Oh? - wypadło z jej ust uprzejmie zaskoczone, kiedy zadzierając brodę i prostując plecy oświadczył, że ich znał. Trochę bawiła ją jego postawa, ale nie wtrąciła nic więcej, zanim odezwał się dalej, unosząc na niego tęczówki, zaprzestając na chwilę badania ręki. Mierząc go spojrzeniem, oceniając prawdziwość słów obleczonych w drwinę. - Dziękuję za pomoc, okazaną nam wcześniej. Potrzebujemy każdej. - tym razem była poważna i szczera. Nie kpiła i nie próbowała umniejszyć jego pomocy - jeśli ta rzeczywiście była. Byli słabsi, mieli mniejsze zaplecze i ostatnio zepchnięci do obrony, kiedy Rycerze rozpychali się po hrabstwach, jakby należały do nich. Kiedy mordowali, kiedy mieli na to chęć. Potrzebowali każdego, kto nie bał się pomóc. Nawet niewielki gest, mógł zmienić wiele. Nie miała pojęcia kogo znał i co zrobił - ale jeśli wiedział kim była i miał świadomość możliwych konsekwencji nie próbowała go więcej przekonywać do bierności. Zamierzała wykorzystać to, co potrafił o ile to było ostatnie miejsce do którego przeniosła go czkawka.
Brew jej drgnęła, kiedy jej przerwał. Zaraz uniosła się ku górze. Nie skinęła głową, patrząc na niego. Opierając rękę na biodrze czekała, co powie dalej. Kącik jej ust uniósł się ku górze.
- Tylko opisz je dokładnie, nie śpiesz się, niech wiedzą jaka spotkała cię przyjemność. - wzruszyła ramionami na jego pytanie. - Żadna różnica dla mnie, Johnnie. Daj się ponieść wyobraźni. - przyzwoliła ze spokojem, kucając po swój płaszcz. Strach, choć nie był najprzyjemniejszy. Strach przed nią - był też narzędziem. Pomógł jej załatwić niektóre sporne sytuacje szybciej. Zdążyła to już zauważyć. Nie zależało jej na opinii innych. Obcych. Nie obchodziła jej ona. Ale to nie znaczyło też, że nie zamierzała jej wykorzystać na swoją korzyść. Jasne tęczówki spotkały się znów z tymi jego. Przez chwilę stała w milczeniu, przesunęła się z jednej nogi na drugą. - Może ta, może i wszystkie inne. Sam musisz znaleźć odpowiedź. - wypadło z jej ust w końcu. Uniosła rękę odszukując eliksir który wysunęła w jego stronę.
- Wielu robi to dla mnie. - mruknęła bez sztucznej skromności. Kącik ust drgnął jej lekko. Choć nie o romantyczną miłość jej chodziło, a o przeciwników, którzy padali kiedy znów ona odnosiła zwycięstwo. Miłość, nie była dla niej. Skutecznie ignorowała Vincenta i nie zamierzała dać się więcej wciągnąć w coś, co mogło ją uwiązać - co postanowiła porzucić w imię sprawy. Uniosła lekko brwi obserwując jego poczynania z eliksirem. Skinęła krótko głową na wypowiedziane podziękowanie biorąc wdech w płuca. Jeśli kogoś znał, uzyska pomoc. - Co do niego… - zaczęła, robiąc krok w kierunku Bushwicka. Znajomy trzask porwał chłopaka ze sobą. Mrugnęła raz, wypuszczając z płuc powietrze. - ...i tyle go było. - mruknęła do siebie kierując się w stronę pokonanego mężczyzny. Nie mogła go tu tak zostawić. To zadanie musiała jeszcze skończyć - jednak, bez tak głośno zapowiadanej pomocy. Doprowadziła więc sprawę do końca sama. Przenosząc go do opuszczonego budynku, chciała zobaczyć czy da radę go jeszcze przesłuchać - ale było za późno. Wykrwawił się. Nie miała jednak dla niego litości, był mordercą. Liczyła jednak na to, że nie podzielił się z nikim swoimi podejrzeniami. Jutro spróbuje z jego zastępcą. Pozostawała w swojej twarzy, miała nadzieję, że wieści o pojedynku z Tonks dotrą do niego i łatwiej jej będzie pozostać w infiltrowanej grupie. Jeszcze nie była gotowa, na zakończenie tej sprawy w której przewijały się nowe wątki. Potrzebowała czasu. Tą grupę trzeba było rozbić za jednym razem - całą. Nie pozostawiając niedobitków.
Jeszcze miała szansę to naprawić.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
data będzie
Letnia bryza smakowała inaczej w Anglii. Lekko chłodniejsza, subtelnie słodsza, choć o intensywniejszym zapachu. Nie otulała, raczej nadawała ton - powstrzymywała lub pchała, wzmacniała lub hamowała. Stanowiła dom; metaforyczną przestrzeń, o której z uwielbieniem rozpisują się światli, do której tęsknią ponoć wszyscy.
Problemem ludzi takich, jak ona, był brak tego wspominanego niczym mantra miejsca. Książki, dzięki którym ponoć stanowiła przykład mądrości, wspominały o ramionach, o zapachu, o ojczyźnie. Dla niej nie było ramion, nie było uniesień miłości wobec objętego wojną kraju; byli jednak oni - ciemne loki rozwichrzone dziecięcymi pomysłami, wybiegające teraz przed siebie w ciepłych promieniach południowego słońca. Qui est le premier. Florus nadal wydawał się przygaszony, Raanan ciągnął okręt dzieciństwa dzielnie - ponoć drugie dziecko zawsze jest tym bardziej beztroskim, odważniejszym, zaradniejszym.
Nie krzyczała za nimi, nie nakazywała wracać gdy tylko sylwetki chłopców ulegały lekkiemu zniekształceniu.
Nie chciała być katem swobody, bowiem wyrok; wyrok wydał na nich ktoś inny.
Plaża powoli się zapełniała, wybrzmiewała radosnymi dźwiękami rodzinnych rozmów, dziecięcych zabaw, romantycznych spacerów. Spokojem i błogością, której potrzebowali, niczym tlenu w podduszających się tkankach. Dłoń zacisnęła się na moment na materiale sukienki - to dalej pozostało jej z Francji, ten charakterystyczny styl, nadający całej ułudzie zapachu sztampowych perfum Chanel. Kłamstwo czerwonej szminki, perfekcyjnie udawanego akcentu, dokumentów skrytych na dnie skórzanej torebki. Nawet tego cholernego kapelusza z Nicei, który teraz wydawał się podkreślać wychudzoną sylwetkę swoim gabarytem.
Kłamstwo, które osiadało w gardle tak łatwo, choć rozszerzało zakażoną ranę coraz bardziej, gdy wyrzekała się nazwiska ojca. Pochodzenia i krwi. Dla nich.
Jedna sylwetka skupiła jej uwagę i każdy krok bliżej sprawiał, że coraz bardziej przypominała to, co podsuwał umysł. Cienkie brwi zbiły się lekko, marszcząc zmęczone jedenastoma latami macierzyństwa czoło. Kościste palce przetrzymały kapelusz, gdy nieznacznie przyśpieszyła.
- Vincent? - Opadło z francuskim akcentem, choć niespecjalnie o to dbała. Usta okryły się delikatnym uśmiechem, niezmiennie takim samym od 21 lat. Dwadzieścia jeden lat - dokładnie tyle lat się znali, od pierwszego momentu, gdy zabrakło miejsca przy ławce Ravenclaw i musiał ustąpić jej kawałek miejsca. Odkąd razem przygarniali bliżej siebie ulubione, dyniowe ciastka na śniadanie.
A teraz stali tu dorośli, tak niewyobrażalnie, jak kiedyś myśleli, że to niemożliwe. Pokryty piegami nos był dalej tak samo zadarty, jak ten jego nosił na sobie ślady przebytego złamania. Dalej miał na wpół sarnie oczy, a ona nadal patrzyła na wszystkich z matczyną, niepoprawną wyniosłością. Na moment spojrzała w kierunku bawiących się chłopców, na moment jej syn lada moment skończy już dwanaście lat.
- Co Cię tu sprowadza?
Letnia bryza smakowała inaczej w Anglii. Lekko chłodniejsza, subtelnie słodsza, choć o intensywniejszym zapachu. Nie otulała, raczej nadawała ton - powstrzymywała lub pchała, wzmacniała lub hamowała. Stanowiła dom; metaforyczną przestrzeń, o której z uwielbieniem rozpisują się światli, do której tęsknią ponoć wszyscy.
Problemem ludzi takich, jak ona, był brak tego wspominanego niczym mantra miejsca. Książki, dzięki którym ponoć stanowiła przykład mądrości, wspominały o ramionach, o zapachu, o ojczyźnie. Dla niej nie było ramion, nie było uniesień miłości wobec objętego wojną kraju; byli jednak oni - ciemne loki rozwichrzone dziecięcymi pomysłami, wybiegające teraz przed siebie w ciepłych promieniach południowego słońca. Qui est le premier. Florus nadal wydawał się przygaszony, Raanan ciągnął okręt dzieciństwa dzielnie - ponoć drugie dziecko zawsze jest tym bardziej beztroskim, odważniejszym, zaradniejszym.
Nie krzyczała za nimi, nie nakazywała wracać gdy tylko sylwetki chłopców ulegały lekkiemu zniekształceniu.
Nie chciała być katem swobody, bowiem wyrok; wyrok wydał na nich ktoś inny.
Plaża powoli się zapełniała, wybrzmiewała radosnymi dźwiękami rodzinnych rozmów, dziecięcych zabaw, romantycznych spacerów. Spokojem i błogością, której potrzebowali, niczym tlenu w podduszających się tkankach. Dłoń zacisnęła się na moment na materiale sukienki - to dalej pozostało jej z Francji, ten charakterystyczny styl, nadający całej ułudzie zapachu sztampowych perfum Chanel. Kłamstwo czerwonej szminki, perfekcyjnie udawanego akcentu, dokumentów skrytych na dnie skórzanej torebki. Nawet tego cholernego kapelusza z Nicei, który teraz wydawał się podkreślać wychudzoną sylwetkę swoim gabarytem.
Kłamstwo, które osiadało w gardle tak łatwo, choć rozszerzało zakażoną ranę coraz bardziej, gdy wyrzekała się nazwiska ojca. Pochodzenia i krwi. Dla nich.
Jedna sylwetka skupiła jej uwagę i każdy krok bliżej sprawiał, że coraz bardziej przypominała to, co podsuwał umysł. Cienkie brwi zbiły się lekko, marszcząc zmęczone jedenastoma latami macierzyństwa czoło. Kościste palce przetrzymały kapelusz, gdy nieznacznie przyśpieszyła.
- Vincent? - Opadło z francuskim akcentem, choć niespecjalnie o to dbała. Usta okryły się delikatnym uśmiechem, niezmiennie takim samym od 21 lat. Dwadzieścia jeden lat - dokładnie tyle lat się znali, od pierwszego momentu, gdy zabrakło miejsca przy ławce Ravenclaw i musiał ustąpić jej kawałek miejsca. Odkąd razem przygarniali bliżej siebie ulubione, dyniowe ciastka na śniadanie.
A teraz stali tu dorośli, tak niewyobrażalnie, jak kiedyś myśleli, że to niemożliwe. Pokryty piegami nos był dalej tak samo zadarty, jak ten jego nosił na sobie ślady przebytego złamania. Dalej miał na wpół sarnie oczy, a ona nadal patrzyła na wszystkich z matczyną, niepoprawną wyniosłością. Na moment spojrzała w kierunku bawiących się chłopców, na moment jej syn lada moment skończy już dwanaście lat.
- Co Cię tu sprowadza?
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Letnia bryza, była jedynym, drobniutkim, wręcz ulotnym wytchnieniem, występującym podczas rekordowych amplitud niepowstrzymanego upału. A ten, dawał się we znaki od samego początku - od momentu oficjalnego ogłoszenia kalendarzowej pory roku. Długie, świetliste promienie, opadały z wzmożoną intensywnością: na kamienny bruk, piaszczyste dróżki, połacie przeschniętej zieleni, wołającej o zimne krople życiodajnego deszczu. Spadały na skłębione elementy nadmorskiej toni, wywołując przyciągające, rozmigotane iskry. Woda, rozbijała się o wystające kamienie, otulając odkryte ciało oraz niewielkie fragmenty spieczonej twarzy. Piasek, choć wilgotny, ogrzewał stopy, zapadał się pod słodkim ciężarem, pozostawiając charakterystyczne, rozmyte ślady. Specyficzny, glonowy zapach, uderzał we wrażliwe nozdrza, mieszał się z rytmicznym dźwiękiem zagubionej fali, pozwalającym przymknąć powieki, zapomnieć o złowrogiej rzeczywistości, odpłynąć w dalekie, kojące przestworza. Nie było łatwo ukryć się przed nieprzewidywalnym żywiołem, trapiącym wymęczonych mieszkańców angielskich ziem. Mimo kojącego obwieszczenia w postaci zawieszenia broni; wstrzymania codziennych, wojennych rozrachunków, nie dało się, tak po prostu powrócić do normalności, przeciętnej rzeczywistości, kreowanej w zamierzchłym, archaicznym stylu. Wyczuwalna, napięta atmosfera, rozpostarła swe destruktywne skrzydła, ukazując ogrom niepokojących konsekwencji, pozostałości po krwawym reżimie: zniszczenia, budowalne uszkodzenia, okrutna bieda, brak żywności, spotęgowany niedogodnymi warunkami atmosferycznymi. Mimo nagłośnienia, wszechobecnej świadomości, nie byli w stanie wesprzeć każdego. Kryzys dotykał wszystkich potrzebujących, a on odczuwał to na swej ściągniętej skórze, ze zdwojoną siłą.
Miasteczko, w którym znalazł się dzisiejszego popołudnia, tętniło życiem. Ulice, które znał niemalże na pamięć, gościły gwarną klientelę, spragnioną wakacyjnego wytchnienia, spędzonego nad spokojnym, plażowym brzegiem. Dzieci biegały między nogami, dorośli rozprawiali gorliwe wersety, a zachłanni sprzedawcy, nawoływali głośno, aby skorzystać z tych wyjątkowych i niepowtarzalnych usług. Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem i westchnął pod nosem, popychając drzwi niewielkiej apteki. Maleńki dzwonek, rozbrzmiał pod naciskiem drewna, zapraszając nieznanego gościa. Siwowłosy właściciel w zbyt dużych okularach, uśmiechnął się na widok rosłego handlarza, zwiastującego najpotrzebniejsze dostawy. – Vincent, synu, dobrze, że jesteś… – rzekł z wysublimowaną, podstarzałą uprzejmością, wyciągając rękę dla powitalnego uścisku. Zamówienie, choć niepełne, spełniało oczekiwania, uzupełniało zapasy, które kurczyły się w zatrważającym tempie. Dostępność niektórych produktów, była ograniczona. Wojna wstrzymała płynność handlową. Brakowało żeglarzy, przywożących rzadsze ciężko dostępne okazy. On sam, w tym momencie, nie mógł pozwolić sobie na opuszczenie granic. Robił co w jego mocy, odczuwając zmniejszone wynagrodzenia, czy niezbyt częste zlecenia. Po kilkunastu minutach, pożegnał się z zielarzem i z lekkim uśmiechem, wyszedł na rozgrzane przestworza. Gorejąca kula, zatrzymała się na jego licu, wzmagając pojedyncze krople. Odruchowo, powachlował rozpiętą połać beżowej koszuli, aby po krótkiej chwili postanowić przemieścić się na sam kraniec miasta, nad wodę, nad rozwydrzone morze, które kochał i nienawidził jednocześnie – całym sercem.
Nie podchodził zbyt blisko. Skórzana torba obijała się o prawe biodro, gdy wolnym krokiem, przemierzał piaszczyste przeszkody. Buty trzymane w dłoni, kołysały się na rozbujałym wietrze, pragnąć zgubić się w tysiącu ziarenek. Otchłań, rozpływała się na przyciemnionym brzegu, roznosząc tak różnorodne, wielowymiarowe dźwięki. Po krótkiej chwili zatrzymał się na bardziej swobodnym fragmencie, upuszczając obuwie, przystawiając dłoń do wilgotnego czoła, aby umożliwić lepszy, wyraźniejszy widok na rozbielony, oddalony stateczek. Pojedynczy żagiel walczył z intensywnymi podmuchami – przywoływał niedawne, niewygodne wspomnienia, związane z daleką eskapadą. Skóra łaknęła ów przewlekłego ciepła, rozwarstwionych promieni, kojarzonych z dalekimi wyprawami, pustynną pustką, której brakowało mu najbardziej. Ciche westchnienie wydobyło się z jego ust. Natłok splątanych myśli, powoli przesuwał się wśród krętych dróg wrażliwego umysłu, gdy czyjś głos, niknący w nadwornej różnorodności, dotarł do jego uszu. Miał specyficzną wymowę, cudowny akcent, który przypominał mu o przeszłości. Francuskie zgłoski, otuliły litery męskiego imienia, gdy odwracając głowę, marszcząc brwi, przyglądał się nadciągającej postaci. Skręcone, niesforne kosmyki, opadły na prawy policzek. Odgarnął je od niechcenia, odkrywając kilkudniowy zarost i przeszywający błękit. Obszerny kapelusz, wybił się na pierwszy plan. Kobieca sylwetka zatrzymała się tuż obok, zachowawczo, powściągliwe, bez nieprzyjemnej natarczywości. Kim była? Skąd znała jego imię? Przez dłuższy moment wpatrywał się w nieznaną: w uniesiony podbródek, zaczerwienione usta, piegowate policzki, ostre rysy twarzy, nieoczywiste oczy, które znał przecież tak dobrze. Brwi powędrowały do góry, a niewsparta sylwetka, zakołysała na pojedynczym podmuchu. Pamiętał ją, właśnie teraz, tak dokładnie: – Hazel? – zapytał łagodnie, z wyraźnym niedowierzaniem, zwężając powieki, zmniejszając odległość o jeden, niewinny krok. Skąd się tu wzięła? Jak bardzo się zmieniła? Ile lat minęło od pamiętnej ceremonii? Dlaczego świat był tak nieprzewidywalny? Peszyła go widoczną wyniosłością, wyprostowaną postawą. Nie spodziewał się tak nieoczekiwanego spotkania, dlatego też gdy zadała to bezpiecznie pytanie, odpowiedział po krótkim zastanowieniu: – Chyba praca… wyrzucił, unosząc ramiona. Nie wiedział o jakie miejsce pytała dokładnie: o plażę, o miasto, o kraj, który nie był jego domem, do którego nie należał, którego nie powinien bronić. Odchrząknął krótko, pokręcił głową i sam pofatygował się stwierdzeniem: – To chyba ja powinienem zadać to pytanie tobie. Co cię tu sprowadza? – czego szukasz, albo co już znalazłaś?
Miasteczko, w którym znalazł się dzisiejszego popołudnia, tętniło życiem. Ulice, które znał niemalże na pamięć, gościły gwarną klientelę, spragnioną wakacyjnego wytchnienia, spędzonego nad spokojnym, plażowym brzegiem. Dzieci biegały między nogami, dorośli rozprawiali gorliwe wersety, a zachłanni sprzedawcy, nawoływali głośno, aby skorzystać z tych wyjątkowych i niepowtarzalnych usług. Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem i westchnął pod nosem, popychając drzwi niewielkiej apteki. Maleńki dzwonek, rozbrzmiał pod naciskiem drewna, zapraszając nieznanego gościa. Siwowłosy właściciel w zbyt dużych okularach, uśmiechnął się na widok rosłego handlarza, zwiastującego najpotrzebniejsze dostawy. – Vincent, synu, dobrze, że jesteś… – rzekł z wysublimowaną, podstarzałą uprzejmością, wyciągając rękę dla powitalnego uścisku. Zamówienie, choć niepełne, spełniało oczekiwania, uzupełniało zapasy, które kurczyły się w zatrważającym tempie. Dostępność niektórych produktów, była ograniczona. Wojna wstrzymała płynność handlową. Brakowało żeglarzy, przywożących rzadsze ciężko dostępne okazy. On sam, w tym momencie, nie mógł pozwolić sobie na opuszczenie granic. Robił co w jego mocy, odczuwając zmniejszone wynagrodzenia, czy niezbyt częste zlecenia. Po kilkunastu minutach, pożegnał się z zielarzem i z lekkim uśmiechem, wyszedł na rozgrzane przestworza. Gorejąca kula, zatrzymała się na jego licu, wzmagając pojedyncze krople. Odruchowo, powachlował rozpiętą połać beżowej koszuli, aby po krótkiej chwili postanowić przemieścić się na sam kraniec miasta, nad wodę, nad rozwydrzone morze, które kochał i nienawidził jednocześnie – całym sercem.
Nie podchodził zbyt blisko. Skórzana torba obijała się o prawe biodro, gdy wolnym krokiem, przemierzał piaszczyste przeszkody. Buty trzymane w dłoni, kołysały się na rozbujałym wietrze, pragnąć zgubić się w tysiącu ziarenek. Otchłań, rozpływała się na przyciemnionym brzegu, roznosząc tak różnorodne, wielowymiarowe dźwięki. Po krótkiej chwili zatrzymał się na bardziej swobodnym fragmencie, upuszczając obuwie, przystawiając dłoń do wilgotnego czoła, aby umożliwić lepszy, wyraźniejszy widok na rozbielony, oddalony stateczek. Pojedynczy żagiel walczył z intensywnymi podmuchami – przywoływał niedawne, niewygodne wspomnienia, związane z daleką eskapadą. Skóra łaknęła ów przewlekłego ciepła, rozwarstwionych promieni, kojarzonych z dalekimi wyprawami, pustynną pustką, której brakowało mu najbardziej. Ciche westchnienie wydobyło się z jego ust. Natłok splątanych myśli, powoli przesuwał się wśród krętych dróg wrażliwego umysłu, gdy czyjś głos, niknący w nadwornej różnorodności, dotarł do jego uszu. Miał specyficzną wymowę, cudowny akcent, który przypominał mu o przeszłości. Francuskie zgłoski, otuliły litery męskiego imienia, gdy odwracając głowę, marszcząc brwi, przyglądał się nadciągającej postaci. Skręcone, niesforne kosmyki, opadły na prawy policzek. Odgarnął je od niechcenia, odkrywając kilkudniowy zarost i przeszywający błękit. Obszerny kapelusz, wybił się na pierwszy plan. Kobieca sylwetka zatrzymała się tuż obok, zachowawczo, powściągliwe, bez nieprzyjemnej natarczywości. Kim była? Skąd znała jego imię? Przez dłuższy moment wpatrywał się w nieznaną: w uniesiony podbródek, zaczerwienione usta, piegowate policzki, ostre rysy twarzy, nieoczywiste oczy, które znał przecież tak dobrze. Brwi powędrowały do góry, a niewsparta sylwetka, zakołysała na pojedynczym podmuchu. Pamiętał ją, właśnie teraz, tak dokładnie: – Hazel? – zapytał łagodnie, z wyraźnym niedowierzaniem, zwężając powieki, zmniejszając odległość o jeden, niewinny krok. Skąd się tu wzięła? Jak bardzo się zmieniła? Ile lat minęło od pamiętnej ceremonii? Dlaczego świat był tak nieprzewidywalny? Peszyła go widoczną wyniosłością, wyprostowaną postawą. Nie spodziewał się tak nieoczekiwanego spotkania, dlatego też gdy zadała to bezpiecznie pytanie, odpowiedział po krótkim zastanowieniu: – Chyba praca… wyrzucił, unosząc ramiona. Nie wiedział o jakie miejsce pytała dokładnie: o plażę, o miasto, o kraj, który nie był jego domem, do którego nie należał, którego nie powinien bronić. Odchrząknął krótko, pokręcił głową i sam pofatygował się stwierdzeniem: – To chyba ja powinienem zadać to pytanie tobie. Co cię tu sprowadza? – czego szukasz, albo co już znalazłaś?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| noc z 13 na 14 sierpnia
Świat rozpadał się wokół niego na kawałki już od paru długich godzin, ale gdyby ktoś zapytał go, ile dokładnie minęło od wyścigu pod Durdle Door, nie potrafiłby określić, czy było to kilkadziesiąt minut, czy kilka dni. W chaosie niegasnącego zniszczenia stracił poczucie czasu, miał wrażenie, że zaledwie przed chwilą przegadywał się z Theo na plaży w Dorset, ale było to niemożliwe – bo gdzieś między wtedy a teraz zdążył uciec przed równającą wszystko na swojej drodze falą, utonąć we własnym strachu o los Hannah i Amelii, niemalże pozwolić obezwładnić się uldze na widok patronusa wysłanego przez Michaela, i pognać na łeb na szyję do Plymouth – po to tylko, żeby po paru nerwowych rozmowach z członkami podziemia po raz kolejny wsiąść na miotłę, tym razem kierując ją w stronę Kornwalii.
Nie pamiętał, czy kiedykolwiek wcześniej w swoim życiu czuł się tak rozdarty. Z jednej strony – miał wrażenie, że nawarstwiające się zmęczenie lada moment zwali go z nóg; że jeśli zatrzyma się choćby na chwilę, pozwoli sobie na parę spokojniejszych oddechów, upadnie na kolana i już się z nich nie podniesie. Z drugiej – krążąca w żyłach adrenalina nie pozwalała mu na bezruch, nie, kiedy rzeczywistość dookoła gięła się w posadach, zasnuwając krajobraz mozaiką pożarów i występujących z brzegów wód, gdy wiedział, że każda para rąk była na wagę złota. Lecąc w stronę znajomej wioski, musiał raz po raz przypominać sobie, że jego żona i córka były pod opieką Michaela bezpieczne; że nie mógł pomóc im bardziej, nawet jeżeli w tej chwili zawróciłby miotłę i pomknął ku Derbyshire. Że bliżej, tuż obok, byli ludzie, którzy jego pomocy mogli potrzebować – i którzy nie mieli jej otrzymać od nikogo innego.
Bo tej nocy cały świat, czarodziejski i mugolski, dosłownie stanął na głowie.
Pierwsze zabudowania zamajaczyły mu przed oczami wcześniej niż się spodziewał, rozświetlone łuną trawiącego wioskę pożaru; gdyby nie to, że doskonale znał drogę, zapewne by jej nie rozpoznał – bo spadające z nieba odłamki tak bardzo rozorały krajobraz, że w niczym nie przypominał pagórkowatych wrzosowisk, po których biegał jako dziecko. Serce zabiło mu niespokojnie, odbił gwałtownie w prawo, żeby ominąć chmurę gryzącego, unoszącego się znad płonącego krateru dymu, ale paskudny zapach i tak załaskotał go w nozdrza, wywołując falę silnego kaszlu. Oderwał jedną dłoń od drewnianej rączki, żeby naciągnąć na usta wilgotną od potu koszulę; drugą ręką nakierował miotłę na poprzedni kurs, zatoczył łuk nad mugolskim kościołem, po czym zanurkował stromiej i zeskoczył na pokrytą popiołem ziemię tuż za przechylonym lekko płotem, gdzieś w międzyczasie rejestrując, że niebo zaczynało robić się granatowe. Za parę godzin miał wstać świt – ale kiedy przeniósł wzrok na znajomy dom, z którego podziurawionego dachu buchały dym i płomienie, nie był pewien, czy Anglia miała go doczekać.
Niewiele myśląc, oparł miotłę o pochyloną furtkę, po czym ruszył prosto do wejściowych drzwi, tuż przed ich otworzeniem chowając nos i usta w zgięciu łokcia. Słusznie; ledwie popchnął kołyszące się w zawiasach skrzydło, uderzył w niego żar, a gęste opary sprawiły, że oczy zaszły mu łzami. – Maisie?! – wrzasnął, odsuwając na sekundę twarz od materiału kurtki. Czy wciąż była w środku? Czy ktokolwiek był?
Świat rozpadał się wokół niego na kawałki już od paru długich godzin, ale gdyby ktoś zapytał go, ile dokładnie minęło od wyścigu pod Durdle Door, nie potrafiłby określić, czy było to kilkadziesiąt minut, czy kilka dni. W chaosie niegasnącego zniszczenia stracił poczucie czasu, miał wrażenie, że zaledwie przed chwilą przegadywał się z Theo na plaży w Dorset, ale było to niemożliwe – bo gdzieś między wtedy a teraz zdążył uciec przed równającą wszystko na swojej drodze falą, utonąć we własnym strachu o los Hannah i Amelii, niemalże pozwolić obezwładnić się uldze na widok patronusa wysłanego przez Michaela, i pognać na łeb na szyję do Plymouth – po to tylko, żeby po paru nerwowych rozmowach z członkami podziemia po raz kolejny wsiąść na miotłę, tym razem kierując ją w stronę Kornwalii.
Nie pamiętał, czy kiedykolwiek wcześniej w swoim życiu czuł się tak rozdarty. Z jednej strony – miał wrażenie, że nawarstwiające się zmęczenie lada moment zwali go z nóg; że jeśli zatrzyma się choćby na chwilę, pozwoli sobie na parę spokojniejszych oddechów, upadnie na kolana i już się z nich nie podniesie. Z drugiej – krążąca w żyłach adrenalina nie pozwalała mu na bezruch, nie, kiedy rzeczywistość dookoła gięła się w posadach, zasnuwając krajobraz mozaiką pożarów i występujących z brzegów wód, gdy wiedział, że każda para rąk była na wagę złota. Lecąc w stronę znajomej wioski, musiał raz po raz przypominać sobie, że jego żona i córka były pod opieką Michaela bezpieczne; że nie mógł pomóc im bardziej, nawet jeżeli w tej chwili zawróciłby miotłę i pomknął ku Derbyshire. Że bliżej, tuż obok, byli ludzie, którzy jego pomocy mogli potrzebować – i którzy nie mieli jej otrzymać od nikogo innego.
Bo tej nocy cały świat, czarodziejski i mugolski, dosłownie stanął na głowie.
Pierwsze zabudowania zamajaczyły mu przed oczami wcześniej niż się spodziewał, rozświetlone łuną trawiącego wioskę pożaru; gdyby nie to, że doskonale znał drogę, zapewne by jej nie rozpoznał – bo spadające z nieba odłamki tak bardzo rozorały krajobraz, że w niczym nie przypominał pagórkowatych wrzosowisk, po których biegał jako dziecko. Serce zabiło mu niespokojnie, odbił gwałtownie w prawo, żeby ominąć chmurę gryzącego, unoszącego się znad płonącego krateru dymu, ale paskudny zapach i tak załaskotał go w nozdrza, wywołując falę silnego kaszlu. Oderwał jedną dłoń od drewnianej rączki, żeby naciągnąć na usta wilgotną od potu koszulę; drugą ręką nakierował miotłę na poprzedni kurs, zatoczył łuk nad mugolskim kościołem, po czym zanurkował stromiej i zeskoczył na pokrytą popiołem ziemię tuż za przechylonym lekko płotem, gdzieś w międzyczasie rejestrując, że niebo zaczynało robić się granatowe. Za parę godzin miał wstać świt – ale kiedy przeniósł wzrok na znajomy dom, z którego podziurawionego dachu buchały dym i płomienie, nie był pewien, czy Anglia miała go doczekać.
Niewiele myśląc, oparł miotłę o pochyloną furtkę, po czym ruszył prosto do wejściowych drzwi, tuż przed ich otworzeniem chowając nos i usta w zgięciu łokcia. Słusznie; ledwie popchnął kołyszące się w zawiasach skrzydło, uderzył w niego żar, a gęste opary sprawiły, że oczy zaszły mu łzami. – Maisie?! – wrzasnął, odsuwając na sekundę twarz od materiału kurtki. Czy wciąż była w środku? Czy ktokolwiek był?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Świat, który znała, właśnie kończył się na jej oczach. Choć życie nigdy jej nie rozpieszczało, straciła oboje rodziców nim osiągnęła pełnoletność, i dodatkowo była szlamą w czasach wybitnie nieprzyjaznych dla mugolskiej krwi, nic nie przygotowało jej na to, co wydarzyło się tej nocy.
Jej babcia nie czuła się najlepiej, z tego powodu wróciła z festiwalu już wcześniej. Nie potrafiłaby cieszyć się radosnym świętowaniem, dlatego odpuściła sobie ostatnie zabawy i kiedy nadszedł koniec świata, była w domu, ale jeszcze nie spała. Siedziała na dole w kuchni, przy świecy cerując niewielką dziurę w jednej ze swoich niezbyt licznych sukienek. Być może właśnie to, że nie spała i że była na dole, a nie na górze, uratowało jej życie.
Najpierw coś głośno trzasnęło na zewnątrz, jakieś kilkadziesiąt metrów od domu, czemu towarzyszył błysk. Czy to burza? Poderwała się z krzesła i niemal w tym samym momencie usłyszała donośny huk dobiegający z góry. Krzyknęła i straciła równowagę, a z sufitu posypał się tynk i spadło kilka belek, uderzając z hukiem o podłogę zaledwie kilka metrów od niej. Usłyszała dobiegający z góry stłumiony okrzyk, który zaraz raptownie ucichł.
- Babciu?! – krzyknęła. W jakimś odruchu racjonalności wcisnęła swoje przybory do szycia do kieszeni spódnicy, który miała na sobie i chciała pobiec na górę, ale ledwie pokonała kilka kroków, kolejne belki runęły w dół tuż przed nią, zagradzając jej drogę na schody. Wraz z kurzem w jej twarz buchnął dym; na piętrze najwyraźniej wybuchł ogień, spowodowany… No właśnie, czym? Jej babcia przecież spała spokojnie w swoim łóżku, gdzie położyła się jakieś dwie godziny temu. Ich dom był mugolski, nie było w nim niczego, co mogłoby wybuchnąć. Co się działo? Czy ktoś ich zaatakował? Maisie poczuła, jak oplata ją żelazna obręcz strachu, a po kręgosłupie przeszedł lodowaty dreszcz. Co teraz? Co miała robić? Nie była doświadczoną, potężną czarownicą, a ledwie osiemnastoletnią mugolaczką, która nawet nie ukończyła pełnej edukacji i od czasu przerwania jej w dużej mierze była samoukiem. Mimo strachu wyciągnęła różdżkę, próbując usunąć z drogi belki tarasujące drogę, bo musiała dostać się na górę. Jej babcia, jako charłaczka, nie mogła użyć magii, żeby sobie pomóc. Maisie nie wiedziała nawet, czy była przytomna. Gorszej ewentualności nie chciała nawet brać pod uwagę.
Niestety utorowanie bezpiecznej drogi nie było proste nawet dla kogoś, kto władał magią. Usunęła jedne belki, ale zaraz w dół runęły następne. Jedna drasnęła ją w ramię, boleśnie rozcinając skórę, ale prawie nie zwróciła na to uwagi, podobnie jak na to, że była cała brudna od kurzu i sadzy. Zaczęła krztusić się i kaszleć, bo dym napływający z piętra był coraz bardziej intensywny, słyszała też trzaski ognia łatwo zajmującego drewnianą powierzchnię; ich niewielki, biedny domek był wykonany głównie z drewna, zwłaszcza jego górna część.
- Babciu, g-gdzie jesteś? Słyszysz mnie? – zawołała znowu, choć niezbyt wyraźnie, bo wciąż się krztusiła, a oczy zachodziły jej łzami. Bała się, naprawdę się bała i nie rozumiała, co się dzieje. Co, jeśli zaraz wpadną tu jacyś źli czarodzieje? Nie wiedziała jeszcze, że to nie źli ludzie, a zjawiska naturalne były przyczyną tego nieszczęścia.
Powinna uciekać, czuła to, ale nie potrafiła tak po prostu zostawić babci na pewną śmierć. Może nie do końca rozumiała jak zła była sytuacja, kiedy znowu ponowiła próbę dostania się na górę, ale zaraz musiała odskoczyć i cofnąć się przed kolejną spadającą belką. Dom zaczynał coraz mocniej drżeć, przez dym widziała coraz mniej, ale dostrzegła kątem oka wpadającą do wnętrza sylwetkę.
Zaczęła krzyczeć, bo początkowo była pewna, że to jakiś wróg mugoli, może ten sam, który podpalił ich dom, wpadł tutaj i za chwilę ją zabije. Dopiero po chwili rozpoznała w twarzy przybysza Billy’ego.
- B-Billy! To ty…? Babcia… jest na górze. N-nie umiem się tam d-dostać… Pali się, ja… n-nie wiem co się d-dzieje, czy ktoś n-nas atakuje? – wykrztusiła, przez ten dym jąkając się tak, jak Billy często to robił, ale trudno było mówić płynnie i składnie, kiedy ciałem targał kaszel, gdy płuca próbowały pozbyć się gryzącego je coraz bardziej dymu. Różdżka w jej dłoni trzęsła się tak mocno, że nawet gdyby wpadł tu jakiś wróg, pewnie i tak nie umiałaby się skupić na tyle, żeby się przed nim obronić. Cała się trzęsła, krztusiła się i była brudna i przerażona. Pośrodku tej straszliwej scenerii wyglądała jak umorusane, przestraszone dziecko. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz bała się równie mocno, serce waliło w jej wątłej piersi niczym ptak desperacko pragnący wyrwać się z klatki, a nogi trzęsły jej się, jakby były z waty, grożąc ponownym upadkiem dziewczyny na ziemię zaścieloną tym, co spadło z sufitu.
Jej babcia nie czuła się najlepiej, z tego powodu wróciła z festiwalu już wcześniej. Nie potrafiłaby cieszyć się radosnym świętowaniem, dlatego odpuściła sobie ostatnie zabawy i kiedy nadszedł koniec świata, była w domu, ale jeszcze nie spała. Siedziała na dole w kuchni, przy świecy cerując niewielką dziurę w jednej ze swoich niezbyt licznych sukienek. Być może właśnie to, że nie spała i że była na dole, a nie na górze, uratowało jej życie.
Najpierw coś głośno trzasnęło na zewnątrz, jakieś kilkadziesiąt metrów od domu, czemu towarzyszył błysk. Czy to burza? Poderwała się z krzesła i niemal w tym samym momencie usłyszała donośny huk dobiegający z góry. Krzyknęła i straciła równowagę, a z sufitu posypał się tynk i spadło kilka belek, uderzając z hukiem o podłogę zaledwie kilka metrów od niej. Usłyszała dobiegający z góry stłumiony okrzyk, który zaraz raptownie ucichł.
- Babciu?! – krzyknęła. W jakimś odruchu racjonalności wcisnęła swoje przybory do szycia do kieszeni spódnicy, który miała na sobie i chciała pobiec na górę, ale ledwie pokonała kilka kroków, kolejne belki runęły w dół tuż przed nią, zagradzając jej drogę na schody. Wraz z kurzem w jej twarz buchnął dym; na piętrze najwyraźniej wybuchł ogień, spowodowany… No właśnie, czym? Jej babcia przecież spała spokojnie w swoim łóżku, gdzie położyła się jakieś dwie godziny temu. Ich dom był mugolski, nie było w nim niczego, co mogłoby wybuchnąć. Co się działo? Czy ktoś ich zaatakował? Maisie poczuła, jak oplata ją żelazna obręcz strachu, a po kręgosłupie przeszedł lodowaty dreszcz. Co teraz? Co miała robić? Nie była doświadczoną, potężną czarownicą, a ledwie osiemnastoletnią mugolaczką, która nawet nie ukończyła pełnej edukacji i od czasu przerwania jej w dużej mierze była samoukiem. Mimo strachu wyciągnęła różdżkę, próbując usunąć z drogi belki tarasujące drogę, bo musiała dostać się na górę. Jej babcia, jako charłaczka, nie mogła użyć magii, żeby sobie pomóc. Maisie nie wiedziała nawet, czy była przytomna. Gorszej ewentualności nie chciała nawet brać pod uwagę.
Niestety utorowanie bezpiecznej drogi nie było proste nawet dla kogoś, kto władał magią. Usunęła jedne belki, ale zaraz w dół runęły następne. Jedna drasnęła ją w ramię, boleśnie rozcinając skórę, ale prawie nie zwróciła na to uwagi, podobnie jak na to, że była cała brudna od kurzu i sadzy. Zaczęła krztusić się i kaszleć, bo dym napływający z piętra był coraz bardziej intensywny, słyszała też trzaski ognia łatwo zajmującego drewnianą powierzchnię; ich niewielki, biedny domek był wykonany głównie z drewna, zwłaszcza jego górna część.
- Babciu, g-gdzie jesteś? Słyszysz mnie? – zawołała znowu, choć niezbyt wyraźnie, bo wciąż się krztusiła, a oczy zachodziły jej łzami. Bała się, naprawdę się bała i nie rozumiała, co się dzieje. Co, jeśli zaraz wpadną tu jacyś źli czarodzieje? Nie wiedziała jeszcze, że to nie źli ludzie, a zjawiska naturalne były przyczyną tego nieszczęścia.
Powinna uciekać, czuła to, ale nie potrafiła tak po prostu zostawić babci na pewną śmierć. Może nie do końca rozumiała jak zła była sytuacja, kiedy znowu ponowiła próbę dostania się na górę, ale zaraz musiała odskoczyć i cofnąć się przed kolejną spadającą belką. Dom zaczynał coraz mocniej drżeć, przez dym widziała coraz mniej, ale dostrzegła kątem oka wpadającą do wnętrza sylwetkę.
Zaczęła krzyczeć, bo początkowo była pewna, że to jakiś wróg mugoli, może ten sam, który podpalił ich dom, wpadł tutaj i za chwilę ją zabije. Dopiero po chwili rozpoznała w twarzy przybysza Billy’ego.
- B-Billy! To ty…? Babcia… jest na górze. N-nie umiem się tam d-dostać… Pali się, ja… n-nie wiem co się d-dzieje, czy ktoś n-nas atakuje? – wykrztusiła, przez ten dym jąkając się tak, jak Billy często to robił, ale trudno było mówić płynnie i składnie, kiedy ciałem targał kaszel, gdy płuca próbowały pozbyć się gryzącego je coraz bardziej dymu. Różdżka w jej dłoni trzęsła się tak mocno, że nawet gdyby wpadł tu jakiś wróg, pewnie i tak nie umiałaby się skupić na tyle, żeby się przed nim obronić. Cała się trzęsła, krztusiła się i była brudna i przerażona. Pośrodku tej straszliwej scenerii wyglądała jak umorusane, przestraszone dziecko. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz bała się równie mocno, serce waliło w jej wątłej piersi niczym ptak desperacko pragnący wyrwać się z klatki, a nogi trzęsły jej się, jakby były z waty, grożąc ponownym upadkiem dziewczyny na ziemię zaścieloną tym, co spadło z sufitu.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Najpierw ją usłyszał, zanim jeszcze zdołał ją zobaczyć – krzyk Maisie przedarł się przez trzask płomieni i jęki gnącej się konstrukcji, choć w panującym wewnątrz chaosie ledwie wychwycił poszczególne słowa. Zrobił krok w jej stronę, jednocześnie otwierając szerzej drzwi wejściowe; gryzący dym nieco się przerzedził, uciekając w granatową czerń nocy. – Maisie! To ja – potwierdził, niwelując resztki dzielącego ich dystansu, żeby chwycić ją za łokieć, jeszcze nie zauważając, że była ranna. W tamtym momencie liczyło się dla niego tylko to, że stała o własnych siłach i mogła chodzić, musiał jak najszybciej wyprowadzić ją z budynku; nawet z wąskiej przestrzeni zadymionego przedpokoju widział, że ogień zdążył już uszkodzić podpierające strop belki – sufit miał runąć lada chwila. – Musimy stąd wyjść, w środku nie jest bezpiecznie! – zawołał, starając się przekrzyczeć pożar; słowa Maisie o uwięzionej na górze babci dotarły do niego dwa stłumione oddechy później. Odruchowo przeniósł spojrzenie na schody, czując, jak żołądek skręca mu się w supeł. Zanim jeszcze wylądował przed domem, dostrzegł zniszczony dach i buchające ze środka płomienie – jeżeli ktoś znajdował się na górnej kondygnacji, istniały niewielkie szanse, że przeżył uderzenie spadającego z nieba odłamka, ale tego nie mógł powiedzieć kuzynce. Nie teraz; doskonale dostrzegał przerażenie malujące się w jej jasnych tęczówkach, w niczym by im nie pomogło, gdyby wpadła w panikę. – Ja tam p-p-pójdę, weź to – zarządził, na chybił trafił ściągając ze ściennego wieszaka cienką kurtkę i wpychając ją Maisie w dłonie. – Zasłoń usta, nie wdychaj d… – zaczął – ale w tym samym momencie głośny trzask obwieścił, że pod ciężarem konstrukcji puściła kolejna nadgryziona płomieniami belka. – Uważaj! – ostrzegł, jednocześnie obracając się tak, żeby osłonić czarownicę, popychając ją lekko do przodu, a dalej od zawalającego się przejścia do kuchni, ciągnącego za sobą również część działowej ściany. W powietrze wzbiła się kolejna chmura pyłu, w bok uderzyło go kilka fragmentów odłupanego tynku; chciał coś powiedzieć, ale rozkasłał się w połowie zdania, więc po prostu w milczeniu przesunął dłoń na plecy Maisie, żeby poprowadzić ją w stronę drzwi.
– Ostrożnie, p-p-patrz pod nogi – wydyszał, kiedy już w twarz uderzyło go chłodniejsze powietrze. Ścieżka, dawniej schludna i wyrównana, zasłana była czarnymi, kanciastymi odłamkami – prawdopodobnie fragmentami meteorytu. Chwycił kuzynkę za rękę, żeby odciągnąć ją dalej, w stronę płotu i furtki, o które oparł miotłę. Dopiero wtedy odwrócił się w jej stronę, zatrzymując wzrok na drobnej, oświetlonej pomarańczową łuną twarzy, nienaturalnie bladej pod ciemnymi, szaro-czarnymi smugami popiołu. – Wiesz, w którym p-p-pokoju była babcia? Czy w domu jest ktoś jeszcze? – zapytał, nachylając się w jej stronę, wymawiając kolejne słowa szybciej i mniej wyraźnie niż miał w zwyczaju. Głos miał napięty, zachrypnięty od długiego lotu i krzyku. – Nikt was nie atakuje – zaprzeczył, starając się ją uspokoić, mimo że nie był pewien, czy prawda była mniej przerażająca. Być może powinien mówić do niej łagodniej, widział, jak bardzo była rozedrgana, ale to nie był dobry czas na klepanie po plecach. To w ogóle nie był dobry czas; chociaż Billy wciąż nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów katastrofy, której świadkiem był w Dorset, to widział wystarczająco, by przypuszczać, że cały półwysep pogrążył się w chaosie. Nie miał pewności, czy gdziekolwiek było teraz bezpiecznie, ani czy miało być; ale mimo że strach ściskał go za gardło już od dobrych paru godzin, nie mógł pozwolić mu się obezwładnić. Dlatego odsunął od siebie emocje, traktując odnalezienie kuzynki jak każdą inną akcję, a ją samą – jak każdego lotnika, którego miał pod swoją opieką. – Kometa rozp-p-padła się na kawałki, jej fragment musiał uderzyć w dach. Pokażesz mi, które okno wychodzi z pokoju babci? – poprosił. Nie wyobrażał sobie wejścia na górę od wewnątrz, pamiętał, w jakim stanie była klatka schodowa; przedostanie się tam na miotle, przez okno, wydawało się sensowniejsze, nawet jeśli nadal ryzykowne. – Polecę tam i p-p-postaram się jej pomóc, a później zabiorę was – albo ciebie – w bezpieczne miejsce. W międzyczasie zabierz z ogrodu wszystko, co może ci się p-p-przydać, dobrze? – zapytał. Tak naprawdę wątpił, by w obejściu znajdowało się cokolwiek niezbędnego, ale pozostawienie Maisie z prostym zadaniem do wykonania było lepsze niż skazanie jej na bezczynność – nawet krótkotrwałą. Już dawno nauczył się, że nic nie stanowiło takiej pożywki dla nerwów i panicznego strachu jak czekanie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Ostrożnie, p-p-patrz pod nogi – wydyszał, kiedy już w twarz uderzyło go chłodniejsze powietrze. Ścieżka, dawniej schludna i wyrównana, zasłana była czarnymi, kanciastymi odłamkami – prawdopodobnie fragmentami meteorytu. Chwycił kuzynkę za rękę, żeby odciągnąć ją dalej, w stronę płotu i furtki, o które oparł miotłę. Dopiero wtedy odwrócił się w jej stronę, zatrzymując wzrok na drobnej, oświetlonej pomarańczową łuną twarzy, nienaturalnie bladej pod ciemnymi, szaro-czarnymi smugami popiołu. – Wiesz, w którym p-p-pokoju była babcia? Czy w domu jest ktoś jeszcze? – zapytał, nachylając się w jej stronę, wymawiając kolejne słowa szybciej i mniej wyraźnie niż miał w zwyczaju. Głos miał napięty, zachrypnięty od długiego lotu i krzyku. – Nikt was nie atakuje – zaprzeczył, starając się ją uspokoić, mimo że nie był pewien, czy prawda była mniej przerażająca. Być może powinien mówić do niej łagodniej, widział, jak bardzo była rozedrgana, ale to nie był dobry czas na klepanie po plecach. To w ogóle nie był dobry czas; chociaż Billy wciąż nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów katastrofy, której świadkiem był w Dorset, to widział wystarczająco, by przypuszczać, że cały półwysep pogrążył się w chaosie. Nie miał pewności, czy gdziekolwiek było teraz bezpiecznie, ani czy miało być; ale mimo że strach ściskał go za gardło już od dobrych paru godzin, nie mógł pozwolić mu się obezwładnić. Dlatego odsunął od siebie emocje, traktując odnalezienie kuzynki jak każdą inną akcję, a ją samą – jak każdego lotnika, którego miał pod swoją opieką. – Kometa rozp-p-padła się na kawałki, jej fragment musiał uderzyć w dach. Pokażesz mi, które okno wychodzi z pokoju babci? – poprosił. Nie wyobrażał sobie wejścia na górę od wewnątrz, pamiętał, w jakim stanie była klatka schodowa; przedostanie się tam na miotle, przez okno, wydawało się sensowniejsze, nawet jeśli nadal ryzykowne. – Polecę tam i p-p-postaram się jej pomóc, a później zabiorę was – albo ciebie – w bezpieczne miejsce. W międzyczasie zabierz z ogrodu wszystko, co może ci się p-p-przydać, dobrze? – zapytał. Tak naprawdę wątpił, by w obejściu znajdowało się cokolwiek niezbędnego, ale pozostawienie Maisie z prostym zadaniem do wykonania było lepsze niż skazanie jej na bezczynność – nawet krótkotrwałą. Już dawno nauczył się, że nic nie stanowiło takiej pożywki dla nerwów i panicznego strachu jak czekanie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 03.05.24 20:19, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Była przerażona i czuła się bezradna. Nie była żadną bohaterką z opowieści, a zwykłą nastolatką, która nigdy wcześniej nie znalazła się w podobnej sytuacji. Pragnęła pomóc babci, ale żywioł był silniejszy od niej, nie znała żadnego zaklęcia, które mogłoby całkowicie zatrzymać ogień, a próby gaszenia go pomniejszymi czarami w pojedynkę byłyby skazane na niepowodzenie. Strumień wody, który próbowała wyczarować, szybciej wyparował niż zdążył jakkolwiek realnie pomóc. Może mogłaby tak zgasić niewielkie ognisko lub ogień w kominku, ale nie rozprzestrzeniający się coraz szybciej pożar drewnianej konstrukcji.
Ale okazało się, że ktoś o niej pamiętał i pojawił się w samą porę. Na początku się przestraszyła, bojąc się, że to może być jakiś wróg, przecież dom na pewno nie zaczął palić się sam z siebie, ale szybko rozpoznała Billy’ego, w końcu znała go nie od dziś. Był silny i odważny, przy nim mogła poczuć się bezpieczniej, a w jej serduszku mogła zakiełkować iskierka nadziei na pozytywne zakończenie tego dramatu.
Zdawała sobie sprawę, że w środku było coraz bardziej niebezpieczne i że musieli jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Gdyby nie babcia, pewnie sama uciekłaby wcześniej, gdy tylko uświadomiła sobie, że się pali. Pozwoliła jednak, żeby chwycił ją za łokieć i popchnął w kierunku wyjścia, wciskając jej w rękę kurtkę niegdyś należącą do jej ojca, która nawet po dwóch latach po jego śmierci wciąż wisiała na wieszaku tam, gdzie niegdyś ją odwieszał; kiedy było chłodno, czasem zdarzało jej się ją na siebie narzucać, choćby po to, by poczuć zapach i obecność taty. Przytknęła ją do twarzy ale nie po to, by oddawać się wspomnieniom, a po to, żeby ograniczyć dopływ dymu do swoich płuc. Zdawała sobie sprawę, że z ich dwójki to Billy miał większą szansę uratować babcię, Maisie na nic nie mogła się tu przydać, nie kiedy kolejne elementy konstrukcji waliły się z góry, grożąc rychłym pogrzebaniem ich, jeśli zaraz stąd nie uciekną. Martwa na pewno nikomu nie pomoże.
Wypadli na zewnątrz, a Maisie poczuła, jak owinęło ją nocne powietrze, cudownie chłodne po przebywaniu w płonącym domu. Ścieżka była zaścielona jakimiś dziwnymi, ciemnymi i dymiącymi przedmiotami, których wcześniej z pewnością tam nie było, ale nie było teraz czasu by zastanawiać się, skąd się tu wzięły, musiała jak najszybciej udzielić kuzynowi niezbędnych informacji.
- T-tak – wydyszała w odpowiedzi na jego pytanie, opierając się drżącą ręką o płot i wykaszliwując resztki dymu. – B-była tam, w swojej s-sypialni. B-byłyśmy same – wskazała drugą ręką odpowiednią część piętra chaty, gdzie mieścił się niewielki pokoik babci. Kiedyś wszyscy sypiali na piętrze, rodzice, babcia, ona, a niegdyś zapewne i jej zaginiony w dzieciństwie brat, natomiast na dole mieściła się kuchnia, przedpokój i spiżarnia. Ogarnęła ją jednak jeszcze większa zgroza, kiedy spojrzała na chatę z zewnątrz, widząc płomienie trawiące dach i buchające na zewnątrz, także z wybitego okna babcinego pokoju. Mimo ciepła buchającego od strony domu, poczuła lodowaty dreszcz i nagle zrobiło jej się zimno. Choć pragnęła wierzyć, że babcia żyje, racjonalna cząstka podpowiadała jej, że nikt, a zwłaszcza ktoś niemagiczny, nie miał prawa tam przeżyć. Gdyby była czarownicą miałaby jakąś szansę, mogłaby od razu wyskoczyć przez okno i zamortyzować upadek czarami, albo w inny sposób się osłonić, ale niestety, nie miała takiej możliwości.
Jego kolejne słowa wprowadziły ją w jeszcze większe zdumienie. Mogła się spodziewać różnych rzeczy, na czele z atakiem wrogów mugoli i szlam, ale… nie tego, że w dach ich zwyczajnej chaty, podobnej do innych w okolicznej wiosce, uderzy meteoryt, pochodzący z… komety, która od tygodni złowieszczo jaśniała na niebie.
- K-kometa? Jak to m-możliwe? – zapytała szybko, odruchowo patrząc w górę, ale na niebie nie było już widać charakterystycznego warkocza. Gdzie się podziała? Czy to możliwe, że naprawdę mogła spaść na ziemię, i jakimś wyjątkowo niefortunnym trafem, akurat na jej dom? – P-proszę, u-uważaj na siebie! – wysapała, bo przerażała ją myśl, że coś mogłoby mu się stać. Ale tylko on mógł teraz pomóc babci, o ile w ogóle było to możliwe.
Skinęła jeszcze głową, przyjmując do wiadomości jego polecenie. Musiała udać się do pobliskiej szopki po własną miotłę, jeśli babcia przeżyje, to przecież w trójkę nie zmieszczą się na jednej, zwłaszcza jeśli babcia była ranna. Na szczęście szopa stała, może dlatego że była oddalona kilkadziesiąt metrów od domu. Maisie wpadła do niej w biegu i pochwyciła swoją miotłę, w przebłysku racjonalnego myślenia przypomniała sobie też o ubraniach wiszących na sznurkach pomiędzy dwoma wiekowymi jabłoniami nieopodal stąd. Rankiem razem z babcią robiły pranie i rozwiesiły je na sznurkach, były to głównie ubrania Maisie, wyprane by korzystać z dzisiejszej dobrej pogody, dzięki której mogły wyschnąć. Pozdejmowała je drżącymi rękami, wrzucając do wiklinowego koszyka, który także znalazła w szopce tam gdzie miotłę. Były tam jeszcze rozmaite narzędzia rolnicze, niegdyś użytkowane przez ojca, ale raczej nie miały się przydać, więc skupiła się na zebraniu ubrań. Kurtkę po ojcu, którą podczas ucieczki z domu osłaniała twarz, również wepchnęła do owego kosza i rozejrzała się; kurnik także się zawalił, kilka kurczaków i kaczek biegało chaotycznie po podwórzu, wydając z siebie żałosne dźwięki, ale Maisie nie miała głowy do gonienia i wyłapywania ich. Odstawiła miotłę oraz kosz z ubraniami obok płotu, w bezpiecznej odległości od płonącego domu i spojrzała na niego, niezwykle boleśnie zdając sobie sprawę z końca pewnego etapu w życiu. Mieszkała tutaj od urodzenia, tutaj żyli i umarli jej rodzice, tu spędziła wiele pięknych chwil razem z bliskimi, chwil które nigdy nie powrócą, a teraz miejsce będące ich niemym świadkiem przestawało istnieć na jej oczach. I choć w dłoni wciąż miała różdżkę, uświadomiła sobie teraz, że nawet magia nie jest w stanie zdziałać cudu w takiej sytuacji. Że chociaż bycie czarownicą na pewno ułatwiało życie, to nawet magia nie była wszechmocna.
Nawet nie zauważyła, kiedy osunęła się na kolana. Potargane włosy częściowo wymknęły się z zepsutego warkocza, a łzy zaczęły znaczyć jaśniejsze korytarze na pokrytej sadzą twarzy. Prawie nie czuła bólu rozciętego przez fragment spadającej belki ramienia ani krwi powoli sączącej się z płytkiej rany. Trzęsła się, przez łzy patrząc na to, jak jej dom płonie i powoli zaczyna się zawalać, grzebiąc całe jej dotychczasowe życie. Ale wypatrywała też sylwetki Billy’ego na miotle, miała nadzieję, że za chwilę dostrzeże go lecącego w jej stronę z babcią uczepioną jego pleców, przerażoną, osmaloną sadzą, może trochę poparzoną – ale żywą.
- Billy! – krzyknęła, kiedy wydawało jej się, że dostrzegła wynurzającą się z dymu sylwetkę na miotle.
Ale okazało się, że ktoś o niej pamiętał i pojawił się w samą porę. Na początku się przestraszyła, bojąc się, że to może być jakiś wróg, przecież dom na pewno nie zaczął palić się sam z siebie, ale szybko rozpoznała Billy’ego, w końcu znała go nie od dziś. Był silny i odważny, przy nim mogła poczuć się bezpieczniej, a w jej serduszku mogła zakiełkować iskierka nadziei na pozytywne zakończenie tego dramatu.
Zdawała sobie sprawę, że w środku było coraz bardziej niebezpieczne i że musieli jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Gdyby nie babcia, pewnie sama uciekłaby wcześniej, gdy tylko uświadomiła sobie, że się pali. Pozwoliła jednak, żeby chwycił ją za łokieć i popchnął w kierunku wyjścia, wciskając jej w rękę kurtkę niegdyś należącą do jej ojca, która nawet po dwóch latach po jego śmierci wciąż wisiała na wieszaku tam, gdzie niegdyś ją odwieszał; kiedy było chłodno, czasem zdarzało jej się ją na siebie narzucać, choćby po to, by poczuć zapach i obecność taty. Przytknęła ją do twarzy ale nie po to, by oddawać się wspomnieniom, a po to, żeby ograniczyć dopływ dymu do swoich płuc. Zdawała sobie sprawę, że z ich dwójki to Billy miał większą szansę uratować babcię, Maisie na nic nie mogła się tu przydać, nie kiedy kolejne elementy konstrukcji waliły się z góry, grożąc rychłym pogrzebaniem ich, jeśli zaraz stąd nie uciekną. Martwa na pewno nikomu nie pomoże.
Wypadli na zewnątrz, a Maisie poczuła, jak owinęło ją nocne powietrze, cudownie chłodne po przebywaniu w płonącym domu. Ścieżka była zaścielona jakimiś dziwnymi, ciemnymi i dymiącymi przedmiotami, których wcześniej z pewnością tam nie było, ale nie było teraz czasu by zastanawiać się, skąd się tu wzięły, musiała jak najszybciej udzielić kuzynowi niezbędnych informacji.
- T-tak – wydyszała w odpowiedzi na jego pytanie, opierając się drżącą ręką o płot i wykaszliwując resztki dymu. – B-była tam, w swojej s-sypialni. B-byłyśmy same – wskazała drugą ręką odpowiednią część piętra chaty, gdzie mieścił się niewielki pokoik babci. Kiedyś wszyscy sypiali na piętrze, rodzice, babcia, ona, a niegdyś zapewne i jej zaginiony w dzieciństwie brat, natomiast na dole mieściła się kuchnia, przedpokój i spiżarnia. Ogarnęła ją jednak jeszcze większa zgroza, kiedy spojrzała na chatę z zewnątrz, widząc płomienie trawiące dach i buchające na zewnątrz, także z wybitego okna babcinego pokoju. Mimo ciepła buchającego od strony domu, poczuła lodowaty dreszcz i nagle zrobiło jej się zimno. Choć pragnęła wierzyć, że babcia żyje, racjonalna cząstka podpowiadała jej, że nikt, a zwłaszcza ktoś niemagiczny, nie miał prawa tam przeżyć. Gdyby była czarownicą miałaby jakąś szansę, mogłaby od razu wyskoczyć przez okno i zamortyzować upadek czarami, albo w inny sposób się osłonić, ale niestety, nie miała takiej możliwości.
Jego kolejne słowa wprowadziły ją w jeszcze większe zdumienie. Mogła się spodziewać różnych rzeczy, na czele z atakiem wrogów mugoli i szlam, ale… nie tego, że w dach ich zwyczajnej chaty, podobnej do innych w okolicznej wiosce, uderzy meteoryt, pochodzący z… komety, która od tygodni złowieszczo jaśniała na niebie.
- K-kometa? Jak to m-możliwe? – zapytała szybko, odruchowo patrząc w górę, ale na niebie nie było już widać charakterystycznego warkocza. Gdzie się podziała? Czy to możliwe, że naprawdę mogła spaść na ziemię, i jakimś wyjątkowo niefortunnym trafem, akurat na jej dom? – P-proszę, u-uważaj na siebie! – wysapała, bo przerażała ją myśl, że coś mogłoby mu się stać. Ale tylko on mógł teraz pomóc babci, o ile w ogóle było to możliwe.
Skinęła jeszcze głową, przyjmując do wiadomości jego polecenie. Musiała udać się do pobliskiej szopki po własną miotłę, jeśli babcia przeżyje, to przecież w trójkę nie zmieszczą się na jednej, zwłaszcza jeśli babcia była ranna. Na szczęście szopa stała, może dlatego że była oddalona kilkadziesiąt metrów od domu. Maisie wpadła do niej w biegu i pochwyciła swoją miotłę, w przebłysku racjonalnego myślenia przypomniała sobie też o ubraniach wiszących na sznurkach pomiędzy dwoma wiekowymi jabłoniami nieopodal stąd. Rankiem razem z babcią robiły pranie i rozwiesiły je na sznurkach, były to głównie ubrania Maisie, wyprane by korzystać z dzisiejszej dobrej pogody, dzięki której mogły wyschnąć. Pozdejmowała je drżącymi rękami, wrzucając do wiklinowego koszyka, który także znalazła w szopce tam gdzie miotłę. Były tam jeszcze rozmaite narzędzia rolnicze, niegdyś użytkowane przez ojca, ale raczej nie miały się przydać, więc skupiła się na zebraniu ubrań. Kurtkę po ojcu, którą podczas ucieczki z domu osłaniała twarz, również wepchnęła do owego kosza i rozejrzała się; kurnik także się zawalił, kilka kurczaków i kaczek biegało chaotycznie po podwórzu, wydając z siebie żałosne dźwięki, ale Maisie nie miała głowy do gonienia i wyłapywania ich. Odstawiła miotłę oraz kosz z ubraniami obok płotu, w bezpiecznej odległości od płonącego domu i spojrzała na niego, niezwykle boleśnie zdając sobie sprawę z końca pewnego etapu w życiu. Mieszkała tutaj od urodzenia, tutaj żyli i umarli jej rodzice, tu spędziła wiele pięknych chwil razem z bliskimi, chwil które nigdy nie powrócą, a teraz miejsce będące ich niemym świadkiem przestawało istnieć na jej oczach. I choć w dłoni wciąż miała różdżkę, uświadomiła sobie teraz, że nawet magia nie jest w stanie zdziałać cudu w takiej sytuacji. Że chociaż bycie czarownicą na pewno ułatwiało życie, to nawet magia nie była wszechmocna.
Nawet nie zauważyła, kiedy osunęła się na kolana. Potargane włosy częściowo wymknęły się z zepsutego warkocza, a łzy zaczęły znaczyć jaśniejsze korytarze na pokrytej sadzą twarzy. Prawie nie czuła bólu rozciętego przez fragment spadającej belki ramienia ani krwi powoli sączącej się z płytkiej rany. Trzęsła się, przez łzy patrząc na to, jak jej dom płonie i powoli zaczyna się zawalać, grzebiąc całe jej dotychczasowe życie. Ale wypatrywała też sylwetki Billy’ego na miotle, miała nadzieję, że za chwilę dostrzeże go lecącego w jej stronę z babcią uczepioną jego pleców, przerażoną, osmaloną sadzą, może trochę poparzoną – ale żywą.
- Billy! – krzyknęła, kiedy wydawało jej się, że dostrzegła wynurzającą się z dymu sylwetkę na miotle.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wioska Tinworth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia