Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wioska Tinworth
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Tinworth
Tinworth jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym wybrzeżu Kornwalii. Od lat zamieszkuje je kilka rodzin czarodziejów, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się osiedlić właśnie tam, być może urzeczeni niezwykłym klimatem nadmorskiej wioski, znacznie spokojniejszej od tętniących życiem większych miast. Główna część miasteczka rozciąga się wzdłuż jednej ulicy i kilku jej bocznych rozgałęzień, choć część magicznych rodzin osiedliła się na uboczu, w pewnym oddaleniu od głównej ulicy. Nierzadkim widokiem są niewielkie domki położone w sąsiedztwie klifów porośniętych nadmorską trawą oraz plaży, choć większość czarodziejów ukrywa je zaklęciami przed wzrokiem mugoli, przez co dla niemagicznych wybrzeże może wyglądać na opustoszałe i ciche. Wyjątkowo szerokie, piaszczyste plaże leżące nieopodal zabudowań są lubianym miejscem spędzania czasu zarówno przez dorosłych, jak i dzieci. Co ciekawe, niektóre domki znajdujące się w sąsiedztwie wybrzeża mają ściany udekorowane morskimi muszlami.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
W centrum wioski, na jej głównej ulicy, są zlokalizowane takie miejsca, jak pub posiadający zarówno mugolską, jak i ukrytą przed mugolami magiczną część; w tej drugiej jest położony ogólnodostępny kominek podpięty do sieci Fiuu. Znajduje się tam także kilka niewielkich sklepików. Przez większość czasu miejscowość sprawia wrażenie sennej i spokojnej, choć ożywia się w sezonie letnim; to dobre miejsce na wypoczynek dla magicznych rodzin z dziećmi. Przez lata wioska ta była miejscem, gdzie czarodzieje i mugole żyli obok siebie w spokoju i nie przeszkadzali sobie wzajemnie; magiczni mieszkańcy Tinworth starali się nie zakłócać spokoju mugolskich sąsiadów i ukrywali przed nimi swoją odmienność.
Odsunął od siebie wszystko: emocje, napierające na umysł wspomnienia, strach; znajomy, pobrudzony sadzą profil Maisie kojarzył mu się z tonącą w złotych promieniach słońca przeszłością, z kurami rozbiegającymi się po podwórku, ręcznie skręconą huśtawką kołyszącą się na gałęzi rozłożystego drzewa i radosnym, dziewczęcym śmiechem, ale w tamtym momencie nie mógł myśleć o żadnej z tych rzeczy. Nie myślał też o teraźniejszości – o sypiących się z nieba płomieniach i unoszącym się ponad ziemią pyle, ani o fali, która do tej pory z pewnością pochłonęła już sporą część wybrzeża, na zawsze zabierając ze sobą resztki tego, co znane i bezpieczne. Świadomość ogromu zniszczeń i rozmiaru katastrofy miała uderzyć w niego później, gdy znajdzie wreszcie chwilę, by usiąść – ale póki co odgradzała ją od niego pulsująca w żyłach adrenalina; instynkt nadający ruchom i słowom chłodnej, wyważonej mechaniczności. Wszystko wydawało się oderwane od siebie i pozbawione kontekstu, dłoń popychająca drzwi, krótka droga od wejścia do furtki, sięgnięcie po pozostawioną tam miotłę. Wciągnął do płuc chłodniejsze powietrze, przez chwilę czując się tak, jakby obserwował całą sytuację z boku; jakby wcale nie był jej częścią. Jakby to nie jego świat chwiał się w posadach, rozpadając się na kawałki po raz kolejny na przestrzeni ostatnich miesięcy.
– D-d-dobrze – odparł po prostu, mocniej zaciskając palce na drewnianej rączce. W innych okolicznościach odnalazłby w tym geście coś kojącego, w powietrzu zawsze czuł się pewniej niż na ziemi – ale teraz rozpoznawał jedynie charakterystyczną szorstkość trzonka; zadarł głowę, wypychając z czaszki losową, absurdalną myśl, że powinien uzupełnić zapasy pasty Fleetwooda, kiedy następnym razem będzie w Plymouth.
– Nie wiem – odparł szczerze w odpowiedzi na pytanie o kometę, samemu nie próbując nawet zastanawiać się nad tym, jak niewyobrażalnie potężna musiała być siła, która ściągnęła ją z odległego nieboskłonu. Podskórnie przeczuwał, że ta kwestia jeszcze do niego wróci, że gdzieś na horyzoncie – być może wcale nie tak daleko – wyrastało właśnie kolejne zagrożenie, ale nie mógł pozwolić sobie na to, żeby obawa przed nim go przygniotła; to jeszcze nie był czas na ugięcie kolan i zmierzenie się z własnym strachem, nie, kiedy wciąż istnieli ludzie, których mógł ocalić. – Nie odchodź d-d-daleko – sprawdzę sypialnię i wrócę – obiecał, przypomniał; spojrzał na Maisie jeszcze krótko, posyłając jej stanowcze, pokrzepiające spojrzenie – a później przerzucił nogę przez miotłę i odbił się od wilgotnej ziemi, zmierzając prosto w stronę okna, które wskazała mu kuzynka.
Skłamałby mówiąc, że chował w sobie spore nadzieje.
Szyba była wybita; dolatując do niej, widział ostre, lśniące w płomieniach zęby rozbitego szkła, spomiędzy których buchał dym – niczym papierosowe smugi z ust palacza. Gdy w twarz uderzył go gorąc, wprawnym ruchem wyciągnął różdżkę z przytroczonego do pasa uchwytu, kierując ją ku ciemnemu prostokątowi zamkniętemu pomiędzy framugą; ignorując jęki gnącego się pod własnym ciężarem dachu. – Nebula exstiguere! – rzucił; fioletowy dym nie był w stanie całkowicie strawić pożaru, ogień rozplenił się wzdłuż i wszerz drewnianej konstrukcji zbyt rozlegle, William potrzebował jednak jedynie chwili; kilkunastu sekund, które pozwoliłyby mu na dostanie się do środka i wyciągnięcie wystraszonej staruszki z samego środka koszmaru.
Nie zaczekał na efekty zaklęcia, zamiast tego pochylając się niżej nad miotłą i ruszając do przodu, całkowicie świadomy szarpiących za ubranie, ostrych odłamków. Jeden z nich musiał wbić mu się w plecy na wysokości łopatek, poczuł na skórze gorące smagnięcie, ale w tamtej chwili nie miało to znaczenia – zacisnął zęby, mrużąc jednocześnie łzawiące oczy, w desperackiej próbie rozeznania się w rozkładzie pomieszczenia, w którym się znalazł.
W powodzi szarości i czerwieni nie dostrzegł wiele, ale i tak jeden rzut oka wystarczył, by zrozumieć, że nie miał czego tutaj szukać.
Połowa sypialni zwyczajnie nie istniała; fragment meteorytu, który uderzył w dom, zarwał sporą część dachu, która zapadła się do środka – stanowiąc bezład płonącego chaosu, zogniskowanego dokładnie w miejscu, w którym kiedyś musiało znajdować się łóżko. Jedyną pociechę mógł stanowić fakt, że w takich okolicznościach śmierć z pewnością była błyskawiczna i bezbolesna; podejrzewał, że babcia Maisie nie zdążyła nawet obudzić się ze spokojnego snu. Jej ciało musiało znajdować się gdzieś pod połamanymi belkami, ale choć przez myśl przemknęło mu, że nie powinien go tam zostawiać, to zdawał sobie sprawę, że próba wydobycia go w tych warunkach ocierała się o samobójstwo – oraz że na zewnątrz znajdował się ktoś, kogo jeszcze mógł ocalić.
Przymknął powieki jedynie na ułamek sekundy, wypowiadając w myślach bezgłośne przepraszam, nim obrócił się ostro w stronę okna – uciekając przez nie w ostatniej sekundzie, by uniknąć resztek obracającego się w gruzy sufitu. Jego płucami wstrząsnął kaszel, zachwiał się na miotle, szybko odzyskując jednak równowagę; w mozaice szarości w pierwszej chwili nie zauważył klęczącej na ziemi sylwetki, ale jego niosące się powietrzem imię zmusiło go do zwrócenia uwagi we właściwym kierunku. Wylądował w pośpiechu, bardziej zeskakując niż schodząc z miotły, czując sekundowe ukłucie lęku na widok płynących po brudnych policzkach łez – ale to nie był jeszcze czas na dzielenie się współczuciem. – Maisie – wyrzucił z siebie na wydechu, pobieżnie rejestrując leżący obok niej wiklinowy kosz. Dostrzegł również miotłę, czy powinien pozwolić jej lecieć samej? Czy była w stanie utrzymać się w locie? Przekalkulował naprędce sytuację, jego własna miotła była lekka i zwrotna, uniosłaby ich oboje – ale dodatkowego ładunku już nie; przykucnął przy kuzynce, przyglądając się jej uważnie, dłonią dotykając jej ramienia. – Maisie – powtórzył bardziej stanowczo, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. – P-p-polecimy do Plymouth, dobrze? Znam tam bezpieczne miejsce – powiedział, myśląc o Menażerii Woolmanów. Dobrze znał właścicieli, bywał tam regularnie, czasami przynosząc wieści, czasami pomagając w drobnych naprawach; mógł wynająć tam dla kuzynki pokój, był pewien, że pani Woolman pozwoli mu uregulować wszystko jutro – kiedy ucichnie pierwszy chaos. – Dasz radę p-p-polecieć za mną? To niedaleko – dodał, mocniej zaciskając palce na przedramieniu Maisie; czuł, że powinien powiedzieć coś o jej babci, ale nie odnajdywał żadnych odpowiednich słów. Być może ich brak mówił sam za siebie. – Twoje rzeczy mogę przymocować do swojej miotły – zapewnił, robił to wielokrotnie.
– D-d-dobrze – odparł po prostu, mocniej zaciskając palce na drewnianej rączce. W innych okolicznościach odnalazłby w tym geście coś kojącego, w powietrzu zawsze czuł się pewniej niż na ziemi – ale teraz rozpoznawał jedynie charakterystyczną szorstkość trzonka; zadarł głowę, wypychając z czaszki losową, absurdalną myśl, że powinien uzupełnić zapasy pasty Fleetwooda, kiedy następnym razem będzie w Plymouth.
– Nie wiem – odparł szczerze w odpowiedzi na pytanie o kometę, samemu nie próbując nawet zastanawiać się nad tym, jak niewyobrażalnie potężna musiała być siła, która ściągnęła ją z odległego nieboskłonu. Podskórnie przeczuwał, że ta kwestia jeszcze do niego wróci, że gdzieś na horyzoncie – być może wcale nie tak daleko – wyrastało właśnie kolejne zagrożenie, ale nie mógł pozwolić sobie na to, żeby obawa przed nim go przygniotła; to jeszcze nie był czas na ugięcie kolan i zmierzenie się z własnym strachem, nie, kiedy wciąż istnieli ludzie, których mógł ocalić. – Nie odchodź d-d-daleko – sprawdzę sypialnię i wrócę – obiecał, przypomniał; spojrzał na Maisie jeszcze krótko, posyłając jej stanowcze, pokrzepiające spojrzenie – a później przerzucił nogę przez miotłę i odbił się od wilgotnej ziemi, zmierzając prosto w stronę okna, które wskazała mu kuzynka.
Skłamałby mówiąc, że chował w sobie spore nadzieje.
Szyba była wybita; dolatując do niej, widział ostre, lśniące w płomieniach zęby rozbitego szkła, spomiędzy których buchał dym – niczym papierosowe smugi z ust palacza. Gdy w twarz uderzył go gorąc, wprawnym ruchem wyciągnął różdżkę z przytroczonego do pasa uchwytu, kierując ją ku ciemnemu prostokątowi zamkniętemu pomiędzy framugą; ignorując jęki gnącego się pod własnym ciężarem dachu. – Nebula exstiguere! – rzucił; fioletowy dym nie był w stanie całkowicie strawić pożaru, ogień rozplenił się wzdłuż i wszerz drewnianej konstrukcji zbyt rozlegle, William potrzebował jednak jedynie chwili; kilkunastu sekund, które pozwoliłyby mu na dostanie się do środka i wyciągnięcie wystraszonej staruszki z samego środka koszmaru.
Nie zaczekał na efekty zaklęcia, zamiast tego pochylając się niżej nad miotłą i ruszając do przodu, całkowicie świadomy szarpiących za ubranie, ostrych odłamków. Jeden z nich musiał wbić mu się w plecy na wysokości łopatek, poczuł na skórze gorące smagnięcie, ale w tamtej chwili nie miało to znaczenia – zacisnął zęby, mrużąc jednocześnie łzawiące oczy, w desperackiej próbie rozeznania się w rozkładzie pomieszczenia, w którym się znalazł.
W powodzi szarości i czerwieni nie dostrzegł wiele, ale i tak jeden rzut oka wystarczył, by zrozumieć, że nie miał czego tutaj szukać.
Połowa sypialni zwyczajnie nie istniała; fragment meteorytu, który uderzył w dom, zarwał sporą część dachu, która zapadła się do środka – stanowiąc bezład płonącego chaosu, zogniskowanego dokładnie w miejscu, w którym kiedyś musiało znajdować się łóżko. Jedyną pociechę mógł stanowić fakt, że w takich okolicznościach śmierć z pewnością była błyskawiczna i bezbolesna; podejrzewał, że babcia Maisie nie zdążyła nawet obudzić się ze spokojnego snu. Jej ciało musiało znajdować się gdzieś pod połamanymi belkami, ale choć przez myśl przemknęło mu, że nie powinien go tam zostawiać, to zdawał sobie sprawę, że próba wydobycia go w tych warunkach ocierała się o samobójstwo – oraz że na zewnątrz znajdował się ktoś, kogo jeszcze mógł ocalić.
Przymknął powieki jedynie na ułamek sekundy, wypowiadając w myślach bezgłośne przepraszam, nim obrócił się ostro w stronę okna – uciekając przez nie w ostatniej sekundzie, by uniknąć resztek obracającego się w gruzy sufitu. Jego płucami wstrząsnął kaszel, zachwiał się na miotle, szybko odzyskując jednak równowagę; w mozaice szarości w pierwszej chwili nie zauważył klęczącej na ziemi sylwetki, ale jego niosące się powietrzem imię zmusiło go do zwrócenia uwagi we właściwym kierunku. Wylądował w pośpiechu, bardziej zeskakując niż schodząc z miotły, czując sekundowe ukłucie lęku na widok płynących po brudnych policzkach łez – ale to nie był jeszcze czas na dzielenie się współczuciem. – Maisie – wyrzucił z siebie na wydechu, pobieżnie rejestrując leżący obok niej wiklinowy kosz. Dostrzegł również miotłę, czy powinien pozwolić jej lecieć samej? Czy była w stanie utrzymać się w locie? Przekalkulował naprędce sytuację, jego własna miotła była lekka i zwrotna, uniosłaby ich oboje – ale dodatkowego ładunku już nie; przykucnął przy kuzynce, przyglądając się jej uważnie, dłonią dotykając jej ramienia. – Maisie – powtórzył bardziej stanowczo, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. – P-p-polecimy do Plymouth, dobrze? Znam tam bezpieczne miejsce – powiedział, myśląc o Menażerii Woolmanów. Dobrze znał właścicieli, bywał tam regularnie, czasami przynosząc wieści, czasami pomagając w drobnych naprawach; mógł wynająć tam dla kuzynki pokój, był pewien, że pani Woolman pozwoli mu uregulować wszystko jutro – kiedy ucichnie pierwszy chaos. – Dasz radę p-p-polecieć za mną? To niedaleko – dodał, mocniej zaciskając palce na przedramieniu Maisie; czuł, że powinien powiedzieć coś o jej babci, ale nie odnajdywał żadnych odpowiednich słów. Być może ich brak mówił sam za siebie. – Twoje rzeczy mogę przymocować do swojej miotły – zapewnił, robił to wielokrotnie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Życie, które znała, przestawało istnieć na jej oczach. Pozostało po nim tylko trochę ubrań uratowanych w wiklinowym koszu oraz przybory do szycia skryte wcześniej w kieszeni, zanim jeszcze uświadomiła sobie grozę dzisiejszych wydarzeń. Choć zawsze żyła biednie i skromnie, była związana z tym miejscem, bo to tu żyli i umarli jej rodzice, to tu spędziła całe dzieciństwo i młodość, nie licząc tych pięciu lat w Hogwarcie. A teraz dom płonął i wkrótce nie zostanie z niego praktycznie nic, bo konstrukcja była wykonana z drewna, podobnie jak większość sprzętów wewnątrz. A babcia… Widząc jak szybko rozwinął się pożar, Maisie zdawała sobie sprawę, że mogła już nie żyć, choć aż do powrotu Billy’ego trzymała się iskierki nadziei, że może akurat, że może Billy zdołał w jakiś sposób ją uratować.
Zawsze była z babcią blisko związana, bo po śmierci mamy to ona była głównym kobiecym wzorcem w jej życiu. To ona dodawała jej otuchy w gorszych chwilach, opowiadała jej bajki przed zaśnięciem kiedy była mała, robiła okłady na obite kolana, uczyła gotować i szyć, robiła jej ulubione ciasta, a kiedy zabrakło i taty, znosiły trudy życia razem, we dwie. Aż do dzisiaj.
Wiedziała, że Billy na pewno zrobi wszystko co w jego mocy, ale nawet on nie był wszechmocny. Ucieszyła się na jego widok, ulżyło jej, że wracał, że jemu się nic nie stało, ale szybko dostrzegła, że był sam. Poczuła ukłucie bólu i tęsknoty w sercu, od razu zrozumiała, co to oznacza. Nie musiał mówić, cisza oraz pustka za jego plecami mówiły więcej niż słowa.
Nie miała już babci.
Poczuła się jakby grunt usunął jej się spod nóg, po policzkach popłynęło więcej łez, ale zdawała sobie sprawę, że tu i teraz nie było czasu, by należycie przeżyć żałobę i smutek, nie było czasu na płacze, lamenty i rozpacz. Miała tylko nadzieję, że babcia nie cierpiała, że jej koniec był szybki. Ale czy dla charłaków istniało jakieś dalej? Mugole wierzyli w zaświaty, w niebo i piekło, ale Maisie była czarownicą, wciąż pamiętała jak wielki szok przeżyła w Hogwarcie na widok duchów, od nich dowiedziała się, że w takiej formie powracają tylko czarodzieje, i to nie wszyscy, ale nawet one nie wiedziały, co dzieje się z tymi, którzy nie wracali, a także co działo się z niemagicznymi.
Billy jednak bardzo szybko przywrócił ją do rzeczywistości. Na opłakiwanie zmarłej i rozważanie jej końca oraz tego, gdzie mogła udać się jej dusza, przyjdzie czas później, teraz musiała znaleźć w sobie siłę, żeby opuścić to miejsce razem z Billym.
- T-tak – wyszeptała drżącym z przejęcia głosem. – Dam radę, n-nic mi nie jest. P-polecę za tobą.
Fizycznie nic poważnego jej nie dolegało, rozcięcie na ramieniu nie było groźne, nie na tyle, żeby uniemożliwić jej lot. Grając w Hogwarcie w quidditcha nie raz doznawała urazów, doświadczała ich też podczas prac w gospodarstwie, więc nie należała do tych dziewcząt, które mdleją jak zobaczą odrobinę krwi. Tylko emocjonalnie było jej ciężko, ale da radę. W swoim krótkim życiu przeżyła już wiele, utrata najpierw matki, a potem ojca zahartowały ją, doskonale wiedziała, czym jest ból straty, ale i tak czuła, jakby znowu coś istotnego z niej wyrwano, czuła się sierotą jeszcze bardziej niż wcześniej.
Poza tym latała naprawdę nieźle, bo w powietrzu zawsze czuła się dobrze i swobodnie, miotła od dawna była dla niej najbardziej naturalnym środkiem transportu, mimo że pierwszych jedenaście lat życia wychowywała się jak mugolka.
Pomogła mu przymocować kosz z rzeczami do jego miotły. Tylko tyle jej zostało po tym życiu. Kosz z jej ubraniami, stara kurtka po tacie oraz miotła. I wspomnienia. Bo jej bliskich i domu już nie było. Wiedziała że na pewno zrobił wszystko co mógł, nie miała do niego żalu, że się nie udało. Rozumiała. I cieszyła się, że on wrócił w całości, bo nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby i on zginął. Przez nią. Ścisnęła lekko jego rękę, kiedy skończyli przywiązywać kosz. Był tu cały i żywy, a to najważniejsze. Gdyby nie przybył, to kto wie, może sama też byłaby już martwa.
- Będzie mi jej bardzo, bardzo brakować – przemówiła już bardziej wyraźnym głosem, zdążyła pozbyć się z płuc większości dymu.
Nie wiedziała, co powiedzieć jeszcze. Słowa uwięzły jej w gardle, ciężko było jej mówić, a nawet myśleć o babci w czasie przeszłym. Podniosła się z klęczek, otrzepując ubranie. Spojrzała jeszcze na znajdujący się kilkadziesiąt metrów od nich drewniany domek w całości trawiony przez płomienie; część konstrukcji zapadła się na ich oczach, wkrótce zapewne dopali się i reszta. Po babci zapewne nie pozostanie żaden ślad, nie będzie ciała do pochowania, to zgliszcza tego domu pozostaną miejscem pamięci po niej.
- Dam radę… - powiedziała, nie do końca wiedząc, czy mówi to do niego, czy może przekonuje samą siebie. Miało to większy wymiar niż tylko kwestia wejścia na miotłę, odbicia się i lotu. Bo przecież opuszczając to miejsce, odtąd musiała dać sobie radę sama. Bez rodziców, bez babci. Miała tylko osiemnaście lat i już została sama, ale całe szczęście, nie całkiem, bo przecież był Billy, było też jego rodzeństwo. Bez nich byłoby o wiele trudniej.
- Co jest w Plymouth? – zapytała nagle, kiedy przekładała nogę przez trzonek miotły, tak jak robiła to setki razy, choć teraz czuła się o wiele cięższa, przygnieciona ciężarem doświadczonej straty oraz grozy dzisiejszych wydarzeń. Ale musiała sobie poradzić. Musiała być silna, babcia zawsze jej to powtarzała, być może przeczuwając, że nie zostało jej wiele czasu na tym świecie, i że Maisie wkrótce będzie musiała radzić sobie sama.
Zawsze była z babcią blisko związana, bo po śmierci mamy to ona była głównym kobiecym wzorcem w jej życiu. To ona dodawała jej otuchy w gorszych chwilach, opowiadała jej bajki przed zaśnięciem kiedy była mała, robiła okłady na obite kolana, uczyła gotować i szyć, robiła jej ulubione ciasta, a kiedy zabrakło i taty, znosiły trudy życia razem, we dwie. Aż do dzisiaj.
Wiedziała, że Billy na pewno zrobi wszystko co w jego mocy, ale nawet on nie był wszechmocny. Ucieszyła się na jego widok, ulżyło jej, że wracał, że jemu się nic nie stało, ale szybko dostrzegła, że był sam. Poczuła ukłucie bólu i tęsknoty w sercu, od razu zrozumiała, co to oznacza. Nie musiał mówić, cisza oraz pustka za jego plecami mówiły więcej niż słowa.
Nie miała już babci.
Poczuła się jakby grunt usunął jej się spod nóg, po policzkach popłynęło więcej łez, ale zdawała sobie sprawę, że tu i teraz nie było czasu, by należycie przeżyć żałobę i smutek, nie było czasu na płacze, lamenty i rozpacz. Miała tylko nadzieję, że babcia nie cierpiała, że jej koniec był szybki. Ale czy dla charłaków istniało jakieś dalej? Mugole wierzyli w zaświaty, w niebo i piekło, ale Maisie była czarownicą, wciąż pamiętała jak wielki szok przeżyła w Hogwarcie na widok duchów, od nich dowiedziała się, że w takiej formie powracają tylko czarodzieje, i to nie wszyscy, ale nawet one nie wiedziały, co dzieje się z tymi, którzy nie wracali, a także co działo się z niemagicznymi.
Billy jednak bardzo szybko przywrócił ją do rzeczywistości. Na opłakiwanie zmarłej i rozważanie jej końca oraz tego, gdzie mogła udać się jej dusza, przyjdzie czas później, teraz musiała znaleźć w sobie siłę, żeby opuścić to miejsce razem z Billym.
- T-tak – wyszeptała drżącym z przejęcia głosem. – Dam radę, n-nic mi nie jest. P-polecę za tobą.
Fizycznie nic poważnego jej nie dolegało, rozcięcie na ramieniu nie było groźne, nie na tyle, żeby uniemożliwić jej lot. Grając w Hogwarcie w quidditcha nie raz doznawała urazów, doświadczała ich też podczas prac w gospodarstwie, więc nie należała do tych dziewcząt, które mdleją jak zobaczą odrobinę krwi. Tylko emocjonalnie było jej ciężko, ale da radę. W swoim krótkim życiu przeżyła już wiele, utrata najpierw matki, a potem ojca zahartowały ją, doskonale wiedziała, czym jest ból straty, ale i tak czuła, jakby znowu coś istotnego z niej wyrwano, czuła się sierotą jeszcze bardziej niż wcześniej.
Poza tym latała naprawdę nieźle, bo w powietrzu zawsze czuła się dobrze i swobodnie, miotła od dawna była dla niej najbardziej naturalnym środkiem transportu, mimo że pierwszych jedenaście lat życia wychowywała się jak mugolka.
Pomogła mu przymocować kosz z rzeczami do jego miotły. Tylko tyle jej zostało po tym życiu. Kosz z jej ubraniami, stara kurtka po tacie oraz miotła. I wspomnienia. Bo jej bliskich i domu już nie było. Wiedziała że na pewno zrobił wszystko co mógł, nie miała do niego żalu, że się nie udało. Rozumiała. I cieszyła się, że on wrócił w całości, bo nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby i on zginął. Przez nią. Ścisnęła lekko jego rękę, kiedy skończyli przywiązywać kosz. Był tu cały i żywy, a to najważniejsze. Gdyby nie przybył, to kto wie, może sama też byłaby już martwa.
- Będzie mi jej bardzo, bardzo brakować – przemówiła już bardziej wyraźnym głosem, zdążyła pozbyć się z płuc większości dymu.
Nie wiedziała, co powiedzieć jeszcze. Słowa uwięzły jej w gardle, ciężko było jej mówić, a nawet myśleć o babci w czasie przeszłym. Podniosła się z klęczek, otrzepując ubranie. Spojrzała jeszcze na znajdujący się kilkadziesiąt metrów od nich drewniany domek w całości trawiony przez płomienie; część konstrukcji zapadła się na ich oczach, wkrótce zapewne dopali się i reszta. Po babci zapewne nie pozostanie żaden ślad, nie będzie ciała do pochowania, to zgliszcza tego domu pozostaną miejscem pamięci po niej.
- Dam radę… - powiedziała, nie do końca wiedząc, czy mówi to do niego, czy może przekonuje samą siebie. Miało to większy wymiar niż tylko kwestia wejścia na miotłę, odbicia się i lotu. Bo przecież opuszczając to miejsce, odtąd musiała dać sobie radę sama. Bez rodziców, bez babci. Miała tylko osiemnaście lat i już została sama, ale całe szczęście, nie całkiem, bo przecież był Billy, było też jego rodzeństwo. Bez nich byłoby o wiele trudniej.
- Co jest w Plymouth? – zapytała nagle, kiedy przekładała nogę przez trzonek miotły, tak jak robiła to setki razy, choć teraz czuła się o wiele cięższa, przygnieciona ciężarem doświadczonej straty oraz grozy dzisiejszych wydarzeń. Ale musiała sobie poradzić. Musiała być silna, babcia zawsze jej to powtarzała, być może przeczuwając, że nie zostało jej wiele czasu na tym świecie, i że Maisie wkrótce będzie musiała radzić sobie sama.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pamiętał doskonale, jak smakowała utrata miejsca, które uważało się za dom. Odkąd w Anglii rozgorzała wojna, zaczynał od początku dwukrotnie – po raz pierwszy, kiedy przepadł Londyn, a wraz z nim mieszkanie, w którym spędził większość dorosłości; i znów, gdy z przeludniającej się Oazy przeprowadzili się do Irlandii. Znał uczucie ziemi usuwającej się spod stóp, wrażenie napierającej zewsząd pustki, niepewność tego, co przyniesie jutro. Chciał powiedzieć o tym Maisie – zapewnić ją, że nie była w tym sama, i że wszystko będzie dobrze – ale nie potrafił zmusić właściwych słów do wypadnięcia spomiędzy ust. Nie miał przecież pewności, że nie były puste; to, z czym mierzyli się dzisiaj, było potężniejsze i bardziej przerażające od czegokolwiek innego; bardziej nawet niż pochłaniająca Oazę fala, na której powstrzymanie mieli przecież jakąś nadzieję. Spadających na ziemię odłamków komety powstrzymać się nie dało – nie był w stanie zrobić tego ani Zakon Feniksa, ani żaden przywołany przez Harolda Longbottoma cud. Podejrzewał, że nawet gdyby wszyscy mieszkający w Wielkiej Brytanii czarodzieje i czarownice zebrali się razem, mogliby jedynie bezsilnie obserwować zasnuwający się pyłem krajobraz.
I chyba właśnie ta świadomość budziła w nim największy strach.
Póki co: spychany na margines, zamknięty szczelnie za twardą kurtyną szumiącej w żyłach adrenaliny, przypominającej mu raz po raz, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Choć zdawało się, że nocne niebo wypluło już z siebie większość płonących skał, to William nadal czuł w powietrzu mdlący zapach grozy. Nie mogli mieć pewności co do tego, co wydarzy się za chwilę, ani co przyniesie ranek. Ani nawet – czy ranek w ogóle nadejdzie, czy słońce będzie w stanie przebić się przez chmurę gwiezdnych oparów. Wielu mieszkańców Anglii z pewnością miało tego nie doczekać. – Na p-p-pewno? – powtórzył, przyglądając się kuzynce uważnie. W powietrzu radziła sobie doskonale, ale czy naprawdę czuła się na siłach, żeby dosiąść miotły, czy tylko robiła odważną minę? Nie miał zamiaru pozostawić niczego przypadkowi. – W razie czego będę zaraz obok – zapewnił ją, wyciągając dłoń, żeby dotknąć lekko jej ramienia; dopiero teraz dostrzegając, że okrywający je materiał był poplamiony, brunatna smuga lśniła wilgocią w łunie płonącego za plecami Maisie pożaru. – Jesteś ranna? – zapytał, unosząc spojrzenie na jasne oczy kuzynki. Zranienie – na pierwszy rzut oka – nie wyglądało groźnie, a on i tak tutaj nie był w stanie wiele na to poradzić, ale nie mógł go też zignorować.
Pomógł jej podnieść się z ziemi, a później skupił się na przymocowaniu zapakowanego przez nią kosza do trzonka miotły – raz czy dwa prosząc ją, żeby przytrzymała go w miejscu albo pociągnęła linę w swoją stronę. Zrobienie tego samodzielnie nie sprawiłoby mu problemu, ale tak było szybciej, poza tym: chciał dać jakieś zajęcie również Maisie, oderwać tymczasowo jej myśli od tego, co się działo. Podczas zaciskania ostatniego z supłów przyglądał jej się uważnie, stwierdzając, że wydawała się spokojniejsza i bardziej opanowana niż jeszcze przed chwilą.
Wypowiedziane przez nią słowa opadły na dno jego klatki piersiowej jak ciężkie, kanciaste kamienie. Wciągnął do płuc powietrze, prostując się jednocześnie i zatrzymując na moment, żeby zatrzymać wzrok na twarzy Maisie. Chciał powiedzieć coś, co by ją pocieszyło, ale co pozostawało do powiedzenia w takiej sytuacji? – Wiem – wyrzucił na wydechu, cicho, łagodniej niż przed chwilą. Przykro mi z jakiegoś powodu nie przeszło mu przez gardło, słowa – choć szczere – pobrzękiwały w jego umyśle dziwną pustką. – Nie zostaw-w-wimy cię samej – zapewnił ją jeszcze, wyciągając rękę, żeby ścisnąć lekko jej dłoń. Była jego rodziną, a rodzina musiała trzymać się razem – zwłaszcza w obliczu takiej tragedii. – Chodź – musimy stąd iść – przypomniał jej, dostrzegając zawieszone na walącej się konstrukcji spojrzenie. Zerknął w tamtym kierunku, część dachowych belek właśnie puściła, z łoskotem zapadając się do środka. – Wrócę tu jutro, zobaczę, czy da się coś urat-t-tować – dodał, obietnica rozbrzmiała w przestrzeni głucho. Coś – nie kogoś, bo w środku nie tliło się już ludzkie życie, które można by było ocalić. Mógł wydrzeć stamtąd co najwyżej resztki sprzętów, rodzinnych pamiątek; błahych drobiazgów.
Gdy dosiedli mioteł, puścił Maisie przodem, w pierwszej kolejności sprawdzając, czy faktycznie trzymała się prosto i nie miała żadnych problemów z utrzymaniem się w powietrzu. Dopiero po paru sekundach sam odbił się od ziemi, żeby do niej dołączyć – czując jak podmuch wiatru rozwiewa mu włosy, wyjątkowo niosąc ze sobą jednak nie powiew wolności, a smród spalenizny. Przestrzeń wypełniona była dymem, tu, w górze – nieco rozrzedzonym, ale wszechobecnym. Naciągnął na usta i nos koszulkę, żeby go nie wdychać. – Tam mieszkają p-p-państwo Woolmanowie – mają kamienicę mieszkalną, wynajmiemy dla ciebie pokój – odparł, zrównując się z Maisie; rozejrzał się, określenie właściwego kierunku w ciemności i szarych oparach było trudniejsze, ale po paru sekundach zastanowienia odbił nieco na północ, kierując ich w stronę majaczących w oddali świateł. – Zabrałbym cię do nas, ale to za d-d-daleko, żeby lecieć na miotle, a nie zaryzykuję dzisiaj teleportacji – wyjaśnił trochę przepraszająco, nie miał pojęcia, czy spadająca na ziemię kometa nie zadziałała w jakiś sposób na sieć teleportacyjną. Miał wrażenie, że wszystko wokół nich aż drżało od drobin magii; nie zapomniał też o anomaliach. – To dobrzy ludzie – dodał, zerkając w stronę kuzynki. W chwili obecnej nie przychodziło mu do głowy żadne bezpieczniejsze miejsce, w które mógłby ją zabrać. Musieli przetrwać noc – o reszcie pomyśli jutro.
I chyba właśnie ta świadomość budziła w nim największy strach.
Póki co: spychany na margines, zamknięty szczelnie za twardą kurtyną szumiącej w żyłach adrenaliny, przypominającej mu raz po raz, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Choć zdawało się, że nocne niebo wypluło już z siebie większość płonących skał, to William nadal czuł w powietrzu mdlący zapach grozy. Nie mogli mieć pewności co do tego, co wydarzy się za chwilę, ani co przyniesie ranek. Ani nawet – czy ranek w ogóle nadejdzie, czy słońce będzie w stanie przebić się przez chmurę gwiezdnych oparów. Wielu mieszkańców Anglii z pewnością miało tego nie doczekać. – Na p-p-pewno? – powtórzył, przyglądając się kuzynce uważnie. W powietrzu radziła sobie doskonale, ale czy naprawdę czuła się na siłach, żeby dosiąść miotły, czy tylko robiła odważną minę? Nie miał zamiaru pozostawić niczego przypadkowi. – W razie czego będę zaraz obok – zapewnił ją, wyciągając dłoń, żeby dotknąć lekko jej ramienia; dopiero teraz dostrzegając, że okrywający je materiał był poplamiony, brunatna smuga lśniła wilgocią w łunie płonącego za plecami Maisie pożaru. – Jesteś ranna? – zapytał, unosząc spojrzenie na jasne oczy kuzynki. Zranienie – na pierwszy rzut oka – nie wyglądało groźnie, a on i tak tutaj nie był w stanie wiele na to poradzić, ale nie mógł go też zignorować.
Pomógł jej podnieść się z ziemi, a później skupił się na przymocowaniu zapakowanego przez nią kosza do trzonka miotły – raz czy dwa prosząc ją, żeby przytrzymała go w miejscu albo pociągnęła linę w swoją stronę. Zrobienie tego samodzielnie nie sprawiłoby mu problemu, ale tak było szybciej, poza tym: chciał dać jakieś zajęcie również Maisie, oderwać tymczasowo jej myśli od tego, co się działo. Podczas zaciskania ostatniego z supłów przyglądał jej się uważnie, stwierdzając, że wydawała się spokojniejsza i bardziej opanowana niż jeszcze przed chwilą.
Wypowiedziane przez nią słowa opadły na dno jego klatki piersiowej jak ciężkie, kanciaste kamienie. Wciągnął do płuc powietrze, prostując się jednocześnie i zatrzymując na moment, żeby zatrzymać wzrok na twarzy Maisie. Chciał powiedzieć coś, co by ją pocieszyło, ale co pozostawało do powiedzenia w takiej sytuacji? – Wiem – wyrzucił na wydechu, cicho, łagodniej niż przed chwilą. Przykro mi z jakiegoś powodu nie przeszło mu przez gardło, słowa – choć szczere – pobrzękiwały w jego umyśle dziwną pustką. – Nie zostaw-w-wimy cię samej – zapewnił ją jeszcze, wyciągając rękę, żeby ścisnąć lekko jej dłoń. Była jego rodziną, a rodzina musiała trzymać się razem – zwłaszcza w obliczu takiej tragedii. – Chodź – musimy stąd iść – przypomniał jej, dostrzegając zawieszone na walącej się konstrukcji spojrzenie. Zerknął w tamtym kierunku, część dachowych belek właśnie puściła, z łoskotem zapadając się do środka. – Wrócę tu jutro, zobaczę, czy da się coś urat-t-tować – dodał, obietnica rozbrzmiała w przestrzeni głucho. Coś – nie kogoś, bo w środku nie tliło się już ludzkie życie, które można by było ocalić. Mógł wydrzeć stamtąd co najwyżej resztki sprzętów, rodzinnych pamiątek; błahych drobiazgów.
Gdy dosiedli mioteł, puścił Maisie przodem, w pierwszej kolejności sprawdzając, czy faktycznie trzymała się prosto i nie miała żadnych problemów z utrzymaniem się w powietrzu. Dopiero po paru sekundach sam odbił się od ziemi, żeby do niej dołączyć – czując jak podmuch wiatru rozwiewa mu włosy, wyjątkowo niosąc ze sobą jednak nie powiew wolności, a smród spalenizny. Przestrzeń wypełniona była dymem, tu, w górze – nieco rozrzedzonym, ale wszechobecnym. Naciągnął na usta i nos koszulkę, żeby go nie wdychać. – Tam mieszkają p-p-państwo Woolmanowie – mają kamienicę mieszkalną, wynajmiemy dla ciebie pokój – odparł, zrównując się z Maisie; rozejrzał się, określenie właściwego kierunku w ciemności i szarych oparach było trudniejsze, ale po paru sekundach zastanowienia odbił nieco na północ, kierując ich w stronę majaczących w oddali świateł. – Zabrałbym cię do nas, ale to za d-d-daleko, żeby lecieć na miotle, a nie zaryzykuję dzisiaj teleportacji – wyjaśnił trochę przepraszająco, nie miał pojęcia, czy spadająca na ziemię kometa nie zadziałała w jakiś sposób na sieć teleportacyjną. Miał wrażenie, że wszystko wokół nich aż drżało od drobin magii; nie zapomniał też o anomaliach. – To dobrzy ludzie – dodał, zerkając w stronę kuzynki. W chwili obecnej nie przychodziło mu do głowy żadne bezpieczniejsze miejsce, w które mógłby ją zabrać. Musieli przetrwać noc – o reszcie pomyśli jutro.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Coś się nieodwołalnie kończyło. Wiedziała, że już nigdy nie będzie powrotu do tego, co było. Nie będzie starego życia, które, choć skromne, było szczęśliwe. Teraz czekało ją ruszenie w nieznane, ale inaczej niż wtedy, kiedy wyruszała do Hogwartu. Wówczas miała świadomość, że w Kornwalii wciąż stoi jej dom gdzie czekają na nią bliscy, że na wakacje do nich wróci. Teraz nie było ani domu, ani ludzi, którzy ją wychowali, a więc nie będzie dokąd wrócić. Mogła iść tylko przed siebie, bo to, co zostało za nią, nie istniało.
Choć wciąż czuła strach, niepokój i niepewność, musiała być silna jak jeszcze nigdy, nawet biorąc pod uwagę fakt, że została już tak mocno doświadczona w swoim krótkim życiu. I bez Billy’ego na pewno byłoby jej dużo trudniej. Jednak świadomość tego, że nadal miała jakąś rodzinę, podnosiła ją na duchu i motywowała do tego, by się nie poddać i nie załamać. Wciąż miała dla kogo żyć. Kuzynowie zawsze byli dla niej jak rodzeństwo. W magicznym świecie miała tylko ich, bo jej rodzice i babcia nie posiadali magii, i choć zawsze mogła na liczyć na ich wsparcie i zrozumienie, nie każdą sferę życia mogła przeżywać wspólnie z nimi. W świecie magii to czarodziejscy krewni byli jej przewodnikami i opiekunami, zwłaszcza na początku, kiedy dopiero oswajała się ze swoją magiczną naturą i tym nowym, innym światem, którego częścią stała się w chwili otrzymania listu z Hogwartu.
- T-tak – zapewniła go, wyrywając się z zamyślenia i wracając na ziemię, do tej parszywej, przerażającej rzeczywistości, która ją teraz otaczała. Musiała dać radę. Poza tym, fizyczny ból nie był najgorszy w obecnej sytuacji. Każda cielesna rana z czasem miała się zagoić, gorzej było z tymi psychicznymi. Wiedziała, że prędko nie zapomni tego dnia, może nawet nigdy. Widok płonącego domu i świadomość ginącej w płomieniach babci jeszcze długo miały ją dręczyć. – To nic groźnego, mogę ruszać ręką. Później sobie to przemyję i opatrzę… Uderzyła mnie jedna z belek spadających z sufitu, kiedy… próbowałam dostać się na górę, do babci. Boli tylko trochę, więc dam sobie radę z miotłą…
Ból był do wytrzymania. Pewnie było kwestią kilku dni, aż rozcięcie się zagoi. O ile, oczywiście, dożyje. Bo kto wie, czy jeszcze coś nie uderzy w ziemię? Wydawało się, że niebo aktualnie było już spokojniejsze, ale może to tylko cisza przed kolejną falą niebezpieczeństwa? Nie mogli mieć żadnej pewności, jak długą mieli przed sobą przyszłość, bo równie dobrze mogli zginąć jeszcze tej nocy. Życie było niezwykle kruche, jak miała okazję się przekonać. Jeszcze kilka godzin temu siedziała i rozmawiała z babcią przy stole w kuchni, planując, że jutro upieką ulubione ciasto Maisie, a teraz babci już nie było. I nie będzie ciasta, nie będzie ciepłego babcinego spojrzenia, wspólnego szycia, zajmowania się gospodarstwem czy rozmów. Zacisnęła na moment usta, skupiając się na tym, żeby się nie rozpłakać, bo wtedy może zupełnie się rozsypać, a przecież nie mogła. Czekał ją jeszcze lot w nieznane, musiała być twarda i wytrzymać rozdzierający serce ból stokroć gorszy niż tępe pulsowanie w ramieniu.
Pomogła mu z koszem, starając się nie myśleć o doznanej dziś stracie oraz niepewności przyszłości. Ścisnęła jego dłoń, ciesząc się, że po prostu tu był. Chciała być choć po części tak dzielna jak on.
- Dziękuję – wyszeptała ledwie słyszalnie. Doceniała to, że ją ocalił, że był, że troszczył się o to, by przetrwała tę noc, że próbował ratować też jej babcię. Ale wiedziała, że miał rację, musieli stąd odejść. Nic tu już po nich, nic więcej nie zrobią na ten moment, a przedłużanie odejścia niczego nie zmieni, bo zarówno babcia, jak i dom, byli nie do odratowania. Przestali istnieć wraz z całym dotychczasowym życiem Maisie.
Starała się skupić na tu i teraz, wyznaczać sobie proste cele. Teraz musisz wsiąść na miotłę, Maisie, mówiła sobie w duchu. A teraz odbij się, tak jak zawsze to robiłaś. Lot na miotle był jej czynnością doskonale znaną, zawsze czuła się w powietrzu dobrze. Pęd powietrza uderzył w jej twarz, pobudzając jasność myślenia, przynajmniej kiedy już oddalili się trochę od źródła cuchnącego spalenizną dymu z płonących zgliszczy jej rodzinnego domu. Im dalej od niego byli, tym powietrze było czystsze, choć miała wrażenie, że swąd dymu wciąż gryzł ją w nos i gardło. Po raz ostatni zerknęła na pozostałości domu przez ramię już z góry, ale zaraz skupiła się na słowach Williama.
- Dobrze, lećmy tam – zgodziła się na jego propozycję. Lot do Irlandii był długi i ryzykowny, w normalnych okolicznościach pewnie dałaby radę, ale teraz nie była tego taka pewna. Podsunięte przez niego rozwiązanie wydawało się bezpieczniejsze, ufała mu i wiedziała, że nie zabrałby jej do kogoś, kto mógłby ją skrzywdzić. – Mam nadzieję, że mnie przyjmą. Nie mam zbyt wiele… - Nigdy jej się nie przelewało, czy samym szyciem da radę zarobić na utrzymanie się w pojedynkę i opłacenie pokoju u Woolmanów? Do tej pory żyła sobie w skromnym domku z babcią, ledwo wiążąc koniec z końcem, ale razem szyły i wytwarzały różne przetwory, sprzedając je lub wymieniając na inne niezbędne do codziennego funkcjonowania towary. Teraz Maisie musiała poradzić sobie sama, będąc młódką z niepełną edukacją, samotną i na ten moment bezdomną sierotą. Ale o to zamierzała pomartwić się dopiero jutro, jeśli dożyje świtu. Teraz po prostu musiała skupić się na tym, żeby go dożyć. Leciała obok Billy’ego, mocno zaciskając dłonie na trzonku miotły. Pod osłoną ciemności nie widziała, jak źle wyglądał krajobraz pod nimi, tylko jaśniejące gdzieniegdzie łuny pożarów znaczyły miejsca, gdzie także mogły uderzyć fragmenty komety. A jak źle było, pewnie okaże się dopiero gdy wstanie ranek i blask słońca wydobędzie z mroku obraz zniszczeń. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, jak mogła teraz wyglądać jej ukochana Kornwalia i ilu jej mieszkańców podzieliło losy jej babci.
- Czy ta kometa spadła akurat nad Kornwalią? – zapytała Billy’ego; lecieli obok siebie, dzielił ich może metr, powinien ją słyszeć. – Dlaczego akurat tu? – Przecież świat był taki wielki, dlaczego części komety nie mogły uderzyć na przykład na środku oceanu, daleko od siedlisk ludzkich, tylko akurat tutaj? Dlaczego mieli tak wielkiego pecha? W Hogwarcie na astronomii czasem podziwiali przez teleskopy komety czy spadające meteoryty, ale nauczyciel mówił, że nie słyszał o przypadkach śmiertelnych wśród ludzi, że bardziej prawdopodobne było, że spadnie z miotły i skręci sobie kark, niż że w jej dom uderzy meteoryt. A jednak… Nie miała też jeszcze świadomości, że obszar zniszczeń był znacznie większy i sięgał o wiele dalej niż tylko Kornwalia, że właściwie cały kraj znalazł się w równie parszywej sytuacji. – I co z Tedem, Liddy, Hannah i Amelią? Wszystko z nimi w porządku? – zapytała, bo kiedy już uporali się z całym procesem wydostawania jej z pozostałości domu i nadeszła trochę spokojniejsza chwila, uświadomiła sobie, że nie wie, co z resztą Moore’ów. Oby byli w bezpiecznym miejscu, daleko od spustoszeń poczynionych przez kometę. Miała nadzieję, że wszystko było z nimi dobrze, bo nie zniosłaby, gdyby coś złego stało się któremukolwiek z jej krewnych. Wystarczy, że straciła babcię. – Gdzie byłeś, zanim… to się stało?
Czy był akurat w Kornwalii? Pewnie tak, skoro tak szybko uświadomił sobie zagrożenie i przybył do niej, zdążając ją uratować z płonącego domu. A gdzie była reszta Moore’ów?
Choć wciąż czuła strach, niepokój i niepewność, musiała być silna jak jeszcze nigdy, nawet biorąc pod uwagę fakt, że została już tak mocno doświadczona w swoim krótkim życiu. I bez Billy’ego na pewno byłoby jej dużo trudniej. Jednak świadomość tego, że nadal miała jakąś rodzinę, podnosiła ją na duchu i motywowała do tego, by się nie poddać i nie załamać. Wciąż miała dla kogo żyć. Kuzynowie zawsze byli dla niej jak rodzeństwo. W magicznym świecie miała tylko ich, bo jej rodzice i babcia nie posiadali magii, i choć zawsze mogła na liczyć na ich wsparcie i zrozumienie, nie każdą sferę życia mogła przeżywać wspólnie z nimi. W świecie magii to czarodziejscy krewni byli jej przewodnikami i opiekunami, zwłaszcza na początku, kiedy dopiero oswajała się ze swoją magiczną naturą i tym nowym, innym światem, którego częścią stała się w chwili otrzymania listu z Hogwartu.
- T-tak – zapewniła go, wyrywając się z zamyślenia i wracając na ziemię, do tej parszywej, przerażającej rzeczywistości, która ją teraz otaczała. Musiała dać radę. Poza tym, fizyczny ból nie był najgorszy w obecnej sytuacji. Każda cielesna rana z czasem miała się zagoić, gorzej było z tymi psychicznymi. Wiedziała, że prędko nie zapomni tego dnia, może nawet nigdy. Widok płonącego domu i świadomość ginącej w płomieniach babci jeszcze długo miały ją dręczyć. – To nic groźnego, mogę ruszać ręką. Później sobie to przemyję i opatrzę… Uderzyła mnie jedna z belek spadających z sufitu, kiedy… próbowałam dostać się na górę, do babci. Boli tylko trochę, więc dam sobie radę z miotłą…
Ból był do wytrzymania. Pewnie było kwestią kilku dni, aż rozcięcie się zagoi. O ile, oczywiście, dożyje. Bo kto wie, czy jeszcze coś nie uderzy w ziemię? Wydawało się, że niebo aktualnie było już spokojniejsze, ale może to tylko cisza przed kolejną falą niebezpieczeństwa? Nie mogli mieć żadnej pewności, jak długą mieli przed sobą przyszłość, bo równie dobrze mogli zginąć jeszcze tej nocy. Życie było niezwykle kruche, jak miała okazję się przekonać. Jeszcze kilka godzin temu siedziała i rozmawiała z babcią przy stole w kuchni, planując, że jutro upieką ulubione ciasto Maisie, a teraz babci już nie było. I nie będzie ciasta, nie będzie ciepłego babcinego spojrzenia, wspólnego szycia, zajmowania się gospodarstwem czy rozmów. Zacisnęła na moment usta, skupiając się na tym, żeby się nie rozpłakać, bo wtedy może zupełnie się rozsypać, a przecież nie mogła. Czekał ją jeszcze lot w nieznane, musiała być twarda i wytrzymać rozdzierający serce ból stokroć gorszy niż tępe pulsowanie w ramieniu.
Pomogła mu z koszem, starając się nie myśleć o doznanej dziś stracie oraz niepewności przyszłości. Ścisnęła jego dłoń, ciesząc się, że po prostu tu był. Chciała być choć po części tak dzielna jak on.
- Dziękuję – wyszeptała ledwie słyszalnie. Doceniała to, że ją ocalił, że był, że troszczył się o to, by przetrwała tę noc, że próbował ratować też jej babcię. Ale wiedziała, że miał rację, musieli stąd odejść. Nic tu już po nich, nic więcej nie zrobią na ten moment, a przedłużanie odejścia niczego nie zmieni, bo zarówno babcia, jak i dom, byli nie do odratowania. Przestali istnieć wraz z całym dotychczasowym życiem Maisie.
Starała się skupić na tu i teraz, wyznaczać sobie proste cele. Teraz musisz wsiąść na miotłę, Maisie, mówiła sobie w duchu. A teraz odbij się, tak jak zawsze to robiłaś. Lot na miotle był jej czynnością doskonale znaną, zawsze czuła się w powietrzu dobrze. Pęd powietrza uderzył w jej twarz, pobudzając jasność myślenia, przynajmniej kiedy już oddalili się trochę od źródła cuchnącego spalenizną dymu z płonących zgliszczy jej rodzinnego domu. Im dalej od niego byli, tym powietrze było czystsze, choć miała wrażenie, że swąd dymu wciąż gryzł ją w nos i gardło. Po raz ostatni zerknęła na pozostałości domu przez ramię już z góry, ale zaraz skupiła się na słowach Williama.
- Dobrze, lećmy tam – zgodziła się na jego propozycję. Lot do Irlandii był długi i ryzykowny, w normalnych okolicznościach pewnie dałaby radę, ale teraz nie była tego taka pewna. Podsunięte przez niego rozwiązanie wydawało się bezpieczniejsze, ufała mu i wiedziała, że nie zabrałby jej do kogoś, kto mógłby ją skrzywdzić. – Mam nadzieję, że mnie przyjmą. Nie mam zbyt wiele… - Nigdy jej się nie przelewało, czy samym szyciem da radę zarobić na utrzymanie się w pojedynkę i opłacenie pokoju u Woolmanów? Do tej pory żyła sobie w skromnym domku z babcią, ledwo wiążąc koniec z końcem, ale razem szyły i wytwarzały różne przetwory, sprzedając je lub wymieniając na inne niezbędne do codziennego funkcjonowania towary. Teraz Maisie musiała poradzić sobie sama, będąc młódką z niepełną edukacją, samotną i na ten moment bezdomną sierotą. Ale o to zamierzała pomartwić się dopiero jutro, jeśli dożyje świtu. Teraz po prostu musiała skupić się na tym, żeby go dożyć. Leciała obok Billy’ego, mocno zaciskając dłonie na trzonku miotły. Pod osłoną ciemności nie widziała, jak źle wyglądał krajobraz pod nimi, tylko jaśniejące gdzieniegdzie łuny pożarów znaczyły miejsca, gdzie także mogły uderzyć fragmenty komety. A jak źle było, pewnie okaże się dopiero gdy wstanie ranek i blask słońca wydobędzie z mroku obraz zniszczeń. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, jak mogła teraz wyglądać jej ukochana Kornwalia i ilu jej mieszkańców podzieliło losy jej babci.
- Czy ta kometa spadła akurat nad Kornwalią? – zapytała Billy’ego; lecieli obok siebie, dzielił ich może metr, powinien ją słyszeć. – Dlaczego akurat tu? – Przecież świat był taki wielki, dlaczego części komety nie mogły uderzyć na przykład na środku oceanu, daleko od siedlisk ludzkich, tylko akurat tutaj? Dlaczego mieli tak wielkiego pecha? W Hogwarcie na astronomii czasem podziwiali przez teleskopy komety czy spadające meteoryty, ale nauczyciel mówił, że nie słyszał o przypadkach śmiertelnych wśród ludzi, że bardziej prawdopodobne było, że spadnie z miotły i skręci sobie kark, niż że w jej dom uderzy meteoryt. A jednak… Nie miała też jeszcze świadomości, że obszar zniszczeń był znacznie większy i sięgał o wiele dalej niż tylko Kornwalia, że właściwie cały kraj znalazł się w równie parszywej sytuacji. – I co z Tedem, Liddy, Hannah i Amelią? Wszystko z nimi w porządku? – zapytała, bo kiedy już uporali się z całym procesem wydostawania jej z pozostałości domu i nadeszła trochę spokojniejsza chwila, uświadomiła sobie, że nie wie, co z resztą Moore’ów. Oby byli w bezpiecznym miejscu, daleko od spustoszeń poczynionych przez kometę. Miała nadzieję, że wszystko było z nimi dobrze, bo nie zniosłaby, gdyby coś złego stało się któremukolwiek z jej krewnych. Wystarczy, że straciła babcię. – Gdzie byłeś, zanim… to się stało?
Czy był akurat w Kornwalii? Pewnie tak, skoro tak szybko uświadomił sobie zagrożenie i przybył do niej, zdążając ją uratować z płonącego domu. A gdzie była reszta Moore’ów?
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
– Znajdziemy jutro uzdrowiciela, który na ciebie sp-p-pojrzy – powiedział tylko, samodzielne przemycie i zabandażowanie rany mogło tymczasowo wystarczyć – ale wolałby, żeby to magomedyk ostatecznie ocenił, czy wszystko było w porządku. Kiedy Maisie ścisnęła go za rękę, zatrzymał się na chwilę, przerywając wiązanie supła, żeby na nią spojrzeć; uśmiechnął się, starając się przelać w tej uśmiech tyle otuchy, ile tylko był w stanie, chociaż jego własny strach nie przestał jeszcze szczelnie wypełniać płuc, sprawiając, że każdy oddech wydawał się ciężki – zupełnie jakby w powietrzu unosiły się drobinki ołowiu. Jedynym powodem, dla którego nie poddał się do tej pory panice, był fakt, że nie mógł; zbyt wielu ludzi potrzebowało jego pomocy, zbyt wiele bliskich mu osób pozostawało zaginionych. Nie wiedział, kiedy ten koszmar miał się skończyć.
Wzbicie się w powietrze sprawiło, że – paradoksalnie – poczuł się bezpieczniej. Uderzający go w policzki wiatr stanowił coś kojącego, znajomego, mimo że wciąż niósł ze sobą zapach spalenizny i popiołu. A także czegoś nieokreślonego, obcego, co od dzisiaj miało już na zawsze kojarzyć mu się z kometą. – Przyjmą. Nie martw się tym teraz – odparł jedynie krótko, głośniej niż zrobiłby to normalnie, przekrzykując szum powietrza. Bywał u Woolmanów często, przynosząc wiadomości i paczki mieszkającym tam członkom magicznego podziemia; nigdy nie odmawiał też pani Woolman pomocy w drobnych naprawach w kamienicy i chociaż nie brał za nie ani knuta, to pod koniec pracy w jego torbie na narzędzia zawsze w tajemniczy sposób pojawiały się drobiazgi: słoik z domowymi przetworami, dziecięca czapka zrobiona na drutach, torebka owsianych ciastek z rodzynkami. Spora część tych rzeczy zdawała się być wybrana z myślą o Amelce; pani Woolman pytała o nią za każdym razem, odkąd tylko dowiedziała się, że miał córkę. Nie miał wątpliwości co do tego, że Maisie będzie tam w dobrych rękach.
Na kolejne zadane pytanie nie odpowiedział od razu, mimo że doskonale je usłyszał. Zacisnął mocniej dłonie na drewnianej rączce miotły, przez moment wpatrując się w poznaczony ognistymi łunami krajobraz; dopiero po chwili odwrócił się, żeby spojrzeć na kuzynkę. – Nie tylko nad K-k-kornwalią – powiedział ciężko. Nie wiedział jeszcze, jak daleko sięgały zniszczenia, ale po tym, czego tej nocy był świadkiem wnioskował, że musiały rozciągać się co najmniej nad całym półwyspem – Plymouth pogrążone było w chaosie, nie mówiąc już o Weymouth. Podczas krótkiej wizyty w siedzibie magicznego podziemia słyszał rozproszone, chaotyczne raporty o innych miejscach, podobno ucierpiał też Londyn – ale to były wieści, dla których dopiero ranek miał przynieść potwierdzenie. – Ja, Theo i Liddy byliśmy na wyścigu pod Durdle D-d-door. Po tym jak spadła kometa, p-p-pojawiła się ogromna fala, weszła głęboko w wybrzeże. Zmiotła cały teren festiwalu – podjął. Nie widział sensu w okłamywaniu jej, i tak zaraz miała się tego dowiedzieć; był pewien, że pomimo później pory Menażeria nie spała. W okolicznościach takich jak te, każdy próbował przede wszystkim skontaktować się ze swoimi bliskimi, zwłaszcza tymi mieszkającymi w innych częściach pochłoniętego kataklizmem kraju. – Razem z Theo się wyd-d-dostaliśmy, Liddy wróciła się po Nealę, ale była zaraz za nami. Zg-g-gubiliśmy się w chaosie, ale na pewno nic jej nie jest. – Nie był w stanie przyjąć innej wersji do wiadomości, choć żołądek wykręcał mu się na drugą stronę za każdym razem, kiedy myślał o siostrze. – Hannah i Amelia są bezp-p-pieczne, Michael pomógł im uciec. Dostałem od niego wiadomość. – Miał być mu za to wdzięczny do końca życia. – Nie miałem jeszcze wieści od Teda – dodał. Napisał do niego, ale podejrzewał, że jego brat miał ręce pełne roboty; gdziekolwiek był, z pewnością potrzebowali tam uzdrowiciela. Chyba nie istniało teraz miejsce, w którym nie byłby on potrzebny.
Nie licząc tych, w których nie przeżył nikt, dopowiedział głos w tyle jego czaszki, ale zdusił go stanowczo.
Obniżył nieco lot, kiedy dostrzegł pod nimi znajome zabudowania; gestem dał Maisie sygnał, żeby zrobiła tak samo. – Zaraz b-b-będziemy lądować – wyjaśnił. – W środku zaczekasz na mnie w świetlicy, d-d-dobrze? Zagrzejesz się, ja pójdę poszukać pani Woolman albo któregoś z jej wnuków – dodał. Miał ze sobą pieniądze, którymi mógł zapłacić za pierwszych kilka tygodni wynajęcia pokoju, później – później zobaczą.
| zt?
Wzbicie się w powietrze sprawiło, że – paradoksalnie – poczuł się bezpieczniej. Uderzający go w policzki wiatr stanowił coś kojącego, znajomego, mimo że wciąż niósł ze sobą zapach spalenizny i popiołu. A także czegoś nieokreślonego, obcego, co od dzisiaj miało już na zawsze kojarzyć mu się z kometą. – Przyjmą. Nie martw się tym teraz – odparł jedynie krótko, głośniej niż zrobiłby to normalnie, przekrzykując szum powietrza. Bywał u Woolmanów często, przynosząc wiadomości i paczki mieszkającym tam członkom magicznego podziemia; nigdy nie odmawiał też pani Woolman pomocy w drobnych naprawach w kamienicy i chociaż nie brał za nie ani knuta, to pod koniec pracy w jego torbie na narzędzia zawsze w tajemniczy sposób pojawiały się drobiazgi: słoik z domowymi przetworami, dziecięca czapka zrobiona na drutach, torebka owsianych ciastek z rodzynkami. Spora część tych rzeczy zdawała się być wybrana z myślą o Amelce; pani Woolman pytała o nią za każdym razem, odkąd tylko dowiedziała się, że miał córkę. Nie miał wątpliwości co do tego, że Maisie będzie tam w dobrych rękach.
Na kolejne zadane pytanie nie odpowiedział od razu, mimo że doskonale je usłyszał. Zacisnął mocniej dłonie na drewnianej rączce miotły, przez moment wpatrując się w poznaczony ognistymi łunami krajobraz; dopiero po chwili odwrócił się, żeby spojrzeć na kuzynkę. – Nie tylko nad K-k-kornwalią – powiedział ciężko. Nie wiedział jeszcze, jak daleko sięgały zniszczenia, ale po tym, czego tej nocy był świadkiem wnioskował, że musiały rozciągać się co najmniej nad całym półwyspem – Plymouth pogrążone było w chaosie, nie mówiąc już o Weymouth. Podczas krótkiej wizyty w siedzibie magicznego podziemia słyszał rozproszone, chaotyczne raporty o innych miejscach, podobno ucierpiał też Londyn – ale to były wieści, dla których dopiero ranek miał przynieść potwierdzenie. – Ja, Theo i Liddy byliśmy na wyścigu pod Durdle D-d-door. Po tym jak spadła kometa, p-p-pojawiła się ogromna fala, weszła głęboko w wybrzeże. Zmiotła cały teren festiwalu – podjął. Nie widział sensu w okłamywaniu jej, i tak zaraz miała się tego dowiedzieć; był pewien, że pomimo później pory Menażeria nie spała. W okolicznościach takich jak te, każdy próbował przede wszystkim skontaktować się ze swoimi bliskimi, zwłaszcza tymi mieszkającymi w innych częściach pochłoniętego kataklizmem kraju. – Razem z Theo się wyd-d-dostaliśmy, Liddy wróciła się po Nealę, ale była zaraz za nami. Zg-g-gubiliśmy się w chaosie, ale na pewno nic jej nie jest. – Nie był w stanie przyjąć innej wersji do wiadomości, choć żołądek wykręcał mu się na drugą stronę za każdym razem, kiedy myślał o siostrze. – Hannah i Amelia są bezp-p-pieczne, Michael pomógł im uciec. Dostałem od niego wiadomość. – Miał być mu za to wdzięczny do końca życia. – Nie miałem jeszcze wieści od Teda – dodał. Napisał do niego, ale podejrzewał, że jego brat miał ręce pełne roboty; gdziekolwiek był, z pewnością potrzebowali tam uzdrowiciela. Chyba nie istniało teraz miejsce, w którym nie byłby on potrzebny.
Nie licząc tych, w których nie przeżył nikt, dopowiedział głos w tyle jego czaszki, ale zdusił go stanowczo.
Obniżył nieco lot, kiedy dostrzegł pod nimi znajome zabudowania; gestem dał Maisie sygnał, żeby zrobiła tak samo. – Zaraz b-b-będziemy lądować – wyjaśnił. – W środku zaczekasz na mnie w świetlicy, d-d-dobrze? Zagrzejesz się, ja pójdę poszukać pani Woolman albo któregoś z jej wnuków – dodał. Miał ze sobą pieniądze, którymi mógł zapłacić za pierwszych kilka tygodni wynajęcia pokoju, później – później zobaczą.
| zt?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- D-dobrze – pokiwała głową, zgadzając się. Jutro wydawało jej się jednak póki co odległą perspektywą, skoro koniec świata jeszcze się nie skończył i nie było jasne, czy to jutro w ogóle dla nich nadejdzie. Miała nadzieję, że tak. Babcia zawsze mówiła, że po każdej burzy prędzej czy później wyjdzie słońce. Ale czy po upadku z nieba komety też wyjdzie?
Wsiadła na miotłę i rozejrzała się, choć szczęśliwie dla niej, ciemność ukrywała wiele szczegółów, które na pewno zmartwiłyby ją jeszcze bardziej. Oby Billy miał rację, że ci Woolmanowie ją przyjmą, choć kto wie, ile takich przybłęd się teraz do nich przyplącze? Na pewno nie tylko ona straciła dach nad głową.
Ścisnęła dłońmi trzonek miotły, lecąc obok Billy’ego, starając się dotrzymać mu tempa, choć nie była aż tak dobra jak on (w końcu, jako były zawodnik quidditcha, i to prawdziwy a nie tylko szkolny jak ona, był znacznie bardziej doświadczony). Nie chciała się jednak zgubić w tych ciemnościach, więc trzymała się go, przy nim czując się bezpieczniej. Pod nimi gdzieniegdzie połyskiwały łuny pożarów, a Maisie starała się nie myśleć o mnogości innych ludzkich dramatów tam w dole. To było zbyt przygnębiające. Wolałaby, żeby to był sen. Chciała się obudzić, ale przebudzenie wciąż nie nadchodziło.
Zrobiło jej się zimno gdy Billy wspomniał o tym, co stało się na festiwalu. W jej wyobraźni mimowolnie pojawiły się obrazy, których wolałaby nie widzieć.
- Jeszcze wczoraj tam byłam… Dzisiaj nie, bo zostałam z babcią, ale… wczoraj wszystko jeszcze było takie… normalne! – Nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała w to uwierzyć. Pozostawało mieć nadzieję, że uczestnicy festiwalu zdołali jakoś uciec i schronić się przed zagrożeniem. – Mam nadzieję, że Liddy się niedługo znajdzie. Jest sprytna i zaradna, na pewno udało jej się uciec… - Próbowała przekonać samą siebie, że tak właśnie było. Jej kuzynka nie mogła zginąć. Na pewno uciekła, ale z powodu chaosu zgubiła się z Billym i pewnie odnajdą się, kiedy tylko trochę się uspokoi. Ale dobrze, że inni byli bezpieczni, nie zniosłaby utraty kogokolwiek z rodziny, która jej pozostała. Wystarczy, że już nie miała rodziców i babci.
Z głową pełną chaotycznie pędzących myśli wciąż leciała. Nie wiedziała, ile minęło czasu, kiedy Billy dał znać, że czas obniżać lot. Pochyliła trzonek miotły, kierując się coraz bardziej w dół, i chwilę po Billym wylądowała na ziemi. Zsiadając z miotły lekko się zachwiała. Kolana jej się trzęsły, była bardzo zmęczona ilością nieprzyjemnych wrażeń i o niczym tak nie marzyła, jak o pójściu spać. Gdziekolwiek, choćby i w stodole na sianie, byle tylko bezpiecznie.
- Tak, oczywiście, poczekam – przytaknęła na słowa Billy’ego. Skoro znał panią Woolman, to lepiej, żeby on z nią rozmawiał. Maisie mogła poczekać, tym bardziej, że ledwie trzymała się na nogach. Nie miała też już dzisiaj siły na opowiadanie o tym, co przeżyła, więc miała nadzieję, że opowieści poczekają na inny dzień. Dziś chciała już tylko osunąć się w kojące ramiona snu, oby wolne od koszmarów o tym, co się wydarzyło. Była swemu krewnemu bardzo wdzięczna za to, co dla niej zrobił; zdawała sobie sprawę, że gdyby nie on, być może już by nie żyła. Pojawił się w samą porę i zrobił dla niej tyle, ile zdołał, a także obiecał zapewnić nowe lokum, dzięki czemu nie będzie musiała rzeczywiście tułać się po jakichś stodołach. – Dziękuję, Billy… - powiedziała do niego jeszcze, nim odszedł, by porozmawiać z właścicielką Menażerii.
| zt.
Wsiadła na miotłę i rozejrzała się, choć szczęśliwie dla niej, ciemność ukrywała wiele szczegółów, które na pewno zmartwiłyby ją jeszcze bardziej. Oby Billy miał rację, że ci Woolmanowie ją przyjmą, choć kto wie, ile takich przybłęd się teraz do nich przyplącze? Na pewno nie tylko ona straciła dach nad głową.
Ścisnęła dłońmi trzonek miotły, lecąc obok Billy’ego, starając się dotrzymać mu tempa, choć nie była aż tak dobra jak on (w końcu, jako były zawodnik quidditcha, i to prawdziwy a nie tylko szkolny jak ona, był znacznie bardziej doświadczony). Nie chciała się jednak zgubić w tych ciemnościach, więc trzymała się go, przy nim czując się bezpieczniej. Pod nimi gdzieniegdzie połyskiwały łuny pożarów, a Maisie starała się nie myśleć o mnogości innych ludzkich dramatów tam w dole. To było zbyt przygnębiające. Wolałaby, żeby to był sen. Chciała się obudzić, ale przebudzenie wciąż nie nadchodziło.
Zrobiło jej się zimno gdy Billy wspomniał o tym, co stało się na festiwalu. W jej wyobraźni mimowolnie pojawiły się obrazy, których wolałaby nie widzieć.
- Jeszcze wczoraj tam byłam… Dzisiaj nie, bo zostałam z babcią, ale… wczoraj wszystko jeszcze było takie… normalne! – Nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała w to uwierzyć. Pozostawało mieć nadzieję, że uczestnicy festiwalu zdołali jakoś uciec i schronić się przed zagrożeniem. – Mam nadzieję, że Liddy się niedługo znajdzie. Jest sprytna i zaradna, na pewno udało jej się uciec… - Próbowała przekonać samą siebie, że tak właśnie było. Jej kuzynka nie mogła zginąć. Na pewno uciekła, ale z powodu chaosu zgubiła się z Billym i pewnie odnajdą się, kiedy tylko trochę się uspokoi. Ale dobrze, że inni byli bezpieczni, nie zniosłaby utraty kogokolwiek z rodziny, która jej pozostała. Wystarczy, że już nie miała rodziców i babci.
Z głową pełną chaotycznie pędzących myśli wciąż leciała. Nie wiedziała, ile minęło czasu, kiedy Billy dał znać, że czas obniżać lot. Pochyliła trzonek miotły, kierując się coraz bardziej w dół, i chwilę po Billym wylądowała na ziemi. Zsiadając z miotły lekko się zachwiała. Kolana jej się trzęsły, była bardzo zmęczona ilością nieprzyjemnych wrażeń i o niczym tak nie marzyła, jak o pójściu spać. Gdziekolwiek, choćby i w stodole na sianie, byle tylko bezpiecznie.
- Tak, oczywiście, poczekam – przytaknęła na słowa Billy’ego. Skoro znał panią Woolman, to lepiej, żeby on z nią rozmawiał. Maisie mogła poczekać, tym bardziej, że ledwie trzymała się na nogach. Nie miała też już dzisiaj siły na opowiadanie o tym, co przeżyła, więc miała nadzieję, że opowieści poczekają na inny dzień. Dziś chciała już tylko osunąć się w kojące ramiona snu, oby wolne od koszmarów o tym, co się wydarzyło. Była swemu krewnemu bardzo wdzięczna za to, co dla niej zrobił; zdawała sobie sprawę, że gdyby nie on, być może już by nie żyła. Pojawił się w samą porę i zrobił dla niej tyle, ile zdołał, a także obiecał zapewnić nowe lokum, dzięki czemu nie będzie musiała rzeczywiście tułać się po jakichś stodołach. – Dziękuję, Billy… - powiedziała do niego jeszcze, nim odszedł, by porozmawiać z właścicielką Menażerii.
| zt.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wioska Tinworth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia